O beztroskim dzieciństwie
w Kurussie i Tindikan,
0 matczynej chacie,
ojcowskiej kuźni
1 czarnym wężu.
0 szkole,
kolegach i nauczycielach,
zrzeszeniu nie wtajemniczonych.
Wielkim Konden Diarzc
1 o pasowaniu na mężczyznę,
a także
o wielu innych sprawach -
opowiada Czarny Chłopak
z gwinejskiego plemienia
Malinkę
Do wszystkich kolekcjonerów
serii „Naokoło Świata”!
W roku 1972 wydano następujące
pozycje serii (oprócz wznowień):
Jean Merrien
Samotni żeglarze
Farley Mowat
Ginące plemię
Jacek Gieszewski
Smak morza
Wacław Korabiewicz
Kajakiem do Indii
Maciej Kuczyński
Czeluść
Według zapowiedzi wydawniczej
książka niniejsza powinna była uka
zać się po „Kajakiem do Indii“ W.
Korabiewicza, a przed „Czeluścią'1
M. Kuczyńskiego. Za niewydanie jej
w tym terminie serdecznie przeprasza
my wszystkich Czytelników.
CAMARA LAYE
Czarny chłopak
Przełożył i w stępem poprzedził
ZBIGNIEW STOLAREK
i s k r y - w a r s z a W A • 1973
T ytuł oryginału francuskiego
L’ENFA N T NOIR
Z djęcia: Janusz
C hrom iński (nr
19, 20, 28, 40, 41,
S tolarek (nr nr:
(nr n r: 6, 8, 9, 11
B aryła (4 str. obw oluty), W itold
n r: 1, 4, 5, 7, 10, 12, 13, 14, 15, 16,
42 i 1 str. obw oluty), Zbigniew
2, 3, 21, 22, 26, 32, 33, 36, 38), CAF
, 17, 18, 23, 24, 25, 27, 29, 30, 31, 34,
35, 37, 39)
C opyright by L ib rairie Plon 1953
PRZED PORĄ WTAJEMNICZEŃ
(Wprowadzenie)
Niebawem (bo o ileś stron dalej!) noc na polanie
w gwinejskim buszu pojaśnieje od płomieni ogniska.
I tak samo niebawem zacznie się pora wtajemniczeń.
Zanim to jednak nastąpi (zanim gromadce murzyńskich
chłopców przyjdzie mocować się ze swoją śmiertelną
trwogą w obliczu ryku lwów, który trwoży każdego,
kto nie wtajemniczony), nie od rzeczy będzie wnieść tu
trochę światła skądinąd:
Książka, którą młody, dwudziestopięcioletni Murzyn
z Gwinei nazwiskiem Camara Laye napisał w latach
swych studiów we Francji, zdobyła sobie uznanie fran
cuskiej krytyki literackiej. Chwalono jej pełen uroku
autentyzm, jej wartości poznawcze („Wraz z Camarą
Laye obcujemy z cywilizacją malinkę, z jej tradycja
mi, z jej zwyczajami”) i chwalono urodę jej języka
(„Nie sposób pisać po francusku z większą prostotą,
trudno o większą czystość wyrazu i uczucia”). Co wię
cej, książka została nagrodzona jedną z francuskich na
gród literaćkich, „Prix Charles Veillon”.
Chwalono, ale nie tylko. Autor dostał także porządne
cięgi. I to ze strony najbardziej — jakby się -mogło
wydać na pierwszy rzut oka — nieoczekiwanej. Afry
kańscy pobratymcy Camary Laye nie poszczędzili mu
ostrej krytyki:
5
„Czy ten Gwinejczyk, mój ziomek, który pozwala się
domyślać, że był bystrym chłopaczkiem, nigdy nie wi
dział innej Afryki jak tylko pogodną, piękną, macie
rzyńską? — pytano z gorzką ironią w najbardziej re
prezentatywnym dla ówczesnych spraw Czarnej Afryki
czasopiśmie Presence Africaine. — Czy to możliwe,
żeby Laye nie 'był ani razu świadkiem choćby już tyl
ko drobnych niegodziwości kolonialnej administracji?”
Albo i tak:
„Czarny chłopak chciał nam wmówić, że Afryka to
sielanka, lecz to tylko Afryka niewiarygodna, skoro
najzupełniej nie widać w niej białych”.
Zarzut?... Na pewno — tylko że dziś już niezbyt czy
telny. Ale łatwo i bezbłędnie da się go odczytać na tle
dat:
Z 1957 rokiem otworzyła się przed Czarną Afryką
nowa epoka: to w owym roku uzyskała niepodległość
Ghana, w następnym Gwinea —■pierwsze niepodległo
ści w niepowstrzymanym procesie wyłaniania się afry
kańskich państw na rozległych obszarach, które do
owej pory oznaczano na politycznej mapie świata ko
lorami Anglii i Francji. Tak więc dążenia i marzenia,
by wyzwolić Afrykę, zaczęły się wtedy przeradzać
w rzeczywistość.
Lecz zanim do tego doszło — zanim 1957 rok stał się
tak historyczną datą — pisanie o Afryce było dla Afry
kanów (i nie tylko dla nich) niemal jednoznaczne z po
winnością ciągłego demaskowania i piętnowania kolo
nializmu. Otóż „Czarny chłopak” Camary Laye był
książką opublikowaną w 1953 roku — i ani jedno jej
słowo nie napomykało o kolonializmie. Autor niczego
nie demaskował, niczego nie piętnował. Więc chyba już
jasne, dlaczego mu się dostało na łamach pisma zaan
gażowanego w sprawy Afryki i w kampanię antykolo-
nialną.
6
Ale wobec tego również pytanie: co Camara Laye,
ten student z Gwinei debiutujący we Francji jako pi
sarz, zamyślał swoją książką? Co chciał nią powiedzieć
europejskim czytelnikom?...
„Pisząc, miałem najpierw na myśli tylko samego sie
bie — zwierzał się później — lecz w miarę pisania za
czynałem coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę, że
kreślę portret mojej ojczystej Gwinei”.
Więc portret własny — i portret kraju. Kraju rzą
dzonego wówczas przez kolonialną administrację, ale
której ani widać w książce.
Motywy krytyki były niewątpliwie słuszne, ale racja
koniec końców była po stronie książki. Pozwalając czy
telnikom poznać intymny świat murzyńskiego chłopca,
pozwalając im dojrzeć coś znacznie więcej niż prymi-
tywność w obyczajach i rytuałach okrzyczanych jako
prymitywne, a nade wszystko zdobywając u nich ser
deczny szacunek dla postaw cenionych w tym sąsiedz
twie gwinejskiego buszu — książka zdobywała zarazem
sojuszników dla dążeń do wyemancypowania Afryki
spod wszelkich kolonialnych kuratel. Oddziaływała
środkami przynależnymi sztuce. I wprawdzie „Czarny
chłopak” miał swoich pryncypialnych krytyków, ale
nawet oni doceniali w nim urok zwany poezją. I nie
taili tego mimo niechęci do publikacji, które — jak
skłonni byli uważać — umożliwiają jedynie wścibskie
zaglądanie przez dziurkę do wnętrza chat „dzikich tu
bylców”, by ochać i achać, że takie to wszystko egzo
tyczne.
Camara Laye pewną ręką wprowadza nas w egzoty
kę swojego życia, w niezwykłość wtajemniczeń, które
jednak nieoczekiwanie pozwalają odkryć również i to,
że pod egzotyczną maską są zjawiska, o których w in
nym sztafażu mówiłoby się jako o efektach świadomej
swoich celów pedagogiki. Oczywiście Czarnemu Chło
7
pakowi ani w głowie wygłaszać tego rodzaju komen
tarz: on po prostu dzieli się swoimi przeżyciami, dzieli
się całym swoim niewielkim światem, który ogarniał
wzrokiem berbecia, dziecka, wyrostka. Toteż Gwinea,
z którą pozwala czytelnikom się zżyć, nie jest Gwineą
w ogól e , lecz Gwineą z zasięgu jego wzroku i bez
pośrednich doświadczeń.
Nie jest to więc książka, która chciałaby ukazywać,
jak wyglądają pewne zjawiska szerzej, o ile na przy
kład uroczystości towarzyszące rytuałowi obrzezania
u gwinejskich Malinkę różnią się w szczegółach od po
dobnych uroczystości u gwinejskich Soso, Fulbejów
czy u innych tamtejszych ludów i plemion. I nie ona,
nie jej Czarny Chłopak będą zakłócać atmosferę zwie
rzenia informacjami, że chodzi o rytuał stosowany nie
mal w całej Afryce, którego istnienia nie wyjaśniają
zresztą same wpływy islamu. I oczywiście nie tu nale
ży szukać wiadomości, że w owym czasie ludność Gwi
nei składała się w trzech czwartych z wyznawców Pro
roka, a w jednej czwartej z fetyszystów czczących,
zwłaszcza w Gwinei leśnej, święte drzewa jako symbole
dobrych i złych duchów.
Jako muzułmanin (jeden z trzydziestu milionów mu
zułmanów w Czarnej Afryce) młodziutki chłopak z gwi-
nejskiej Kurussy uczy się od berbecia wypełniać wska
zania Koranu, ale przecież nie wie jeszcze, do jakiego
stopnia islam wyznawany w jego stronach nasiąkł tą
afrykańskością, za której sprawą na przykład krokodyl
jest totemem jego matki, mały czarny wąż duchem
opiekuńczym rodu ojca, a pobożni i świętobliwi mara
buci nie różnią się w gruncie rzeczy od czarowników.
Nie, informacje ogólne na pewno nie są domeną
Czarnego Chłopaka. Nawet gdy pokazuje okoliczności
najpierwszego ze swoich wtajemniczeń, bardzo jeszcze
dzieciuchowatego, czy też drugiego z kolei wtajemni
8
czenia, które sprawia, że nagle chłopak przechodzi
z dzieciństwa w wiek męski, to jednak nie zapuszcza
się w uczone wywody o tradycyjnym dla murzyńskich
społeczności podziale na „klasy wieku” określające do
kładnie miejsce oraz obowiązki i uprawnienia jednostki
w tej ludzkiej gromadzie, jaką jest wieś. Gdy mówi
o swoim ojcu kowalu, gdy ukazuje jego znaczenie, na
wet i w tych okolicznościach nie daje się skusić możli
wości szerszego potraktowania bardzo złożonej, ale zaw
sze wyjątkowej, bo pozostającej w ścisłym związku
z magią, pozycji kowala u różnych ludów Czarnej
Afryki.
Jest niewątpliwą zaletą tej książki, że autor umie
zbliżyć czytelnikowi Afrykę — zbliżyć przez wprowa
dzenie go do własnej rodziny, przez wprowadzenie go
do jej zajęć, w których tak czy inaczej bierze udział,
przez wprowadzenie go w powszednie sprawy bytowa
nia, które okazuje się nagle (jakby na podobieństwo
walizki o podwójnym dnie) pełne niezwykłości.
Tak, dla europejskiego czytelnika niezwykłość jest tu
obecna niemal na. każdym kroku. Lecz Camara Laye
nie chce nią epatować. Nie chce nawet nią zadziwiać.
Zwyczajnie, z ujmująco szczerą i bardzo chłopięcą pro
stotą wprowadza w jej kulisy — i tak, odsłaniając to,
co tajemnicze, wtajemnicza w Afrykę. Pozwala nasłu
chać się tradycyjnych wierzeń, napatrzyć tradycyjnych
rytuałów (przynajmniej tych, które sam zdążył po
znać), ale równocześnie dba skutecznie, aby w trakcie
takich ujawnień nie wywietrzało z tradycyjnej afry-
kańskości to, co jest jej solą — poezja, która także wy
wodzi się z magii.
I właśnie jej atmosferę czujemy słuchając z pewnym
pomieszaniem, jak Camara Laye snuje wspomnienie
o totemicznym powinowactwie swojej matki i kroko
dyli (które ze względu na tę totemiczną więź nie czy
9
nią najmniejszej krzywdy matce czerpiącej wodę z rze
ki). Nie mamy przy tym wątpliwości, że wprawdzie
student francuskiej uczelni Camara Laye umie patrzeć
krytycznie, ale pisarz Camara Laye nadal potrafi pa
trzeć oczami ufnego dziecka z gwinejskiej Kurussy.
I jest niemal coś wzruszającego w usiłowaniu autora,
aby jakoś pogodzić z sobą te dwa różne widzenia. Lecz
mocniejsza od tej próby jest jego świadomość, że na
leży dyskretnie, jak najdyskretniej pożegnać się z dzie
ciństwem, dla którego konsekwencje totemicznej więzi
były równie oczywiste jak chociażby wiara w czaro
dziejską moc matczynego wzroku:
„...mówię jedynie o tym, co widziałem na własne
oczy. Dziś rozpamiętuję owe cuda — bo zaiste były to
cuda — jak bajeczne wydarzenia z odległej przeszłości.
Niemniej ta przeszłość nie jest odległa: jest przeszłoś
cią z wczorajszego dnia. Tylko że świat nie stoi w miej
scu, wciąż się zmienia, a mój świat zmienia się chyba
szybciej niż jakikolwiek inny, zmienia się tak bardzo,
iż wydaje mi się, że już nie jesteśmy tacy, jakimi by
liśmy. I rzeczywiście: jesteśmy inni; nawet w tamtej
chwili, kiedy owe cuda działy się na naszych oczach,
nie byliśmy bez reszty sobą. Tak, świat nie stoi w miej
scu, wciąż się zmienia i zmienia się w sposób bardzo
widoczny, skoro mój własny totem — bo ja też mam
swój totem — jest mi już nie znany”...
Od czasu gdy pisał te słowa, zmieniło się chyba
o wiele więcej, niż mógł przypuszczać. Na pewno.
Właśnie w Afryce. Właśnie w jego ojczystej Gwinei,
której portret skreślił nie tyle przed laty — jakby
o tym gotów świadczyć kalendarz — ile w innej epo
ce. Czy więc jeszcze może być to portret, którego daw-
ność odnajduje się w gwinejskiej Kurussie i jej okolicy
z dnia dzisiejszego?... W całej Gwinei doszło do rewo
lucyjnych przeobrażeń. Świat nie stoi w miejscu — nic
oczywistszego nad tę podstawową prawdę. Ale „Czarny
chłopak” nie jest książką, której aktualność miałaby
być wyłącznie wypadkową upływu czasu i wpisanego
w ten czas naporu wydarzeń. Mimo wszystko „portret
ojczystej Gwinei” nadal tchnie życiem — dzięki tym
swoim cechom, które mocno osadzają go w nurcie tra
dycji, w obyczajowej schedzie. Póki pod niebem Afry
ki będzie choćby jedna kuźnia podobna do tej, w któ
rej cieniu bawił się i wychowywał mały Camara, i póki
będzie choćby jeden kowal, który tak uczy syna być
człowiekiem wśród ludzi — póty mamy do czynienia
z książką ciągle na czasie.
Swoim „Czarnym chłopakiem” Camara Laye zapo
czątkował pojawienie się w literaturze afrykańskiej ca
łego szeregu utworów autobiograficznych. W kręgu tej
literatury to już dzisiaj pozycja klasyczna. W ślad za
wydawnictwem francuskim należy ją uważać za po
wieść. Tylko że przypisanie jej temu gatunkowi lite
rackiemu nie może jej wyjść na zdrowie. Jest jakby
równoznaczne z propozycją, aby za najwartościowsze
uznać w niej to, co w istocie niewiele jednak waży.
Mianowicie elementy wątku fabularnego. Lecz nie tym
wątkom (a bodaj one ponoszą winę za pewne, kokietu
jące europejskopodobnością, przesłodzenia tekstu) za
wdzięcza „Czarny chłopak” swoją wysoką rangę.
Wraz z urodą języka, która jest jednakże wartością
służebną, najważniejsza wartość książki Camary Laye
zawiera się w tym, co nazwał on celnie portretem.
Otrzymaliśmy portrety ludzi, wśród których się wy
chowywał — portrety, można by powiedzieć, życia ro
dzinnego, obyczaju, afrykańskości, tego wszystkiego, co
sprawia, że książka o egzotycznych stronach pozostawia
w pamięci przede wszystkim przeświadczenie, że nig
dzie nie ma ludzi na tyle egzotycznych, byśmy nie
mogli się w nich rozpoznać...
U
Przekazując swoje wspomnienia z ojcowskiej kuźni,
gdzie ojciec od czasu do czasu wyrabiał ozdoby ze zło
ta, Camara Laye daje taki obraz:
„Jedynie dyszenie miechów i ciche skwierczenie zło
ta w garnku naruszało ciszę. Lecz chociaż ojciec nie
wypowiadał żadnych słów, to dobrze wiem, że formo
wał je w sobie: widziałem to po jego poruszających się
wargach, gdy pochylał się nad garnkiem mieszając
w nim złoto i węgiel kawałkiem drewienka, które
zresztą zaraz zajmowało się ogniem i często trzeba je
było wymieniać na inne. Jakie słowa ojciec tak w so
bie formował? Nie wiem — nie wiem dokładnie: żad
nego mi nie przekazał. Ale czymże innym mogłyby one
być, jeżeli nie zaklęciami?”
Jednak i syn widać poznał skuteczne zaklęcia, dzięki
którym można formować pożądany kształt ze szlachet
nego kruszcu. Jego książkowy debiut świadczy o tym
wyraźnie.
Zbigniew Stolarek
Mojej m atce
C zarna kobieto, afry k ań sk a kobieto, o, m atko,
m yślę o tobie...
*
O, D am an, m atko m oja, k tó ra m nie nosiłaś na
plecach, która w ykarm iłaś m nie m lekiem , k tó ra
czuw ałaś nad m oim i pierw szym i krokam i,
która m i pierw sza otw orzyłaś oczy na cuda
ziem i, m yślę o tobie...
•
K obieto pól, kobieto rzek, kobieto w ielkiej
rzeki, o, m atko, m yślę o tobie...
*
O, D am an, m atko m oja, k tó ra ocierałaś m i łzy,
zapew niałaś radość serca, k tó ra cierpliw ie zno
siłaś m oje kaprysy, jakże bym chciał być zno
w u przy tobie — być przy tobie dzieckiem !
P rosta kobieto, kobieto w yrzeczeń, o, m atko,
m yślę o tobie...
*
O, D am an, D am an z w ielkiego rodu kow ali,
jestem w ciąż m yślam i przy tobie, a tw oje
m yśli tow arzyszą m i n a każdym kroku, o, D a
m an, m atko, jakże bym chciał nadal czuć tw o
je ciepło, być dzieckiem przy tobie...
*
C zarna kobieto, afry k ań sk a kobieto, o, m oja
m atko, dziękuję za w szystko, coś dla m nie
uczyniła, dziękuje ci tw ój syn, k tó ry jest tak
daleko od ciebie — i tak blisko ciebie!
Tle lat miałem wtedy? Nie pamiętam dokładnie.
■^■W każdym razie musiałem mieć ich niewiele: pięć,
może sześć. Byłem jeszcze dzieckiem; akurat bawiłem
się przy ojcowskiej chacie, podczas gdy mama była u ta
ty w kuźni; ich spokojne, dobiegające mnie stamtąd
głosy, z którymi mieszały się głosy klientów i dźwięki
młota na kowadle, dawały mi poczucie bezpieczeństwa.
Nagle przerwałem zabawę: moją uwagę pochłonął
sunący wokół chaty wąż, który wybrał się jakby na
przechadzkę; po chwili byłem przy nim. Podniosłem
z ziemi trzcinowy patyk, jakich pełno w naszym obejś
ciu otoczonym płotem z trzciny, i wetknąłem koniec pa
tyka w pysk gada. Ani myślał uciekać: podobała mu się
ta zabawa. Powoli połykał trzcinkę jak każdą inną zdo
bycz, połykał ją z lubością — przynajmniej tak mi się
wydawało — oczy mu lśniły zadowoleniem, a głowa
coraz bardziej zbliżała się do mojej ręki. Nastał wresz
cie moment, że jego pysk znalazł się strasznie blisko
moich palców.
Śmiałem się; ani mi było w głowie bać się czegokol
wiek. I chyba lada chwila wbiłby mi zęby w palce, gdy
by nie jeden z terminatorów, który akurat wyszedł
z kuźni. Poczułem nagle, że coś podrywa mnie w górę:
byłem w opiekuńczych ramionach.
I
15
Nieopisany rwetes powstał wokół mojej małej osoby,
a już najgłośniej krzyczała mama. Dostałem od niej kil
ka klapsów. Rozpłakałem się, bardziej zresztą przejęty
tą nagłą wrzawą niż klapsami. Nieco później, kiedy już
przestałem płakać i ustały krzyki, mama przykazała mi
surowo, żebym nigdy więcej tak się nie bawił, co przy
rzekłem jej solennie, chociaż nie bardzo pojmowałem,
na czym miałoby polegać niebezpieczeństwo takiej za
bawy.
Chata ojca, gdzie często bawiłem się pod werandą,
stała tuż przy kuźni. Wzniesiona z niewypalanych ce
gieł, okrągła jak wszystkie chaty u nas i pyszniąca się
piękną strzechą, służyła wyłącznie ojcu. Wchodziło się
do niej przez prostokątne drzwi. Skąpe światło przeni
kało do wnętrza małym okienkiem. Po prawej znajdo
wało się gliniane łoże — lepione z gliny nie inaczej, niż
lepi się cegły na ściany chat; było nakryte rogożą,
a oprócz rogoży leżał na nim jeszcze zagłówek wypeł
niony puchem kapoku. W głębi, pod samym okienkiem,
gdzie najwidniej, stały skrzynki z narzędziami. Po le
wej było miejsce na przyodziewek, a więc na bubu, oraz
na skóry do modlitw. Wreszcie, w głowach owego łoża,
ponad zagłówkiem, strzegąc tam snu ojca, znajdował się
rząd garnków wypełnionych wywarami z roślin i z ko
ry. Wszystkie te garnki, z których każdy miał metalową
przykrywkę, były pookręcane różańcami z korisów.
Tak, to właśnie w tych garnkach trzymał gri-gri: ta
jemnicze płyny, które nie dają przystępu złym duchom
i sprawiają, że ciało nimi natarte staje się odporne na
uroki, na wszelkie możliwe uroki. Ojciec przed snem
zawsze się nimi nacierał, czerpiąc to z jednego, to z dru
giego garnka, gdyż każde gri-gri ma jakąś szczególną
właściwość, ale jaką, tego dokładnie nie wiem, bo
w zbyt młodym wieku opuściłem rodzinny dom.
Spod werandy, gdzie się bawiłem, miałem widok
16
wprost na kuźnię — a z niej i mnie miano na oku. Kuź
nia była głównym budynkiem w obejściu. Ojciec prze
bywał w niej niemalże cały okrągły dzień, kierując pra
cą terminatorów, własnoręcznie wykuwając wszystko,
na czym mu najbardziej zależało, i naprawiając delikat
ne mechanizmy. Tam też przyjmował i przyjaciół,
i klientów, tak że od samego świtu dobiegał z kuźni ha
łas, który ustawał dopiero z nastaniem nocy. Co więcej,
każdy, kto wchodził w nasze obejście lub je opuszczał,
musiał przejść przez kuźnię; trwał więc w niej ciągły
ruch w jedną i w drugą stronę jak w ulu — z tym tyl
ko, że tutaj bodaj nikomu nie śpieszyło się zbytnio:
każdy miał coś do powiedzenia i chętnie przystawał, aby
popatrzeć na robotę. Skuszony odblaskiem ognia nie
kiedy i ja zbliżałem się do kuźni, ale wchodziłem do niej
rzadko, bo za bardzo mnie onieśmielali ci wszyscy za
trzymujący się tam ludzie; zresztą uciekałem od razu.
jak tylko ktoś zwracał na mnie uwagę. Kuźnia nie była
jeszcze wtedy moim światem; dopiero później nabra
łem zwyczaju zachodzić do niej i, przycupnąwszy, wpa
trywać się w migotliwy blask ognia.
Najpierw moim światem była weranda wokół chaty
ojca i chata matki, i także pomarańczowe drzewo, które
rosło pośrodku obejścia. Rzucało się ono w oczy każde
mu, kto po wejściu do kuźni otwierał jej tylne drzwi. To
pomarańczowe drzewo nie było wielkie w porównaniu
z olbrzymami naszych puszcz, ale korona jego połysk
liwych liści dawała gęsty, chroniący przed upałem cień.
W porze kwitnienia całe obejście było pełne przenikli
wego zapachu. Kiedy z kolei pojawiały się owoce, mo
gliśmy się im co najwyżej przyglądać — musieliśmy
czekać cierpliwie, aż dobrze dojrzeją. Dopiero wtedy
ojciec — zarządzający wszystkim jako głowa rodu, i to
jakże licznego rodu — nakazywał zbiór owocu. Męż
czyźni zajmujący się owocobraniem znosili mu koszyki
2 — C zarny chłopak 17
z zerwanymi pomarańczami, a on je rozdzielał między
mieszkańców obejścia, sąsiadów, klientów; wreszcie
i my mogliśmy brać z koszyków, ile kto zechciał!
Ojciec miał hojną rękę, a nawet był rozrzutny. Kto
kolwiek zjawiał się u nas, uczestniczył również w po
siłkach, a ponieważ bardzo daleko było mi do tego, żeby
jeść równie szybko jak ci goście, chyba byłbym wiecz
nie głodny, gdyby mama nie chowała przezornie mojej
części posiłku.
— Siadaj teraz i jedz — mówiła. — Twój ojciec nie
wiadomo co ma w głowie.
Mama nie patrzyła zbyt łaskawym okiem na owych
gości, których było zbyt wielu jak na jej gust i którzy
ze zbytnim pośpiechem sięgali do jadła. Sam ojciec jadł
natomiast bardzo mało; był niesłychanie wstrzemięź
liwy.
Mieszkaliśmy tuż obok toru kolejowego. Wzdłuż pło
tu z trzcinowej plecionki, który odgraniczał nasze obej
ście, przejeżdżały pociągi — przejeżdżały, należy po
wiedzieć, tak blisko, że od iskier z lokomotywy zapalał
się niekiedy trzcinowy płot, a wtedy należało czym prę
dzej gasić ten zarodek pożaru, aby wszystko nie poszło
z dymem.
Owe alarmy, które niosły z sobą i nieco trwogi, i nie
co rozrywki, powodowały, że zwracałem baczniejszą
uwagę na przejazd pociągów. A nawet kiedy ich nie
było — bo w tamtym czasie istniała jeszcze całkowita
zależność ruchu kolejowego od komunikacji rzecznej,
w której panował zupełny rozgardiasz — spędzałem
długie chwile na kontemplowaniu żelaznej drogi. Prze
raźliwie ostro lśniły szyny w słonecznym świetle; nic
a nic go nie łagodziło. Prażona od świtu podsypka
z czerwonych kamieni parzyła; była tak gorąca, że po
oliwie ściekającej z lokomotyw nawet ślad nie zostawał:
jej plamy nikły bez reszty na rozpalonych kamieniach.
18
Czy to ten skwar jak z piekarniczego pieca, czy też
może oliwę, a raczej już tylko jej zapach, który mimo
wszystko nie ulatniał się całkowicie, upodobały sobie
węże? Nie wiem. W każdym razie często je widywałem,
jak 9unęły po kamieniach prażonej całodziennym słoń
cem podsypki toru. Oczywiście nie mogło się też obejść
bez tego, żeby nie przenikały i do nas.
Odkąd zakazano mi zabaw z nimi, biegłem do mamy,
ilekroć dostrzegłem któregoś w naszym obejściu.
— Mamo, wąż! — wrzeszczałem.
—- Znowu?! — odkrzykiwała mi na to.
I zaraz przybiegała zobaczyć, co to za wąż. Jeżeli był
taki jak wszystkie — chociaż trzeba powiedzieć, że wę
że bardzo różniły się między sobą — uśmiercała go na
tychmiast, zawzięcie tłukąc kijem raz po raz, aż zosta
wała z niego miazga. Tak zresztą postępowały i inne
kobiety. Bo mężczyźni zachowywali się odmiennie: po
przestawali na jednym, ale dobrze wymierzonym ude
rzeniu kijem.
Gdy więc pewnego dnia zauważyłem małego czarne
go węża o szczególnie połyskliwej skórze, który nie-
śpiesznie sunął w stronę kuźni, jak zwykle popędziłem
do mamy, żeby ją powiadomić o niepożądanej wizycie.
Jednakże na jego widok mama powiedziała mi z powa
gą w głosie:
— Tego, synku, nie wolno zabijać; ten nie taki
jak inne: nie zrobi ci najmniejszej krzywdy, na pewno,
ale też lepiej nie wchodź mu w drogę, pamiętaj!
Każdy w naszym obejściu — oprócz mnie i chyba
moich małych koleżków, równie nieświadomych jak
ja — dobrze wiedział, że właśnie tego węża nie można
zabijać.
— Ten wąż to dobry duch twojego ojca — dodała
mama.
Oszołomiony przyglądałem się małemu wężowi. Jego
19
ruchy były pełne gracji, gdy tak sunął w stronę kuźni,
bardzo pewnie, jak gdyby świadomy swojej nietykal
ności; jego połyskliwa czarna skóra aż skrzyła się
w ostrym świetle. Dotarł do kuźni, a ja wtedy po raz
pierwszy zauważyłem, że w jej ścianie zrobiona jest
dziura. Właśnie w niej znikł wąż.
— Widzisz — powiedziała mama — wąż przyszedł
w odwiedziny do ojca.
Chociaż już byłem jakby za pan brat z wszelkimi cu
downościami, tym razem nie mogłem wykrztusić słowa
z wrażenia. Co jakiś wąż mógłby mieć wspólnego z ta
tą? Miałby być dobrym duchem taty? I to dlatego nikt
go nie zabija?! Tak przynajmniej powiedziała mama.
Tylko co to właściwie duch? Kim są owe duchy, z któ
rymi wszędzie przychodzi mi się po trochu spotykać,
raz jako z duchami czegoś zakazującymi, to znów jako
z duchami coś nakazującymi? Nie pojmowałem tego do
kładnie, chociaż można by powiedzieć, że żyłem wśród
nich. Istniały duchy dobre i duchy złe, lecz więcej chy
ba było złych niż dobrych. Ale przede wszystkim jedno
nie mieściło mi się w głowie: dlaczego miałbym uważać,
że to wąż nieszkodliwy? Był jak każdy inny; wpraw
dzie czarny, wprawdzie lśniący, ale bądź co bądź wąż!
Już zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć. O nic
jednak nie pytałem mamy; postanowiłem sobie, że za
pytam ojca — tak jakby ta wężowa tajemnica była
sprawą, którą należy omawiać tylko między mężczyz
nami, bez udziału kobiet. Wolałem zaczekać z tym do
wieczora.
Zaraz po kolacji, gdy skończyły się rozmowy, a oj
ciec pożegnał się z przyjaciółmi i skierował do swojej
chaty, podszedłem do niego i zacząłem wypytywać
o różne rzeczy, bez ładu i składu, o wszystko, co tylko
wpadło mi do głowy, właśnie tak, jak zwykły pytać
dzieci, i zresztą tak samo, jak robiłem każdego wieczo
20
ru. Była jednakże pewna różnica: tym razem stawiałem
najrozmaitsze pytania, żeby nie zdradzić się od razu
z tym jednym, najważniejszym, które leżało mi na ser
cu od chwili, kiedy zobaczyłem węża pełznącego ku
kuźni; zamierzałem zadać je dopiero w odpowiedniej
chwili. Wreszcie już nie mogłem dłużej zwlekać.
— Tato — spytałem z nagła — co to za wąż przycho
dzi w odwiedziny do ciebie?
— O jakim ty wężu?
— O takim małym, czarnym, co go mama nie pozwa
la zabijać.
— Aha...
Popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby zasta
nawiając się nad odpowiedzią. Pewnie rozważał, czy to
nie za wcześnie wprowadzać w takie sekrety dwunasto
letniego chłopca. Nagle zdecydował się:
— Ten wąż to duch naszej rasy — powiedział. —
Rozumiesz?
— Tak — potwierdziłem skwapliwie, chociaż nie
pojmowałem, co ma na myśli.
— Ten wąż — ciągnął ojciec — zawsze jest obecny,
zawsze objawia się jednemu z nas, a w naszym pokole
niu ukazał się najpierw mnie.
— No pewnie!
Tym razem powiedziałem to bez cienia wątpliwości,
bo wydało mi się jak najbardziej oczywiste, że wąż po
winien ukazać się najpierw mojemu ojcu. Bo czy tato
nie był u nas najważniejszy? Czy nie on przewodził
wszystkim kowalom w okolicy? Czy nie on był spośród
nich najsprawniejszy? Czy nie był moim ojcem?
— Jak ci się, tato, ukazał ten wąż?
— Najpierw zjawił mi się we śnie. I tak ukazywał się
kilka razy, a wreszcie zapowiedział dzień, godzinę
i miejsce, w którym pojawi się przede mną naprawdę.
Ale za pierwszym razem, kiedy do tego doszło, prze-
21
ląklem się. Pomyślałem sobie, że to najwyraźniej taki
sam wąż jak inne, i ledwo się powstrzymałem, żeby go
nie zabić. A on, widząc, że wcale go nie witam, zawróci!
i oddalił się tam, skąd przyszedł. Patrzyłem, jak odcho
dzi, i jeszcze się zastanawiałem, czy może go zabić, ale
powstrzymywała mnie jakaś siła mocniejsza od mojej
woli. Widziałem, jak znika; jeszcze nawet w ostatniej
chwili mógłbym go dopaść: wystarczyłoby kilka susów;
czułem się jednak jak sparaliżowany. I tak wyglądało
moje pierwsze spotkanie z małym czarnym wężem.
Ojciec umilkł, lecz tylko na chwilę, bo zaraz podjął
swoją opowieść:
— W nocy znowu zobaczyłem węża we śnie. Prze
mówił do mnie. „Zjawiłem się, jak ci zapowiadałem —
tak przemówił — a tyżeś mnie nie powitał jak by nale
żało; nawet widziałem po twoich oczach, żeś miał ocho
tę zgotować mi niedobre powitanie. Czemu mnie od
trącasz? Jestem dobrym duchem twojej rasy i dlatego
zjawiam się przed najgodniejszym jej synem: przed to
bą. Przestań się mnie lękać i nie próbuj odtrącać, bo
przynoszę ci powodzenie”. Gdy więc wąż zjawił się po
raz drugi, przyjąłem go bez obawy, przyjąłem go ser
decznie, a on od tamtej pory świadczy mi samo dobro.
Znowu zamilkł, aby po chwili powiedzieć:
— Wcale nie jestem pojętniejszy od innych, nie mam
nic ponad to, co mają inni, a nawet mam mniej od nich,
bo rozdaję wszystko, bo nawet oddałbym ostatnią ko
szulę. A przecież, sam widzisz, jestem znany jak nikt
inny; wszyscy o mnie mówią i to ja, nikt inny tylko ja,
przewodzę kowalom z pięciu gmin. Jeżeli tak się dzieje,
to właśnie dzięki wężowi, który jest duchem naszej ra
sy. Wszystko zawdzięczam jemu; on mnie powiadamia
o wszystkim. Gdy rano, po przebudzeniu się, widzę, że
ten czy ów czeka przed kuźnią, nie nowina to dla mnie:
już wcześniej wiedziałem, że gdy się obudzę, będzie na
22
mnie czekał. I także nie nowina to dla mnie, że komuś
popsuł się motor lub rower albo że przestał mu chodzić
zegar. Z góry wiedziałem, co się przydarzy. Już w nocy
wszystko zostało mi zapowiedziane — i tak oto wiem
z góry, jakiej roboty mam się spodziewać. Toteż od ra
zu, bez zastanawiania się, wiem dokładnie, co i jak ko
mu naprawić. Stąd właśnie moja rzemieślnicza sława.
Ale zapamiętaj sobie, że to wszystko zawdzięczam wę
żowi, że zawdzięczam to opiekuńczemu duchowi naszej
rasy.
Umilkł, a dla mnie już przestało być tajemnicą, jak
się to dzieje, że gdy tato wychudzi na przechadzkę, to
później, po powrocie, potrafi powiedzieć czeladnikowi:
„Podczas mojej nieobecności był ten i ten, tak i tak
ubrany, przyniósł to i to do naprawy”. Wszyscy podzi
wiali tę niepojętą wiedzę ojca. A ja teraz wiedziałem,
skąd ją czerpie. Gdy podniosłem na niego wzrok, zoba
czyłem, że mi się przygląda.
— Powiedziałem ci o tym wszystkim, bo jesteś moim
synem, chłopcze, moim najstarszym synem, i niczego
nie chcę przed tobą taić. Różnie można postępować, róż
nie można sobie poczynać w życiu, ale gdybyś chciał,
żeby i do ciebie przyszedł któregoś dnia duch naszej
rasy, musisz najpierw godnie postępować, godnie sobie
poczynać. Och, chyba podświadomie umiałem tak po
stępować, a to skłoniło węża do odwiedzin: zechciał
przyjść do mnie. I ty musisz nauczyć się tak postępo
wać w życiu, jeżeli chcesz, aby któregoś dnia i ciebie
odwiedził duch naszej rasy, jeżeli chcesz, by i tobie
przypadł on w dziedzictwie. Odtąd częściej powinieneś
przebywać ze mną...
Wpatrywał się we mnie z uczuciem, które teraz obja
wiło mi się z całą siłą, i nagle westchnął:
— Boję się, boję się, chłopcze, że nie będziesz ze mną
tyle, ile by trzeba. Teraz chodzisz do szkoły, a któregoś
23
dnia ją opuścisz, żeby pójść do innej, większej. I mnie
opuścisz, chłopcze...
Westchnął ponownie. Czułem, że mu ciężko na sercu.
W ostrym świetle wiszącej na werandzie lampy wydało
mi się nagle, że bardzo się postarzał.
— Tato! — zawołałem.
— Synku... — powiedział półgłosem.
A ja biłem się z myślami, czy powinienem dalej cho
dzić do szkoły czy też zostać w kuźni; nie wiedziałem,
co począć.
— Idź już do siebie — powiedział.
Wstałem, żeby pójść do matczynej chaty. Gwiazdy
roziskrzyły noc; ta noc była rozległym polem gwiazd;
nie opodal pohukiwała sowa. Och, jaką drogę powinie
nem wybrać? Czy aby wiem, gdzie moja droga? Moje
pomieszanie stało się podobne nocnemu niebu: było też
bezgraniczne, ale, niestety, nie świeciły w nim gwiaz
dy...
Wszedłem do matczynej chaty, która podówczas była
i moją. Położyłem się nie zwlekając, lecz sen mnie omi
jał i tylko wierciłem się na posłaniu.
— Co ci? — spytała mama.
— Nic.
Bo też nie było mi nic takiego, co bym potrafił wyra
zić komukolwiek.
— Nie śpisz? — spytała jeszcze. — Dlaczego?
— Nie wiem.
— Spij.
— Dobrze — przyrzekłem.
— Sen — powiedziała jakby ze smutkiem — sen jest
na wszystko dobry, nic mu się nie oprze.
Dlaczego mówiła tak, jakby i jej było smutno? Czy
czuła moją rozterkę? Zawsze była bardzo wrażliwa na
wszystko, co mnie nękało. Próbowałem zasnąć, ale na
próżno zamykałem oczy i usiłowałem leżeć bez ruchu;
24
nie opuszczał mnie obraz ojca, widziałem jego twarz —
właśnie taką, jaką zobaczyłem tego wieczoru w świetle
lampy. Wydał mi się nagle bardzo postarzały, on, któ
ry był dotąd młodszy i żywszy od nas wszystkich, któ
ry nikomu nie dawał się wyprzedzić w biegach, który
miał nogi żwawsze od naszych młodych nóg... „Tato!...
Tato!... — powtarzałem w duchu. — Tato, co mam ro
bić, żeby to wyszło na dobre?...” Zapłakałem po cichu
i tak, płacząc, zasnąłem.
Później nie było już nigdy między nami mowy o ma
łym czarnym wężu. Tamtego dnia ojciec mówił mi
0 nim po raz pierwszy i ostatni. Ale odtąd zawsze już
było tak, że czym prędzej biegłem do kuźni, ilekroć zo
baczyłem małego czarnego węża. Siadałem wtedy nie
opodal ojca i patrzyłem, jak wąż prześlizguje się przez
dziurę w ścianie. Ojciec, jak gdyby uprzedzony o jego
obecności, zwracał głowę w stronę tej dziury i uśmie
chał się. Wąż kierował się prosto do niego, szeroko przy
tym otwierając pysk. Gdy był już na wyciągnięcie rę
ki, ojciec głaskał go, a on przyjmował tę pieszczotę
drgając całym ciałem. Nigdy się nie zdarzyło, aby pró
bował uczynić ojcu choćby najmniejszą krzywdę. Ta
pieszczota i to drganie w odpowiedzi na nią — a raczej
powinienem powiedzieć: ta przyzywająca pieszczota i to
odpowiadające jej drganie — przyprawiały mnie za
każdym razem o takie pomieszanie uczuć, że nie potra
fię ich wypowiedzieć; myślałem o tym wtedy jak o bar
dzo tajemniczej rozmowie: dłoń pytała, drganie odpo
wiadało...
Tak, to była jakby rozmowa. Czy któregoś dnia będę
1 ja rozmawiał w ten sposób? Nie, najpewniej nie: ja
będę chodził do szkół. A przecież chciałbym, tak bardzo
chciałbym, żeby nadszedł czas, kiedy i ja mógłbym po
łożyć rękę na wężu i nasłuchiwać tego drgania, i poj
mować je, lecz nawet nie umiałem sobie wyobrazić, jak
25
wąż przyjąłby moją ręką; i nie myślałem, aby mi ze
chciał cokolwiek zawierzyć — ani teraz, ani kiedykol
wiek!
Gdy ojciec uznawał, że już pora przerwać to głaska
nie, pozostawiał małego węża w spokoju, a ten zwijał
się w kłębek pod skrajem baraniej skóry, na której oj
ciec siedział przed paleniskiem.
II
Ze wszystkich ojcowskich zajęć w kuźni największe
wrażenie robiła na mnie jego praca przy złocie, bo
też nic nie było nad nią szlachetniejszego, nic nie wy
magało tak wielkiej zręczności. I ponadto za każdym
razem, kiedy ojciec przystępował do złotniczej roboty,
zaczynało się jak gdyby wielkie święto — było to praw
dziwe święto przerywające monotonię poprzednich dni.
Ilekroć więc zdarzało się, że w towarzystwie griota
wchodziła do kuźni jakaś kobieta, nikt mi nie potrzebo
wał nic mówić, a już i ja tam byłem. Wiedziałem, do
brze wiedziałem, po co ona przychodzi. Przynosiła ze
sobą złoto. Żeby z tego złota ojciec zrobił jej piękną
ozdobę.
Kobiety z naszych stron chodziły do Siguiri szukać
złota; przebywały tam wiele miesięcy pod rząd; przy
gięte nad rzeką przepłukiwały ziemię, cierpliwie wy
dzierając błotu złote okruchy.
Żadna z przychodzących do ojca kohiet nie zjawiała
się w kuźni sama; przewidywała, że ojciec na pewno ma
pełne ręce innej roboty, a nawet gdyby i mógł poświę
cić cały swój czas złotniotwu, to też nie zdoła wykonać
wszystkich zamówień równocześnie: do niektórych za
bierze się prędzej, inne odłoży na później. Tymczasem
tak się zazwyczaj działo, że każda chciała mieć tę swoją
ozdobę na określoną datę — to na święto Ramadanu, to
27
na święto Tabaski bądź na jakąś uroczystość familijną
lub też na dzień tańców.
Właśnie dlatego, żeby załatwić sprawę po swojej
myśli, a więc żeby ojciec okazał się skłonny odłożyć na
bok wcześniej rozpoczęte prace i zajął się tą, która we
dług każdej klientki była najpilniejsza, kobiety zwraca
ły się do uznanego pośrednika i pochlebcy, jakimi są
u nas grioci.
Występując za uzgodnioną opłatą w imieniu kobiety,
griot sadowił się w kuźni, najpierw uderzał w struny
kory, tego naszego instrumentu odpowiadającego har
fie, po czym rozpoczynał śpiew ku chwale ojca.
Śpiew griota był zawsze dla mnie wielkim wydarze
niem. Słuchałem, jak opiewa czyny przodków ojca, jak
sławi każdego z nich sięgając aż do najdawniejszych
czasów. W miarę recytowanych przez griota strof jak
gdyby wyrastało przed oczami mojej duszy rozłożyste
drzewo genealogiczne o wystrzelających tu i tam kona
rach, o setkach gałęzi i gałązek. Harfa wspierała tę
obfitość imion, zagęszczała je bądź ucinała to głuchymi,
to ostrymi tonami.
Skąd czerpał griot taką wiedzę? Ponad wszelką wąt
pliwość z usilnie ćwiczonej i zarazem usilnie syconej
przez swoich poprzedników pamięci — tej pamięci, któ
ra jest fundamentem naszej ustnej tradycji. Czy coś
dodawał od siebie? Możliwe: rzemiosłem griota jest
schlebianie. Nie mógł jednak poczynać sobie z tradycją
dowolnie, bo rzemiosłem griota jest również dbałość
o zachowanie tradycji. Ale to już jedna ze spraw, o ja
kich jeszcze wtedy nie myślałem; wtedy tylko podnosi
łem wysoko głowę, upojony tymi wszystkimi pochwa
łami, które po części jakby spływały i na moją osobę.
A gdy spoglądałem na ojca, widziałem, że wypełnia go
podobna duma; widziałem, jak jego miłość własna upa
ja się tymi pochwałami — i już wiedziałem, że upojony
owym nektarem odniesie się przychylnie do prośby
kobiety; lecz nie tylko ja uświadamiałem to sobie; ona
również wiedziała, że jego oczy lśnią dumą; podawała
mu więc złoty piasek, jakby już wszystko było załat
wione; ojciec brał wagę i ważył złoty piasek.
— Co chcesz z tego mieć? — pytał.
— Chcę...
I bywało, że kobieta nie wiedziała w końcu, czego
właściwie chce: targały nią najróżniejsze pragnienia,
bo tak naprawdę chciałaby mieć wszystkie ozdoby na
raz; aby zaspokoić tę swoją oskomę, musiałaby jednak
przynieść nie taką ilość złota, jaką przyniosła, więc nie
pozostawało jej nic innego, jak tylko uzależnić swoje
pragnienia od możliwości.
— Na kiedy byś to chciała? — pytał ojciec.
W takich razach zawsze okazywało się, że chodzi
o datę bardzo bliską.
— Ho, aż tak ci pilno? Skąd mam wziąć potrzebny
na to czas?
— Naprawdę bardzo mi pilno! — zapewniała.
— Jeszcze nie widziałem kobiety, która by nie chcia
ła przyozdobić się jak najprędzej! Niech ci będzie, ja
koś to zrobię, żebyś była zadowolona... dobrze już?
Brał gliniany gar służący do wytapiania złota; wsy
pywał do niego złoty piasek; z kolei sypał na to sprosz
kowany węgiel drzewny, jaki otrzymuje się po wypale
niu specjalnego gatunku twardego drewna, a na to
wszystko kładł jeszcze kawałek węgla z tego samego
drewna.
Wtedy — widząc, że robota zaczęła się na dobre —
kobieta wracała do powszednich zajęć, już spokojna,
nareszcie spokojna o swoje zamówienie, zdając się dalej
na griota i na głoszone przez niego pochwały, które
okazały się tak skuteczne i tak dla niej korzystne.
29
Na znak ojca terminatorzy zabierali się do obydwu
miechów leżących po dwóch stronach paleniska i połą
czonych z nim glinianymi kanalikami. Skrzyżowawszy
nogi siedzieli ci terminatorzy przed miechami, a w każ
dym razie siedział tak młodszy z nich dwóch, bo starszy
bywał czasami wzywany do odpowiedzialniejszej pra
cy, natomiast młodszy — był nim w owym czasie Sida-
fa — tylko dął w miech i przyglądał się wszystkiemu,
czekając, aż i on z kolei będzie mógł przyłożyć ręki do
ważniejszych zajęć. Ale w takich okolicznościach jeden
i drugi z całej siły napierali na uchwyty miechów,
a płomień dźwigał się w górę, jakby stając się żywą
istotą — żywym i bezwzględnym duchem.
Ojciec chwytał wtedy długimi szczypcami garnek
i stawiał go na płomieniu.
W owej chwili praca w kuźni jak gdyby zupełnie za
mierała. Bo i rzeczywiście przez cały czas, kiedy złoto
się najpierw topi, a następnie stygnie, nie należy w jego
pobliżu obrabiać ani ołowiu, ani aluminium — z oba
wy, żeby nie wpadła do garnka jakaś cząstka tych me
tali, które się uważa za nieszlachetne. Co najwyżej moż
na zajmować się tylko obróbką stali. Lecz robotnicy,
którzy akurat mieli coś do roboty ze stalą, bądź koń
czyli tę robotę czym prędzej, bądź ją najzwyczajniej od
kładali na później, żeby od razu dołączyć do terminato
rów zgromadzonych wokół paleniska. Tylu ich zresztą
cisnęło się wtedy wokół ojca, że ja, najmniejszy wśród
nich, musiałem wstawać i podchodzić jak najbliżej, aby
nie stracić z oczu dalszego ciągu ojcowskich czynności.
Zdarzało się również, że ojciec nie miał już w końcu
dostatecznej swobody ruchów w tym tłoku, więc naka
zywał terminatorom odsunąć się nieco. Nakazywał im
to samym ruchem ręki, nigdy nie odzywając się w owej
chwili nawet jednym słowem — i nikt nie miał prawa
odezwać się choćby jednym słowem; milkł nawet griot.
30
Jedynie dyszenie miechów i ciche skwierczenie złota
naruszało ciszę. Lecz chociaż ojciec nie wypowiada!
żadnych słów, to dobrze wiem, że formował je w sobie:
widziałem to po jego poruszających się wargach, gdy
pochylał się nad garnkiem mieszając w nim złoto i wę
giel kawałkiem drewienka, które zresztą zaraz zajmo
wało się ogniem i często trzeba je było wymieniać na
inne.
Jakie słowa ojciec tak w sobie formował? Nie wiem —
nie wiem dokładnie: żadnego mi nie przekazał. Ale
czymże innym mogłyby one być, jeżeli nie zaklęciami?
Czyż to nie duchy ognia i złota, ognia i wiatru, sprowa
dzanego przez miechy wiatru, zrodzonego przez wiatr
ognia, ożenionego z ogniem złota przywoływał ojciec
w owej chwili? Tak, prawie na pewno chodziło o te du
chy, które należą do najważniejszych i których obec
ność jest nieodzowna również, kiedy się przetapia złoto.
Odbywająca się na moich oczach czynność była tylko
z pozoru przetapianiem złota; owszem, ponad wszelką
wątpliwość chodziło w niej o to, żeby przetopić wsypa
ny do garnka złoty piasek, na pewno, ale zarazem była
ona i czymś innym: była magiczną czynnością, na którą
duchy mogły albo przystać, albo nie; dlatego panowało
wokół ojca zupełne milczenie i bojaźliwe oczekiwanie.
Właśnie to milczenie, właśnie to oczekiwanie sprawiało,
że dobrze pojąłem, chociaż byłem dopiero dzieckiem, że
nic nie może równać się w kuźni z pracą przy złocie.
Oczekiwałem tu uroczystego święta, przychodziłem
uczestniczyć w uroczystości i rzeczywiście była to uro
czystość, która zarazem miała swój dalszy ciąg. Nie
wszystko z tego rozumiałem, bo nie byłem jeszcze
w latach, kiedy wszystko można zrozumieć; niemniej
domyślałem się trochę, upatrując jakby coś religijnego
w tym oczekiwaniu, z jakim każdy z nas obserwował
przeobrażenia zachodzące w garnku.
31
Gdy złoto zaczynało się wreszcie roztapiać, gotów by
łem krzyczeć z radości; chyba wszyscy byśmy krzyczeli,
gdyby nie zakaz odzywania się; drżałem — i pewnie
wszyscy drżeli patrząc, jak ojciec porusza tę ciężką jesz
cze masę, w której dopalał się węgiel drzewny. Potem
już szybko dochodziło do następnej fazy przetopu: złoto
miało teraz płynność wody. Duchy okazały się przy
chylne!
— Przysuńcie cegłę! — nakazał ojciec, odwołując
tym samym obowiązujące nas dotąd milczenie.
Cegła, którą jeden z terminatorów kładł przy pale
nisku, była wydrążona i obficie wysmarowana masłem
kantowym. Ojciec brał z paleniska garnek, przechylał
go lekko... Patrzyłem, jak złoto spływa do cegły, jak
spływa do niej niczym płynny ogień. W istocie była to
tylko cienka strużka ognia, ale jakże żywa, jakże
błyszcząca! W miarę jak wpływała do cegły, masło
skwierczało, zapalało się, przeradzało w ciężki dym.
który chwytał nas za gardło, szczypał w oczy, tak że
wszyscy łzawiliśmy i kasłali.
Przychodziło mi niekiedy do głowy, że tę czynność
przetapiania złota mógłby ojciec spokojnie powierzyć
któremuś ze swych pomocników: każdy z nich miał
duże doświadczenie, setki razy uczestniczył w takich
przygotowaniach i na pewno potrafiłby doskonale zro
bić wszystko, co trzeba. Lecz mówiłem już przecież:
ojciec poruszał wargami! Słowa, których nie słyszeliśmy,
te tajemnicze słowa, te zaklęcia, z którymi zwracał się
do czegoś, czego nie powinniśmy, czego nie mogliśmy
ani widzieć, ani słyszeć — to było najważniejsze. Przy
woływanie duchów ognia, wiatru, złota, zamawianie
złych duchów, właśnie tę wiedzę ojciec posiadał sam
jeden i dlatego też sam robił wszystko.
Taki jest ponadto u nas zwyczaj, że nikt poza złotni
kiem nie może przykładać ręki do pracy przy złocie.
32
Niewątpliwie dlatego, że jedynie złotnik posiada tajem
nicę zamawiań, ale i dlatego, że chodzi o zadanie wyma
gające nie tylko bardzo wielkiej zręczności: jest to za
razem sprawa zaufania, sprawa sumienia, tak że dopiero
po dojrzałym namyśle można je powierzyć komuś, kto
już zdołał wykazać się bez reszty. Nie sądzę zresztą, aby
jakikolwiek złotnik był skłonny zrezygnować z prac —
a powinienem tu raczej powiedzieć: z widowiska —
w których jego biegłość jawi się w takim blasku, jakie
go nigdy mu nie przysporzy biegłość w kowalstwie czy
w naprawie mechanizmów, czy nawet w rzeźbiarstwie,
mimo że wcale nie je9t ona mniejsza w tych pośledniej
szych pracach — i mimo to również, że wcale nie są
pośledniejszymi pracami owe drewniane figury, które
się rodzą spod ostrza jego siekierki.
Gdy już złoto ostygło w wydrążeniu cegły, tato kuł je
i rozciągał: przystępował wtedy do właściwej pracy
złotnika. Odkryłem, że przed jej rozpoczęciem nigdy nie
omieszkał pogładzić węża zwiniętego w kłębek pod ba
ranią skórą; czynił to dyskretnie, ale nie ulegało wątpli
wości, że tak, po swojemu, sposobił się do tego, co jesz
cze miał zrobić, do tego, co najtrudniejsze.
Czy jednak nie było to niezwykłe, czy nie było to cu
downe, że właśnie w takiej chwili wąż niezawodnie
znajdował się pod baranią skórą, chociaż nie zawsze tam
przebywał, chociaż nie co dzień przychodził w odwie
dziny do taty? Ale był tam zawsze, ilekroć miała zacząć
się w kuźni praca przy złocie. Tylko że nie dziwiło mnie
to już ani trochę od owego wieczoru, kiedy tato opowie
dział mi o duchu swojej rasy; obecność węża była dla
mnie już jakby samo przez się zrozumiała: on wiedział,
co miało się zdarzyć. Czy uprzedzał o tym tatę? Nie
miałem najmniejszej wątpliwości, że tak, bo czy nie
uprzedzał go o wszystkim? Dodatkowym na to dowo
dem była jeszcze inna okoliczność.
3 — C zarny chłopak 33
Przystępujący do pracy przy złocie rzemieślnik musi
się najpierw oczyścić; musi zatem obmyć się jak naj
dokładniej, nie mówiąc już o wstrzymaniu się na ten
czas od stosunków cielesnych. Ojciec nazbyt skrupula
tnie przestrzegał obyczajowych zakazów i nakazów, by
mógł o tym zapomnieć, a przecież zabierał się do ob
róbki złota na pozór bez żadnych przygotowań, bowiem
nigdy nie widziałem, żeby przedtem odchodził z kuźni
do swojej chaty. Jeżeli tak się działo, to mogło się tak
dziać jedynie dlatego, że uprzedzony w trakcie snu
przez swego czarnego ducha o pracy czekającej go
w ciągu dnia, przygotował się do niej od razu, gdy tylko
wstał z łóżka: przychodził więc do kuźni już oczyszczo
ny. Co więcej, przychodził po namaszczeniu się od stóp
do głów magicznymi substancjami, tymi wszystkimi
gri-gri ze swych licznych garnków. Jestem zresztą pe
wien, że ojciec zawsze zjawiał się tam w stanie oczysz
czenia nakazanego rytuałem. Mówię tak nie dlatego,
żeby go przedstawiać jako lepszego, niż był w istocie;
nie inaczej niż każdy człowiek miał też swoje słabości,
ale dobrze wiem, że zawsze i bez najmniejszych uchy
bień respektował obrzędowe zwyczaje.
Właścicielka złota najpierw tylko zaglądała do kuźni,
żeby zobaczyć, jak postępuje praca nad jej zamówie
niem, wreszcie jednak zostawała na dobre: nie chciała
nic uronić z cudownego dla niej — chociaż niemniej
cudownego i dla nas — widowiska, kiedy złoto, już wy
klepane przez ojca na drucik, przeradzało się w klejnot.
Teraz ani myślała oddalać się choćby na chwilę; pochła
niała wzrokiem ten złoty drucik, wodziła oczami za jego
łagodną spiralą, niezawodnie kształtowaną wokół małej
plakietki, która służyła za podstawę. Ojciec obserwował
kobietę spod oka i widziałem, jak na jego wargach prze
wija się uśmiech: jej gorączkowe oczekiwanie cieszy
ło go.
34
— Drżysz? — pytał.
— Dlaczego miałabym drżeć? — odpowiadała.
Zaśmiewaliśmy się z jej miny. Bo rzeczywiście drża
ła! Drżała z pożądliwości w obliczu tej koliście formo
wanej piramidki, w której meandrach ojciec umieszczał
złote ziarnka. Gdy wreszcie kończył swoje dzieło, wień
cząc je nieco większą grudką złota, kobieta aż podska
kiwała z wrażenia.
Nie, nikt w takiej chwili, kiedy ojciec obracał w pal
cach tę złotą ozdobę wyrównując jej kształt, nikt a nikt
nie był w sianie wyrazić większego zachwytu niż owa
kobieta: ustępował jej w tym nawet griot, mimo że oka
zywanie zachwytu jest jego rzemiosłem — nawet griot,
który wzmagał, nasilał, przyśpieszał tok, przyśpieszał
rytm swych pochwał i pochlebstw podczas metamorfozy
złotego piasku, wynosząc pod niebiosa talent taty
w miarę, jak klejnot przybierał ostateczny kształt.
Prawda i to, że griot w szczególny sposób — a po
winienem powiedzieć: w sposób bezpośredni, w sposób
rzeczywisty — uczestniczył w tej pracy. Jego również
upajało szczęście tworzenia; obwieszczał swoją radość,
szarpał w natchnieniu struny harfy, zapalał się, jak
gdyby to on był złotnikiem, jak gdyby to on był moim
tatą, jak gdyby to w jego rękach powstawała ta złota
ozdoba; już nie był kimś, czyje usługi wynajmuje sobie
pierwszy lepszy; był człowiekiem, który z wewnętrznej
potrzeby śpiewa, który tworzy ten śpiew. I gdy wresz
cie, po przylutowaniu złotej grudki na samym czubku
zamówionego dzieła, ojciec pozwalał je podziwiać, griot
nie potrafił już hamować się dłużej: intonował dugę, tę
wielką pieśń, którą śpiewa się jedynie znaczniejszym
ludziom i którą tylko oni tańczą.
Ale duga to śpiew niebezpieczny, śpiew prowokujący,
śpiew, którego ani griot nie odważyłby się zaintonować,
ani ten ktoś, dla kogo griot śpiewa, nie odważyłby się
35
zatańczyć dugi bez uprzedniego zabezpieczenia się przed
jej skutkami. Ojciec, uprzedzony we śnie, mógł zabez
pieczyć się skoro świt; to samo musiał uczynić griot już
w 'tamtej chwili, kiedy ugodził się z wynajmującą go
kobietą. I nie inaczej niż ojciec namaścił się wtedy nie
odzownymi gri-gri, tak że nic nie mogły mu zrobić złe
duchy, których wściekłość wyzwala duga. Nic również
nie mogli mu zrobić inni grioci, którzy — może z za
wiści tylko czekają na ten śpiew, na towarzyszące
mu uniesienie śpiewającego i jego utratę kontroli nad
sobą samym, aby wtedy rzucić swoje uroki.
Gdy griot intonował dugę, ojciec podnosił się z głoś
nym okrzykiem, wyrażającym zarówno triumf, jak i ra
dość; prawą ręką potrząsał młotem, tym insygnium
swojego rzemiosła, a w lewej trzymał barani róg z ma
gicznymi substancjami — i tak tańczył słynny taniec.
Potem, ledwo skończył, a już robotnicy i terminato
rzy, i przyjaciele, i klienci, wszyscy, jedni przez dru
gich, cisnęli się wokół niego, wyrażali mu swoje uzna
nie, obsypywali pochwałami — nie szczędzili przy tym
słów uznania i prezentów griotowi, bo prezenty to nie
malże jedyne źródło utrzymania dla griota w jego wę
drownym życiu, które wiedzie na sposób trubadurów
z minionych czasów. Rozgrzany tańcem i pochwałami
ojciec częstował wszystkich orzesżkami kola, tym po
wszednim dowodem gwinejskiej uprzejmości.
Wreszcie pozostawało tylko sczerwienić złoto ojcow
skiego dzieła w odrobinie wody z dodatkiem chloru
i morskiej soli. Mogłem odejść: już było po święcie!
Często się jednak zdarzało, że gdy wychodziłem z kuźni,
przywoływała mnie matka zajęta robotą przy stępie,
w której tłukła ryż czy proso.
— Gdzie byłeś? — pytała, chociaż doskonale wiedzia
ła, gdzie byłem.
— W kuźni.
36
— Proszę, znów zachciało się ojcu złotnictwa! Złoto
wciąż to złoto!
Wywierała swój gniew na ryżu lub prosie, tłukąc je
zaciekle bijakiem.
— Tylko zdrowie sobie rujnuje! — mówiła. — Tak,
tylko tyle mu z tego przyjdzie!
— Tata tańczył dugę.
— Dugę! Żadna duga nie uchroni go przed popsu
ciem sobie oczu! A ty lepiej byś bawił się tutaj, na
podwórzu, zamiast wdychać kurz i dym w kuźni!
Mama z niechęcią patrzyła na złotnicze prace ojca.
Wiedziała, jak bardzo szkodliwe dla zdrowia jest spawa
nie złota: złotnik nadweręża sobie płuca używaniem
dmuchawki, jego oczom daje się we znaki bliskość pa
leniska, a może jeszcze bardziej owa mikroskopijność,
która wchodzi w grę przy takich precyzyjnych pracach.
Zresztą, gdyby nawet nie było w tym nic szkodliwego
dla zdrowia, mama i tak nie patrzyłaby przychylniej
szym okiem na te złotnicze zajęcia: uważała je za podej
rzane, ponieważ nie spaja się złota bez użycia innych
metali, a według mamy złoto z domieszkami to sprawa
niezupełnie uczciwa, mimo że tak się przecież przyjęło
i mimo że uważała za rzecz normalną, jeżeli z bawełny,
którą odnosiła do tkania, otrzymywała sztukę płótna
o połowę mniejszej wadze.
O beztroskim dzieciństwie w Kurussie i Tindikan, 0 matczynej chacie, ojcowskiej kuźni 1 czarnym wężu. 0 szkole, kolegach i nauczycielach, zrzeszeniu nie wtajemniczonych. Wielkim Konden Diarzc 1 o pasowaniu na mężczyznę, a także o wielu innych sprawach - opowiada Czarny Chłopak z gwinejskiego plemienia Malinkę
Do wszystkich kolekcjonerów serii „Naokoło Świata”! W roku 1972 wydano następujące pozycje serii (oprócz wznowień): Jean Merrien Samotni żeglarze Farley Mowat Ginące plemię Jacek Gieszewski Smak morza Wacław Korabiewicz Kajakiem do Indii Maciej Kuczyński Czeluść Według zapowiedzi wydawniczej książka niniejsza powinna była uka zać się po „Kajakiem do Indii“ W. Korabiewicza, a przed „Czeluścią'1 M. Kuczyńskiego. Za niewydanie jej w tym terminie serdecznie przeprasza my wszystkich Czytelników.
CAMARA LAYE Czarny chłopak Przełożył i w stępem poprzedził ZBIGNIEW STOLAREK i s k r y - w a r s z a W A • 1973
T ytuł oryginału francuskiego L’ENFA N T NOIR Z djęcia: Janusz C hrom iński (nr 19, 20, 28, 40, 41, S tolarek (nr nr: (nr n r: 6, 8, 9, 11 B aryła (4 str. obw oluty), W itold n r: 1, 4, 5, 7, 10, 12, 13, 14, 15, 16, 42 i 1 str. obw oluty), Zbigniew 2, 3, 21, 22, 26, 32, 33, 36, 38), CAF , 17, 18, 23, 24, 25, 27, 29, 30, 31, 34, 35, 37, 39) C opyright by L ib rairie Plon 1953 PRZED PORĄ WTAJEMNICZEŃ (Wprowadzenie) Niebawem (bo o ileś stron dalej!) noc na polanie w gwinejskim buszu pojaśnieje od płomieni ogniska. I tak samo niebawem zacznie się pora wtajemniczeń. Zanim to jednak nastąpi (zanim gromadce murzyńskich chłopców przyjdzie mocować się ze swoją śmiertelną trwogą w obliczu ryku lwów, który trwoży każdego, kto nie wtajemniczony), nie od rzeczy będzie wnieść tu trochę światła skądinąd: Książka, którą młody, dwudziestopięcioletni Murzyn z Gwinei nazwiskiem Camara Laye napisał w latach swych studiów we Francji, zdobyła sobie uznanie fran cuskiej krytyki literackiej. Chwalono jej pełen uroku autentyzm, jej wartości poznawcze („Wraz z Camarą Laye obcujemy z cywilizacją malinkę, z jej tradycja mi, z jej zwyczajami”) i chwalono urodę jej języka („Nie sposób pisać po francusku z większą prostotą, trudno o większą czystość wyrazu i uczucia”). Co wię cej, książka została nagrodzona jedną z francuskich na gród literaćkich, „Prix Charles Veillon”. Chwalono, ale nie tylko. Autor dostał także porządne cięgi. I to ze strony najbardziej — jakby się -mogło wydać na pierwszy rzut oka — nieoczekiwanej. Afry kańscy pobratymcy Camary Laye nie poszczędzili mu ostrej krytyki: 5
„Czy ten Gwinejczyk, mój ziomek, który pozwala się domyślać, że był bystrym chłopaczkiem, nigdy nie wi dział innej Afryki jak tylko pogodną, piękną, macie rzyńską? — pytano z gorzką ironią w najbardziej re prezentatywnym dla ówczesnych spraw Czarnej Afryki czasopiśmie Presence Africaine. — Czy to możliwe, żeby Laye nie 'był ani razu świadkiem choćby już tyl ko drobnych niegodziwości kolonialnej administracji?” Albo i tak: „Czarny chłopak chciał nam wmówić, że Afryka to sielanka, lecz to tylko Afryka niewiarygodna, skoro najzupełniej nie widać w niej białych”. Zarzut?... Na pewno — tylko że dziś już niezbyt czy telny. Ale łatwo i bezbłędnie da się go odczytać na tle dat: Z 1957 rokiem otworzyła się przed Czarną Afryką nowa epoka: to w owym roku uzyskała niepodległość Ghana, w następnym Gwinea —■pierwsze niepodległo ści w niepowstrzymanym procesie wyłaniania się afry kańskich państw na rozległych obszarach, które do owej pory oznaczano na politycznej mapie świata ko lorami Anglii i Francji. Tak więc dążenia i marzenia, by wyzwolić Afrykę, zaczęły się wtedy przeradzać w rzeczywistość. Lecz zanim do tego doszło — zanim 1957 rok stał się tak historyczną datą — pisanie o Afryce było dla Afry kanów (i nie tylko dla nich) niemal jednoznaczne z po winnością ciągłego demaskowania i piętnowania kolo nializmu. Otóż „Czarny chłopak” Camary Laye był książką opublikowaną w 1953 roku — i ani jedno jej słowo nie napomykało o kolonializmie. Autor niczego nie demaskował, niczego nie piętnował. Więc chyba już jasne, dlaczego mu się dostało na łamach pisma zaan gażowanego w sprawy Afryki i w kampanię antykolo- nialną. 6 Ale wobec tego również pytanie: co Camara Laye, ten student z Gwinei debiutujący we Francji jako pi sarz, zamyślał swoją książką? Co chciał nią powiedzieć europejskim czytelnikom?... „Pisząc, miałem najpierw na myśli tylko samego sie bie — zwierzał się później — lecz w miarę pisania za czynałem coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę, że kreślę portret mojej ojczystej Gwinei”. Więc portret własny — i portret kraju. Kraju rzą dzonego wówczas przez kolonialną administrację, ale której ani widać w książce. Motywy krytyki były niewątpliwie słuszne, ale racja koniec końców była po stronie książki. Pozwalając czy telnikom poznać intymny świat murzyńskiego chłopca, pozwalając im dojrzeć coś znacznie więcej niż prymi- tywność w obyczajach i rytuałach okrzyczanych jako prymitywne, a nade wszystko zdobywając u nich ser deczny szacunek dla postaw cenionych w tym sąsiedz twie gwinejskiego buszu — książka zdobywała zarazem sojuszników dla dążeń do wyemancypowania Afryki spod wszelkich kolonialnych kuratel. Oddziaływała środkami przynależnymi sztuce. I wprawdzie „Czarny chłopak” miał swoich pryncypialnych krytyków, ale nawet oni doceniali w nim urok zwany poezją. I nie taili tego mimo niechęci do publikacji, które — jak skłonni byli uważać — umożliwiają jedynie wścibskie zaglądanie przez dziurkę do wnętrza chat „dzikich tu bylców”, by ochać i achać, że takie to wszystko egzo tyczne. Camara Laye pewną ręką wprowadza nas w egzoty kę swojego życia, w niezwykłość wtajemniczeń, które jednak nieoczekiwanie pozwalają odkryć również i to, że pod egzotyczną maską są zjawiska, o których w in nym sztafażu mówiłoby się jako o efektach świadomej swoich celów pedagogiki. Oczywiście Czarnemu Chło 7
pakowi ani w głowie wygłaszać tego rodzaju komen tarz: on po prostu dzieli się swoimi przeżyciami, dzieli się całym swoim niewielkim światem, który ogarniał wzrokiem berbecia, dziecka, wyrostka. Toteż Gwinea, z którą pozwala czytelnikom się zżyć, nie jest Gwineą w ogól e , lecz Gwineą z zasięgu jego wzroku i bez pośrednich doświadczeń. Nie jest to więc książka, która chciałaby ukazywać, jak wyglądają pewne zjawiska szerzej, o ile na przy kład uroczystości towarzyszące rytuałowi obrzezania u gwinejskich Malinkę różnią się w szczegółach od po dobnych uroczystości u gwinejskich Soso, Fulbejów czy u innych tamtejszych ludów i plemion. I nie ona, nie jej Czarny Chłopak będą zakłócać atmosferę zwie rzenia informacjami, że chodzi o rytuał stosowany nie mal w całej Afryce, którego istnienia nie wyjaśniają zresztą same wpływy islamu. I oczywiście nie tu nale ży szukać wiadomości, że w owym czasie ludność Gwi nei składała się w trzech czwartych z wyznawców Pro roka, a w jednej czwartej z fetyszystów czczących, zwłaszcza w Gwinei leśnej, święte drzewa jako symbole dobrych i złych duchów. Jako muzułmanin (jeden z trzydziestu milionów mu zułmanów w Czarnej Afryce) młodziutki chłopak z gwi- nejskiej Kurussy uczy się od berbecia wypełniać wska zania Koranu, ale przecież nie wie jeszcze, do jakiego stopnia islam wyznawany w jego stronach nasiąkł tą afrykańskością, za której sprawą na przykład krokodyl jest totemem jego matki, mały czarny wąż duchem opiekuńczym rodu ojca, a pobożni i świętobliwi mara buci nie różnią się w gruncie rzeczy od czarowników. Nie, informacje ogólne na pewno nie są domeną Czarnego Chłopaka. Nawet gdy pokazuje okoliczności najpierwszego ze swoich wtajemniczeń, bardzo jeszcze dzieciuchowatego, czy też drugiego z kolei wtajemni 8 czenia, które sprawia, że nagle chłopak przechodzi z dzieciństwa w wiek męski, to jednak nie zapuszcza się w uczone wywody o tradycyjnym dla murzyńskich społeczności podziale na „klasy wieku” określające do kładnie miejsce oraz obowiązki i uprawnienia jednostki w tej ludzkiej gromadzie, jaką jest wieś. Gdy mówi o swoim ojcu kowalu, gdy ukazuje jego znaczenie, na wet i w tych okolicznościach nie daje się skusić możli wości szerszego potraktowania bardzo złożonej, ale zaw sze wyjątkowej, bo pozostającej w ścisłym związku z magią, pozycji kowala u różnych ludów Czarnej Afryki. Jest niewątpliwą zaletą tej książki, że autor umie zbliżyć czytelnikowi Afrykę — zbliżyć przez wprowa dzenie go do własnej rodziny, przez wprowadzenie go do jej zajęć, w których tak czy inaczej bierze udział, przez wprowadzenie go w powszednie sprawy bytowa nia, które okazuje się nagle (jakby na podobieństwo walizki o podwójnym dnie) pełne niezwykłości. Tak, dla europejskiego czytelnika niezwykłość jest tu obecna niemal na. każdym kroku. Lecz Camara Laye nie chce nią epatować. Nie chce nawet nią zadziwiać. Zwyczajnie, z ujmująco szczerą i bardzo chłopięcą pro stotą wprowadza w jej kulisy — i tak, odsłaniając to, co tajemnicze, wtajemnicza w Afrykę. Pozwala nasłu chać się tradycyjnych wierzeń, napatrzyć tradycyjnych rytuałów (przynajmniej tych, które sam zdążył po znać), ale równocześnie dba skutecznie, aby w trakcie takich ujawnień nie wywietrzało z tradycyjnej afry- kańskości to, co jest jej solą — poezja, która także wy wodzi się z magii. I właśnie jej atmosferę czujemy słuchając z pewnym pomieszaniem, jak Camara Laye snuje wspomnienie o totemicznym powinowactwie swojej matki i kroko dyli (które ze względu na tę totemiczną więź nie czy 9
nią najmniejszej krzywdy matce czerpiącej wodę z rze ki). Nie mamy przy tym wątpliwości, że wprawdzie student francuskiej uczelni Camara Laye umie patrzeć krytycznie, ale pisarz Camara Laye nadal potrafi pa trzeć oczami ufnego dziecka z gwinejskiej Kurussy. I jest niemal coś wzruszającego w usiłowaniu autora, aby jakoś pogodzić z sobą te dwa różne widzenia. Lecz mocniejsza od tej próby jest jego świadomość, że na leży dyskretnie, jak najdyskretniej pożegnać się z dzie ciństwem, dla którego konsekwencje totemicznej więzi były równie oczywiste jak chociażby wiara w czaro dziejską moc matczynego wzroku: „...mówię jedynie o tym, co widziałem na własne oczy. Dziś rozpamiętuję owe cuda — bo zaiste były to cuda — jak bajeczne wydarzenia z odległej przeszłości. Niemniej ta przeszłość nie jest odległa: jest przeszłoś cią z wczorajszego dnia. Tylko że świat nie stoi w miej scu, wciąż się zmienia, a mój świat zmienia się chyba szybciej niż jakikolwiek inny, zmienia się tak bardzo, iż wydaje mi się, że już nie jesteśmy tacy, jakimi by liśmy. I rzeczywiście: jesteśmy inni; nawet w tamtej chwili, kiedy owe cuda działy się na naszych oczach, nie byliśmy bez reszty sobą. Tak, świat nie stoi w miej scu, wciąż się zmienia i zmienia się w sposób bardzo widoczny, skoro mój własny totem — bo ja też mam swój totem — jest mi już nie znany”... Od czasu gdy pisał te słowa, zmieniło się chyba o wiele więcej, niż mógł przypuszczać. Na pewno. Właśnie w Afryce. Właśnie w jego ojczystej Gwinei, której portret skreślił nie tyle przed laty — jakby o tym gotów świadczyć kalendarz — ile w innej epo ce. Czy więc jeszcze może być to portret, którego daw- ność odnajduje się w gwinejskiej Kurussie i jej okolicy z dnia dzisiejszego?... W całej Gwinei doszło do rewo lucyjnych przeobrażeń. Świat nie stoi w miejscu — nic oczywistszego nad tę podstawową prawdę. Ale „Czarny chłopak” nie jest książką, której aktualność miałaby być wyłącznie wypadkową upływu czasu i wpisanego w ten czas naporu wydarzeń. Mimo wszystko „portret ojczystej Gwinei” nadal tchnie życiem — dzięki tym swoim cechom, które mocno osadzają go w nurcie tra dycji, w obyczajowej schedzie. Póki pod niebem Afry ki będzie choćby jedna kuźnia podobna do tej, w któ rej cieniu bawił się i wychowywał mały Camara, i póki będzie choćby jeden kowal, który tak uczy syna być człowiekiem wśród ludzi — póty mamy do czynienia z książką ciągle na czasie. Swoim „Czarnym chłopakiem” Camara Laye zapo czątkował pojawienie się w literaturze afrykańskiej ca łego szeregu utworów autobiograficznych. W kręgu tej literatury to już dzisiaj pozycja klasyczna. W ślad za wydawnictwem francuskim należy ją uważać za po wieść. Tylko że przypisanie jej temu gatunkowi lite rackiemu nie może jej wyjść na zdrowie. Jest jakby równoznaczne z propozycją, aby za najwartościowsze uznać w niej to, co w istocie niewiele jednak waży. Mianowicie elementy wątku fabularnego. Lecz nie tym wątkom (a bodaj one ponoszą winę za pewne, kokietu jące europejskopodobnością, przesłodzenia tekstu) za wdzięcza „Czarny chłopak” swoją wysoką rangę. Wraz z urodą języka, która jest jednakże wartością służebną, najważniejsza wartość książki Camary Laye zawiera się w tym, co nazwał on celnie portretem. Otrzymaliśmy portrety ludzi, wśród których się wy chowywał — portrety, można by powiedzieć, życia ro dzinnego, obyczaju, afrykańskości, tego wszystkiego, co sprawia, że książka o egzotycznych stronach pozostawia w pamięci przede wszystkim przeświadczenie, że nig dzie nie ma ludzi na tyle egzotycznych, byśmy nie mogli się w nich rozpoznać... U
Przekazując swoje wspomnienia z ojcowskiej kuźni, gdzie ojciec od czasu do czasu wyrabiał ozdoby ze zło ta, Camara Laye daje taki obraz: „Jedynie dyszenie miechów i ciche skwierczenie zło ta w garnku naruszało ciszę. Lecz chociaż ojciec nie wypowiadał żadnych słów, to dobrze wiem, że formo wał je w sobie: widziałem to po jego poruszających się wargach, gdy pochylał się nad garnkiem mieszając w nim złoto i węgiel kawałkiem drewienka, które zresztą zaraz zajmowało się ogniem i często trzeba je było wymieniać na inne. Jakie słowa ojciec tak w so bie formował? Nie wiem — nie wiem dokładnie: żad nego mi nie przekazał. Ale czymże innym mogłyby one być, jeżeli nie zaklęciami?” Jednak i syn widać poznał skuteczne zaklęcia, dzięki którym można formować pożądany kształt ze szlachet nego kruszcu. Jego książkowy debiut świadczy o tym wyraźnie. Zbigniew Stolarek Mojej m atce C zarna kobieto, afry k ań sk a kobieto, o, m atko, m yślę o tobie... * O, D am an, m atko m oja, k tó ra m nie nosiłaś na plecach, która w ykarm iłaś m nie m lekiem , k tó ra czuw ałaś nad m oim i pierw szym i krokam i, która m i pierw sza otw orzyłaś oczy na cuda ziem i, m yślę o tobie... • K obieto pól, kobieto rzek, kobieto w ielkiej rzeki, o, m atko, m yślę o tobie... * O, D am an, m atko m oja, k tó ra ocierałaś m i łzy, zapew niałaś radość serca, k tó ra cierpliw ie zno siłaś m oje kaprysy, jakże bym chciał być zno w u przy tobie — być przy tobie dzieckiem ! P rosta kobieto, kobieto w yrzeczeń, o, m atko, m yślę o tobie... * O, D am an, D am an z w ielkiego rodu kow ali, jestem w ciąż m yślam i przy tobie, a tw oje m yśli tow arzyszą m i n a każdym kroku, o, D a m an, m atko, jakże bym chciał nadal czuć tw o je ciepło, być dzieckiem przy tobie... * C zarna kobieto, afry k ań sk a kobieto, o, m oja m atko, dziękuję za w szystko, coś dla m nie uczyniła, dziękuje ci tw ój syn, k tó ry jest tak daleko od ciebie — i tak blisko ciebie!
Tle lat miałem wtedy? Nie pamiętam dokładnie. ■^■W każdym razie musiałem mieć ich niewiele: pięć, może sześć. Byłem jeszcze dzieckiem; akurat bawiłem się przy ojcowskiej chacie, podczas gdy mama była u ta ty w kuźni; ich spokojne, dobiegające mnie stamtąd głosy, z którymi mieszały się głosy klientów i dźwięki młota na kowadle, dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Nagle przerwałem zabawę: moją uwagę pochłonął sunący wokół chaty wąż, który wybrał się jakby na przechadzkę; po chwili byłem przy nim. Podniosłem z ziemi trzcinowy patyk, jakich pełno w naszym obejś ciu otoczonym płotem z trzciny, i wetknąłem koniec pa tyka w pysk gada. Ani myślał uciekać: podobała mu się ta zabawa. Powoli połykał trzcinkę jak każdą inną zdo bycz, połykał ją z lubością — przynajmniej tak mi się wydawało — oczy mu lśniły zadowoleniem, a głowa coraz bardziej zbliżała się do mojej ręki. Nastał wresz cie moment, że jego pysk znalazł się strasznie blisko moich palców. Śmiałem się; ani mi było w głowie bać się czegokol wiek. I chyba lada chwila wbiłby mi zęby w palce, gdy by nie jeden z terminatorów, który akurat wyszedł z kuźni. Poczułem nagle, że coś podrywa mnie w górę: byłem w opiekuńczych ramionach. I 15
Nieopisany rwetes powstał wokół mojej małej osoby, a już najgłośniej krzyczała mama. Dostałem od niej kil ka klapsów. Rozpłakałem się, bardziej zresztą przejęty tą nagłą wrzawą niż klapsami. Nieco później, kiedy już przestałem płakać i ustały krzyki, mama przykazała mi surowo, żebym nigdy więcej tak się nie bawił, co przy rzekłem jej solennie, chociaż nie bardzo pojmowałem, na czym miałoby polegać niebezpieczeństwo takiej za bawy. Chata ojca, gdzie często bawiłem się pod werandą, stała tuż przy kuźni. Wzniesiona z niewypalanych ce gieł, okrągła jak wszystkie chaty u nas i pyszniąca się piękną strzechą, służyła wyłącznie ojcu. Wchodziło się do niej przez prostokątne drzwi. Skąpe światło przeni kało do wnętrza małym okienkiem. Po prawej znajdo wało się gliniane łoże — lepione z gliny nie inaczej, niż lepi się cegły na ściany chat; było nakryte rogożą, a oprócz rogoży leżał na nim jeszcze zagłówek wypeł niony puchem kapoku. W głębi, pod samym okienkiem, gdzie najwidniej, stały skrzynki z narzędziami. Po le wej było miejsce na przyodziewek, a więc na bubu, oraz na skóry do modlitw. Wreszcie, w głowach owego łoża, ponad zagłówkiem, strzegąc tam snu ojca, znajdował się rząd garnków wypełnionych wywarami z roślin i z ko ry. Wszystkie te garnki, z których każdy miał metalową przykrywkę, były pookręcane różańcami z korisów. Tak, to właśnie w tych garnkach trzymał gri-gri: ta jemnicze płyny, które nie dają przystępu złym duchom i sprawiają, że ciało nimi natarte staje się odporne na uroki, na wszelkie możliwe uroki. Ojciec przed snem zawsze się nimi nacierał, czerpiąc to z jednego, to z dru giego garnka, gdyż każde gri-gri ma jakąś szczególną właściwość, ale jaką, tego dokładnie nie wiem, bo w zbyt młodym wieku opuściłem rodzinny dom. Spod werandy, gdzie się bawiłem, miałem widok 16 wprost na kuźnię — a z niej i mnie miano na oku. Kuź nia była głównym budynkiem w obejściu. Ojciec prze bywał w niej niemalże cały okrągły dzień, kierując pra cą terminatorów, własnoręcznie wykuwając wszystko, na czym mu najbardziej zależało, i naprawiając delikat ne mechanizmy. Tam też przyjmował i przyjaciół, i klientów, tak że od samego świtu dobiegał z kuźni ha łas, który ustawał dopiero z nastaniem nocy. Co więcej, każdy, kto wchodził w nasze obejście lub je opuszczał, musiał przejść przez kuźnię; trwał więc w niej ciągły ruch w jedną i w drugą stronę jak w ulu — z tym tyl ko, że tutaj bodaj nikomu nie śpieszyło się zbytnio: każdy miał coś do powiedzenia i chętnie przystawał, aby popatrzeć na robotę. Skuszony odblaskiem ognia nie kiedy i ja zbliżałem się do kuźni, ale wchodziłem do niej rzadko, bo za bardzo mnie onieśmielali ci wszyscy za trzymujący się tam ludzie; zresztą uciekałem od razu. jak tylko ktoś zwracał na mnie uwagę. Kuźnia nie była jeszcze wtedy moim światem; dopiero później nabra łem zwyczaju zachodzić do niej i, przycupnąwszy, wpa trywać się w migotliwy blask ognia. Najpierw moim światem była weranda wokół chaty ojca i chata matki, i także pomarańczowe drzewo, które rosło pośrodku obejścia. Rzucało się ono w oczy każde mu, kto po wejściu do kuźni otwierał jej tylne drzwi. To pomarańczowe drzewo nie było wielkie w porównaniu z olbrzymami naszych puszcz, ale korona jego połysk liwych liści dawała gęsty, chroniący przed upałem cień. W porze kwitnienia całe obejście było pełne przenikli wego zapachu. Kiedy z kolei pojawiały się owoce, mo gliśmy się im co najwyżej przyglądać — musieliśmy czekać cierpliwie, aż dobrze dojrzeją. Dopiero wtedy ojciec — zarządzający wszystkim jako głowa rodu, i to jakże licznego rodu — nakazywał zbiór owocu. Męż czyźni zajmujący się owocobraniem znosili mu koszyki 2 — C zarny chłopak 17
z zerwanymi pomarańczami, a on je rozdzielał między mieszkańców obejścia, sąsiadów, klientów; wreszcie i my mogliśmy brać z koszyków, ile kto zechciał! Ojciec miał hojną rękę, a nawet był rozrzutny. Kto kolwiek zjawiał się u nas, uczestniczył również w po siłkach, a ponieważ bardzo daleko było mi do tego, żeby jeść równie szybko jak ci goście, chyba byłbym wiecz nie głodny, gdyby mama nie chowała przezornie mojej części posiłku. — Siadaj teraz i jedz — mówiła. — Twój ojciec nie wiadomo co ma w głowie. Mama nie patrzyła zbyt łaskawym okiem na owych gości, których było zbyt wielu jak na jej gust i którzy ze zbytnim pośpiechem sięgali do jadła. Sam ojciec jadł natomiast bardzo mało; był niesłychanie wstrzemięź liwy. Mieszkaliśmy tuż obok toru kolejowego. Wzdłuż pło tu z trzcinowej plecionki, który odgraniczał nasze obej ście, przejeżdżały pociągi — przejeżdżały, należy po wiedzieć, tak blisko, że od iskier z lokomotywy zapalał się niekiedy trzcinowy płot, a wtedy należało czym prę dzej gasić ten zarodek pożaru, aby wszystko nie poszło z dymem. Owe alarmy, które niosły z sobą i nieco trwogi, i nie co rozrywki, powodowały, że zwracałem baczniejszą uwagę na przejazd pociągów. A nawet kiedy ich nie było — bo w tamtym czasie istniała jeszcze całkowita zależność ruchu kolejowego od komunikacji rzecznej, w której panował zupełny rozgardiasz — spędzałem długie chwile na kontemplowaniu żelaznej drogi. Prze raźliwie ostro lśniły szyny w słonecznym świetle; nic a nic go nie łagodziło. Prażona od świtu podsypka z czerwonych kamieni parzyła; była tak gorąca, że po oliwie ściekającej z lokomotyw nawet ślad nie zostawał: jej plamy nikły bez reszty na rozpalonych kamieniach. 18 Czy to ten skwar jak z piekarniczego pieca, czy też może oliwę, a raczej już tylko jej zapach, który mimo wszystko nie ulatniał się całkowicie, upodobały sobie węże? Nie wiem. W każdym razie często je widywałem, jak 9unęły po kamieniach prażonej całodziennym słoń cem podsypki toru. Oczywiście nie mogło się też obejść bez tego, żeby nie przenikały i do nas. Odkąd zakazano mi zabaw z nimi, biegłem do mamy, ilekroć dostrzegłem któregoś w naszym obejściu. — Mamo, wąż! — wrzeszczałem. —- Znowu?! — odkrzykiwała mi na to. I zaraz przybiegała zobaczyć, co to za wąż. Jeżeli był taki jak wszystkie — chociaż trzeba powiedzieć, że wę że bardzo różniły się między sobą — uśmiercała go na tychmiast, zawzięcie tłukąc kijem raz po raz, aż zosta wała z niego miazga. Tak zresztą postępowały i inne kobiety. Bo mężczyźni zachowywali się odmiennie: po przestawali na jednym, ale dobrze wymierzonym ude rzeniu kijem. Gdy więc pewnego dnia zauważyłem małego czarne go węża o szczególnie połyskliwej skórze, który nie- śpiesznie sunął w stronę kuźni, jak zwykle popędziłem do mamy, żeby ją powiadomić o niepożądanej wizycie. Jednakże na jego widok mama powiedziała mi z powa gą w głosie: — Tego, synku, nie wolno zabijać; ten nie taki jak inne: nie zrobi ci najmniejszej krzywdy, na pewno, ale też lepiej nie wchodź mu w drogę, pamiętaj! Każdy w naszym obejściu — oprócz mnie i chyba moich małych koleżków, równie nieświadomych jak ja — dobrze wiedział, że właśnie tego węża nie można zabijać. — Ten wąż to dobry duch twojego ojca — dodała mama. Oszołomiony przyglądałem się małemu wężowi. Jego 19
ruchy były pełne gracji, gdy tak sunął w stronę kuźni, bardzo pewnie, jak gdyby świadomy swojej nietykal ności; jego połyskliwa czarna skóra aż skrzyła się w ostrym świetle. Dotarł do kuźni, a ja wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że w jej ścianie zrobiona jest dziura. Właśnie w niej znikł wąż. — Widzisz — powiedziała mama — wąż przyszedł w odwiedziny do ojca. Chociaż już byłem jakby za pan brat z wszelkimi cu downościami, tym razem nie mogłem wykrztusić słowa z wrażenia. Co jakiś wąż mógłby mieć wspólnego z ta tą? Miałby być dobrym duchem taty? I to dlatego nikt go nie zabija?! Tak przynajmniej powiedziała mama. Tylko co to właściwie duch? Kim są owe duchy, z któ rymi wszędzie przychodzi mi się po trochu spotykać, raz jako z duchami czegoś zakazującymi, to znów jako z duchami coś nakazującymi? Nie pojmowałem tego do kładnie, chociaż można by powiedzieć, że żyłem wśród nich. Istniały duchy dobre i duchy złe, lecz więcej chy ba było złych niż dobrych. Ale przede wszystkim jedno nie mieściło mi się w głowie: dlaczego miałbym uważać, że to wąż nieszkodliwy? Był jak każdy inny; wpraw dzie czarny, wprawdzie lśniący, ale bądź co bądź wąż! Już zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć. O nic jednak nie pytałem mamy; postanowiłem sobie, że za pytam ojca — tak jakby ta wężowa tajemnica była sprawą, którą należy omawiać tylko między mężczyz nami, bez udziału kobiet. Wolałem zaczekać z tym do wieczora. Zaraz po kolacji, gdy skończyły się rozmowy, a oj ciec pożegnał się z przyjaciółmi i skierował do swojej chaty, podszedłem do niego i zacząłem wypytywać o różne rzeczy, bez ładu i składu, o wszystko, co tylko wpadło mi do głowy, właśnie tak, jak zwykły pytać dzieci, i zresztą tak samo, jak robiłem każdego wieczo 20 ru. Była jednakże pewna różnica: tym razem stawiałem najrozmaitsze pytania, żeby nie zdradzić się od razu z tym jednym, najważniejszym, które leżało mi na ser cu od chwili, kiedy zobaczyłem węża pełznącego ku kuźni; zamierzałem zadać je dopiero w odpowiedniej chwili. Wreszcie już nie mogłem dłużej zwlekać. — Tato — spytałem z nagła — co to za wąż przycho dzi w odwiedziny do ciebie? — O jakim ty wężu? — O takim małym, czarnym, co go mama nie pozwa la zabijać. — Aha... Popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby zasta nawiając się nad odpowiedzią. Pewnie rozważał, czy to nie za wcześnie wprowadzać w takie sekrety dwunasto letniego chłopca. Nagle zdecydował się: — Ten wąż to duch naszej rasy — powiedział. — Rozumiesz? — Tak — potwierdziłem skwapliwie, chociaż nie pojmowałem, co ma na myśli. — Ten wąż — ciągnął ojciec — zawsze jest obecny, zawsze objawia się jednemu z nas, a w naszym pokole niu ukazał się najpierw mnie. — No pewnie! Tym razem powiedziałem to bez cienia wątpliwości, bo wydało mi się jak najbardziej oczywiste, że wąż po winien ukazać się najpierw mojemu ojcu. Bo czy tato nie był u nas najważniejszy? Czy nie on przewodził wszystkim kowalom w okolicy? Czy nie on był spośród nich najsprawniejszy? Czy nie był moim ojcem? — Jak ci się, tato, ukazał ten wąż? — Najpierw zjawił mi się we śnie. I tak ukazywał się kilka razy, a wreszcie zapowiedział dzień, godzinę i miejsce, w którym pojawi się przede mną naprawdę. Ale za pierwszym razem, kiedy do tego doszło, prze- 21
ląklem się. Pomyślałem sobie, że to najwyraźniej taki sam wąż jak inne, i ledwo się powstrzymałem, żeby go nie zabić. A on, widząc, że wcale go nie witam, zawróci! i oddalił się tam, skąd przyszedł. Patrzyłem, jak odcho dzi, i jeszcze się zastanawiałem, czy może go zabić, ale powstrzymywała mnie jakaś siła mocniejsza od mojej woli. Widziałem, jak znika; jeszcze nawet w ostatniej chwili mógłbym go dopaść: wystarczyłoby kilka susów; czułem się jednak jak sparaliżowany. I tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z małym czarnym wężem. Ojciec umilkł, lecz tylko na chwilę, bo zaraz podjął swoją opowieść: — W nocy znowu zobaczyłem węża we śnie. Prze mówił do mnie. „Zjawiłem się, jak ci zapowiadałem — tak przemówił — a tyżeś mnie nie powitał jak by nale żało; nawet widziałem po twoich oczach, żeś miał ocho tę zgotować mi niedobre powitanie. Czemu mnie od trącasz? Jestem dobrym duchem twojej rasy i dlatego zjawiam się przed najgodniejszym jej synem: przed to bą. Przestań się mnie lękać i nie próbuj odtrącać, bo przynoszę ci powodzenie”. Gdy więc wąż zjawił się po raz drugi, przyjąłem go bez obawy, przyjąłem go ser decznie, a on od tamtej pory świadczy mi samo dobro. Znowu zamilkł, aby po chwili powiedzieć: — Wcale nie jestem pojętniejszy od innych, nie mam nic ponad to, co mają inni, a nawet mam mniej od nich, bo rozdaję wszystko, bo nawet oddałbym ostatnią ko szulę. A przecież, sam widzisz, jestem znany jak nikt inny; wszyscy o mnie mówią i to ja, nikt inny tylko ja, przewodzę kowalom z pięciu gmin. Jeżeli tak się dzieje, to właśnie dzięki wężowi, który jest duchem naszej ra sy. Wszystko zawdzięczam jemu; on mnie powiadamia o wszystkim. Gdy rano, po przebudzeniu się, widzę, że ten czy ów czeka przed kuźnią, nie nowina to dla mnie: już wcześniej wiedziałem, że gdy się obudzę, będzie na 22 mnie czekał. I także nie nowina to dla mnie, że komuś popsuł się motor lub rower albo że przestał mu chodzić zegar. Z góry wiedziałem, co się przydarzy. Już w nocy wszystko zostało mi zapowiedziane — i tak oto wiem z góry, jakiej roboty mam się spodziewać. Toteż od ra zu, bez zastanawiania się, wiem dokładnie, co i jak ko mu naprawić. Stąd właśnie moja rzemieślnicza sława. Ale zapamiętaj sobie, że to wszystko zawdzięczam wę żowi, że zawdzięczam to opiekuńczemu duchowi naszej rasy. Umilkł, a dla mnie już przestało być tajemnicą, jak się to dzieje, że gdy tato wychudzi na przechadzkę, to później, po powrocie, potrafi powiedzieć czeladnikowi: „Podczas mojej nieobecności był ten i ten, tak i tak ubrany, przyniósł to i to do naprawy”. Wszyscy podzi wiali tę niepojętą wiedzę ojca. A ja teraz wiedziałem, skąd ją czerpie. Gdy podniosłem na niego wzrok, zoba czyłem, że mi się przygląda. — Powiedziałem ci o tym wszystkim, bo jesteś moim synem, chłopcze, moim najstarszym synem, i niczego nie chcę przed tobą taić. Różnie można postępować, róż nie można sobie poczynać w życiu, ale gdybyś chciał, żeby i do ciebie przyszedł któregoś dnia duch naszej rasy, musisz najpierw godnie postępować, godnie sobie poczynać. Och, chyba podświadomie umiałem tak po stępować, a to skłoniło węża do odwiedzin: zechciał przyjść do mnie. I ty musisz nauczyć się tak postępo wać w życiu, jeżeli chcesz, aby któregoś dnia i ciebie odwiedził duch naszej rasy, jeżeli chcesz, by i tobie przypadł on w dziedzictwie. Odtąd częściej powinieneś przebywać ze mną... Wpatrywał się we mnie z uczuciem, które teraz obja wiło mi się z całą siłą, i nagle westchnął: — Boję się, boję się, chłopcze, że nie będziesz ze mną tyle, ile by trzeba. Teraz chodzisz do szkoły, a któregoś 23
dnia ją opuścisz, żeby pójść do innej, większej. I mnie opuścisz, chłopcze... Westchnął ponownie. Czułem, że mu ciężko na sercu. W ostrym świetle wiszącej na werandzie lampy wydało mi się nagle, że bardzo się postarzał. — Tato! — zawołałem. — Synku... — powiedział półgłosem. A ja biłem się z myślami, czy powinienem dalej cho dzić do szkoły czy też zostać w kuźni; nie wiedziałem, co począć. — Idź już do siebie — powiedział. Wstałem, żeby pójść do matczynej chaty. Gwiazdy roziskrzyły noc; ta noc była rozległym polem gwiazd; nie opodal pohukiwała sowa. Och, jaką drogę powinie nem wybrać? Czy aby wiem, gdzie moja droga? Moje pomieszanie stało się podobne nocnemu niebu: było też bezgraniczne, ale, niestety, nie świeciły w nim gwiaz dy... Wszedłem do matczynej chaty, która podówczas była i moją. Położyłem się nie zwlekając, lecz sen mnie omi jał i tylko wierciłem się na posłaniu. — Co ci? — spytała mama. — Nic. Bo też nie było mi nic takiego, co bym potrafił wyra zić komukolwiek. — Nie śpisz? — spytała jeszcze. — Dlaczego? — Nie wiem. — Spij. — Dobrze — przyrzekłem. — Sen — powiedziała jakby ze smutkiem — sen jest na wszystko dobry, nic mu się nie oprze. Dlaczego mówiła tak, jakby i jej było smutno? Czy czuła moją rozterkę? Zawsze była bardzo wrażliwa na wszystko, co mnie nękało. Próbowałem zasnąć, ale na próżno zamykałem oczy i usiłowałem leżeć bez ruchu; 24 nie opuszczał mnie obraz ojca, widziałem jego twarz — właśnie taką, jaką zobaczyłem tego wieczoru w świetle lampy. Wydał mi się nagle bardzo postarzały, on, któ ry był dotąd młodszy i żywszy od nas wszystkich, któ ry nikomu nie dawał się wyprzedzić w biegach, który miał nogi żwawsze od naszych młodych nóg... „Tato!... Tato!... — powtarzałem w duchu. — Tato, co mam ro bić, żeby to wyszło na dobre?...” Zapłakałem po cichu i tak, płacząc, zasnąłem. Później nie było już nigdy między nami mowy o ma łym czarnym wężu. Tamtego dnia ojciec mówił mi 0 nim po raz pierwszy i ostatni. Ale odtąd zawsze już było tak, że czym prędzej biegłem do kuźni, ilekroć zo baczyłem małego czarnego węża. Siadałem wtedy nie opodal ojca i patrzyłem, jak wąż prześlizguje się przez dziurę w ścianie. Ojciec, jak gdyby uprzedzony o jego obecności, zwracał głowę w stronę tej dziury i uśmie chał się. Wąż kierował się prosto do niego, szeroko przy tym otwierając pysk. Gdy był już na wyciągnięcie rę ki, ojciec głaskał go, a on przyjmował tę pieszczotę drgając całym ciałem. Nigdy się nie zdarzyło, aby pró bował uczynić ojcu choćby najmniejszą krzywdę. Ta pieszczota i to drganie w odpowiedzi na nią — a raczej powinienem powiedzieć: ta przyzywająca pieszczota i to odpowiadające jej drganie — przyprawiały mnie za każdym razem o takie pomieszanie uczuć, że nie potra fię ich wypowiedzieć; myślałem o tym wtedy jak o bar dzo tajemniczej rozmowie: dłoń pytała, drganie odpo wiadało... Tak, to była jakby rozmowa. Czy któregoś dnia będę 1 ja rozmawiał w ten sposób? Nie, najpewniej nie: ja będę chodził do szkół. A przecież chciałbym, tak bardzo chciałbym, żeby nadszedł czas, kiedy i ja mógłbym po łożyć rękę na wężu i nasłuchiwać tego drgania, i poj mować je, lecz nawet nie umiałem sobie wyobrazić, jak 25
wąż przyjąłby moją ręką; i nie myślałem, aby mi ze chciał cokolwiek zawierzyć — ani teraz, ani kiedykol wiek! Gdy ojciec uznawał, że już pora przerwać to głaska nie, pozostawiał małego węża w spokoju, a ten zwijał się w kłębek pod skrajem baraniej skóry, na której oj ciec siedział przed paleniskiem. II Ze wszystkich ojcowskich zajęć w kuźni największe wrażenie robiła na mnie jego praca przy złocie, bo też nic nie było nad nią szlachetniejszego, nic nie wy magało tak wielkiej zręczności. I ponadto za każdym razem, kiedy ojciec przystępował do złotniczej roboty, zaczynało się jak gdyby wielkie święto — było to praw dziwe święto przerywające monotonię poprzednich dni. Ilekroć więc zdarzało się, że w towarzystwie griota wchodziła do kuźni jakaś kobieta, nikt mi nie potrzebo wał nic mówić, a już i ja tam byłem. Wiedziałem, do brze wiedziałem, po co ona przychodzi. Przynosiła ze sobą złoto. Żeby z tego złota ojciec zrobił jej piękną ozdobę. Kobiety z naszych stron chodziły do Siguiri szukać złota; przebywały tam wiele miesięcy pod rząd; przy gięte nad rzeką przepłukiwały ziemię, cierpliwie wy dzierając błotu złote okruchy. Żadna z przychodzących do ojca kohiet nie zjawiała się w kuźni sama; przewidywała, że ojciec na pewno ma pełne ręce innej roboty, a nawet gdyby i mógł poświę cić cały swój czas złotniotwu, to też nie zdoła wykonać wszystkich zamówień równocześnie: do niektórych za bierze się prędzej, inne odłoży na później. Tymczasem tak się zazwyczaj działo, że każda chciała mieć tę swoją ozdobę na określoną datę — to na święto Ramadanu, to 27
na święto Tabaski bądź na jakąś uroczystość familijną lub też na dzień tańców. Właśnie dlatego, żeby załatwić sprawę po swojej myśli, a więc żeby ojciec okazał się skłonny odłożyć na bok wcześniej rozpoczęte prace i zajął się tą, która we dług każdej klientki była najpilniejsza, kobiety zwraca ły się do uznanego pośrednika i pochlebcy, jakimi są u nas grioci. Występując za uzgodnioną opłatą w imieniu kobiety, griot sadowił się w kuźni, najpierw uderzał w struny kory, tego naszego instrumentu odpowiadającego har fie, po czym rozpoczynał śpiew ku chwale ojca. Śpiew griota był zawsze dla mnie wielkim wydarze niem. Słuchałem, jak opiewa czyny przodków ojca, jak sławi każdego z nich sięgając aż do najdawniejszych czasów. W miarę recytowanych przez griota strof jak gdyby wyrastało przed oczami mojej duszy rozłożyste drzewo genealogiczne o wystrzelających tu i tam kona rach, o setkach gałęzi i gałązek. Harfa wspierała tę obfitość imion, zagęszczała je bądź ucinała to głuchymi, to ostrymi tonami. Skąd czerpał griot taką wiedzę? Ponad wszelką wąt pliwość z usilnie ćwiczonej i zarazem usilnie syconej przez swoich poprzedników pamięci — tej pamięci, któ ra jest fundamentem naszej ustnej tradycji. Czy coś dodawał od siebie? Możliwe: rzemiosłem griota jest schlebianie. Nie mógł jednak poczynać sobie z tradycją dowolnie, bo rzemiosłem griota jest również dbałość o zachowanie tradycji. Ale to już jedna ze spraw, o ja kich jeszcze wtedy nie myślałem; wtedy tylko podnosi łem wysoko głowę, upojony tymi wszystkimi pochwa łami, które po części jakby spływały i na moją osobę. A gdy spoglądałem na ojca, widziałem, że wypełnia go podobna duma; widziałem, jak jego miłość własna upa ja się tymi pochwałami — i już wiedziałem, że upojony owym nektarem odniesie się przychylnie do prośby kobiety; lecz nie tylko ja uświadamiałem to sobie; ona również wiedziała, że jego oczy lśnią dumą; podawała mu więc złoty piasek, jakby już wszystko było załat wione; ojciec brał wagę i ważył złoty piasek. — Co chcesz z tego mieć? — pytał. — Chcę... I bywało, że kobieta nie wiedziała w końcu, czego właściwie chce: targały nią najróżniejsze pragnienia, bo tak naprawdę chciałaby mieć wszystkie ozdoby na raz; aby zaspokoić tę swoją oskomę, musiałaby jednak przynieść nie taką ilość złota, jaką przyniosła, więc nie pozostawało jej nic innego, jak tylko uzależnić swoje pragnienia od możliwości. — Na kiedy byś to chciała? — pytał ojciec. W takich razach zawsze okazywało się, że chodzi o datę bardzo bliską. — Ho, aż tak ci pilno? Skąd mam wziąć potrzebny na to czas? — Naprawdę bardzo mi pilno! — zapewniała. — Jeszcze nie widziałem kobiety, która by nie chcia ła przyozdobić się jak najprędzej! Niech ci będzie, ja koś to zrobię, żebyś była zadowolona... dobrze już? Brał gliniany gar służący do wytapiania złota; wsy pywał do niego złoty piasek; z kolei sypał na to sprosz kowany węgiel drzewny, jaki otrzymuje się po wypale niu specjalnego gatunku twardego drewna, a na to wszystko kładł jeszcze kawałek węgla z tego samego drewna. Wtedy — widząc, że robota zaczęła się na dobre — kobieta wracała do powszednich zajęć, już spokojna, nareszcie spokojna o swoje zamówienie, zdając się dalej na griota i na głoszone przez niego pochwały, które okazały się tak skuteczne i tak dla niej korzystne. 29
Na znak ojca terminatorzy zabierali się do obydwu miechów leżących po dwóch stronach paleniska i połą czonych z nim glinianymi kanalikami. Skrzyżowawszy nogi siedzieli ci terminatorzy przed miechami, a w każ dym razie siedział tak młodszy z nich dwóch, bo starszy bywał czasami wzywany do odpowiedzialniejszej pra cy, natomiast młodszy — był nim w owym czasie Sida- fa — tylko dął w miech i przyglądał się wszystkiemu, czekając, aż i on z kolei będzie mógł przyłożyć ręki do ważniejszych zajęć. Ale w takich okolicznościach jeden i drugi z całej siły napierali na uchwyty miechów, a płomień dźwigał się w górę, jakby stając się żywą istotą — żywym i bezwzględnym duchem. Ojciec chwytał wtedy długimi szczypcami garnek i stawiał go na płomieniu. W owej chwili praca w kuźni jak gdyby zupełnie za mierała. Bo i rzeczywiście przez cały czas, kiedy złoto się najpierw topi, a następnie stygnie, nie należy w jego pobliżu obrabiać ani ołowiu, ani aluminium — z oba wy, żeby nie wpadła do garnka jakaś cząstka tych me tali, które się uważa za nieszlachetne. Co najwyżej moż na zajmować się tylko obróbką stali. Lecz robotnicy, którzy akurat mieli coś do roboty ze stalą, bądź koń czyli tę robotę czym prędzej, bądź ją najzwyczajniej od kładali na później, żeby od razu dołączyć do terminato rów zgromadzonych wokół paleniska. Tylu ich zresztą cisnęło się wtedy wokół ojca, że ja, najmniejszy wśród nich, musiałem wstawać i podchodzić jak najbliżej, aby nie stracić z oczu dalszego ciągu ojcowskich czynności. Zdarzało się również, że ojciec nie miał już w końcu dostatecznej swobody ruchów w tym tłoku, więc naka zywał terminatorom odsunąć się nieco. Nakazywał im to samym ruchem ręki, nigdy nie odzywając się w owej chwili nawet jednym słowem — i nikt nie miał prawa odezwać się choćby jednym słowem; milkł nawet griot. 30 Jedynie dyszenie miechów i ciche skwierczenie złota naruszało ciszę. Lecz chociaż ojciec nie wypowiada! żadnych słów, to dobrze wiem, że formował je w sobie: widziałem to po jego poruszających się wargach, gdy pochylał się nad garnkiem mieszając w nim złoto i wę giel kawałkiem drewienka, które zresztą zaraz zajmo wało się ogniem i często trzeba je było wymieniać na inne. Jakie słowa ojciec tak w sobie formował? Nie wiem — nie wiem dokładnie: żadnego mi nie przekazał. Ale czymże innym mogłyby one być, jeżeli nie zaklęciami? Czyż to nie duchy ognia i złota, ognia i wiatru, sprowa dzanego przez miechy wiatru, zrodzonego przez wiatr ognia, ożenionego z ogniem złota przywoływał ojciec w owej chwili? Tak, prawie na pewno chodziło o te du chy, które należą do najważniejszych i których obec ność jest nieodzowna również, kiedy się przetapia złoto. Odbywająca się na moich oczach czynność była tylko z pozoru przetapianiem złota; owszem, ponad wszelką wątpliwość chodziło w niej o to, żeby przetopić wsypa ny do garnka złoty piasek, na pewno, ale zarazem była ona i czymś innym: była magiczną czynnością, na którą duchy mogły albo przystać, albo nie; dlatego panowało wokół ojca zupełne milczenie i bojaźliwe oczekiwanie. Właśnie to milczenie, właśnie to oczekiwanie sprawiało, że dobrze pojąłem, chociaż byłem dopiero dzieckiem, że nic nie może równać się w kuźni z pracą przy złocie. Oczekiwałem tu uroczystego święta, przychodziłem uczestniczyć w uroczystości i rzeczywiście była to uro czystość, która zarazem miała swój dalszy ciąg. Nie wszystko z tego rozumiałem, bo nie byłem jeszcze w latach, kiedy wszystko można zrozumieć; niemniej domyślałem się trochę, upatrując jakby coś religijnego w tym oczekiwaniu, z jakim każdy z nas obserwował przeobrażenia zachodzące w garnku. 31
Gdy złoto zaczynało się wreszcie roztapiać, gotów by łem krzyczeć z radości; chyba wszyscy byśmy krzyczeli, gdyby nie zakaz odzywania się; drżałem — i pewnie wszyscy drżeli patrząc, jak ojciec porusza tę ciężką jesz cze masę, w której dopalał się węgiel drzewny. Potem już szybko dochodziło do następnej fazy przetopu: złoto miało teraz płynność wody. Duchy okazały się przy chylne! — Przysuńcie cegłę! — nakazał ojciec, odwołując tym samym obowiązujące nas dotąd milczenie. Cegła, którą jeden z terminatorów kładł przy pale nisku, była wydrążona i obficie wysmarowana masłem kantowym. Ojciec brał z paleniska garnek, przechylał go lekko... Patrzyłem, jak złoto spływa do cegły, jak spływa do niej niczym płynny ogień. W istocie była to tylko cienka strużka ognia, ale jakże żywa, jakże błyszcząca! W miarę jak wpływała do cegły, masło skwierczało, zapalało się, przeradzało w ciężki dym. który chwytał nas za gardło, szczypał w oczy, tak że wszyscy łzawiliśmy i kasłali. Przychodziło mi niekiedy do głowy, że tę czynność przetapiania złota mógłby ojciec spokojnie powierzyć któremuś ze swych pomocników: każdy z nich miał duże doświadczenie, setki razy uczestniczył w takich przygotowaniach i na pewno potrafiłby doskonale zro bić wszystko, co trzeba. Lecz mówiłem już przecież: ojciec poruszał wargami! Słowa, których nie słyszeliśmy, te tajemnicze słowa, te zaklęcia, z którymi zwracał się do czegoś, czego nie powinniśmy, czego nie mogliśmy ani widzieć, ani słyszeć — to było najważniejsze. Przy woływanie duchów ognia, wiatru, złota, zamawianie złych duchów, właśnie tę wiedzę ojciec posiadał sam jeden i dlatego też sam robił wszystko. Taki jest ponadto u nas zwyczaj, że nikt poza złotni kiem nie może przykładać ręki do pracy przy złocie. 32
Niewątpliwie dlatego, że jedynie złotnik posiada tajem nicę zamawiań, ale i dlatego, że chodzi o zadanie wyma gające nie tylko bardzo wielkiej zręczności: jest to za razem sprawa zaufania, sprawa sumienia, tak że dopiero po dojrzałym namyśle można je powierzyć komuś, kto już zdołał wykazać się bez reszty. Nie sądzę zresztą, aby jakikolwiek złotnik był skłonny zrezygnować z prac — a powinienem tu raczej powiedzieć: z widowiska — w których jego biegłość jawi się w takim blasku, jakie go nigdy mu nie przysporzy biegłość w kowalstwie czy w naprawie mechanizmów, czy nawet w rzeźbiarstwie, mimo że wcale nie je9t ona mniejsza w tych pośledniej szych pracach — i mimo to również, że wcale nie są pośledniejszymi pracami owe drewniane figury, które się rodzą spod ostrza jego siekierki. Gdy już złoto ostygło w wydrążeniu cegły, tato kuł je i rozciągał: przystępował wtedy do właściwej pracy złotnika. Odkryłem, że przed jej rozpoczęciem nigdy nie omieszkał pogładzić węża zwiniętego w kłębek pod ba ranią skórą; czynił to dyskretnie, ale nie ulegało wątpli wości, że tak, po swojemu, sposobił się do tego, co jesz cze miał zrobić, do tego, co najtrudniejsze. Czy jednak nie było to niezwykłe, czy nie było to cu downe, że właśnie w takiej chwili wąż niezawodnie znajdował się pod baranią skórą, chociaż nie zawsze tam przebywał, chociaż nie co dzień przychodził w odwie dziny do taty? Ale był tam zawsze, ilekroć miała zacząć się w kuźni praca przy złocie. Tylko że nie dziwiło mnie to już ani trochę od owego wieczoru, kiedy tato opowie dział mi o duchu swojej rasy; obecność węża była dla mnie już jakby samo przez się zrozumiała: on wiedział, co miało się zdarzyć. Czy uprzedzał o tym tatę? Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że tak, bo czy nie uprzedzał go o wszystkim? Dodatkowym na to dowo dem była jeszcze inna okoliczność. 3 — C zarny chłopak 33
Przystępujący do pracy przy złocie rzemieślnik musi się najpierw oczyścić; musi zatem obmyć się jak naj dokładniej, nie mówiąc już o wstrzymaniu się na ten czas od stosunków cielesnych. Ojciec nazbyt skrupula tnie przestrzegał obyczajowych zakazów i nakazów, by mógł o tym zapomnieć, a przecież zabierał się do ob róbki złota na pozór bez żadnych przygotowań, bowiem nigdy nie widziałem, żeby przedtem odchodził z kuźni do swojej chaty. Jeżeli tak się działo, to mogło się tak dziać jedynie dlatego, że uprzedzony w trakcie snu przez swego czarnego ducha o pracy czekającej go w ciągu dnia, przygotował się do niej od razu, gdy tylko wstał z łóżka: przychodził więc do kuźni już oczyszczo ny. Co więcej, przychodził po namaszczeniu się od stóp do głów magicznymi substancjami, tymi wszystkimi gri-gri ze swych licznych garnków. Jestem zresztą pe wien, że ojciec zawsze zjawiał się tam w stanie oczysz czenia nakazanego rytuałem. Mówię tak nie dlatego, żeby go przedstawiać jako lepszego, niż był w istocie; nie inaczej niż każdy człowiek miał też swoje słabości, ale dobrze wiem, że zawsze i bez najmniejszych uchy bień respektował obrzędowe zwyczaje. Właścicielka złota najpierw tylko zaglądała do kuźni, żeby zobaczyć, jak postępuje praca nad jej zamówie niem, wreszcie jednak zostawała na dobre: nie chciała nic uronić z cudownego dla niej — chociaż niemniej cudownego i dla nas — widowiska, kiedy złoto, już wy klepane przez ojca na drucik, przeradzało się w klejnot. Teraz ani myślała oddalać się choćby na chwilę; pochła niała wzrokiem ten złoty drucik, wodziła oczami za jego łagodną spiralą, niezawodnie kształtowaną wokół małej plakietki, która służyła za podstawę. Ojciec obserwował kobietę spod oka i widziałem, jak na jego wargach prze wija się uśmiech: jej gorączkowe oczekiwanie cieszy ło go. 34 — Drżysz? — pytał. — Dlaczego miałabym drżeć? — odpowiadała. Zaśmiewaliśmy się z jej miny. Bo rzeczywiście drża ła! Drżała z pożądliwości w obliczu tej koliście formo wanej piramidki, w której meandrach ojciec umieszczał złote ziarnka. Gdy wreszcie kończył swoje dzieło, wień cząc je nieco większą grudką złota, kobieta aż podska kiwała z wrażenia. Nie, nikt w takiej chwili, kiedy ojciec obracał w pal cach tę złotą ozdobę wyrównując jej kształt, nikt a nikt nie był w sianie wyrazić większego zachwytu niż owa kobieta: ustępował jej w tym nawet griot, mimo że oka zywanie zachwytu jest jego rzemiosłem — nawet griot, który wzmagał, nasilał, przyśpieszał tok, przyśpieszał rytm swych pochwał i pochlebstw podczas metamorfozy złotego piasku, wynosząc pod niebiosa talent taty w miarę, jak klejnot przybierał ostateczny kształt. Prawda i to, że griot w szczególny sposób — a po winienem powiedzieć: w sposób bezpośredni, w sposób rzeczywisty — uczestniczył w tej pracy. Jego również upajało szczęście tworzenia; obwieszczał swoją radość, szarpał w natchnieniu struny harfy, zapalał się, jak gdyby to on był złotnikiem, jak gdyby to on był moim tatą, jak gdyby to w jego rękach powstawała ta złota ozdoba; już nie był kimś, czyje usługi wynajmuje sobie pierwszy lepszy; był człowiekiem, który z wewnętrznej potrzeby śpiewa, który tworzy ten śpiew. I gdy wresz cie, po przylutowaniu złotej grudki na samym czubku zamówionego dzieła, ojciec pozwalał je podziwiać, griot nie potrafił już hamować się dłużej: intonował dugę, tę wielką pieśń, którą śpiewa się jedynie znaczniejszym ludziom i którą tylko oni tańczą. Ale duga to śpiew niebezpieczny, śpiew prowokujący, śpiew, którego ani griot nie odważyłby się zaintonować, ani ten ktoś, dla kogo griot śpiewa, nie odważyłby się 35
zatańczyć dugi bez uprzedniego zabezpieczenia się przed jej skutkami. Ojciec, uprzedzony we śnie, mógł zabez pieczyć się skoro świt; to samo musiał uczynić griot już w 'tamtej chwili, kiedy ugodził się z wynajmującą go kobietą. I nie inaczej niż ojciec namaścił się wtedy nie odzownymi gri-gri, tak że nic nie mogły mu zrobić złe duchy, których wściekłość wyzwala duga. Nic również nie mogli mu zrobić inni grioci, którzy — może z za wiści tylko czekają na ten śpiew, na towarzyszące mu uniesienie śpiewającego i jego utratę kontroli nad sobą samym, aby wtedy rzucić swoje uroki. Gdy griot intonował dugę, ojciec podnosił się z głoś nym okrzykiem, wyrażającym zarówno triumf, jak i ra dość; prawą ręką potrząsał młotem, tym insygnium swojego rzemiosła, a w lewej trzymał barani róg z ma gicznymi substancjami — i tak tańczył słynny taniec. Potem, ledwo skończył, a już robotnicy i terminato rzy, i przyjaciele, i klienci, wszyscy, jedni przez dru gich, cisnęli się wokół niego, wyrażali mu swoje uzna nie, obsypywali pochwałami — nie szczędzili przy tym słów uznania i prezentów griotowi, bo prezenty to nie malże jedyne źródło utrzymania dla griota w jego wę drownym życiu, które wiedzie na sposób trubadurów z minionych czasów. Rozgrzany tańcem i pochwałami ojciec częstował wszystkich orzesżkami kola, tym po wszednim dowodem gwinejskiej uprzejmości. Wreszcie pozostawało tylko sczerwienić złoto ojcow skiego dzieła w odrobinie wody z dodatkiem chloru i morskiej soli. Mogłem odejść: już było po święcie! Często się jednak zdarzało, że gdy wychodziłem z kuźni, przywoływała mnie matka zajęta robotą przy stępie, w której tłukła ryż czy proso. — Gdzie byłeś? — pytała, chociaż doskonale wiedzia ła, gdzie byłem. — W kuźni. 36 — Proszę, znów zachciało się ojcu złotnictwa! Złoto wciąż to złoto! Wywierała swój gniew na ryżu lub prosie, tłukąc je zaciekle bijakiem. — Tylko zdrowie sobie rujnuje! — mówiła. — Tak, tylko tyle mu z tego przyjdzie! — Tata tańczył dugę. — Dugę! Żadna duga nie uchroni go przed popsu ciem sobie oczu! A ty lepiej byś bawił się tutaj, na podwórzu, zamiast wdychać kurz i dym w kuźni! Mama z niechęcią patrzyła na złotnicze prace ojca. Wiedziała, jak bardzo szkodliwe dla zdrowia jest spawa nie złota: złotnik nadweręża sobie płuca używaniem dmuchawki, jego oczom daje się we znaki bliskość pa leniska, a może jeszcze bardziej owa mikroskopijność, która wchodzi w grę przy takich precyzyjnych pracach. Zresztą, gdyby nawet nie było w tym nic szkodliwego dla zdrowia, mama i tak nie patrzyłaby przychylniej szym okiem na te złotnicze zajęcia: uważała je za podej rzane, ponieważ nie spaja się złota bez użycia innych metali, a według mamy złoto z domieszkami to sprawa niezupełnie uczciwa, mimo że tak się przecież przyjęło i mimo że uważała za rzecz normalną, jeżeli z bawełny, którą odnosiła do tkania, otrzymywała sztukę płótna o połowę mniejszej wadze.