ania351

  • Dokumenty1 977
  • Odsłony107 138
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.0 GB
  • Ilość pobrań70 592

Danilo Dolci - Sycylia od środka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :9.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Danilo Dolci - Sycylia od środka.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 146 stron)

SYCYLIA OD ŚRODKA Danilo Dolci — wioski poeta, pisarz i działacz społeczny. Urodził się w 1924 r. w Seźana, w rejonie Triestu. Studiował architekturę i pia- nistykę w Mediolanie i Rzymie. W 1950 r. zgłasza swój udział w pracach wspólnoty „Nomadelfia” opiekującej się po wojnie bezdomnymi, opuszczo­ nymi dziećmi. W 1952 r. porzuca stu­ dia i wyrusza na Sycylię. Osiada w Trappeto, w centrum przemytników i bandytyzmu, okolicy największej sycylijskiej nędzy, ciemnoty, wyzy­ sku. Rozpoczyna działalność społe­ czną: nachodzi miejscowe urzędy, przedkłada opisy sytuacji i domaga się pomocy władz. Udaje mu się po­ zyskać do współpracy innych. W 1968 r. tworzy Ośrodek Badań i Po­ czynań (Centro Studi e Iniziative), który podejmuje planowe działania zmierzające do ekonomicznego i spo­ łecznego podniesienia rejonu. Wraz i < C U.(ii rw&fCtiCL <*t

Danilo Dolci Sycylia od środka Wybór z dzieł Tłumaczył Aleksander Konicki I S K R Y - W A R S Z A W A - 19 7 4

T y tu ły o ry g in a łó w : B a n d ltl a P a rtin ico ln c h le sta a P a lerm o S p reco C hi gloca solo W stęp : FR A N C ISZ E K K RÓL O b w o lu tę p ro je k to w a ł: M A C IE J ŻB IK O W SK I R e d a k to r: B A RB A R A SZY M A Ń SK A R e d a k to r te c h n ic z n y : W ALDEM AR R O SPIE R SK I K o re k to r: A G A TA BOŁDOK C o p y rig h t D an ilo D olci P a ń stw o w e W y d aw n ictw o „ Is k ry ” , W arszaw a 1974 r. W y d an ie I. N a k ład 10 000+275 egz. A rk . w y d . 16,2. A rk . d ru k . 18. P a p ie r d ru k . m a t. ki. IV 65 g, 82X104. S zczeciń sk ie Z a k ła d y G raficzn e S zczecin, Al. W o jsk a P o lsk ieg o 128. Z am . n r 804. R-17/332 C ena zł 20.— BUN TO W N IK Z SYCYLII Danilo Dolci, dobrotliwy olbrzym o jasnych oczach patrzących ciepło spoza okularów, architekt z wykształcenia, poeta i muzyk z zamiłowania, przyjaciel ludzi, buntownik i reformator, jest postacią głośną i znaną nie tylko we Włoszech. Urodził się w 1924 roku w rejonie Triestu, w Sesana (dziś jugosłowiań­ ska Seźana) w rodzinie urzędnika kolejowego. „Aż do piętnastego roku życia nie przykładałem się zbytnio do nauki, żyłem w rodzinie drobno mieszczańskiej, uczęszczałem do szkoły rok za rokiem, ucząc się więcej tych przedmiotów, które prowadzili łubiani przeze mnie nauczyciele, a pozostałych mniej. Zachwycałem się muzyką, lubiłem czytać, byłem szczęśliwy, kiedy padał pierwszy śnieg i równie szczęśliwy, kiedy z nastaniem lata mogłem nareszcie dać nura w wody rzeki czy jeziora. Ponieważ ojciec mój był zawiadowcą stacji, zmienialiśmy miejsce pobytu za każdym jego awansem. Umysł mój wzbogacał się, coraz więcej nici łączy­ ło mnie ze światem. Także fakt, że ojciec mój był Włochem, matka Słowen- ką, zaś jeden z dziadków Niemcem, nie mógł — jak sądzę — pozostać bez wpływu na moje spojrzenie na świat, nie ograniczające się do »ojczyzny«. Przez cały ten okres, to znaczy do roku 1939 czy 1940, gromadziły się we mnie odczucia i doświadczenia wspólne mniej więcej wszystkim chłopcom z tradycjonalistycznych rodzin północnowłoskich, nie mających proble­ mów w rodzaju, co jeść, gdzie spać, w co się ubrać, a dokoła mnie przyby­ wało kominów i fabryk. Od szesnastego roku życia stopniowo, dotąd nie wiem dobrze dlaczego, potrzeba czytania, poznawania poprzez książki doświadczeń i ludzi żyją­ cych dawniej, stała się we mnie niezwykle silna. (...) Wstawałem codziennie o czwartej nad ranem (narzucając zimą płaszcz na ramiona, żeby nie trząść się z zimna, i przysuwając się jak najbliżej do wystygłego już pieca) i co 5

rano, nim rozpoczął się mój normalny dzień ucznia, »spotykałem się w mil­ czeniu ze swoimi bliskimi«, początkowo nieco chaotycznie, a później bar­ dziej systematycznie. Każdego ranka tkwiłem nosem w jakimś dialogu Platona, w tragedii Eurypidesa czy Szekspira, Goethego, Schillera czy Ibsena. Później, by zrozumieć, jak pojmowali świat i życie ludzie żyjący przede mną, brałem się do Biblii, Upaniszad, nauk Buddy, Bhagavadgity, aż do Dantego, Galileusza, Tołstoja. Byłem naprawdę szczęśliwy. Mijały lata, nadeszła wojna, uciekałem z faszystowskiego więzienia przez linię frontu. Minęła wojna, zaczęły się pierwsze doświadczenia z pracą, moja potrzeba wiedzy rosła. Wreszcie w wieku dwudziestu pięciu lat wy­ dało mi się, że pojąłem to, do czego ludzie doszli i wyrazili głosem najlep­ szych". Jednocześnie coraz żywiej odczuwał młody Danilo potrzebę odnalezie­ nia się w wielości i różnorodności poglądów, potrzebę znalezienia własnej drogi życiowej. Dotychczasowe uczenie się było nauką z drugiej ręki. Przyszedł czas na własne doświadczenia, na czyny. Zgłasza więc udział w pracach wspólnoty „Nomadelfia” opiekującej się po wojnie bezdomnymi, opuszczonymi dziećmi w Toskanii. Mieszka razem z sierotami, z chorymi, z byłymi złodziejaszkami. Razem z nimi kopie latryny w polu, wygrzebuje z ziemi kamienie, zamienia nieużytki na pola uprawne, buduje domy. Półtora roku takiego życia przyniosło cenny plon. Danilo zobaczył, jak ogromne znaczenie ma wspólne życie i wspólna praca dla rozwoju jednostki i społeczności. Wspólna praca przy­ nosiła rezultaty: wyrosły nowe domy, nieużytki przekształcały się w upraw­ ne pola i ogrody, zmieniała się psychika zmaltretowanej przez los młodzie­ ży, „nawet twarze kretynów dzięki wielomiesięcznemu wspólnemu tru­ dowi stawały się bardziej ludzkie, czasem wręcz piękniały”. Pogłębiało się serdeczne zainteresowanie Danila losami ludzi, dojrzało postanowienie pracy dla nich. Porzuca uniwersytet, gdzie studiował architekturę, porzuca naukę pla­ nistyki i wyrusza w lutym 1952 roku na Sycylię. Osiada w Trappeto, nędz­ nej mieścinie nad piękną zatoką Castellammare. Trappeto — z sąsiednimi Partinico i Montelepre — to okolica największej sycylijskiej nędzy, ciem­ noty, wyzysku i niesprawiedliwości. To centrum przemytników i bandy­ tyzmu. Tu, w Montelepre, miał swą siedzibę „król mafii", słynny Giuliano. Więcej tu zresztą buntujących się biedaków niż prawdziwych bandytów. W tym słynnym „trójkącie diabła" na 33 tysiące mieszkańców znajduje Dolci 350 „wyjętych spod prawa” ! Skazani są oni w sumie na 3 tysiące lat więzienia. Przypada na nich natomiast zaledwie 650 lat nauki szkolnej, to znaczy dwa lata przeciętnie na każdego! Brak funduszów na oświatę, na służbę zdrowia, na opiekę społeczną, a miliony lirów wydają władze na policję i więzienia, na utrzymanie porządku siłą. 6 Wstrząśnięty do głębi, zabiera się Dolci do pracy, odwiedza domy, roz mawia z chłopami i rybakami, poznaje warunki ich życia, radzi, uczy nie- używania siły, opiekuje się bezdomnymi dziećmi, nachodzi miejscowe urzędy, przedkłada opisy sytuacji, domaga się pomocy władz. Wskazuje kierunki działania. Odpowiedzią jest obojętne milczenie. Zdesperowany Dolci ogłosił w październiku strajk głodowy, poparty przejmującym apelem do włoskiego społeczeństwa. „Ubiegłej zimy — pisał — widziałem niemowlę zmarłe z głodu i zimna. Był to wypadek jeden z setek, jakie mają tu miejsce. Nim dalsze dzieci poumie­ rają z głodu, chcę coś zrobić. Jest tu mała rzeczka, której woda spływa bezużytecznie do morza. Jeśli zbuduje się urządzenie nawadniające, można będzie przekształcić nieurodzajną ziemię w ogrody i winnice. Trzeba to zrobić natychmiast. Nie można dłużej czekać. Czekanie oznacza śmierć, oznacza nowe ofiary. Jeśli nie poruszy ludzi moje wołanie, to może poru­ szy ich moja śmierć". Strajk głodowy „sycylijskiego Gandhiego" nabrał rozgłosu. Sprawa roz­ niosła się nie tylko we Włoszech, ale i za granicą. Rząd obiecał pomoc. Dolci nie zadowolił się obietnicami, żądał pieniędzy na zrealizowanie swoich projektów. Po siedmiu dniach głodówki Dolci traci przytomność. Lekarz utrzymuje go przy życiu z wielką trudnością. I wtedy następuje przełom: przedsta­ wiciele władz świeckich i duchownych przybywają do jego łoża z konkret­ ną obietnicą natychmiastowej pomocy dla najbardziej potrzebujących dzieci i starców, z ofertą 5 milionów lirów na wstępne prace przy budowie tamy, urządzeń nawadniających i dróg. Ruszają roboty. Dolci staje się w jednym dniu bohaterem całej włoskiej biedoty i osobą niewygodną dla władz i dla hierarchii kościelnej. Z prowadzonych nadal obserwacji, sondaży i wywiadów powstaje głośna książka obrazująca życie tego rejonu: „Bandyci z Partinico”. Książka ta, wydana w 1955 roku, daleka jest od literackiej gładkości, to krzyczący dokument opisujący życie ludu pogrążonego w nędzy i ciemnocie, w gło­ dzie i chorobach, wyzyskiwanego przez feudałów i mafię, buntującego się z rozpaczy i gnębionego bezlitośnie przez władze. Do ogólnego opisu rejonu dodaje autor opis dwu osiedli oraz wypowiedzi kobiet i tzw. „ban­ dytów”. Fragmenty dziennika własnego dopełniają całości. Książka przetłu­ maczona została na wiele języków, obiegła cały świat, wstrząsając sumie­ niami ludzi. Dolci walczy dalej o pracę dla mieszkańców Partinico i Trappeto. W pier­ wszych dniach lutego 1956 roku prowadzi z Partinico setki uzbrojonych w łopaty i kilofy bezrobotnych. Z własnej woli, bez urzędowego nakazu, zabrali się oni do wyrównania drogi w niedalekiej okolicy. W ten sposób, takim „strajkiem na opak”, domagali się prawa do pracy, którą gwarantuje 7

każdemu czwarty artykuł włoskiej konstytucji. Władze inaczej oceniły wydarzenie. Żandarmeria wezwała do przerwania pracy. Dolci odmówił, aresztowano go więc z grupą aktywniejszych i osadzono w więzieniu. Wybuchł skandal na cały kraj. Na procesie Dolciego i dwudziestu dwu współoskarżonych wystąpili najwybitniejsi adwokaci, jako świadkowie przybyli głośni literaci i artyści. Proces zakończył się warunkowym zwol­ nieniem, był zwycięstwem nad policyjnym terrorem. Przebywając w więzieniu, Dolci prowadził nie ustające rozmowy ze współwięźniami: oszustami, złodziejami, handlarzami ulicznymi, z wszyst­ kimi, którzy „kombinują", by w jakikolwiek sposób zdobyć środki do życia. Zebrane materiały były punktem wyjścia do badań nad bezrobociem i dały asumpt do napisania nowej książki. Przebadano 500 osób w Palermo i okolicy, przeprowadzono długie rozmowy, przeprowadzono socjologicz­ ne sondaże w różnych dzielnicach miasta i w okolicznych wsiach. W bada­ niach tych pomogli autorowi przyjaciele, którzy włączyli się w jego akcję. Niebawem ukazała się książka — dokument, zbudowana z długich wypo­ wiedzi ludzi szukających jakiejkolwiek pracy, uzupełnionych socjologicz­ nymi przekrojami kilku dzielnic Palermo i okolicznych wsi. „Ankieta w Pa­ lermo” wyjaśnia dramat ludzi pozbawionych pracy. Nie mogą oni uczest­ niczyć w życiu społeczeństwa i rozwijać się zgodnie ze swymi możliwościa­ mi i potrzebami. „Nad masami wisi głód i klęski żywiołowe, dawni i nowi wyzyskiwacze wysysają z nich soki bardziej niż wszy. Ale ci ludzie, bierni przez większą część roku, chętnie wzięliby się do pracy, zainicjowaliby rozwój dla dobra własnego i dobra ogółu, gdyby tylko wiedzieli, co użytecznego mogą robić. Woda spływa zimą do morza marnując się, podczas gdy wyschnięte la­ tem pola mogłyby dawać plon dla wszystkich. Ale jak można wpaść na pomysł zbudowania tamy, skoro się nie wie, co to jest tama? Na peryfe­ riach miasteczek gnój spala się całymi stertami; jak można go wykorzystać, skoro się nie wie dobrze, jak się go poddaje fermentacji i użytkuje? (...) Z powodu nieumiejętności mało wydajna jest i hodowla, i uprawa roli, podczas gdy większość siedzi z założonymi rękami. (...) Wszyscy mieliby z czego żyć, ale nie zdają sobie z tego sprawy. Jak można rozwiązywać problemy, których się nie zna, których się nie rozumie? Dla wyjaśnienia, jak dalece wszędzie na święcie, choć pod róż­ nymi postaciami, przeszkodą w rozwoju jest niski poziom techniczno-kultu- ralny, zainicjowaliśmy wśród ludności badania opublikowane później pod tytułem «Marnotrawstwo». Dolci nie jest już sam. Współpracuje z nim kilkanaście osób dobrej woli, fachowców z różnych dziedzin, tworzących od roku 1958 Ośrodek Badań i Poczynań (Centro Studi e lniziative). Dotychczasowe doraźne inicjatywy przekształciły się w konsekwentne planowe działanie. 8 1. Punktem wyjścia było odtąd zawsze zbadanie objawów i przyczyn tra­ gicznego niedorozwoju społecznego i ekonomicznego rejonu. 2. Na podstawie tego rozeznania, a także gruntownego przebadania natural­ nych warunków, opracowywano praktyczny projekt. I ten wzorcowy projekt realizowano cierpliwie i uparcie, pokazując nieuświadomionej I biernej dotąd ludności, co można zdziałać dla poprawy życia, dla zdo­ bycia pracy i chleba. 3 lizeclą formą działalności stało się wywieranie społecznego nacisku (bez uciekania się do użycia siły) na władze, budzenie w nich poczucia odpowiedzialności za warunki bytowania ludzi, skłanianie ich do kon­ kretnych poczynań na rzecz ich poprawy. Prace te prowadzą cztery mniejsze ośrodki w Partinico, Corleone, Roc- camena i Menfi. W Trappeto umiejscowiono centralny ośrodek z pełnym wyposażeniem technicznym. Tu odbywają się kursy praktyczne dla dzia­ łaczy ruchu, dla nauczycieli, tu przygotowuje się ludzi do prowadzenia badań i do planowania. Tu odbywają się narady i seminaria poświęcone problemom lokalnym i międzynarodowym. Badaniami objęto w pierwszym rzucie doliny trzech rzek: Jato, Belice i Carboi. Opracowano plany wykorzystania wód tych rzek — uchodzących dotychczas do morza — do nawodnienia znacznych połaci wysuszonych, pustynnych niemal nieużytków. Nawodnione tereny poświęci się pod uprawę zbóż, jarzyn, winorośli, sadów owocowych i cytrusowych. Pomy­ ślano od razu o zakładach przetwórczych. Wielkie te przedsięwzięcia będą organizowane zbiorowym wysiłkiem ujętym w formy spółdzielcze. Da to ludjiom pracę i chleb, pobudzi inicjatywę i wiarę we własne siły, nauczy zbiorowego działania, nauczy demokratycznego rządzenia się. I tu dotykamy sprawy ogromnej wagi. . Dotychczas mieszkańcy zachodnich rejonów Sycylii — otępieni brakiem pracy i chleba, pogrążeni w ciemnocie, wyzyskiwani przez mafię i bogaczy — żyli w zupełnym rozproszeniu, każdy sobie, zgodnie ze starym sycy­ lijskim przysłowiem: „Kto gra sam, ten nie przegrywa”. Wielokrotnie ponawiane próby wprowadzenia zmiany kończyły się zawsze niepowodze­ niem. Samotni działacze nieraz przypłacali je życiem. Stawali się ofiara­ mi mafii. Dolci od dawna bacznie obserwował osobliwości sycylijskiego społeczeństwa. Dostrzegał istnienie mafii żerującej na ludności, stosującej gwałt. Dostrzegał wielostopniowe pionowe zróżnicowanie społeczeństwa, wykorzystywanie biedoty przez zamożnych posiadaczy ziemskich. Dostrze­ gał społeczną niedojrzałość mas, brak umiejętności organizowania wspól­ nych akcji. Podejmuje teraz poważne socjologiczne badania nad tym pro­ blemem. Sprawozdanie z tych dociekań przynosi wydana w 1966 roku książka „Kto gra sam...”. Przytacza w niej autor wypowiedzi ludzi o różnym stop- 9

niu wykształcenia i dojrzałości społeczno-politycznej. Książkę zamyka coś w rodzaju protokołu z wielkiej dyskusji na temat współżycia i współdzia­ łania. Przejmująca to lektura. Ustrój społeczny w zachodniej Sycylii oparty jest na zasadzie wielo­ stopniowej klientelarnej zależności. Na górze tej hierarchii stoi potężny patron, najczęściej bogaty i wpływowy polityk, ośrodek całej grupy. Opiera się on na pierwszych swoich klientach, którzy pomagają mu, prowadzą agita­ cję, organizują mu wybory. Patron odpłaca im wielorakimi świadczeniami, pomocą w uzyskiwaniu stanowisk, kredytów itd. Od nich zależą z kolei pomniejsi ludzie stanowiący ich klientelę i również czerpiący z tego ko­ rzyści. Na samym dole stoją ludzie prości — chłopi, rybacy, wyrobnicy, biedota miejska — nie umiejący rozpoznać, gdzie ich żywotny interes, dający się zwodzić swym „patronom", udzielając im poparcia często wbrew własnym interesom. Sami natomiast nie potrafią się zorganizować, nie znają siły zbiorowego działania. „Każdy gra sam”. Na tym rozproszkowanym i ujętym tylko w karby klientelarnej zależ­ ności społeczeństwie żeruje mafia. Zakonspirowana organizacja ludzi bez skrupułów ściąga haracz ze wszystkich grup zawodowych, posuwając się często do zwykłego grabienia ludzi posiadających cokolwiek. Mafia wy­ musza, grozi, dokonuje gwałtów, morduje. Często ma powiązania z poli­ tykami, którzy ją osłaniają. Walczy z wszelkimi próbami demokratycznej organizacji, ze związkami zawodowymi, likwiduje ich działaczy. Dolci walczy wraz z garstką skupionych wokół niego działaczy z tym systemem klientelarnej zależności i z mafią. Usiłuje wzbudzić w ludziach poczucie własnej godności, uczy, jak się organizować, jak pracować zbioro­ wo, zakłada różnego rodzaju kooperatywy. Kto walczy o reformy społeczne „od dołu”, musi stać się zawadą dla wszystkich kół rządzących: dla hierarchii kościelnej, dla administracji, dla mafii. Kościół obrzucił Dolciego ekskomuniką, administracja używa policyjnego terroru, a mafia morduje jego współpracowników. Strzelano zresztą i do niego samego. Dolci jest najszczerszym demokratą i aktywnym antyfaszystą. Organizuje na Sycylii marsz manifestacyjny na rzecz pokoju światowego. Tysiąckilometrowy marsz z Mediolanu do Rzymu jest manifestacją na rzecz pokoju w Wietnamie. W 1958 roku przyznano mu Międzynarodową Nagro­ dę Leninowską „Za utrwalanie pokoju między narodami”. Za pracę dla postępu i dobra ludzkości otrzymał wiele wysokich międzynarodo­ wych nagród: honorową odznakę uniwersytetu w Brnie, Sztokholmską Nagrodę Sokratesa, nagrodę Sonning kopenhaskiego uniwersytetu (przy­ znaną poprzednio Albertowi Schweitzerowi, Bertrandowi Russellowi, Nilsowi Bohrowi) i inne. W kwietniu 1971 roku Dolci poświęcił kilka dni na pobyt w Polsce. 10 Zrezygnował z bogatego i interesującego programu — zwiedzania za­ bytków architektonicznych, odwiedzania muzeów i teatrów, spotkań z artystami i uczonymi — cały czas swego pobytu, sześć dni, przeznaczył na zapoznanie się ze zbrodniami hitlerowskiego faszyzmu w czasie wojny. „Ludzie zapominają — mówił — o okropnościach faszyzmu i wojny. W ubiegłym roku (1970) powiedziano mi w Hiroszimie, że dziesięć procent mieszkańców odbudowanego miasta nie wie nic o jego zburzeniu przez bombę atomową przed 25 laty. Ludzie zapominają. Trzeba przypominać, ostrzegać”. Zaczęło się więc drążenie sprawy. Długa rozmowa w Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, wielogodzinne rozmowy z byłymi więźniami oświęcimskiego obozu w Warszawie i Krakowie, czterodniowy pobyt w Oświęcimiu poświęcony na niespieszne zwiedzanie całego obozu, na do­ ciekliwe rozmowy-wywiady ze spotkanymi tam przygodnie „oświęcimiaka- mi" i z zastępcą dyrektora muzeum oświęcimskiego, wnikliwe obserwacje zachowania się zwiedzających, a szczególnie grup młodzieży szkolnej. Po­ południa i wczesne ranki poświęcał Dolci na pisanie, na opracowywanie materiałów. Już po wyjeździe posłaliśmy mu nuty i płytę z nagraniem „Dies irae” Pendereckiego oraz film z dni oswobodzenia obozu w Oświęcimiu. Doma­ gał się natarczywie tych materiałów, pragnąc zorganizować miesiąc walki z faszyzmem. „Trzeba działać na uczucie poprzez sztukę”. W niecały rok później ukazała się nowa książka Dolciego, owoc jego pobytu w Polsce: „Nie czujecie zapachu dymu?" (Non sentite 1’odore del fumo?). Pisana w Oświęcimiu i Partinico książka zawiera refleksje i medy­ tacje autora — w formie poetyckiej i prozą — nad Oświęcimiem i Hiro­ szimą. Taki jest Danilo Dolci, uważany przez jednych za nowego Gandhiego i Franciszka z Asyżu, za idealistę, a za burzyciela porządku, za heretyka i komunistę przez innych. Jest głęboko wierzącym katolikiem i działaczem społecznym, który wszystkie siły poświęcił pracy dla dobra ludzi, pracy na rzecz pokoju i postępu. „Sycylia od środka” przynosi wybór najciekawszych fragmentów czte­ rech jego książek: „Bandyci z Partinico” (1955) .„Ankieta w Palermo” (1962), „Marnotrawstwo” (1960), „Kto gra sam...” (1966). Franciszek Król

WPROWADZENIE Jest wśród nas cały świat ludzi, których skazaliśmy na śmierć. Nie mogą tego wytrzymać, więc co pewien czas nie bez słuszności próbują się buntować; odpowiadamy wtedy strzałami i więzieniem. Przestańmy brać stronę silniejszych, przestańmy umożli­ wiać im systematyczne, dokonujące się wręcz w biały dzień, gnębienie drugich. Nie wierzę, byśmy wszyscy byli na tyle okrutni, aby chcieć nadal mordować i pozwalać mordować innym. Nie wierzę w to. Pamiętajmy, że życie ucieka. W rejonie największego bandytyzmu sycylijskiego (Parti- nico, Trappeto, Montelepre: łącznie 33 tysiące mieszkańców) na trzystu pięćdziesięciu „wyjętych spod praw a” tylko je­ den ma obydwoje rodziców z ukończoną czwartą klasą szkoły podstawowej. Ogólnej sumie około 650 lat szkoły (przeciętnie na osobę nie wypadają nawet dwie klasy szkoły podstawowej) odpo­ wiada tu 3 tysiące lat więzienia. A procesy przeciwko „ban­ dytom” trw ają nadal. Liczba chorych umysłowo, kalek i głuchoniemych prze­ kracza setkę. Co miesiąc wydajemy 13 milionów lirów na utrzymanie policji, „sił porządkowych”, więzień. Rocznie — ponad 150 milionów. Przez dziewięć lat wydaliśmy więc przeszło czte- 15 N

ry i pół miliarda lirów ze społecznych funduszów na zabi­ janie i więzienie. W tym czasie nie przybył tu ani jeden opiekun społeczny, których przygotowuje we Włoszech 28 szkół. 4 tysiące osób potrzebuje natychmiast pracy. Nie zrobiono nic, aby na przykład wykorzystać wodę z pobliskiej rzeczki, co zapewniłoby pracę wszystkim. Gdyby była praca, nie byłoby bandytyzmu. W całej tej strefie nie ma ani jednej rodziny więzionych czy zabitych, nad którą ktoś rozciągałby prawdziwy „pa­ tronat”. Dzieci aresztowanych przeważnie są skazane na analfabetyzm i wyzyskiwane już od wieku pięciu czy sześciu lat. Niemoc, bałagan w życiu publicznym trwają. Z DNA Bunt Po zakończeniu wojny — jeszcze byli Amerykanie — chleb był obrzydliwy, a bezrobocie straszne. Wiele ludzi żywiło się przez długi czas Chlebem świętojańskim. Istniała wtedy kontrabanda zboża do Partinico z okolicznych laty- fundiów. 29 marca 1944 roku lud powstaje; uwalnia więźniów i tworzy oddziały, do których należą nawet policjanci (ko­ menda policji nie działa), konfiskujące zboże z domów bo­ gaczy. Zboże miało być zwożone do młyna, aby powiększyć racje chleba dla wszystkich. Rankiem 30 marca ponad tysiąc osób zbiera się przed urzędem podatkowym: grupa około stu aktywistów jest go­ towa na wszystko (warto zauważyć, że chodzi tu o naj­ biedniejszych, którzy nie mieli nigdy do czynienia z urzę­ dem podatkowym ani z katastrem), pozostali to nie mający nic lepszego do roboty i gapie. Niektórzy zaczynają wyrzu­ cać na ulicę teczki z dokumentami, aby je spalić. Interwe­ niuje policja, która zaczyna strzelać w powietrze, aby roz­ proszyć tłum. Jeden strzał zabija Pupilla, osiemnastoletnie­ go studenta. Kilku ludzi podnosi ciało i zanosi do domu przy akompaniamencie okrzyków: „Pomścimy go!” Komi­ sarz policji, sierżant żandarmerii i paru policjantów zamy­ kają się w urzędzie podatkowym, a potem próbują uciekać drugimi drzwiami w stronę koszar. Na ten widok ze wzburzonego tłumu pada okrzyk: 2 — Sycylia od środka 17

„Śmierć im!” Słychać pytanie: „Kto umie rzucić granatem?” Jakiś saper, który świeżo wrócił z Jugosławii, krzyczy: „Ja, mam srebrny medal za odwagę!” Łapie ręczny granat i rzu­ ca (zdaje mu się, że ciągle jeszcze jest na wojnie. Nauczono go zabijać, jest przeświadczony, że jego postępek jest słusz­ ny i bohaterski — czyż nie za takie czyny dostał srebrny medal?). Pada drugi granat. Komisarz ratuje się ucieczką, a sier­ żant pada na ziemię ciężko ranny: jest dziesiąta rano i aż do piątej po południu będzie tak leżał na ziemi wykrwa­ wiając się, bo tłum dokoła nie pozwoli, by ktokolwiek zbli­ żył się do niego dla udzielenia pomocy. Tymczasem inni palą papiery w urzędzie podatkowym. Wielu twierdzi, że ci, których „drażnił” urząd podatkowy, a więc z pewnością nie biedacy, sprowadzili kilku zaufanych ludzi, aby skierowali wściekłość tłumu przeciw urzędowi podatkowemu i kata­ stralnemu, odciągając go tym samym od konfiskowania zbo­ ża w ich domach. Psy, ściągnięte zapachem krwi, liżą rany rannego, który blaga o wodę. Wreszcie jakaś staruszka za­ nosi mu trochę wody. Nad wieczorem przybywa batalion policji i tłum rozpra­ sza się, syty okrucieństwa; odezwały się wyrzuty sumienia, przyniosły uspokojenie słowa jakiegoś księdza i wielkodusz­ ne obietnice porucznika policji. Rannego zabierają. Stogi na polach pełne są tej nocy uciekinierów, którzy boją się aresztowania. Wielu zostaje aresztowanych. Po przewlekłym procesie skazano dwu biedaków na 25, a jednego na 16 lat ciężkiego więzienia. Od tego czasu bunt trwa nadal, przybierając charakter akcji politycznej bądź też, o wiele częściej, działalności ter­ rorystycznej. Nowi „bandyci” znajdują idealne usprawie­ dliwienie w sycylijskim separatyzmie. Głód jest powszech­ ny. Mafia kusi tych, którzy w czasie buntu okazali najwię­ cej odwagi; kto kradnie bydło i zostawia część dla mafii, ten jest chroniony; kto nie dzieli się łupem, tego się zabija lub wydaje policji. Mafia posługuje się bandytyzmem do celów politycznych. Jej hasłem jest: „Jeżeli nasi zwyciężą w wyborach, to sprawy ułożą się należycie i wszyscy wy- 18 jęci dziś spod prawa będą wolni. Co więcej, najdzielniejsi znajdą zatrudnienie w policji”. Po wyborach „bandyci” oraz wszyscy ich krewni i przyjaciele zauważają, że zostali oszu­ kani. Nieodzowność statystyki W Partinico mieszka 5 959 rodzin (25 258 mieszkańców przy końcu 1953 roku) zewnętrznie niezbyt różniących się między sobą. Grupują się w trzech charakterystycznych strefach: jedna — na południu, dla której dzielnicę typową i najsmutniejszą stanowi Spine Sante (połowa jej miesz­ kańców to tzw. „kombinatorzy”, bo kombinują, jak związać koniec z końcem), druga — na północny zachód w kierunku Via della Madonna (główna kwatera wyjętych spod prawa) i trzecia — na północny wschód w stronę Mulini (strefa najbardziej rozpowszechnionej prostytucji). Partinico obejmuje 10 711 hektarów ziemi: z tego 15 hek­ tarów to zupełne nieużytki, 565 — rodzi dzikie figi, 87 — sumak, a 114 to pastwiska. Pozostaje więc 9 930 hektarów gruntów uprawnych. Z tego 2 420 hektarów to grunty orne, 255 — pod uprawę warzyw, 672 — nawodnione, 5 897 — pod uprawę winorośli, 624 — pod oliwki, 62 — pod migda­ łowce To 9 930 hektarów ziemi uprawnej podzielone jest na 4.'l 924 parcele, które są własnością 17 244 osób. 11518 właścicieli ma mniej niż pół hektara, 4 796 od pół do dwóch hektarów, 740 — od dwóch do pięciu hektarów, 138 — od pięciu do dziesięciu hektarów, wreszcie 52 — od dziesięciu do pięćdziesięciu hektarów. Własność jest rozdrobniona, często kilka odległych działek jest własnością jednej rodzi­ ny. Po potrąceniu podatków, kosztów nawozu i nasion glo­ balny średni roczny dochód z rolnictwa wynosi 1 300 milio­ nów lirów. Z tego około 122 miliony przypada na 52 właś­ cicieli, 117 milionów na 138 właścicieli, 260 milionów na 740, 546 milionów na 4 796 (średnio 110 tysięcy lirów rocz­ nie dla każdego), wreszcie około 255 milionów na 11 518 19

właścicieli (na głowę około 21 tysięcy lirów rocznie, czyli 50 lirów dziennie). A ziemia jest nieomal jedynym źródłem utrzymania. Robotnicy rolni dostają 500, 600, 650 lirów dziennie, pra­ cując około dziesięciu godzin, ale praca jest tylko przez pól roku. Często nie są nawet ubezpieczeni. Handel ma charakter przede wszystkim wewnętrzny. Brak organizacji, która wysyłałaby nowalijki tam, gdzie zysk byłby większy. Brak jest spółdzielni rolnych oraz ośrodka zajmującego się produkcją wina. Z tego powodu często mar­ nuje się znaczna część zbiorów winorośli (pewnego roku zmarnowała się niemal połowa!). Prawdziwy przemysł nie istnieje. Są tylko cztery przed­ siębiorstwa typu rolno-przemysłowego. Jedna destylarnia zatrudnia 30 robotników, pracowników dniówkowych i sta­ łych. Dniówkowi pracują na akord przez sześć godzin dzien­ nie, biorąc koło 70 lirów za godzinę; pracownicy stali zara­ biają 700 lirów dziennie. Praca przy wytłoczynach trwa od dwu do dwu i pół miesiąca, podobnie przy moszczu. Jeżeli koszt wina jest niski i opłaca się przerabiać je na spirytus, wtedy praca jest zapewniona na cały rok; w przeciwnym razie grozi bezrobocie przez pozostałe miesiące. Młyn pracuje stale. Zatrudnia 50 robotników dniówko­ wych (80 lirów za godzinę) oraz stałych (980 lirów dzien­ nie). Jest to urządzenie nowoczesne, produkuje około 45 kwintali makaronu dziennie. Mydlarnia zatrudnia 7 robot­ ników, którzy pracują dorywczo, zależnie do dostaw tłusz­ czów. Produkcja jest tu ograniczona, a zbyt na miejscu. Fabryka konserw pracuje tylko w sezonie zbioru pomido­ rów — 20 pracowników, w większości kobiet. Produkcja, ograniczona ze względu na aparaturę nie nadającą się do większego przerobu, znajduje zbyt prawie w całości na miejscu. Prawie nie ma rzemiosła i rękodzielnictwa. Nieliczne ko­ biety haftują bądź tkają, zarabiając za cały dzień pracy naj­ wyżej 250 do 300 lirów. Kto nie ma pracy, ten „urządza się”, „kombinuje”. Częsty jest głód. Komu się udaje, ten emigruje. Wiele domów ma 20 zamiast podłogi klepisko. Średnio troje-czworo dzieci w jed­ nej rodzinie. Mieszkania składają się przeważnie z jednej izby. Dwa bary: jeden nowoczesny, dla „lepszej publiczności”, i drugi malutki, przy rynku. Jedna winiarnia, w której sprzedaje się także napoje chłodzące. Trzy nędzne ciastkar­ nie i paru lodziarzy. Lokalna arystokracja zbiera się w „Klubie Obywatel­ skim”, gra w karty, warcaby, szachy i bakarata. Klub nie prowadzi żadnej działalności kulturalnej. Cztery czy pięć sal tanecznych z wyszynkiem: tańczą tyl­ ko sami mężczyźni płacąc pięć lirów za taniec. Słabo prosperuje teatr marionetek. Nikła jest działalność sportowa. Największą uroczystością jest święto Madonny del Ponte, Matki Boskiej Mostowej, z wielokilometrową procesją od sanktuarium w polu do miasta. Żeby powiększyć fundusz dochodów, gmina narzuca kupno świętego obrazka jako do­ płatę przy zaświadczeniach nawet dla biedaków. Od zakończenia wojny (gdy wielu jadało często tylko chleb świętojański) wydano wiele milionów na to święto; nawet w domu publicznym, jak wynika z opowiadań świad­ ków, do ceny doliczano dopłatę za znaczek na Madonnę dcl 1'onle W dmu święta są wyścigi konne na głównej ulicy, ilumi­ nacje nikicslra i ognie sztuczne. Ojcowie i narzeczeni ku- I>11.1.i lody, prażoną ciecierzycę, pestki dyni, prażony bób, czasami orzeszki ziemne. W Wielki Piątek miejscowa arystokracja ma prawo nieść na ramionach ołtarzyk z Jezusem i Matką Boską płaczącą: ludność uważa taki wybór niosących za obrazę. W dzień świętego Leonarda nie idzie się do pracy, żeby nie było nieszczęścia; ten święty opiekuje się aresztowa­ nymi. W maju, na Wniebowstąpienie, chodzi się w pole zrywać kwiaty, a w karnawale tańczy się w rodzinie: nie­ którzy przebierają się wtedy za niedźwiedzie. 21

Mimo braku dokumentów W radzie gminnej nie można było otrzymać dokładnych danych co do wszystkich wyborów, gdyż w całym budyn­ ku nie udało się znaleźć dokumentów: nie wiadomo, gdzie podziała się część tych papierów. Ale zasadnicze dane są następujące: na 32 członków rady, zgodnie z systemem większościowym, jest 24 chadeków, 4 z grupy liberalno- -monarchicznej i 4 z lewicy. Siły porządkowe składają się z 30 żandarmów, około 15 strażników skarbowych i 50 strażników rolnych. Mimo to w odległości trzech kilometrów, na oczach ludności całej zatoki, czyli ponad stu tysięcy osób, dziesiątki kutrów mo­ torowych od jedenastu lat łowią nielegalnie, odbierając chleb tysiącom rybaków. Jeszcze dziś odpowiedzialne czyn­ niki temu nie przeciwdziałają. Jest pięciu strażników miejskich. Dziesięciu strażaków ma zapewnić ochronę przeciwpożarową Partinico i jeszcze dzie­ sięciu innym wsiom, dość nawet odległym, za pomocą nie­ wystarczającego ekwipunku — brak jest gaśnic pianowych, obydwa wozy strażackie są starego typu, a w wioskach brak jest kranów pożarowych w sieci hydraulicznej. Nieczystości, szczególnie w bocznych uliczkach, pozosta­ wia się w stertach pokrytych rojami much. Z wielu domów wylewa się płyny na ulicę, a nie do rynsztoków; nawet tam, gdzie one istnieją. Raz na dzień powinien by pojawić się zamiatacz; ale na wielu ulicach miotłę widuje się raz w ty­ godniu, a na niektórych nigdy. Śmieci nie odbiera się z do­ mu. Z najwyższym zdumieniem dowiadujemy się, że jest około trzydziestu ludzi zajmujących się oczyszczaniem mia­ sta. Ale zdaje się, że paru z nich służy za ordynansów u ja­ kiejś „władzy”. Ludzie ci nie otrzymują żadnych dodatków rodzinnych, nie mają żadnej opieki lekarsko-farmaceutycz- nej. Traktowani jako robotnicy dniówkowi, otrzymują wy­ nagrodzenie tylko za dni pracy, 650 lirów dziennie. Nie do­ stają ani obuwia, ani ubrań ochronnych. Naprawdę w służ­ bie oczyszczania miasta pracuje dwudziestu ludzi z trzema wózkami. Mogą oni zostać zwolnieni w każdej chwili bez żadnego odszkodowania. Czwarta część kanalizacji wymaga naprawy, ponad czwar­ ta część ulic — uporządkowania. Urząd pocztowy jest brud­ ny i za mały, ma tylko trzy okienka. Komunikacja, jak na razie, wystarczająca. Telefony funkcjonują, jest ich 222. Użytkowników energii elektrycznej jest 5 169 (w porze deszczowej często brakuje światła): przeciętne miesięczne zużycie wynosi 46 tysięcy kilowatogodzin na oświetlenie i 45 tysięcy — na urządze­ nia przemysłowe (pompy nawadniające, tłocznie, małe war­ sztaty itd.). Nie ma ani łaźni publicznej, ani publicznej pralni. Cienki strumyczek wody musi wystarczyć kobietom całej dzielni­ cy. Ta woda, płynąca z rzeźni, gdzie płucze wnętrzności zwierząt, przemywa potem — tym skuteczniej, bo namy­ dlona — ziarno w trzech młynach. Nowy, istniejący od dwóch lat klozet publiczny funkcjo­ nuje jako tako. Jeden dom publiczny. Prostytucja za mniej niż 200 lirów, nawet za 50 lirów. Dwa banki, sąd i urząd ewidencyjny. Trzy przychodnie lekarskie i jedna weterynaryjna. Magistrat, kierownictwo szkoły i urząd podatkowy — wszędzie bałagan. Woilnci.i,", .usługuje na szczególną uwagę. Są dwa źródła. / iilcrwHzrgn woda często zanieczyszczona szlamem z biegającej w bezpośrednim sąsiedztwie sieci kanaliza­ cyjnej dociera tylko przez cztery i pół godziny dziennie. Z drugiego, które zasila parę studzienek, woda dochodzi kamionkowym przewodem często popękanym. Na zebraniach gminnych nikła frekwencja. Dwa zebrania rady, które powinny odbywać się w myśl przepisów, do­ chodzą do skutku z wielkim trudem. Pogłębienie obrazu W rejestrze ubogich jest zapisanych około 1 800 rodzin. Z tego tylko 8—10 otrzymuje bardziej regularnie zasiłki: 23

bądź 1 000 lirów miesięcznie, bądź pół kilograma chleba dziennie. Pozostali dostają na Boże Narodzenie i na Wiel­ kanoc paczkę żywnościową wartości 500 lirów i czasami przy jakiejś okazji zapomogę. W ciągu roku prefektura asy- gnuje na ten cel 5 i pół miliona lirów. Warto zaznaczyć, że na policję, i w ogóle na straż, wydaje się miesięcznie 7 mi­ lionów, czyli 84 miliony rocznie. Na roboty publiczne prze­ znacza się znacznie mniej, około 50 milionów rocznie. Ambulatorium położniczego brak. Śmiertelność dzieci wy­ nosiła w 1947 roku 8,1 procent, w 1953 wzrosła do 8,9 pro­ cent. Bardzo wiele matek nie wie nawet, że istnieje Naro­ dowa Organizacja Matek z punktem konsultacyjnym pedia­ trycznym i położniczym. Lekarz przychodzi tutaj na parę godzin dwa razy w tygodniu z jedną pielęgniarką, która ob­ sługuje siedem gmin. Bałagan. Brak nawet mleka do roz­ dzielania pomiędzy matki, które nie mogą karmić. Często umierają niemowlęta, dla których z braku środków nie moż­ na znaleźć mamki. Dom podrzutków jest w Palermo. Na 1 700 dzieci w wieku od trzech do pięciu lat są tylko dwa przedszkola o łącznej liczbie 330 miejsc. Jest to abso­ lutnie niewystarczające, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo pilną sprawą jest zabranie dzieci z ulic i z do­ mów przynajmniej w ciągu dnia. Sierociniec dla dziewcząt ma 50 miejsc. Brak sierocińca dla chłopców. 180 dzieci spędza miesiąc na półkoloniach w mieście. Nie ma żadnej opieki (nawet przytułku) dla ubo­ gich starców. Pomoc parafii jest znikoma. Kasa Chorych: 12 tysięcy podopiecznych, 28 lekarzy, w tym ani jednego specjalisty. Chorzy — jeśli mają pienią­ dze — muszą na badania rentgenowskie jechać aż do Pa­ lermo i stamtąd często odsyłani są do Partinico, żeby ocze­ kiwać szereg dni na wyznaczoną wizytę. Robotnik, który chce skorzystać ze społecznej pomocy lekarskiej dla członka rodziny, musi zwracać się do Palermo. Upływa co najmniej miesiąc, zanim załatwi się formalności, a dokumenty często zostają zagubione. Członkowie rodzin robotników rolnych nie korzystają z opieki farmaceutycznej i położniczej. Per- 24 sonel zbyt szczupły, lokale nieodpowiednie, aparatura nie­ wystarczająca. Dopiero od czterech lat istnieje szpital publiczny, jedyny w całej okolicy; 28 łóżek ma służyć również chorym z Mon- tolepre, Balestrate, Borgetto, Trappeto, Giardinello. Prze­ nośny aparat rentgenowski praktycznie służy jedynie do diagnozy w wypadku złamań. Brakuje lokali na izolatki dla zakaźnie chorych, pozostawia się ich w domu, wśród rodzi­ ny. W przypadku porodu stawia się parawan dokoła łóżka położnicy, we wspólnej sali, przy oczywistym niebezpieczeń­ stwie zakażenia. Od czterech lat funkcjonuje prywatna kli­ nika z 20 łóżkami. Warto zapamiętać wyjątkowo dużą liczbę chorych umy­ słowo: w najbiedniejszej dzielnicy miasta w Spine Sante ii.i 330 rodzin znaleźliśmy wspólnie z lekarzem siedemnaście wypadków. Ilość dzieci podlegających obowiązkowi szkolnemu w roku szkolnym 1953-54 wynosiła 5 092. Z tej liczby zapisanych zostało około 2 650, ale przed końcem roku zrezygnowało około 15 procent. Pozostało więc 660 ■— w 20 klasach pierw­ szych, 589 — w 19 drugich, 406 — w 14 trzecich, 297 — w 11 czwartych, 225 — w 9 piątych podstawowych. Około 300 dzieci uczęszcza w Partinico do szkoły przysposobienia n >1niczego (ogródek doświadczalny o wymiarach 12 na 20 11u•1111w), •zawodowej i średniej, kształcącej w zakresie upra­ wy winorośli. Istnieje pięć klas liceum klasycznego. Liczba sal prawie odpowiada liczbie klas. Patronat szkolny doży­ wia w południe około 600 dzieci, którym też od czasu do czasu kupuje książki i zeszyty. Dom Dziecka opiekuje się przez cały dzień 125 dziećmi, uczęszczającymi tam na zajęcia pozaszkolne. Około 100 mło­ docianych już pracujących chodzi do szkoły wieczorowej. Jest parę wieczorowych kursów ludowych dla analfabe­ tów. Około stu studentów uniwersytetu. W dzielnicy Spine Sante na 98 chłopców w wieku szkol­ nym ponad 20 nie chodziło nigdy do szkoły. Nie ma biblioteki publicznej. Nie ma też koncertów; cza- 25

sem orkiestra dęta gra na rynku. Kina przyciągają coraz więcej ludzi. W dni świąteczne sale są przepełnione; latem, kiedy otwarte są również trzy kina na wolnym powietrzu, łączna ilość miejsc widowiskowych dochodzi do trzech ty­ sięcy. Nie ma teatru. Cztery albo pięć razy do roku zjawia się jakaś teatralna trupa objazdowa. Akcja Katolicka orga­ nizuje zimą przedstawienia w lokalach przykościelnych, jako aktorzy występują albo sami mężczyźni, albo same kobiety. W roku 1943 były dwie parafie, obecnie jest sześć. Głów­ ną działalnością kulturalną parafii jest nauczanie katechi­ zmu na cotygodniowych lekcjach, jakie proboszcz powinien obowiązkowo prowadzić dla ludności. Często ksiądz jest zmuszony zawiesić lekcje z braku uczestników. Dzieci na­ tomiast pilnie uczęszczają na lekcje katechizmu, szczególnie w okresie poprzedzającym przygotowanie do pierwszej ko­ munii. Prawie cała ludność uważa się za katolicką. Uzupełnijmy ten ogólny obraz konkretnym przykładem warunków bytowych ludzi „wyjętych spod prawa”. Na Via della Madonna Dzielnica ta leży na północny zachód od centrum miasta; przecina ją ulica della Madonna. Żyje tu około 910 rodzin, z tego 400 w nędzy. Około 500 rodzin nie ma wody w do­ m u; dwie trzecie ulic pozbawione jest kanalizacji, połowa ma nawierzchnię brukowaną. Dniówka robotnika rolnego i pastucha, za pracę trw ają­ cą dziesięć, a nawet dwanaście godzin, do 1950 roku wy­ nosiła 350 lirów. Obecnie wzrosła do 400, 500, niekiedy 650 lirów. Oczywiście, kiedy jest praca, to znaczy przez pół, najwyżej przez dwie trzecie roku. W tej jednej tylko dzielnicy 161 osób odbywa karę wię­ zienia lub zostało zabitych. 37 z nich to pasterze — ludzie wynajmowani bądź na dniówkę, bądź na połowę zysku do wypasania jednej, dwóch lub trzech krów. Kiedy nadchodzi lato i ziemia jest spalona, trzeba stawać na głowie, żeby 26 bydło nie zdychało i dawało mleko. Aby dac sobie radę z trzema krowami, trzeba posyłać dzieci, nawet najmniejsze, żeby znosiły paszę przez cały dzień i skąd się da. 88 więźniów to robotnicy rolni. Łatwo zrozumieć ich ule­ ganie pokusom, gdy się pomyśli, że za nieludzki wysiłek otrzymują 40 lirów dziennie! . Wśród więźniów jest 19 pracowników niezależnych mb prawie niezależnych: są to połownicy, drobni właściciele czy prawie rzemieślnicy. Nie ma wśród nich żadnego prawdzi­ wego rzemieślnika, nikt z nich nie ma zapewnionej stałej 1)1S wreszcie w więzieniach 17 kobiet (czasami uwalnia się męża, a zatrzymuje żonę). , . KQ Na 161 więźniów 68 nigdy nie chodziło do szkoły, 69 uczęszczało tylko do pierwszej, drugiej bądź trzeciej klasy. Nie nauczyli się wystarczająco czytać, pisać czy rachować, w większości przypadków z braku ćwiczenia zapomnieli wszystko. Tylko 10 uczęszczało do klasy czwartej, 7 do pią­ tej 3 do pierwszej gimnazjalnej lub zawodowej, 1 do ru- ,rjej; 3 więźniów ukończyło trzecią klasę gimnazjalną albo M? M m o społeczeństwo, które 161 więźniów kształciło I .rznie przez 296 lat szkolnych, dopełnia ich „wykształce- • jes/cze dzisiaj 714 latami i 10 miesiącami więzienia, ,, n;i lat zesłania, 43 nadzoru policyjnego, me Ucząc '" War to'4zauważyć, Że na 161 więźniów 140 ma rodziców analfabetów, u 20 jedno z rodziców jest analfabetą, a za­ ledwie jeden ma ojca i matkę, którzy uczęszczali do czwar­ tej klasy szkoły podstawowej. W Montelepre Gdyby w tej miejscowości po pierwszych miesiącach za­ mieszek interweniowano i dano ludziom pracę, wówczas nikt nie stałby się bandytą. Po powrocie z wojny mężczyźni nie mieli pracy, gdyż między skałami jest mało ziemi (514 hektarów użytków: średnio 0,1 hektara na głowę!).

Była tam opuszczona prochownia, bez strażnika. Na kilka miesięcy stała się czymś w rodzaju kopalni. Ludzie chodzili tam codziennie szukać czegoś, co dałoby się wykorzystać lub sprzedać. Rozbierali pociski, aby sprzedawać ołów. Rzu­ cali je z okna, a potem wychodząc zabierali. Pewnego dnia rzucony pocisk wybuchł. Cała prochownia wyleciała w po­ wietrze: było 23 zabitych, wśród nich także dzieci. Robotnicy najemni otrzymywali za osiem godzin pracy 200—250 lirów, jeżeli w ogóle była praca, podczas gdy kilo­ gram chleba kosztował 115 lirów. Znaczna część ludności próbowała zarobku ścinając górską traw ę i przerabiając ją przy pomocy rodziny na treść do materaców. Dawało to średnio 200 lirów dziennie, jak dobrze poszło, ale praca była niebezpieczna: łatwo wbić sobie gwoździe w ręce czy pokaleczyć palce (sześć ciężkich wypadków). Niektórzy cho­ dzili kopać przez cały dzień w zamian za kilogramowy bo­ chenek chleba. Ktoś spróbował wybrać się do pracy do Camporeale: po pięciu dniach pracy, przy rozliczaniu z wła­ ścicielem kosztów zjedzonego chleba i nie kraszonego bobu, okazało się, że jest jeszcze winien 5 lirów. Około pół miliarda lirów wydatkowano na represje tylko w tej jednej miejscowości; w rezultacie spowodowało to nę­ dzę, nienawiść, śmierć. Jeszcze dzisiaj w Montelepre (5 381 mieszkańców w roku 1948) nie ma ustępu publicznego ani publicznego prysznicu. Dzieci spędzają czas przeważnie na brudnych ulicach. Nie ma ośrodka opieki społecznej, nie ma przemysłu, bo nikt nigdy nie zbadał dokładnie szans wyko­ rzystania możliwości lokalnych. Rodziny osierocone przez ojca nie znalazły żadnej opieki. Rodziny więźniów nigdy nie uzyskały żadnej pomocy (raz jeden drobną jałmużnę). Za te pół miliarda lirów, nikogo nie zabijając i nie nara­ żając na śmierć żadnego ze „stróżów porządku”, można było przeobrazić to miasteczko, dając mu impuls życiowy na całe wieki. Uważam za swój obowiązek nie przemilczać faktu, że w trakcie akcji sił porządkowych przeciw „wyjętym spod pra­ wa” popełniono wiele ciężkich gwałtów i okrucieństw. Na 147 „wyjętych spod prawa” 108 nie chodziło nigdy 28 do szkoły albo zapomniało zupełnie to, czego się nauczyło; 15 doszło do czwartej klasy, 20 do piątej, 1 do pierwszej gimnazjalnej czy zawodowej, 2 do drugiej gimnazjalnej czy zawodowej, 1 do trzeciej gimnazjalnej. 136 spośród nich ma rodziców analfabetów. Jest wśród nich 21 kobiet, 82 robotników rolnych, 2o pa­ sterzy, 2 szewców, 1 szewc-łatacz starego obuwia, 1 kra­ wiec, 1 urzędniczka, 7 woźniców, 1 bez zawodu, 2 kowali, ■i domokrążców, 1 blacharz, 1 pomocnik młynarza. Tylko pięciu czy sześciu było zdolnych do samodzielnej egzysten- Na 147 osób „wyjętych spod praw a” przypada ogółem 350 lat nauki szkolnej; zaś suma lat więzienia wynosi 1032 lata i 7 miesięcy; suma lat zesłania — 94 lata i 4 miesiące (,ńe licząc nadzoru policyjnego i setek więzionych pomz( j (i miesięcy). Dwóch zostało otrutych w więzieniu i juz mc więcej na ich tem at nie udało się dowiedzieć; wszyscy mil­ czą. Ponad 40 zabitych. A przecież przy dobrej woli żaden z nich nie dostałby się do więzienia, żaden z nich me zo­ stałby zabity.

W NIEKTÓRYCH DOMACH PARTINICO U Nunzii — Wie pan, co bym chciała? — mówi siwowłosa Nun- zia. — Dwa tysiące lirów na miesiąc. Jestem przecież głu­ cha, bo skleroza uderza mi do głowy. Mam osiemdziesiąt jeden lat i arteriosklerozę; biorę na to zastrzyki, robi mi jeden staruszek, mówią na niego „kapral”. Mój mąż był sparaliżowany, trzymałam go przez siedem lat w łóżku, a jego renty po śmierci mi nie dali. Ziemi nie mam. Mam dom, ale należy on do mojego syna z Ameryki, który mi go zostawił, mówiąc: „Utrzymaj się z tego”. Jak ja się mam utrzymać za te cztery tysiące lirów rocznie, co mi dają lo­ katorzy? A nie mam prawa go sprzedać. Dzisięcioro bli­ skich mi umarło przez dziesięć lat. Miałam siedmiu synów, trzej umarli. Ze zmartwień i nędzy zmarli dwaj bracia. Przez to, że byli biedni, to nawet żony nimi pogardzały. Bo jeden był chory, kaszlał, miał chorobę piersiową, wy­ glądał obrzydliwie, kiedy pluł. I mówił do mnie: „Siostro, czuję ogień w piersiach”. Męża pocięły na polu pszczoły; odprowadzałam go na pole, bo był niewidomy. „Nunzia — wołał do mnie — pomóż mi!” A ja nie mogłam mu pomóc, bo pszczoły mnie kąsały, i tylko rzuciłam mu szal, gdyż nie mogłam się zbliżyć. Potem leżał w łóżku, porobiły mu się rany i przez cały dzień wciąż tylko krzyczał: „Matko Prze­ najświętsza!” A ja czyściłam mu te rany i cierpiałam jesz­ cze bardziej. Potem zmarła mi córka i wnuczka. I jeden mój brat umarł, bo od bobu, który wciąż jadł, dostał gan­ 30 greny i zgniły mu wnętrzności. Tyle tylko wiem: zostałam ama. Matka mi umarła, kiedy miałam siedem lat. Miałam Irzęch braciszków i opiekowałam się nimi. Nigdy nie cho­ dziłam do szkoły. Kiedy jest dla ciebie święto? Czyż może być większa radość jak wtedy, kiedy Matka Koska Mostowa przybywa do miasta?... Jestem sama. Nie mam już nikogo, co by mi podał wody. Ona tylko mi po­ została i ma mnie w swojej opiece. Kiedy umrę, pójdę do Niej. Mój syn, ten z Ameryki, ma pomieszane zmysły. Je- dinli na manewry do Chicago w Ameryce, jeden żołnierz strzelił do siebie i zmarł. Nie nauczono go strzelać i stracił tycie. A mój syn przez to stracił rozum. .test ubrana całkiem czarno. Na piersi ma rysunek kwia­ tu, z mosiężnych kuleczek. Widząc, że zwróciłem na to uwaj gę, mówi: -- Chciałam to pozrywać, te rzeczy... ale potem zobaczy­ łam, że się drze materiał... Tę suknię kupiłam na rynku za pięćdziesiąt lirów, bo nie miałam się w co ubrać. Na rynku są za pięćdziesiąt lirów, trzydzieści lirów, dwadzieścia pięć, l nawet za dwadzieścia. Tak robi całe miasteczko; jesteśmy biedni, więc tam się ubieramy. — Co robisz zazwyczaj? — Siedzę. Męczy mnie dusznica i nie mogę nic robić, m u- ■zę siedzieć. Patrzę. — Czy sąsiedzi ci pomagają? —Każdy ma swoje zmartwienia... Akurat o mnie by mieli myśleć! Raczej mną pogardzają, bo jestem stara. Przed­ wczoraj poszłam na rynek, bo mi burczało w brzuchu, a nie mogłam sobie nic kupić. Jak miałam kupić za te pięćdzie- ■iilt lirów? Czy pamiętasz, jak wyglądało miasteczko, kiedy byłaś młoda? - Miasteczko zawsze było biedne. Pamiętam, jak raz minłam osiem soldów i poszłam kupić kilo makaronu: kosz­ tował osiem soldów, ale pomyślałam sobie: „Czy nie lepiej, żebym sobie kupiła kurczaka?” (bo chciałam hodować kury, miałam taki zamiar). Kiedy przyszłam do domu, syn uderzył 31

kurczakiem o drzwi i on zdechł, i tak zostałam głodna bez makaronu i bez kurczaka. — Jakie mieliście rozrywki, kiedy byłaś młodsza? — Nie wiedzieliśmy, co to kino. Raz poszłam do Matki Boskiej, szłam tam na piechotę, z miłości do Matki Boskiej. — Jakim chciałabyś widzieć świat? — Świat nie podoba mi się. Nigdy mi się nie podobał. Gdybym była Panem Bogiem, wiedziałabym, jak zrobić, żebyśmy nie musieli opłakiwać umarłych, nie musieli roz­ dzielać matek od dzieci, a dzieci od matek. Zrobiłabym tak, żeby ci, co się rodzą, zawsze jakoś sobie dawali radę w życiu. To, co jest, mi się nie podoba. U Marii — Mam bóle w głowie, żołądku i przełyku. Dziś mija rok, jak prawie nie jem. W naszych domach kupuje się coś jednego dnia, a przez dwa następne nic. Mam chroniczny katar. Ale te bóle pochodzą ze zbytniego osłabienia. Obok niej zamężna córka z niemowlęciem na ręku, któ­ re — prawie śpiąc — ssie z noskiem zngłębionym w piersi. Trzyletni może chłopak biega tam i z powrotem, worek mosznowy zwisa mu z powodu przepukliny prawie do ko­ lan. — Trzeba usłyszeć, jakie słodkie słowa wychodzą z tej buzi: „Babciu, gdzie jest moja mamusia, gdzie jest mój ta­ tuś?” Przepuklinę ma od urodzenia; czasami, kiedy płacze i wysila się, opuszcza mu się aż do kolan. — Czy radziliście się specjalisty? — Nie, bo nie możemy. Lekarz mówi: „Kiedy się pani zdecyduje, proszę go przywieźć do szpitala i zrobimy mu operację”. Ja się boję, że mi umrze. Poświęciłam go świę­ temu Józefowi. Nazywa się Krzysztof, ale poświęciłam go świętemu Józefowi. Dziecko na ręku wygląda na dwa — trzy miesiące, a ma sześć. Ma kolczyki bawełniane, „bo złoto poszło do jubile­ ra”. 32 Kiedy się urodziła, w czwartek koło trzeciej nad ra­ nem, miała krwotok z ust i z pupci, jak przy biegunce. Natychmiast zawołaliśmy doktora; nie można było znaleźć r.idnego, ale potem jeden doktor przyszedł, chociaż inni nie chcieli. Kiedy przyszedł doktor, powiedział: „Jeżeli to krwo- luk wewnętrzny, dziecko umrze, a jeżeli to połknięta krew, inv.eżyje”. Natychmiast zrobił płukanie i zastrzyk witami­ n y Potrzebne były środki wzmacniające także dla matki. — Mario — przerywam jej — czy chodziłaś do szkoły? ■Moja matka umarła i zostawiła mnie pięcioletnią, clrugą siostrę siedmioletnią, trzecią dwuletnią i najmłodsze d/.lecko ośmiomiesięczne; i musiałam walczyć o życie za­ miast iść do szkoły. Czego ja nie przeszłam... Kiedy byłam mula, ojciec się ożenił i miałam macochę; macochy zawsze ile traktują dzieci, któż będzie taki jak matka? Więc do ■-koły posłali mnie, o ile pamiętam, kiedy miałam siedem lul. Ale ponieważ byłam wyrośnięta i ci mali mówili na innie „ta oślica z pierwszej klasy”, wstydziłam się i nie chciałam więcej chodzić. Macocha mnie biła, żebym poszła, nie ja mówiłam: „Nie pójdę, mali wytykają mnie palcami”. I'i-zestałam chodzić i nawet liter nie znam. Swoje dzieci do ;tzkoły posłałam, ale przecież książek i zeszytów darmo nie dają, więc powiedziałam im potem: „Dzieci, zostańcie w domu”. W czas zimowy dzieciaki są gołe, przydałyby się buciki. Ojciec zostawił mi ze dwa tumula ziemi (26 arów); mój mąż nie może pracować. Sprzedałam te dwa tumula, zęby móc leczyć chorą córkę. Chce wyciągnąć podobiznę z szuflady; córka powstrzy­ muje ją siłą: — Daj spokój, po co ci to, żeby potem przez trzy dni płakać? Matka z płaczem: — Między nami mówiąc, moja córka się czegoś przestra­ szyła, przyśniło jej się coś i ze strachu zaczęła pluć krwią, Kiedy się dzieje coś niedobrego, to wtedy każdy się wtrąca. Mówili mi, że ona umrze na gruźlicę, że jesteśmy wszyscy gruźlikami. J — S y cy lia od śro d k a 33

Plącze niemal z wściekłości. Jakaś sąsiadka: — Teraz to nie jest dziedziczne, wszyscy jesteśmy tacy przez zbytnie osłabienie. — A czy twój mąż chodził do szkoły? — Wcale nie zna liter, zupełnie, wszyscy jesteśmy anal­ fabetami. — A mąż twojej córki? — Pracuje tak samo na roli, za sześćset lirów. On też nigdy nie chodził do szkoły. — Ile masz dzieci? — Sześcioro, wszystkich nas jest jedenaścioro, razem z tą tu zamężną córką i jej dwoma dzieciakami. Ona ma dwa­ dzieścia osiem lat, potem jest syn dwudziestoletni, dziew­ czynka piętnastoletnia, jedna dwunastoletnia, jedna dzie­ więcioletnia i jeden chłopak czteroletni. Krzysio z przepu­ kliną ma dwa i pół roku. Kiedy się urodził, wyglądał jak nieżywy, cały żółty; nie wierzyłam, że wyżyje, ochrzciłam go szybciutko. Mnie, jak pamiętam, nigdy nic nie dolegało, zawsze miałam dobre zdrowie, ale od czterech lat, od śmier­ ci córki, straciłam zdrowie. Pamiętam zawsze słowa córki, jak mówiła: „Mamusiu, ofiaruj dziesięć tysięcy lirów Matce Boskiej, żeby mi okazała łaskę”. Dałam te dziesięć tysięcy lirów, ale łaski nie raczyła mi wyświadczyć. Chciałabym, żeby Matka Boska przywróciła do życia tę córkę. Serce, to sama wiem. jakie mam. A co do tych ludzi, którzy źle mó­ wili o mojej córce, to modliłam się do świętego Józefa, żeby to, co jej dolegało, spadło na nich. U Franceski Tutaj przy wchodzeniu trzeba uważać, gdzie się stawia nogi, wszędzie pełno śliskich kurzych odchodów. I jeszcze zapach czosnku. — Mam siedmioro dzieci, rozumie pan? Siedmioro. I wszystkie mieszkają w tym domu. Jest nas tu dziewię­ cioro do spania (cztery metry na sześć). Trzeba mnóstwo pieniędzy na dom. Wczoraj jeden sąsiad się powiesił. Zało­ 34 żył sobie węzeł na szyję i powiesił się. Przerwał mu się kręgosłup; miał troje dzieci. — Co robi twój mąż? — Co się nadarzy, dość, że przyniesie kawałek chleba do domu. Bywa, że pracuje, a bywa, że nie ma pracy. Bywa tak, że zarabia w fabryce i dostaje wtedy nawet zasiłki, ale częściej nie pracuje. Nad małżeńskim łożem wisi obrazek ozdobiony takim na­ pisem : Małżonkom Attilio i Francesce, złączonym w Imię Pańskie, niechaj życie upływa w szczęściu, miłości i dostatku. Mówi matka, z lekkim uśmiechem: — To wygląda jak dokument. Kiedy ja umrę, moje dzieci będą pamiętały... Chociaż kto wie... Może go zniszczą... — Czy twój mąż chodził do szkoły? _ Do szkoły nie, jest analfabetą. Ja chodziłam do szko­ ły. Z czytaniem, oczywiście, daję sobie radę. Trzy klasy, miałam przejść do czwartej. — Czytasz gazety i książki? — Kiedy zdarzy się okazja, ale ostatnio mam tyle kło­ potów... — Czy możesz śledzić nowiny ze świata? — Kiedy się czyta, czyta się także gazety. Jeżeli ja nie kupuję, to kupuje kto inny i czytamy od deski do deski. — Jakie filmy lubisz? — O miłości, o świętych. Są też tragedie, na których się płacze. Religia jest sprawiedliwa, święta. Mój ojciec jest za­ krystianem w kościele i ja tam chodzę, kiedy tylko mogę. W domu mamy święte obrazy i adorujemy je, kiedy nie możemy pójść do kościoła. — Jakim chciałabyś widzieć świat? _ Spokojny, bez wojny ani niczego takiego, aby wszyscy dla siebie byli jak bracia i siostry. — Jesteś osobą inteligentną.

— No chyba, brakuje tylko pełnego portfela. Najstarszy z dzieci jest ten, Salvatore; szesnastoletni. Ma książkę pra­ cy, ale teraz jest okropne bezrobocie. Miał chodzić do trze­ ciej klasy. Po nim jest Giovanni, trzynastoletni, ukończył czwartą klasę. Potem jest Franco, jedenastoletni. Ciągle w pierwszej klasie, nie dlatego, żeby nie był inteligentny, ale nie chce chodzić do szkoły. Potem ta, Caterina, co trzyma na ręku małego, dziewięcioletnia. Nie mogłam jej posłać do szkoły, bo musi zajmować się małym. Rosaria, na którą mó­ wimy Sara, ma sześć lat. Czy to możliwe, że jest nas aż tyle. Mój Boże, cała kompania. Potem Carmela i ten mały, Giglio. U Vincenza Ściany popękane, nie tynkowane. — Czy dach jest dobry? — Same dziury. — Ubikacja? — Nie ma. Tylko dziura. Ściana zewnętrzna jest dziurawa. Rodzina Vincenza M., z rocznika 1894, żonaty z Grazią N. Dzieci dziewięcioro, z czego pięcioro żyje. Trzech synów jest żonatych. — Ta jest panną, a druga osiem dni temu uciekła z domu z narzeczonym i jeszcześmy się nie pogodzili. — Ziemia? — Nie mamy. — Możesz jeszcze pracować? — Jako sprzedawca oleju. Ale teraz, kiedy jest gaz płyn­ ny, sprzedaje się go mało. Kupuję trochę oleju i krążę po ulicach z tym (pokazuje kanister z miarką). — Ile zarabiasz? — 200, 300, najwyżej 350 lirów; za młodu handlowałem też rybami. Ludzie kupują na raz 100—200 gramów oleju; nawet za 10 lirów do wozów jadących w pole... Ci, którzy nie mają pieniędzy, pożyczają sobie światło jeden od dru­ giego. Kiedy brakuje światła, udaje mi się trochę więcej ■przedać; dwa razy, trzy razy na rok. Eh!... A bo to wczo- inJ nie powiesił się tutaj jeden w domu? — Tutaj mają brzydki zwyczaj — wywnętrza się m at­ ka. — Kiedy ktoś pracuje, nie znaczą dniówek dla ubez- pleczalni. Teraz jestem chora i nic mi nie płacą... — Czy chodziłeś do szkoły? — pytam ojca. —Do szkoły — nie. Moich rodziców nie stać było na to, n i ja nie mogę posyłać swoich dzieci. Musiałbym je po­ syłać do szkoły bez butów, bez niczego. —Kiedy jest dla ciebie najpiękniejsza chwila w ciągu dnia? Błyszczą mu oczy, kiedy, śmiejąc się, pokazuje palcami: pieniądze. — Chciałbym mieć tyle rzeczy, których dotąd nie mo- ulem mieć. Żyć przyzwoicie... i kto ma, ten ma... biedak budzie zawsze biedakiem... Jeżeli jakiś biedak prosi o jał­ mużnę, często go odsyłają precz, nie pytając nawet, czy jest chory. Żona: — Głowa mnie boli od zbytniego osłabienia. Trzy mie­ niące temu leczyli mnie w szpitalu wariatów przez miesiąc. — Od czasu do czasu nas bije — mąż bez złości poka­ zuje ślady paznokci na swojej twarzy. — Nie chcą mi dawać lekarstw, które zapisali mi w szpi­ talu. Mąż póki mógł, to mi je kupował. 280 lirów pudełko /. pięcioma zastrzykami! Nie dają dlatego, że są drogie, chy­ bi, że to płukanka za 20 czy 30 lirów. A co będzie, gdy będę musiała dać wyprawę tej, co uciekła, żeby się z nią ożenił? Czuję się, jakby mnie obili pałką po głowie. Teraz wyglądam na zdrową, ale kiedy słońce przygrzeje, rzucam uli; na wszystkich, zawsze wariuję bardziej, gdy mnie boli ulowa, o tutaj, w tym miejscu. I cała się wtedy trzęsę. — Do szkoły chodziłaś? — Dwie klasy przeszłam. Kiedy moczę sobie ręce, uspo­ kajam się trochę. W nocy czasami nie daję spać nikomu. Wszystko tłukę. Ale przecież nie wiem, co robię. — Kiedy — mówi córka — nie mogę jej kupić zastrzy­ ków, robi dużo więcej zamieszania.

—■Kiedyś, ze czternaście lat temu, przy wyjściu z kościoła aptekarz dał nam parę groszy. Później przy większych świę­ tach: Boże Narodzenie, Nowy Rok, karnawał, dostawałam pół lira i funt bobu. Czasami ten mały nie wytrzymywał, więc mówiłam sobie: „Dalej, matko, tu parę groszy, tam parę, wieczorem podsumuje się”. Jednego razu zostałam aresztowana na dziesięć dni. To było za torebkę bobu, nawet nie kilo. Bób był zebrany z ziemi notariusza R... już po żni­ wach. Mąż mi prał bieliznę i przynosił do aresztu. — Ile lat miały wtedy dzieci? — Jeden miał dziewięć lat, drugi dziesięć, a ja, zamknię­ ta, nie mogłam ich nakarmić. W tamtych czasach bochenek chleba kosztował półtora lira. Dochodziło do tego, że kroi­ łam bochenek na osiem części. Bywało, że dzieciak mdlał z osłabienia. Gdybym miała opowiadać całe swoje życie... Widzi pan, ta dziewczyna jest kulawa. Była w Palermo na operacji. Ponieważ nie miałam pieniędzy, poszłam tam pie­ szo odwiedzić córkę: 40 kilometrów i podejście do góry, autobus kosztowałby 500 lirów. Noga skrócona o pięć cen­ tymetrów. Widzi pan tę małą? — wskazuje na dziewięcio­ letnią dziewczynkę. — Jej matka, chora na gruźlicę z osła­ bienia, przed śmiercią powiedziała mi: „Niech pani ją weź­ mie, tę m ałą” i wzięłam ją na utrzymanie, kiedy jeszcze nóżki jej dyndały. Od jedenastomiesięcznej ją utrzymuję. U Nunzii R. Nunzia R„ lat dwadzieścia, zamężna za Vincenzem S„ lat dwadzieścia osiem. Tylko jedna córka. — Miałam drugą, ale mi umarła dwa tygodnie temu, mia­ ła siedemnaście dni. Mój mąż jest kowalem na dniówkę. Dają mu 600 lirów dziennie; 3 600 lirów na tydzień. Pra­ cuje codziennie. Ja jestem słaba, od urodzenia dziecka nie wróciłam jeszcze do sił, jeden doktor zapisuje mi wciąż za­ strzyki z wątroby. Przez to mi umarła ta mała. Miałam książeczkę ubóstwa, ale mi zabrali i nie dostaję żadnych zasiłków. Mój mąż pracuje w warsztacie od małego, ale nie zdobył się nigdy na to, żeby prosić o pomoc. Miałam ku- Kyna, siedemnastoletniego. Raz wybrał się w pole z krową, wieczorem nie wrócił. Trzy dni nie było go w domu, więo rodzina zaczęła go szukać. Po trzech dniach znaleźli go w tunelu w Trappeto, w kawałkach. Przejechał po nim pociąg. Okazało się, że był zamordowany strzałami z pistoletów, t 'hłopak grzeczny, wrogów nie miał. To było na Boże Na­ rodzenie. Miał w ciele dużo kul. W jakim stanie go znaleźli! Wiemy, że zginął w ten sposób, ale nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto to zrobił. W domu wszyscy jesteśmy zdrowi. Tyl­ ko mój brat był chory przez czternaście miesięcy. Miał kon­ wulsje jak epileptyk. Był trochę w domu, trochę w szpitalu lisychiatrycznym. Był nawet w szpitalu wojskowym. Zacho­ rował na służbie, więc dali mu rentę. Już od trzech mie- lięcy nie żyje, a mojej bratowej wciąż jeszcze nie dają ren­ ty. Mówią, że ją dostanie za parę lat. Sąsiadka: — Moja córka jest chora od siedmiu miesięcy. Była trzy razy w szpitalu i nie może się wyleczyć. Mąż ma sześćdzie­ siąt jeden lat; jest tragarzem. Pobraliśmy się, kiedy mia­ łam czternaście lat. Dawno temu, jednego wieczora, ledwie wyszłam z dzieckiem, dom zawalił się i przenieśliśmy się tutaj. Podczas wojny sama robiłam chleb. Jedliśmy chleb, jeśli był, a jak nie, to chleb świętojański. Mamy siedmioro dzieci: gdyby zdrowie dopisywało... Płacze. Oto list anonimowy, trudny do zrozumienia, jaki utrzymała niedawno. Rozpaczą z tego powodu, aż gryzie palce. „Państwo i rodzino z tego domu! Ostrzegam was o tym, że jesteście wszyscy chorzy nie od Boga, ale od ludzi z tej ulicy. I wasza córka, co jest w szpitalu, nie jest wcale chora, ale zrobili wam to specjalnie, całemu waszemu domowi. Wy o tym wiecie, że was szpiegują, a potem się śmieją. Myślą o was ciągle i ciągle wam życzą źle, a nigdy dobrze. Zło jest na tej ulicy, jesteście wydani na jego łaskę, oni zaś chodzą na mszę i zanoszą świece Matce Boskiej. Jestem teodalinda z wysokiego nieba”. 39

U wdowy — Nic nie mamy, nic, jesteśmy na łasce boskiej. Mój mąż zajmował się bieleniem. Umarł na zapalenie ucha i pa­ raliż. Skręciło mu usta i nie mógł już jeść. Zmarniał przez to niejedzenie, trzeba go było karmić, aż umarł. Miał czter­ dzieści lat, teraz poszedł do ziemi i nic nie może powie­ dzieć. „Niechbyś znalazła drugiego” — zawsze tak mówił, kiedy byliśmy razem. Miałam siedmioro dzieci, teraz zosta­ ło mi tylko dwoje. Wszystkie poumierały w młodym wie­ ku, jedno miało jakąś chorobę we wnętrznościach, drugie na czerwonkę, trzeciego, ośmioletniego, sparaliżowało i stał się bezwładny, a przecież urodził się zdrowy. A pozostałe dzieci to na zapalenie płuc... i wszystkie niedługo po uro­ dzeniu. Ta córka mi została i drugi chłopiec, osiemnasto­ letni. Widzi pan? On pasł krowy; pilnował jednej krowy, której właściciel dawał mu za to trochę mleka i coś do je­ dzenia. Teraz, tej zimy, krowa zdechła — i syn nie ma ro­ boty. Kiedy umarł mu ojciec, poszłam zabrać go ze szkoły i już do niej nie wrócił. Umie się tylko podpisać. Musiał iść do pracy i sam zarobić na chleb. Teraz krowa zdechła, a on nie ma żadnego zawodu, nic nie umie robić i tak został na bruku. Na dworze jakaś kobieta rozgniata wszy na głowie córki, siedząc na środku ulicy. W domu zamiast ubikacji dziura; nie ma wody; nie ma kanalizacji. — Mam czterdzieści sześć lat, jestem analfabetką. Wszyst­ kie moje dzieci, mam ich siedmioro, wszystko analfabeci. Mąż też analfabeta. Syn, zanim skończył dwadzieścia cztery lata, był trzy razy aresztowany przez strażników ziemskich za pastwisko. Raz wsadzili go na piętnaście dni, drugi raz na dwadzieścia, niedużo. Zachorował, jak tylko się ożenił, na te choroby, co pan wie... Mój mąż też był aresztowany, dwa razy, pasał krowy tak samo jak syn. Moja matka i ojciec także analfabeci. Mój teść i moja teściowa nie znają liter. I wszyscy w rodzinie — nikt nie zna liter. ZWIERZENIA „BANDYTÓW” Pierwszy: Chcecie poznać życie sycylijskiego chłopa? Proszę, przed- iilawię je wam. Chłop tutaj, na Sycylii, wstaje rano o godzinie czwarte] trzeciej, zależy, ile kilometrów ma od wioski, w której nńeszka, na pole. Rano zjawia się u niego właściciel ziemi: . Wstawaj, bo już późno, dalej, spiesz się, bo trzeba już iśc . Więc biedny chłop wstaje, patrzy na zegar, jeśli go ma, a j. ili nie ma, to otwiera drzwi i patrzy, czy dojrzy gwiazdę, 'fclóra daje znak, że dnieje. Mówi: „Psiakrew, jeszcze wcześ- .... ", ale wstaje. Jak tylko jest ubrany, łapie motykę, za­ rzuca sobie worek na plecy i wyrusza do domu właściciela. '.' iledwie przyszedł, ten mu mówi: „Co, do diabła, potrze­ bujesz tyle czasu na ubranie się, a co by było, gdybyś miał jeszcze pić kawę? Ruszaj się, widzisz, że już dzień”. Wyruszają obydwaj, przybywają na pole i chłop zaczyna Kopać. O godzinie dziesiątej wolno mu zjeść chleb, który •;obie sam przyniósł z domu; może to być kilo, a może byc pól kilo, tylko tyle może zjeść, bo w domu zostało jeszcze 11—7 osób, które muszą jakoś przeżyć ten nędzny dzień. Może być, że za cały dzień pracy jeden właściciel da mu (100 lirów, inny da 700, jeszcze inny 500 lub 400, stałej ceny nie ma. Kiedy nadchodzi wieczór, wiecie, jak się czuje ten chłop? Czuje się jak krzywe drzewo, które próbuje się wy­ prostować, ale nie może, zostaje krzywe, to znaczy garbate. A jak traktuje chłopa właściciel na polu? Kiedy o godzi-

me dziesiątej pozwala mu zjeść, to biedak je, ale woli raczei odpocząć, bo czuje się cały obolały w krzyżu. Właściciel 2 odw° dwa kęsy 4 zostawia jedzen.e; pon.e; a . J ™ S z? Tar ał’ 1 Wtedy mÓWi d° ni6g° Wyniośle:’..Jeszcze jesz? Tak nam m.ja cały dzień, nie zrobiliśmy nic raz przez to, zes sobie chciał zapalić, drugi raz, żeby sie AchaCk mny ZCby Się wysiusiać” Wtedy chłop mówi'- „Ach, kurwa jego mać, jak mnie traktują, nigdy pan nie S p o w 1a X 0l°Ay’-Hd JUtra PrZyjdę WięCej” A właścicielodpowiada: „A idz, powieś się, że też cię ziemia święta jeszcze nosi”. Bo właściciel wie dobrze, że chłop jest słaby wobec mego. Nadużywa sytuacji, ubliżając mu ponieważ sie "na^eod* ^ CzęS*° podczas dnia Pracy właściciel oddala się na godzinę czy dwie, żeby sprawdzić, czy chłop będzie pracował tak samo, jak kiedy byli razem. I jak tylko wraca. pa rzy na pracę: „Do diabła, aż tyle zrobiłeś?” A chłop na ł e m ^ W h PanU 'i! Zdaje’ Że Ja Się rozg ^ dałem czy bawi­ ' \ ecb pan zobaczy, jaki jestem spocony”. o jest stara historia, która trwa ciągle między nimi dwo- ciel biie chł1 m W CZaSie PraCy na poIu- że w łaśd" blJe,fhłopa- Chł°P mu mówi: „Do jasnej cholery prze- b i t T h i n W,aŚdCie,: ”MilCZ> łaZęg0’ bo Jak t° ci roz- pracy” I „ W h ’ ” arz^ caJło’ chciałbyś mieć utrzymanie bez pracy I chocby ten biedny chłop krew z piersi wylał, to nigdy me są zadowoleni. Taka jest historia chłopa. B.S. Drugi: waKiie udabwr,r Ch° dZiłem Z Si° Strą’ która była * ^ a-wa i udawałem niemowę, żeby żebrać. „A, a, a, ba” i Wy- ąga em rę ę. Tak udawałem, bo co miałem robić? Potem uzbierane pieniądze przynosiłem do domu i mogliśmy wszy- z ? : z ? * M6i.***?nie miai ^ eh ".dz 1, W góry zbierać zieleninę. Z tej zieleniny, co przynieśli ^ lo w , a sprzedawalii że£ Rano ja tez wychodziłem w pole, zbierałem ślimaki. Ludzie dawali mi jałmużnę. Byłem zdrętwiały z zimna, umęczony, cały obszarpany. Jedni dawali, drudzy nie. Od czasu do czasu wchodziłem do Klubu Myśliwych; jeden z członków klubu któregoś dnia skapował się i mówi: „Jak to, jesteś niemową, a teraz mówisz?” A ja: „A czy w prze­ ciwnym razie dałby mi pan jałmużnę?” Za jakiś czas po­ szedłem znowu do Klubu Myśliwych i poprosiłem o jałmu­ żnę. Wszyscy mi dali: ten, co wiedział, że mówię, już mi nic nie dał. Sam przestał mi dawać, ale innym nie powie­ dział nic. I ja w dalszym ciągu żebrałem w ten sam sposób. Bo jak nie, to co by mi dali? Prawie całą zimę prowadziłem takie życie. Miałem wtedy ze dwanaście lat. Potem zacząłem chodzić w góry zbierać zieleninę. Raz, kiedy schodziłem z góry, pośliznąłem się i uderzy­ łem w kolano, od tego miałem zapalenie stawu. Do szkoły nie chodziłem. Od maleńkiego zbierałem oliwki, nawet o czwartej, trzeciej rano. Kiedy nie pracowałem, grałem na forsę z innymi chłopakami: wygrywałem pieniądze i odda­ wałem je ojcu na życie. Ojciec dawał mi parę groszy, osz­ czędzał, jak mógł, żeby mi je dać, i tym sposobem chodzi­ łem grać. Szczęście mi dopisywało, wygrywałem, aż doszło do tego, że nikt nie chciał ze mną grać. Byłem najbardziej doświadczony. Pierwszy raz, kiedy udawałem niemowę, było to na ryn­ ku. Zobaczyłem kogoś obcego i zacząłem udawać niemowę. Potem pojawiły się dwa obce samochody, z jednego dali mi pół lira, z drugiego sześć soldów. A jedna panienka, myślę, że to była panienka, dała mi dwa soldy. Potem ciągle cho­ dziłem tam żebrać. Sam to wymyśliłem, żeby nie umrzeć z głodu i przynieść coś do domu. A ojciec i matka mówili: „Gdyby nie ty, to co byśmy dziś jedli?” Czasami ojciec mi mówił: „Nie idziesz nigdzie dziś wieczór? Zobacz no na ryn­ ku, czy nie trafisz na jakiegoś peta, bo tak mi się chce palić”. Ja nie palę, nigdy nie paliłem, bo dla mnie to okrop­ ne czuć tytoń w ustach. Przemoczony i głodny. Ciągle bosy aż do piętnastu lat, ale kiedy prosiłem, to znalazł się taki, co dał mi używane buty; 4:i

podarte, ale je sobie naprawiłem. Czasem ktoś dał mi ko­ szulę, kurtkę, parę spodni. Chodziłem na wieś, na pole. Wychodziłem rano na czczo. Zbierałem 4—5 kilo ślimaków i wracałem pieszo zrobiwszy ponad 15 kilometrów po okolicy. Wracałem do domu i mówi­ łem do żony: „Słuchaj, ugotuj ich trochę, z pół kilo. Resztę sprzedamy”. Jednego razu, po sprzedaniu ślimaków, wróci­ łem do domu strasznie głodny. Przychodzę do domu, a żona właśnie gotuje. Chciała zamieszać, a tu wszystko ryms! na ziemię, bo gotowała na dwóch kamieniach, nie było pieca. Wybiegłem jak oszalały do właściciela domu: „Jeżeli nie zrobisz mi pieca, podpalę ten dom”. Żaden z moich braci nie chodził do szkoły. Wszyscy anal­ fabeci. Dziewczynki też. Pięcioro, a także rodzice, razem siedem osób. A gdybym chodził do szkoły, to z moją głową na karku mógłbym zostać mechanikiem. Znam się trochę na elektryczności, chociaż nikt mnie nie uczył. Gdybym miał za co utrzymać żonę z dwojgiem dzieci przez rok, poszedł­ bym do mistrza i wyuczył się na technika radiowego. Kiedy nie mam pracy w fabryce, zabieram się do sprzedawania lo­ dów w czasie sezonu, oleju do lamp, owoców. Ale na to trzeba mieć licencję. A kiedy zupełnie nie ma pracy, bez wstydu noszę walizki. Gdy już całkiem nie ma gdzie pójść, idę w góry zbierać zieleninę, żabi skrzek, cykorię, kapustę, ko­ perek, szparagi, grzyby, narcyze albo łapię w wodzie żaby, które siedzą pod kamieniami. Mam dwoje dzieci. Jednego wieczoru mały powiedział: „Tato, chcę chleba”. A ten większy mu odpowiada: „Nie widzisz, że tata nie ma pracy? Chodźmy spać”. Mały miał pięć lat, a większy siedem. Nam łzy stanęły w oczach. . Dlatego jak słyszę, że ktoś mówi, że w Spine Sante po­ życzamy pieniądze na procent, uważam go za idiotę. N.A. Trzeci: Kiedy nie pracuję, wałęsam się po rynku albo w domu; od rana do wieczora chodzę tam i z powrotem i biję głową 44 n mur myśląc wciąż, co robić. Nazajutrz, znowu nie znaj­ dując żadnej pracy, staram się czymś handlować na ulicy, ti*by dzieci nie były głodne. _ .(a nie chcę bogactwa, ale chcę pracować. Chcę zarobić dniówkę jak wszyscy inni i nie być przestępcą. Chcę mieć dom z podłogą i z ubikacją i żeby ulica była przyzwoicie ■robiona, z kanalizacją i czysta. Rano wstaję i idę do Urzędu Zatrudnienia, żeby prosić 0 pracę. Tam mówią mi ciągle to samo: „Co ja ci mogę po­ radzić? Zobaczymy jutro”. Więc idę na rynek, zęby wziąć parę koszyków zieleniny i zarobić kilkaset lirów na jedzenie dla dzieci. Na przykład. Dzisiaj poszedłem do Trappeto i wziąłem na rynku w komis trochę ziemniaków, dwie skrzynki kaki 1 jedną zieleniny. Przyjeżdżam rowerem obładowany jak osioł, ludzie pytają: „Po ile sprzedajesz kaki”? Ja mówię, że po 60 lirów, bo sam wziąłem je za 50. A oni się targują: „Sprzedawaj po 50 lirów”. I mają rację, że się targują, ponieważ są tak samo biedni Juk ja. Ale co ja mogę poradzić? Czasami dzieci płaczą, biedna mama pieniędzy nie ma, więc ja biorę mały kaki, duję go dziecku i ono przestaje płakać. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że ja te kaki przecież kupuję i że ja tez jestem biedny (...) , Pewnego razu chodziłem i chodziłem, chcąc sprzedać to­ war. Dwa razy obszedłem całe miasteczko ciągle krzycząc, aż piersi mnie rozbolały, dalej i dalej. Miałem już 1 200 lirów wpływu, kiedy zobaczyło mnie dwóch strażników skarbowych i zażądało pokazania licencji. Ja jej nie mia­ łem, więc powiedziałem: „Zróbcie mi tę łaskę, ja jestem robotnikiem, nie zajmuję się handlem. Zrobiłem to, zęby moje dzieci nie były głodne, jestem bezrobotny”. Na to om: Nie możemy tego puścić płazem. Trudno, musisz zapłacić grzywnę, postaramy się, żeby była jak najmniejsza”. Ja słu­ chałem, oni wypisywali, a potem mi powiedzieli, że mam zapłacić 3 tysiące lirów. W końcu zapłaciłem czwartą częsc

tej sumy. Tak mnie oszczędzili! Ja za cały towar razem i rowerem me dostałbym 3 tysięcy lirów. Tak więc ten zawód mi nie odpowiada. Lubię pracować ja o robotnik, a nie mogę. I muszę wieść takie pieskie' życie. D.C. DZIENNIK DLA PRZYJACIÓŁ * Trappeto, 11 stycznia 1954 Zabity został Giuseppe Vitale (63 lata, drobny rolnik z Trappeto) na swojej własnej ziemi. Obok niego leżał zabity NIni Cangemi, „bandyta”. Również Francesco Paolo, syn l iiuseppe, został ciężko ranny. Nikt ani pary z ust; tu, o dwa kroki od ich domów, musimy dowiadywać się o tym z ga- tet. Kilka informacji na temat „bandytyzmu” w Trappeto w poprzednich latach. Wymuszenia: Pięć lat temu niejaki S.M., młynarz, został porwany na 20 dni: 20 milionów okupu, „a jeżeli nie, to utniemy mu głowę i prześlemy wam w worku i znajdziecie ją na progu domu m atki”. Od średniorolnego P.V. — 2 miliony. Od jego teścia: 2 miliony. „I zabili mu muła, ponieważ ru pierwszym razem nie chciał dać; potem wycięli mu win­ nice. A kiedy wycięli mu winnice, postawili krzyż trzcino­ wy na znak, że jeśli pójdzie na swój teren, to go zamordu­ ją" Od Ciccio, brata P.B., 2 miliony. „A że nie chciał dać pie- • A u to r m a n a m y śli p rz y ja z n y c h m u lu d zi zaró w n o m iejsco w y ch , jak i p rz y b y ły c h z in n y c h o kolic W ioch, k tó rz y w zięli u d z ia ł w jeg o p racach n a d p o d n ie sien ie m k u ltu ra ln y m i ek o n o m iczn y m z ac h o d n ie j Sycylii, o rg a n iz u ją c w 1958 r. O śro d ek B ad a ń i P o c z y n ań . P a trz s tr. 8.