SYCYLIA OD ŚRODKA
Danilo Dolci — wioski poeta,
pisarz i działacz społeczny. Urodził
się w 1924 r. w Seźana, w rejonie
Triestu. Studiował architekturę i pia-
nistykę w Mediolanie i Rzymie. W
1950 r. zgłasza swój udział w pracach
wspólnoty „Nomadelfia” opiekującej
się po wojnie bezdomnymi, opuszczo
nymi dziećmi. W 1952 r. porzuca stu
dia i wyrusza na Sycylię. Osiada
w Trappeto, w centrum przemytników
i bandytyzmu, okolicy największej
sycylijskiej nędzy, ciemnoty, wyzy
sku. Rozpoczyna działalność społe
czną: nachodzi miejscowe urzędy,
przedkłada opisy sytuacji i domaga
się pomocy władz. Udaje mu się po
zyskać do współpracy innych. W
1968 r. tworzy Ośrodek Badań i Po
czynań (Centro Studi e Iniziative),
który podejmuje planowe działania
zmierzające do ekonomicznego i spo
łecznego podniesienia rejonu. Wraz
i < C U.(ii
rw&fCtiCL <*t
Danilo Dolci
Sycylia od środka
Wybór z dzieł
Tłumaczył Aleksander Konicki
I S K R Y - W A R S Z A W A - 19 7 4
T y tu ły o ry g in a łó w : B a n d ltl a P a rtin ico
ln c h le sta a P a lerm o
S p reco
C hi gloca solo
W stęp : FR A N C ISZ E K K RÓL
O b w o lu tę p ro je k to w a ł: M A C IE J ŻB IK O W SK I
R e d a k to r: B A RB A R A SZY M A Ń SK A
R e d a k to r te c h n ic z n y : W ALDEM AR R O SPIE R SK I
K o re k to r: A G A TA BOŁDOK
C o p y rig h t D an ilo D olci
P a ń stw o w e W y d aw n ictw o „ Is k ry ” , W arszaw a 1974 r.
W y d an ie I. N a k ład 10 000+275 egz.
A rk . w y d . 16,2. A rk . d ru k . 18.
P a p ie r d ru k . m a t. ki. IV 65 g, 82X104.
S zczeciń sk ie Z a k ła d y G raficzn e
S zczecin, Al. W o jsk a P o lsk ieg o 128.
Z am . n r 804. R-17/332
C ena zł 20.—
BUN TO W N IK Z SYCYLII
Danilo Dolci, dobrotliwy olbrzym o jasnych oczach patrzących ciepło
spoza okularów, architekt z wykształcenia, poeta i muzyk z zamiłowania,
przyjaciel ludzi, buntownik i reformator, jest postacią głośną i znaną nie
tylko we Włoszech.
Urodził się w 1924 roku w rejonie Triestu, w Sesana (dziś jugosłowiań
ska Seźana) w rodzinie urzędnika kolejowego.
„Aż do piętnastego roku życia nie przykładałem się zbytnio do nauki,
żyłem w rodzinie drobno mieszczańskiej, uczęszczałem do szkoły rok za
rokiem, ucząc się więcej tych przedmiotów, które prowadzili łubiani przeze
mnie nauczyciele, a pozostałych mniej. Zachwycałem się muzyką, lubiłem
czytać, byłem szczęśliwy, kiedy padał pierwszy śnieg i równie szczęśliwy,
kiedy z nastaniem lata mogłem nareszcie dać nura w wody rzeki czy jeziora.
Ponieważ ojciec mój był zawiadowcą stacji, zmienialiśmy miejsce pobytu
za każdym jego awansem. Umysł mój wzbogacał się, coraz więcej nici łączy
ło mnie ze światem. Także fakt, że ojciec mój był Włochem, matka Słowen-
ką, zaś jeden z dziadków Niemcem, nie mógł — jak sądzę — pozostać bez
wpływu na moje spojrzenie na świat, nie ograniczające się do »ojczyzny«.
Przez cały ten okres, to znaczy do roku 1939 czy 1940, gromadziły się we
mnie odczucia i doświadczenia wspólne mniej więcej wszystkim chłopcom
z tradycjonalistycznych rodzin północnowłoskich, nie mających proble
mów w rodzaju, co jeść, gdzie spać, w co się ubrać, a dokoła mnie przyby
wało kominów i fabryk.
Od szesnastego roku życia stopniowo, dotąd nie wiem dobrze dlaczego,
potrzeba czytania, poznawania poprzez książki doświadczeń i ludzi żyją
cych dawniej, stała się we mnie niezwykle silna. (...) Wstawałem codziennie
o czwartej nad ranem (narzucając zimą płaszcz na ramiona, żeby nie trząść
się z zimna, i przysuwając się jak najbliżej do wystygłego już pieca) i co
5
rano, nim rozpoczął się mój normalny dzień ucznia, »spotykałem się w mil
czeniu ze swoimi bliskimi«, początkowo nieco chaotycznie, a później bar
dziej systematycznie. Każdego ranka tkwiłem nosem w jakimś dialogu
Platona, w tragedii Eurypidesa czy Szekspira, Goethego, Schillera czy
Ibsena. Później, by zrozumieć, jak pojmowali świat i życie ludzie żyjący
przede mną, brałem się do Biblii, Upaniszad, nauk Buddy, Bhagavadgity,
aż do Dantego, Galileusza, Tołstoja. Byłem naprawdę szczęśliwy.
Mijały lata, nadeszła wojna, uciekałem z faszystowskiego więzienia przez
linię frontu. Minęła wojna, zaczęły się pierwsze doświadczenia z pracą,
moja potrzeba wiedzy rosła. Wreszcie w wieku dwudziestu pięciu lat wy
dało mi się, że pojąłem to, do czego ludzie doszli i wyrazili głosem najlep
szych".
Jednocześnie coraz żywiej odczuwał młody Danilo potrzebę odnalezie
nia się w wielości i różnorodności poglądów, potrzebę znalezienia własnej
drogi życiowej. Dotychczasowe uczenie się było nauką z drugiej ręki.
Przyszedł czas na własne doświadczenia, na czyny.
Zgłasza więc udział w pracach wspólnoty „Nomadelfia” opiekującej
się po wojnie bezdomnymi, opuszczonymi dziećmi w Toskanii. Mieszka
razem z sierotami, z chorymi, z byłymi złodziejaszkami. Razem z nimi
kopie latryny w polu, wygrzebuje z ziemi kamienie, zamienia nieużytki
na pola uprawne, buduje domy. Półtora roku takiego życia przyniosło
cenny plon. Danilo zobaczył, jak ogromne znaczenie ma wspólne życie
i wspólna praca dla rozwoju jednostki i społeczności. Wspólna praca przy
nosiła rezultaty: wyrosły nowe domy, nieużytki przekształcały się w upraw
ne pola i ogrody, zmieniała się psychika zmaltretowanej przez los młodzie
ży, „nawet twarze kretynów dzięki wielomiesięcznemu wspólnemu tru
dowi stawały się bardziej ludzkie, czasem wręcz piękniały”.
Pogłębiało się serdeczne zainteresowanie Danila losami ludzi, dojrzało
postanowienie pracy dla nich.
Porzuca uniwersytet, gdzie studiował architekturę, porzuca naukę pla
nistyki i wyrusza w lutym 1952 roku na Sycylię. Osiada w Trappeto, nędz
nej mieścinie nad piękną zatoką Castellammare. Trappeto — z sąsiednimi
Partinico i Montelepre — to okolica największej sycylijskiej nędzy, ciem
noty, wyzysku i niesprawiedliwości. To centrum przemytników i bandy
tyzmu. Tu, w Montelepre, miał swą siedzibę „król mafii", słynny Giuliano.
Więcej tu zresztą buntujących się biedaków niż prawdziwych bandytów.
W tym słynnym „trójkącie diabła" na 33 tysiące mieszkańców znajduje
Dolci 350 „wyjętych spod prawa” ! Skazani są oni w sumie na 3 tysiące lat
więzienia. Przypada na nich natomiast zaledwie 650 lat nauki szkolnej,
to znaczy dwa lata przeciętnie na każdego! Brak funduszów na oświatę,
na służbę zdrowia, na opiekę społeczną, a miliony lirów wydają władze
na policję i więzienia, na utrzymanie porządku siłą.
6
Wstrząśnięty do głębi, zabiera się Dolci do pracy, odwiedza domy, roz
mawia z chłopami i rybakami, poznaje warunki ich życia, radzi, uczy nie-
używania siły, opiekuje się bezdomnymi dziećmi, nachodzi miejscowe
urzędy, przedkłada opisy sytuacji, domaga się pomocy władz. Wskazuje
kierunki działania. Odpowiedzią jest obojętne milczenie.
Zdesperowany Dolci ogłosił w październiku strajk głodowy, poparty
przejmującym apelem do włoskiego społeczeństwa.
„Ubiegłej zimy — pisał — widziałem niemowlę zmarłe z głodu i zimna. Był
to wypadek jeden z setek, jakie mają tu miejsce. Nim dalsze dzieci poumie
rają z głodu, chcę coś zrobić. Jest tu mała rzeczka, której woda spływa
bezużytecznie do morza. Jeśli zbuduje się urządzenie nawadniające, można
będzie przekształcić nieurodzajną ziemię w ogrody i winnice. Trzeba to
zrobić natychmiast. Nie można dłużej czekać. Czekanie oznacza śmierć,
oznacza nowe ofiary. Jeśli nie poruszy ludzi moje wołanie, to może poru
szy ich moja śmierć".
Strajk głodowy „sycylijskiego Gandhiego" nabrał rozgłosu. Sprawa roz
niosła się nie tylko we Włoszech, ale i za granicą. Rząd obiecał pomoc.
Dolci nie zadowolił się obietnicami, żądał pieniędzy na zrealizowanie swoich
projektów.
Po siedmiu dniach głodówki Dolci traci przytomność. Lekarz utrzymuje
go przy życiu z wielką trudnością. I wtedy następuje przełom: przedsta
wiciele władz świeckich i duchownych przybywają do jego łoża z konkret
ną obietnicą natychmiastowej pomocy dla najbardziej potrzebujących
dzieci i starców, z ofertą 5 milionów lirów na wstępne prace przy budowie
tamy, urządzeń nawadniających i dróg.
Ruszają roboty. Dolci staje się w jednym dniu bohaterem całej włoskiej
biedoty i osobą niewygodną dla władz i dla hierarchii kościelnej.
Z prowadzonych nadal obserwacji, sondaży i wywiadów powstaje głośna
książka obrazująca życie tego rejonu: „Bandyci z Partinico”. Książka ta,
wydana w 1955 roku, daleka jest od literackiej gładkości, to krzyczący
dokument opisujący życie ludu pogrążonego w nędzy i ciemnocie, w gło
dzie i chorobach, wyzyskiwanego przez feudałów i mafię, buntującego się
z rozpaczy i gnębionego bezlitośnie przez władze. Do ogólnego opisu
rejonu dodaje autor opis dwu osiedli oraz wypowiedzi kobiet i tzw. „ban
dytów”. Fragmenty dziennika własnego dopełniają całości. Książka przetłu
maczona została na wiele języków, obiegła cały świat, wstrząsając sumie
niami ludzi.
Dolci walczy dalej o pracę dla mieszkańców Partinico i Trappeto. W pier
wszych dniach lutego 1956 roku prowadzi z Partinico setki uzbrojonych
w łopaty i kilofy bezrobotnych. Z własnej woli, bez urzędowego nakazu,
zabrali się oni do wyrównania drogi w niedalekiej okolicy. W ten sposób,
takim „strajkiem na opak”, domagali się prawa do pracy, którą gwarantuje
7
każdemu czwarty artykuł włoskiej konstytucji. Władze inaczej oceniły
wydarzenie. Żandarmeria wezwała do przerwania pracy. Dolci odmówił,
aresztowano go więc z grupą aktywniejszych i osadzono w więzieniu.
Wybuchł skandal na cały kraj. Na procesie Dolciego i dwudziestu dwu
współoskarżonych wystąpili najwybitniejsi adwokaci, jako świadkowie
przybyli głośni literaci i artyści. Proces zakończył się warunkowym zwol
nieniem, był zwycięstwem nad policyjnym terrorem.
Przebywając w więzieniu, Dolci prowadził nie ustające rozmowy ze
współwięźniami: oszustami, złodziejami, handlarzami ulicznymi, z wszyst
kimi, którzy „kombinują", by w jakikolwiek sposób zdobyć środki do
życia. Zebrane materiały były punktem wyjścia do badań nad bezrobociem
i dały asumpt do napisania nowej książki. Przebadano 500 osób w Palermo
i okolicy, przeprowadzono długie rozmowy, przeprowadzono socjologicz
ne sondaże w różnych dzielnicach miasta i w okolicznych wsiach. W bada
niach tych pomogli autorowi przyjaciele, którzy włączyli się w jego akcję.
Niebawem ukazała się książka — dokument, zbudowana z długich wypo
wiedzi ludzi szukających jakiejkolwiek pracy, uzupełnionych socjologicz
nymi przekrojami kilku dzielnic Palermo i okolicznych wsi. „Ankieta w Pa
lermo” wyjaśnia dramat ludzi pozbawionych pracy. Nie mogą oni uczest
niczyć w życiu społeczeństwa i rozwijać się zgodnie ze swymi możliwościa
mi i potrzebami.
„Nad masami wisi głód i klęski żywiołowe, dawni i nowi wyzyskiwacze
wysysają z nich soki bardziej niż wszy. Ale ci ludzie, bierni przez większą
część roku, chętnie wzięliby się do pracy, zainicjowaliby rozwój dla dobra
własnego i dobra ogółu, gdyby tylko wiedzieli, co użytecznego mogą robić.
Woda spływa zimą do morza marnując się, podczas gdy wyschnięte la
tem pola mogłyby dawać plon dla wszystkich. Ale jak można wpaść na
pomysł zbudowania tamy, skoro się nie wie, co to jest tama? Na peryfe
riach miasteczek gnój spala się całymi stertami; jak można go wykorzystać,
skoro się nie wie dobrze, jak się go poddaje fermentacji i użytkuje? (...)
Z powodu nieumiejętności mało wydajna jest i hodowla, i uprawa roli,
podczas gdy większość siedzi z założonymi rękami. (...) Wszyscy mieliby
z czego żyć, ale nie zdają sobie z tego sprawy.
Jak można rozwiązywać problemy, których się nie zna, których się nie
rozumie? Dla wyjaśnienia, jak dalece wszędzie na święcie, choć pod róż
nymi postaciami, przeszkodą w rozwoju jest niski poziom techniczno-kultu-
ralny, zainicjowaliśmy wśród ludności badania opublikowane później pod
tytułem «Marnotrawstwo».
Dolci nie jest już sam. Współpracuje z nim kilkanaście osób dobrej woli,
fachowców z różnych dziedzin, tworzących od roku 1958 Ośrodek Badań
i Poczynań (Centro Studi e lniziative). Dotychczasowe doraźne inicjatywy
przekształciły się w konsekwentne planowe działanie.
8
1. Punktem wyjścia było odtąd zawsze zbadanie objawów i przyczyn tra
gicznego niedorozwoju społecznego i ekonomicznego rejonu.
2. Na podstawie tego rozeznania, a także gruntownego przebadania natural
nych warunków, opracowywano praktyczny projekt. I ten wzorcowy
projekt realizowano cierpliwie i uparcie, pokazując nieuświadomionej
I biernej dotąd ludności, co można zdziałać dla poprawy życia, dla zdo
bycia pracy i chleba.
3 lizeclą formą działalności stało się wywieranie społecznego nacisku
(bez uciekania się do użycia siły) na władze, budzenie w nich poczucia
odpowiedzialności za warunki bytowania ludzi, skłanianie ich do kon
kretnych poczynań na rzecz ich poprawy.
Prace te prowadzą cztery mniejsze ośrodki w Partinico, Corleone, Roc-
camena i Menfi. W Trappeto umiejscowiono centralny ośrodek z pełnym
wyposażeniem technicznym. Tu odbywają się kursy praktyczne dla dzia
łaczy ruchu, dla nauczycieli, tu przygotowuje się ludzi do prowadzenia
badań i do planowania. Tu odbywają się narady i seminaria poświęcone
problemom lokalnym i międzynarodowym.
Badaniami objęto w pierwszym rzucie doliny trzech rzek: Jato, Belice
i Carboi. Opracowano plany wykorzystania wód tych rzek — uchodzących
dotychczas do morza — do nawodnienia znacznych połaci wysuszonych,
pustynnych niemal nieużytków. Nawodnione tereny poświęci się pod
uprawę zbóż, jarzyn, winorośli, sadów owocowych i cytrusowych. Pomy
ślano od razu o zakładach przetwórczych. Wielkie te przedsięwzięcia
będą organizowane zbiorowym wysiłkiem ujętym w formy spółdzielcze.
Da to ludjiom pracę i chleb, pobudzi inicjatywę i wiarę we własne siły,
nauczy zbiorowego działania, nauczy demokratycznego rządzenia się.
I tu dotykamy sprawy ogromnej wagi. .
Dotychczas mieszkańcy zachodnich rejonów Sycylii — otępieni brakiem
pracy i chleba, pogrążeni w ciemnocie, wyzyskiwani przez mafię i bogaczy —
żyli w zupełnym rozproszeniu, każdy sobie, zgodnie ze starym sycy
lijskim przysłowiem: „Kto gra sam, ten nie przegrywa”. Wielokrotnie
ponawiane próby wprowadzenia zmiany kończyły się zawsze niepowodze
niem. Samotni działacze nieraz przypłacali je życiem. Stawali się ofiara
mi mafii. Dolci od dawna bacznie obserwował osobliwości sycylijskiego
społeczeństwa. Dostrzegał istnienie mafii żerującej na ludności, stosującej
gwałt. Dostrzegał wielostopniowe pionowe zróżnicowanie społeczeństwa,
wykorzystywanie biedoty przez zamożnych posiadaczy ziemskich. Dostrze
gał społeczną niedojrzałość mas, brak umiejętności organizowania wspól
nych akcji. Podejmuje teraz poważne socjologiczne badania nad tym pro
blemem.
Sprawozdanie z tych dociekań przynosi wydana w 1966 roku książka
„Kto gra sam...”. Przytacza w niej autor wypowiedzi ludzi o różnym stop-
9
niu wykształcenia i dojrzałości społeczno-politycznej. Książkę zamyka coś
w rodzaju protokołu z wielkiej dyskusji na temat współżycia i współdzia
łania. Przejmująca to lektura.
Ustrój społeczny w zachodniej Sycylii oparty jest na zasadzie wielo
stopniowej klientelarnej zależności. Na górze tej hierarchii stoi potężny
patron, najczęściej bogaty i wpływowy polityk, ośrodek całej grupy. Opiera
się on na pierwszych swoich klientach, którzy pomagają mu, prowadzą agita
cję, organizują mu wybory. Patron odpłaca im wielorakimi świadczeniami,
pomocą w uzyskiwaniu stanowisk, kredytów itd. Od nich zależą z kolei
pomniejsi ludzie stanowiący ich klientelę i również czerpiący z tego ko
rzyści. Na samym dole stoją ludzie prości — chłopi, rybacy, wyrobnicy,
biedota miejska — nie umiejący rozpoznać, gdzie ich żywotny interes,
dający się zwodzić swym „patronom", udzielając im poparcia często wbrew
własnym interesom. Sami natomiast nie potrafią się zorganizować, nie
znają siły zbiorowego działania. „Każdy gra sam”.
Na tym rozproszkowanym i ujętym tylko w karby klientelarnej zależ
ności społeczeństwie żeruje mafia. Zakonspirowana organizacja ludzi bez
skrupułów ściąga haracz ze wszystkich grup zawodowych, posuwając się
często do zwykłego grabienia ludzi posiadających cokolwiek. Mafia wy
musza, grozi, dokonuje gwałtów, morduje. Często ma powiązania z poli
tykami, którzy ją osłaniają. Walczy z wszelkimi próbami demokratycznej
organizacji, ze związkami zawodowymi, likwiduje ich działaczy.
Dolci walczy wraz z garstką skupionych wokół niego działaczy z tym
systemem klientelarnej zależności i z mafią. Usiłuje wzbudzić w ludziach
poczucie własnej godności, uczy, jak się organizować, jak pracować zbioro
wo, zakłada różnego rodzaju kooperatywy.
Kto walczy o reformy społeczne „od dołu”, musi stać się zawadą dla
wszystkich kół rządzących: dla hierarchii kościelnej, dla administracji,
dla mafii. Kościół obrzucił Dolciego ekskomuniką, administracja używa
policyjnego terroru, a mafia morduje jego współpracowników. Strzelano
zresztą i do niego samego.
Dolci jest najszczerszym demokratą i aktywnym antyfaszystą.
Organizuje na Sycylii marsz manifestacyjny na rzecz pokoju światowego.
Tysiąckilometrowy marsz z Mediolanu do Rzymu jest manifestacją na rzecz
pokoju w Wietnamie. W 1958 roku przyznano mu Międzynarodową Nagro
dę Leninowską „Za utrwalanie pokoju między narodami”. Za pracę
dla postępu i dobra ludzkości otrzymał wiele wysokich międzynarodo
wych nagród: honorową odznakę uniwersytetu w Brnie, Sztokholmską
Nagrodę Sokratesa, nagrodę Sonning kopenhaskiego uniwersytetu (przy
znaną poprzednio Albertowi Schweitzerowi, Bertrandowi Russellowi,
Nilsowi Bohrowi) i inne.
W kwietniu 1971 roku Dolci poświęcił kilka dni na pobyt w Polsce.
10
Zrezygnował z bogatego i interesującego programu — zwiedzania za
bytków architektonicznych, odwiedzania muzeów i teatrów, spotkań
z artystami i uczonymi — cały czas swego pobytu, sześć dni, przeznaczył
na zapoznanie się ze zbrodniami hitlerowskiego faszyzmu w czasie wojny.
„Ludzie zapominają — mówił — o okropnościach faszyzmu i wojny.
W ubiegłym roku (1970) powiedziano mi w Hiroszimie, że dziesięć procent
mieszkańców odbudowanego miasta nie wie nic o jego zburzeniu przez
bombę atomową przed 25 laty. Ludzie zapominają. Trzeba przypominać,
ostrzegać”.
Zaczęło się więc drążenie sprawy. Długa rozmowa w Komisji Badania
Zbrodni Hitlerowskich, wielogodzinne rozmowy z byłymi więźniami
oświęcimskiego obozu w Warszawie i Krakowie, czterodniowy pobyt
w Oświęcimiu poświęcony na niespieszne zwiedzanie całego obozu, na do
ciekliwe rozmowy-wywiady ze spotkanymi tam przygodnie „oświęcimiaka-
mi" i z zastępcą dyrektora muzeum oświęcimskiego, wnikliwe obserwacje
zachowania się zwiedzających, a szczególnie grup młodzieży szkolnej. Po
południa i wczesne ranki poświęcał Dolci na pisanie, na opracowywanie
materiałów.
Już po wyjeździe posłaliśmy mu nuty i płytę z nagraniem „Dies irae”
Pendereckiego oraz film z dni oswobodzenia obozu w Oświęcimiu. Doma
gał się natarczywie tych materiałów, pragnąc zorganizować miesiąc walki
z faszyzmem. „Trzeba działać na uczucie poprzez sztukę”.
W niecały rok później ukazała się nowa książka Dolciego, owoc jego
pobytu w Polsce: „Nie czujecie zapachu dymu?" (Non sentite 1’odore del
fumo?). Pisana w Oświęcimiu i Partinico książka zawiera refleksje i medy
tacje autora — w formie poetyckiej i prozą — nad Oświęcimiem i Hiro
szimą.
Taki jest Danilo Dolci, uważany przez jednych za nowego Gandhiego
i Franciszka z Asyżu, za idealistę, a za burzyciela porządku, za heretyka
i komunistę przez innych. Jest głęboko wierzącym katolikiem i działaczem
społecznym, który wszystkie siły poświęcił pracy dla dobra ludzi, pracy
na rzecz pokoju i postępu.
„Sycylia od środka” przynosi wybór najciekawszych fragmentów czte
rech jego książek: „Bandyci z Partinico” (1955) .„Ankieta w Palermo”
(1962), „Marnotrawstwo” (1960), „Kto gra sam...” (1966).
Franciszek Król
WPROWADZENIE
Jest wśród nas cały świat ludzi, których skazaliśmy na
śmierć. Nie mogą tego wytrzymać, więc co pewien czas nie
bez słuszności próbują się buntować; odpowiadamy wtedy
strzałami i więzieniem.
Przestańmy brać stronę silniejszych, przestańmy umożli
wiać im systematyczne, dokonujące się wręcz w biały dzień,
gnębienie drugich. Nie wierzę, byśmy wszyscy byli na tyle
okrutni, aby chcieć nadal mordować i pozwalać mordować
innym. Nie wierzę w to. Pamiętajmy, że życie ucieka.
W rejonie największego bandytyzmu sycylijskiego (Parti-
nico, Trappeto, Montelepre: łącznie 33 tysiące mieszkańców)
na trzystu pięćdziesięciu „wyjętych spod praw a” tylko je
den ma obydwoje rodziców z ukończoną czwartą klasą
szkoły podstawowej.
Ogólnej sumie około 650 lat szkoły (przeciętnie na osobę
nie wypadają nawet dwie klasy szkoły podstawowej) odpo
wiada tu 3 tysiące lat więzienia. A procesy przeciwko „ban
dytom” trw ają nadal.
Liczba chorych umysłowo, kalek i głuchoniemych prze
kracza setkę.
Co miesiąc wydajemy 13 milionów lirów na utrzymanie
policji, „sił porządkowych”, więzień. Rocznie — ponad 150
milionów. Przez dziewięć lat wydaliśmy więc przeszło czte-
15
N
ry i pół miliarda lirów ze społecznych funduszów na zabi
janie i więzienie. W tym czasie nie przybył tu ani jeden
opiekun społeczny, których przygotowuje we Włoszech 28
szkół. 4 tysiące osób potrzebuje natychmiast pracy.
Nie zrobiono nic, aby na przykład wykorzystać wodę z
pobliskiej rzeczki, co zapewniłoby pracę wszystkim. Gdyby
była praca, nie byłoby bandytyzmu.
W całej tej strefie nie ma ani jednej rodziny więzionych
czy zabitych, nad którą ktoś rozciągałby prawdziwy „pa
tronat”. Dzieci aresztowanych przeważnie są skazane na
analfabetyzm i wyzyskiwane już od wieku pięciu czy sześciu
lat. Niemoc, bałagan w życiu publicznym trwają.
Z DNA
Bunt
Po zakończeniu wojny — jeszcze byli Amerykanie —
chleb był obrzydliwy, a bezrobocie straszne. Wiele ludzi
żywiło się przez długi czas Chlebem świętojańskim. Istniała
wtedy kontrabanda zboża do Partinico z okolicznych laty-
fundiów.
29 marca 1944 roku lud powstaje; uwalnia więźniów
i tworzy oddziały, do których należą nawet policjanci (ko
menda policji nie działa), konfiskujące zboże z domów bo
gaczy. Zboże miało być zwożone do młyna, aby powiększyć
racje chleba dla wszystkich.
Rankiem 30 marca ponad tysiąc osób zbiera się przed
urzędem podatkowym: grupa około stu aktywistów jest go
towa na wszystko (warto zauważyć, że chodzi tu o naj
biedniejszych, którzy nie mieli nigdy do czynienia z urzę
dem podatkowym ani z katastrem), pozostali to nie mający
nic lepszego do roboty i gapie. Niektórzy zaczynają wyrzu
cać na ulicę teczki z dokumentami, aby je spalić. Interwe
niuje policja, która zaczyna strzelać w powietrze, aby roz
proszyć tłum. Jeden strzał zabija Pupilla, osiemnastoletnie
go studenta. Kilku ludzi podnosi ciało i zanosi do domu
przy akompaniamencie okrzyków: „Pomścimy go!” Komi
sarz policji, sierżant żandarmerii i paru policjantów zamy
kają się w urzędzie podatkowym, a potem próbują uciekać
drugimi drzwiami w stronę koszar.
Na ten widok ze wzburzonego tłumu pada okrzyk:
2 — Sycylia od środka 17
„Śmierć im!” Słychać pytanie: „Kto umie rzucić granatem?”
Jakiś saper, który świeżo wrócił z Jugosławii, krzyczy: „Ja,
mam srebrny medal za odwagę!” Łapie ręczny granat i rzu
ca (zdaje mu się, że ciągle jeszcze jest na wojnie. Nauczono
go zabijać, jest przeświadczony, że jego postępek jest słusz
ny i bohaterski — czyż nie za takie czyny dostał srebrny
medal?).
Pada drugi granat. Komisarz ratuje się ucieczką, a sier
żant pada na ziemię ciężko ranny: jest dziesiąta rano i aż
do piątej po południu będzie tak leżał na ziemi wykrwa
wiając się, bo tłum dokoła nie pozwoli, by ktokolwiek zbli
żył się do niego dla udzielenia pomocy. Tymczasem inni
palą papiery w urzędzie podatkowym. Wielu twierdzi, że ci,
których „drażnił” urząd podatkowy, a więc z pewnością nie
biedacy, sprowadzili kilku zaufanych ludzi, aby skierowali
wściekłość tłumu przeciw urzędowi podatkowemu i kata
stralnemu, odciągając go tym samym od konfiskowania zbo
ża w ich domach. Psy, ściągnięte zapachem krwi, liżą rany
rannego, który blaga o wodę. Wreszcie jakaś staruszka za
nosi mu trochę wody.
Nad wieczorem przybywa batalion policji i tłum rozpra
sza się, syty okrucieństwa; odezwały się wyrzuty sumienia,
przyniosły uspokojenie słowa jakiegoś księdza i wielkodusz
ne obietnice porucznika policji. Rannego zabierają. Stogi
na polach pełne są tej nocy uciekinierów, którzy boją się
aresztowania. Wielu zostaje aresztowanych. Po przewlekłym
procesie skazano dwu biedaków na 25, a jednego na 16 lat
ciężkiego więzienia.
Od tego czasu bunt trwa nadal, przybierając charakter
akcji politycznej bądź też, o wiele częściej, działalności ter
rorystycznej. Nowi „bandyci” znajdują idealne usprawie
dliwienie w sycylijskim separatyzmie. Głód jest powszech
ny. Mafia kusi tych, którzy w czasie buntu okazali najwię
cej odwagi; kto kradnie bydło i zostawia część dla mafii,
ten jest chroniony; kto nie dzieli się łupem, tego się zabija
lub wydaje policji. Mafia posługuje się bandytyzmem do
celów politycznych. Jej hasłem jest: „Jeżeli nasi zwyciężą
w wyborach, to sprawy ułożą się należycie i wszyscy wy-
18
jęci dziś spod prawa będą wolni. Co więcej, najdzielniejsi
znajdą zatrudnienie w policji”. Po wyborach „bandyci” oraz
wszyscy ich krewni i przyjaciele zauważają, że zostali oszu
kani.
Nieodzowność statystyki
W Partinico mieszka 5 959 rodzin (25 258 mieszkańców
przy końcu 1953 roku) zewnętrznie niezbyt różniących się
między sobą. Grupują się w trzech charakterystycznych
strefach: jedna — na południu, dla której dzielnicę typową
i najsmutniejszą stanowi Spine Sante (połowa jej miesz
kańców to tzw. „kombinatorzy”, bo kombinują, jak związać
koniec z końcem), druga — na północny zachód w kierunku
Via della Madonna (główna kwatera wyjętych spod prawa)
i trzecia — na północny wschód w stronę Mulini (strefa
najbardziej rozpowszechnionej prostytucji).
Partinico obejmuje 10 711 hektarów ziemi: z tego 15 hek
tarów to zupełne nieużytki, 565 — rodzi dzikie figi, 87 —
sumak, a 114 to pastwiska. Pozostaje więc 9 930 hektarów
gruntów uprawnych. Z tego 2 420 hektarów to grunty orne,
255 — pod uprawę warzyw, 672 — nawodnione, 5 897 —
pod uprawę winorośli, 624 — pod oliwki, 62 — pod migda
łowce To 9 930 hektarów ziemi uprawnej podzielone jest
na 4.'l 924 parcele, które są własnością 17 244 osób. 11518
właścicieli ma mniej niż pół hektara, 4 796 od pół do dwóch
hektarów, 740 — od dwóch do pięciu hektarów, 138 — od
pięciu do dziesięciu hektarów, wreszcie 52 — od dziesięciu
do pięćdziesięciu hektarów. Własność jest rozdrobniona,
często kilka odległych działek jest własnością jednej rodzi
ny.
Po potrąceniu podatków, kosztów nawozu i nasion glo
balny średni roczny dochód z rolnictwa wynosi 1 300 milio
nów lirów. Z tego około 122 miliony przypada na 52 właś
cicieli, 117 milionów na 138 właścicieli, 260 milionów na
740, 546 milionów na 4 796 (średnio 110 tysięcy lirów rocz
nie dla każdego), wreszcie około 255 milionów na 11 518
19
właścicieli (na głowę około 21 tysięcy lirów rocznie, czyli
50 lirów dziennie). A ziemia jest nieomal jedynym źródłem
utrzymania.
Robotnicy rolni dostają 500, 600, 650 lirów dziennie, pra
cując około dziesięciu godzin, ale praca jest tylko przez pól
roku. Często nie są nawet ubezpieczeni.
Handel ma charakter przede wszystkim wewnętrzny. Brak
organizacji, która wysyłałaby nowalijki tam, gdzie zysk
byłby większy. Brak jest spółdzielni rolnych oraz ośrodka
zajmującego się produkcją wina. Z tego powodu często mar
nuje się znaczna część zbiorów winorośli (pewnego roku
zmarnowała się niemal połowa!).
Prawdziwy przemysł nie istnieje. Są tylko cztery przed
siębiorstwa typu rolno-przemysłowego. Jedna destylarnia
zatrudnia 30 robotników, pracowników dniówkowych i sta
łych. Dniówkowi pracują na akord przez sześć godzin dzien
nie, biorąc koło 70 lirów za godzinę; pracownicy stali zara
biają 700 lirów dziennie. Praca przy wytłoczynach trwa od
dwu do dwu i pół miesiąca, podobnie przy moszczu. Jeżeli
koszt wina jest niski i opłaca się przerabiać je na spirytus,
wtedy praca jest zapewniona na cały rok; w przeciwnym
razie grozi bezrobocie przez pozostałe miesiące.
Młyn pracuje stale. Zatrudnia 50 robotników dniówko
wych (80 lirów za godzinę) oraz stałych (980 lirów dzien
nie). Jest to urządzenie nowoczesne, produkuje około 45
kwintali makaronu dziennie. Mydlarnia zatrudnia 7 robot
ników, którzy pracują dorywczo, zależnie do dostaw tłusz
czów. Produkcja jest tu ograniczona, a zbyt na miejscu.
Fabryka konserw pracuje tylko w sezonie zbioru pomido
rów — 20 pracowników, w większości kobiet. Produkcja,
ograniczona ze względu na aparaturę nie nadającą się do
większego przerobu, znajduje zbyt prawie w całości na
miejscu.
Prawie nie ma rzemiosła i rękodzielnictwa. Nieliczne ko
biety haftują bądź tkają, zarabiając za cały dzień pracy naj
wyżej 250 do 300 lirów.
Kto nie ma pracy, ten „urządza się”, „kombinuje”. Częsty
jest głód. Komu się udaje, ten emigruje. Wiele domów ma
20
zamiast podłogi klepisko. Średnio troje-czworo dzieci w jed
nej rodzinie. Mieszkania składają się przeważnie z jednej
izby.
Dwa bary: jeden nowoczesny, dla „lepszej publiczności”,
i drugi malutki, przy rynku. Jedna winiarnia, w której
sprzedaje się także napoje chłodzące. Trzy nędzne ciastkar
nie i paru lodziarzy.
Lokalna arystokracja zbiera się w „Klubie Obywatel
skim”, gra w karty, warcaby, szachy i bakarata. Klub nie
prowadzi żadnej działalności kulturalnej.
Cztery czy pięć sal tanecznych z wyszynkiem: tańczą tyl
ko sami mężczyźni płacąc pięć lirów za taniec.
Słabo prosperuje teatr marionetek.
Nikła jest działalność sportowa.
Największą uroczystością jest święto Madonny del Ponte,
Matki Boskiej Mostowej, z wielokilometrową procesją od
sanktuarium w polu do miasta. Żeby powiększyć fundusz
dochodów, gmina narzuca kupno świętego obrazka jako do
płatę przy zaświadczeniach nawet dla biedaków.
Od zakończenia wojny (gdy wielu jadało często tylko
chleb świętojański) wydano wiele milionów na to święto;
nawet w domu publicznym, jak wynika z opowiadań świad
ków, do ceny doliczano dopłatę za znaczek na Madonnę
dcl 1'onle
W dmu święta są wyścigi konne na głównej ulicy, ilumi
nacje nikicslra i ognie sztuczne. Ojcowie i narzeczeni ku-
I>11.1.i lody, prażoną ciecierzycę, pestki dyni, prażony bób,
czasami orzeszki ziemne.
W Wielki Piątek miejscowa arystokracja ma prawo nieść
na ramionach ołtarzyk z Jezusem i Matką Boską płaczącą:
ludność uważa taki wybór niosących za obrazę.
W dzień świętego Leonarda nie idzie się do pracy, żeby
nie było nieszczęścia; ten święty opiekuje się aresztowa
nymi. W maju, na Wniebowstąpienie, chodzi się w pole
zrywać kwiaty, a w karnawale tańczy się w rodzinie: nie
którzy przebierają się wtedy za niedźwiedzie.
21
Mimo braku dokumentów
W radzie gminnej nie można było otrzymać dokładnych
danych co do wszystkich wyborów, gdyż w całym budyn
ku nie udało się znaleźć dokumentów: nie wiadomo, gdzie
podziała się część tych papierów. Ale zasadnicze dane są
następujące: na 32 członków rady, zgodnie z systemem
większościowym, jest 24 chadeków, 4 z grupy liberalno-
-monarchicznej i 4 z lewicy.
Siły porządkowe składają się z 30 żandarmów, około 15
strażników skarbowych i 50 strażników rolnych. Mimo to
w odległości trzech kilometrów, na oczach ludności całej
zatoki, czyli ponad stu tysięcy osób, dziesiątki kutrów mo
torowych od jedenastu lat łowią nielegalnie, odbierając
chleb tysiącom rybaków. Jeszcze dziś odpowiedzialne czyn
niki temu nie przeciwdziałają.
Jest pięciu strażników miejskich. Dziesięciu strażaków ma
zapewnić ochronę przeciwpożarową Partinico i jeszcze dzie
sięciu innym wsiom, dość nawet odległym, za pomocą nie
wystarczającego ekwipunku — brak jest gaśnic pianowych,
obydwa wozy strażackie są starego typu, a w wioskach brak
jest kranów pożarowych w sieci hydraulicznej.
Nieczystości, szczególnie w bocznych uliczkach, pozosta
wia się w stertach pokrytych rojami much. Z wielu domów
wylewa się płyny na ulicę, a nie do rynsztoków; nawet tam,
gdzie one istnieją. Raz na dzień powinien by pojawić się
zamiatacz; ale na wielu ulicach miotłę widuje się raz w ty
godniu, a na niektórych nigdy. Śmieci nie odbiera się z do
mu. Z najwyższym zdumieniem dowiadujemy się, że jest
około trzydziestu ludzi zajmujących się oczyszczaniem mia
sta. Ale zdaje się, że paru z nich służy za ordynansów u ja
kiejś „władzy”. Ludzie ci nie otrzymują żadnych dodatków
rodzinnych, nie mają żadnej opieki lekarsko-farmaceutycz-
nej. Traktowani jako robotnicy dniówkowi, otrzymują wy
nagrodzenie tylko za dni pracy, 650 lirów dziennie. Nie do
stają ani obuwia, ani ubrań ochronnych. Naprawdę w służ
bie oczyszczania miasta pracuje dwudziestu ludzi z trzema
wózkami. Mogą oni zostać zwolnieni w każdej chwili bez
żadnego odszkodowania.
Czwarta część kanalizacji wymaga naprawy, ponad czwar
ta część ulic — uporządkowania. Urząd pocztowy jest brud
ny i za mały, ma tylko trzy okienka.
Komunikacja, jak na razie, wystarczająca.
Telefony funkcjonują, jest ich 222. Użytkowników energii
elektrycznej jest 5 169 (w porze deszczowej często brakuje
światła): przeciętne miesięczne zużycie wynosi 46 tysięcy
kilowatogodzin na oświetlenie i 45 tysięcy — na urządze
nia przemysłowe (pompy nawadniające, tłocznie, małe war
sztaty itd.).
Nie ma ani łaźni publicznej, ani publicznej pralni. Cienki
strumyczek wody musi wystarczyć kobietom całej dzielni
cy. Ta woda, płynąca z rzeźni, gdzie płucze wnętrzności
zwierząt, przemywa potem — tym skuteczniej, bo namy
dlona — ziarno w trzech młynach.
Nowy, istniejący od dwóch lat klozet publiczny funkcjo
nuje jako tako.
Jeden dom publiczny. Prostytucja za mniej niż 200 lirów,
nawet za 50 lirów. Dwa banki, sąd i urząd ewidencyjny.
Trzy przychodnie lekarskie i jedna weterynaryjna.
Magistrat, kierownictwo szkoły i urząd podatkowy —
wszędzie bałagan.
Woilnci.i,", .usługuje na szczególną uwagę. Są dwa źródła.
/ iilcrwHzrgn woda często zanieczyszczona szlamem z
biegającej w bezpośrednim sąsiedztwie sieci kanaliza
cyjnej dociera tylko przez cztery i pół godziny dziennie.
Z drugiego, które zasila parę studzienek, woda dochodzi
kamionkowym przewodem często popękanym.
Na zebraniach gminnych nikła frekwencja. Dwa zebrania
rady, które powinny odbywać się w myśl przepisów, do
chodzą do skutku z wielkim trudem.
Pogłębienie obrazu
W rejestrze ubogich jest zapisanych około 1 800 rodzin.
Z tego tylko 8—10 otrzymuje bardziej regularnie zasiłki:
23
bądź 1 000 lirów miesięcznie, bądź pół kilograma chleba
dziennie. Pozostali dostają na Boże Narodzenie i na Wiel
kanoc paczkę żywnościową wartości 500 lirów i czasami
przy jakiejś okazji zapomogę. W ciągu roku prefektura asy-
gnuje na ten cel 5 i pół miliona lirów. Warto zaznaczyć, że
na policję, i w ogóle na straż, wydaje się miesięcznie 7 mi
lionów, czyli 84 miliony rocznie. Na roboty publiczne prze
znacza się znacznie mniej, około 50 milionów rocznie.
Ambulatorium położniczego brak. Śmiertelność dzieci wy
nosiła w 1947 roku 8,1 procent, w 1953 wzrosła do 8,9 pro
cent. Bardzo wiele matek nie wie nawet, że istnieje Naro
dowa Organizacja Matek z punktem konsultacyjnym pedia
trycznym i położniczym. Lekarz przychodzi tutaj na parę
godzin dwa razy w tygodniu z jedną pielęgniarką, która ob
sługuje siedem gmin. Bałagan. Brak nawet mleka do roz
dzielania pomiędzy matki, które nie mogą karmić. Często
umierają niemowlęta, dla których z braku środków nie moż
na znaleźć mamki. Dom podrzutków jest w Palermo.
Na 1 700 dzieci w wieku od trzech do pięciu lat są tylko
dwa przedszkola o łącznej liczbie 330 miejsc. Jest to abso
lutnie niewystarczające, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę,
jak bardzo pilną sprawą jest zabranie dzieci z ulic i z do
mów przynajmniej w ciągu dnia.
Sierociniec dla dziewcząt ma 50 miejsc. Brak sierocińca
dla chłopców. 180 dzieci spędza miesiąc na półkoloniach w
mieście. Nie ma żadnej opieki (nawet przytułku) dla ubo
gich starców.
Pomoc parafii jest znikoma.
Kasa Chorych: 12 tysięcy podopiecznych, 28 lekarzy, w
tym ani jednego specjalisty. Chorzy — jeśli mają pienią
dze — muszą na badania rentgenowskie jechać aż do Pa
lermo i stamtąd często odsyłani są do Partinico, żeby ocze
kiwać szereg dni na wyznaczoną wizytę. Robotnik, który
chce skorzystać ze społecznej pomocy lekarskiej dla członka
rodziny, musi zwracać się do Palermo. Upływa co najmniej
miesiąc, zanim załatwi się formalności, a dokumenty często
zostają zagubione. Członkowie rodzin robotników rolnych
nie korzystają z opieki farmaceutycznej i położniczej. Per-
24
sonel zbyt szczupły, lokale nieodpowiednie, aparatura nie
wystarczająca.
Dopiero od czterech lat istnieje szpital publiczny, jedyny
w całej okolicy; 28 łóżek ma służyć również chorym z Mon-
tolepre, Balestrate, Borgetto, Trappeto, Giardinello. Prze
nośny aparat rentgenowski praktycznie służy jedynie do
diagnozy w wypadku złamań. Brakuje lokali na izolatki dla
zakaźnie chorych, pozostawia się ich w domu, wśród rodzi
ny. W przypadku porodu stawia się parawan dokoła łóżka
położnicy, we wspólnej sali, przy oczywistym niebezpieczeń
stwie zakażenia. Od czterech lat funkcjonuje prywatna kli
nika z 20 łóżkami.
Warto zapamiętać wyjątkowo dużą liczbę chorych umy
słowo: w najbiedniejszej dzielnicy miasta w Spine Sante
ii.i 330 rodzin znaleźliśmy wspólnie z lekarzem siedemnaście
wypadków.
Ilość dzieci podlegających obowiązkowi szkolnemu w roku
szkolnym 1953-54 wynosiła 5 092. Z tej liczby zapisanych
zostało około 2 650, ale przed końcem roku zrezygnowało
około 15 procent. Pozostało więc 660 ■— w 20 klasach pierw
szych, 589 — w 19 drugich, 406 — w 14 trzecich, 297 —
w 11 czwartych, 225 — w 9 piątych podstawowych. Około
300 dzieci uczęszcza w Partinico do szkoły przysposobienia
n >1niczego (ogródek doświadczalny o wymiarach 12 na 20
11u•1111w), •zawodowej i średniej, kształcącej w zakresie upra
wy winorośli. Istnieje pięć klas liceum klasycznego. Liczba
sal prawie odpowiada liczbie klas. Patronat szkolny doży
wia w południe około 600 dzieci, którym też od czasu do
czasu kupuje książki i zeszyty.
Dom Dziecka opiekuje się przez cały dzień 125 dziećmi,
uczęszczającymi tam na zajęcia pozaszkolne. Około 100 mło
docianych już pracujących chodzi do szkoły wieczorowej.
Jest parę wieczorowych kursów ludowych dla analfabe
tów.
Około stu studentów uniwersytetu.
W dzielnicy Spine Sante na 98 chłopców w wieku szkol
nym ponad 20 nie chodziło nigdy do szkoły.
Nie ma biblioteki publicznej. Nie ma też koncertów; cza-
25
sem orkiestra dęta gra na rynku. Kina przyciągają coraz
więcej ludzi. W dni świąteczne sale są przepełnione; latem,
kiedy otwarte są również trzy kina na wolnym powietrzu,
łączna ilość miejsc widowiskowych dochodzi do trzech ty
sięcy. Nie ma teatru. Cztery albo pięć razy do roku zjawia
się jakaś teatralna trupa objazdowa. Akcja Katolicka orga
nizuje zimą przedstawienia w lokalach przykościelnych, jako
aktorzy występują albo sami mężczyźni, albo same kobiety.
W roku 1943 były dwie parafie, obecnie jest sześć. Głów
ną działalnością kulturalną parafii jest nauczanie katechi
zmu na cotygodniowych lekcjach, jakie proboszcz powinien
obowiązkowo prowadzić dla ludności. Często ksiądz jest
zmuszony zawiesić lekcje z braku uczestników. Dzieci na
tomiast pilnie uczęszczają na lekcje katechizmu, szczególnie
w okresie poprzedzającym przygotowanie do pierwszej ko
munii.
Prawie cała ludność uważa się za katolicką.
Uzupełnijmy ten ogólny obraz konkretnym przykładem
warunków bytowych ludzi „wyjętych spod prawa”.
Na Via della Madonna
Dzielnica ta leży na północny zachód od centrum miasta;
przecina ją ulica della Madonna. Żyje tu około 910 rodzin,
z tego 400 w nędzy. Około 500 rodzin nie ma wody w do
m u; dwie trzecie ulic pozbawione jest kanalizacji, połowa
ma nawierzchnię brukowaną.
Dniówka robotnika rolnego i pastucha, za pracę trw ają
cą dziesięć, a nawet dwanaście godzin, do 1950 roku wy
nosiła 350 lirów. Obecnie wzrosła do 400, 500, niekiedy 650
lirów. Oczywiście, kiedy jest praca, to znaczy przez pół,
najwyżej przez dwie trzecie roku.
W tej jednej tylko dzielnicy 161 osób odbywa karę wię
zienia lub zostało zabitych. 37 z nich to pasterze — ludzie
wynajmowani bądź na dniówkę, bądź na połowę zysku do
wypasania jednej, dwóch lub trzech krów. Kiedy nadchodzi
lato i ziemia jest spalona, trzeba stawać na głowie, żeby
26
bydło nie zdychało i dawało mleko. Aby dac sobie radę z
trzema krowami, trzeba posyłać dzieci, nawet najmniejsze,
żeby znosiły paszę przez cały dzień i skąd się da.
88 więźniów to robotnicy rolni. Łatwo zrozumieć ich ule
ganie pokusom, gdy się pomyśli, że za nieludzki wysiłek
otrzymują 40 lirów dziennie! .
Wśród więźniów jest 19 pracowników niezależnych mb
prawie niezależnych: są to połownicy, drobni właściciele czy
prawie rzemieślnicy. Nie ma wśród nich żadnego prawdzi
wego rzemieślnika, nikt z nich nie ma zapewnionej stałej
1)1S wreszcie w więzieniach 17 kobiet (czasami uwalnia
się męża, a zatrzymuje żonę). , . KQ
Na 161 więźniów 68 nigdy nie chodziło do szkoły, 69
uczęszczało tylko do pierwszej, drugiej bądź trzeciej klasy.
Nie nauczyli się wystarczająco czytać, pisać czy rachować,
w większości przypadków z braku ćwiczenia zapomnieli
wszystko. Tylko 10 uczęszczało do klasy czwartej, 7 do pią
tej 3 do pierwszej gimnazjalnej lub zawodowej, 1 do ru-
,rjej; 3 więźniów ukończyło trzecią klasę gimnazjalną albo
M? M m o społeczeństwo, które 161 więźniów kształciło
I .rznie przez 296 lat szkolnych, dopełnia ich „wykształce-
• jes/cze dzisiaj 714 latami i 10 miesiącami więzienia,
,, n;i lat zesłania, 43 nadzoru policyjnego, me Ucząc
'" War to'4zauważyć, Że na 161 więźniów 140 ma rodziców
analfabetów, u 20 jedno z rodziców jest analfabetą, a za
ledwie jeden ma ojca i matkę, którzy uczęszczali do czwar
tej klasy szkoły podstawowej.
W Montelepre
Gdyby w tej miejscowości po pierwszych miesiącach za
mieszek interweniowano i dano ludziom pracę, wówczas
nikt nie stałby się bandytą. Po powrocie z wojny mężczyźni
nie mieli pracy, gdyż między skałami jest mało ziemi (514
hektarów użytków: średnio 0,1 hektara na głowę!).
Była tam opuszczona prochownia, bez strażnika. Na kilka
miesięcy stała się czymś w rodzaju kopalni. Ludzie chodzili
tam codziennie szukać czegoś, co dałoby się wykorzystać
lub sprzedać. Rozbierali pociski, aby sprzedawać ołów. Rzu
cali je z okna, a potem wychodząc zabierali. Pewnego dnia
rzucony pocisk wybuchł. Cała prochownia wyleciała w po
wietrze: było 23 zabitych, wśród nich także dzieci.
Robotnicy najemni otrzymywali za osiem godzin pracy
200—250 lirów, jeżeli w ogóle była praca, podczas gdy kilo
gram chleba kosztował 115 lirów. Znaczna część ludności
próbowała zarobku ścinając górską traw ę i przerabiając ją
przy pomocy rodziny na treść do materaców. Dawało to
średnio 200 lirów dziennie, jak dobrze poszło, ale praca
była niebezpieczna: łatwo wbić sobie gwoździe w ręce czy
pokaleczyć palce (sześć ciężkich wypadków). Niektórzy cho
dzili kopać przez cały dzień w zamian za kilogramowy bo
chenek chleba. Ktoś spróbował wybrać się do pracy do
Camporeale: po pięciu dniach pracy, przy rozliczaniu z wła
ścicielem kosztów zjedzonego chleba i nie kraszonego bobu,
okazało się, że jest jeszcze winien 5 lirów.
Około pół miliarda lirów wydatkowano na represje tylko
w tej jednej miejscowości; w rezultacie spowodowało to nę
dzę, nienawiść, śmierć. Jeszcze dzisiaj w Montelepre (5 381
mieszkańców w roku 1948) nie ma ustępu publicznego ani
publicznego prysznicu. Dzieci spędzają czas przeważnie na
brudnych ulicach. Nie ma ośrodka opieki społecznej, nie ma
przemysłu, bo nikt nigdy nie zbadał dokładnie szans wyko
rzystania możliwości lokalnych. Rodziny osierocone przez
ojca nie znalazły żadnej opieki. Rodziny więźniów nigdy nie
uzyskały żadnej pomocy (raz jeden drobną jałmużnę).
Za te pół miliarda lirów, nikogo nie zabijając i nie nara
żając na śmierć żadnego ze „stróżów porządku”, można było
przeobrazić to miasteczko, dając mu impuls życiowy na całe
wieki.
Uważam za swój obowiązek nie przemilczać faktu, że w
trakcie akcji sił porządkowych przeciw „wyjętym spod pra
wa” popełniono wiele ciężkich gwałtów i okrucieństw.
Na 147 „wyjętych spod prawa” 108 nie chodziło nigdy
28
do szkoły albo zapomniało zupełnie to, czego się nauczyło;
15 doszło do czwartej klasy, 20 do piątej, 1 do pierwszej
gimnazjalnej czy zawodowej, 2 do drugiej gimnazjalnej czy
zawodowej, 1 do trzeciej gimnazjalnej. 136 spośród nich ma
rodziców analfabetów.
Jest wśród nich 21 kobiet, 82 robotników rolnych, 2o pa
sterzy, 2 szewców, 1 szewc-łatacz starego obuwia, 1 kra
wiec, 1 urzędniczka, 7 woźniców, 1 bez zawodu, 2 kowali,
■i domokrążców, 1 blacharz, 1 pomocnik młynarza. Tylko
pięciu czy sześciu było zdolnych do samodzielnej egzysten-
Na 147 osób „wyjętych spod praw a” przypada ogółem
350 lat nauki szkolnej; zaś suma lat więzienia wynosi 1032
lata i 7 miesięcy; suma lat zesłania — 94 lata i 4 miesiące
(,ńe licząc nadzoru policyjnego i setek więzionych pomz( j
(i miesięcy). Dwóch zostało otrutych w więzieniu i juz mc
więcej na ich tem at nie udało się dowiedzieć; wszyscy mil
czą. Ponad 40 zabitych. A przecież przy dobrej woli żaden
z nich nie dostałby się do więzienia, żaden z nich me zo
stałby zabity.
W NIEKTÓRYCH DOMACH PARTINICO
U Nunzii
— Wie pan, co bym chciała? — mówi siwowłosa Nun-
zia. — Dwa tysiące lirów na miesiąc. Jestem przecież głu
cha, bo skleroza uderza mi do głowy. Mam osiemdziesiąt
jeden lat i arteriosklerozę; biorę na to zastrzyki, robi mi
jeden staruszek, mówią na niego „kapral”. Mój mąż był
sparaliżowany, trzymałam go przez siedem lat w łóżku, a
jego renty po śmierci mi nie dali. Ziemi nie mam. Mam
dom, ale należy on do mojego syna z Ameryki, który mi go
zostawił, mówiąc: „Utrzymaj się z tego”. Jak ja się mam
utrzymać za te cztery tysiące lirów rocznie, co mi dają lo
katorzy? A nie mam prawa go sprzedać. Dzisięcioro bli
skich mi umarło przez dziesięć lat. Miałam siedmiu synów,
trzej umarli. Ze zmartwień i nędzy zmarli dwaj bracia.
Przez to, że byli biedni, to nawet żony nimi pogardzały.
Bo jeden był chory, kaszlał, miał chorobę piersiową, wy
glądał obrzydliwie, kiedy pluł. I mówił do mnie: „Siostro,
czuję ogień w piersiach”. Męża pocięły na polu pszczoły;
odprowadzałam go na pole, bo był niewidomy. „Nunzia —
wołał do mnie — pomóż mi!” A ja nie mogłam mu pomóc,
bo pszczoły mnie kąsały, i tylko rzuciłam mu szal, gdyż nie
mogłam się zbliżyć. Potem leżał w łóżku, porobiły mu się
rany i przez cały dzień wciąż tylko krzyczał: „Matko Prze
najświętsza!” A ja czyściłam mu te rany i cierpiałam jesz
cze bardziej. Potem zmarła mi córka i wnuczka. I jeden
mój brat umarł, bo od bobu, który wciąż jadł, dostał gan
30
greny i zgniły mu wnętrzności. Tyle tylko wiem: zostałam
ama. Matka mi umarła, kiedy miałam siedem lat. Miałam
Irzęch braciszków i opiekowałam się nimi. Nigdy nie cho
dziłam do szkoły.
Kiedy jest dla ciebie święto?
Czyż może być większa radość jak wtedy, kiedy Matka
Koska Mostowa przybywa do miasta?... Jestem sama. Nie
mam już nikogo, co by mi podał wody. Ona tylko mi po
została i ma mnie w swojej opiece. Kiedy umrę, pójdę do
Niej. Mój syn, ten z Ameryki, ma pomieszane zmysły. Je-
dinli na manewry do Chicago w Ameryce, jeden żołnierz
strzelił do siebie i zmarł. Nie nauczono go strzelać i stracił
tycie. A mój syn przez to stracił rozum.
.test ubrana całkiem czarno. Na piersi ma rysunek kwia
tu, z mosiężnych kuleczek. Widząc, że zwróciłem na to uwaj
gę, mówi:
-- Chciałam to pozrywać, te rzeczy... ale potem zobaczy
łam, że się drze materiał... Tę suknię kupiłam na rynku za
pięćdziesiąt lirów, bo nie miałam się w co ubrać. Na rynku
są za pięćdziesiąt lirów, trzydzieści lirów, dwadzieścia pięć,
l nawet za dwadzieścia. Tak robi całe miasteczko; jesteśmy
biedni, więc tam się ubieramy.
— Co robisz zazwyczaj?
— Siedzę. Męczy mnie dusznica i nie mogę nic robić, m u-
■zę siedzieć. Patrzę.
— Czy sąsiedzi ci pomagają?
—Każdy ma swoje zmartwienia... Akurat o mnie by mieli
myśleć! Raczej mną pogardzają, bo jestem stara. Przed
wczoraj poszłam na rynek, bo mi burczało w brzuchu, a nie
mogłam sobie nic kupić. Jak miałam kupić za te pięćdzie-
■iilt lirów?
Czy pamiętasz, jak wyglądało miasteczko, kiedy byłaś
młoda?
- Miasteczko zawsze było biedne. Pamiętam, jak raz
minłam osiem soldów i poszłam kupić kilo makaronu: kosz
tował osiem soldów, ale pomyślałam sobie: „Czy nie lepiej,
żebym sobie kupiła kurczaka?” (bo chciałam hodować kury,
miałam taki zamiar). Kiedy przyszłam do domu, syn uderzył
31
kurczakiem o drzwi i on zdechł, i tak zostałam głodna bez
makaronu i bez kurczaka.
— Jakie mieliście rozrywki, kiedy byłaś młodsza?
— Nie wiedzieliśmy, co to kino. Raz poszłam do Matki
Boskiej, szłam tam na piechotę, z miłości do Matki Boskiej.
— Jakim chciałabyś widzieć świat?
— Świat nie podoba mi się. Nigdy mi się nie podobał.
Gdybym była Panem Bogiem, wiedziałabym, jak zrobić,
żebyśmy nie musieli opłakiwać umarłych, nie musieli roz
dzielać matek od dzieci, a dzieci od matek. Zrobiłabym tak,
żeby ci, co się rodzą, zawsze jakoś sobie dawali radę w
życiu. To, co jest, mi się nie podoba.
U Marii
— Mam bóle w głowie, żołądku i przełyku. Dziś mija
rok, jak prawie nie jem. W naszych domach kupuje się coś
jednego dnia, a przez dwa następne nic. Mam chroniczny
katar. Ale te bóle pochodzą ze zbytniego osłabienia.
Obok niej zamężna córka z niemowlęciem na ręku, któ
re — prawie śpiąc — ssie z noskiem zngłębionym w piersi.
Trzyletni może chłopak biega tam i z powrotem, worek
mosznowy zwisa mu z powodu przepukliny prawie do ko
lan.
— Trzeba usłyszeć, jakie słodkie słowa wychodzą z tej
buzi: „Babciu, gdzie jest moja mamusia, gdzie jest mój ta
tuś?” Przepuklinę ma od urodzenia; czasami, kiedy płacze
i wysila się, opuszcza mu się aż do kolan.
— Czy radziliście się specjalisty?
— Nie, bo nie możemy. Lekarz mówi: „Kiedy się pani
zdecyduje, proszę go przywieźć do szpitala i zrobimy mu
operację”. Ja się boję, że mi umrze. Poświęciłam go świę
temu Józefowi. Nazywa się Krzysztof, ale poświęciłam go
świętemu Józefowi.
Dziecko na ręku wygląda na dwa — trzy miesiące, a ma
sześć. Ma kolczyki bawełniane, „bo złoto poszło do jubile
ra”.
32
Kiedy się urodziła, w czwartek koło trzeciej nad ra
nem, miała krwotok z ust i z pupci, jak przy biegunce.
Natychmiast zawołaliśmy doktora; nie można było znaleźć
r.idnego, ale potem jeden doktor przyszedł, chociaż inni nie
chcieli. Kiedy przyszedł doktor, powiedział: „Jeżeli to krwo-
luk wewnętrzny, dziecko umrze, a jeżeli to połknięta krew,
inv.eżyje”. Natychmiast zrobił płukanie i zastrzyk witami
n y Potrzebne były środki wzmacniające także dla matki.
— Mario — przerywam jej — czy chodziłaś do szkoły?
■Moja matka umarła i zostawiła mnie pięcioletnią,
clrugą siostrę siedmioletnią, trzecią dwuletnią i najmłodsze
d/.lecko ośmiomiesięczne; i musiałam walczyć o życie za
miast iść do szkoły. Czego ja nie przeszłam... Kiedy byłam
mula, ojciec się ożenił i miałam macochę; macochy zawsze
ile traktują dzieci, któż będzie taki jak matka? Więc do
■-koły posłali mnie, o ile pamiętam, kiedy miałam siedem
lul. Ale ponieważ byłam wyrośnięta i ci mali mówili na
innie „ta oślica z pierwszej klasy”, wstydziłam się i nie
chciałam więcej chodzić. Macocha mnie biła, żebym poszła,
nie ja mówiłam: „Nie pójdę, mali wytykają mnie palcami”.
I'i-zestałam chodzić i nawet liter nie znam. Swoje dzieci do
;tzkoły posłałam, ale przecież książek i zeszytów darmo nie
dają, więc powiedziałam im potem: „Dzieci, zostańcie w
domu”. W czas zimowy dzieciaki są gołe, przydałyby się
buciki. Ojciec zostawił mi ze dwa tumula ziemi (26 arów);
mój mąż nie może pracować. Sprzedałam te dwa tumula,
zęby móc leczyć chorą córkę.
Chce wyciągnąć podobiznę z szuflady; córka powstrzy
muje ją siłą:
— Daj spokój, po co ci to, żeby potem przez trzy dni
płakać?
Matka z płaczem:
— Między nami mówiąc, moja córka się czegoś przestra
szyła, przyśniło jej się coś i ze strachu zaczęła pluć krwią,
Kiedy się dzieje coś niedobrego, to wtedy każdy się wtrąca.
Mówili mi, że ona umrze na gruźlicę, że jesteśmy wszyscy
gruźlikami.
J — S y cy lia od śro d k a 33
Plącze niemal z wściekłości. Jakaś sąsiadka:
— Teraz to nie jest dziedziczne, wszyscy jesteśmy tacy
przez zbytnie osłabienie.
— A czy twój mąż chodził do szkoły?
— Wcale nie zna liter, zupełnie, wszyscy jesteśmy anal
fabetami.
— A mąż twojej córki?
— Pracuje tak samo na roli, za sześćset lirów. On też
nigdy nie chodził do szkoły.
— Ile masz dzieci?
— Sześcioro, wszystkich nas jest jedenaścioro, razem z tą
tu zamężną córką i jej dwoma dzieciakami. Ona ma dwa
dzieścia osiem lat, potem jest syn dwudziestoletni, dziew
czynka piętnastoletnia, jedna dwunastoletnia, jedna dzie
więcioletnia i jeden chłopak czteroletni. Krzysio z przepu
kliną ma dwa i pół roku. Kiedy się urodził, wyglądał jak
nieżywy, cały żółty; nie wierzyłam, że wyżyje, ochrzciłam
go szybciutko. Mnie, jak pamiętam, nigdy nic nie dolegało,
zawsze miałam dobre zdrowie, ale od czterech lat, od śmier
ci córki, straciłam zdrowie. Pamiętam zawsze słowa córki,
jak mówiła: „Mamusiu, ofiaruj dziesięć tysięcy lirów Matce
Boskiej, żeby mi okazała łaskę”. Dałam te dziesięć tysięcy
lirów, ale łaski nie raczyła mi wyświadczyć. Chciałabym,
żeby Matka Boska przywróciła do życia tę córkę. Serce, to
sama wiem. jakie mam. A co do tych ludzi, którzy źle mó
wili o mojej córce, to modliłam się do świętego Józefa, żeby
to, co jej dolegało, spadło na nich.
U Franceski
Tutaj przy wchodzeniu trzeba uważać, gdzie się stawia
nogi, wszędzie pełno śliskich kurzych odchodów. I jeszcze
zapach czosnku.
— Mam siedmioro dzieci, rozumie pan? Siedmioro.
I wszystkie mieszkają w tym domu. Jest nas tu dziewię
cioro do spania (cztery metry na sześć). Trzeba mnóstwo
pieniędzy na dom. Wczoraj jeden sąsiad się powiesił. Zało
34
żył sobie węzeł na szyję i powiesił się. Przerwał mu się
kręgosłup; miał troje dzieci.
— Co robi twój mąż?
— Co się nadarzy, dość, że przyniesie kawałek chleba do
domu. Bywa, że pracuje, a bywa, że nie ma pracy. Bywa
tak, że zarabia w fabryce i dostaje wtedy nawet zasiłki, ale
częściej nie pracuje.
Nad małżeńskim łożem wisi obrazek ozdobiony takim na
pisem :
Małżonkom
Attilio i Francesce,
złączonym w Imię Pańskie,
niechaj życie upływa
w szczęściu, miłości
i dostatku.
Mówi matka, z lekkim uśmiechem:
— To wygląda jak dokument. Kiedy ja umrę, moje dzieci
będą pamiętały... Chociaż kto wie... Może go zniszczą...
— Czy twój mąż chodził do szkoły?
_ Do szkoły nie, jest analfabetą. Ja chodziłam do szko
ły. Z czytaniem, oczywiście, daję sobie radę. Trzy klasy,
miałam przejść do czwartej.
— Czytasz gazety i książki?
— Kiedy zdarzy się okazja, ale ostatnio mam tyle kło
potów...
— Czy możesz śledzić nowiny ze świata?
— Kiedy się czyta, czyta się także gazety. Jeżeli ja nie
kupuję, to kupuje kto inny i czytamy od deski do deski.
— Jakie filmy lubisz?
— O miłości, o świętych. Są też tragedie, na których się
płacze. Religia jest sprawiedliwa, święta. Mój ojciec jest za
krystianem w kościele i ja tam chodzę, kiedy tylko mogę.
W domu mamy święte obrazy i adorujemy je, kiedy nie
możemy pójść do kościoła.
— Jakim chciałabyś widzieć świat?
_ Spokojny, bez wojny ani niczego takiego, aby wszyscy
dla siebie byli jak bracia i siostry.
— Jesteś osobą inteligentną.
— No chyba, brakuje tylko pełnego portfela. Najstarszy
z dzieci jest ten, Salvatore; szesnastoletni. Ma książkę pra
cy, ale teraz jest okropne bezrobocie. Miał chodzić do trze
ciej klasy. Po nim jest Giovanni, trzynastoletni, ukończył
czwartą klasę. Potem jest Franco, jedenastoletni. Ciągle w
pierwszej klasie, nie dlatego, żeby nie był inteligentny, ale
nie chce chodzić do szkoły. Potem ta, Caterina, co trzyma
na ręku małego, dziewięcioletnia. Nie mogłam jej posłać do
szkoły, bo musi zajmować się małym. Rosaria, na którą mó
wimy Sara, ma sześć lat. Czy to możliwe, że jest nas aż
tyle. Mój Boże, cała kompania. Potem Carmela i ten mały,
Giglio.
U Vincenza
Ściany popękane, nie tynkowane.
— Czy dach jest dobry?
— Same dziury.
— Ubikacja?
— Nie ma. Tylko dziura. Ściana zewnętrzna jest dziurawa.
Rodzina Vincenza M., z rocznika 1894, żonaty z Grazią N.
Dzieci dziewięcioro, z czego pięcioro żyje. Trzech synów
jest żonatych.
— Ta jest panną, a druga osiem dni temu uciekła z domu
z narzeczonym i jeszcześmy się nie pogodzili.
— Ziemia?
— Nie mamy.
— Możesz jeszcze pracować?
— Jako sprzedawca oleju. Ale teraz, kiedy jest gaz płyn
ny, sprzedaje się go mało. Kupuję trochę oleju i krążę po
ulicach z tym (pokazuje kanister z miarką).
— Ile zarabiasz?
— 200, 300, najwyżej 350 lirów; za młodu handlowałem
też rybami. Ludzie kupują na raz 100—200 gramów oleju;
nawet za 10 lirów do wozów jadących w pole... Ci, którzy
nie mają pieniędzy, pożyczają sobie światło jeden od dru
giego. Kiedy brakuje światła, udaje mi się trochę więcej
■przedać; dwa razy, trzy razy na rok. Eh!... A bo to wczo-
inJ nie powiesił się tutaj jeden w domu?
— Tutaj mają brzydki zwyczaj — wywnętrza się m at
ka. — Kiedy ktoś pracuje, nie znaczą dniówek dla ubez-
pleczalni. Teraz jestem chora i nic mi nie płacą...
— Czy chodziłeś do szkoły? — pytam ojca.
—Do szkoły — nie. Moich rodziców nie stać było na to,
n i ja nie mogę posyłać swoich dzieci. Musiałbym je po
syłać do szkoły bez butów, bez niczego.
—Kiedy jest dla ciebie najpiękniejsza chwila w ciągu
dnia?
Błyszczą mu oczy, kiedy, śmiejąc się, pokazuje palcami:
pieniądze.
— Chciałbym mieć tyle rzeczy, których dotąd nie mo-
ulem mieć. Żyć przyzwoicie... i kto ma, ten ma... biedak
budzie zawsze biedakiem... Jeżeli jakiś biedak prosi o jał
mużnę, często go odsyłają precz, nie pytając nawet, czy jest
chory.
Żona:
— Głowa mnie boli od zbytniego osłabienia. Trzy mie
niące temu leczyli mnie w szpitalu wariatów przez miesiąc.
— Od czasu do czasu nas bije — mąż bez złości poka
zuje ślady paznokci na swojej twarzy.
— Nie chcą mi dawać lekarstw, które zapisali mi w szpi
talu. Mąż póki mógł, to mi je kupował. 280 lirów pudełko
/. pięcioma zastrzykami! Nie dają dlatego, że są drogie, chy
bi, że to płukanka za 20 czy 30 lirów. A co będzie, gdy
będę musiała dać wyprawę tej, co uciekła, żeby się z nią
ożenił? Czuję się, jakby mnie obili pałką po głowie. Teraz
wyglądam na zdrową, ale kiedy słońce przygrzeje, rzucam
uli; na wszystkich, zawsze wariuję bardziej, gdy mnie boli
ulowa, o tutaj, w tym miejscu. I cała się wtedy trzęsę.
— Do szkoły chodziłaś?
— Dwie klasy przeszłam. Kiedy moczę sobie ręce, uspo
kajam się trochę. W nocy czasami nie daję spać nikomu.
Wszystko tłukę. Ale przecież nie wiem, co robię.
— Kiedy — mówi córka — nie mogę jej kupić zastrzy
ków, robi dużo więcej zamieszania.
—■Kiedyś, ze czternaście lat temu, przy wyjściu z kościoła
aptekarz dał nam parę groszy. Później przy większych świę
tach: Boże Narodzenie, Nowy Rok, karnawał, dostawałam
pół lira i funt bobu. Czasami ten mały nie wytrzymywał,
więc mówiłam sobie: „Dalej, matko, tu parę groszy, tam
parę, wieczorem podsumuje się”. Jednego razu zostałam
aresztowana na dziesięć dni. To było za torebkę bobu, nawet
nie kilo. Bób był zebrany z ziemi notariusza R... już po żni
wach. Mąż mi prał bieliznę i przynosił do aresztu.
— Ile lat miały wtedy dzieci?
— Jeden miał dziewięć lat, drugi dziesięć, a ja, zamknię
ta, nie mogłam ich nakarmić. W tamtych czasach bochenek
chleba kosztował półtora lira. Dochodziło do tego, że kroi
łam bochenek na osiem części. Bywało, że dzieciak mdlał
z osłabienia. Gdybym miała opowiadać całe swoje życie...
Widzi pan, ta dziewczyna jest kulawa. Była w Palermo na
operacji. Ponieważ nie miałam pieniędzy, poszłam tam pie
szo odwiedzić córkę: 40 kilometrów i podejście do góry,
autobus kosztowałby 500 lirów. Noga skrócona o pięć cen
tymetrów. Widzi pan tę małą? — wskazuje na dziewięcio
letnią dziewczynkę. — Jej matka, chora na gruźlicę z osła
bienia, przed śmiercią powiedziała mi: „Niech pani ją weź
mie, tę m ałą” i wzięłam ją na utrzymanie, kiedy jeszcze
nóżki jej dyndały. Od jedenastomiesięcznej ją utrzymuję.
U Nunzii R.
Nunzia R„ lat dwadzieścia, zamężna za Vincenzem S„ lat
dwadzieścia osiem. Tylko jedna córka.
— Miałam drugą, ale mi umarła dwa tygodnie temu, mia
ła siedemnaście dni. Mój mąż jest kowalem na dniówkę.
Dają mu 600 lirów dziennie; 3 600 lirów na tydzień. Pra
cuje codziennie. Ja jestem słaba, od urodzenia dziecka nie
wróciłam jeszcze do sił, jeden doktor zapisuje mi wciąż za
strzyki z wątroby. Przez to mi umarła ta mała. Miałam
książeczkę ubóstwa, ale mi zabrali i nie dostaję żadnych
zasiłków. Mój mąż pracuje w warsztacie od małego, ale nie
zdobył się nigdy na to, żeby prosić o pomoc. Miałam ku-
Kyna, siedemnastoletniego. Raz wybrał się w pole z krową,
wieczorem nie wrócił. Trzy dni nie było go w domu, więo
rodzina zaczęła go szukać. Po trzech dniach znaleźli go w
tunelu w Trappeto, w kawałkach. Przejechał po nim pociąg.
Okazało się, że był zamordowany strzałami z pistoletów,
t 'hłopak grzeczny, wrogów nie miał. To było na Boże Na
rodzenie. Miał w ciele dużo kul. W jakim stanie go znaleźli!
Wiemy, że zginął w ten sposób, ale nie dowiedzieliśmy się
nigdy, kto to zrobił. W domu wszyscy jesteśmy zdrowi. Tyl
ko mój brat był chory przez czternaście miesięcy. Miał kon
wulsje jak epileptyk. Był trochę w domu, trochę w szpitalu
lisychiatrycznym. Był nawet w szpitalu wojskowym. Zacho
rował na służbie, więc dali mu rentę. Już od trzech mie-
lięcy nie żyje, a mojej bratowej wciąż jeszcze nie dają ren
ty. Mówią, że ją dostanie za parę lat.
Sąsiadka:
— Moja córka jest chora od siedmiu miesięcy. Była trzy
razy w szpitalu i nie może się wyleczyć. Mąż ma sześćdzie
siąt jeden lat; jest tragarzem. Pobraliśmy się, kiedy mia
łam czternaście lat. Dawno temu, jednego wieczora, ledwie
wyszłam z dzieckiem, dom zawalił się i przenieśliśmy się
tutaj. Podczas wojny sama robiłam chleb. Jedliśmy chleb,
jeśli był, a jak nie, to chleb świętojański. Mamy siedmioro
dzieci: gdyby zdrowie dopisywało...
Płacze. Oto list anonimowy, trudny do zrozumienia, jaki
utrzymała niedawno. Rozpaczą z tego powodu, aż gryzie
palce.
„Państwo i rodzino z tego domu! Ostrzegam was o tym,
że jesteście wszyscy chorzy nie od Boga, ale od ludzi z tej
ulicy. I wasza córka, co jest w szpitalu, nie jest wcale chora,
ale zrobili wam to specjalnie, całemu waszemu domowi. Wy
o tym wiecie, że was szpiegują, a potem się śmieją. Myślą
o was ciągle i ciągle wam życzą źle, a nigdy dobrze. Zło
jest na tej ulicy, jesteście wydani na jego łaskę, oni zaś
chodzą na mszę i zanoszą świece Matce Boskiej.
Jestem teodalinda z wysokiego nieba”.
39
U wdowy
— Nic nie mamy, nic, jesteśmy na łasce boskiej. Mój
mąż zajmował się bieleniem. Umarł na zapalenie ucha i pa
raliż. Skręciło mu usta i nie mógł już jeść. Zmarniał przez
to niejedzenie, trzeba go było karmić, aż umarł. Miał czter
dzieści lat, teraz poszedł do ziemi i nic nie może powie
dzieć. „Niechbyś znalazła drugiego” — zawsze tak mówił,
kiedy byliśmy razem. Miałam siedmioro dzieci, teraz zosta
ło mi tylko dwoje. Wszystkie poumierały w młodym wie
ku, jedno miało jakąś chorobę we wnętrznościach, drugie
na czerwonkę, trzeciego, ośmioletniego, sparaliżowało i stał
się bezwładny, a przecież urodził się zdrowy. A pozostałe
dzieci to na zapalenie płuc... i wszystkie niedługo po uro
dzeniu. Ta córka mi została i drugi chłopiec, osiemnasto
letni. Widzi pan? On pasł krowy; pilnował jednej krowy,
której właściciel dawał mu za to trochę mleka i coś do je
dzenia. Teraz, tej zimy, krowa zdechła — i syn nie ma ro
boty. Kiedy umarł mu ojciec, poszłam zabrać go ze szkoły
i już do niej nie wrócił. Umie się tylko podpisać. Musiał iść
do pracy i sam zarobić na chleb. Teraz krowa zdechła, a on
nie ma żadnego zawodu, nic nie umie robić i tak został na
bruku.
Na dworze jakaś kobieta rozgniata wszy na głowie córki,
siedząc na środku ulicy. W domu zamiast ubikacji dziura;
nie ma wody; nie ma kanalizacji.
— Mam czterdzieści sześć lat, jestem analfabetką. Wszyst
kie moje dzieci, mam ich siedmioro, wszystko analfabeci.
Mąż też analfabeta. Syn, zanim skończył dwadzieścia cztery
lata, był trzy razy aresztowany przez strażników ziemskich
za pastwisko. Raz wsadzili go na piętnaście dni, drugi raz na
dwadzieścia, niedużo. Zachorował, jak tylko się ożenił, na te
choroby, co pan wie... Mój mąż też był aresztowany, dwa
razy, pasał krowy tak samo jak syn. Moja matka i ojciec
także analfabeci. Mój teść i moja teściowa nie znają liter.
I wszyscy w rodzinie — nikt nie zna liter.
ZWIERZENIA „BANDYTÓW”
Pierwszy:
Chcecie poznać życie sycylijskiego chłopa? Proszę, przed-
iilawię je wam.
Chłop tutaj, na Sycylii, wstaje rano o godzinie czwarte]
trzeciej, zależy, ile kilometrów ma od wioski, w której
nńeszka, na pole. Rano zjawia się u niego właściciel ziemi:
. Wstawaj, bo już późno, dalej, spiesz się, bo trzeba już iśc .
Więc biedny chłop wstaje, patrzy na zegar, jeśli go ma, a
j. ili nie ma, to otwiera drzwi i patrzy, czy dojrzy gwiazdę,
'fclóra daje znak, że dnieje. Mówi: „Psiakrew, jeszcze wcześ-
.... ", ale wstaje. Jak tylko jest ubrany, łapie motykę, za
rzuca sobie worek na plecy i wyrusza do domu właściciela.
'.' iledwie przyszedł, ten mu mówi: „Co, do diabła, potrze
bujesz tyle czasu na ubranie się, a co by było, gdybyś miał
jeszcze pić kawę? Ruszaj się, widzisz, że już dzień”.
Wyruszają obydwaj, przybywają na pole i chłop zaczyna
Kopać. O godzinie dziesiątej wolno mu zjeść chleb, który
•;obie sam przyniósł z domu; może to być kilo, a może byc
pól kilo, tylko tyle może zjeść, bo w domu zostało jeszcze
11—7 osób, które muszą jakoś przeżyć ten nędzny dzień.
Może być, że za cały dzień pracy jeden właściciel da mu
(100 lirów, inny da 700, jeszcze inny 500 lub 400, stałej ceny
nie ma. Kiedy nadchodzi wieczór, wiecie, jak się czuje ten
chłop? Czuje się jak krzywe drzewo, które próbuje się wy
prostować, ale nie może, zostaje krzywe, to znaczy garbate.
A jak traktuje chłopa właściciel na polu? Kiedy o godzi-
me dziesiątej pozwala mu zjeść, to biedak je, ale woli raczei
odpocząć, bo czuje się cały obolały w krzyżu. Właściciel 2
odw° dwa kęsy 4 zostawia jedzen.e; pon.e; a .
J ™ S z? Tar ał’ 1 Wtedy mÓWi d° ni6g° Wyniośle:’..Jeszcze jesz? Tak nam m.ja cały dzień, nie zrobiliśmy nic
raz przez to, zes sobie chciał zapalić, drugi raz, żeby sie
AchaCk mny ZCby Się wysiusiać” Wtedy chłop mówi'-
„Ach, kurwa jego mać, jak mnie traktują, nigdy pan nie
S p o w 1a X 0l°Ay’-Hd JUtra PrZyjdę WięCej” A właścicielodpowiada: „A idz, powieś się, że też cię ziemia święta
jeszcze nosi”. Bo właściciel wie dobrze, że chłop jest słaby
wobec mego. Nadużywa sytuacji, ubliżając mu ponieważ
sie "na^eod* ^ CzęS*° podczas dnia Pracy właściciel oddala
się na godzinę czy dwie, żeby sprawdzić, czy chłop będzie
pracował tak samo, jak kiedy byli razem. I jak tylko wraca.
pa rzy na pracę: „Do diabła, aż tyle zrobiłeś?” A chłop na
ł e m ^ W h PanU 'i! Zdaje’ Że Ja Się rozg ^ dałem czy bawi
' \ ecb pan zobaczy, jaki jestem spocony”.
o jest stara historia, która trwa ciągle między nimi dwo-
ciel biie chł1 m W CZaSie PraCy na poIu- że w łaśd"
blJe,fhłopa- Chł°P mu mówi: „Do jasnej cholery prze-
b i t T h i n W,aŚdCie,: ”MilCZ> łaZęg0’ bo Jak t° ci roz-
pracy” I „ W h ’ ” arz^ caJło’ chciałbyś mieć utrzymanie bez
pracy I chocby ten biedny chłop krew z piersi wylał, to
nigdy me są zadowoleni.
Taka jest historia chłopa.
B.S.
Drugi:
waKiie udabwr,r Ch° dZiłem Z Si° Strą’ która była * ^ a-wa i udawałem niemowę, żeby żebrać. „A, a, a, ba” i Wy-
ąga em rę ę. Tak udawałem, bo co miałem robić? Potem
uzbierane pieniądze przynosiłem do domu i mogliśmy wszy-
z ? : z ? * M6i.***?nie miai ^ eh ".dz 1, W góry zbierać zieleninę. Z tej zieleniny, co przynieśli
^ lo w , a sprzedawalii że£
Rano ja tez wychodziłem w pole, zbierałem ślimaki.
Ludzie dawali mi jałmużnę. Byłem zdrętwiały z zimna,
umęczony, cały obszarpany. Jedni dawali, drudzy nie. Od
czasu do czasu wchodziłem do Klubu Myśliwych; jeden z
członków klubu któregoś dnia skapował się i mówi: „Jak
to, jesteś niemową, a teraz mówisz?” A ja: „A czy w prze
ciwnym razie dałby mi pan jałmużnę?” Za jakiś czas po
szedłem znowu do Klubu Myśliwych i poprosiłem o jałmu
żnę. Wszyscy mi dali: ten, co wiedział, że mówię, już mi
nic nie dał. Sam przestał mi dawać, ale innym nie powie
dział nic. I ja w dalszym ciągu żebrałem w ten sam sposób.
Bo jak nie, to co by mi dali? Prawie całą zimę prowadziłem
takie życie. Miałem wtedy ze dwanaście lat. Potem zacząłem
chodzić w góry zbierać zieleninę.
Raz, kiedy schodziłem z góry, pośliznąłem się i uderzy
łem w kolano, od tego miałem zapalenie stawu. Do szkoły
nie chodziłem. Od maleńkiego zbierałem oliwki, nawet o
czwartej, trzeciej rano. Kiedy nie pracowałem, grałem na
forsę z innymi chłopakami: wygrywałem pieniądze i odda
wałem je ojcu na życie. Ojciec dawał mi parę groszy, osz
czędzał, jak mógł, żeby mi je dać, i tym sposobem chodzi
łem grać. Szczęście mi dopisywało, wygrywałem, aż doszło
do tego, że nikt nie chciał ze mną grać. Byłem najbardziej
doświadczony.
Pierwszy raz, kiedy udawałem niemowę, było to na ryn
ku. Zobaczyłem kogoś obcego i zacząłem udawać niemowę.
Potem pojawiły się dwa obce samochody, z jednego dali mi
pół lira, z drugiego sześć soldów. A jedna panienka, myślę,
że to była panienka, dała mi dwa soldy. Potem ciągle cho
dziłem tam żebrać. Sam to wymyśliłem, żeby nie umrzeć
z głodu i przynieść coś do domu. A ojciec i matka mówili:
„Gdyby nie ty, to co byśmy dziś jedli?” Czasami ojciec mi
mówił: „Nie idziesz nigdzie dziś wieczór? Zobacz no na ryn
ku, czy nie trafisz na jakiegoś peta, bo tak mi się chce
palić”. Ja nie palę, nigdy nie paliłem, bo dla mnie to okrop
ne czuć tytoń w ustach.
Przemoczony i głodny. Ciągle bosy aż do piętnastu lat, ale
kiedy prosiłem, to znalazł się taki, co dał mi używane buty;
4:i
podarte, ale je sobie naprawiłem. Czasem ktoś dał mi ko
szulę, kurtkę, parę spodni.
Chodziłem na wieś, na pole. Wychodziłem rano na czczo.
Zbierałem 4—5 kilo ślimaków i wracałem pieszo zrobiwszy
ponad 15 kilometrów po okolicy. Wracałem do domu i mówi
łem do żony: „Słuchaj, ugotuj ich trochę, z pół kilo. Resztę
sprzedamy”. Jednego razu, po sprzedaniu ślimaków, wróci
łem do domu strasznie głodny. Przychodzę do domu, a żona
właśnie gotuje. Chciała zamieszać, a tu wszystko ryms! na
ziemię, bo gotowała na dwóch kamieniach, nie było pieca.
Wybiegłem jak oszalały do właściciela domu: „Jeżeli nie
zrobisz mi pieca, podpalę ten dom”.
Żaden z moich braci nie chodził do szkoły. Wszyscy anal
fabeci. Dziewczynki też. Pięcioro, a także rodzice, razem
siedem osób. A gdybym chodził do szkoły, to z moją głową
na karku mógłbym zostać mechanikiem. Znam się trochę
na elektryczności, chociaż nikt mnie nie uczył. Gdybym miał
za co utrzymać żonę z dwojgiem dzieci przez rok, poszedł
bym do mistrza i wyuczył się na technika radiowego. Kiedy
nie mam pracy w fabryce, zabieram się do sprzedawania lo
dów w czasie sezonu, oleju do lamp, owoców. Ale na to trzeba
mieć licencję. A kiedy zupełnie nie ma pracy, bez wstydu
noszę walizki. Gdy już całkiem nie ma gdzie pójść, idę w
góry zbierać zieleninę, żabi skrzek, cykorię, kapustę, ko
perek, szparagi, grzyby, narcyze albo łapię w wodzie żaby,
które siedzą pod kamieniami.
Mam dwoje dzieci. Jednego wieczoru mały powiedział:
„Tato, chcę chleba”. A ten większy mu odpowiada: „Nie
widzisz, że tata nie ma pracy? Chodźmy spać”. Mały miał
pięć lat, a większy siedem. Nam łzy stanęły w oczach.
. Dlatego jak słyszę, że ktoś mówi, że w Spine Sante po
życzamy pieniądze na procent, uważam go za idiotę.
N.A.
Trzeci:
Kiedy nie pracuję, wałęsam się po rynku albo w domu;
od rana do wieczora chodzę tam i z powrotem i biję głową
44
n mur myśląc wciąż, co robić. Nazajutrz, znowu nie znaj
dując żadnej pracy, staram się czymś handlować na ulicy,
ti*by dzieci nie były głodne. _
.(a nie chcę bogactwa, ale chcę pracować. Chcę zarobić
dniówkę jak wszyscy inni i nie być przestępcą. Chcę mieć
dom z podłogą i z ubikacją i żeby ulica była przyzwoicie
■robiona, z kanalizacją i czysta.
Rano wstaję i idę do Urzędu Zatrudnienia, żeby prosić
0 pracę. Tam mówią mi ciągle to samo: „Co ja ci mogę po
radzić? Zobaczymy jutro”. Więc idę na rynek, zęby wziąć
parę koszyków zieleniny i zarobić kilkaset lirów na jedzenie
dla dzieci.
Na przykład. Dzisiaj poszedłem do Trappeto i wziąłem na
rynku w komis trochę ziemniaków, dwie skrzynki kaki
1 jedną zieleniny. Przyjeżdżam rowerem obładowany jak
osioł, ludzie pytają: „Po ile sprzedajesz kaki”? Ja mówię, że
po 60 lirów, bo sam wziąłem je za 50. A oni się targują:
„Sprzedawaj po 50 lirów”.
I mają rację, że się targują, ponieważ są tak samo biedni
Juk ja. Ale co ja mogę poradzić? Czasami dzieci płaczą,
biedna mama pieniędzy nie ma, więc ja biorę mały kaki,
duję go dziecku i ono przestaje płakać. Ale trzeba wziąć
pod uwagę, że ja te kaki przecież kupuję i że ja tez jestem
biedny (...) ,
Pewnego razu chodziłem i chodziłem, chcąc sprzedać to
war. Dwa razy obszedłem całe miasteczko ciągle krzycząc,
aż piersi mnie rozbolały, dalej i dalej. Miałem już 1 200
lirów wpływu, kiedy zobaczyło mnie dwóch strażników
skarbowych i zażądało pokazania licencji. Ja jej nie mia
łem, więc powiedziałem: „Zróbcie mi tę łaskę, ja jestem
robotnikiem, nie zajmuję się handlem. Zrobiłem to, zęby
moje dzieci nie były głodne, jestem bezrobotny”. Na to om:
Nie możemy tego puścić płazem. Trudno, musisz zapłacić
grzywnę, postaramy się, żeby była jak najmniejsza”. Ja słu
chałem, oni wypisywali, a potem mi powiedzieli, że mam
zapłacić 3 tysiące lirów. W końcu zapłaciłem czwartą częsc
tej sumy. Tak mnie oszczędzili! Ja za cały towar razem i
rowerem me dostałbym 3 tysięcy lirów.
Tak więc ten zawód mi nie odpowiada. Lubię pracować
ja o robotnik, a nie mogę. I muszę wieść takie pieskie'
życie.
D.C.
DZIENNIK DLA PRZYJACIÓŁ *
Trappeto, 11 stycznia 1954
Zabity został Giuseppe Vitale (63 lata, drobny rolnik z
Trappeto) na swojej własnej ziemi. Obok niego leżał zabity
NIni Cangemi, „bandyta”. Również Francesco Paolo, syn
l iiuseppe, został ciężko ranny. Nikt ani pary z ust; tu, o dwa
kroki od ich domów, musimy dowiadywać się o tym z ga-
tet.
Kilka informacji na temat „bandytyzmu” w Trappeto w
poprzednich latach.
Wymuszenia:
Pięć lat temu niejaki S.M., młynarz, został porwany na
20 dni: 20 milionów okupu, „a jeżeli nie, to utniemy mu
głowę i prześlemy wam w worku i znajdziecie ją na progu
domu m atki”.
Od średniorolnego P.V. — 2 miliony.
Od jego teścia: 2 miliony. „I zabili mu muła, ponieważ
ru pierwszym razem nie chciał dać; potem wycięli mu win
nice. A kiedy wycięli mu winnice, postawili krzyż trzcino
wy na znak, że jeśli pójdzie na swój teren, to go zamordu
ją"
Od Ciccio, brata P.B., 2 miliony. „A że nie chciał dać pie-
• A u to r m a n a m y śli p rz y ja z n y c h m u lu d zi zaró w n o m iejsco w y ch ,
jak i p rz y b y ły c h z in n y c h o kolic W ioch, k tó rz y w zięli u d z ia ł w jeg o
p racach n a d p o d n ie sien ie m k u ltu ra ln y m i ek o n o m iczn y m z ac h o d n ie j
Sycylii, o rg a n iz u ją c w 1958 r. O śro d ek B ad a ń i P o c z y n ań . P a trz s tr. 8.
SYCYLIA OD ŚRODKA Danilo Dolci — wioski poeta, pisarz i działacz społeczny. Urodził się w 1924 r. w Seźana, w rejonie Triestu. Studiował architekturę i pia- nistykę w Mediolanie i Rzymie. W 1950 r. zgłasza swój udział w pracach wspólnoty „Nomadelfia” opiekującej się po wojnie bezdomnymi, opuszczo nymi dziećmi. W 1952 r. porzuca stu dia i wyrusza na Sycylię. Osiada w Trappeto, w centrum przemytników i bandytyzmu, okolicy największej sycylijskiej nędzy, ciemnoty, wyzy sku. Rozpoczyna działalność społe czną: nachodzi miejscowe urzędy, przedkłada opisy sytuacji i domaga się pomocy władz. Udaje mu się po zyskać do współpracy innych. W 1968 r. tworzy Ośrodek Badań i Po czynań (Centro Studi e Iniziative), który podejmuje planowe działania zmierzające do ekonomicznego i spo łecznego podniesienia rejonu. Wraz i < C U.(ii rw&fCtiCL <*t
Danilo Dolci Sycylia od środka Wybór z dzieł Tłumaczył Aleksander Konicki I S K R Y - W A R S Z A W A - 19 7 4
T y tu ły o ry g in a łó w : B a n d ltl a P a rtin ico ln c h le sta a P a lerm o S p reco C hi gloca solo W stęp : FR A N C ISZ E K K RÓL O b w o lu tę p ro je k to w a ł: M A C IE J ŻB IK O W SK I R e d a k to r: B A RB A R A SZY M A Ń SK A R e d a k to r te c h n ic z n y : W ALDEM AR R O SPIE R SK I K o re k to r: A G A TA BOŁDOK C o p y rig h t D an ilo D olci P a ń stw o w e W y d aw n ictw o „ Is k ry ” , W arszaw a 1974 r. W y d an ie I. N a k ład 10 000+275 egz. A rk . w y d . 16,2. A rk . d ru k . 18. P a p ie r d ru k . m a t. ki. IV 65 g, 82X104. S zczeciń sk ie Z a k ła d y G raficzn e S zczecin, Al. W o jsk a P o lsk ieg o 128. Z am . n r 804. R-17/332 C ena zł 20.— BUN TO W N IK Z SYCYLII Danilo Dolci, dobrotliwy olbrzym o jasnych oczach patrzących ciepło spoza okularów, architekt z wykształcenia, poeta i muzyk z zamiłowania, przyjaciel ludzi, buntownik i reformator, jest postacią głośną i znaną nie tylko we Włoszech. Urodził się w 1924 roku w rejonie Triestu, w Sesana (dziś jugosłowiań ska Seźana) w rodzinie urzędnika kolejowego. „Aż do piętnastego roku życia nie przykładałem się zbytnio do nauki, żyłem w rodzinie drobno mieszczańskiej, uczęszczałem do szkoły rok za rokiem, ucząc się więcej tych przedmiotów, które prowadzili łubiani przeze mnie nauczyciele, a pozostałych mniej. Zachwycałem się muzyką, lubiłem czytać, byłem szczęśliwy, kiedy padał pierwszy śnieg i równie szczęśliwy, kiedy z nastaniem lata mogłem nareszcie dać nura w wody rzeki czy jeziora. Ponieważ ojciec mój był zawiadowcą stacji, zmienialiśmy miejsce pobytu za każdym jego awansem. Umysł mój wzbogacał się, coraz więcej nici łączy ło mnie ze światem. Także fakt, że ojciec mój był Włochem, matka Słowen- ką, zaś jeden z dziadków Niemcem, nie mógł — jak sądzę — pozostać bez wpływu na moje spojrzenie na świat, nie ograniczające się do »ojczyzny«. Przez cały ten okres, to znaczy do roku 1939 czy 1940, gromadziły się we mnie odczucia i doświadczenia wspólne mniej więcej wszystkim chłopcom z tradycjonalistycznych rodzin północnowłoskich, nie mających proble mów w rodzaju, co jeść, gdzie spać, w co się ubrać, a dokoła mnie przyby wało kominów i fabryk. Od szesnastego roku życia stopniowo, dotąd nie wiem dobrze dlaczego, potrzeba czytania, poznawania poprzez książki doświadczeń i ludzi żyją cych dawniej, stała się we mnie niezwykle silna. (...) Wstawałem codziennie o czwartej nad ranem (narzucając zimą płaszcz na ramiona, żeby nie trząść się z zimna, i przysuwając się jak najbliżej do wystygłego już pieca) i co 5
rano, nim rozpoczął się mój normalny dzień ucznia, »spotykałem się w mil czeniu ze swoimi bliskimi«, początkowo nieco chaotycznie, a później bar dziej systematycznie. Każdego ranka tkwiłem nosem w jakimś dialogu Platona, w tragedii Eurypidesa czy Szekspira, Goethego, Schillera czy Ibsena. Później, by zrozumieć, jak pojmowali świat i życie ludzie żyjący przede mną, brałem się do Biblii, Upaniszad, nauk Buddy, Bhagavadgity, aż do Dantego, Galileusza, Tołstoja. Byłem naprawdę szczęśliwy. Mijały lata, nadeszła wojna, uciekałem z faszystowskiego więzienia przez linię frontu. Minęła wojna, zaczęły się pierwsze doświadczenia z pracą, moja potrzeba wiedzy rosła. Wreszcie w wieku dwudziestu pięciu lat wy dało mi się, że pojąłem to, do czego ludzie doszli i wyrazili głosem najlep szych". Jednocześnie coraz żywiej odczuwał młody Danilo potrzebę odnalezie nia się w wielości i różnorodności poglądów, potrzebę znalezienia własnej drogi życiowej. Dotychczasowe uczenie się było nauką z drugiej ręki. Przyszedł czas na własne doświadczenia, na czyny. Zgłasza więc udział w pracach wspólnoty „Nomadelfia” opiekującej się po wojnie bezdomnymi, opuszczonymi dziećmi w Toskanii. Mieszka razem z sierotami, z chorymi, z byłymi złodziejaszkami. Razem z nimi kopie latryny w polu, wygrzebuje z ziemi kamienie, zamienia nieużytki na pola uprawne, buduje domy. Półtora roku takiego życia przyniosło cenny plon. Danilo zobaczył, jak ogromne znaczenie ma wspólne życie i wspólna praca dla rozwoju jednostki i społeczności. Wspólna praca przy nosiła rezultaty: wyrosły nowe domy, nieużytki przekształcały się w upraw ne pola i ogrody, zmieniała się psychika zmaltretowanej przez los młodzie ży, „nawet twarze kretynów dzięki wielomiesięcznemu wspólnemu tru dowi stawały się bardziej ludzkie, czasem wręcz piękniały”. Pogłębiało się serdeczne zainteresowanie Danila losami ludzi, dojrzało postanowienie pracy dla nich. Porzuca uniwersytet, gdzie studiował architekturę, porzuca naukę pla nistyki i wyrusza w lutym 1952 roku na Sycylię. Osiada w Trappeto, nędz nej mieścinie nad piękną zatoką Castellammare. Trappeto — z sąsiednimi Partinico i Montelepre — to okolica największej sycylijskiej nędzy, ciem noty, wyzysku i niesprawiedliwości. To centrum przemytników i bandy tyzmu. Tu, w Montelepre, miał swą siedzibę „król mafii", słynny Giuliano. Więcej tu zresztą buntujących się biedaków niż prawdziwych bandytów. W tym słynnym „trójkącie diabła" na 33 tysiące mieszkańców znajduje Dolci 350 „wyjętych spod prawa” ! Skazani są oni w sumie na 3 tysiące lat więzienia. Przypada na nich natomiast zaledwie 650 lat nauki szkolnej, to znaczy dwa lata przeciętnie na każdego! Brak funduszów na oświatę, na służbę zdrowia, na opiekę społeczną, a miliony lirów wydają władze na policję i więzienia, na utrzymanie porządku siłą. 6 Wstrząśnięty do głębi, zabiera się Dolci do pracy, odwiedza domy, roz mawia z chłopami i rybakami, poznaje warunki ich życia, radzi, uczy nie- używania siły, opiekuje się bezdomnymi dziećmi, nachodzi miejscowe urzędy, przedkłada opisy sytuacji, domaga się pomocy władz. Wskazuje kierunki działania. Odpowiedzią jest obojętne milczenie. Zdesperowany Dolci ogłosił w październiku strajk głodowy, poparty przejmującym apelem do włoskiego społeczeństwa. „Ubiegłej zimy — pisał — widziałem niemowlę zmarłe z głodu i zimna. Był to wypadek jeden z setek, jakie mają tu miejsce. Nim dalsze dzieci poumie rają z głodu, chcę coś zrobić. Jest tu mała rzeczka, której woda spływa bezużytecznie do morza. Jeśli zbuduje się urządzenie nawadniające, można będzie przekształcić nieurodzajną ziemię w ogrody i winnice. Trzeba to zrobić natychmiast. Nie można dłużej czekać. Czekanie oznacza śmierć, oznacza nowe ofiary. Jeśli nie poruszy ludzi moje wołanie, to może poru szy ich moja śmierć". Strajk głodowy „sycylijskiego Gandhiego" nabrał rozgłosu. Sprawa roz niosła się nie tylko we Włoszech, ale i za granicą. Rząd obiecał pomoc. Dolci nie zadowolił się obietnicami, żądał pieniędzy na zrealizowanie swoich projektów. Po siedmiu dniach głodówki Dolci traci przytomność. Lekarz utrzymuje go przy życiu z wielką trudnością. I wtedy następuje przełom: przedsta wiciele władz świeckich i duchownych przybywają do jego łoża z konkret ną obietnicą natychmiastowej pomocy dla najbardziej potrzebujących dzieci i starców, z ofertą 5 milionów lirów na wstępne prace przy budowie tamy, urządzeń nawadniających i dróg. Ruszają roboty. Dolci staje się w jednym dniu bohaterem całej włoskiej biedoty i osobą niewygodną dla władz i dla hierarchii kościelnej. Z prowadzonych nadal obserwacji, sondaży i wywiadów powstaje głośna książka obrazująca życie tego rejonu: „Bandyci z Partinico”. Książka ta, wydana w 1955 roku, daleka jest od literackiej gładkości, to krzyczący dokument opisujący życie ludu pogrążonego w nędzy i ciemnocie, w gło dzie i chorobach, wyzyskiwanego przez feudałów i mafię, buntującego się z rozpaczy i gnębionego bezlitośnie przez władze. Do ogólnego opisu rejonu dodaje autor opis dwu osiedli oraz wypowiedzi kobiet i tzw. „ban dytów”. Fragmenty dziennika własnego dopełniają całości. Książka przetłu maczona została na wiele języków, obiegła cały świat, wstrząsając sumie niami ludzi. Dolci walczy dalej o pracę dla mieszkańców Partinico i Trappeto. W pier wszych dniach lutego 1956 roku prowadzi z Partinico setki uzbrojonych w łopaty i kilofy bezrobotnych. Z własnej woli, bez urzędowego nakazu, zabrali się oni do wyrównania drogi w niedalekiej okolicy. W ten sposób, takim „strajkiem na opak”, domagali się prawa do pracy, którą gwarantuje 7
każdemu czwarty artykuł włoskiej konstytucji. Władze inaczej oceniły wydarzenie. Żandarmeria wezwała do przerwania pracy. Dolci odmówił, aresztowano go więc z grupą aktywniejszych i osadzono w więzieniu. Wybuchł skandal na cały kraj. Na procesie Dolciego i dwudziestu dwu współoskarżonych wystąpili najwybitniejsi adwokaci, jako świadkowie przybyli głośni literaci i artyści. Proces zakończył się warunkowym zwol nieniem, był zwycięstwem nad policyjnym terrorem. Przebywając w więzieniu, Dolci prowadził nie ustające rozmowy ze współwięźniami: oszustami, złodziejami, handlarzami ulicznymi, z wszyst kimi, którzy „kombinują", by w jakikolwiek sposób zdobyć środki do życia. Zebrane materiały były punktem wyjścia do badań nad bezrobociem i dały asumpt do napisania nowej książki. Przebadano 500 osób w Palermo i okolicy, przeprowadzono długie rozmowy, przeprowadzono socjologicz ne sondaże w różnych dzielnicach miasta i w okolicznych wsiach. W bada niach tych pomogli autorowi przyjaciele, którzy włączyli się w jego akcję. Niebawem ukazała się książka — dokument, zbudowana z długich wypo wiedzi ludzi szukających jakiejkolwiek pracy, uzupełnionych socjologicz nymi przekrojami kilku dzielnic Palermo i okolicznych wsi. „Ankieta w Pa lermo” wyjaśnia dramat ludzi pozbawionych pracy. Nie mogą oni uczest niczyć w życiu społeczeństwa i rozwijać się zgodnie ze swymi możliwościa mi i potrzebami. „Nad masami wisi głód i klęski żywiołowe, dawni i nowi wyzyskiwacze wysysają z nich soki bardziej niż wszy. Ale ci ludzie, bierni przez większą część roku, chętnie wzięliby się do pracy, zainicjowaliby rozwój dla dobra własnego i dobra ogółu, gdyby tylko wiedzieli, co użytecznego mogą robić. Woda spływa zimą do morza marnując się, podczas gdy wyschnięte la tem pola mogłyby dawać plon dla wszystkich. Ale jak można wpaść na pomysł zbudowania tamy, skoro się nie wie, co to jest tama? Na peryfe riach miasteczek gnój spala się całymi stertami; jak można go wykorzystać, skoro się nie wie dobrze, jak się go poddaje fermentacji i użytkuje? (...) Z powodu nieumiejętności mało wydajna jest i hodowla, i uprawa roli, podczas gdy większość siedzi z założonymi rękami. (...) Wszyscy mieliby z czego żyć, ale nie zdają sobie z tego sprawy. Jak można rozwiązywać problemy, których się nie zna, których się nie rozumie? Dla wyjaśnienia, jak dalece wszędzie na święcie, choć pod róż nymi postaciami, przeszkodą w rozwoju jest niski poziom techniczno-kultu- ralny, zainicjowaliśmy wśród ludności badania opublikowane później pod tytułem «Marnotrawstwo». Dolci nie jest już sam. Współpracuje z nim kilkanaście osób dobrej woli, fachowców z różnych dziedzin, tworzących od roku 1958 Ośrodek Badań i Poczynań (Centro Studi e lniziative). Dotychczasowe doraźne inicjatywy przekształciły się w konsekwentne planowe działanie. 8 1. Punktem wyjścia było odtąd zawsze zbadanie objawów i przyczyn tra gicznego niedorozwoju społecznego i ekonomicznego rejonu. 2. Na podstawie tego rozeznania, a także gruntownego przebadania natural nych warunków, opracowywano praktyczny projekt. I ten wzorcowy projekt realizowano cierpliwie i uparcie, pokazując nieuświadomionej I biernej dotąd ludności, co można zdziałać dla poprawy życia, dla zdo bycia pracy i chleba. 3 lizeclą formą działalności stało się wywieranie społecznego nacisku (bez uciekania się do użycia siły) na władze, budzenie w nich poczucia odpowiedzialności za warunki bytowania ludzi, skłanianie ich do kon kretnych poczynań na rzecz ich poprawy. Prace te prowadzą cztery mniejsze ośrodki w Partinico, Corleone, Roc- camena i Menfi. W Trappeto umiejscowiono centralny ośrodek z pełnym wyposażeniem technicznym. Tu odbywają się kursy praktyczne dla dzia łaczy ruchu, dla nauczycieli, tu przygotowuje się ludzi do prowadzenia badań i do planowania. Tu odbywają się narady i seminaria poświęcone problemom lokalnym i międzynarodowym. Badaniami objęto w pierwszym rzucie doliny trzech rzek: Jato, Belice i Carboi. Opracowano plany wykorzystania wód tych rzek — uchodzących dotychczas do morza — do nawodnienia znacznych połaci wysuszonych, pustynnych niemal nieużytków. Nawodnione tereny poświęci się pod uprawę zbóż, jarzyn, winorośli, sadów owocowych i cytrusowych. Pomy ślano od razu o zakładach przetwórczych. Wielkie te przedsięwzięcia będą organizowane zbiorowym wysiłkiem ujętym w formy spółdzielcze. Da to ludjiom pracę i chleb, pobudzi inicjatywę i wiarę we własne siły, nauczy zbiorowego działania, nauczy demokratycznego rządzenia się. I tu dotykamy sprawy ogromnej wagi. . Dotychczas mieszkańcy zachodnich rejonów Sycylii — otępieni brakiem pracy i chleba, pogrążeni w ciemnocie, wyzyskiwani przez mafię i bogaczy — żyli w zupełnym rozproszeniu, każdy sobie, zgodnie ze starym sycy lijskim przysłowiem: „Kto gra sam, ten nie przegrywa”. Wielokrotnie ponawiane próby wprowadzenia zmiany kończyły się zawsze niepowodze niem. Samotni działacze nieraz przypłacali je życiem. Stawali się ofiara mi mafii. Dolci od dawna bacznie obserwował osobliwości sycylijskiego społeczeństwa. Dostrzegał istnienie mafii żerującej na ludności, stosującej gwałt. Dostrzegał wielostopniowe pionowe zróżnicowanie społeczeństwa, wykorzystywanie biedoty przez zamożnych posiadaczy ziemskich. Dostrze gał społeczną niedojrzałość mas, brak umiejętności organizowania wspól nych akcji. Podejmuje teraz poważne socjologiczne badania nad tym pro blemem. Sprawozdanie z tych dociekań przynosi wydana w 1966 roku książka „Kto gra sam...”. Przytacza w niej autor wypowiedzi ludzi o różnym stop- 9
niu wykształcenia i dojrzałości społeczno-politycznej. Książkę zamyka coś w rodzaju protokołu z wielkiej dyskusji na temat współżycia i współdzia łania. Przejmująca to lektura. Ustrój społeczny w zachodniej Sycylii oparty jest na zasadzie wielo stopniowej klientelarnej zależności. Na górze tej hierarchii stoi potężny patron, najczęściej bogaty i wpływowy polityk, ośrodek całej grupy. Opiera się on na pierwszych swoich klientach, którzy pomagają mu, prowadzą agita cję, organizują mu wybory. Patron odpłaca im wielorakimi świadczeniami, pomocą w uzyskiwaniu stanowisk, kredytów itd. Od nich zależą z kolei pomniejsi ludzie stanowiący ich klientelę i również czerpiący z tego ko rzyści. Na samym dole stoją ludzie prości — chłopi, rybacy, wyrobnicy, biedota miejska — nie umiejący rozpoznać, gdzie ich żywotny interes, dający się zwodzić swym „patronom", udzielając im poparcia często wbrew własnym interesom. Sami natomiast nie potrafią się zorganizować, nie znają siły zbiorowego działania. „Każdy gra sam”. Na tym rozproszkowanym i ujętym tylko w karby klientelarnej zależ ności społeczeństwie żeruje mafia. Zakonspirowana organizacja ludzi bez skrupułów ściąga haracz ze wszystkich grup zawodowych, posuwając się często do zwykłego grabienia ludzi posiadających cokolwiek. Mafia wy musza, grozi, dokonuje gwałtów, morduje. Często ma powiązania z poli tykami, którzy ją osłaniają. Walczy z wszelkimi próbami demokratycznej organizacji, ze związkami zawodowymi, likwiduje ich działaczy. Dolci walczy wraz z garstką skupionych wokół niego działaczy z tym systemem klientelarnej zależności i z mafią. Usiłuje wzbudzić w ludziach poczucie własnej godności, uczy, jak się organizować, jak pracować zbioro wo, zakłada różnego rodzaju kooperatywy. Kto walczy o reformy społeczne „od dołu”, musi stać się zawadą dla wszystkich kół rządzących: dla hierarchii kościelnej, dla administracji, dla mafii. Kościół obrzucił Dolciego ekskomuniką, administracja używa policyjnego terroru, a mafia morduje jego współpracowników. Strzelano zresztą i do niego samego. Dolci jest najszczerszym demokratą i aktywnym antyfaszystą. Organizuje na Sycylii marsz manifestacyjny na rzecz pokoju światowego. Tysiąckilometrowy marsz z Mediolanu do Rzymu jest manifestacją na rzecz pokoju w Wietnamie. W 1958 roku przyznano mu Międzynarodową Nagro dę Leninowską „Za utrwalanie pokoju między narodami”. Za pracę dla postępu i dobra ludzkości otrzymał wiele wysokich międzynarodo wych nagród: honorową odznakę uniwersytetu w Brnie, Sztokholmską Nagrodę Sokratesa, nagrodę Sonning kopenhaskiego uniwersytetu (przy znaną poprzednio Albertowi Schweitzerowi, Bertrandowi Russellowi, Nilsowi Bohrowi) i inne. W kwietniu 1971 roku Dolci poświęcił kilka dni na pobyt w Polsce. 10 Zrezygnował z bogatego i interesującego programu — zwiedzania za bytków architektonicznych, odwiedzania muzeów i teatrów, spotkań z artystami i uczonymi — cały czas swego pobytu, sześć dni, przeznaczył na zapoznanie się ze zbrodniami hitlerowskiego faszyzmu w czasie wojny. „Ludzie zapominają — mówił — o okropnościach faszyzmu i wojny. W ubiegłym roku (1970) powiedziano mi w Hiroszimie, że dziesięć procent mieszkańców odbudowanego miasta nie wie nic o jego zburzeniu przez bombę atomową przed 25 laty. Ludzie zapominają. Trzeba przypominać, ostrzegać”. Zaczęło się więc drążenie sprawy. Długa rozmowa w Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, wielogodzinne rozmowy z byłymi więźniami oświęcimskiego obozu w Warszawie i Krakowie, czterodniowy pobyt w Oświęcimiu poświęcony na niespieszne zwiedzanie całego obozu, na do ciekliwe rozmowy-wywiady ze spotkanymi tam przygodnie „oświęcimiaka- mi" i z zastępcą dyrektora muzeum oświęcimskiego, wnikliwe obserwacje zachowania się zwiedzających, a szczególnie grup młodzieży szkolnej. Po południa i wczesne ranki poświęcał Dolci na pisanie, na opracowywanie materiałów. Już po wyjeździe posłaliśmy mu nuty i płytę z nagraniem „Dies irae” Pendereckiego oraz film z dni oswobodzenia obozu w Oświęcimiu. Doma gał się natarczywie tych materiałów, pragnąc zorganizować miesiąc walki z faszyzmem. „Trzeba działać na uczucie poprzez sztukę”. W niecały rok później ukazała się nowa książka Dolciego, owoc jego pobytu w Polsce: „Nie czujecie zapachu dymu?" (Non sentite 1’odore del fumo?). Pisana w Oświęcimiu i Partinico książka zawiera refleksje i medy tacje autora — w formie poetyckiej i prozą — nad Oświęcimiem i Hiro szimą. Taki jest Danilo Dolci, uważany przez jednych za nowego Gandhiego i Franciszka z Asyżu, za idealistę, a za burzyciela porządku, za heretyka i komunistę przez innych. Jest głęboko wierzącym katolikiem i działaczem społecznym, który wszystkie siły poświęcił pracy dla dobra ludzi, pracy na rzecz pokoju i postępu. „Sycylia od środka” przynosi wybór najciekawszych fragmentów czte rech jego książek: „Bandyci z Partinico” (1955) .„Ankieta w Palermo” (1962), „Marnotrawstwo” (1960), „Kto gra sam...” (1966). Franciszek Król
WPROWADZENIE Jest wśród nas cały świat ludzi, których skazaliśmy na śmierć. Nie mogą tego wytrzymać, więc co pewien czas nie bez słuszności próbują się buntować; odpowiadamy wtedy strzałami i więzieniem. Przestańmy brać stronę silniejszych, przestańmy umożli wiać im systematyczne, dokonujące się wręcz w biały dzień, gnębienie drugich. Nie wierzę, byśmy wszyscy byli na tyle okrutni, aby chcieć nadal mordować i pozwalać mordować innym. Nie wierzę w to. Pamiętajmy, że życie ucieka. W rejonie największego bandytyzmu sycylijskiego (Parti- nico, Trappeto, Montelepre: łącznie 33 tysiące mieszkańców) na trzystu pięćdziesięciu „wyjętych spod praw a” tylko je den ma obydwoje rodziców z ukończoną czwartą klasą szkoły podstawowej. Ogólnej sumie około 650 lat szkoły (przeciętnie na osobę nie wypadają nawet dwie klasy szkoły podstawowej) odpo wiada tu 3 tysiące lat więzienia. A procesy przeciwko „ban dytom” trw ają nadal. Liczba chorych umysłowo, kalek i głuchoniemych prze kracza setkę. Co miesiąc wydajemy 13 milionów lirów na utrzymanie policji, „sił porządkowych”, więzień. Rocznie — ponad 150 milionów. Przez dziewięć lat wydaliśmy więc przeszło czte- 15 N
ry i pół miliarda lirów ze społecznych funduszów na zabi janie i więzienie. W tym czasie nie przybył tu ani jeden opiekun społeczny, których przygotowuje we Włoszech 28 szkół. 4 tysiące osób potrzebuje natychmiast pracy. Nie zrobiono nic, aby na przykład wykorzystać wodę z pobliskiej rzeczki, co zapewniłoby pracę wszystkim. Gdyby była praca, nie byłoby bandytyzmu. W całej tej strefie nie ma ani jednej rodziny więzionych czy zabitych, nad którą ktoś rozciągałby prawdziwy „pa tronat”. Dzieci aresztowanych przeważnie są skazane na analfabetyzm i wyzyskiwane już od wieku pięciu czy sześciu lat. Niemoc, bałagan w życiu publicznym trwają. Z DNA Bunt Po zakończeniu wojny — jeszcze byli Amerykanie — chleb był obrzydliwy, a bezrobocie straszne. Wiele ludzi żywiło się przez długi czas Chlebem świętojańskim. Istniała wtedy kontrabanda zboża do Partinico z okolicznych laty- fundiów. 29 marca 1944 roku lud powstaje; uwalnia więźniów i tworzy oddziały, do których należą nawet policjanci (ko menda policji nie działa), konfiskujące zboże z domów bo gaczy. Zboże miało być zwożone do młyna, aby powiększyć racje chleba dla wszystkich. Rankiem 30 marca ponad tysiąc osób zbiera się przed urzędem podatkowym: grupa około stu aktywistów jest go towa na wszystko (warto zauważyć, że chodzi tu o naj biedniejszych, którzy nie mieli nigdy do czynienia z urzę dem podatkowym ani z katastrem), pozostali to nie mający nic lepszego do roboty i gapie. Niektórzy zaczynają wyrzu cać na ulicę teczki z dokumentami, aby je spalić. Interwe niuje policja, która zaczyna strzelać w powietrze, aby roz proszyć tłum. Jeden strzał zabija Pupilla, osiemnastoletnie go studenta. Kilku ludzi podnosi ciało i zanosi do domu przy akompaniamencie okrzyków: „Pomścimy go!” Komi sarz policji, sierżant żandarmerii i paru policjantów zamy kają się w urzędzie podatkowym, a potem próbują uciekać drugimi drzwiami w stronę koszar. Na ten widok ze wzburzonego tłumu pada okrzyk: 2 — Sycylia od środka 17
„Śmierć im!” Słychać pytanie: „Kto umie rzucić granatem?” Jakiś saper, który świeżo wrócił z Jugosławii, krzyczy: „Ja, mam srebrny medal za odwagę!” Łapie ręczny granat i rzu ca (zdaje mu się, że ciągle jeszcze jest na wojnie. Nauczono go zabijać, jest przeświadczony, że jego postępek jest słusz ny i bohaterski — czyż nie za takie czyny dostał srebrny medal?). Pada drugi granat. Komisarz ratuje się ucieczką, a sier żant pada na ziemię ciężko ranny: jest dziesiąta rano i aż do piątej po południu będzie tak leżał na ziemi wykrwa wiając się, bo tłum dokoła nie pozwoli, by ktokolwiek zbli żył się do niego dla udzielenia pomocy. Tymczasem inni palą papiery w urzędzie podatkowym. Wielu twierdzi, że ci, których „drażnił” urząd podatkowy, a więc z pewnością nie biedacy, sprowadzili kilku zaufanych ludzi, aby skierowali wściekłość tłumu przeciw urzędowi podatkowemu i kata stralnemu, odciągając go tym samym od konfiskowania zbo ża w ich domach. Psy, ściągnięte zapachem krwi, liżą rany rannego, który blaga o wodę. Wreszcie jakaś staruszka za nosi mu trochę wody. Nad wieczorem przybywa batalion policji i tłum rozpra sza się, syty okrucieństwa; odezwały się wyrzuty sumienia, przyniosły uspokojenie słowa jakiegoś księdza i wielkodusz ne obietnice porucznika policji. Rannego zabierają. Stogi na polach pełne są tej nocy uciekinierów, którzy boją się aresztowania. Wielu zostaje aresztowanych. Po przewlekłym procesie skazano dwu biedaków na 25, a jednego na 16 lat ciężkiego więzienia. Od tego czasu bunt trwa nadal, przybierając charakter akcji politycznej bądź też, o wiele częściej, działalności ter rorystycznej. Nowi „bandyci” znajdują idealne usprawie dliwienie w sycylijskim separatyzmie. Głód jest powszech ny. Mafia kusi tych, którzy w czasie buntu okazali najwię cej odwagi; kto kradnie bydło i zostawia część dla mafii, ten jest chroniony; kto nie dzieli się łupem, tego się zabija lub wydaje policji. Mafia posługuje się bandytyzmem do celów politycznych. Jej hasłem jest: „Jeżeli nasi zwyciężą w wyborach, to sprawy ułożą się należycie i wszyscy wy- 18 jęci dziś spod prawa będą wolni. Co więcej, najdzielniejsi znajdą zatrudnienie w policji”. Po wyborach „bandyci” oraz wszyscy ich krewni i przyjaciele zauważają, że zostali oszu kani. Nieodzowność statystyki W Partinico mieszka 5 959 rodzin (25 258 mieszkańców przy końcu 1953 roku) zewnętrznie niezbyt różniących się między sobą. Grupują się w trzech charakterystycznych strefach: jedna — na południu, dla której dzielnicę typową i najsmutniejszą stanowi Spine Sante (połowa jej miesz kańców to tzw. „kombinatorzy”, bo kombinują, jak związać koniec z końcem), druga — na północny zachód w kierunku Via della Madonna (główna kwatera wyjętych spod prawa) i trzecia — na północny wschód w stronę Mulini (strefa najbardziej rozpowszechnionej prostytucji). Partinico obejmuje 10 711 hektarów ziemi: z tego 15 hek tarów to zupełne nieużytki, 565 — rodzi dzikie figi, 87 — sumak, a 114 to pastwiska. Pozostaje więc 9 930 hektarów gruntów uprawnych. Z tego 2 420 hektarów to grunty orne, 255 — pod uprawę warzyw, 672 — nawodnione, 5 897 — pod uprawę winorośli, 624 — pod oliwki, 62 — pod migda łowce To 9 930 hektarów ziemi uprawnej podzielone jest na 4.'l 924 parcele, które są własnością 17 244 osób. 11518 właścicieli ma mniej niż pół hektara, 4 796 od pół do dwóch hektarów, 740 — od dwóch do pięciu hektarów, 138 — od pięciu do dziesięciu hektarów, wreszcie 52 — od dziesięciu do pięćdziesięciu hektarów. Własność jest rozdrobniona, często kilka odległych działek jest własnością jednej rodzi ny. Po potrąceniu podatków, kosztów nawozu i nasion glo balny średni roczny dochód z rolnictwa wynosi 1 300 milio nów lirów. Z tego około 122 miliony przypada na 52 właś cicieli, 117 milionów na 138 właścicieli, 260 milionów na 740, 546 milionów na 4 796 (średnio 110 tysięcy lirów rocz nie dla każdego), wreszcie około 255 milionów na 11 518 19
właścicieli (na głowę około 21 tysięcy lirów rocznie, czyli 50 lirów dziennie). A ziemia jest nieomal jedynym źródłem utrzymania. Robotnicy rolni dostają 500, 600, 650 lirów dziennie, pra cując około dziesięciu godzin, ale praca jest tylko przez pól roku. Często nie są nawet ubezpieczeni. Handel ma charakter przede wszystkim wewnętrzny. Brak organizacji, która wysyłałaby nowalijki tam, gdzie zysk byłby większy. Brak jest spółdzielni rolnych oraz ośrodka zajmującego się produkcją wina. Z tego powodu często mar nuje się znaczna część zbiorów winorośli (pewnego roku zmarnowała się niemal połowa!). Prawdziwy przemysł nie istnieje. Są tylko cztery przed siębiorstwa typu rolno-przemysłowego. Jedna destylarnia zatrudnia 30 robotników, pracowników dniówkowych i sta łych. Dniówkowi pracują na akord przez sześć godzin dzien nie, biorąc koło 70 lirów za godzinę; pracownicy stali zara biają 700 lirów dziennie. Praca przy wytłoczynach trwa od dwu do dwu i pół miesiąca, podobnie przy moszczu. Jeżeli koszt wina jest niski i opłaca się przerabiać je na spirytus, wtedy praca jest zapewniona na cały rok; w przeciwnym razie grozi bezrobocie przez pozostałe miesiące. Młyn pracuje stale. Zatrudnia 50 robotników dniówko wych (80 lirów za godzinę) oraz stałych (980 lirów dzien nie). Jest to urządzenie nowoczesne, produkuje około 45 kwintali makaronu dziennie. Mydlarnia zatrudnia 7 robot ników, którzy pracują dorywczo, zależnie do dostaw tłusz czów. Produkcja jest tu ograniczona, a zbyt na miejscu. Fabryka konserw pracuje tylko w sezonie zbioru pomido rów — 20 pracowników, w większości kobiet. Produkcja, ograniczona ze względu na aparaturę nie nadającą się do większego przerobu, znajduje zbyt prawie w całości na miejscu. Prawie nie ma rzemiosła i rękodzielnictwa. Nieliczne ko biety haftują bądź tkają, zarabiając za cały dzień pracy naj wyżej 250 do 300 lirów. Kto nie ma pracy, ten „urządza się”, „kombinuje”. Częsty jest głód. Komu się udaje, ten emigruje. Wiele domów ma 20 zamiast podłogi klepisko. Średnio troje-czworo dzieci w jed nej rodzinie. Mieszkania składają się przeważnie z jednej izby. Dwa bary: jeden nowoczesny, dla „lepszej publiczności”, i drugi malutki, przy rynku. Jedna winiarnia, w której sprzedaje się także napoje chłodzące. Trzy nędzne ciastkar nie i paru lodziarzy. Lokalna arystokracja zbiera się w „Klubie Obywatel skim”, gra w karty, warcaby, szachy i bakarata. Klub nie prowadzi żadnej działalności kulturalnej. Cztery czy pięć sal tanecznych z wyszynkiem: tańczą tyl ko sami mężczyźni płacąc pięć lirów za taniec. Słabo prosperuje teatr marionetek. Nikła jest działalność sportowa. Największą uroczystością jest święto Madonny del Ponte, Matki Boskiej Mostowej, z wielokilometrową procesją od sanktuarium w polu do miasta. Żeby powiększyć fundusz dochodów, gmina narzuca kupno świętego obrazka jako do płatę przy zaświadczeniach nawet dla biedaków. Od zakończenia wojny (gdy wielu jadało często tylko chleb świętojański) wydano wiele milionów na to święto; nawet w domu publicznym, jak wynika z opowiadań świad ków, do ceny doliczano dopłatę za znaczek na Madonnę dcl 1'onle W dmu święta są wyścigi konne na głównej ulicy, ilumi nacje nikicslra i ognie sztuczne. Ojcowie i narzeczeni ku- I>11.1.i lody, prażoną ciecierzycę, pestki dyni, prażony bób, czasami orzeszki ziemne. W Wielki Piątek miejscowa arystokracja ma prawo nieść na ramionach ołtarzyk z Jezusem i Matką Boską płaczącą: ludność uważa taki wybór niosących za obrazę. W dzień świętego Leonarda nie idzie się do pracy, żeby nie było nieszczęścia; ten święty opiekuje się aresztowa nymi. W maju, na Wniebowstąpienie, chodzi się w pole zrywać kwiaty, a w karnawale tańczy się w rodzinie: nie którzy przebierają się wtedy za niedźwiedzie. 21
Mimo braku dokumentów W radzie gminnej nie można było otrzymać dokładnych danych co do wszystkich wyborów, gdyż w całym budyn ku nie udało się znaleźć dokumentów: nie wiadomo, gdzie podziała się część tych papierów. Ale zasadnicze dane są następujące: na 32 członków rady, zgodnie z systemem większościowym, jest 24 chadeków, 4 z grupy liberalno- -monarchicznej i 4 z lewicy. Siły porządkowe składają się z 30 żandarmów, około 15 strażników skarbowych i 50 strażników rolnych. Mimo to w odległości trzech kilometrów, na oczach ludności całej zatoki, czyli ponad stu tysięcy osób, dziesiątki kutrów mo torowych od jedenastu lat łowią nielegalnie, odbierając chleb tysiącom rybaków. Jeszcze dziś odpowiedzialne czyn niki temu nie przeciwdziałają. Jest pięciu strażników miejskich. Dziesięciu strażaków ma zapewnić ochronę przeciwpożarową Partinico i jeszcze dzie sięciu innym wsiom, dość nawet odległym, za pomocą nie wystarczającego ekwipunku — brak jest gaśnic pianowych, obydwa wozy strażackie są starego typu, a w wioskach brak jest kranów pożarowych w sieci hydraulicznej. Nieczystości, szczególnie w bocznych uliczkach, pozosta wia się w stertach pokrytych rojami much. Z wielu domów wylewa się płyny na ulicę, a nie do rynsztoków; nawet tam, gdzie one istnieją. Raz na dzień powinien by pojawić się zamiatacz; ale na wielu ulicach miotłę widuje się raz w ty godniu, a na niektórych nigdy. Śmieci nie odbiera się z do mu. Z najwyższym zdumieniem dowiadujemy się, że jest około trzydziestu ludzi zajmujących się oczyszczaniem mia sta. Ale zdaje się, że paru z nich służy za ordynansów u ja kiejś „władzy”. Ludzie ci nie otrzymują żadnych dodatków rodzinnych, nie mają żadnej opieki lekarsko-farmaceutycz- nej. Traktowani jako robotnicy dniówkowi, otrzymują wy nagrodzenie tylko za dni pracy, 650 lirów dziennie. Nie do stają ani obuwia, ani ubrań ochronnych. Naprawdę w służ bie oczyszczania miasta pracuje dwudziestu ludzi z trzema wózkami. Mogą oni zostać zwolnieni w każdej chwili bez żadnego odszkodowania. Czwarta część kanalizacji wymaga naprawy, ponad czwar ta część ulic — uporządkowania. Urząd pocztowy jest brud ny i za mały, ma tylko trzy okienka. Komunikacja, jak na razie, wystarczająca. Telefony funkcjonują, jest ich 222. Użytkowników energii elektrycznej jest 5 169 (w porze deszczowej często brakuje światła): przeciętne miesięczne zużycie wynosi 46 tysięcy kilowatogodzin na oświetlenie i 45 tysięcy — na urządze nia przemysłowe (pompy nawadniające, tłocznie, małe war sztaty itd.). Nie ma ani łaźni publicznej, ani publicznej pralni. Cienki strumyczek wody musi wystarczyć kobietom całej dzielni cy. Ta woda, płynąca z rzeźni, gdzie płucze wnętrzności zwierząt, przemywa potem — tym skuteczniej, bo namy dlona — ziarno w trzech młynach. Nowy, istniejący od dwóch lat klozet publiczny funkcjo nuje jako tako. Jeden dom publiczny. Prostytucja za mniej niż 200 lirów, nawet za 50 lirów. Dwa banki, sąd i urząd ewidencyjny. Trzy przychodnie lekarskie i jedna weterynaryjna. Magistrat, kierownictwo szkoły i urząd podatkowy — wszędzie bałagan. Woilnci.i,", .usługuje na szczególną uwagę. Są dwa źródła. / iilcrwHzrgn woda często zanieczyszczona szlamem z biegającej w bezpośrednim sąsiedztwie sieci kanaliza cyjnej dociera tylko przez cztery i pół godziny dziennie. Z drugiego, które zasila parę studzienek, woda dochodzi kamionkowym przewodem często popękanym. Na zebraniach gminnych nikła frekwencja. Dwa zebrania rady, które powinny odbywać się w myśl przepisów, do chodzą do skutku z wielkim trudem. Pogłębienie obrazu W rejestrze ubogich jest zapisanych około 1 800 rodzin. Z tego tylko 8—10 otrzymuje bardziej regularnie zasiłki: 23
bądź 1 000 lirów miesięcznie, bądź pół kilograma chleba dziennie. Pozostali dostają na Boże Narodzenie i na Wiel kanoc paczkę żywnościową wartości 500 lirów i czasami przy jakiejś okazji zapomogę. W ciągu roku prefektura asy- gnuje na ten cel 5 i pół miliona lirów. Warto zaznaczyć, że na policję, i w ogóle na straż, wydaje się miesięcznie 7 mi lionów, czyli 84 miliony rocznie. Na roboty publiczne prze znacza się znacznie mniej, około 50 milionów rocznie. Ambulatorium położniczego brak. Śmiertelność dzieci wy nosiła w 1947 roku 8,1 procent, w 1953 wzrosła do 8,9 pro cent. Bardzo wiele matek nie wie nawet, że istnieje Naro dowa Organizacja Matek z punktem konsultacyjnym pedia trycznym i położniczym. Lekarz przychodzi tutaj na parę godzin dwa razy w tygodniu z jedną pielęgniarką, która ob sługuje siedem gmin. Bałagan. Brak nawet mleka do roz dzielania pomiędzy matki, które nie mogą karmić. Często umierają niemowlęta, dla których z braku środków nie moż na znaleźć mamki. Dom podrzutków jest w Palermo. Na 1 700 dzieci w wieku od trzech do pięciu lat są tylko dwa przedszkola o łącznej liczbie 330 miejsc. Jest to abso lutnie niewystarczające, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo pilną sprawą jest zabranie dzieci z ulic i z do mów przynajmniej w ciągu dnia. Sierociniec dla dziewcząt ma 50 miejsc. Brak sierocińca dla chłopców. 180 dzieci spędza miesiąc na półkoloniach w mieście. Nie ma żadnej opieki (nawet przytułku) dla ubo gich starców. Pomoc parafii jest znikoma. Kasa Chorych: 12 tysięcy podopiecznych, 28 lekarzy, w tym ani jednego specjalisty. Chorzy — jeśli mają pienią dze — muszą na badania rentgenowskie jechać aż do Pa lermo i stamtąd często odsyłani są do Partinico, żeby ocze kiwać szereg dni na wyznaczoną wizytę. Robotnik, który chce skorzystać ze społecznej pomocy lekarskiej dla członka rodziny, musi zwracać się do Palermo. Upływa co najmniej miesiąc, zanim załatwi się formalności, a dokumenty często zostają zagubione. Członkowie rodzin robotników rolnych nie korzystają z opieki farmaceutycznej i położniczej. Per- 24 sonel zbyt szczupły, lokale nieodpowiednie, aparatura nie wystarczająca. Dopiero od czterech lat istnieje szpital publiczny, jedyny w całej okolicy; 28 łóżek ma służyć również chorym z Mon- tolepre, Balestrate, Borgetto, Trappeto, Giardinello. Prze nośny aparat rentgenowski praktycznie służy jedynie do diagnozy w wypadku złamań. Brakuje lokali na izolatki dla zakaźnie chorych, pozostawia się ich w domu, wśród rodzi ny. W przypadku porodu stawia się parawan dokoła łóżka położnicy, we wspólnej sali, przy oczywistym niebezpieczeń stwie zakażenia. Od czterech lat funkcjonuje prywatna kli nika z 20 łóżkami. Warto zapamiętać wyjątkowo dużą liczbę chorych umy słowo: w najbiedniejszej dzielnicy miasta w Spine Sante ii.i 330 rodzin znaleźliśmy wspólnie z lekarzem siedemnaście wypadków. Ilość dzieci podlegających obowiązkowi szkolnemu w roku szkolnym 1953-54 wynosiła 5 092. Z tej liczby zapisanych zostało około 2 650, ale przed końcem roku zrezygnowało około 15 procent. Pozostało więc 660 ■— w 20 klasach pierw szych, 589 — w 19 drugich, 406 — w 14 trzecich, 297 — w 11 czwartych, 225 — w 9 piątych podstawowych. Około 300 dzieci uczęszcza w Partinico do szkoły przysposobienia n >1niczego (ogródek doświadczalny o wymiarach 12 na 20 11u•1111w), •zawodowej i średniej, kształcącej w zakresie upra wy winorośli. Istnieje pięć klas liceum klasycznego. Liczba sal prawie odpowiada liczbie klas. Patronat szkolny doży wia w południe około 600 dzieci, którym też od czasu do czasu kupuje książki i zeszyty. Dom Dziecka opiekuje się przez cały dzień 125 dziećmi, uczęszczającymi tam na zajęcia pozaszkolne. Około 100 mło docianych już pracujących chodzi do szkoły wieczorowej. Jest parę wieczorowych kursów ludowych dla analfabe tów. Około stu studentów uniwersytetu. W dzielnicy Spine Sante na 98 chłopców w wieku szkol nym ponad 20 nie chodziło nigdy do szkoły. Nie ma biblioteki publicznej. Nie ma też koncertów; cza- 25
sem orkiestra dęta gra na rynku. Kina przyciągają coraz więcej ludzi. W dni świąteczne sale są przepełnione; latem, kiedy otwarte są również trzy kina na wolnym powietrzu, łączna ilość miejsc widowiskowych dochodzi do trzech ty sięcy. Nie ma teatru. Cztery albo pięć razy do roku zjawia się jakaś teatralna trupa objazdowa. Akcja Katolicka orga nizuje zimą przedstawienia w lokalach przykościelnych, jako aktorzy występują albo sami mężczyźni, albo same kobiety. W roku 1943 były dwie parafie, obecnie jest sześć. Głów ną działalnością kulturalną parafii jest nauczanie katechi zmu na cotygodniowych lekcjach, jakie proboszcz powinien obowiązkowo prowadzić dla ludności. Często ksiądz jest zmuszony zawiesić lekcje z braku uczestników. Dzieci na tomiast pilnie uczęszczają na lekcje katechizmu, szczególnie w okresie poprzedzającym przygotowanie do pierwszej ko munii. Prawie cała ludność uważa się za katolicką. Uzupełnijmy ten ogólny obraz konkretnym przykładem warunków bytowych ludzi „wyjętych spod prawa”. Na Via della Madonna Dzielnica ta leży na północny zachód od centrum miasta; przecina ją ulica della Madonna. Żyje tu około 910 rodzin, z tego 400 w nędzy. Około 500 rodzin nie ma wody w do m u; dwie trzecie ulic pozbawione jest kanalizacji, połowa ma nawierzchnię brukowaną. Dniówka robotnika rolnego i pastucha, za pracę trw ają cą dziesięć, a nawet dwanaście godzin, do 1950 roku wy nosiła 350 lirów. Obecnie wzrosła do 400, 500, niekiedy 650 lirów. Oczywiście, kiedy jest praca, to znaczy przez pół, najwyżej przez dwie trzecie roku. W tej jednej tylko dzielnicy 161 osób odbywa karę wię zienia lub zostało zabitych. 37 z nich to pasterze — ludzie wynajmowani bądź na dniówkę, bądź na połowę zysku do wypasania jednej, dwóch lub trzech krów. Kiedy nadchodzi lato i ziemia jest spalona, trzeba stawać na głowie, żeby 26 bydło nie zdychało i dawało mleko. Aby dac sobie radę z trzema krowami, trzeba posyłać dzieci, nawet najmniejsze, żeby znosiły paszę przez cały dzień i skąd się da. 88 więźniów to robotnicy rolni. Łatwo zrozumieć ich ule ganie pokusom, gdy się pomyśli, że za nieludzki wysiłek otrzymują 40 lirów dziennie! . Wśród więźniów jest 19 pracowników niezależnych mb prawie niezależnych: są to połownicy, drobni właściciele czy prawie rzemieślnicy. Nie ma wśród nich żadnego prawdzi wego rzemieślnika, nikt z nich nie ma zapewnionej stałej 1)1S wreszcie w więzieniach 17 kobiet (czasami uwalnia się męża, a zatrzymuje żonę). , . KQ Na 161 więźniów 68 nigdy nie chodziło do szkoły, 69 uczęszczało tylko do pierwszej, drugiej bądź trzeciej klasy. Nie nauczyli się wystarczająco czytać, pisać czy rachować, w większości przypadków z braku ćwiczenia zapomnieli wszystko. Tylko 10 uczęszczało do klasy czwartej, 7 do pią tej 3 do pierwszej gimnazjalnej lub zawodowej, 1 do ru- ,rjej; 3 więźniów ukończyło trzecią klasę gimnazjalną albo M? M m o społeczeństwo, które 161 więźniów kształciło I .rznie przez 296 lat szkolnych, dopełnia ich „wykształce- • jes/cze dzisiaj 714 latami i 10 miesiącami więzienia, ,, n;i lat zesłania, 43 nadzoru policyjnego, me Ucząc '" War to'4zauważyć, Że na 161 więźniów 140 ma rodziców analfabetów, u 20 jedno z rodziców jest analfabetą, a za ledwie jeden ma ojca i matkę, którzy uczęszczali do czwar tej klasy szkoły podstawowej. W Montelepre Gdyby w tej miejscowości po pierwszych miesiącach za mieszek interweniowano i dano ludziom pracę, wówczas nikt nie stałby się bandytą. Po powrocie z wojny mężczyźni nie mieli pracy, gdyż między skałami jest mało ziemi (514 hektarów użytków: średnio 0,1 hektara na głowę!).
Była tam opuszczona prochownia, bez strażnika. Na kilka miesięcy stała się czymś w rodzaju kopalni. Ludzie chodzili tam codziennie szukać czegoś, co dałoby się wykorzystać lub sprzedać. Rozbierali pociski, aby sprzedawać ołów. Rzu cali je z okna, a potem wychodząc zabierali. Pewnego dnia rzucony pocisk wybuchł. Cała prochownia wyleciała w po wietrze: było 23 zabitych, wśród nich także dzieci. Robotnicy najemni otrzymywali za osiem godzin pracy 200—250 lirów, jeżeli w ogóle była praca, podczas gdy kilo gram chleba kosztował 115 lirów. Znaczna część ludności próbowała zarobku ścinając górską traw ę i przerabiając ją przy pomocy rodziny na treść do materaców. Dawało to średnio 200 lirów dziennie, jak dobrze poszło, ale praca była niebezpieczna: łatwo wbić sobie gwoździe w ręce czy pokaleczyć palce (sześć ciężkich wypadków). Niektórzy cho dzili kopać przez cały dzień w zamian za kilogramowy bo chenek chleba. Ktoś spróbował wybrać się do pracy do Camporeale: po pięciu dniach pracy, przy rozliczaniu z wła ścicielem kosztów zjedzonego chleba i nie kraszonego bobu, okazało się, że jest jeszcze winien 5 lirów. Około pół miliarda lirów wydatkowano na represje tylko w tej jednej miejscowości; w rezultacie spowodowało to nę dzę, nienawiść, śmierć. Jeszcze dzisiaj w Montelepre (5 381 mieszkańców w roku 1948) nie ma ustępu publicznego ani publicznego prysznicu. Dzieci spędzają czas przeważnie na brudnych ulicach. Nie ma ośrodka opieki społecznej, nie ma przemysłu, bo nikt nigdy nie zbadał dokładnie szans wyko rzystania możliwości lokalnych. Rodziny osierocone przez ojca nie znalazły żadnej opieki. Rodziny więźniów nigdy nie uzyskały żadnej pomocy (raz jeden drobną jałmużnę). Za te pół miliarda lirów, nikogo nie zabijając i nie nara żając na śmierć żadnego ze „stróżów porządku”, można było przeobrazić to miasteczko, dając mu impuls życiowy na całe wieki. Uważam za swój obowiązek nie przemilczać faktu, że w trakcie akcji sił porządkowych przeciw „wyjętym spod pra wa” popełniono wiele ciężkich gwałtów i okrucieństw. Na 147 „wyjętych spod prawa” 108 nie chodziło nigdy 28 do szkoły albo zapomniało zupełnie to, czego się nauczyło; 15 doszło do czwartej klasy, 20 do piątej, 1 do pierwszej gimnazjalnej czy zawodowej, 2 do drugiej gimnazjalnej czy zawodowej, 1 do trzeciej gimnazjalnej. 136 spośród nich ma rodziców analfabetów. Jest wśród nich 21 kobiet, 82 robotników rolnych, 2o pa sterzy, 2 szewców, 1 szewc-łatacz starego obuwia, 1 kra wiec, 1 urzędniczka, 7 woźniców, 1 bez zawodu, 2 kowali, ■i domokrążców, 1 blacharz, 1 pomocnik młynarza. Tylko pięciu czy sześciu było zdolnych do samodzielnej egzysten- Na 147 osób „wyjętych spod praw a” przypada ogółem 350 lat nauki szkolnej; zaś suma lat więzienia wynosi 1032 lata i 7 miesięcy; suma lat zesłania — 94 lata i 4 miesiące (,ńe licząc nadzoru policyjnego i setek więzionych pomz( j (i miesięcy). Dwóch zostało otrutych w więzieniu i juz mc więcej na ich tem at nie udało się dowiedzieć; wszyscy mil czą. Ponad 40 zabitych. A przecież przy dobrej woli żaden z nich nie dostałby się do więzienia, żaden z nich me zo stałby zabity.
W NIEKTÓRYCH DOMACH PARTINICO U Nunzii — Wie pan, co bym chciała? — mówi siwowłosa Nun- zia. — Dwa tysiące lirów na miesiąc. Jestem przecież głu cha, bo skleroza uderza mi do głowy. Mam osiemdziesiąt jeden lat i arteriosklerozę; biorę na to zastrzyki, robi mi jeden staruszek, mówią na niego „kapral”. Mój mąż był sparaliżowany, trzymałam go przez siedem lat w łóżku, a jego renty po śmierci mi nie dali. Ziemi nie mam. Mam dom, ale należy on do mojego syna z Ameryki, który mi go zostawił, mówiąc: „Utrzymaj się z tego”. Jak ja się mam utrzymać za te cztery tysiące lirów rocznie, co mi dają lo katorzy? A nie mam prawa go sprzedać. Dzisięcioro bli skich mi umarło przez dziesięć lat. Miałam siedmiu synów, trzej umarli. Ze zmartwień i nędzy zmarli dwaj bracia. Przez to, że byli biedni, to nawet żony nimi pogardzały. Bo jeden był chory, kaszlał, miał chorobę piersiową, wy glądał obrzydliwie, kiedy pluł. I mówił do mnie: „Siostro, czuję ogień w piersiach”. Męża pocięły na polu pszczoły; odprowadzałam go na pole, bo był niewidomy. „Nunzia — wołał do mnie — pomóż mi!” A ja nie mogłam mu pomóc, bo pszczoły mnie kąsały, i tylko rzuciłam mu szal, gdyż nie mogłam się zbliżyć. Potem leżał w łóżku, porobiły mu się rany i przez cały dzień wciąż tylko krzyczał: „Matko Prze najświętsza!” A ja czyściłam mu te rany i cierpiałam jesz cze bardziej. Potem zmarła mi córka i wnuczka. I jeden mój brat umarł, bo od bobu, który wciąż jadł, dostał gan 30 greny i zgniły mu wnętrzności. Tyle tylko wiem: zostałam ama. Matka mi umarła, kiedy miałam siedem lat. Miałam Irzęch braciszków i opiekowałam się nimi. Nigdy nie cho dziłam do szkoły. Kiedy jest dla ciebie święto? Czyż może być większa radość jak wtedy, kiedy Matka Koska Mostowa przybywa do miasta?... Jestem sama. Nie mam już nikogo, co by mi podał wody. Ona tylko mi po została i ma mnie w swojej opiece. Kiedy umrę, pójdę do Niej. Mój syn, ten z Ameryki, ma pomieszane zmysły. Je- dinli na manewry do Chicago w Ameryce, jeden żołnierz strzelił do siebie i zmarł. Nie nauczono go strzelać i stracił tycie. A mój syn przez to stracił rozum. .test ubrana całkiem czarno. Na piersi ma rysunek kwia tu, z mosiężnych kuleczek. Widząc, że zwróciłem na to uwaj gę, mówi: -- Chciałam to pozrywać, te rzeczy... ale potem zobaczy łam, że się drze materiał... Tę suknię kupiłam na rynku za pięćdziesiąt lirów, bo nie miałam się w co ubrać. Na rynku są za pięćdziesiąt lirów, trzydzieści lirów, dwadzieścia pięć, l nawet za dwadzieścia. Tak robi całe miasteczko; jesteśmy biedni, więc tam się ubieramy. — Co robisz zazwyczaj? — Siedzę. Męczy mnie dusznica i nie mogę nic robić, m u- ■zę siedzieć. Patrzę. — Czy sąsiedzi ci pomagają? —Każdy ma swoje zmartwienia... Akurat o mnie by mieli myśleć! Raczej mną pogardzają, bo jestem stara. Przed wczoraj poszłam na rynek, bo mi burczało w brzuchu, a nie mogłam sobie nic kupić. Jak miałam kupić za te pięćdzie- ■iilt lirów? Czy pamiętasz, jak wyglądało miasteczko, kiedy byłaś młoda? - Miasteczko zawsze było biedne. Pamiętam, jak raz minłam osiem soldów i poszłam kupić kilo makaronu: kosz tował osiem soldów, ale pomyślałam sobie: „Czy nie lepiej, żebym sobie kupiła kurczaka?” (bo chciałam hodować kury, miałam taki zamiar). Kiedy przyszłam do domu, syn uderzył 31
kurczakiem o drzwi i on zdechł, i tak zostałam głodna bez makaronu i bez kurczaka. — Jakie mieliście rozrywki, kiedy byłaś młodsza? — Nie wiedzieliśmy, co to kino. Raz poszłam do Matki Boskiej, szłam tam na piechotę, z miłości do Matki Boskiej. — Jakim chciałabyś widzieć świat? — Świat nie podoba mi się. Nigdy mi się nie podobał. Gdybym była Panem Bogiem, wiedziałabym, jak zrobić, żebyśmy nie musieli opłakiwać umarłych, nie musieli roz dzielać matek od dzieci, a dzieci od matek. Zrobiłabym tak, żeby ci, co się rodzą, zawsze jakoś sobie dawali radę w życiu. To, co jest, mi się nie podoba. U Marii — Mam bóle w głowie, żołądku i przełyku. Dziś mija rok, jak prawie nie jem. W naszych domach kupuje się coś jednego dnia, a przez dwa następne nic. Mam chroniczny katar. Ale te bóle pochodzą ze zbytniego osłabienia. Obok niej zamężna córka z niemowlęciem na ręku, któ re — prawie śpiąc — ssie z noskiem zngłębionym w piersi. Trzyletni może chłopak biega tam i z powrotem, worek mosznowy zwisa mu z powodu przepukliny prawie do ko lan. — Trzeba usłyszeć, jakie słodkie słowa wychodzą z tej buzi: „Babciu, gdzie jest moja mamusia, gdzie jest mój ta tuś?” Przepuklinę ma od urodzenia; czasami, kiedy płacze i wysila się, opuszcza mu się aż do kolan. — Czy radziliście się specjalisty? — Nie, bo nie możemy. Lekarz mówi: „Kiedy się pani zdecyduje, proszę go przywieźć do szpitala i zrobimy mu operację”. Ja się boję, że mi umrze. Poświęciłam go świę temu Józefowi. Nazywa się Krzysztof, ale poświęciłam go świętemu Józefowi. Dziecko na ręku wygląda na dwa — trzy miesiące, a ma sześć. Ma kolczyki bawełniane, „bo złoto poszło do jubile ra”. 32 Kiedy się urodziła, w czwartek koło trzeciej nad ra nem, miała krwotok z ust i z pupci, jak przy biegunce. Natychmiast zawołaliśmy doktora; nie można było znaleźć r.idnego, ale potem jeden doktor przyszedł, chociaż inni nie chcieli. Kiedy przyszedł doktor, powiedział: „Jeżeli to krwo- luk wewnętrzny, dziecko umrze, a jeżeli to połknięta krew, inv.eżyje”. Natychmiast zrobił płukanie i zastrzyk witami n y Potrzebne były środki wzmacniające także dla matki. — Mario — przerywam jej — czy chodziłaś do szkoły? ■Moja matka umarła i zostawiła mnie pięcioletnią, clrugą siostrę siedmioletnią, trzecią dwuletnią i najmłodsze d/.lecko ośmiomiesięczne; i musiałam walczyć o życie za miast iść do szkoły. Czego ja nie przeszłam... Kiedy byłam mula, ojciec się ożenił i miałam macochę; macochy zawsze ile traktują dzieci, któż będzie taki jak matka? Więc do ■-koły posłali mnie, o ile pamiętam, kiedy miałam siedem lul. Ale ponieważ byłam wyrośnięta i ci mali mówili na innie „ta oślica z pierwszej klasy”, wstydziłam się i nie chciałam więcej chodzić. Macocha mnie biła, żebym poszła, nie ja mówiłam: „Nie pójdę, mali wytykają mnie palcami”. I'i-zestałam chodzić i nawet liter nie znam. Swoje dzieci do ;tzkoły posłałam, ale przecież książek i zeszytów darmo nie dają, więc powiedziałam im potem: „Dzieci, zostańcie w domu”. W czas zimowy dzieciaki są gołe, przydałyby się buciki. Ojciec zostawił mi ze dwa tumula ziemi (26 arów); mój mąż nie może pracować. Sprzedałam te dwa tumula, zęby móc leczyć chorą córkę. Chce wyciągnąć podobiznę z szuflady; córka powstrzy muje ją siłą: — Daj spokój, po co ci to, żeby potem przez trzy dni płakać? Matka z płaczem: — Między nami mówiąc, moja córka się czegoś przestra szyła, przyśniło jej się coś i ze strachu zaczęła pluć krwią, Kiedy się dzieje coś niedobrego, to wtedy każdy się wtrąca. Mówili mi, że ona umrze na gruźlicę, że jesteśmy wszyscy gruźlikami. J — S y cy lia od śro d k a 33
Plącze niemal z wściekłości. Jakaś sąsiadka: — Teraz to nie jest dziedziczne, wszyscy jesteśmy tacy przez zbytnie osłabienie. — A czy twój mąż chodził do szkoły? — Wcale nie zna liter, zupełnie, wszyscy jesteśmy anal fabetami. — A mąż twojej córki? — Pracuje tak samo na roli, za sześćset lirów. On też nigdy nie chodził do szkoły. — Ile masz dzieci? — Sześcioro, wszystkich nas jest jedenaścioro, razem z tą tu zamężną córką i jej dwoma dzieciakami. Ona ma dwa dzieścia osiem lat, potem jest syn dwudziestoletni, dziew czynka piętnastoletnia, jedna dwunastoletnia, jedna dzie więcioletnia i jeden chłopak czteroletni. Krzysio z przepu kliną ma dwa i pół roku. Kiedy się urodził, wyglądał jak nieżywy, cały żółty; nie wierzyłam, że wyżyje, ochrzciłam go szybciutko. Mnie, jak pamiętam, nigdy nic nie dolegało, zawsze miałam dobre zdrowie, ale od czterech lat, od śmier ci córki, straciłam zdrowie. Pamiętam zawsze słowa córki, jak mówiła: „Mamusiu, ofiaruj dziesięć tysięcy lirów Matce Boskiej, żeby mi okazała łaskę”. Dałam te dziesięć tysięcy lirów, ale łaski nie raczyła mi wyświadczyć. Chciałabym, żeby Matka Boska przywróciła do życia tę córkę. Serce, to sama wiem. jakie mam. A co do tych ludzi, którzy źle mó wili o mojej córce, to modliłam się do świętego Józefa, żeby to, co jej dolegało, spadło na nich. U Franceski Tutaj przy wchodzeniu trzeba uważać, gdzie się stawia nogi, wszędzie pełno śliskich kurzych odchodów. I jeszcze zapach czosnku. — Mam siedmioro dzieci, rozumie pan? Siedmioro. I wszystkie mieszkają w tym domu. Jest nas tu dziewię cioro do spania (cztery metry na sześć). Trzeba mnóstwo pieniędzy na dom. Wczoraj jeden sąsiad się powiesił. Zało 34 żył sobie węzeł na szyję i powiesił się. Przerwał mu się kręgosłup; miał troje dzieci. — Co robi twój mąż? — Co się nadarzy, dość, że przyniesie kawałek chleba do domu. Bywa, że pracuje, a bywa, że nie ma pracy. Bywa tak, że zarabia w fabryce i dostaje wtedy nawet zasiłki, ale częściej nie pracuje. Nad małżeńskim łożem wisi obrazek ozdobiony takim na pisem : Małżonkom Attilio i Francesce, złączonym w Imię Pańskie, niechaj życie upływa w szczęściu, miłości i dostatku. Mówi matka, z lekkim uśmiechem: — To wygląda jak dokument. Kiedy ja umrę, moje dzieci będą pamiętały... Chociaż kto wie... Może go zniszczą... — Czy twój mąż chodził do szkoły? _ Do szkoły nie, jest analfabetą. Ja chodziłam do szko ły. Z czytaniem, oczywiście, daję sobie radę. Trzy klasy, miałam przejść do czwartej. — Czytasz gazety i książki? — Kiedy zdarzy się okazja, ale ostatnio mam tyle kło potów... — Czy możesz śledzić nowiny ze świata? — Kiedy się czyta, czyta się także gazety. Jeżeli ja nie kupuję, to kupuje kto inny i czytamy od deski do deski. — Jakie filmy lubisz? — O miłości, o świętych. Są też tragedie, na których się płacze. Religia jest sprawiedliwa, święta. Mój ojciec jest za krystianem w kościele i ja tam chodzę, kiedy tylko mogę. W domu mamy święte obrazy i adorujemy je, kiedy nie możemy pójść do kościoła. — Jakim chciałabyś widzieć świat? _ Spokojny, bez wojny ani niczego takiego, aby wszyscy dla siebie byli jak bracia i siostry. — Jesteś osobą inteligentną.
— No chyba, brakuje tylko pełnego portfela. Najstarszy z dzieci jest ten, Salvatore; szesnastoletni. Ma książkę pra cy, ale teraz jest okropne bezrobocie. Miał chodzić do trze ciej klasy. Po nim jest Giovanni, trzynastoletni, ukończył czwartą klasę. Potem jest Franco, jedenastoletni. Ciągle w pierwszej klasie, nie dlatego, żeby nie był inteligentny, ale nie chce chodzić do szkoły. Potem ta, Caterina, co trzyma na ręku małego, dziewięcioletnia. Nie mogłam jej posłać do szkoły, bo musi zajmować się małym. Rosaria, na którą mó wimy Sara, ma sześć lat. Czy to możliwe, że jest nas aż tyle. Mój Boże, cała kompania. Potem Carmela i ten mały, Giglio. U Vincenza Ściany popękane, nie tynkowane. — Czy dach jest dobry? — Same dziury. — Ubikacja? — Nie ma. Tylko dziura. Ściana zewnętrzna jest dziurawa. Rodzina Vincenza M., z rocznika 1894, żonaty z Grazią N. Dzieci dziewięcioro, z czego pięcioro żyje. Trzech synów jest żonatych. — Ta jest panną, a druga osiem dni temu uciekła z domu z narzeczonym i jeszcześmy się nie pogodzili. — Ziemia? — Nie mamy. — Możesz jeszcze pracować? — Jako sprzedawca oleju. Ale teraz, kiedy jest gaz płyn ny, sprzedaje się go mało. Kupuję trochę oleju i krążę po ulicach z tym (pokazuje kanister z miarką). — Ile zarabiasz? — 200, 300, najwyżej 350 lirów; za młodu handlowałem też rybami. Ludzie kupują na raz 100—200 gramów oleju; nawet za 10 lirów do wozów jadących w pole... Ci, którzy nie mają pieniędzy, pożyczają sobie światło jeden od dru giego. Kiedy brakuje światła, udaje mi się trochę więcej ■przedać; dwa razy, trzy razy na rok. Eh!... A bo to wczo- inJ nie powiesił się tutaj jeden w domu? — Tutaj mają brzydki zwyczaj — wywnętrza się m at ka. — Kiedy ktoś pracuje, nie znaczą dniówek dla ubez- pleczalni. Teraz jestem chora i nic mi nie płacą... — Czy chodziłeś do szkoły? — pytam ojca. —Do szkoły — nie. Moich rodziców nie stać było na to, n i ja nie mogę posyłać swoich dzieci. Musiałbym je po syłać do szkoły bez butów, bez niczego. —Kiedy jest dla ciebie najpiękniejsza chwila w ciągu dnia? Błyszczą mu oczy, kiedy, śmiejąc się, pokazuje palcami: pieniądze. — Chciałbym mieć tyle rzeczy, których dotąd nie mo- ulem mieć. Żyć przyzwoicie... i kto ma, ten ma... biedak budzie zawsze biedakiem... Jeżeli jakiś biedak prosi o jał mużnę, często go odsyłają precz, nie pytając nawet, czy jest chory. Żona: — Głowa mnie boli od zbytniego osłabienia. Trzy mie niące temu leczyli mnie w szpitalu wariatów przez miesiąc. — Od czasu do czasu nas bije — mąż bez złości poka zuje ślady paznokci na swojej twarzy. — Nie chcą mi dawać lekarstw, które zapisali mi w szpi talu. Mąż póki mógł, to mi je kupował. 280 lirów pudełko /. pięcioma zastrzykami! Nie dają dlatego, że są drogie, chy bi, że to płukanka za 20 czy 30 lirów. A co będzie, gdy będę musiała dać wyprawę tej, co uciekła, żeby się z nią ożenił? Czuję się, jakby mnie obili pałką po głowie. Teraz wyglądam na zdrową, ale kiedy słońce przygrzeje, rzucam uli; na wszystkich, zawsze wariuję bardziej, gdy mnie boli ulowa, o tutaj, w tym miejscu. I cała się wtedy trzęsę. — Do szkoły chodziłaś? — Dwie klasy przeszłam. Kiedy moczę sobie ręce, uspo kajam się trochę. W nocy czasami nie daję spać nikomu. Wszystko tłukę. Ale przecież nie wiem, co robię. — Kiedy — mówi córka — nie mogę jej kupić zastrzy ków, robi dużo więcej zamieszania.
—■Kiedyś, ze czternaście lat temu, przy wyjściu z kościoła aptekarz dał nam parę groszy. Później przy większych świę tach: Boże Narodzenie, Nowy Rok, karnawał, dostawałam pół lira i funt bobu. Czasami ten mały nie wytrzymywał, więc mówiłam sobie: „Dalej, matko, tu parę groszy, tam parę, wieczorem podsumuje się”. Jednego razu zostałam aresztowana na dziesięć dni. To było za torebkę bobu, nawet nie kilo. Bób był zebrany z ziemi notariusza R... już po żni wach. Mąż mi prał bieliznę i przynosił do aresztu. — Ile lat miały wtedy dzieci? — Jeden miał dziewięć lat, drugi dziesięć, a ja, zamknię ta, nie mogłam ich nakarmić. W tamtych czasach bochenek chleba kosztował półtora lira. Dochodziło do tego, że kroi łam bochenek na osiem części. Bywało, że dzieciak mdlał z osłabienia. Gdybym miała opowiadać całe swoje życie... Widzi pan, ta dziewczyna jest kulawa. Była w Palermo na operacji. Ponieważ nie miałam pieniędzy, poszłam tam pie szo odwiedzić córkę: 40 kilometrów i podejście do góry, autobus kosztowałby 500 lirów. Noga skrócona o pięć cen tymetrów. Widzi pan tę małą? — wskazuje na dziewięcio letnią dziewczynkę. — Jej matka, chora na gruźlicę z osła bienia, przed śmiercią powiedziała mi: „Niech pani ją weź mie, tę m ałą” i wzięłam ją na utrzymanie, kiedy jeszcze nóżki jej dyndały. Od jedenastomiesięcznej ją utrzymuję. U Nunzii R. Nunzia R„ lat dwadzieścia, zamężna za Vincenzem S„ lat dwadzieścia osiem. Tylko jedna córka. — Miałam drugą, ale mi umarła dwa tygodnie temu, mia ła siedemnaście dni. Mój mąż jest kowalem na dniówkę. Dają mu 600 lirów dziennie; 3 600 lirów na tydzień. Pra cuje codziennie. Ja jestem słaba, od urodzenia dziecka nie wróciłam jeszcze do sił, jeden doktor zapisuje mi wciąż za strzyki z wątroby. Przez to mi umarła ta mała. Miałam książeczkę ubóstwa, ale mi zabrali i nie dostaję żadnych zasiłków. Mój mąż pracuje w warsztacie od małego, ale nie zdobył się nigdy na to, żeby prosić o pomoc. Miałam ku- Kyna, siedemnastoletniego. Raz wybrał się w pole z krową, wieczorem nie wrócił. Trzy dni nie było go w domu, więo rodzina zaczęła go szukać. Po trzech dniach znaleźli go w tunelu w Trappeto, w kawałkach. Przejechał po nim pociąg. Okazało się, że był zamordowany strzałami z pistoletów, t 'hłopak grzeczny, wrogów nie miał. To było na Boże Na rodzenie. Miał w ciele dużo kul. W jakim stanie go znaleźli! Wiemy, że zginął w ten sposób, ale nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto to zrobił. W domu wszyscy jesteśmy zdrowi. Tyl ko mój brat był chory przez czternaście miesięcy. Miał kon wulsje jak epileptyk. Był trochę w domu, trochę w szpitalu lisychiatrycznym. Był nawet w szpitalu wojskowym. Zacho rował na służbie, więc dali mu rentę. Już od trzech mie- lięcy nie żyje, a mojej bratowej wciąż jeszcze nie dają ren ty. Mówią, że ją dostanie za parę lat. Sąsiadka: — Moja córka jest chora od siedmiu miesięcy. Była trzy razy w szpitalu i nie może się wyleczyć. Mąż ma sześćdzie siąt jeden lat; jest tragarzem. Pobraliśmy się, kiedy mia łam czternaście lat. Dawno temu, jednego wieczora, ledwie wyszłam z dzieckiem, dom zawalił się i przenieśliśmy się tutaj. Podczas wojny sama robiłam chleb. Jedliśmy chleb, jeśli był, a jak nie, to chleb świętojański. Mamy siedmioro dzieci: gdyby zdrowie dopisywało... Płacze. Oto list anonimowy, trudny do zrozumienia, jaki utrzymała niedawno. Rozpaczą z tego powodu, aż gryzie palce. „Państwo i rodzino z tego domu! Ostrzegam was o tym, że jesteście wszyscy chorzy nie od Boga, ale od ludzi z tej ulicy. I wasza córka, co jest w szpitalu, nie jest wcale chora, ale zrobili wam to specjalnie, całemu waszemu domowi. Wy o tym wiecie, że was szpiegują, a potem się śmieją. Myślą o was ciągle i ciągle wam życzą źle, a nigdy dobrze. Zło jest na tej ulicy, jesteście wydani na jego łaskę, oni zaś chodzą na mszę i zanoszą świece Matce Boskiej. Jestem teodalinda z wysokiego nieba”. 39
U wdowy — Nic nie mamy, nic, jesteśmy na łasce boskiej. Mój mąż zajmował się bieleniem. Umarł na zapalenie ucha i pa raliż. Skręciło mu usta i nie mógł już jeść. Zmarniał przez to niejedzenie, trzeba go było karmić, aż umarł. Miał czter dzieści lat, teraz poszedł do ziemi i nic nie może powie dzieć. „Niechbyś znalazła drugiego” — zawsze tak mówił, kiedy byliśmy razem. Miałam siedmioro dzieci, teraz zosta ło mi tylko dwoje. Wszystkie poumierały w młodym wie ku, jedno miało jakąś chorobę we wnętrznościach, drugie na czerwonkę, trzeciego, ośmioletniego, sparaliżowało i stał się bezwładny, a przecież urodził się zdrowy. A pozostałe dzieci to na zapalenie płuc... i wszystkie niedługo po uro dzeniu. Ta córka mi została i drugi chłopiec, osiemnasto letni. Widzi pan? On pasł krowy; pilnował jednej krowy, której właściciel dawał mu za to trochę mleka i coś do je dzenia. Teraz, tej zimy, krowa zdechła — i syn nie ma ro boty. Kiedy umarł mu ojciec, poszłam zabrać go ze szkoły i już do niej nie wrócił. Umie się tylko podpisać. Musiał iść do pracy i sam zarobić na chleb. Teraz krowa zdechła, a on nie ma żadnego zawodu, nic nie umie robić i tak został na bruku. Na dworze jakaś kobieta rozgniata wszy na głowie córki, siedząc na środku ulicy. W domu zamiast ubikacji dziura; nie ma wody; nie ma kanalizacji. — Mam czterdzieści sześć lat, jestem analfabetką. Wszyst kie moje dzieci, mam ich siedmioro, wszystko analfabeci. Mąż też analfabeta. Syn, zanim skończył dwadzieścia cztery lata, był trzy razy aresztowany przez strażników ziemskich za pastwisko. Raz wsadzili go na piętnaście dni, drugi raz na dwadzieścia, niedużo. Zachorował, jak tylko się ożenił, na te choroby, co pan wie... Mój mąż też był aresztowany, dwa razy, pasał krowy tak samo jak syn. Moja matka i ojciec także analfabeci. Mój teść i moja teściowa nie znają liter. I wszyscy w rodzinie — nikt nie zna liter. ZWIERZENIA „BANDYTÓW” Pierwszy: Chcecie poznać życie sycylijskiego chłopa? Proszę, przed- iilawię je wam. Chłop tutaj, na Sycylii, wstaje rano o godzinie czwarte] trzeciej, zależy, ile kilometrów ma od wioski, w której nńeszka, na pole. Rano zjawia się u niego właściciel ziemi: . Wstawaj, bo już późno, dalej, spiesz się, bo trzeba już iśc . Więc biedny chłop wstaje, patrzy na zegar, jeśli go ma, a j. ili nie ma, to otwiera drzwi i patrzy, czy dojrzy gwiazdę, 'fclóra daje znak, że dnieje. Mówi: „Psiakrew, jeszcze wcześ- .... ", ale wstaje. Jak tylko jest ubrany, łapie motykę, za rzuca sobie worek na plecy i wyrusza do domu właściciela. '.' iledwie przyszedł, ten mu mówi: „Co, do diabła, potrze bujesz tyle czasu na ubranie się, a co by było, gdybyś miał jeszcze pić kawę? Ruszaj się, widzisz, że już dzień”. Wyruszają obydwaj, przybywają na pole i chłop zaczyna Kopać. O godzinie dziesiątej wolno mu zjeść chleb, który •;obie sam przyniósł z domu; może to być kilo, a może byc pól kilo, tylko tyle może zjeść, bo w domu zostało jeszcze 11—7 osób, które muszą jakoś przeżyć ten nędzny dzień. Może być, że za cały dzień pracy jeden właściciel da mu (100 lirów, inny da 700, jeszcze inny 500 lub 400, stałej ceny nie ma. Kiedy nadchodzi wieczór, wiecie, jak się czuje ten chłop? Czuje się jak krzywe drzewo, które próbuje się wy prostować, ale nie może, zostaje krzywe, to znaczy garbate. A jak traktuje chłopa właściciel na polu? Kiedy o godzi-
me dziesiątej pozwala mu zjeść, to biedak je, ale woli raczei odpocząć, bo czuje się cały obolały w krzyżu. Właściciel 2 odw° dwa kęsy 4 zostawia jedzen.e; pon.e; a . J ™ S z? Tar ał’ 1 Wtedy mÓWi d° ni6g° Wyniośle:’..Jeszcze jesz? Tak nam m.ja cały dzień, nie zrobiliśmy nic raz przez to, zes sobie chciał zapalić, drugi raz, żeby sie AchaCk mny ZCby Się wysiusiać” Wtedy chłop mówi'- „Ach, kurwa jego mać, jak mnie traktują, nigdy pan nie S p o w 1a X 0l°Ay’-Hd JUtra PrZyjdę WięCej” A właścicielodpowiada: „A idz, powieś się, że też cię ziemia święta jeszcze nosi”. Bo właściciel wie dobrze, że chłop jest słaby wobec mego. Nadużywa sytuacji, ubliżając mu ponieważ sie "na^eod* ^ CzęS*° podczas dnia Pracy właściciel oddala się na godzinę czy dwie, żeby sprawdzić, czy chłop będzie pracował tak samo, jak kiedy byli razem. I jak tylko wraca. pa rzy na pracę: „Do diabła, aż tyle zrobiłeś?” A chłop na ł e m ^ W h PanU 'i! Zdaje’ Że Ja Się rozg ^ dałem czy bawi ' \ ecb pan zobaczy, jaki jestem spocony”. o jest stara historia, która trwa ciągle między nimi dwo- ciel biie chł1 m W CZaSie PraCy na poIu- że w łaśd" blJe,fhłopa- Chł°P mu mówi: „Do jasnej cholery prze- b i t T h i n W,aŚdCie,: ”MilCZ> łaZęg0’ bo Jak t° ci roz- pracy” I „ W h ’ ” arz^ caJło’ chciałbyś mieć utrzymanie bez pracy I chocby ten biedny chłop krew z piersi wylał, to nigdy me są zadowoleni. Taka jest historia chłopa. B.S. Drugi: waKiie udabwr,r Ch° dZiłem Z Si° Strą’ która była * ^ a-wa i udawałem niemowę, żeby żebrać. „A, a, a, ba” i Wy- ąga em rę ę. Tak udawałem, bo co miałem robić? Potem uzbierane pieniądze przynosiłem do domu i mogliśmy wszy- z ? : z ? * M6i.***?nie miai ^ eh ".dz 1, W góry zbierać zieleninę. Z tej zieleniny, co przynieśli ^ lo w , a sprzedawalii że£ Rano ja tez wychodziłem w pole, zbierałem ślimaki. Ludzie dawali mi jałmużnę. Byłem zdrętwiały z zimna, umęczony, cały obszarpany. Jedni dawali, drudzy nie. Od czasu do czasu wchodziłem do Klubu Myśliwych; jeden z członków klubu któregoś dnia skapował się i mówi: „Jak to, jesteś niemową, a teraz mówisz?” A ja: „A czy w prze ciwnym razie dałby mi pan jałmużnę?” Za jakiś czas po szedłem znowu do Klubu Myśliwych i poprosiłem o jałmu żnę. Wszyscy mi dali: ten, co wiedział, że mówię, już mi nic nie dał. Sam przestał mi dawać, ale innym nie powie dział nic. I ja w dalszym ciągu żebrałem w ten sam sposób. Bo jak nie, to co by mi dali? Prawie całą zimę prowadziłem takie życie. Miałem wtedy ze dwanaście lat. Potem zacząłem chodzić w góry zbierać zieleninę. Raz, kiedy schodziłem z góry, pośliznąłem się i uderzy łem w kolano, od tego miałem zapalenie stawu. Do szkoły nie chodziłem. Od maleńkiego zbierałem oliwki, nawet o czwartej, trzeciej rano. Kiedy nie pracowałem, grałem na forsę z innymi chłopakami: wygrywałem pieniądze i odda wałem je ojcu na życie. Ojciec dawał mi parę groszy, osz czędzał, jak mógł, żeby mi je dać, i tym sposobem chodzi łem grać. Szczęście mi dopisywało, wygrywałem, aż doszło do tego, że nikt nie chciał ze mną grać. Byłem najbardziej doświadczony. Pierwszy raz, kiedy udawałem niemowę, było to na ryn ku. Zobaczyłem kogoś obcego i zacząłem udawać niemowę. Potem pojawiły się dwa obce samochody, z jednego dali mi pół lira, z drugiego sześć soldów. A jedna panienka, myślę, że to była panienka, dała mi dwa soldy. Potem ciągle cho dziłem tam żebrać. Sam to wymyśliłem, żeby nie umrzeć z głodu i przynieść coś do domu. A ojciec i matka mówili: „Gdyby nie ty, to co byśmy dziś jedli?” Czasami ojciec mi mówił: „Nie idziesz nigdzie dziś wieczór? Zobacz no na ryn ku, czy nie trafisz na jakiegoś peta, bo tak mi się chce palić”. Ja nie palę, nigdy nie paliłem, bo dla mnie to okrop ne czuć tytoń w ustach. Przemoczony i głodny. Ciągle bosy aż do piętnastu lat, ale kiedy prosiłem, to znalazł się taki, co dał mi używane buty; 4:i
podarte, ale je sobie naprawiłem. Czasem ktoś dał mi ko szulę, kurtkę, parę spodni. Chodziłem na wieś, na pole. Wychodziłem rano na czczo. Zbierałem 4—5 kilo ślimaków i wracałem pieszo zrobiwszy ponad 15 kilometrów po okolicy. Wracałem do domu i mówi łem do żony: „Słuchaj, ugotuj ich trochę, z pół kilo. Resztę sprzedamy”. Jednego razu, po sprzedaniu ślimaków, wróci łem do domu strasznie głodny. Przychodzę do domu, a żona właśnie gotuje. Chciała zamieszać, a tu wszystko ryms! na ziemię, bo gotowała na dwóch kamieniach, nie było pieca. Wybiegłem jak oszalały do właściciela domu: „Jeżeli nie zrobisz mi pieca, podpalę ten dom”. Żaden z moich braci nie chodził do szkoły. Wszyscy anal fabeci. Dziewczynki też. Pięcioro, a także rodzice, razem siedem osób. A gdybym chodził do szkoły, to z moją głową na karku mógłbym zostać mechanikiem. Znam się trochę na elektryczności, chociaż nikt mnie nie uczył. Gdybym miał za co utrzymać żonę z dwojgiem dzieci przez rok, poszedł bym do mistrza i wyuczył się na technika radiowego. Kiedy nie mam pracy w fabryce, zabieram się do sprzedawania lo dów w czasie sezonu, oleju do lamp, owoców. Ale na to trzeba mieć licencję. A kiedy zupełnie nie ma pracy, bez wstydu noszę walizki. Gdy już całkiem nie ma gdzie pójść, idę w góry zbierać zieleninę, żabi skrzek, cykorię, kapustę, ko perek, szparagi, grzyby, narcyze albo łapię w wodzie żaby, które siedzą pod kamieniami. Mam dwoje dzieci. Jednego wieczoru mały powiedział: „Tato, chcę chleba”. A ten większy mu odpowiada: „Nie widzisz, że tata nie ma pracy? Chodźmy spać”. Mały miał pięć lat, a większy siedem. Nam łzy stanęły w oczach. . Dlatego jak słyszę, że ktoś mówi, że w Spine Sante po życzamy pieniądze na procent, uważam go za idiotę. N.A. Trzeci: Kiedy nie pracuję, wałęsam się po rynku albo w domu; od rana do wieczora chodzę tam i z powrotem i biję głową 44 n mur myśląc wciąż, co robić. Nazajutrz, znowu nie znaj dując żadnej pracy, staram się czymś handlować na ulicy, ti*by dzieci nie były głodne. _ .(a nie chcę bogactwa, ale chcę pracować. Chcę zarobić dniówkę jak wszyscy inni i nie być przestępcą. Chcę mieć dom z podłogą i z ubikacją i żeby ulica była przyzwoicie ■robiona, z kanalizacją i czysta. Rano wstaję i idę do Urzędu Zatrudnienia, żeby prosić 0 pracę. Tam mówią mi ciągle to samo: „Co ja ci mogę po radzić? Zobaczymy jutro”. Więc idę na rynek, zęby wziąć parę koszyków zieleniny i zarobić kilkaset lirów na jedzenie dla dzieci. Na przykład. Dzisiaj poszedłem do Trappeto i wziąłem na rynku w komis trochę ziemniaków, dwie skrzynki kaki 1 jedną zieleniny. Przyjeżdżam rowerem obładowany jak osioł, ludzie pytają: „Po ile sprzedajesz kaki”? Ja mówię, że po 60 lirów, bo sam wziąłem je za 50. A oni się targują: „Sprzedawaj po 50 lirów”. I mają rację, że się targują, ponieważ są tak samo biedni Juk ja. Ale co ja mogę poradzić? Czasami dzieci płaczą, biedna mama pieniędzy nie ma, więc ja biorę mały kaki, duję go dziecku i ono przestaje płakać. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że ja te kaki przecież kupuję i że ja tez jestem biedny (...) , Pewnego razu chodziłem i chodziłem, chcąc sprzedać to war. Dwa razy obszedłem całe miasteczko ciągle krzycząc, aż piersi mnie rozbolały, dalej i dalej. Miałem już 1 200 lirów wpływu, kiedy zobaczyło mnie dwóch strażników skarbowych i zażądało pokazania licencji. Ja jej nie mia łem, więc powiedziałem: „Zróbcie mi tę łaskę, ja jestem robotnikiem, nie zajmuję się handlem. Zrobiłem to, zęby moje dzieci nie były głodne, jestem bezrobotny”. Na to om: Nie możemy tego puścić płazem. Trudno, musisz zapłacić grzywnę, postaramy się, żeby była jak najmniejsza”. Ja słu chałem, oni wypisywali, a potem mi powiedzieli, że mam zapłacić 3 tysiące lirów. W końcu zapłaciłem czwartą częsc
tej sumy. Tak mnie oszczędzili! Ja za cały towar razem i rowerem me dostałbym 3 tysięcy lirów. Tak więc ten zawód mi nie odpowiada. Lubię pracować ja o robotnik, a nie mogę. I muszę wieść takie pieskie' życie. D.C. DZIENNIK DLA PRZYJACIÓŁ * Trappeto, 11 stycznia 1954 Zabity został Giuseppe Vitale (63 lata, drobny rolnik z Trappeto) na swojej własnej ziemi. Obok niego leżał zabity NIni Cangemi, „bandyta”. Również Francesco Paolo, syn l iiuseppe, został ciężko ranny. Nikt ani pary z ust; tu, o dwa kroki od ich domów, musimy dowiadywać się o tym z ga- tet. Kilka informacji na temat „bandytyzmu” w Trappeto w poprzednich latach. Wymuszenia: Pięć lat temu niejaki S.M., młynarz, został porwany na 20 dni: 20 milionów okupu, „a jeżeli nie, to utniemy mu głowę i prześlemy wam w worku i znajdziecie ją na progu domu m atki”. Od średniorolnego P.V. — 2 miliony. Od jego teścia: 2 miliony. „I zabili mu muła, ponieważ ru pierwszym razem nie chciał dać; potem wycięli mu win nice. A kiedy wycięli mu winnice, postawili krzyż trzcino wy na znak, że jeśli pójdzie na swój teren, to go zamordu ją" Od Ciccio, brata P.B., 2 miliony. „A że nie chciał dać pie- • A u to r m a n a m y śli p rz y ja z n y c h m u lu d zi zaró w n o m iejsco w y ch , jak i p rz y b y ły c h z in n y c h o kolic W ioch, k tó rz y w zięli u d z ia ł w jeg o p racach n a d p o d n ie sien ie m k u ltu ra ln y m i ek o n o m iczn y m z ac h o d n ie j Sycylii, o rg a n iz u ją c w 1958 r. O śro d ek B ad a ń i P o c z y n ań . P a trz s tr. 8.