ania351

  • Dokumenty1 860
  • Odsłony102 139
  • Obserwuję87
  • Rozmiar dokumentów61.1 GB
  • Ilość pobrań66 586

Camara Laye - Czarny chłopak

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :9.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Camara Laye - Czarny chłopak.pdf

ania351
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

O beztroskim dzieciństwie w Kurussie i Tindikan, 0 matczynej chacie, ojcowskiej kuźni 1 czarnym wężu. 0 szkole, kolegach i nauczycielach, zrzeszeniu nie wtajemniczonych. Wielkim Konden Diarzc 1 o pasowaniu na mężczyznę, a także o wielu innych sprawach - opowiada Czarny Chłopak z gwinejskiego plemienia Malinkę

Do wszystkich kolekcjonerów serii „Naokoło Świata”! W roku 1972 wydano następujące pozycje serii (oprócz wznowień): Jean Merrien Samotni żeglarze Farley Mowat Ginące plemię Jacek Gieszewski Smak morza Wacław Korabiewicz Kajakiem do Indii Maciej Kuczyński Czeluść Według zapowiedzi wydawniczej książka niniejsza powinna była uka­ zać się po „Kajakiem do Indii“ W. Korabiewicza, a przed „Czeluścią'1 M. Kuczyńskiego. Za niewydanie jej w tym terminie serdecznie przeprasza­ my wszystkich Czytelników.

CAMARA LAYE Czarny chłopak Przełożył i w stępem poprzedził ZBIGNIEW STOLAREK i s k r y - w a r s z a W A • 1973

T ytuł oryginału francuskiego L’ENFA N T NOIR Z djęcia: Janusz C hrom iński (nr 19, 20, 28, 40, 41, S tolarek (nr nr: (nr n r: 6, 8, 9, 11 B aryła (4 str. obw oluty), W itold n r: 1, 4, 5, 7, 10, 12, 13, 14, 15, 16, 42 i 1 str. obw oluty), Zbigniew 2, 3, 21, 22, 26, 32, 33, 36, 38), CAF , 17, 18, 23, 24, 25, 27, 29, 30, 31, 34, 35, 37, 39) C opyright by L ib rairie Plon 1953 PRZED PORĄ WTAJEMNICZEŃ (Wprowadzenie) Niebawem (bo o ileś stron dalej!) noc na polanie w gwinejskim buszu pojaśnieje od płomieni ogniska. I tak samo niebawem zacznie się pora wtajemniczeń. Zanim to jednak nastąpi (zanim gromadce murzyńskich chłopców przyjdzie mocować się ze swoją śmiertelną trwogą w obliczu ryku lwów, który trwoży każdego, kto nie wtajemniczony), nie od rzeczy będzie wnieść tu trochę światła skądinąd: Książka, którą młody, dwudziestopięcioletni Murzyn z Gwinei nazwiskiem Camara Laye napisał w latach swych studiów we Francji, zdobyła sobie uznanie fran­ cuskiej krytyki literackiej. Chwalono jej pełen uroku autentyzm, jej wartości poznawcze („Wraz z Camarą Laye obcujemy z cywilizacją malinkę, z jej tradycja­ mi, z jej zwyczajami”) i chwalono urodę jej języka („Nie sposób pisać po francusku z większą prostotą, trudno o większą czystość wyrazu i uczucia”). Co wię­ cej, książka została nagrodzona jedną z francuskich na­ gród literaćkich, „Prix Charles Veillon”. Chwalono, ale nie tylko. Autor dostał także porządne cięgi. I to ze strony najbardziej — jakby się -mogło wydać na pierwszy rzut oka — nieoczekiwanej. Afry­ kańscy pobratymcy Camary Laye nie poszczędzili mu ostrej krytyki: 5

„Czy ten Gwinejczyk, mój ziomek, który pozwala się domyślać, że był bystrym chłopaczkiem, nigdy nie wi­ dział innej Afryki jak tylko pogodną, piękną, macie­ rzyńską? — pytano z gorzką ironią w najbardziej re­ prezentatywnym dla ówczesnych spraw Czarnej Afryki czasopiśmie Presence Africaine. — Czy to możliwe, żeby Laye nie 'był ani razu świadkiem choćby już tyl­ ko drobnych niegodziwości kolonialnej administracji?” Albo i tak: „Czarny chłopak chciał nam wmówić, że Afryka to sielanka, lecz to tylko Afryka niewiarygodna, skoro najzupełniej nie widać w niej białych”. Zarzut?... Na pewno — tylko że dziś już niezbyt czy­ telny. Ale łatwo i bezbłędnie da się go odczytać na tle dat: Z 1957 rokiem otworzyła się przed Czarną Afryką nowa epoka: to w owym roku uzyskała niepodległość Ghana, w następnym Gwinea —■pierwsze niepodległo­ ści w niepowstrzymanym procesie wyłaniania się afry­ kańskich państw na rozległych obszarach, które do owej pory oznaczano na politycznej mapie świata ko­ lorami Anglii i Francji. Tak więc dążenia i marzenia, by wyzwolić Afrykę, zaczęły się wtedy przeradzać w rzeczywistość. Lecz zanim do tego doszło — zanim 1957 rok stał się tak historyczną datą — pisanie o Afryce było dla Afry­ kanów (i nie tylko dla nich) niemal jednoznaczne z po­ winnością ciągłego demaskowania i piętnowania kolo­ nializmu. Otóż „Czarny chłopak” Camary Laye był książką opublikowaną w 1953 roku — i ani jedno jej słowo nie napomykało o kolonializmie. Autor niczego nie demaskował, niczego nie piętnował. Więc chyba już jasne, dlaczego mu się dostało na łamach pisma zaan­ gażowanego w sprawy Afryki i w kampanię antykolo- nialną. 6 Ale wobec tego również pytanie: co Camara Laye, ten student z Gwinei debiutujący we Francji jako pi­ sarz, zamyślał swoją książką? Co chciał nią powiedzieć europejskim czytelnikom?... „Pisząc, miałem najpierw na myśli tylko samego sie­ bie — zwierzał się później — lecz w miarę pisania za­ czynałem coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę, że kreślę portret mojej ojczystej Gwinei”. Więc portret własny — i portret kraju. Kraju rzą­ dzonego wówczas przez kolonialną administrację, ale której ani widać w książce. Motywy krytyki były niewątpliwie słuszne, ale racja koniec końców była po stronie książki. Pozwalając czy­ telnikom poznać intymny świat murzyńskiego chłopca, pozwalając im dojrzeć coś znacznie więcej niż prymi- tywność w obyczajach i rytuałach okrzyczanych jako prymitywne, a nade wszystko zdobywając u nich ser­ deczny szacunek dla postaw cenionych w tym sąsiedz­ twie gwinejskiego buszu — książka zdobywała zarazem sojuszników dla dążeń do wyemancypowania Afryki spod wszelkich kolonialnych kuratel. Oddziaływała środkami przynależnymi sztuce. I wprawdzie „Czarny chłopak” miał swoich pryncypialnych krytyków, ale nawet oni doceniali w nim urok zwany poezją. I nie taili tego mimo niechęci do publikacji, które — jak skłonni byli uważać — umożliwiają jedynie wścibskie zaglądanie przez dziurkę do wnętrza chat „dzikich tu­ bylców”, by ochać i achać, że takie to wszystko egzo­ tyczne. Camara Laye pewną ręką wprowadza nas w egzoty­ kę swojego życia, w niezwykłość wtajemniczeń, które jednak nieoczekiwanie pozwalają odkryć również i to, że pod egzotyczną maską są zjawiska, o których w in­ nym sztafażu mówiłoby się jako o efektach świadomej swoich celów pedagogiki. Oczywiście Czarnemu Chło­ 7

pakowi ani w głowie wygłaszać tego rodzaju komen­ tarz: on po prostu dzieli się swoimi przeżyciami, dzieli się całym swoim niewielkim światem, który ogarniał wzrokiem berbecia, dziecka, wyrostka. Toteż Gwinea, z którą pozwala czytelnikom się zżyć, nie jest Gwineą w ogól e , lecz Gwineą z zasięgu jego wzroku i bez­ pośrednich doświadczeń. Nie jest to więc książka, która chciałaby ukazywać, jak wyglądają pewne zjawiska szerzej, o ile na przy­ kład uroczystości towarzyszące rytuałowi obrzezania u gwinejskich Malinkę różnią się w szczegółach od po­ dobnych uroczystości u gwinejskich Soso, Fulbejów czy u innych tamtejszych ludów i plemion. I nie ona, nie jej Czarny Chłopak będą zakłócać atmosferę zwie­ rzenia informacjami, że chodzi o rytuał stosowany nie­ mal w całej Afryce, którego istnienia nie wyjaśniają zresztą same wpływy islamu. I oczywiście nie tu nale­ ży szukać wiadomości, że w owym czasie ludność Gwi­ nei składała się w trzech czwartych z wyznawców Pro­ roka, a w jednej czwartej z fetyszystów czczących, zwłaszcza w Gwinei leśnej, święte drzewa jako symbole dobrych i złych duchów. Jako muzułmanin (jeden z trzydziestu milionów mu­ zułmanów w Czarnej Afryce) młodziutki chłopak z gwi- nejskiej Kurussy uczy się od berbecia wypełniać wska­ zania Koranu, ale przecież nie wie jeszcze, do jakiego stopnia islam wyznawany w jego stronach nasiąkł tą afrykańskością, za której sprawą na przykład krokodyl jest totemem jego matki, mały czarny wąż duchem opiekuńczym rodu ojca, a pobożni i świętobliwi mara­ buci nie różnią się w gruncie rzeczy od czarowników. Nie, informacje ogólne na pewno nie są domeną Czarnego Chłopaka. Nawet gdy pokazuje okoliczności najpierwszego ze swoich wtajemniczeń, bardzo jeszcze dzieciuchowatego, czy też drugiego z kolei wtajemni­ 8 czenia, które sprawia, że nagle chłopak przechodzi z dzieciństwa w wiek męski, to jednak nie zapuszcza się w uczone wywody o tradycyjnym dla murzyńskich społeczności podziale na „klasy wieku” określające do­ kładnie miejsce oraz obowiązki i uprawnienia jednostki w tej ludzkiej gromadzie, jaką jest wieś. Gdy mówi o swoim ojcu kowalu, gdy ukazuje jego znaczenie, na­ wet i w tych okolicznościach nie daje się skusić możli­ wości szerszego potraktowania bardzo złożonej, ale zaw­ sze wyjątkowej, bo pozostającej w ścisłym związku z magią, pozycji kowala u różnych ludów Czarnej Afryki. Jest niewątpliwą zaletą tej książki, że autor umie zbliżyć czytelnikowi Afrykę — zbliżyć przez wprowa­ dzenie go do własnej rodziny, przez wprowadzenie go do jej zajęć, w których tak czy inaczej bierze udział, przez wprowadzenie go w powszednie sprawy bytowa­ nia, które okazuje się nagle (jakby na podobieństwo walizki o podwójnym dnie) pełne niezwykłości. Tak, dla europejskiego czytelnika niezwykłość jest tu obecna niemal na. każdym kroku. Lecz Camara Laye nie chce nią epatować. Nie chce nawet nią zadziwiać. Zwyczajnie, z ujmująco szczerą i bardzo chłopięcą pro­ stotą wprowadza w jej kulisy — i tak, odsłaniając to, co tajemnicze, wtajemnicza w Afrykę. Pozwala nasłu­ chać się tradycyjnych wierzeń, napatrzyć tradycyjnych rytuałów (przynajmniej tych, które sam zdążył po­ znać), ale równocześnie dba skutecznie, aby w trakcie takich ujawnień nie wywietrzało z tradycyjnej afry- kańskości to, co jest jej solą — poezja, która także wy­ wodzi się z magii. I właśnie jej atmosferę czujemy słuchając z pewnym pomieszaniem, jak Camara Laye snuje wspomnienie o totemicznym powinowactwie swojej matki i kroko­ dyli (które ze względu na tę totemiczną więź nie czy­ 9

nią najmniejszej krzywdy matce czerpiącej wodę z rze­ ki). Nie mamy przy tym wątpliwości, że wprawdzie student francuskiej uczelni Camara Laye umie patrzeć krytycznie, ale pisarz Camara Laye nadal potrafi pa­ trzeć oczami ufnego dziecka z gwinejskiej Kurussy. I jest niemal coś wzruszającego w usiłowaniu autora, aby jakoś pogodzić z sobą te dwa różne widzenia. Lecz mocniejsza od tej próby jest jego świadomość, że na­ leży dyskretnie, jak najdyskretniej pożegnać się z dzie­ ciństwem, dla którego konsekwencje totemicznej więzi były równie oczywiste jak chociażby wiara w czaro­ dziejską moc matczynego wzroku: „...mówię jedynie o tym, co widziałem na własne oczy. Dziś rozpamiętuję owe cuda — bo zaiste były to cuda — jak bajeczne wydarzenia z odległej przeszłości. Niemniej ta przeszłość nie jest odległa: jest przeszłoś­ cią z wczorajszego dnia. Tylko że świat nie stoi w miej­ scu, wciąż się zmienia, a mój świat zmienia się chyba szybciej niż jakikolwiek inny, zmienia się tak bardzo, iż wydaje mi się, że już nie jesteśmy tacy, jakimi by­ liśmy. I rzeczywiście: jesteśmy inni; nawet w tamtej chwili, kiedy owe cuda działy się na naszych oczach, nie byliśmy bez reszty sobą. Tak, świat nie stoi w miej­ scu, wciąż się zmienia i zmienia się w sposób bardzo widoczny, skoro mój własny totem — bo ja też mam swój totem — jest mi już nie znany”... Od czasu gdy pisał te słowa, zmieniło się chyba o wiele więcej, niż mógł przypuszczać. Na pewno. Właśnie w Afryce. Właśnie w jego ojczystej Gwinei, której portret skreślił nie tyle przed laty — jakby o tym gotów świadczyć kalendarz — ile w innej epo­ ce. Czy więc jeszcze może być to portret, którego daw- ność odnajduje się w gwinejskiej Kurussie i jej okolicy z dnia dzisiejszego?... W całej Gwinei doszło do rewo­ lucyjnych przeobrażeń. Świat nie stoi w miejscu — nic oczywistszego nad tę podstawową prawdę. Ale „Czarny chłopak” nie jest książką, której aktualność miałaby być wyłącznie wypadkową upływu czasu i wpisanego w ten czas naporu wydarzeń. Mimo wszystko „portret ojczystej Gwinei” nadal tchnie życiem — dzięki tym swoim cechom, które mocno osadzają go w nurcie tra­ dycji, w obyczajowej schedzie. Póki pod niebem Afry­ ki będzie choćby jedna kuźnia podobna do tej, w któ­ rej cieniu bawił się i wychowywał mały Camara, i póki będzie choćby jeden kowal, który tak uczy syna być człowiekiem wśród ludzi — póty mamy do czynienia z książką ciągle na czasie. Swoim „Czarnym chłopakiem” Camara Laye zapo­ czątkował pojawienie się w literaturze afrykańskiej ca­ łego szeregu utworów autobiograficznych. W kręgu tej literatury to już dzisiaj pozycja klasyczna. W ślad za wydawnictwem francuskim należy ją uważać za po­ wieść. Tylko że przypisanie jej temu gatunkowi lite­ rackiemu nie może jej wyjść na zdrowie. Jest jakby równoznaczne z propozycją, aby za najwartościowsze uznać w niej to, co w istocie niewiele jednak waży. Mianowicie elementy wątku fabularnego. Lecz nie tym wątkom (a bodaj one ponoszą winę za pewne, kokietu­ jące europejskopodobnością, przesłodzenia tekstu) za­ wdzięcza „Czarny chłopak” swoją wysoką rangę. Wraz z urodą języka, która jest jednakże wartością służebną, najważniejsza wartość książki Camary Laye zawiera się w tym, co nazwał on celnie portretem. Otrzymaliśmy portrety ludzi, wśród których się wy­ chowywał — portrety, można by powiedzieć, życia ro­ dzinnego, obyczaju, afrykańskości, tego wszystkiego, co sprawia, że książka o egzotycznych stronach pozostawia w pamięci przede wszystkim przeświadczenie, że nig­ dzie nie ma ludzi na tyle egzotycznych, byśmy nie mogli się w nich rozpoznać... U

Przekazując swoje wspomnienia z ojcowskiej kuźni, gdzie ojciec od czasu do czasu wyrabiał ozdoby ze zło­ ta, Camara Laye daje taki obraz: „Jedynie dyszenie miechów i ciche skwierczenie zło­ ta w garnku naruszało ciszę. Lecz chociaż ojciec nie wypowiadał żadnych słów, to dobrze wiem, że formo­ wał je w sobie: widziałem to po jego poruszających się wargach, gdy pochylał się nad garnkiem mieszając w nim złoto i węgiel kawałkiem drewienka, które zresztą zaraz zajmowało się ogniem i często trzeba je było wymieniać na inne. Jakie słowa ojciec tak w so­ bie formował? Nie wiem — nie wiem dokładnie: żad­ nego mi nie przekazał. Ale czymże innym mogłyby one być, jeżeli nie zaklęciami?” Jednak i syn widać poznał skuteczne zaklęcia, dzięki którym można formować pożądany kształt ze szlachet­ nego kruszcu. Jego książkowy debiut świadczy o tym wyraźnie. Zbigniew Stolarek Mojej m atce C zarna kobieto, afry k ań sk a kobieto, o, m atko, m yślę o tobie... * O, D am an, m atko m oja, k tó ra m nie nosiłaś na plecach, która w ykarm iłaś m nie m lekiem , k tó ra czuw ałaś nad m oim i pierw szym i krokam i, która m i pierw sza otw orzyłaś oczy na cuda ziem i, m yślę o tobie... • K obieto pól, kobieto rzek, kobieto w ielkiej rzeki, o, m atko, m yślę o tobie... * O, D am an, m atko m oja, k tó ra ocierałaś m i łzy, zapew niałaś radość serca, k tó ra cierpliw ie zno­ siłaś m oje kaprysy, jakże bym chciał być zno­ w u przy tobie — być przy tobie dzieckiem ! P rosta kobieto, kobieto w yrzeczeń, o, m atko, m yślę o tobie... * O, D am an, D am an z w ielkiego rodu kow ali, jestem w ciąż m yślam i przy tobie, a tw oje m yśli tow arzyszą m i n a każdym kroku, o, D a­ m an, m atko, jakże bym chciał nadal czuć tw o­ je ciepło, być dzieckiem przy tobie... * C zarna kobieto, afry k ań sk a kobieto, o, m oja m atko, dziękuję za w szystko, coś dla m nie uczyniła, dziękuje ci tw ój syn, k tó ry jest tak daleko od ciebie — i tak blisko ciebie!

Tle lat miałem wtedy? Nie pamiętam dokładnie. ■^■W każdym razie musiałem mieć ich niewiele: pięć, może sześć. Byłem jeszcze dzieckiem; akurat bawiłem się przy ojcowskiej chacie, podczas gdy mama była u ta­ ty w kuźni; ich spokojne, dobiegające mnie stamtąd głosy, z którymi mieszały się głosy klientów i dźwięki młota na kowadle, dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Nagle przerwałem zabawę: moją uwagę pochłonął sunący wokół chaty wąż, który wybrał się jakby na przechadzkę; po chwili byłem przy nim. Podniosłem z ziemi trzcinowy patyk, jakich pełno w naszym obejś­ ciu otoczonym płotem z trzciny, i wetknąłem koniec pa­ tyka w pysk gada. Ani myślał uciekać: podobała mu się ta zabawa. Powoli połykał trzcinkę jak każdą inną zdo­ bycz, połykał ją z lubością — przynajmniej tak mi się wydawało — oczy mu lśniły zadowoleniem, a głowa coraz bardziej zbliżała się do mojej ręki. Nastał wresz­ cie moment, że jego pysk znalazł się strasznie blisko moich palców. Śmiałem się; ani mi było w głowie bać się czegokol­ wiek. I chyba lada chwila wbiłby mi zęby w palce, gdy­ by nie jeden z terminatorów, który akurat wyszedł z kuźni. Poczułem nagle, że coś podrywa mnie w górę: byłem w opiekuńczych ramionach. I 15

Nieopisany rwetes powstał wokół mojej małej osoby, a już najgłośniej krzyczała mama. Dostałem od niej kil­ ka klapsów. Rozpłakałem się, bardziej zresztą przejęty tą nagłą wrzawą niż klapsami. Nieco później, kiedy już przestałem płakać i ustały krzyki, mama przykazała mi surowo, żebym nigdy więcej tak się nie bawił, co przy­ rzekłem jej solennie, chociaż nie bardzo pojmowałem, na czym miałoby polegać niebezpieczeństwo takiej za­ bawy. Chata ojca, gdzie często bawiłem się pod werandą, stała tuż przy kuźni. Wzniesiona z niewypalanych ce­ gieł, okrągła jak wszystkie chaty u nas i pyszniąca się piękną strzechą, służyła wyłącznie ojcu. Wchodziło się do niej przez prostokątne drzwi. Skąpe światło przeni­ kało do wnętrza małym okienkiem. Po prawej znajdo­ wało się gliniane łoże — lepione z gliny nie inaczej, niż lepi się cegły na ściany chat; było nakryte rogożą, a oprócz rogoży leżał na nim jeszcze zagłówek wypeł­ niony puchem kapoku. W głębi, pod samym okienkiem, gdzie najwidniej, stały skrzynki z narzędziami. Po le­ wej było miejsce na przyodziewek, a więc na bubu, oraz na skóry do modlitw. Wreszcie, w głowach owego łoża, ponad zagłówkiem, strzegąc tam snu ojca, znajdował się rząd garnków wypełnionych wywarami z roślin i z ko­ ry. Wszystkie te garnki, z których każdy miał metalową przykrywkę, były pookręcane różańcami z korisów. Tak, to właśnie w tych garnkach trzymał gri-gri: ta­ jemnicze płyny, które nie dają przystępu złym duchom i sprawiają, że ciało nimi natarte staje się odporne na uroki, na wszelkie możliwe uroki. Ojciec przed snem zawsze się nimi nacierał, czerpiąc to z jednego, to z dru­ giego garnka, gdyż każde gri-gri ma jakąś szczególną właściwość, ale jaką, tego dokładnie nie wiem, bo w zbyt młodym wieku opuściłem rodzinny dom. Spod werandy, gdzie się bawiłem, miałem widok 16 wprost na kuźnię — a z niej i mnie miano na oku. Kuź­ nia była głównym budynkiem w obejściu. Ojciec prze­ bywał w niej niemalże cały okrągły dzień, kierując pra­ cą terminatorów, własnoręcznie wykuwając wszystko, na czym mu najbardziej zależało, i naprawiając delikat­ ne mechanizmy. Tam też przyjmował i przyjaciół, i klientów, tak że od samego świtu dobiegał z kuźni ha­ łas, który ustawał dopiero z nastaniem nocy. Co więcej, każdy, kto wchodził w nasze obejście lub je opuszczał, musiał przejść przez kuźnię; trwał więc w niej ciągły ruch w jedną i w drugą stronę jak w ulu — z tym tyl­ ko, że tutaj bodaj nikomu nie śpieszyło się zbytnio: każdy miał coś do powiedzenia i chętnie przystawał, aby popatrzeć na robotę. Skuszony odblaskiem ognia nie­ kiedy i ja zbliżałem się do kuźni, ale wchodziłem do niej rzadko, bo za bardzo mnie onieśmielali ci wszyscy za­ trzymujący się tam ludzie; zresztą uciekałem od razu. jak tylko ktoś zwracał na mnie uwagę. Kuźnia nie była jeszcze wtedy moim światem; dopiero później nabra­ łem zwyczaju zachodzić do niej i, przycupnąwszy, wpa­ trywać się w migotliwy blask ognia. Najpierw moim światem była weranda wokół chaty ojca i chata matki, i także pomarańczowe drzewo, które rosło pośrodku obejścia. Rzucało się ono w oczy każde­ mu, kto po wejściu do kuźni otwierał jej tylne drzwi. To pomarańczowe drzewo nie było wielkie w porównaniu z olbrzymami naszych puszcz, ale korona jego połysk­ liwych liści dawała gęsty, chroniący przed upałem cień. W porze kwitnienia całe obejście było pełne przenikli­ wego zapachu. Kiedy z kolei pojawiały się owoce, mo­ gliśmy się im co najwyżej przyglądać — musieliśmy czekać cierpliwie, aż dobrze dojrzeją. Dopiero wtedy ojciec — zarządzający wszystkim jako głowa rodu, i to jakże licznego rodu — nakazywał zbiór owocu. Męż­ czyźni zajmujący się owocobraniem znosili mu koszyki 2 — C zarny chłopak 17

z zerwanymi pomarańczami, a on je rozdzielał między mieszkańców obejścia, sąsiadów, klientów; wreszcie i my mogliśmy brać z koszyków, ile kto zechciał! Ojciec miał hojną rękę, a nawet był rozrzutny. Kto­ kolwiek zjawiał się u nas, uczestniczył również w po­ siłkach, a ponieważ bardzo daleko było mi do tego, żeby jeść równie szybko jak ci goście, chyba byłbym wiecz­ nie głodny, gdyby mama nie chowała przezornie mojej części posiłku. — Siadaj teraz i jedz — mówiła. — Twój ojciec nie wiadomo co ma w głowie. Mama nie patrzyła zbyt łaskawym okiem na owych gości, których było zbyt wielu jak na jej gust i którzy ze zbytnim pośpiechem sięgali do jadła. Sam ojciec jadł natomiast bardzo mało; był niesłychanie wstrzemięź­ liwy. Mieszkaliśmy tuż obok toru kolejowego. Wzdłuż pło­ tu z trzcinowej plecionki, który odgraniczał nasze obej­ ście, przejeżdżały pociągi — przejeżdżały, należy po­ wiedzieć, tak blisko, że od iskier z lokomotywy zapalał się niekiedy trzcinowy płot, a wtedy należało czym prę­ dzej gasić ten zarodek pożaru, aby wszystko nie poszło z dymem. Owe alarmy, które niosły z sobą i nieco trwogi, i nie­ co rozrywki, powodowały, że zwracałem baczniejszą uwagę na przejazd pociągów. A nawet kiedy ich nie było — bo w tamtym czasie istniała jeszcze całkowita zależność ruchu kolejowego od komunikacji rzecznej, w której panował zupełny rozgardiasz — spędzałem długie chwile na kontemplowaniu żelaznej drogi. Prze­ raźliwie ostro lśniły szyny w słonecznym świetle; nic a nic go nie łagodziło. Prażona od świtu podsypka z czerwonych kamieni parzyła; była tak gorąca, że po oliwie ściekającej z lokomotyw nawet ślad nie zostawał: jej plamy nikły bez reszty na rozpalonych kamieniach. 18 Czy to ten skwar jak z piekarniczego pieca, czy też może oliwę, a raczej już tylko jej zapach, który mimo wszystko nie ulatniał się całkowicie, upodobały sobie węże? Nie wiem. W każdym razie często je widywałem, jak 9unęły po kamieniach prażonej całodziennym słoń­ cem podsypki toru. Oczywiście nie mogło się też obejść bez tego, żeby nie przenikały i do nas. Odkąd zakazano mi zabaw z nimi, biegłem do mamy, ilekroć dostrzegłem któregoś w naszym obejściu. — Mamo, wąż! — wrzeszczałem. —- Znowu?! — odkrzykiwała mi na to. I zaraz przybiegała zobaczyć, co to za wąż. Jeżeli był taki jak wszystkie — chociaż trzeba powiedzieć, że wę­ że bardzo różniły się między sobą — uśmiercała go na­ tychmiast, zawzięcie tłukąc kijem raz po raz, aż zosta­ wała z niego miazga. Tak zresztą postępowały i inne kobiety. Bo mężczyźni zachowywali się odmiennie: po­ przestawali na jednym, ale dobrze wymierzonym ude­ rzeniu kijem. Gdy więc pewnego dnia zauważyłem małego czarne­ go węża o szczególnie połyskliwej skórze, który nie- śpiesznie sunął w stronę kuźni, jak zwykle popędziłem do mamy, żeby ją powiadomić o niepożądanej wizycie. Jednakże na jego widok mama powiedziała mi z powa­ gą w głosie: — Tego, synku, nie wolno zabijać; ten nie taki jak inne: nie zrobi ci najmniejszej krzywdy, na pewno, ale też lepiej nie wchodź mu w drogę, pamiętaj! Każdy w naszym obejściu — oprócz mnie i chyba moich małych koleżków, równie nieświadomych jak ja — dobrze wiedział, że właśnie tego węża nie można zabijać. — Ten wąż to dobry duch twojego ojca — dodała mama. Oszołomiony przyglądałem się małemu wężowi. Jego 19

ruchy były pełne gracji, gdy tak sunął w stronę kuźni, bardzo pewnie, jak gdyby świadomy swojej nietykal­ ności; jego połyskliwa czarna skóra aż skrzyła się w ostrym świetle. Dotarł do kuźni, a ja wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że w jej ścianie zrobiona jest dziura. Właśnie w niej znikł wąż. — Widzisz — powiedziała mama — wąż przyszedł w odwiedziny do ojca. Chociaż już byłem jakby za pan brat z wszelkimi cu­ downościami, tym razem nie mogłem wykrztusić słowa z wrażenia. Co jakiś wąż mógłby mieć wspólnego z ta­ tą? Miałby być dobrym duchem taty? I to dlatego nikt go nie zabija?! Tak przynajmniej powiedziała mama. Tylko co to właściwie duch? Kim są owe duchy, z któ­ rymi wszędzie przychodzi mi się po trochu spotykać, raz jako z duchami czegoś zakazującymi, to znów jako z duchami coś nakazującymi? Nie pojmowałem tego do­ kładnie, chociaż można by powiedzieć, że żyłem wśród nich. Istniały duchy dobre i duchy złe, lecz więcej chy­ ba było złych niż dobrych. Ale przede wszystkim jedno nie mieściło mi się w głowie: dlaczego miałbym uważać, że to wąż nieszkodliwy? Był jak każdy inny; wpraw­ dzie czarny, wprawdzie lśniący, ale bądź co bądź wąż! Już zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć. O nic jednak nie pytałem mamy; postanowiłem sobie, że za­ pytam ojca — tak jakby ta wężowa tajemnica była sprawą, którą należy omawiać tylko między mężczyz­ nami, bez udziału kobiet. Wolałem zaczekać z tym do wieczora. Zaraz po kolacji, gdy skończyły się rozmowy, a oj­ ciec pożegnał się z przyjaciółmi i skierował do swojej chaty, podszedłem do niego i zacząłem wypytywać o różne rzeczy, bez ładu i składu, o wszystko, co tylko wpadło mi do głowy, właśnie tak, jak zwykły pytać dzieci, i zresztą tak samo, jak robiłem każdego wieczo­ 20 ru. Była jednakże pewna różnica: tym razem stawiałem najrozmaitsze pytania, żeby nie zdradzić się od razu z tym jednym, najważniejszym, które leżało mi na ser­ cu od chwili, kiedy zobaczyłem węża pełznącego ku kuźni; zamierzałem zadać je dopiero w odpowiedniej chwili. Wreszcie już nie mogłem dłużej zwlekać. — Tato — spytałem z nagła — co to za wąż przycho­ dzi w odwiedziny do ciebie? — O jakim ty wężu? — O takim małym, czarnym, co go mama nie pozwa­ la zabijać. — Aha... Popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby zasta­ nawiając się nad odpowiedzią. Pewnie rozważał, czy to nie za wcześnie wprowadzać w takie sekrety dwunasto­ letniego chłopca. Nagle zdecydował się: — Ten wąż to duch naszej rasy — powiedział. — Rozumiesz? — Tak — potwierdziłem skwapliwie, chociaż nie pojmowałem, co ma na myśli. — Ten wąż — ciągnął ojciec — zawsze jest obecny, zawsze objawia się jednemu z nas, a w naszym pokole­ niu ukazał się najpierw mnie. — No pewnie! Tym razem powiedziałem to bez cienia wątpliwości, bo wydało mi się jak najbardziej oczywiste, że wąż po­ winien ukazać się najpierw mojemu ojcu. Bo czy tato nie był u nas najważniejszy? Czy nie on przewodził wszystkim kowalom w okolicy? Czy nie on był spośród nich najsprawniejszy? Czy nie był moim ojcem? — Jak ci się, tato, ukazał ten wąż? — Najpierw zjawił mi się we śnie. I tak ukazywał się kilka razy, a wreszcie zapowiedział dzień, godzinę i miejsce, w którym pojawi się przede mną naprawdę. Ale za pierwszym razem, kiedy do tego doszło, prze- 21

ląklem się. Pomyślałem sobie, że to najwyraźniej taki sam wąż jak inne, i ledwo się powstrzymałem, żeby go nie zabić. A on, widząc, że wcale go nie witam, zawróci! i oddalił się tam, skąd przyszedł. Patrzyłem, jak odcho­ dzi, i jeszcze się zastanawiałem, czy może go zabić, ale powstrzymywała mnie jakaś siła mocniejsza od mojej woli. Widziałem, jak znika; jeszcze nawet w ostatniej chwili mógłbym go dopaść: wystarczyłoby kilka susów; czułem się jednak jak sparaliżowany. I tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z małym czarnym wężem. Ojciec umilkł, lecz tylko na chwilę, bo zaraz podjął swoją opowieść: — W nocy znowu zobaczyłem węża we śnie. Prze­ mówił do mnie. „Zjawiłem się, jak ci zapowiadałem — tak przemówił — a tyżeś mnie nie powitał jak by nale­ żało; nawet widziałem po twoich oczach, żeś miał ocho­ tę zgotować mi niedobre powitanie. Czemu mnie od­ trącasz? Jestem dobrym duchem twojej rasy i dlatego zjawiam się przed najgodniejszym jej synem: przed to­ bą. Przestań się mnie lękać i nie próbuj odtrącać, bo przynoszę ci powodzenie”. Gdy więc wąż zjawił się po raz drugi, przyjąłem go bez obawy, przyjąłem go ser­ decznie, a on od tamtej pory świadczy mi samo dobro. Znowu zamilkł, aby po chwili powiedzieć: — Wcale nie jestem pojętniejszy od innych, nie mam nic ponad to, co mają inni, a nawet mam mniej od nich, bo rozdaję wszystko, bo nawet oddałbym ostatnią ko­ szulę. A przecież, sam widzisz, jestem znany jak nikt inny; wszyscy o mnie mówią i to ja, nikt inny tylko ja, przewodzę kowalom z pięciu gmin. Jeżeli tak się dzieje, to właśnie dzięki wężowi, który jest duchem naszej ra­ sy. Wszystko zawdzięczam jemu; on mnie powiadamia o wszystkim. Gdy rano, po przebudzeniu się, widzę, że ten czy ów czeka przed kuźnią, nie nowina to dla mnie: już wcześniej wiedziałem, że gdy się obudzę, będzie na 22 mnie czekał. I także nie nowina to dla mnie, że komuś popsuł się motor lub rower albo że przestał mu chodzić zegar. Z góry wiedziałem, co się przydarzy. Już w nocy wszystko zostało mi zapowiedziane — i tak oto wiem z góry, jakiej roboty mam się spodziewać. Toteż od ra­ zu, bez zastanawiania się, wiem dokładnie, co i jak ko­ mu naprawić. Stąd właśnie moja rzemieślnicza sława. Ale zapamiętaj sobie, że to wszystko zawdzięczam wę­ żowi, że zawdzięczam to opiekuńczemu duchowi naszej rasy. Umilkł, a dla mnie już przestało być tajemnicą, jak się to dzieje, że gdy tato wychudzi na przechadzkę, to później, po powrocie, potrafi powiedzieć czeladnikowi: „Podczas mojej nieobecności był ten i ten, tak i tak ubrany, przyniósł to i to do naprawy”. Wszyscy podzi­ wiali tę niepojętą wiedzę ojca. A ja teraz wiedziałem, skąd ją czerpie. Gdy podniosłem na niego wzrok, zoba­ czyłem, że mi się przygląda. — Powiedziałem ci o tym wszystkim, bo jesteś moim synem, chłopcze, moim najstarszym synem, i niczego nie chcę przed tobą taić. Różnie można postępować, róż­ nie można sobie poczynać w życiu, ale gdybyś chciał, żeby i do ciebie przyszedł któregoś dnia duch naszej rasy, musisz najpierw godnie postępować, godnie sobie poczynać. Och, chyba podświadomie umiałem tak po­ stępować, a to skłoniło węża do odwiedzin: zechciał przyjść do mnie. I ty musisz nauczyć się tak postępo­ wać w życiu, jeżeli chcesz, aby któregoś dnia i ciebie odwiedził duch naszej rasy, jeżeli chcesz, by i tobie przypadł on w dziedzictwie. Odtąd częściej powinieneś przebywać ze mną... Wpatrywał się we mnie z uczuciem, które teraz obja­ wiło mi się z całą siłą, i nagle westchnął: — Boję się, boję się, chłopcze, że nie będziesz ze mną tyle, ile by trzeba. Teraz chodzisz do szkoły, a któregoś 23

dnia ją opuścisz, żeby pójść do innej, większej. I mnie opuścisz, chłopcze... Westchnął ponownie. Czułem, że mu ciężko na sercu. W ostrym świetle wiszącej na werandzie lampy wydało mi się nagle, że bardzo się postarzał. — Tato! — zawołałem. — Synku... — powiedział półgłosem. A ja biłem się z myślami, czy powinienem dalej cho­ dzić do szkoły czy też zostać w kuźni; nie wiedziałem, co począć. — Idź już do siebie — powiedział. Wstałem, żeby pójść do matczynej chaty. Gwiazdy roziskrzyły noc; ta noc była rozległym polem gwiazd; nie opodal pohukiwała sowa. Och, jaką drogę powinie­ nem wybrać? Czy aby wiem, gdzie moja droga? Moje pomieszanie stało się podobne nocnemu niebu: było też bezgraniczne, ale, niestety, nie świeciły w nim gwiaz­ dy... Wszedłem do matczynej chaty, która podówczas była i moją. Położyłem się nie zwlekając, lecz sen mnie omi­ jał i tylko wierciłem się na posłaniu. — Co ci? — spytała mama. — Nic. Bo też nie było mi nic takiego, co bym potrafił wyra­ zić komukolwiek. — Nie śpisz? — spytała jeszcze. — Dlaczego? — Nie wiem. — Spij. — Dobrze — przyrzekłem. — Sen — powiedziała jakby ze smutkiem — sen jest na wszystko dobry, nic mu się nie oprze. Dlaczego mówiła tak, jakby i jej było smutno? Czy czuła moją rozterkę? Zawsze była bardzo wrażliwa na wszystko, co mnie nękało. Próbowałem zasnąć, ale na próżno zamykałem oczy i usiłowałem leżeć bez ruchu; 24 nie opuszczał mnie obraz ojca, widziałem jego twarz — właśnie taką, jaką zobaczyłem tego wieczoru w świetle lampy. Wydał mi się nagle bardzo postarzały, on, któ­ ry był dotąd młodszy i żywszy od nas wszystkich, któ­ ry nikomu nie dawał się wyprzedzić w biegach, który miał nogi żwawsze od naszych młodych nóg... „Tato!... Tato!... — powtarzałem w duchu. — Tato, co mam ro­ bić, żeby to wyszło na dobre?...” Zapłakałem po cichu i tak, płacząc, zasnąłem. Później nie było już nigdy między nami mowy o ma­ łym czarnym wężu. Tamtego dnia ojciec mówił mi 0 nim po raz pierwszy i ostatni. Ale odtąd zawsze już było tak, że czym prędzej biegłem do kuźni, ilekroć zo­ baczyłem małego czarnego węża. Siadałem wtedy nie opodal ojca i patrzyłem, jak wąż prześlizguje się przez dziurę w ścianie. Ojciec, jak gdyby uprzedzony o jego obecności, zwracał głowę w stronę tej dziury i uśmie­ chał się. Wąż kierował się prosto do niego, szeroko przy tym otwierając pysk. Gdy był już na wyciągnięcie rę­ ki, ojciec głaskał go, a on przyjmował tę pieszczotę drgając całym ciałem. Nigdy się nie zdarzyło, aby pró­ bował uczynić ojcu choćby najmniejszą krzywdę. Ta pieszczota i to drganie w odpowiedzi na nią — a raczej powinienem powiedzieć: ta przyzywająca pieszczota i to odpowiadające jej drganie — przyprawiały mnie za każdym razem o takie pomieszanie uczuć, że nie potra­ fię ich wypowiedzieć; myślałem o tym wtedy jak o bar­ dzo tajemniczej rozmowie: dłoń pytała, drganie odpo­ wiadało... Tak, to była jakby rozmowa. Czy któregoś dnia będę 1 ja rozmawiał w ten sposób? Nie, najpewniej nie: ja będę chodził do szkół. A przecież chciałbym, tak bardzo chciałbym, żeby nadszedł czas, kiedy i ja mógłbym po­ łożyć rękę na wężu i nasłuchiwać tego drgania, i poj­ mować je, lecz nawet nie umiałem sobie wyobrazić, jak 25

wąż przyjąłby moją ręką; i nie myślałem, aby mi ze­ chciał cokolwiek zawierzyć — ani teraz, ani kiedykol­ wiek! Gdy ojciec uznawał, że już pora przerwać to głaska­ nie, pozostawiał małego węża w spokoju, a ten zwijał się w kłębek pod skrajem baraniej skóry, na której oj­ ciec siedział przed paleniskiem. II Ze wszystkich ojcowskich zajęć w kuźni największe wrażenie robiła na mnie jego praca przy złocie, bo też nic nie było nad nią szlachetniejszego, nic nie wy­ magało tak wielkiej zręczności. I ponadto za każdym razem, kiedy ojciec przystępował do złotniczej roboty, zaczynało się jak gdyby wielkie święto — było to praw­ dziwe święto przerywające monotonię poprzednich dni. Ilekroć więc zdarzało się, że w towarzystwie griota wchodziła do kuźni jakaś kobieta, nikt mi nie potrzebo­ wał nic mówić, a już i ja tam byłem. Wiedziałem, do­ brze wiedziałem, po co ona przychodzi. Przynosiła ze sobą złoto. Żeby z tego złota ojciec zrobił jej piękną ozdobę. Kobiety z naszych stron chodziły do Siguiri szukać złota; przebywały tam wiele miesięcy pod rząd; przy­ gięte nad rzeką przepłukiwały ziemię, cierpliwie wy­ dzierając błotu złote okruchy. Żadna z przychodzących do ojca kohiet nie zjawiała się w kuźni sama; przewidywała, że ojciec na pewno ma pełne ręce innej roboty, a nawet gdyby i mógł poświę­ cić cały swój czas złotniotwu, to też nie zdoła wykonać wszystkich zamówień równocześnie: do niektórych za­ bierze się prędzej, inne odłoży na później. Tymczasem tak się zazwyczaj działo, że każda chciała mieć tę swoją ozdobę na określoną datę — to na święto Ramadanu, to 27

na święto Tabaski bądź na jakąś uroczystość familijną lub też na dzień tańców. Właśnie dlatego, żeby załatwić sprawę po swojej myśli, a więc żeby ojciec okazał się skłonny odłożyć na bok wcześniej rozpoczęte prace i zajął się tą, która we­ dług każdej klientki była najpilniejsza, kobiety zwraca­ ły się do uznanego pośrednika i pochlebcy, jakimi są u nas grioci. Występując za uzgodnioną opłatą w imieniu kobiety, griot sadowił się w kuźni, najpierw uderzał w struny kory, tego naszego instrumentu odpowiadającego har­ fie, po czym rozpoczynał śpiew ku chwale ojca. Śpiew griota był zawsze dla mnie wielkim wydarze­ niem. Słuchałem, jak opiewa czyny przodków ojca, jak sławi każdego z nich sięgając aż do najdawniejszych czasów. W miarę recytowanych przez griota strof jak gdyby wyrastało przed oczami mojej duszy rozłożyste drzewo genealogiczne o wystrzelających tu i tam kona­ rach, o setkach gałęzi i gałązek. Harfa wspierała tę obfitość imion, zagęszczała je bądź ucinała to głuchymi, to ostrymi tonami. Skąd czerpał griot taką wiedzę? Ponad wszelką wąt­ pliwość z usilnie ćwiczonej i zarazem usilnie syconej przez swoich poprzedników pamięci — tej pamięci, któ­ ra jest fundamentem naszej ustnej tradycji. Czy coś dodawał od siebie? Możliwe: rzemiosłem griota jest schlebianie. Nie mógł jednak poczynać sobie z tradycją dowolnie, bo rzemiosłem griota jest również dbałość o zachowanie tradycji. Ale to już jedna ze spraw, o ja­ kich jeszcze wtedy nie myślałem; wtedy tylko podnosi­ łem wysoko głowę, upojony tymi wszystkimi pochwa­ łami, które po części jakby spływały i na moją osobę. A gdy spoglądałem na ojca, widziałem, że wypełnia go podobna duma; widziałem, jak jego miłość własna upa­ ja się tymi pochwałami — i już wiedziałem, że upojony owym nektarem odniesie się przychylnie do prośby kobiety; lecz nie tylko ja uświadamiałem to sobie; ona również wiedziała, że jego oczy lśnią dumą; podawała mu więc złoty piasek, jakby już wszystko było załat­ wione; ojciec brał wagę i ważył złoty piasek. — Co chcesz z tego mieć? — pytał. — Chcę... I bywało, że kobieta nie wiedziała w końcu, czego właściwie chce: targały nią najróżniejsze pragnienia, bo tak naprawdę chciałaby mieć wszystkie ozdoby na raz; aby zaspokoić tę swoją oskomę, musiałaby jednak przynieść nie taką ilość złota, jaką przyniosła, więc nie pozostawało jej nic innego, jak tylko uzależnić swoje pragnienia od możliwości. — Na kiedy byś to chciała? — pytał ojciec. W takich razach zawsze okazywało się, że chodzi o datę bardzo bliską. — Ho, aż tak ci pilno? Skąd mam wziąć potrzebny na to czas? — Naprawdę bardzo mi pilno! — zapewniała. — Jeszcze nie widziałem kobiety, która by nie chcia­ ła przyozdobić się jak najprędzej! Niech ci będzie, ja­ koś to zrobię, żebyś była zadowolona... dobrze już? Brał gliniany gar służący do wytapiania złota; wsy­ pywał do niego złoty piasek; z kolei sypał na to sprosz­ kowany węgiel drzewny, jaki otrzymuje się po wypale­ niu specjalnego gatunku twardego drewna, a na to wszystko kładł jeszcze kawałek węgla z tego samego drewna. Wtedy — widząc, że robota zaczęła się na dobre — kobieta wracała do powszednich zajęć, już spokojna, nareszcie spokojna o swoje zamówienie, zdając się dalej na griota i na głoszone przez niego pochwały, które okazały się tak skuteczne i tak dla niej korzystne. 29

Na znak ojca terminatorzy zabierali się do obydwu miechów leżących po dwóch stronach paleniska i połą­ czonych z nim glinianymi kanalikami. Skrzyżowawszy nogi siedzieli ci terminatorzy przed miechami, a w każ­ dym razie siedział tak młodszy z nich dwóch, bo starszy bywał czasami wzywany do odpowiedzialniejszej pra­ cy, natomiast młodszy — był nim w owym czasie Sida- fa — tylko dął w miech i przyglądał się wszystkiemu, czekając, aż i on z kolei będzie mógł przyłożyć ręki do ważniejszych zajęć. Ale w takich okolicznościach jeden i drugi z całej siły napierali na uchwyty miechów, a płomień dźwigał się w górę, jakby stając się żywą istotą — żywym i bezwzględnym duchem. Ojciec chwytał wtedy długimi szczypcami garnek i stawiał go na płomieniu. W owej chwili praca w kuźni jak gdyby zupełnie za­ mierała. Bo i rzeczywiście przez cały czas, kiedy złoto się najpierw topi, a następnie stygnie, nie należy w jego pobliżu obrabiać ani ołowiu, ani aluminium — z oba­ wy, żeby nie wpadła do garnka jakaś cząstka tych me­ tali, które się uważa za nieszlachetne. Co najwyżej moż­ na zajmować się tylko obróbką stali. Lecz robotnicy, którzy akurat mieli coś do roboty ze stalą, bądź koń­ czyli tę robotę czym prędzej, bądź ją najzwyczajniej od­ kładali na później, żeby od razu dołączyć do terminato­ rów zgromadzonych wokół paleniska. Tylu ich zresztą cisnęło się wtedy wokół ojca, że ja, najmniejszy wśród nich, musiałem wstawać i podchodzić jak najbliżej, aby nie stracić z oczu dalszego ciągu ojcowskich czynności. Zdarzało się również, że ojciec nie miał już w końcu dostatecznej swobody ruchów w tym tłoku, więc naka­ zywał terminatorom odsunąć się nieco. Nakazywał im to samym ruchem ręki, nigdy nie odzywając się w owej chwili nawet jednym słowem — i nikt nie miał prawa odezwać się choćby jednym słowem; milkł nawet griot. 30 Jedynie dyszenie miechów i ciche skwierczenie złota naruszało ciszę. Lecz chociaż ojciec nie wypowiada! żadnych słów, to dobrze wiem, że formował je w sobie: widziałem to po jego poruszających się wargach, gdy pochylał się nad garnkiem mieszając w nim złoto i wę­ giel kawałkiem drewienka, które zresztą zaraz zajmo­ wało się ogniem i często trzeba je było wymieniać na inne. Jakie słowa ojciec tak w sobie formował? Nie wiem — nie wiem dokładnie: żadnego mi nie przekazał. Ale czymże innym mogłyby one być, jeżeli nie zaklęciami? Czyż to nie duchy ognia i złota, ognia i wiatru, sprowa­ dzanego przez miechy wiatru, zrodzonego przez wiatr ognia, ożenionego z ogniem złota przywoływał ojciec w owej chwili? Tak, prawie na pewno chodziło o te du­ chy, które należą do najważniejszych i których obec­ ność jest nieodzowna również, kiedy się przetapia złoto. Odbywająca się na moich oczach czynność była tylko z pozoru przetapianiem złota; owszem, ponad wszelką wątpliwość chodziło w niej o to, żeby przetopić wsypa­ ny do garnka złoty piasek, na pewno, ale zarazem była ona i czymś innym: była magiczną czynnością, na którą duchy mogły albo przystać, albo nie; dlatego panowało wokół ojca zupełne milczenie i bojaźliwe oczekiwanie. Właśnie to milczenie, właśnie to oczekiwanie sprawiało, że dobrze pojąłem, chociaż byłem dopiero dzieckiem, że nic nie może równać się w kuźni z pracą przy złocie. Oczekiwałem tu uroczystego święta, przychodziłem uczestniczyć w uroczystości i rzeczywiście była to uro­ czystość, która zarazem miała swój dalszy ciąg. Nie wszystko z tego rozumiałem, bo nie byłem jeszcze w latach, kiedy wszystko można zrozumieć; niemniej domyślałem się trochę, upatrując jakby coś religijnego w tym oczekiwaniu, z jakim każdy z nas obserwował przeobrażenia zachodzące w garnku. 31

Gdy złoto zaczynało się wreszcie roztapiać, gotów by­ łem krzyczeć z radości; chyba wszyscy byśmy krzyczeli, gdyby nie zakaz odzywania się; drżałem — i pewnie wszyscy drżeli patrząc, jak ojciec porusza tę ciężką jesz­ cze masę, w której dopalał się węgiel drzewny. Potem już szybko dochodziło do następnej fazy przetopu: złoto miało teraz płynność wody. Duchy okazały się przy­ chylne! — Przysuńcie cegłę! — nakazał ojciec, odwołując tym samym obowiązujące nas dotąd milczenie. Cegła, którą jeden z terminatorów kładł przy pale­ nisku, była wydrążona i obficie wysmarowana masłem kantowym. Ojciec brał z paleniska garnek, przechylał go lekko... Patrzyłem, jak złoto spływa do cegły, jak spływa do niej niczym płynny ogień. W istocie była to tylko cienka strużka ognia, ale jakże żywa, jakże błyszcząca! W miarę jak wpływała do cegły, masło skwierczało, zapalało się, przeradzało w ciężki dym. który chwytał nas za gardło, szczypał w oczy, tak że wszyscy łzawiliśmy i kasłali. Przychodziło mi niekiedy do głowy, że tę czynność przetapiania złota mógłby ojciec spokojnie powierzyć któremuś ze swych pomocników: każdy z nich miał duże doświadczenie, setki razy uczestniczył w takich przygotowaniach i na pewno potrafiłby doskonale zro­ bić wszystko, co trzeba. Lecz mówiłem już przecież: ojciec poruszał wargami! Słowa, których nie słyszeliśmy, te tajemnicze słowa, te zaklęcia, z którymi zwracał się do czegoś, czego nie powinniśmy, czego nie mogliśmy ani widzieć, ani słyszeć — to było najważniejsze. Przy­ woływanie duchów ognia, wiatru, złota, zamawianie złych duchów, właśnie tę wiedzę ojciec posiadał sam jeden i dlatego też sam robił wszystko. Taki jest ponadto u nas zwyczaj, że nikt poza złotni­ kiem nie może przykładać ręki do pracy przy złocie. 32

Niewątpliwie dlatego, że jedynie złotnik posiada tajem­ nicę zamawiań, ale i dlatego, że chodzi o zadanie wyma­ gające nie tylko bardzo wielkiej zręczności: jest to za­ razem sprawa zaufania, sprawa sumienia, tak że dopiero po dojrzałym namyśle można je powierzyć komuś, kto już zdołał wykazać się bez reszty. Nie sądzę zresztą, aby jakikolwiek złotnik był skłonny zrezygnować z prac — a powinienem tu raczej powiedzieć: z widowiska — w których jego biegłość jawi się w takim blasku, jakie­ go nigdy mu nie przysporzy biegłość w kowalstwie czy w naprawie mechanizmów, czy nawet w rzeźbiarstwie, mimo że wcale nie je9t ona mniejsza w tych pośledniej­ szych pracach — i mimo to również, że wcale nie są pośledniejszymi pracami owe drewniane figury, które się rodzą spod ostrza jego siekierki. Gdy już złoto ostygło w wydrążeniu cegły, tato kuł je i rozciągał: przystępował wtedy do właściwej pracy złotnika. Odkryłem, że przed jej rozpoczęciem nigdy nie omieszkał pogładzić węża zwiniętego w kłębek pod ba­ ranią skórą; czynił to dyskretnie, ale nie ulegało wątpli­ wości, że tak, po swojemu, sposobił się do tego, co jesz­ cze miał zrobić, do tego, co najtrudniejsze. Czy jednak nie było to niezwykłe, czy nie było to cu­ downe, że właśnie w takiej chwili wąż niezawodnie znajdował się pod baranią skórą, chociaż nie zawsze tam przebywał, chociaż nie co dzień przychodził w odwie­ dziny do taty? Ale był tam zawsze, ilekroć miała zacząć się w kuźni praca przy złocie. Tylko że nie dziwiło mnie to już ani trochę od owego wieczoru, kiedy tato opowie­ dział mi o duchu swojej rasy; obecność węża była dla mnie już jakby samo przez się zrozumiała: on wiedział, co miało się zdarzyć. Czy uprzedzał o tym tatę? Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że tak, bo czy nie uprzedzał go o wszystkim? Dodatkowym na to dowo­ dem była jeszcze inna okoliczność. 3 — C zarny chłopak 33

Przystępujący do pracy przy złocie rzemieślnik musi się najpierw oczyścić; musi zatem obmyć się jak naj­ dokładniej, nie mówiąc już o wstrzymaniu się na ten czas od stosunków cielesnych. Ojciec nazbyt skrupula­ tnie przestrzegał obyczajowych zakazów i nakazów, by mógł o tym zapomnieć, a przecież zabierał się do ob­ róbki złota na pozór bez żadnych przygotowań, bowiem nigdy nie widziałem, żeby przedtem odchodził z kuźni do swojej chaty. Jeżeli tak się działo, to mogło się tak dziać jedynie dlatego, że uprzedzony w trakcie snu przez swego czarnego ducha o pracy czekającej go w ciągu dnia, przygotował się do niej od razu, gdy tylko wstał z łóżka: przychodził więc do kuźni już oczyszczo­ ny. Co więcej, przychodził po namaszczeniu się od stóp do głów magicznymi substancjami, tymi wszystkimi gri-gri ze swych licznych garnków. Jestem zresztą pe­ wien, że ojciec zawsze zjawiał się tam w stanie oczysz­ czenia nakazanego rytuałem. Mówię tak nie dlatego, żeby go przedstawiać jako lepszego, niż był w istocie; nie inaczej niż każdy człowiek miał też swoje słabości, ale dobrze wiem, że zawsze i bez najmniejszych uchy­ bień respektował obrzędowe zwyczaje. Właścicielka złota najpierw tylko zaglądała do kuźni, żeby zobaczyć, jak postępuje praca nad jej zamówie­ niem, wreszcie jednak zostawała na dobre: nie chciała nic uronić z cudownego dla niej — chociaż niemniej cudownego i dla nas — widowiska, kiedy złoto, już wy­ klepane przez ojca na drucik, przeradzało się w klejnot. Teraz ani myślała oddalać się choćby na chwilę; pochła­ niała wzrokiem ten złoty drucik, wodziła oczami za jego łagodną spiralą, niezawodnie kształtowaną wokół małej plakietki, która służyła za podstawę. Ojciec obserwował kobietę spod oka i widziałem, jak na jego wargach prze­ wija się uśmiech: jej gorączkowe oczekiwanie cieszy­ ło go. 34 — Drżysz? — pytał. — Dlaczego miałabym drżeć? — odpowiadała. Zaśmiewaliśmy się z jej miny. Bo rzeczywiście drża­ ła! Drżała z pożądliwości w obliczu tej koliście formo­ wanej piramidki, w której meandrach ojciec umieszczał złote ziarnka. Gdy wreszcie kończył swoje dzieło, wień­ cząc je nieco większą grudką złota, kobieta aż podska­ kiwała z wrażenia. Nie, nikt w takiej chwili, kiedy ojciec obracał w pal­ cach tę złotą ozdobę wyrównując jej kształt, nikt a nikt nie był w sianie wyrazić większego zachwytu niż owa kobieta: ustępował jej w tym nawet griot, mimo że oka­ zywanie zachwytu jest jego rzemiosłem — nawet griot, który wzmagał, nasilał, przyśpieszał tok, przyśpieszał rytm swych pochwał i pochlebstw podczas metamorfozy złotego piasku, wynosząc pod niebiosa talent taty w miarę, jak klejnot przybierał ostateczny kształt. Prawda i to, że griot w szczególny sposób — a po­ winienem powiedzieć: w sposób bezpośredni, w sposób rzeczywisty — uczestniczył w tej pracy. Jego również upajało szczęście tworzenia; obwieszczał swoją radość, szarpał w natchnieniu struny harfy, zapalał się, jak gdyby to on był złotnikiem, jak gdyby to on był moim tatą, jak gdyby to w jego rękach powstawała ta złota ozdoba; już nie był kimś, czyje usługi wynajmuje sobie pierwszy lepszy; był człowiekiem, który z wewnętrznej potrzeby śpiewa, który tworzy ten śpiew. I gdy wresz­ cie, po przylutowaniu złotej grudki na samym czubku zamówionego dzieła, ojciec pozwalał je podziwiać, griot nie potrafił już hamować się dłużej: intonował dugę, tę wielką pieśń, którą śpiewa się jedynie znaczniejszym ludziom i którą tylko oni tańczą. Ale duga to śpiew niebezpieczny, śpiew prowokujący, śpiew, którego ani griot nie odważyłby się zaintonować, ani ten ktoś, dla kogo griot śpiewa, nie odważyłby się 35

zatańczyć dugi bez uprzedniego zabezpieczenia się przed jej skutkami. Ojciec, uprzedzony we śnie, mógł zabez­ pieczyć się skoro świt; to samo musiał uczynić griot już w 'tamtej chwili, kiedy ugodził się z wynajmującą go kobietą. I nie inaczej niż ojciec namaścił się wtedy nie­ odzownymi gri-gri, tak że nic nie mogły mu zrobić złe duchy, których wściekłość wyzwala duga. Nic również nie mogli mu zrobić inni grioci, którzy — może z za­ wiści tylko czekają na ten śpiew, na towarzyszące mu uniesienie śpiewającego i jego utratę kontroli nad sobą samym, aby wtedy rzucić swoje uroki. Gdy griot intonował dugę, ojciec podnosił się z głoś­ nym okrzykiem, wyrażającym zarówno triumf, jak i ra­ dość; prawą ręką potrząsał młotem, tym insygnium swojego rzemiosła, a w lewej trzymał barani róg z ma­ gicznymi substancjami — i tak tańczył słynny taniec. Potem, ledwo skończył, a już robotnicy i terminato­ rzy, i przyjaciele, i klienci, wszyscy, jedni przez dru­ gich, cisnęli się wokół niego, wyrażali mu swoje uzna­ nie, obsypywali pochwałami — nie szczędzili przy tym słów uznania i prezentów griotowi, bo prezenty to nie­ malże jedyne źródło utrzymania dla griota w jego wę­ drownym życiu, które wiedzie na sposób trubadurów z minionych czasów. Rozgrzany tańcem i pochwałami ojciec częstował wszystkich orzesżkami kola, tym po­ wszednim dowodem gwinejskiej uprzejmości. Wreszcie pozostawało tylko sczerwienić złoto ojcow­ skiego dzieła w odrobinie wody z dodatkiem chloru i morskiej soli. Mogłem odejść: już było po święcie! Często się jednak zdarzało, że gdy wychodziłem z kuźni, przywoływała mnie matka zajęta robotą przy stępie, w której tłukła ryż czy proso. — Gdzie byłeś? — pytała, chociaż doskonale wiedzia­ ła, gdzie byłem. — W kuźni. 36 — Proszę, znów zachciało się ojcu złotnictwa! Złoto wciąż to złoto! Wywierała swój gniew na ryżu lub prosie, tłukąc je zaciekle bijakiem. — Tylko zdrowie sobie rujnuje! — mówiła. — Tak, tylko tyle mu z tego przyjdzie! — Tata tańczył dugę. — Dugę! Żadna duga nie uchroni go przed popsu­ ciem sobie oczu! A ty lepiej byś bawił się tutaj, na podwórzu, zamiast wdychać kurz i dym w kuźni! Mama z niechęcią patrzyła na złotnicze prace ojca. Wiedziała, jak bardzo szkodliwe dla zdrowia jest spawa­ nie złota: złotnik nadweręża sobie płuca używaniem dmuchawki, jego oczom daje się we znaki bliskość pa­ leniska, a może jeszcze bardziej owa mikroskopijność, która wchodzi w grę przy takich precyzyjnych pracach. Zresztą, gdyby nawet nie było w tym nic szkodliwego dla zdrowia, mama i tak nie patrzyłaby przychylniej­ szym okiem na te złotnicze zajęcia: uważała je za podej­ rzane, ponieważ nie spaja się złota bez użycia innych metali, a według mamy złoto z domieszkami to sprawa niezupełnie uczciwa, mimo że tak się przecież przyjęło i mimo że uważała za rzecz normalną, jeżeli z bawełny, którą odnosiła do tkania, otrzymywała sztukę płótna o połowę mniejszej wadze.