ania351

  • Dokumenty1 980
  • Odsłony107 210
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.1 GB
  • Ilość pobrań70 869

Czesław Alina Centkiewiczowie - Na białym szlaku i inne opowiadania

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :9.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Czesław Alina Centkiewiczowie - Na białym szlaku i inne opowiadania.pdf

ania351
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

ALINA i CZESŁAW CENTKIEWICZOWIE I INNEOPOWIADANIA NASZA KS I ĘGARNI A • W A R S Z A W A • 1961

Ilu stro w a ł R O M A N O W 1D Z K I O k ła d kę p r o je k to w a ł C Z E S I ,A W S T U D Z I Ń S K I PRINTED IN POLAND In sty tu t W ydaw niczy „N asza K sięgarnia" W arszawa 1961 r. W ydanie IV zm ienione NalcJad 20000 ! 200 egz. A rk. w yd. 13,5. A rk. druk. 14,75. P apier druk. m at ki. !V e. 80 X 122 (Klucze), O ddano do składania w listopadzie 1900 r. Podpisano do druku arcu 1961 r. D ruk ukończono w kw ietniu 1961 r. Z akłady G raficzne im . M. K asprzaka w Poznaniu -. 4047/60 - E-J PUŁKOWNIK 0RVIN MYLIŁ SIĘ Schodzili wolno po stromym, kamienistym zboczu pokrytym tu i ówdzie brudnymi płatami śniegu. Szli milcząc. Z trudem unosili nogi w ciężkich, oblepionych świeżą gliną butach. Łopaty o dłu­ gich drzewcach utrudniały im marsz. Gdy przypadkiem któraś z nich zadzwoniła o skałę, z wyrzutem spoglądali na towarzysza mącącego panującą w powietrzu ciszę. Górujący w oddali nad wyspą szczyt wygasłego wulkanu pło­ nął jaskrawym światłem. Nisko zwisająca nad ziemią czerwona tarcza słońca nie roz­ świetlała ponurego krajobrazu, rzucając od skał długie, wiejące chłodem cienie. Strome bloki granitu, rozrzucone bezładnie, ry­ sowały się czarnymi plamami na bieli śniegu. Gdzieniegdzie ubo­ gie kępki zrudziałych mchów czepiały się dna głębokich rozpad­ lin. Poszarpane, urwiste, spadające prostopadle na wody brzegi przypominały posępne ruiny starych twierdz. Dalej szumiało miarowo siwe, rozkołysane morze. Na horyzoncie leżał opar mgły. Podmuchy wiatru niosły raz po raz ostry swąd spalenizny. Lu­ dzie zwolnili kroku. Przed nimi, w dolinie spowitej smugami ciemnego dymu, dogasał niewielki drewniany barak, wokół któ­ rego uwijało się kilka postaci. Jeden z mężczyzn, wysoki, przygarbiony, o długiej przypomi­ nającej łeb koński twarzy, nerwowym ruchem wyciągnął z kie­ szeni munduru zatłuszczony kapciuch. Nie przerywając wciąż milczenia, trzej inni zatrzymali się także i napełnili fajki. Nie­ bieski dymek przesłonił na chwilę zmęczone, ściągnięte troską twarze. — No i cóż, zostaliśmy bez dachu nad głową — westchnął cięż­ ko jeden z nich. — Pilnuj, żebyś teraz samej głowy nie stracił — odburknął niechętnie drugi.

Potracimy, potracimy. Tylko patrzeć, jak śmierć nas wszyst­ kich zabierze! — Mężczyzna o końskiej twarzy obrócił się i z lę­ kiem spojrzał na wzgórze, z którego zeszli. Wszystkie oczy skie­ rowały się w tę stronę. Na tle bladego, jakby wypłowiałego nie­ ba, tuż pod szczytem, majaczyły niewyraźnie trzy drewniane krzyże. Biedak! Taki młody. Wyglądał jak żywy po śmierci... — zachrypiał znów ten sam głos, a długa twarz przybrała wyraz lęku. — Wszyscy za nim pójdziemy. Nie darmo ten przeklęty kawałek ziemi od wieków nazywali marynarze „Wyspą Diabelską” — podjął drugi. Pizestańcież raz! Cicho, Olaf! Lepiej chodź prędzej! Mu­ simy coś przegryźć i przespać się, choćby z parę godzin. Niedługo znów się do nas dobiorą. — Z wychłostanej wiatrem twarzy mó­ wiącego bił spokój graniczący z obojętnością. Zniszczona wojsko­ wa bluza z trudem opinała szerokie jak u niedźwiedzia bary. — Dość tych grobowych min! Im też niewesoło! — wskazał łopatą na krzątających się w dymie pogorzeliska. — Sierżanta to nic nie wzruszy; serce ma z kamienia — za­ czął Olaf, ale widząc, że nikt go nie słucha, powlókł się za inny­ mi, mamrocząc coś do siebie. Gdy pod ocaloną od pożaru przybudówkę kuchenną rzucili wreszcie na ziemię łopaty, nikt nie zadawał im pytań. Młody, jasnooki porucznik o twarzy dziecka spojrzał pytająco na sier­ żanta; pokiwali obaj głowami. Bo i cóż było mówić Ubył im dziś trzeci kolega. Dziś on, jutro inny. Ot, zwykły, żołnierski los... Wołanie dyżurnego „kolacja!” nie wywołało, jak dawniej, ra­ dosnego rozgwaru. Posiłek upływał w ponurym nastroju. Żołnie­ rze w milczeniu obsiedli ciasno jedyną ocalałą izbę. Mechanicz­ nym ruchem podnosili do ust łyżki, nie wiedząc nawet, co jedzą. Wszystko i tak przesiąkło gryzącym swądem: powietrze, ubra­ nie, każdy kęs niesionej do ust strawy. — Trzech zabitych w ciągu jednego tygodnia... Takich strat nie mieliśmy jeszcze... — mruknął porucznik sam do siebie, ale jego uwaga otworzyła innym usta. Wszyscy naraz zaczęli mó­ wić. Wszyscy o jednym i tym samym. Dwa i trzy naloty na dobę to nic jeszcze, ale ta przeraża­ jąca celność... — donośny głos zagłuszył inne. 6 __ I ty im się dziwisz, Larsen? Powiedz sam, czy nie mają dość czasu, by wypatrzyć nas z powietrza? — Nie, oni nadlatują, jakby... — zaczął Larsen i zamilkł. A może by tak, panie poruczniku — podjął po chwili raz jeszcze przenieść moją radiostację? Dziś znów ją nam wymacali. Przed wejściem do groty pięć bomb. To już trzecie z kolei miej sce. Jak oni zdołali wykryć je wszystkie z powietrza? Ani razu się nie pomylili. Zapytany, ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem spojrzał w twarz radiotelegrafisty. Sucha, energiczna, na pierwszy rzut oka tchnąca młodością, nosiła na sobie piętno znoju i ciężkich trudów. Głęboko osadzone oczy patrzyły czujnie spod nastroszo­ nych brwi. __ A ty zawsze swoje i swoje. Jesteś nudny. Jak wymacali? Mówiłem ci już. Przecie to jasne. Dziwię się, że ty o to pytasz. Godzinę przed nalotem nadawałeś do bazy radiodepeszę. To wy­ starczy. Za pomocą nowoczesnych urządzeń radiowych można wykryć z powietrza położenie nadajnika. Uczyli mnie o tym. Na­ sza armia posiada także podobne aparaty odpowiedział nie pod­ legającym dyskusji głosem. _ __ To nie to... — Larsen znów urwał. „Co takiemu tłumaczyć, że plecie bzdury. Nie ma przecież na świecie urządzeń zdolnych wykryć z powietrza nieczynną radiostację. Żółtodziób! Myśli, że wszystkie rozumy posiadł. Niech lepiej wszyscy w to wierzą pomyślał z irytacją i zamilkł, ubijając mocno tytoń w fajce. _ On ma słuszność. Trzeba przenieść dziś jeszcze naszą ra­ diostację. I to nie czekając! — Ostry głos sierżanta poderwał wszystkich. Olbrzym rzadko kiedy wdawał się w długie dyskusje. Niebieskie oczy porucznika, świecące błękitem jasnym jak oczy dziecka, obrzuciły sierżanta niechętnym spojrzeniem. — Tak sądzisz, Ewald? Nie widzę doprawdy potrzeby. Dziś bombardowali to miejsce, jutro zrzucą bomby w inne. Ale skoro tak się obaj przy tym upieracie... — zaczął niezdecydowanie. Sierżant nie czekał na koniec zdania. — Żywo, chłopcy, żywo! Larsen, pokaż im, gdzie mają zanieść twoje aparaty. Olaf, ruszże się raz od stołu, w drodze opowiesz im resztę. Isbiorn, gdzie ten się znów podziewa? Isbiórn! — hu­ czał po całej kotlinie jego donośny głos. 7

• Na dolinę zapadał powoli mrok. Zarysy przybrzeżnych skał przybierały niesamowite kształty, jak przyczajone do skoku po- twoiy. Nad samotnym szczytem zapalały się pierwsze gwiazdy. Zmęczonych żołnierzy szybko zmorzył twardy sen. Zasypiali, gdzie kto stal, gdzie mógł, na podłodze, w baraku kuchennym, w naprędce lozstawionych namiotach. Tylko w dali, na wzgórzu, czuwał wartownik, a spod potężnego nawisu skalnego, pod któ­ rym złożono sprzęt radiostacji, raz po raz błyskał płomyk gas­ nącej szybko na wietrze zapałki. Nie zważając na przenikający chłód nocy, Larsen siedział przed grotą, pogrążony w myślach. Nawałnica nieprzyjacielskiego ognia jak grom z jasnego nieba uderzyła w stację na wyspie Jan Mayen *, grożąc całkowitym zniszczeniem, siejąc lęk. Okropne poczucie bezradności nurtowa­ ło dwudziestu ludzi załogi. Poddał mu się nawet sierżant, do­ świadczony wyga, co to w życiu i na wozie bywał, i pod wozem, nieraz tonął i zawsze się wyratował, przymierał głodem, ale zawsze jakoś wyżył. Dzielny, twardy, a nawet jego zmieniły te pie­ kielne naloty! Dobrze przynajmniej, że to on jest zastępcą do­ wódcy, ten młodzik słucha czasem jego rad. Wylot fajki jarzącym, mdłym światełkiem rozbłyskiwał raz po raz w ciemności jak robaczek świętojański. Myśl Larsena m.mo woli powracała wciąż do grozy nalotów. Łączności jakoś dotąd nie przerwały, ale załamały ludzi, a to już było zwycięstwo' wro­ ga! Ot, choćby stary Olaf. Zęby radiotelegrafisty zacisnęły się mocniej na ustniku fajki. Wiedział, że niekoniecznie trzeba stra­ cić rękę lub nogę na wojnie, by zostać inwalidą. Olaf słynął ongiś ze swej nieustraszonej odwagi. Jak nikt umiał stawić czoła przeciwnościom. A dziś? Wróg zakatował na śmierć jego trzech synów, spokojnych jak on rybaków. Ginęli na oczach ojca. Uciekł z Norwegii na Islandię, gdzie zgłosił się na ochotnika do ochro­ ny stacji meteorologicznej na wyspie. Pracował za trzech. A te­ raz te celne naloty, ta bezradność. Przyszedł lęk, zabobonny lęk, któremu poddawali się inni. Jeśli tak dalej pójdzie?... • W y s p » J a n M a y e n — górzysta, pustynna w yspa pochodzenia w ulka­ nicznego, zw ana przez m arynarzy W yspą D iabelską, leży pod 71°9' szerokości północnej pom iędzy Islandią, G renlandią, Spitsbergenem i N orw egią. Ze względu na swe położenie stanow i bardzo w ażny punkt m eteorologiczny (przyp. red.). X Raptem wytężył słuch. Wydawało mu się, ze dolatuje z dali złowrogi szum zbliżających się maszyn. Ale to było tylko złu­ dzenie. Z usianego gwiezdnym piaskiem nieba spływał spokój. Lekki podmuch wiatru niósł od brzegu monotonny plusk fali. Gęstniejący opar mlecznej mgły podchodził coraz bliżej, prze­ słaniając widoczność. „Podczas takiej mgły lądowaliśmy tutaj. Ona nas uratowała” — pomyślał i jak na taśmie filmowej przesunęły się przed jego oczyma pierwsze chwile na Jan Mayenie. Pierwsze kroki na ostatnim wolnym od wroga skrawku nor­ weskiej ziemi... To było tak niedawno, zaledwie parę miesięcy temu, a jakże wszystko wydawało się inne. Na rozkaz dowódz­ twa stacjonującego na Islandii podpływali do skalistych wybrze­ ży samotnej wysepki, nie wiedząc, co tam zastaną — hitlerow­ ską bazę czy pustkę? Walkę na śmierć i życie czy możność po­ żytecznej pracy dla kraju? Kuter prześlizgiwał się ukradkiem po pilnie strzeżonych przez nieprzyjacielskie łodzie i samoloty wodach Morza Grenlandz­ kiego. Dopłynęli jakoś szczęśliwie. Ale wróg czuwał. Tuż przy brzegach Wyspy Diabelskiej wysoko nad nimi zabrzęczały sil­ niki samolotów. Z pokładu kutra wzniosły się gotowe do strzału lufy przeciwlotniczych działek. Raptem tuman mgły spowił wys- oę ciężką, lepką zasłoną. Słabł w niej huk silników, aż wreszcie zupełnie ustał. Tymczasem byli uratowani! Mgła, zdradziecka mgła, odwieczny wróg ludzi morza, w tej decydującej chwili stała się ich sprzymierzeńcem. Na samo wspomnienie Larsenowi mocniej zabiło serce. A jak waliło wtedy, gdy pierwszy wyskakiwał na brzeg tonący w mgli­ stym oparzę. Reszta ludzi wyczekiwała na jego sygnał. On je­ den znał każdy niemal zakątek wyspy, on jeden wiedział, gdzie mógł stacjonować wróg. Jak lis polarny, czujny na każdy nie­ mal dźwięk, przekradał się we mgle znanymi z dawnych lat przejściami. Podmuchy wiatru rozrywały raz po laz biały opai, a wtedy można było zobaczyć, że okoliczne wzgórza i zawalona śniegiem kotlina są puste. Żadnych śladów ludzkich stóp. W po­ wietrzu gruchnął oczekiwany strzał. Sygnał do lądowania. Jakaż to była wtedy radość! Z jakim zapałem zakładali stację, ustawiali anteny, wznosili baraki. Pierwszy komunikat meteoro­ s

logiczny do bazy brzmiał jak zwycięska fanfara. Policzki żołnie­ rzy tryskały rumieńcem, oczy lśniły radością. Wszyscy dorodni, w nowych mundurach, przypominali bardziej drużynę sportową niz oddział wojskowy. Parę miesięcy upłynęło na spokojnej pra­ cy. Patrolowanie wyspy, obserwacje meteorologiczne, obsługa radiostacji, wreszcie wypady narciarskie na okoliczne szczyty, a także pod sam stożek górującego nad całą wyspą wulkanu. Od czasu do czasu obserwowali przez lornetę połową szybujące wy­ soko w górze nieprzyjacielskie samoloty, ćwiczyli maskowanie przed nalotem. Nieraz na rozkołysanych falach w dali widzieli, jak załoga nieprzyjacielskiej łodzi podwodnej ładowała akumu­ latory. To dodawało tylko jednostajnemu trybowi życia uroku Wielkiej Przygody. Szkoda, że nie można ich łupnąć. Ręka świerzbi... Nie domyślają się nawet, że ich obserwujemy. Nic o nas nie wiedzą. A to głupcy! Siedzimy tu pod ich bokiem, jak u Pana Boga za piecem — cieszyli się, przeprowa­ dzając obserwacje i nadając regularne komunikaty meteorolo­ giczne do bazy. Ważne to były wiadomości dla norweskiego do­ wództwa na Islandii. Jan Mayen była podówczas jedyną tak da­ leko na północnym Atlantyku wysuniętą placówką. Ale nic nie trwa wiecznie. Przed niespełna dwoma tygodnia­ mi nad wyspą zawisły znienacka samoloty ze złowrogim znakiem swastyki na skrzydłach. Jak sępy opadły na cichą kotlinę, zrzu­ cając dziesiątki bomb, tłukąc z ciężkiej broni pokładowej, sie­ jąc zamęt i lęk. Któż mógł przypuszczać, że to był dopiero po­ czątek? W kilka godzin później znów zawyły na niebie silniki, a ziemia rozdygotała się od wybuchów. Trzeci nalot przyniósł wrogowi sukces. Płomień pożarł częściowo budynek radiostacji, z którego byli tak bardzo dumni. Na szczęście aparatura ocalała. Jakby tknięty jakimś przeczuciem, Larsen przeniósł ją poprzed­ niej nocy do groty w górach. Następne ataki powtarzały się w niewiele godzin po poprzed­ nich. I tak dzień po dniu. Oczekiwanie nieprzyjacielskich maszyn wyczerpywało bardziej niż same naloty. To nie one bylv strasz­ ne. Wiadomo, wojna. Przerażająca była jakaś nieomylna cel­ ność bomb i ognia broni pokładowej. Tajemnicza, niezrozumiała. Nie pomagało żadne maskowanie. Rozwieszona nad barakiem 10 siatka nie pozwalała dojrzeć go z powietrza. A jednak?... Pize- noszone raz po raz do różnych miejsc zapasy żywności już na­ stępnego dnia były bombardowane. Skąd wróg wiedział, gdzie je znajdzie? Nie szukał ich nawet. Nadlatywał i zrzucał bomby jak naprowadzony na cel. A radiostacja? Wymacywano ją od razu. Dziw, że dotąd ocalała. Niebo milczało tylko wówczas, gdy wyspę spowijały chmury. Ale to także było dziwne, tak dziwne, że budziło lęk. Mgła i ni­ skie chmury nad Jan Mayen — to zjawisko miejscowe, obejmu­ jące niewielki obszar. Skąd mógł o nim wiedzieć wróg, startu­ jący z odległych wybrzeży Norwegii? Z początku członkowie sta­ cji meteorologicznej łudzili się, że to może przypadek. Ale nie. To powtarzało się systematycznie. Gdy tylko niebo wolne by­ ło od chmur, z regularnością zegarka, we wschodniej części nie­ ba, rozlegało’się słabe początkowo, ledwie dosłyszalne brzęczenie, jakby wyroiły się pszczoły z ula. A potem szybko, coraz szybciej przechodziło w nienawistny, dudniący huk. Larsen wystukał niecierpliwie popiół z fajki. Palenie nie przy­ nosiło mu już, jak dotąd, ulgi. Czuł, że dobrze byłoby trochę zdrzemnąć się i nabrać sił, ale wiedział, że i tak nie zmruży oka. Pociągnął z manierki parę łyków gorącej kawy. Ot, co tu dużo mówić. I jego także zaczynał nurtować lęk. Miał ciągle wra­ żenie, że coś się czai za nim, podkrada, baczy na każdy ruch, przenika jego myśl. Było to dziwne, nie dające się opisać uczu­ cie. Nie doznawał go jeszcze nigdy. Bo jakże bronić się przed niewidzialnym? Jak walczyć z nieuchwytnym? Na blednącym niebie jedna po drugiej przygasały gwiazdy. Sierpniowa noc dobiegała końca. Uwieńczony chmurami stożek wulkanu nabierał w pierwszych promieniach wschodzącego słoń­ ca różowego odblasku. W miarę jak purpurowa tarcza wznosiła się nad horyzontem, na morzu nikła mgła, szarpnięta silniejszym podmuchem, rozwiewała się w niebieskawe smugi. Tu i ówdzie odzywały się jękliwie mewy, wtórując trzepoczą­ cej w powietrzu chmurze srebrzystobiałego ptactwa. Czysty od chmur błękit nieba był zapowiedzią pięknego dnia — ciężkiego dnia. — Dość tego — powiedział głośno Larsen, jakby rzucając ko­ muś wyzwanie.

Samoloty nadpłynęły wcześniej niż zwykle. Ze wzgórza, na którym stał wartownik, rozległ się świdrujący uszy dźwięk gongu. — Alarm! Uderzenia w stalową szynę stawały się coraz szybsze, dźwięk coraz wyższy. — Na stanowiska! — Kryć się! Nadchodzą! — Strzelać tylko na pewnego, gdy będą pikować! — Zagasić ogień pod kuchnią! Polecenia i rozkazy krzyżowały się w czystym jak kryształ po­ wietrzu. Ludzie znikli nagle jak zdmuchnięci potężnych wichrem. Pta­ ki umilkły, jakby czując niebezpieczeństwo. Pozostały tylko mar­ twe, nieruchome skały i błyszczące bielą w promieniach słońca plamy śniegu. Odległe brzęczenie wzrastało, potężniało z każdą chwilą. Mię­ dzy wysokimi, strzępiastymi obłoczkami na niebie zalśniło sre­ brem kilka kresek. W przyśpieszonym rytmie serc wyczekujących ludzi ciemniały, pęczniały groźnie, czarne krzyże na skrzydłach. — Trzy. Tylko trzy — wyszeptał z ulgą Larsen. Ręce jego zacisnęły się do bólu na rączkach karabinu maszy­ nowego. Niebo huczało grzmotem silników. Maszyny zatoczyły krąg, zmieniły szyk i, lecąc jedna za drugą, opadały w dół. „Będą bombardować wczorajsze stanowisko radiostacji” — po­ myślał z mściwą radością. Jakby w odpowiedzi samoloty opa­ dły z gwizdem i zawisły tuż nad rozrzuconą, pooraną w poprzed­ nim nalocie bombami ziemią. W chwili gdy powietrzem miał targnąć wybuch, dziób pierwszej maszyny poderwał się raptow­ nie w górę. W ślad za nią poszły inne. W ogłuszającym wyciu silników samoloty pięły się w górę. Osłupiały patrzył z niedo­ wierzaniem. „Czemu nie bombardują?” Raptem wszystkie ma­ szyny wykonały zwrot przez lewe skrzydła i, lekko pikując, za­ wisły nad nowym stanowiskiem radiostacji. Larsen zadrżał. Wi­ dział, jak czarne punkty, jeden po drugim, odrywają się od srebrnych podbrzuszy. Powietrzem targnął straszny huk. Jeden. i? d n tf, go od karabinu, unosi w g°r

przysłaniała gęsta, dławiąca chmura. Potężny gVzmot wybuchów przetoczył się w dali, w miejscu, w którym przed godziną za­ ledwie założono nowy skład żywności. A więc i o tym wiedzieli? Z bezsilną rozpaczą spojrzał w górę. Podmuch wiatru rozpędził na moment czarne, przesiąknięte prochem chmury. Na jasnym rąbku błękitu, hen wysoko, sunęły wolno pierzaste, prześwietlo­ ne słońcem obłoki. Z daleka sierżant dawał mu ręką jakieś znaki. Coś krzyczał szeroko otwartymi ustami, ale głos nie do­ chodził do ogłuszonych hukiem uszu radiotelegrafisty. Wreszcie zrozumiał. Samoloty powracały... * Wypielęgnowana, o wąskich palcach, dłoń pułkownika Orwina zawisła przez chwilę nad klawiaturą lśniących przycisków. — Wiadomości, które mi pan przekazał, są wielkiej, bardzo wielkiej wagi. Sądzę, iż będzie celowe zorganizować natychmiast krótką naradę. Na widok cienia niepokoju, jaki prześliznął się po twarzy mężczyzny, dorzucił pośpiesznie: — Nie zatrzymuję pana. Nikt nie dowie się, jakimi drogami doszedłem do tych informacji. Bardzo cennych dla nas, powta­ rzam. Proszę być najzupełniej spokojnym. Za dotknięciem przycisków z głośnika ukrytego pod biurkiem prawie jednocześnie odezwały się trzy różne głosy. — Poproszę panów natychmiast do siebie — rzucił w odpowie­ dzi pułkownik. Męzczyzna pośpiesznie zapinał płaszcz. Chwilę stał, jakby nie­ zdecydowany. Pułkownik wyszedł zza biurka i serdecznie uści­ snął mu dłoń. Na odgłos dyskretnego pukania do drzwi wskazał skryte kotarą wyjście. — Tamtędy. Nikt pana nie zobaczy. Gdy drzwi zatrzasnęły się za gościem, z gładko wygolonej twarzy pułkownika znikł uśmiech. Ciężkim krokiem wrócił do biurka, zapalił nerwowo papierosa i przez chwilę gonił spojrze­ niem sinawe kółka dymu, ulatujące ku sufitowi. Ocknął się wreszcie i zaprosił stojących w drzwiach trzech oficerów do za­ jęcia miejsc. Otrzymałem wiadomości wielkiej wagi. Niestety, bardzo 14 dla nas niepomyślne. Bezspornie wiarygodne — dorzucił, wi­ dząc niedowierzanie malujące się na twarzach oficerów. Chwilę jeszcze milczał. __ Panie pułkowniku, przecież ostatnio nasza sytuacja zda­ wała się polepszać... Nieprzyjaciel nie wykazywał żadnej, no, mo­ że przesadzam, prawie żadnej aktywności — zaczął niepewnie jeden z przybyłych. __ Znamy to zjawisko. Cisza przed burzą. Nie wróży zazwy­ czaj nic dobrego. Otóż, panowie, przechodzę do rzeczy... — zza bezszelestnie rozsuniętej story ukazała się wielka, ścienna mapa, na której wybrzeża Norwegii, Islandii i Grenlandii pokryte były barwnymi plamami tajemniczych liczb i znaków. W naszych fiordach, o, tu i tam, i jeszcze tu — mówiąc to pułkownik wpi­ nał w mapę szpilki — wróg translokuje specjalne oddziały woj­ skowe oraz gromadzi uzbrojone kutry i łodzie desantowe. Akcja, jak się wydaje, jest pomyślana na większą skalę. Musimy zasta­ nowić się, jak jej przeszkodzić... Oficerowie nie spuszczali oczu ze swego dowódcy. Mówił spo­ kojnie, niskim, przytłumionym głosem, prosto i zwięźle. Wiado­ mości nie były pocieszające. — Przed kilkoma dniami — ciągnął dalej — znaczna ilość nie­ przyjacielskich łodzi podwodnych opuściła swe bazy, udając się na wody Grenlandii. — Czy nie należy obawiać się desantu na wyspę Jan Mayen? Wróg od niedawna rozpoczął tam nękające naloty padło py­ tanie. Pułkownik zamyślił się chwilę. ^ _ __ Tego się właśnie obawiam. Jakie są ostatnie wiadomości stamtąd? , __ Wczoraj wieczorem dowódca załogi meldował, że wróg od­ krył i zbombardował nowy schron radiostacji. Barak spłonął. Co dziwniejsze, uległ także zniszczeniu magazyn żywności, niedawno przeniesiony gdzieś w góry, dalej od bazy. — A meldunki z dzisiejszego nasłuchu? — Dzisiaj... — oficer umilkł na chwilę. — W dwu pierwszych terminach radiotelegrafista nasz nie zdołał nawiązać łączności z wyspą. 15

Głęboka zmarszczka przecięła czoło dowódcy. Nacisnął przy­ cisk. Jan Mayen milczy nadal. Czekamy na wieczorny termin. Nasłuch trwa bez przerwy. W wypadku nawiązania łączności na­ tychmiast zawiadomimy — meldował telegraficznym stylem szef łączności. Gabinet zaległa cisza. — Mozę to zwykłe uszkodzenie radiostacji. Larsen da sobie z nim szybko radę — odezwał się znów jeden z oficerów. Tak, ale czy poza Larsenem mamy jeszcze na wyspie innych radiooperatorów? Ton, jakim pułkownik zadał pytanie, był rzeczowy, spokojny, ale obecni zrozumieli, co dowódca miał na myśli. Pociski nie wy­ bierają. Każdy nalot niósł śmierć. » Larsen sam nie wiedział, jak długo leżał ogłuszony wybu­ chem. Wreszcie ocknął się i z trudem usiłował sobie coś przy­ pomnieć. W głowie miał pustkę, ledwie zdołał otworzyć zapu- chłe powieki. Gdy uświadomił sobie, co zaszło, zlany zimnym po­ tem rzucił się do radiostacji. Z przerażeniem myślał, co tam zastanie. Nogi zaciążyły mu jak nalane ołowiem. Znów wymacali! Dość było spojrzeć. Ziemia i skały tuż przed wejściem do groty przedstawiały okropny widok. Jakby je przeorał jakiś olbrzymi lemiesz. Głębokie leje wybite bombami zachodziły jedne na dru­ gie. odsłaniając nagie płyty skalne. A w grocie — parę dużych odłamków skalnych leżało tuż obok nadajnika. Wszystko pokry­ te było wokół grubą warstwą pyłu i kurzu. Ale i tym razem apa­ ratura ocalała. Radiotelegrafista stał chwilę nieruchomy, tylko serce waliło głośno w piersi. Myśli plątały się. Odruchowo nabił fajkę, zapalił i, nie dotykając niczego, ciężkim krokiem zawrócił do obozu. Przed porucznikiem zobaczył w dwuszeregu żołnierzy. Bogu dzięki — wszystkich. Nie. Kogoś brak. Uczuł nagły chłód w ser­ cu. Przyśpieszył bezwiednie kroku. W błękitnych oczach oficera, które dziwnie odbijały od zsza­ rzałej, pokrytej pyłem twarzy, czaiła się jeszcze groza. W odpo­ 16 wiedzi na pytające spojrzenie radiotelegrafisty bezradnie roz­ łożył ręce. __ Nigdzie go nie ma. Myśleliśmy, że poszedł z tobą. Zaginął bez śladu. Może podmuch zrzucił go do morza? Zaraz jeszcze ro­ ześlę patrole. — Leży gdzieś biedaczyna ze zdruzgotaną czaszką, wszyscy tu niedługo zginiemy — zachrypiał Olaf. — Powiedzcież raz, kogo brak! — krzyknął nie panując nad sobą Larsen. __ Isbiórna — odpowiedziało naraz parę głosów. __ Isbiórna? — po twarzy radiotelegrafisty przebiegł jakiś dziwny skurcz. — Isbiórna — powtórzył i raptownie odwrócił się w stronę gór. Przyłożył do ust złożone w trąbkę ręce i z całych sił huknął: — Isbiórn, Is-biórn, I-s-b-i-ó-r-n! Porucznik szarpnął się w bok. — Coś ty? Sierżant wyjął z ust fajkę i z niepokojem patrzył na przyja cielą. — Co on robi? — Rozum mu odebrało — rozległy się zatrwożone szepty. Olaf, patrząc w kierunku gór, bezwiednym ruchem skreślił na piersi znak krzyża. A Larsen, nie zwracając na nic uwagi, co sil w płucach krzyczał: — I-s-b-i-ó-r-n! I-s-b-i-ó-r-n! W powietrzu panowała cisza, tylko echo w oddali jękliwie pod­ chwytywało b-i-ó-r-n, b-i-ó-r-n! Nagle Olaf rzucił się naprzód, trzęsącą ręką wskazując na ska­ ły. Długa twarz zbielała, jakby wyciekła z niej krew. Na zboczu, tuż pod krzyżami, coś się z wolna poruszało. — Śmierć! — wrzasnął. — Idzie po nas. __ Głupiec! To Isbiórn! — krzyknął radiotelegrafista i, nie odpowiadając na zdumione spojrzenie porucznika, wyszedł na­ przeciw przybliżającej się postaci. — Prędzej! — przynaglał. — Prędzej! Żołnierz szedł powoli, jakby mierzył jakąś odległość, jakby coś pętało mu nogi. Raz po raz potykał się o zoraną wybucha­ mi ziemię. Wydawało się, że nigdy nie dojdzie. Spod opadającego 3 Na białym szlaku 17

Pobl°»Z ,CięŻkief° -,helmU patrzyly na dowódc'.- wylękłe oczy.Pobladła twarz lśniła strużkami potu. nieskładnie!^' ^ Ze"‘ SZ6dłem właśnie P° amunicję — zaczął - Po amunicję, gdzie?! — wrzasnął porucznik, b lij m c h ~ Wyciągnięta w W ręką wykonała .nieokreślony — Co ty bredzisz? Z czyjego rozkazu? — w głosie oficera brzmiała długo tłumiona wściekłość. „Za chwilę wybuchnie” — przebiegło Larsenowi przez gło­ wę. Wystąpił służbiście naprzód. , ~ Panie poruczniku, melduję, że parę bomb spadło tuż u wej­ ścia do groty, w której ukryliśmy radiostację. Oficer skurczył się, zmalał, jak przygnieciony jakimś cięża­ rem. Bez słowa, szybkim krokiem ruszył w kierunku pieczary, w której ukryta była radiostacja. Sierżant i Larsen z trudem mogli za mm nadążyć. O Isbiórna już nikt się nie troszczył. - Skąd wiedziałeś, że ten smarkacz nie zginął? Co on tam robił w górach? — pytał podejrzliwie sierżant, długimi susami dopęazając przyjaciela. Pełną troski twarz radiotelegrafisty rozjaśnił uśmiech. - Co miał robić? To straszny nerwus. Boi się wszystkiego. ^ zumiesz. Wszystkiego. Jest nieprzytomny ze strachu. Zwiał po prostu, gdzie mógł najdalej. Sierżant gwizdnął lekko przez zęby. - To tak! Może masz rację. Ja już dawno zauważyłem, że on go zi się na wszystko, byle nocą nie pełnić warty. Wolał zież- dzac na tyłku z większych stromizn, bo to zawsze wclniei i bez­ pieczniej mz na deskach. To tak się ma sprawa! Czekaj, dam ja mu szkołę. Już ja go oduczę strachu. Larsen przystanął raptownie. . . . Z ? * mi s,ary- chcea mieć z chłopaka po­ ro,, A nm’'"'?"11 P1Cg°- ale lak- żeby nie odczuł, że my coś wie- ‘ . . ’ "" ,jy mu nie dali. Może to nie zwykły tchórz’ Mozę prażył coś okropnego jak Olaf? Uciekł przed hitlerowcami z Norwegu. Nigdy me wspomni o swym domu, o swych bliskich To ambitna sztuka. Nie rusz go teraz. To nie czas. Nieszczęście gotowe. Am mi się waż! — powtórzył. 18 _ Dobrze, już dobrze - przytaknął sierżant. ■ Ja, widzisz, tylko tak, dla jego dobra... Zwolnił kroku. Szczęki jego zwarły się, a P™ z twarz prze­ biegł wyraz niechęci. „Larsen znajdzie zawsze dla kazde*° y mówkę. Już ja się zajmę tym szczeniakiem sam. Właśnie dla je M>J?°jIk tu się przedostać? — jęknął porucznik, stając przed olbrzymim lejem. Zorana odłamkami bomb, obnażona skała przeć grotą mówiła wyraźnie, co było celem nalotu. _ Jak oni znów odkryli radiostację? Nie rozumiem! - po­ wtarzał z uporem Larsen, pokazując porucznikowi zniszczenia. Ostatni komunikat nadesłałem kilka godzin przed nalotem Na­ dałem oczywiście szyfrem. W jaki sposob wykryli od razu je] położenie? Nadleciały tu na pewniaka. Sierżant stał bez słowa. W głowie czuł zamęt. Młody ofice ściągnął z głowy stalowy hełm i wycierał machinalnie zlepione potem kosmyki włosów. Czuł się jakby otoczony jakimś murem nie do przebycia, bezsilny, bezradny. _ Nowoczesne aparaty... - zaczął, ale radiotelegrafista mach­ nął niecierpliwie ręką. — No więc co’ Powiedz sam. Duchy. Mu­ simy przecież szukać jakiegoś wytłumaczenia. Tak dalej byc me możei _ krzyknął zmienionym głosem za niknącym w głębi gro­ ty Larsenem. — Sierżancie! — w szepcie stojącego tuż obok porucznika Ewald wyczuł bardziej, niż dosłvszał jakiś dziwny ton. -— Sier żancie — zabrzmiał głos tak cichy, że podszedł^ jeszcze bliżej. — Czemu rozbili budynek radiostacji dopiero wówczas, gdy Lar­ sen wyniósł z niej całą aparaturę? — Oficer dotykał niema ustami' jego ucha. Sierżant czuł na twarzy przyśpieszony, nie­ spokojny oddech. — A nie wiecie, gdzie się podział nasz zapa­ sowy' nadajnik typu QHM? Taki mały, krótkofalowy? Ostatni raz widziałem go na kutrze przed wyładunkiem. Przecież me za­ padł się pod ziemię. Sierżant wytrzeszczył oczy i patrzył bezmyślnie na poiuszające sie szybko, prawie bezdźwięcznie wargi. „Co on chce przez to powiedzieć? Co bredzi? Zwariował! targnął nim lęk. m

Na dziecinnej, pokrytej jasną szczeciną młodzieńczego zarostu twarzy malowało się napięcie. — Przecież Larsen już dawno panu meldował, że zapasowa ra­ diostacja przez zapomnienie nie została wyładowana. Sam sły­ szałem. Zresztą najlepiej byłoby go o to zapytać. na~to?CZy ^ 113 PeWn° ni° “ a na Wyspie? Możesz mi P^ysiąc — Przysiąc, nie przysięgnę, ale jak Larsen mówi... Przez twarz porucznika przebiegł jakiś dziwny skurcz. - Tak myślisz? - rozbiegane oczy napotkały pełne zdumienia czy sierżanta i uciekły gdzieś w bok. — Możliwe. Tak tak Te­ raz sobie przypominam. Rzeczywiście - rzucił wymijająco' Nie takiej widać spodziewał się odpowiedzi, żałował wyraźnie swe- oU pytania. - Aparatura nie może tu zostać w żadnym wypadku - głos wychodzącego z groty Larsena przerwał nieprzyjemną ciszę - Trzeba ją znów gdzieś ukryć. Ale gdzie? Może w tej dużej gro­ cie, w Dolinie Haakona, dalej od obozu? 8 Sierżant nie spuszczał ani na chwilę wzroku z twarzy porucz­ nika, ale z szybko przysłoniętych powiekami oczu nic nie zdo­ łał wyczytać. ny^głos™13’ ChC6SZ' Sam Wiesz najleP'eł- — usłyszał niechęt- Czekał w milczeniu. „Spyta go wreszcie, czy nie spyta o te krótkofalówkę?” Ale pytanie nie padło. Nadciągające z obu stron jednocześnie zwały ciężkich szaro- wo^iedza™1"'- Pr,ZeSl°nily slońce- pracowali gorączko- w

■.anta. Ukiyta w skalach kotlina nie miała żadnego wyjścia A zresztą — gdzie tu można było iść i po co’ Ludzie przystanęli, żeby lepiej usłyszeć, 'co mówią, sierżant p pełzł na brzuchu. Czuł, ze musi dowiedzieć się, o czym mó­ wią, ze jeśli tego nie zrobi teraz, może być za późno. Nieostroż­ nie zaczepiony nogą kamień potoczył się po pochyłości, pocią­ gając za sobą całą lawinę żwiru. Wąską strugą sypał się z szu­ mem, który w uszach sierżanta grzmiał ogłuszającym łoskotem, ^nieiuchomiał na moment. Wstrzymał oddech. - To me, to lisy — rozległ się stłumiony, cichy głos. — Da­ remnie krążą wokół nas coraz ciaśniejszym kołem. Jakby już czuły padlinę. * J — Jak tak dalej potrwa, to będą miały co żreć. Nas nie bę­ dzie komu grzebać. 'T P,°dciąf nął Się ostr°żnie w stronę mówiących. Kto to taki? Mgła głuszyła rozmowę. Dobiegały go tylko urywki. ...jego się trzeba strzec. Ja ci to mówię nie pierwszy raz Bądź z mm ostrożny... J Przywarty do ziemi człowiek słyszał, jak mocno biło mu ser- kth 1, dm m° ^ ?.^ to? Chociaż szczycił się znajomością wszyst- nym szepcie^ me Sp°S°b było ich ™zpoznać po stłumio- str“ j f Up .f WykFaf Się Z namiotu ^k, żeby cię nikt nie spo­ t gł‘ ^iln.UJ się teS° draba, sierżanta... Chyba nigdy nie śpi i me je. Chciałby nas tylko musztrować i spędzać do kupy. A tak i nie upilnuje. Ja ci to mówię. Sierżant z trudem stłumił stęknięcie. Ręce jego bezwiednie zacisnęły się na jakimś kamieniu. „A moja kabura z pistoletem sTuch ^ “ P°myŚlał nienawistnie, wytężając jednocześnie - Dość tego. Raz muszę przekonać się, czy nie ma wśród nas zdrajcy. Ludzie dawno między sobą gadają. Każdy na kogo inne­ go wskazuje. & — Sami musimy znaleźć, a potem bez ceregieli. Kula w łeb i komec. Nie będziemy czekać, aż nas wykończą z powietrza ’ Głosy przycichły, jakby wsiąkły w mgłę. Sierżant przeczekał chwile, podczołgał się jeszcze bliżej i znów usłyszał wyraźnie- _ On jeden może informować tych drani, gdzie co ukrywa­ my i — co najważniejsze — jaka będzie pogoda. Od czego jes telegrafistą i do tego meteorologiem? Podkradnij się cicho do groty Tylko żeby cię nie zauważył. Po stuku klucza odczy asz fdalekaf co on im nadaje. Od czego tam siedzi dzień i noc? Nosa nie wytknie z groty. „ • nu, — No tak — podjął niezdecydowanie drugi głos. — Sami ni mogą mieć ciągle takiego szczęścia. Ledwie schowamy tych pa­ rę skrzynek konserw, a oni juz je łupią na pewniaka. Eh. co tam konserwy. Oni i nas wykończą, jak to dłużej potrwa. Nie chcę umierać! ^ . Sierżant czuł, jak zalewa go fala zimnego potu. Czaszka pę­ kała mu pod naporem myśli. Jak to? Oni także podep-zewają I to kogo? Larsena? I kto, kto? Cisi, spokojni chłopcy. Drugi ra diotelegrafista Roald - do trzech wydawałoby się nie potra.i zliczyć. Co się dzieje na wyspie? Jak przeciwdziałać złu. _ Nie słuchał już dłużej oddalających się głosow. To, czego się dowiedział, wystarczało w zupełności Przyciskając rozpaloną twarz do zimnej skały, chwilę jeszcze leżał bez ruchu. „A może naprawdę jest zdrajca wśród nas? Kto?” Straszne pytanie tłukło się po głowie, mąciło myśli. Przed oczyma przesuwały się ko­ lejno twarze żołnierzy - blade, nie golone, wymizerowane^ Sie - żant nie czuł, że przenika go dojmujący chłód, ze upływają minuty, może godziny. Niebo szarzało blaskiem powracającego dnia W tej strasznej chwili uświadomił sobie z przerażającą ja snością że wróg mógł istotnie otrzymywać informacje drogą radiową. Larsen nie wchodzi w rachubę, ale jeśli naprawdę za­ pasową radiostację wyładowano z kutra? Jeśli ktoś ją od razu ukrył, a teraz się nią posługuje? Targnęła nim fala przerazenk A może to ten? Wiecznie gdzieś ginie... Zamajaczyła mu przed oczyma drobna, chłopięca twarz, lękliwie pochylone ramiona. Ale czv on umie posługiwać się nadajnikiem?... . Sierżant porwał się na równe nogi i szybkim krokiem ruszy w stronę uśpionego obozu. Chwyciwszy kaburę z P^oie em i tarkę elektryczną ze swego namiotu, ostrożnie podkradł się do budynku gospodarczego. Wąski snop światła przesunął się szybko po twarzach śpiących żołnierzy i — raptem zmeruchom.a Śpiwór pod ścianą był pusty. Jeszcze raz strumień światła

omiótł całą izbę. Tak, brakowało tych dwóch, co poszli podsłu- hiwac Larsena, i tego... A więc nie mylił się. Ciężkim krokiem odchodził, rozglądając się wokół. „Larsen / a b u W ł n^ WUS’ 26 b0i Się ciermości- ” Aż mu coś w gardle -abulgotało z hamowanej wściekłości. Nagle w szarym świetle stałanaUb a T n S eSbSren °POdal °b°ZU P°rUCZnika’ Przed kt-y m „Dowódca przyłapał go?...” _ przebiegło mu przez głowę Z trudem hamował S1ę, by nie podbiec do rozmawiających Nie mogłem oka zmrużyć. Wyszedłem na mały przegląd - westchnął porucznik w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie. On także me spał — ciągnął, obrzucając wyprężonego żoł­ nierza niechętnym spojrzeniem. - No idź, połóż się, będziesz znów nieprzytomny w ciągu dnia. — A gdzie się włóczył? — sierżant podejrzliwym spojrzeniem odprowadził oddalającą się szybko postać. Porucznik wzruszył ze zniechęceniem ramionami. ^ Jak ‘ Wy' MOm g° jUŻ P°WyŻei • — Niedorajda! — syknął sierżant takim tonem, że w oczach porucznika zamigotała nie ukrywana ciekawość. „A może by mu powiedzieć, co podejrzewam? - zawahał sie przez chwilę sierżant, ale powstrzymał pierwszy odruch. — Go- tow jeszcze wszystko obrócić przeciw Larsenowi” — pomyślał i znów ogarnęła go fala złości na wszystkich i wszystko. * „Jak by tu zacząć z nim rozmowę?” _ biedził się, mimo woli zwalniając kroku. Niezdecydowany przystanął wreszcie u wej­ ścia do groty, w której mieściła się radiostacja. Jego potężne bary przesłoniły cały otwór. Chwilę nasłuchiwał jednostajnego stuku klucza. „Diablo trudno. Że też mi przyszło parać się takimi sprawami. Tfu!” Słuchaj, staiy zaczął nieporadnie, sadowiąc się na ośliz- łym od Wilgoci głazie koło Larsena. _ Pytam się, ot tak sobie, na wszelki wypadek. Wiem, że ci się nic nie stanie. Boże ucho­ waj, ale rozumiesz, jako sierżant powinienem o wszystkim wie­ 24 dzieć — szarpnął za kołnierz wiatrówki, jakby coś krępowało mu SZ'znad odbiornika spojrzały na niego przygasłe, śmiertelnie znu­ żone oczy w sieci drobnych zmarszczek. Umilkł zmieszany. — Czvś ty wypił, Ewald? Pleciesz bez sensu. Nic nie rozu­ miem. Mów’po prostu, o co ci chodzi. — Larsen wyłączył ma­ szyny i podsunął przyjacielowi kapciuch, sam machinalnie n szczyptę tytoniu, z trudem przełknął ślinę. Czul się jak człowiek, który skacze do wody, nie umiejąc pływać. _ Powiedz, kto z naszych umie obchodzić się z radiem. Poza tobą, oczywiście — wyrzucił z siebie jednym tchem. Zapadło milczenie. Tylko spadające z wilgotnych ścian kro­ ple wody podzwaniały monotonnie o zrąb skalny. Larsen długo zapalał fa jL Zaciągnął si, wreszcie głęboko, skrywając twarz za gęstym obłokiem dymu. — Masz rację — powiedział wolno, a z głosu jego przebijało wielkie znużenie. - Bomby i kule nie wybierają Moim zastępcą jest Roald, o tym wiesz dobrze. Któż poza tym? Chyba tylko Isbióra Ma ukończony kurs. Sądzę, ze w razie potrz y y sobie radę. Nie wiem tylko, jakim tempem nadaje \... Sie "ant nie panował już dłużej nad sobą, skoczył na równe n°— Do diabła z tempem! Czy ty rozumiesz, co to znaczy? Nie patrząc na niego, Larsen pokiwał głową. - Rozumiem, Ewald, rozumiem. Nie mam ci tego wcale z złe. Nikt nie jest na tym świecie wieczny. Masz rację. Is« p . ślałem, że któregoś dnia może mnie po prostu zabraknąć. Sierżant z rozpaczą podniósł ręce do góry. — Nie o to idzie! — krzyknął, ale Larsen juz naciągał słuchawki na uszy, jakby tym samym kładąc kres rozmowie Znu­ żonym gestem wskazał na pokryte długimi kolumnami cyfr kaitki i włączył nadajnik. ,. . __ Znów zaszyfrowane depesze porucznika. Ten nie pi oznuj mruknął z dziwną dezaprobatą, kładąc rękę na kluczu. Grotę wy­ pełnił monotonny szum.

„A więc to ten. Ani chybi! Gdybym jeszcze mógł wyjaśnić sprawę tej przeklętej zapasowej radiostacji. Wydaje się, że trzymałbym w ręku wszystkie nici. No, a wtedy!” Oczy Ewalda błysnęły jakimś złym światłem. Bez słowa wybiegł z groty. * Chmurny, dżdżysty dzień, z częstymi falami deszczu, przyniósł załodze odrobinę wytchnienia. Można było nie lękać się nalotów. Ale ludzie poruszali się osowiale. Tylko donośny głos sierżanta mógł zmusić ich do koniecznych zajęć. Małomówny zazwyczaj, dziś otwierał usta tylko po to, by wydawać rozkazy. Larsen z fajką w zębach przechadzał się wielkimi krokami po obozie i milczał. Nie zwracał uwagi na innych. Nie odpowiadał, gdy go pytano. Chodził i milczał. Żołnierze rozmawiali przeważnie szeptem. Milkli raptownie na widok obcego, nie należącego do ich grupki. Przy lada okazji wy­ nikały gwałtowne sprzeczki o drobiazg, ot po prostu z niczego, o miejsce na śpiwór, o zabranie kawałka mydła. Odgrzebywali jakieś dawno zapomniane urazy. Wyolbrzymiane ciągłym na­ pięciem, były jak lont, do którego przyłoży się ogień. Chwila od­ poczynku trwała zresztą krótko. — Roznosić żywność, amunicję i sprzęt w różne, jak najbardziej oddalone od siebie miejsca. Wsuwać pod skałki, kryć, maskować jak najlepiej, żeby z powietrza nie można ich było dostrzec — powtarzał niezmordowanie porucznik. — Sierżancie, prowadźcie dokładnie ewidencję tego, co i gdzie chowamy — upominał co chwilę Ewalda, który ledwie hamował zniecierpliwienie. — Jeszcze moment, a nie wytrzymam. Co on mnie tu będzie pouczał! — mruknął, z trudem powstrzymując wybuch. W pojedynkę lub po dwu czy trzech żołnierze porywali skrzy­ nie na plecy i rozbiegali się wśród dolin i wąwozów. — Isbiórn! Która to skrzynia konserw? — Siódma! — odkrzyknął nie zatrzymując się chłopak. „Czemu biegnie tak szybko? Czemu sam dźwiga taki ciężar?” — przemknęło Ewaldowi przez głowę. Niewiele myśląc, podążył w ślad za żołnierzem, który znikał już za zakrętem wąskiej górskiej ścieżvnv. _ Dobrze wybrał, nie ma co m0"’“ 'dw0^ US a m i skalnymi, widząc, jak Isbidrn naglez zmka m * dt> Środka. W paro n ' J ~ z „a klęczkach wydawał sie Odwrócony tyłem do ni g czymś bardzo zajęty. sierżant takim głosem, że kilka _ Co tam robisz? — hukną chrzęstem osypało kamyków oderwało się od s » “ 1 ^ J 2iewanym wtargnięciem sią na dół. Isbiorn zaskoeso y :y konserw i z łosko- drgnął gwałtownie. Z ręKi jeg tem potoczyła się po kamieniach eciskając z trudem „Mam cie,.. _ pom yśląm tawm do groty. Jednym swe szerokie bary i wpełzając na Ją calą. Gra- raptownym rzutem os.lreg° wilgocią ścianach, prawie cała ze­ nitowa, niewielka, o śniący h d ś stara puszka stawiona była skrzyniami. W kącie P° ^ r a ^ w T p * t n ą ó l - warknął sierśant, ukrywając swe rozczarowanie. crennał pokornie chłopak. Na jego - Tak jest, wyprzątnę — szepnai w”

twarzy oświetlonej wąskim snopem światła malowało się wyraźne zmieszanie. — Ruszaj! Na co czekasz? — huknął sierżant. Pospiesznie, nie zwracając uwagi na ociągającego się z wyjściem żołnierza powoli, dokładnie obejrzał ściany, opukał jedną po drugiej skrzynki z konserwami, pilnie nasłuchując, czy wszystkie wydają taki sam ton. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Kopnął ze złością medogryzki i wypełzł z groty niezadowolony z siebie W obozie czekała go niespodzianka. — Sierżancie, gdzie się podziewa Olaf? Wszyscy już po dwa razy obrócili z ciężarami, a ten jak się zawieruszył gdzieś w górach... Jedni po drugich gdzieś mi giną. Zabraniam tego! Za- raniam, słyszeliście?! — wściekał się porucznik. W głosie jego dźwięczał gniew i jakiś podejrzliwy ton. r . . ^ d SpojJ zał na swego przełożonego z nie ukrywanym lękiem. S n posądzał juz nawet Olafa? W tym momencie na ścieżce ostro spadającej — ze wznoszącego się nad obozem wzgórza uka­ zała się wysoka, przygarbiona sylwetka. Olaf z daleka wyma­ chiwał rękami. ^ p 7 Pa,tr7 i?! ~ Chrypiał z daleka- legnąć ile sił w nogach. - Patrzcie! To tam znalazłem! - Jedną ręką wskazywał na pagórek. na którym bielały trzy krzyże, drugą, zaciśniętą, wymachiwał przed nosem sierżanta. r ~ Tf n’ °b°k niCh' Poszedłem się pomodlić o spokój ich duszy, ^ezą sobie spokojni, cisi, nic nie słyszą, niczego się już nie lękają. - Olaf oddychał pośpiesznie. Jego długa twarz promieniała szczęściem. — Patrzę, a tu coś błyszczy między kamieniami. Sami zobaczcie! Z piersi sierżanta wyrwał się okrzyk. Jak echo odpowiedział mu Ph°;7CZn7 Lf Sen przetarł oczy- Na rozwartej, wielkiej jak bochen ch eba dłoni leżał niewielki, błyszczący przedmiot... * Szmer głosów, brzęk kieliszków pokrywały dźwięki argentyń- s iego tanga, dyskretnie sączącego się z rozwieszonych na ścianach głosmkow. Barwne stroje młodych, umalowanych kobiet odcinały się weso ymi plamami od jednolitych, eleganckich mundurów. Między stolikami bezszelestnie krążyły kelnerki. Pod przysłonięta abażurem lampą, w rogu zapełnionej po brzegb zadymwnej sa Liv-Baru w Reykjayik, rozprawiało dwu młodych oficerów. y próżniona do połowy butelka koniaku, zarumienione policzki i ży­ wy ton rozmowy świadczyły, iż me marnowali czasu. — Spójrz — szturchnął kapitan swego towarzysza, wskazując na postawnego mężczyznę, który stanął na progu. — Sam stary dziś przyszedł. Nieczęsto mu się zdarza. Widzisz, jak mile ro - dzieła uśmiechy w prawo i w lewo? A przed paroma godzinami za­ ledwie bałem się, że rozszarpie mnie w kawałki. I to za co. . z przeklętą Diabelską Wyspę. Pomyśl sam! _ A cóż tam nowego? — rzucił od niechcenia porucznik. Rąbią ich, i to wszystko. — Podniósł kieliszek i wychylił go do dna, przymykając z zadowoleniem oczy. — Mnie jest jeszcz gorzej i nie skarżę się! Margarett nie przyszła, chociaż mi obiecała dzisiejszy wieczór — westchnął komicznie, zaciągając się ymem z papierosa. . ., — Tobie tylko głupstwa w głowie — obruszył się kapitan Tam, na wyspie - zaczął szeptem, nachylając się przez stół do przyjaciela — od tego bombardowania z kretesem chyba po­ wariowali. Ten ich dowódca, wiesz, taki młodzik z pamens ą buzią, zasypuje nas teraz bez przerwy szyfrowanymi depeszami. — Czego on chce? — zainteresował się wreszcie porucznik. — Ba, czego chce! Żeby to on sam wiedział. W jednej depeszy pyta: „Czy na pewno nie wyładowano na Mayenie zapasowej stacji radiowej typu QHM?” Tak jakby ktoś miał u nas pamiętać o ta­ kim drobiazgu. W drugiej podaje: „Podejrzewam, ze samolo y nieprzyjacielskie są informowane z ziemi o stanie pogo y n wyspie i o rozmieszczeniu składów żywności”. W następnej, ze ma nie bardzo jasno sprecyzowaną pretensję do jakiegoś żołnie­ rzyka, który z opóźnieniem stawił się na zbiórkę po alarmie i ciągle gdzieś się zapodziewa... . . — Co za brednie! — porucznik wzruszył pogardliwie ramiona­ mi. — Któż by się tym przejmował — i odstawiając pusty kie­ liszek, zerknął niecierpliwie na zegaiek. — Ale dzisiejsza depesza — ciągnął nie zrażony brakiem zainte­ resowania kapitan - to szczyt wszystkiego. Posłuchaj tylko: ..Czy Larsen jest pewnym, zupełnie pewnym człowiekiem. Naj­ lepszy kawał to to, że Larsen sam nadaje te depesze, me znając 21*

oczywiście szyfru. A dalej: „Podejrzewam, że zaginiona radio­ stacja typu QHM znajduje się wbrew zapewnieniom Larsena na wyspie. Szeregowiec Olaf Gunnarson znalazł dziś w górach ampę zapasową z tego nadajnika”. Mówię ci, jakem rozszyfrował ę depeszę, to mi resztki włosów na głowie dęba stanęły Ten młodzik z wyspy nie wie, że Larsen to przyjaciel naszego sta­ rego. To... — Wiem, wiem. Orvin dałby się za niego porąbać — przerwał żywo porucznik. — To zaczyna być interesujące. No, i co dalej? Obie głowy przybliżyły się do siebie. — Dalej? To jest właśnie najgorsze. Melduję się u starego, atrzę uważnie spod oka, jak on na to zareaguje. Ciekawe, co? A on czyta i mc. Żeby mu jeden mięsień drgnął na twarzy, żebv się zmarszczył. Nic. Ale jak podniósł na mnie oczv, to się kolana pode mną jakoś dziwnie ugięły. Skool! * _ oficer nalał koniaku do kieliszków i obaj wychylili jednym haustem złocisty trunek. - ”Kiedy otrzymał pan zapytanie, co się stało z nadajnikiem . . M , T rzucił mi’ wiesz’ takim i,swoim” tonem. Zaczynam wy­ jaśniać, jak sprawa stoi; że w magazynie aparatu nie ma, a kuter, torv odwiozł załogę na Jan Mavena, płvwa gdzieś teraz przy wy­ brzeżach Grenlandii, że nie zdołałem jeszcze z kapitanem nawiązać łączności, ze o nadajniku pamiętam, ale tyle jest przecież rzeczy ważniejszych... I tu wpadłem. Stary spojrzał znów na mnie tym świdrującym spojrzeniem, sam wiesz zresztą najlepiej, i jak się me przyczepi do słowa „ważniejszych”! Czego ja od niego nie usłyszałem! Rozgadał się. Powiedział mi, co sadzi o tym bubku, dowodcy z Jan Mayena, i o mnie, jako o oficerze łączności. Nikt mnie tak jeszcze nigdy nie sponiewierał!... Z wypiekami na twarzy kapitan wyliczał wszystkie gorzkie sło­ wa. jakie usłyszał od swego dowódcy, ale porucznik zerkał coraz częściej w drugi koniec sali, skąd raz po raz dochodziły wybuchy śmiechu i rozbawione głosy. — Stary gotow się teraz do mnie przyczepić. Ale ja sobie nie pozwolę kołków ciosać na głowie. To nie jest sprawiedliwie' — usłyszał jeszcze, gdy odpowiadając na śmiech przechodzącej koło stolika kobiety, zerwał się z krzesła. • S k o o l ! (norw.) — na zdrow ie! (przyp. red.). 30 - Wybacz, mój drogi. Przyszła Margarett. Sam rozumiesz... Nie przejmując się odejściem kolegi, kapitan dolał sobie jeszcze koniaku i pogrążył się sam w rozpamiętywaniu swej krzywdy. I to za co? Za tych głupców z Jan Mayena?.... W południe mgła spowijająca wyspę i morze białą, nieprzeniknio­ ną zasłoną zaczęła rzednąć. Ciężkie nawisy chmur unosiły się w górę, a tam, porwane jakimś silnym powiewem, odpływały w dal. Tylko ośnieżony stożek wulkanu ginął jak zwykle pod ciężką, spiętrzoną, szaroburą czapą. — Dziś chvba bedzie spokój — rozchodząc się no obozie, żoł­ nierze z otuchą spoglądali na przejaśniające się niebo. Zszarzałe. wvmięte zmęczeniem, pokryte jakby maskami waize ożvwiłv się wreszcie, pojaśniały pod bladymi promieniami słońca^ Tu i ówdzie rozległy się wesołe okrzyki, a nawet głośny wybuch śmiechu, rzadki gość w obozie. — .Tuż niedługo zachód. Nie przylecą. Słońce każdego dnia wcześniej zaoadało za górskie pasma. Coraz wcześmei cała dolma nograżała się w mrocznym cieniu. Larsen rozprostowywał z ulgą grzbiet, aż kości zatrzeszczały. — Ewald, dai rozkaz, żebv się ludzie trochę umyli, poorali sobie bieliznę, zaraz inaczej się poczują. Sierżant spojrzał pytająco na porucznika, a gdy ten kiwnął gło­ wą co sił w płucach dmuchnął w gwizdek. Z zadowoleniem pa­ trzył iak z pobliskich pagórków zbiegli posłusznie. Ale co to? Czemu nie do niego? Już gotów do krzyku, odsunął gwizdek od warg. W tei samej chwili ze wzgórza dobiegł ogłuszający dźwięk gongu. Alarm! Najpierw ujrzał przeskakujące z obłoku na obłok srebrzys punkciki, a potem do uszu jego doszedł przerywany, potężniejący z każdą chwilą, wibrujący, nienawistny dźwięk. Skąd wróg wiedział, że nad wyspą nagle zapanowała pogoda.... To straszne pytanie nurtowało wszystkich, napawało zabobonnym lekiem, utwierdzało w podejrzeniach, odbierało chęć do wal. i. Tym straszniejsze, że nie było na nie odpowiedzi. Dwadzieścia par nożu śledziło maszyny krążące nad obozem. Wydawało się, ze wróg 31

czegoś wypatruje, ze nie jest zdecydowany. Naraz z błyskawiczną szybkością samoloty skupiły się, zwarły szyki i opadły w dół. Z wąwozu, w którym ukryto radiostację, buchnął pod samo niebo słup dymu, ognia i kamieni. Dudniący huk wielokrotnym echem przetoczył się po górach. Maszyny poderwały się i zawisły nad doliną. I znów straszliwy huk targnął powietrzem. Ziemia drżała jeszcze, gdy ziejąc ogniem broni pokładowej, sa­ molot jak huragan wtargnął na stanowiska Norwegów, przytła­ czając i wciskając wszystkich w ziemię. Armatki i karabiny maszynowe rozszalały się histerycznym jazgotem w chwili, gdy ostatnia maszyna, lecąc tuż nad głowami ludzi, nikła w obłokach. Dusząc się zalegającym nisko horyzont, gryzącym, wyciskającym z oczu łzy, dymem, potykając się na przeoranej bombami ziemi, na nic nie zważając, ludzie jeden przez drugiego pędzili do groty. Nie ulegało wątpliwości, że i tym razem radiostacja była celem ataku. Pierwszy u wejścia stanął zdyszany Larsen. To, co ujrzał po­ przez wiszącą jeszcze w powietrzu szarą zasłonę, zaparło mu od­ dech. Dwa odłamki bomby z potworną siłą wbiły się w sam środek nadajnika. — Czy da się naprawić? — usłyszał obok siebie pełen trwogi szept. Przeczący ruch głowy był jedyną odpowiedzią na pytanie porucznika. — A więc jesteśmy odcięci. Pozostawieni sami sobie. — W gło­ sie młodego oficera brzmiała rozpacz. — Nie jest tak źle. Odbiornik nienaruszony. Bodziemy dalej prowadzić nasłuch. Nasze milczenie wywoła w bazie nLj. A Zrozumieją, że coś się stało. Poradzą nam może jakoś, przyjdą z pomocą. — Czy zdążą? — wyrwało się porucznikowi. * Larsen cierpliwie wyczekiwał godzin nasłuchu. Już drugą noc walczył ze snem. Wilgotny chłód przenikał go do szpiku kości. Powoli kręcił gałkę kondensatora, czujny na każdy zasłyszany dźwięk. Coś bez przer­ wy trzeszczało w słuchawkach, syczało, pogwizdywało. Fosforyzu­ 313 jące bladym światłem strzałki zegara dobiegały oczekiwanej go­ dziny. Nic. Cisza. Czyżby o nich zapomniano? A może w bazie myślą, że wszyscy zginęli? Ręce jego zacisnęły się mocniej na gałkach. Wyłowił wreszcie w szumie słaby, znajomy sygnał. Z da­ lekiej Islandii radiotelegrafista nadawał cierpliwie umowne znaki. Powtarzał je w nieskończoność. Larsen wytężył słuch. Daremnie. Odbiór rwał się, sygnały ginęły, by po chwili powrócić znie­ kształcone z nową siłą. Nic nie można było zrozumieć. „Tego nam jeszcze brakowało! Zaburzenia w jonosferze” — pomyślał z rezygnacją. Ale nie dawał za wygraną. Świat, daleki świat, tętnił życiem. Co chwila z syku i gwizdów wyławiał jakieś znaki. Niezrozumiałe, zaszyfrowane. Raptem w słuchawkach zadźwięczał złowieszczy sygnał S.O.S. S.O.S. S.O.S. Zaledwie parę razy powtórzony ucichł. Larsen chwilę jeszcze szukał gorączkowo. Cisza. „Toną” — pomyślał ze skurczem serca. Nie zastanawiał się nawet, kto wzywa pomocy. Swój czy wróg? Toną ludzie. Gałka kondensatora dobiegła do końca skali. W chwili gdy już miał wyłączyć odbiornik, z powodzi dźwięków wyłowił słowa „Jan Mayen”, a potem jakiś niezrozumiały szyfr. Przycisnął mocniej słuchawki do uszu. Kto mówi o wyspie? Swój czy wróg? Nieznana stacja umilkła. Larsen ostrożnie przesunął gałkę. W eterze krzyżowały się bez przerwy sygnały. Jakaś silna stacja nadawała międzynarodowym kodem „potwierdzam odbiór ’, a dalej nie szyfrowanym tekstem: „trzynastego, godzina piąta pięćdziesiąt. Powtarzam — piąta pięćdziesiąt”. Tekst otwarty — to rzadkość w czasie wojny. „Widać nic ważnego, ale trzeba będzie słuchać o tej godzinie. To już za kilka dni. Jak szybko leci ten czas...” — pomyślał wsuwając odbiornik głęboko pod wystający blok skalny. U wejścia do groty otoczyła go ciemność — zapowiedź polarnej nocy. Po raz pierwszy w życiu pomyślał o niej bez przykrości. Jeśli uda się przetrwać, skończą się naloty. Przez chwilę śledził bezmyślnie pasma chmur przesłaniające raz po raz srebrną tarczę księżyca. I znów powróciła natrętna, dręcząca myśl: „Skąd ta pie­ kielna celność? Czym się to skończy?” I znów szarpnął nim nie­ zrozumiały, zwierzęcy lęk. Przysiadł na skałce przed grotą, żeby wypalić fajkę, ale nie zdą­ żył nawet wyciągnąć jej z kieszeni, kiedy zmorzył g0 sen. Ciężki, 3 Na białym szlaku 33

pełen koszmarów. Majaczyły mu się przed oczyma twarze dawnych, nieżyjących już towarzyszy. Coś chcieli mu powiedzieć, przed czymś ostrzec i rozwiewali się nagle, niknęli jak mgła, gdy na nią padnie promień słońca. I znów powracali natarczywi, wy­ ciągali ręce, prowadzili go za sobą na strome stoki górskie, za którymi ziała czarna, bezdenna przepaść... Zerwał się na równe nogi. — Tfu, do diabła z takimi widziadłami — mruknął z obrzydze­ niem, zapalając fajkę. Gdy kłąb dymu przesłonił mu na chwilę oczy, na oświetlonym księżycem grzbiecie górskim mignęło coś, jakby przemykająca chyłkiem postać ludzka. Serce zatłukło mu silniej w piersi. Spojrzał raz jeszcze. Ale ostro zarysowująca się na tle ciemnego nieba grań pusta była, nieruchoma, martwa. „Zwariowałem. Nie tylko we śnie, ale i na jawie mam już przy­ widzenia. I jak tu się dziwić takiemu Olafowi?” Ciężkim krokiem zawrócił do groty, całym wysiłkiem woli walcząc ze snem, uruchomił odbiornik i znów pogrążył się w na­ słuchu. — Masz, przyniosłem ci coś do zjedzenia. Przecież ty niedługo zginiesz z głodu — usłyszał nad sobą głos sierżanta. — Złapałeś już Islandię? Nie? Wiesz co, stary — to skłam. Powiedz, że płyną nam na pomoc krążowniki, torpedowce, co chcesz, że leci cała eskadra samolotów. Po dzisiejszym nalocie wszyscy są jak prze­ trąceni. Nie mogę dać sobie z nimi rady. A przecież znów cudem wyszliśmy cało. Jeden karabin maszynowy doszczętnie rozbity, ale drugi nie uszkodzony. Mogłoby być gorzej. Wszyscy jednak po­ tracili zupełnie głowy. Porucznik na każdego patrzy jak na wroga. Olaf lamentuje, przepowiada rychły koniec. A to cacko, które znalazł pod krzyżami... Wiem, wiem, już mówiłeś, że sam nic z tego nie rozumiesz. Zwariować można. Jedyna nadzieja w tobie. Skłam! Niech chociaż na jakiś czas odzyskają nadzieję, niech się uspo­ koją... Larsen ściągał powoli z uszu słuchawki. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma popatrzył uważnie na pochyloną nad nim, rozgorączkowaną twarz. Niełatwo było Ewalda doprowadzić do takiego stanu. — Co mi się przypatrujesz? — zaniepokoił się sierżant. — Dawno nie słyszałem, żebyś tyle naraz powiedział — zażarto­ wał Larsen, uśmiechając się słabo. — Nie potrzebuję, mój drogi, kłamać. Nie. Nie mam jeszcze żadnej wiadomości — zaprzeczył, widząc radosny błysk w oczach przyjaciela. — Ale i tak wiem, że nie zostawią nas bez pomocy. Sierżant zasępił się. Z trudem ukrył gest zniecierpliwienia. — Ty zawsze wszystkim wierzysz! „Pomocy”, jakiej tam „po­ mocy” — przedrzeźniał. — Nasze dowództwo na Islandii nie może pozwolić sobie na przegnanie tych paru samolotów, ja wiem, a tu trzeba działać natychmiast. Nie jesteś tyle wśród ludzi, co ja. Nie domyślasz się nawet, co wygadują. Jeden boi się drugiego. — Biedacy! — mruknął Larsen. „Ładni mi biedacy! Żebyś ty, bracie, wiedział, co o tobie mówią...” — przemknęło Ewaldowi przez głowę. Pykał przez chwilę machinalnie dawno wygasłą fajkę. W ciszy słychać było wyraźnie, jak cyka zegarek na ręce Larsena. Sierżant podniósł się ciężko. — Dobrze, skłamię. Powiem, że baza obiecała pomoc, ale za­ czekajmy do jutra, dobrze? Nie odchodź jeszcze — zatrzymał Larsen wychodzącego. — Pamiętasz naszą rozmowę? Wtedy gdy szukałeś na wszelki wypadek zastępców dla mnie, dla mojej radio­ stacji? — Mówiąc to z żalem popatrzył na rozebraną na drobne kawałki, zniszczoną aparaturę. — Nie wiem, czy ci mówiłem, że doskonałym operatorem jest Isbiórn. To zdolny smarkacz. Odbiera i nadaje ponad sto dwadzieścia znaków na minutę. Nie gorzej ode mnie, chociaż ja mam za sobą lata praktyki. Co ci jest, stary? Sierżant przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. Z sze­ roko otwartych ust wypadła mu fajka. Złapał ją w powietrzu i machinalnie wepchnął cybuch między zęby. — Co? Ma praktykę, powiadasz? — wybuchnął wreszcie. — Ja także byłem zdziwiony. Nie mniej od ciebie. Ucieszyłem się. Mało wiemy właściwie jedni o drugich. Zajęty swymi myślami radiotelegrafista nie dostrzegł zmienio­ nej twarzy towarzysza. — Larsen! Powiedz mi, czy ty naprawdę znasz dobrze Isbiorna? — zaczął nagle podnieconym, zaczepnym tonem. — Ciągle go bronisz. Ty jeden zresztą. — Nie — zaprotestował żywo radiotelegrafista. — Wyobraź so­ 35

bie, porucznik nie wysłał go kiedyś na nocny patrol. Bardzo ła­ dnie postąpił, uważam. Sierżant pokiwał z politowaniem głową. — O, tak, porucznik się nim opiekuje — zadrwił — tak samo jak i tobą. Niech cię Bóg uchowa od takiej opieki. — Wiem, że mnie nie lubi. Nie rozumiem tylko dlaczego — 0 wszystko ma pretensje. I o tę nie wyładowaną stację QHM, 1 jakieś inne sprawy, sam nawet nie wiem o co. Ale ja się tym nie przejmuję — wytrząsnął spokojnie popiół z fajki. — T ym l e p i e j — Ewald popatrzył na niego znacząco, akcen­ tując dobitnie wyrazy, a widząc, że to nie odnosi skutku, wzruszył ramionami. — Powiedz mi lepiej, stary, co ty wiesz o tym smar­ kaczu. — Sierżant z trudem hamował wzburzenie. — Bo niby on do trzech zliczyć nie umie, a tu raptem okazuje się wspaniałym radiotelegrafistą. Chudy jak tyka, a co wieczór widzę, jak ściąga ze stołu i chowa ukradkiem do kieszeni kostki cukru i kawały mięsa. Przede mną nic się nie ukryje, o, nie. Ale po co pytam? Po co? Gdyby sam zeżarł to wszystko, co zabiera ze stołu, obrósłby tłuszczem, ruszyć by się nie mógł!... Larsen wzruszył tylko ramionami. — Skąd ja mogę wiedzieć? A może karmi po prostu lisy? Zauważyłem, że bardzo lubi zwierzęta. Sierżant aż się zachłysnął. Nie panując nad sobą, wyrżnął z całych sił fajką o skałę. Rozprysła się w kawałki. — Ty, ty! — dyszał. — Gdybyśmy go złapali przy QIIM, to także byś znalazł dla niego jakieś wytłumaczenie! Skąd on może mieć wprawę? Skąd — pytam? — Nie on jeden. Uspokój się. Olaf nie jest wcale gorszym od niego operatorem. Jego także przeegzaminowałem, Pierwszo­ rzędny. Okazuje się, że sam kiedyś obsługiwał radiostację na swoim kutrze. — Co? Olaf także? — Sierżant złapał się za głowę. Zerwał się jak oparzony, uderzył głową o zrąb skalny i wypadł z groty, ma­ mrocząc: — Ja chyba zwariuję! — Już zwariowałeś, mój drogi, już! Żeby taką piękną fajkę połamać! Taką fajkę — Larsen kiwał z ubolewaniem głową, sta­ rając się cierpliwie złożyć podniesione z ziemi kawałki drzewa. W przestronnym gabinecie zapadła cisza. Puszysty dywan tłumił odgłos kroków. Siedzący na brzeżku fotela oficer nerwowym ru­ chem zwijał w coraz ciaśniejszy rulon trzymaną w ręku mapę synoptyczną. — Nie jestem meteorologiem. Nie wiem dokładnie, jak przygo­ towujecie waszą prognozę pogody, ale proszę mi wyjaśnić, panie poruczniku, czemu załoga naszego samolotu całą noc latała na próżno nad Morzem Grenlandzkim i poza mgłą nic nie widziała? Pułkownik przemierzał dalej pokój szybkimi, nerwowymi kro­ kami. Na jego starannie wygolonej twarzy znać było przemęczenie. W głosie brzmiało nie ukrywane niezadowolenie. — Nasi piloci — podjął po chwili — zmarnowali cenny czas, nie mówiąc już o ryzyku. Nie zdołali nawet nawiązać łączności z załogą Jan Mayena, na czym specjalnie mi zależało. Gorzej. Nie dostrzegli nawet samej wyspy. A wyście g w a r a n t o w a l i nam dobrą widzialność; g w a r a n t o w a l i — powtarzam. Jak to się dzieje, że wróg jest lepiej poinformowany niż my? Jego samoloty nadlatują nad wyspę Jan Mayen t y l k o w warunkach doskonałej widzialności. Rozumie pan, t y l k o . Ani jednego nalotu chybio­ nego, ani jednego we mgle. Jak się to dzieje? — powtórzył twardo. — Czyżby hitlerowska służba meteorologiczna stała o tyle wyżej niż nasza? Jak pan to potrafi wytłumaczyć? Szef służby meteorologicznej coraz niżej chylił głowę. Na twarzy jego malowała się udręka. Chwilę milczał, jakby mocując się z sobą, wreszcie jednym tchem wyrzucił: — Nie potrafię, panie pułkowniku. Ja sam niejednokrotnie za­ dawałem sobie to pytanie. Wróg posiada mniej placówek meteoro­ logicznych, nie rozporządza tyloma danymi z Dalekiej Północy, co nasza służba pogody. A co najważniejsze — mgła na wyspie Jan Mayen jest n a j c z ę ś c i e j zjawiskiem miejscowym, nie obej­ muje po prostu innych połaci Morza Grenlandzkiego. Żaden meteo­ rolog nie może jej przewidzieć ani stąd, z Islandii, ani z naszych norweskich wybrzeży. — Czy nie operujemy wobec tego przestarzałymi metodami? — pułkownik zatrzymał się w swej wędrówce po pokoju i stanął przed porucznikiem, mierząc go jednym z tyęh badawczyth, prze­

nikliwych spojrzeń, których jak ognia bali się jego podwładni. —■ Bo przecież wróg zawsze bezbłędnie wybiera dobrą pogodę. — To chyba otrzymuje wiadomości bezpośrednio z wyspy — wybuchnął, nie panując dłużej nad sobą porucznik. — Czy... pan chce przez to powiedzieć... — Orvin cedził wolno słowa, a spojrzenie jego stało się zimne jak stal — że Larsen współ­ pracuje z wrogiem? Tego chyba pan nie miał na myśli, panie po­ ruczniku — dodał, hamując z trudem podrażnienie. — Ja skła­ niam się do przypuszczenia, że przyczyny pomyłek należy szukać w przestarzałych metodach naszych meteorologów, bo nie chciał­ bym powiedzieć w ich... nieudolności. Twarz porucznika bladła i czerwieniała na przemian. Słabym ruchem głowy zaprzeczał, usiłując coś wtrącić, ale pułkownik nie dał mu przyjść do słowa. — Proszę ustalić prognozę pogody i podać mi, kiedy piloci nasi, nadlatując nad wyspę, nie napotkają niskich chmur lub mgły. Sprawa jest bardzo pilna — ciągnął dalei, patrząc ponad głową swego podwładnego. — Kierujemy nad Jan Mayena samoloty, które muszą zrzucić tam radiostację. Niestety, zbyt słabi jesteśmy dzisiaj — w głosie zabrzmiała gorycz — by posłać nasze maszyny podczas dnia i przepędzić wroga znad wyspy! Ale za wszelką cenę musimy, panie .^poruczniku, wiedzieć, czy na Mayenie są jeszcze żywi. A jeśli tak — dowieść, że o nich nie zapomnieliśmy. To dla mnie sprawa ogromnej wagi. Muszę zawczasu przygotować ich na niebezpieczeństwa, z jakich oni sami nie mogą zdawać sobie nawet w tej chwili sprawy. I to jak najszybciej, powtarzam. To byłoby wszystko. Proszę dobrze przemyśleć naszą rozmowę i... wyciągnąć z niej na przyszłość odpowiednie wnioski. * Rozdzierający ciszę nocną gong wywołał w obozie nieopisaną panikę. Nocny nalot — tego jeszcze nie było. Wyrwani ze snu, na wpół przytomni żołnierze wyskakiwali z namiotów i bezładnie rzucali się w stronę gór. Wpadali na siebie, potykali się o jakieś liny, druty, przewracali nawzajem. Z zamętu krzyków i nawoły­ wań wybił się wreszcie nabrzmiały wściekłością głos sierżanta. Misterny kunszt wysławiania bosmanów, pływających pod wszyst­ kimi banderami świata, nie był obcy staremu wydze. Nieprzerwany potok przekleństw chlusnął z jego ust i przywrócił porządek. Z ciemności zaczęły wyłaniać się ludzkie postacie, niektóre jeszcze w bieliźnie. Rozkaz: „Na stanowiska” — przerwał nagle jazgotliwy terkot karabinu maszynowego. Kule gwizdnęły tuż nad głowami żołnie­ rzy, rzuciły ich o ziemię, przydusiły do skały. Przywarci do niej ciasno, nie śmieli nabrać oddechu. Karabin maszynowy bił z nie­ wielkiej odległości. Seria pocisków przeorywała skały tuż obok leżących. Zaciekłe ujadanie zdawało się zwiastować koniec wszyst­ kiemu i wszystkim. Rozkaz: „Naprzód!”, wydany w jakiejś sekun­ dzie ciszy, poderwał tylko niektórych. Świecące pociski z pobliskiego pagórka cięły czerń nieba różno­ barwnym wachlarzem. Zielone, czerwone, żółte. W odpowiedzi długimi seriami zagrały ręczne pistolety, oślepiającym płomieniem rozgorzał wybuch ręcznego granatu. Karabin maszynowy urwał raptem, jakby się zaciął. Nie prze­ stając strzelać, żołnierze rzucili się skokami w jego stronę. Sierżant pierwszy był na szczycie. — Czyś ty... — mełł w ustach jakieś straszne przekleństwa. — Samolot przeleciał tuż nade mną. Strzelałem do niego. W niebieskim świetle latarki elektrycznej twarz Isbiorna blada była jak płótno. Zaciskał jeszcze kurczowo dłoń na spuście kara­ binu maszynowego. Larsen w ostatniej chwili uchwycił zaciśniętą w kułak potężną pięść sierżanta. — Nie bij! Później z nim pogadasz. Niebo nagle zahuczało. — Samoloty. Były tu już nad nami. Ja właśnie do nich... — wyszeptał zdławionym głosem chłopak. — Jeszcześ tu? Zjeżdżaj — huknął groźnie sierżant, zakładając gorączkowo nową taśmę. Znieruchomieli żołnierze, zamiast kryć się, nasłuchiwali rosną­ cego ryku silników. Tuż nad nimi na czerni chmur zapaliły się nagle, zamigotały kolorowymi punktami zielone i rubinowe światła. — Nasi! — wrzasnął nie swoim głosem radiotelegrafista i co tchu zawrócił do obozu. — Nasil — powtórzył za nim jak echo osłupiały sierżant.

Wysoko w górze zalśniła jasna smuga. Opadając w dół tuż nad ziemią, rakieta rozprysła się milionami małych gwiazdeczek. — Nasi, nasi! — darli się teraz jeden przez drugiego żołnierze. Z lufy rakietnicy wytrysnął w górę płomień. Nad obozem zawisła na chwilę żółta kula, potem czerwona, wreszcie zielona. Silniki samolotów huczały teraz tuż nad głowami żołnierzy. Gdzieś na tle czarnego nieba zamigotały rozbłyski reflektora, kropki... kreski... Larsen na głos odczytywał rozkaz. Już po paru chwilach na ziemi zajaśniały olśniewającym światłem pochodnie magnezjowe, wy­ znaczając obszar, na który powinny pójść zrzuty. W ich świetle zalśniła bielą półkula spadochronu. Za nią druga, trzecia. Larsen pierwszy przyskoczył do ciężkiego, aluminiowego zasobnika, jak­ by wiedział, źe znajdzie tam coś dla siebie. Po chwili uszczęśli­ wiony trzymał w ręku miniaturową radiostację. Szybko nawiązał łączność z samolotem dowódcy. Przelecieliśmy nad wyspą, nie dostrzegając jej początkowo w ciemności. Zaicróciliśmy dopiero na wasz znak — słyszał wy­ raźnie w słuchawce głos pilota. — Pomysł był świetny. Ogień świecącymi pociskami waszego karabinu maszynowego loidzieliśmy już z daleka, ułatwił nam świetnie rozpoznanie terenu. Larsen zakrztusił się śmiechem. A więc Isbiórn z winowajcy stawał się bohaterem dnia. Jaką minę zrobi na to sierżant? Nie zgasły jeszcze na niebie światełka odlatujących samolotów, gdy z niewidzialnych w mroku chmur sypnął deszcz ze śniegiem. Słaby zrazu wiatr potężniał. Z chwili na chwilę przybierał na sile. Narastał niepowstrzymany łoskot fali bijącej z impetem o skały. Rozkołysana woda huczała coraz mocniej, miotała się, niby w ja­ kimś długo ulajonym, niewyczerpanym gniewie. Grzywiaste bał­ wany fal gnały na wyspę groźne, spienione, jakby ją miały ze­ trzeć w proch. Na morzu rozszalał się sztorm. Czwartego dnia rozkołysane morze zaczęło przycichać. Czarny wał chmur uniósł się nieco w górę, odsłaniając tu i ówdzie jasny błękit nieba. Uspokojonymi nawiązaniem łączności z dowództwem ludźmi znów targnął dawny lęk. Czyżby wszystko miało powró­ cić? Naloty, spustoszenie, groza? — Nie tracić czasu, chłopcy, zwijać się! — poganiał sierżant. — Barometr idzie na pogodę. Sami wiecie, co to znaczy —■wtó- 40

rował mu Larsen, pomagając żołnierzom przeciągnąć armatkę prze­ ciwlotniczą na nowe stanowisko. Gdy przerwali pracę, zapadał już mrok. Z daleko wysuniętego w morze cypla, na którym, według wskazówek dowództwa, usta­ wiano działo, wzrok obejmował olbrzymi obszar wodnej prze­ strzeni. — Jak tylko się rozwidni, trzeba natychmiast obłożyć stano­ wisko workami z piaskiem i dobrze zamaskować siatką — upomi­ nał porucznik. — No pewnie! Mogliby nas tu powystrzelać jak kaczki. Co za pomysł, żeby działo właśnie tu ustawić? — mruczał niezadowolo­ ny sierżant. — Żeby lepiej raz i drugi przegonili te przeklęte maszyny. Do­ piero mielibyśmy spokój — odezwał się ktoś z goryczą. — Przegonili? Czym? Mało to jest punktów ważniejszych niż te diabelskie kamienie? Sami musimy się jakoś z tym uporać. Co Orvinowi strzeliło do głowy z tym działem? — porucznik zwrócił się z pretensją do Larsena, jakby jego czyniąc winnym za „fan­ tazję” pułkownika. — Stary wie, co robi. On ma dobrze w głowie — w głosie radio­ telegrafisty brzmiała pewność. Wróg zjawił się wcześniej, niż go oczekiwano. Tym razem prze­ raźliwy dźwięk gongu nie zwiastował nalotu. Na niebie panowała niczym nie zmącona cisza. Niebezpieczeństwo przyszło z morza. Nie opodal brzegu siwe, spienione fale przeciął ledwie zrazu wi­ doczny peryskop. W chwilę później nad powierzchnią wody wy­ nurzyły się wieżyczka i stalowy pokład. Nie czekając komendy, żołnierze podskoczyli do działka. Długa lufa opadła w dół z piorunującą szybkością. Porucznik przywarł twarzą do dalmierza. W chwili gdy na wieżyczce podniosła się klapa i wysunęła się spod niej głowa, powietrzem targnął huk. Pierwszy pocisk uderzył tuż przed dziobem łodzi podwodnej i wzbił w powietrze słup wody. Następny oderwał płat stalowej blachy. Szybkostrzelne działo zaniosło się straszliwym jazgotem. Pocisk walił za pociskiem, tnąc kadłub wzdłuż linii wodnej, rwąc i skręcając jak papier opancerzenie. Kłąb dymu buchnął z wie­ życzki. W jednym mgnieniu oka łódź podwodna i morze dookoła •V znikły za czarną, nieprzejrzystą zasłoną. Przez chwilę nic nie było widać. Raptem wysoki, czerwony snop ognia rozdarł powietrze. Na ułamek sekundy wrzecionowate cielsko, wyrzucone potworną siłą wybuchu, ukazało się w całej okazałości nad powierzchnią wody. Niby słomka skruszona potężną dłonią wygięło się w kabłąk, roz- pękło na dwoje i znikło w kłębach dymu. Powietrzem wstrząsnął głęboki huk wybuchu, przetoczył się echem po okolicznych górach i gdzieś między nimi zamarł. Gdy wiatr rozpędził resztki czarnego dymu, w miejscu gdzie łódź podwodna zapadła w morze, nie było widać nic. Zupełnie nic. Powierzchnia wody burzyła się jeszcze czas jakiś, kipiała, a potem i to ustało. Żołnierze stali jak wryci, niezdolni do najmniejszego ruchu. Wpatrzeni w morze, nie rozumieli sami jeszcze, cq się stało. Może to tylko sen? Ale nie. Drażniący nozdrza zapach prochu, błysk mosiężnych łusek na czerni skały mówiły, że to była prawda. Pierwszy oprzytomniał sierżant. — Melduję, poruczniku, że zatopiliśmy... — zaczął, ale przerwał mu krzyk. Krzyczeli wszyscy naraz, padali sobie w objęcia, jakby teraz dopiero odzyskali mowę. — Larsen! Meldunek do bazy. Która teraz godzina? Radiotelegrafista spojrzał na zegarek. — Piąta pięćdziesiąt dziewięć — odpowiedział machinalnie. — „Piąta pięćdziesiąt, piąta pięćdziesiąt” — tłukło mu się uporczy­ wie w mózgu. Przez chwilę wytężył myśli, nie mogąc sobie uświa­ domić, czemu przywiązuje taką wagę do tej godziny. — Który dziś mamy? — spytał wreszcie nie swoim głosem. — A kto to wie? Dziś trzynasty chyba. Czemu? Larsen bez odpowiedzi pobiegł do radiostacji. Czas wymieniony w nie szyfrowanej wiadomości, którą przypadkiem schwycił przez radio, zgadzał się co do minuty z godziną pojawienia się łodzi pod­ wodnej. Jeszcze jedna niewiadoma. Trzeba natychmiast zawiadomić bazę. — Wysłać na brzeg patrole! — krzyknął porucznik. — Może coś jeszcze wypłynie? Patrzcie uważnie. Przyciągnąć na brzeg pon­ tony gumowe! „Czyżby Orvin przewidywał, że łódź podwodna tu się pojawi?

Jeszcze trochę, a byłoby po nas’’ — myślał sierżant i wydając rozkazy, nie spuszczał jednocześnie z oczu morza, przeszukując pilnie każdą bruzdę wodną. Ale w kręgu lornety polowej, prócz nadpływających bez końca z horyzontu długich grzebieni fal i szeroko rozlanej na morzu plamy tłuszczu, nic nie zdradzało tra­ gedii, jaka się tu rozegrała przed niewieloma minutami. * — Głowę daję, że widziałem. Ja wam to mówię. — Coś widział? Powtórz! Rozgorączkowany porucznik przebił się przez krąg żołnierzy otaczających drugiego radiotelegrafistę. — Roald mówi, że widział rakietę. — Tam, w północnej części wyspy. — Wtedy gdy zatapialiśmy łódź podwodną — odpowiedziało naraz kilka głosów. — Melduję, panie poruczniku, że jak się obróciłem po naboje, coś błysnęło w tamtej stronie — ręka żołnierza zatoczyła koło na zachód od szczytu wulkanu. — Dobrze nie widziałem, oczy miałem zalane potem, ale to na pewno była rakieta. — Jakiego koloru? — spytał sierżant. — Nie powiem, nie zauważyłem. — Rakieta, nie rakieta, ale trzeba by zbadać okolice Północnej Laguny. — Nie gorsze są tam warunki do lądowania niż przy naszym brzegu. Ale koniecznie musimy to sprawdzić. I to jak najszybciej... — Weźcie dwu ludzi, sierżancie. I ty, Roald, też dwu. Wy pój­ dziecie od strony morza. Ewald od gór. — Może ja pójdę z Roaldem? — Nie. Zostaniesz w obozie. Może uda ci się od razu nawiązać łączność z bazą. Larsen wzruszył ramionami. „Nie, to nie. Radźcie sobie beze mnie” — pomyślał z goryczą. Odchodząc słyszał, że porucznik każe Isbiórnowi pozostać także w obozie. „A jednak nie jest taki zły — przemknęło mu przez głowę. — Chłopak umarłby chyba ze strachu, gdyby go teraz wysłać z pa­ trolem. Do świtu jeszcze daleko”. 11 Samotny szczyt wulkanu w niebieskiej poświacie ostro odcinał od usianego gwiazdami nieba. Okrągła tarcza księżyca ciągnęła po morzu smugę srebrzystego blasku. Tysiące światełek łamało się, nikło i znów rozbłyskiwało na spokojnej powierzchni wody. Larsen nie mógł oczu oderwać od dziwnej gry świateł. Pozwalały zapomnieć o tym, co dręczyło, dusiło za gardło, nie dawało mu spokoju. Na ścieżce, prowadzącej do obozu, zatętniały nagle czyjeś kroki. — Porucznik cię wzywa. Rzucaj wszystko! — krzyknął żołnierz i zawrócił biegiem. Larsen nie mógł za nim nadążyć. Po drodze widział, jak ludzie w pośpiechu przenosili karabin maszynowy. Inni mijali go bez słowa z przewieszonymi przez szyję automa­ tami. Przyśpieszył kroku. Sześciu żołnierzy w pełnym uzbrojeniu stało przed porucznikiem. — Znasz przejście do Laguny Północnej od strony wybrzeża! Poprowadzisz ich natychmiast na pomoc sierżantowi. —- Na pomoc? — Larsen wytrzeszczył oczy. — Desant nieprzyjacielski na wyspie! Zaatakowano niespodzie­ wanie patrol Roalda. Ostrzelano go z broni maszynowej. Nasi na szczęście mieli za sobą granaty. Obrzucili nimi nieprzyjaciela, dzię­ ki temu oderwali się od niego i zdołali zbiec do obozu — wołał oficer przerywanym głosem. — A Ewald? — Przecież mówię ci. Masz iść mu na pomoc. Nie rozumiesz? Roald i jego ludzie widzieli błyski ognia w górach! — rozkrzyczał się podniecony porucznik. — My tu szykujemy obronę. Obsadzamy wszystkie przejścia. Ktoś kładł już Larsenowi w rękę automat, ktoś podawał mu ciężki chlebak wypełniony granatami. Widać było, że żołnierze z patrolu rwą. się do czynu. Może wreszcie przyjdzie im zmierzyć się z prawdziwym wrogiem, nie z tym niewidzialnym, nieuchwyt­ nym, który icłi wyniszczał bezkarnie. Po zatopieniu łodzi pod­ wodnej wstąpił w nich duch bojowy. Radiotelegrafista bez słowa ruszył w stronę niewidocznej pra­ wie w ciemnościach górskiej ścieżyny. Z dala jeszcze słyszał roz­ drażniony krzyk:

— Gdzie jest Isbiorn? Przyprowadźcie go do mnie. — Nie ma — odpowiedział jakiś glos. — Nie kładł się chyba dzisiaj spać. Śpiwór nie naruszony. Oddalając się szybko, cały zamieniony w słuch, Larsen starał się wzrokiem przedrzeć otaczające ciemności. Na szczęście srebrna tarcza księżyca wypełzła już zza chmur, zalewając wyspę zimnym, jasnym blaskiem. Raptem długie serie z automatów rzuciły cały patrol na ziemię. Kule skakały jak żywe po skałkach. — Z trudem ściągam broń z pleców — opowiadał później Lar­ sen — ale jeszcze nie strzelam. Oprzytomniałem z pierwszego wra­ żenia, podciągam się za jakiś kamień, wychylam ostrożnie głowę. Z trzech pozycji buchają płomyki. Trzy automaty. „Przestańcie strzelać!” krzyczę do moich ludzi. A ci nic. Zapalili się i walą seriami. „Przestańcie, bo łby porozwalam”! — ryczę ile sił w płucach. To dopiero poskutkowało. Jak my zaprzestaliśmy ognia, to tamci też zamilkli. „Ewald! — wołam korzystając z chwili ciszy. — Ewald!” Cisza. Tylko to przeklęte echo podchwytuje mój krzyk i jakby na drwiny odpowiada: ...wald ...wald. Dopiero teraz, przyznaję, ciarki prze­ szły mi po grzbiecie, a więc jednak wróg na wyspie. Cisza trwała krótko, ale mnie się wydawało, że to cała wieczność Zerwałem się na równe nogi, klnąc na czym świat stoi, gdy dobiegł mnie z tam­ tej strony znajomy głos: „Larsen, to ty?” „...To ty” — śmieje się echo. • Nigdy chyba w życiu tak prędko nie biegłem. Paru susami do­ padłem Ewalda. Pierwszy raz, od czasu jak się znamy, podniosłem na niego rękę. Byłbym miazgę zrobił z tego człowieka. Ledwiem się pohamował. A on na mnie z pyskiem: „Co tu się dzieje, do jasnej cholery? Ktoś strzelał do nas, rzucał granatami. I uciekł. Przeszukałem wszystkie kąty. Ani śladu wroga. Wracam zmordowany do obozu, a ty mnie tak przyj­ mujesz?” Nogi się pode mną ugięły. Mało brakowało, a zastrzeliłbym sta­ rego przyjaciela! Niech to wszystko licho weźmie! u>• — Zdrowie stracę przez tę przeklętą Diabelską Wyspę! Już dłużej nie wytrzymam — kapitan rzucił z impetem teczkę z pa­ pierami na stół. Z kieszeni wyciągnął chustkę i otarł nią z czoła kropelki potu. Po całym pokoju rozszedł się zapach mocnej wody kolońskiej. Znad kilku biurek uniosły się zaciekawione twarze młodych oficerów. — Co ci się stało? — Skąd wracasz? — Jeszcze pytacie? Od starego. Dziś znowu było piekło. Ja już naprawdę nie wytrzymam — powtórzył. — Powiedzcie sami, czy to moja wina, że z nastaniem zimy zorze polarne występują coraz częściej, że łączność radiowa z Jan Mayenem rwie się chwilami, że oni tam już do cna powariowali? Niedawno mało się nie po­ strzelali, a teraz znów... — Co się przejmujesz, uspokój się — jeden z kolegów podał wzburzonemu kapitanowi papierosa, drugi podsunął zapalniczkę. — On przesadza — wycedził przez zęby trzeci, pochylając się nad biurkiem. — Przesadzam? — Kapitan otworzył gwałtownie teczkę. — Od­ czytam wam urywek ostatniej depeszy. Posłuchajcie: „Strzelec Isbiorn naprawdę karmi lisy”. Ważne co? A przecież taką wiado­ mość zanotowali nasi radiotelegrafiści. Referuję tę depeszę Orvi- nowi, a on na mnie: „Co pan mi głowę zawraca jakimiś lisami. Roi się przecież od nich na wyspie”. „Sądziłem — mówię układnie — że to może jakiś szyfr znany jedynie panu pułkownikowi”. „Pan myślał”... — odpowiada mi. Tylko tyle powiedział. Kapitan rozejrzał się po twarzach kolegów, na których ukazały się dyskretne uśmiechy. Każdy z nich wiedział, co znaczyło takie odezwanie się pułkownika. — Melduję mu dalej — eiągnął kapitan — że od ehwili zatopie­ nia łodzi podwodnej rytm nalotów zelżał wyraźnie. Jest ich bez­ sprzecznie mniej, a co ważniejsze, nie zawsze są tak celne, jak przedtem. „Tym lepiej” — odpowiada mi zimno. Pewnie że lepiej. Ale czemu to przypisać? Nie rozumieją tego n

na wyspie. Chcą się dowiedzieć, co dowództwo o tym myśli. Zwra­ cam jeszcze uwagę, że ani jedna bomba nie padła ostatnio na schron radiostacji ani na skały z żywnością. A on tak sobie, od niechcenia mówi: „Prawdopodobnie nauczyli się wreszcie masko­ wać. A jeśli nie, to muszę założyć, że ich dawniejsze meldunki... powiedzmy, przesadzały. Może zresztą przyzwyczaili się do na­ lotów? Poza tym zatopienie łodzi i nawiązanie łączności z nami musiało podnieść ich na duchu” — recytował kapitan, do złudze­ nie naśladując sposób mówienia i ruchy swego dowódcy. • Potoki wody lały się z nieba jednym niepowstrzymanym stru­ mieniem. Ukośnie zacinający deszcz mętnymi strugami spływał po zwilgotniałej szybie. W jasnej zazwyczaj izbie świeżo zmontowa­ nego baraku panował dziś półmrok. Zamokły kable. Ucichł równo­ mierny terkot silnika polowej elektrowni. Chwiejny płomyk nie­ równo obciętego knota lampki naftowej rzucał niespokojne smugi światła na stół i siedzących przy nim mężczyzn. Wydłużone cienie tańczyły jak żywe po ścianach i suficie. Wtulony w kąt pryczy, na wpół drzemiąc, Larsen śledził spod przymkniętych powiek dziwną grę cieni. Przygarbione nad stołem ramiona Roalda, naprawiającego porwaną bluzę wielką jak gwóźdź igłą, rysowały się na ścianie czarną plamą, niby jakiś przedpotopo­ wy stwór o olbrzymich ramionach. Żołnierz mamrotał coś sam do siebie, a na cieniu ruch ten przypominał przeżuwanie pokarmu. Długie, zmierzwione włosy sierżanta, który zawzięcie czyścił swą z trudem naprawioną fajkę, wyglądały jak grzbiet jeżozwierza uchylającego się przed spadającą na niego raz po raz olbrzymią, płasko zakończoną łapą. Nie. Łapa — to przecież tylko cień wznie­ sionej z kartą ręki Olafa. Stary marynarz zabijał pasjansami wlokący się w nieskończo­ ność czas ulewy i zapadające nad wyspą ciemności polarnej nocy. .Tego duże, stwardniałe dłonie dotykały zatłuszczonych kart mocno, a zarazem delikatnie. Sierżant podnosił chwilami głowę sponad fajki, a wówczas na ścianie grzbiet jeżozwierza wyginał się w dzi­ waczny kabłąk. Larsen przymknął oczy. Monotonny szum ulewy usypiał. Roz­ mowa nie kleiła się jakoś. Ludzie już dawno opowiedzieli sobie 18 wszystko. W strasznych chwilach bombardowania oduczyli się w ogóle mówić. Milczeli i teraz wsłuchując się w monotonny stukot kropli dzwoniących o dach baraku. Panującą w izbie ciszę przery­ wał szelest stronic ilustrowanego pisma, które znaleźli w zrzutach. Krzyczące barwy ilustracji i kolorowych reklam dziwnie odbijały od zniszczonych mundurów, zarośniętych twarzy i żółtawego świa­ tła lampki. Porucznik po raz setny chyba przerzuca zatłuszczone strony. W sinym dymie fajek snującym się po izbie, w niepewnie peł­ gających po stole smugach czaiła się nuda. Dni wlokły się teraz za dniami, jeden podobny do drugiego. Niczym nie różniły się od nocy. Dżdżyste, zimne, ciemne. Apatyczni ludzie zaprzestali swa- rów. Znikły dokuczliwe podejrzenia, zapomniano wzajemnych uraz. Ich miejsce zajęło przeogromne znużenie. — Olaf, nie tu. Żle kładziesz — odezwał się sierżant. — Niech no mi który poda mój scyzoryk. Leży pod poduszką na pryczy. Rozejrzał się po izbie. — Isbiórna oczywiście nie ma. — W głosie jego brzmiało nie­ zadowolenie. — Gdzie się znów podziewa w taką ulewę? „Oho, zaraz się zacznie awantura...” — pomyślał sennie Larsen i z trudem podniósł się z miejsca. Wzrok jego padł na okno. Drgnął i znieruchomiał. Na czarnym tle zalanej deszczem szyby zamajaczyła jakaś twarz. Okropna. Upiornie blada. Ni to maska pośmiertna, ni to trupia czaszka. Chciał krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden głos. Zamknął na moment oczy. Po chwili, która wydawa­ ła mu się wiekiem, spojrzał znów w okno. Mętne smugi deszczu spływały po szybie, za którą czerniła się noc. Odetchnął z ulgą. Podszedł bliżej. Nic. — Nerwy! — mruknął z niezadowoleniem. — Larsen, co się tak grzebiesz, dajesz wreszcie czy nie? — nie­ cierpliwił się sierżant. Ręka radiotelegrafisty drżała lekko, gdy podawał Ewaldowi scyzoryk, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. — Wyszedł. Słowo daję wyszedł. Pierwszy raz w życiu — chrypliwy głos Olafa wyrwał wszystkich z sennego milczenia. Marynarz wodził po obecnych osłupiałym wzrokiem. — Pierwszy raz! — powtórzył. — Zapalimy sobie, chłopcy, na tę intencję. Spróbujcie mego 4 Na białym szlaku 49