Danuta Brzosko-Mędryk znana
•uż jest Czytelnikom m.in. jako
autorka pamiętnika „Niebo bez
ptaków", w którym zamknęła
swoje obozowe przeżycia z po
bytu na Majdanku. Pamiętnik
ten, dotarłszy za Ocean, przy
czynił się do wykrycia i zidenty
fikowania zbrodniarki hitlerow
skich obozów koncentracyjnych,
Herminy Braunsteiner-Ryan, która
po wojnie znalazła się na tery
torium USA.
Księżka „Czy świadek szuka
zemsty?" jest swego rodzaju
kontynuację rozliczeń z proble
matykę obozowę. Przebywajęc
w Nowym Jorku na zaproszenie
rzędu Stanów Zjednoczonych,
gdzie przed sędzię Urzędu Imi-
gracyjnego zeznawała w spra
wie zbrodniarki Herminy Braun
steiner-Ryan, autorka zapragnęła
nadać trwały kształt wrażeniom,
jakie wyniosła z pobytu w USA,
a zwłaszcza, swoim przeżyciom
z procesu. '
danufa
brzosko-
mędryk
ŚWIADEK
SZUKA
ZEMSTY?
W ydawnictwo M inisterstwa
O brony Narodowe!
O kładką i stroną tytu łow ą p rojek tow ała
ELIZA M AZURKIEW ICZ
R edaktor
K A TA RZY N A ZBO RO W SK A-FALCM AN
R edaktor tech n iczn y
M ARIA BRASZCZYK
K orektor
LEO NARDA KRÓLIKOW SKA
Pięć ty s ię c y d ziew ię ć se t d ziew ięćd ziesią tą szósta
p u blikacja W y d a w n ic tw a MOŃ
F rin ted in P oland
W yd aw n ictw o M in isterstw a O brony N arodow ej
W arszaw a 1977. W ydanie II
N ak ład 20 OOO-j-350 egz. O bjątość: (z w k ład k am i)
9,46 ark. w yd ., 8,75 ark. druk. P apier druk . m at.
IV kl. 65 g, form at 76 X90/16 z F ab ryk i C elulozy
i P ap ieru im . J. D ąb row sk iego w K luczach. O d
dan o do składu 14.02.1977 r. Druk uk oń czon o
w czerw cu 1977 r. w W ojsk ow ych Z akl. Graf.
w W arszaw ie. Zam . nr 1500
Ceno zł 20.—
Idąc z tłumem pasażerów w kierunku
schodów, na próżno szukałam Posągu Wol
ności i rozczarowana, że go nie dostrzegam,
nie mogłam jak Kolumb zawołać: „Ziemia!”,
bo nadal bujałam w obłokach. Miałam wciąż
to samo uczucie, jakie mnie ogarnęło z chwi
lą znalezienia się w powietrzu: nastrój abso
lutnej błogości.
W samolocie były momenty, że pięściami
chciałam się tłuc po głowie, by przywołać
rozsądek. Nic z tego. Poddawałam się rytua
łowi dnia w przestworzach, pozwalałam na
mawiać się na dodatkową kawę, na troskli
we otulanie czerwonym, puszystym pledem
i wsunięcie pod policzek śnieżnobiałej po-
duszeczki.
Może to rozrzedzenie mózgu? — w któ
rymś tam momencie na krótko ogarnęło
mnie przerażenie, ale zaraz się ulotniło. —
A niech tam, jeśli to takie cudowne uczu
cie...
Nie pomagał ani przywoływany obraz ko-
5
biety, którą miałam spotkać, ani czytanie
urzędowej korespondencji New York —
Warszawa, nieustannie coś przeszkadzało mi
skupić myśli. To filmy — jednocześnie dwa:
o amerykańskim idolu dla przedniej części
samolotu, a o gangsterach dla tylnej — to
znowu rozmowa z parą Hindusów, lecących
na posiedzenie jednej z komisji ONZ, a za
raz potem flirt z trzyletnim holenderskim
bobasem — wszystko stawało się pretekstem,
by nie myśleć o celu podróży. Jedynym
zgrzytem w tej beztrosce był pokaz ratowa
nia życia w wypadku... wodowania. Nie po
jęłam jednak ani jak mam rozplątywać po
skręcane sznurki, ani jak się nimi w nagłej
potrzebie opasać; zrozumiałam tylko, że
przed zsunięciem się do oceanu muszę zdjąć
pantofle... Ten manewr mogłam wykonać
błyskawicznie, a ponieważ zapasowe drzwi
znajdowały się niedaleko mego fotela, uspo
kojona oddałam się kolejnej rozrywce: oglą
daniu mapy Atlantyku, po której wodził
pałeczką elegancki amerykański lotnik. Po
prosiłam stewardesę, aby mi ten wykład
przełożyła na język francuski.
— Sorry — rozłożyła bezradnie ręce —
może po niemiecku? — zapytała, więc i ja
powtórzyłam „sorry”, z tkliwością myśląc
o poliglotkach naszego „Lotu”.
Kiedy z podestu schodów dojrzałam Ewę,
zatrzymałam się, by raz jeszcze wcisnąć do
nie domkniętej torby kudłatą głowę lalki,
6
której nieładna buzia przez cały czas fascy
nowała personel samolotu.
Czy aby mała Kasia nie przestraszy się
prezentu, który jej wiozę od babci? — po
myślałam i w tym momencie dopadł mnie
krzyk:
— Danuuusia!
— Eeewa!
I już gniotłyśmy biustami wielki bukiet
pąsowych róż. Nie liczyłam, ile razy wymie
niałyśmy nawzajem swoje imiona, ale pa
miętam, że zdumione jednocześnie zawoła
łyśmy:
— Nic się nie zmieniłaś! — I zaraz za
szkliły nam się oczy. Z radości. A może
z żalu za udekającym czasem?
Minęło kilka długich chwil, nim Ewa
przypomniała sobie stojącego obok nas męż
czyznę.
— Twój opiekun, pan De Vito.
— Anthony De Vito — moja ręka skryła
się w dużej męskiej dłoni.
Goryl — pomyślałam i błyskawicznie
spojrzeniem przesunęłam po marynarce
z nadzieją, że dojrzę pod nią zarys koltów
zawieszonych na pasach. Nic jednak nie do
strzegłam.
Widocznie nietypowy — skonstatowałam,
jeszcze raz cmokając Ewę w policzek. Mi
ster De Vito chwycił moją torbę i walizę,
ja zaś stanęłam w ogonku formującym się
przed urzędnikami.
7
‘
— Co ty robisz? — Ewa pociągnęła mnie
za rękaw. — Zostaw to jemu. Jesteś goś
ciem amerykańskiego rządu czy nie?
— Hello! — zawołał młody człowiek,
jakby mój przylot sprawił mu przeogromną
przyjemność. — Iłów are you? Jak ci się
podoba Ameryka?
— Bardzo — wybąkałam po angielsku,
trochę speszona i bezceremonialnością powi
tania, i pytaniem, bo Bogiem a prawdą nie
widziałam jeszcze ani cala amerykańskiej
ziemi.
— Dziękuję. A na jak długo chcesz wizę?
Na sześć miesięcy?
Czekał na odpowiedź.
— Wystarczy? — zapytał mister De Vito.
Uznałam to za żart i poprosiłam o trzy
tygodnie.
— Weil — szeroki uśmiech znów roz
jaśnił oblicze urzędnika — damy w takim
razie trzy miesiące.
— Tygodnie... — poprawiłam, a wszyscy
się roześmieli.
— Oszalał — zwróciłam się do Ewy. —
Po co mi trzy miesiące?
Twarz pana De Vito wyrażała rozbawie
nie.
— Jak Stany Zjednoczone Stanami Zjed
noczonymi nikt nigdy nie prosił o wizę
krótszą, niż mu dają! Wierzcie mi, jako
pracownik Urzędu Imigracji i Naturalizacji
wiem coś o tym.
Kiedy mister De Vito zostawił nas w ob
szernym hallu, zaproponowałam, byśmy
same zaniosły bagaże do wyjścia, ale Ewa
pokazała mi najbliższe drzwi.
— My wyjdziemy tędy. Znowu zapom
niałaś, że jesteś gościem oficjalnym.
Poczułam nagły przypływ pychy. Gdyby
tak jeszcze jakaś orkiestra strażacka...
Przez szybę dostrzegłam czarną limuzynę.
To po nas. Pierwszy raz w życiu zdarzyło
mi się wówczas jechać we trójkę, legalnie,
na przednim siedzeniu. Bo też i szerokość
tego krążownika szos była odpowiednia. Ewa
jako tłumaczka zajęła miejsce pomiędzy mną
a panem Anthony De Vito, ale w ciągu
pierwszych kilkunastu minut rozmawiały
śmy tylko po polsku, zapominając o właści
cielu wozu.
Kiedy zorientowałam się, że to nietaktow
ne, przeprosiłam go.
— O, doskonale was rozumiem. Ciekaw
tylko jestem kiedy się rozstałyście?
— Dwadzieścia siedem lat minęło.
Był zaskoczony i zapewniał, że sprawiamy
wrażenie przyjaciółek, które właśnie kończą
zaczętą przed tygodniem rozmowę.
— Nieprawdopodobne, żeby po tylu la
tach...
Przerwałam mu okrzykiem zachwytu, bo
daleko przed nami pomarańczowa kula słoń
ca zsuwała się ku horyzontowi, jakby ucie
kając pod naporem granatu, zalewającego
9
niebo od północnego wschodu. A na tym
barwnym tle — drapacze Manhattanu.
I nagle kilkanaście szyb najbliższych wie
żowców rozbłysło amarantem, a potem na
stępne i jeszcze następne stawały w ogniu.
Piękne refleksy zachodu. A zaraz potem w
prostokątach okien zapalała się elektrycz
ność — na górze, na dole, znów wyżej,
gdzieniegdzie całe piętra, aż wreszcie gir
landy świateł oplotły wszystko dokoła
i most przed nami. Czerwień ginącego słoń
ca jeszcze walczyła ze światłem neonów, by
mu za chwilę ustąpić. Cudowne, nie
porównywalne z niczym zjawisko! I już na
granacie nieba miałam najpiękniejszą pa
noramę Nowego Jorku i orgię świateł.
— To z tysiąca i jednej nocy, nie uprze
dziłaś mnie, Ewa...
— Ja sama oglądam to po raz pierwszy.
Trzeba trafić na moment zachodu...
— To Bagdad, doktor Mędryk, ale nie
wszystko tam w środku jest takie piękne,
niestety.
Przypomniałam sobie list Grażyny: „Pro
szę Cię, nie sądź Ameryki po Nowym Jorku.
Patrz tam do góry, nie na ziemię. Nie prze
strasz się brudu...” Ale chociaż jej wierzy
łam, na razie nic nie mogło zatrzeć wrażenia
bajki.
Wjechaliśmy do centrum. Patrzyłam na
Broadway, rozbłyskujący istną orgią świa
teł, ale w oczach miałam wciąż widziany
10
przed chwilą obraz zachodu, który wydał
się jedną z amerykańskich reklam.
— Tu idzie „Godfather” — powiedział
mister De Vito.
Spojrzałam we wskazanym kierunku, ale
wielkie kolorowe napisy nic mi nie mówiły.
— Tu też — zawołał przed następnym
kinem.
Zerknęłam przez grzeczność, ale bardziej
byłam zaabsorbowana widokiem smukłej
dziewczyny w wojskowym szynelu, który
w rytm kroków rozchylał się, ukazując gołe
i piękne ciało, a przecież nikt się za nią
nie oglądał.
De Vito jechał wolno mimo hałaśliwych,
ponaglających sygnałów. Pokazywał mi mia
sto. Patrzyłam zachłannie. Na trotuarach,
tuż przy jezdniach, siedzieli brodaci mło
dzieńcy, dalej wysoki Murzyn ze wzrokiem
wbitym w jakiś daleki punkt stał wygięty
ku tyłowi, jakby nie chciał poddać się no
gom, które parły go naprzód. Dziewczęta w
kolorowych sukniach z obnażonymi do pasa
plecami i spadającymi na nie długimi wło
sami wydawały się beztroskie jak wszystkie
dziewczęta świata, kiedy mają przed sobą
perspektywę zabawy. Bo Broadway kusił.
Każda restauracja, bar, kino, teatr, kaba
ret — wszystko barwą neonów ściągało uwa
gę przechodniów.
— I tu „Godfather”...
Ten spokojny głos pana De Vito stawał
11
się nudny, więc zapytałam Ewę, o czym on
mówi, co to za rewelacyjny film.
— To „Ojciec chrzestny” — powiedziała
szeptem, który widocznie dotarł do Amery
kanina.
— Doktor, ty nie wiesz, co to jest „God-
father”? — głos był wyraźnie zawiedziony.
Speszyłam się. Nie wiedziałam. Powin
nam wiedzieć?
— W Polsce jeszcze nie wyświetlają —
zaczęła mnie usprawiedliwiać Ewa — więc
skąd może...
— Cały świat zna...
Byłam zdruzgotana. Paliłam się ze wsty
du. Klęłam moje nieuctwo, by w parę dni
później złość przelać na ulubiony skądinąd
„Przekrój” za to, że „Godfather” przetłu
maczył na „Wujaszek”. Gdybym owego
pierwszego dnia zapytała o cokolwiek na te
mat filmu, być może przypomniałabym so
bie mafijną treść w skrócie podawanej przez
„Przekrój” książki Mario Puzo. Ale „Wuja
szek” to „Wujaszek”...
Musiałam mieć zatroskaną minę w czasie
tej pierwszej przejażdżki, bo Ewa, przery
wając moje nagłe milczenie, powiedziała:
— „New York Hilton” to najnowocześ
niejszy hotel w Rockefeller Center.
By nie wydać się niewdzięczną, zapyta
łam:
— Daleko to od Piątej Avenue?
Równie dobrze mogłam zapytać o Wall
Street, niewiele by mi to dało, ale Ewa ucie
szyła się.
— Następna, naprzeciwko „Radio City”.
— Aha! — zrobiłam „inteligentną” uwa
gę
— Miałaś być w „Astorii”, ale dopiero
od jutra będzie wolny pokój. Tam zatrzy
mują się prawdziwi milionerzy!
— Wiesz... jakoś wytrzymam z tymi
mniej znaczącymi — uspokoiłam Ewę, śmie
jąc się.
Podjechaliśmy pod kryty dachem podjazd
i na próżno szarpałam klamkę. Odpowiedni
guziczek po naciśnięciu zamykał okno, inny
otwierał drzwi auta.
Hotel znajdował się na szerokiej Avenue
of the Americas, która powinna nazywać się
Szóstą, jako że leży tuż za Piątą Aleją...
Wkrótce miało się okazać, że wypadnie mi
rozplątywać wiele takich zawiłości.
Przed „Hiltonem”, ograniczonym 53 i 54
Ulicą, portierzy przyjmowali gości, których
dwukierunkowa fala zamierała jedynie w
godzinach świtu. Wydawało się, że- umun
durowani pracownicy bez przerwy przy
wołują i odprawiają taksówki, wnoszą ele
ganckie płaskie walizy, pudła z kapeluszami,
wciskają pod ramiona pudle i koty, z który
mi właścicielki nie mogą się rozstać nawet
na czas podróży. Kiedy siąpi deszcz, goście
kroczą nieśpiesznie pod wielkimi parasola
mi, rozpiętymi jak baldachimy, odprowa
13
dzani do aut przez usłużnych portierów ze
znakami hotelu.
Nas nie prowadził żaden z tych kapiących
złotem mężczyzn, bo nasz cicerone, mister
De Vito, sam uginał się pod ciężarem mojej
skórzanej walizy, z zawartością przekracza
jącą przepisowe dwadzieścia kilogramów.
W drugiej ręce niósł wiśniową torbę, z któ
rej znów wystawała śmieszna głowa lalki-
-brzyduli.
— Doktor, przywiozłaś pół Polski?
Chwila zastanowienia.
— Nie, trzy czwarte.
— Doktor, lubi pani żarty?
— Oh, yes, mister De Vito, bardzo lubię.
Cóż, rzeczywiście przyjaciele użyli mnie
za zamorskiego pocztyliona, więc walizka
pęczniała od cepeliowskich serwetek, wyci
nanek i suszonych kwiatków — wszystko
dla rodziny i znajomych. Nawiasem mó
wiąc, później przekonałam się, że obdaro
wujący przeważnie zapominali o poprzed
nich upominkach i dublowali swoje pre
zenty.
Na razie mister De Vito dźwigał całą tę
cepeliadę, a ja próbowałam chłonąć każdy
szczegół otaczającej mnie nowej rzeczywis
tości, nadal odsuwając myśl o celu podróży.
W recepcji pan De Vito poszeptał z wy
twornym urzędnikiem, po czym obaj usiło
wali napisać na kartoniku coś, co im naj
wyraźniej nie wychodziło, bo zakłopotani
zwrócili się do mnie:
— Doktor, napisz tu swoje imię i naz
wisko.
Podałam paszport, ale nie był potrzebny.
Wkrótce dostrzegłam, że siłę równie magicz
ną jak dolary innych ma legitymacja służ
bowa pana De Vito. Wystarczała, by nas
przepuszczano bez słowa, by nam się kła
niano, ufano, uważano za przyjaciół...
W windzie dwie rzeczy jak magnes przy
ciągały oczy hotelowych gości: ruda głowa
lalki i moje róże.
Wysiedliśmy na dwudziestym dziewiątym
piętrze, llolik prowadzący do mojego po
koju oddzielony był wnęką od długiego ko
rytarza, miał inny, bogatszy wystrój,
a vis a vis moich drzwi znajdowały się dru
gie — to natychmiast zanotowałam w pa
mięci, te szczegóły miały dla mnie znacze
nie. Kiedy weszliśmy do pokoju, błyska
wicznie go zlustrowałam.
Okna. Było ich, jak na moje potrzeby, za
wiele — zajmowały cały narożnik. Biurko
z wmontowanym telewizorem, długa szafa
w ścianie, stolik z lampą i dwoma fotelami,
szerokie łoże, nocne szafki, taborety...
— Będzie wygodnie? — zapytał mister
De Vito, rozluźniając krawat i ocierając
czoło.
— O tak. Tylko to... — pokazałam dodat
14 15
kowe drzwi w pobliżu łóżka. Pan De Vito
energicznie podszedł, do nich i szarpnął gał
kę. Nie puściły.
— Zamknięte.
— Z tej strony. A z tamtej?
Ucieszony trafnością mojej uwagi, obie
cał dowiedzieć się, dokąd prowadzą. Chcia
łam prosić, by zrobił to zaraz, bo nagle po
czułam, że stoję już dwiema nogami na ob
cej ziemi, mimo dwudziestodziewięciopiętro-
wego oddalenia od niej. Zupełnie niespo
dziewanie dla siebie samej doznałam lęku,
że oto za chwilę zostanę sama. Nie potrafi
łabym wyjaśnić, jakie były przyczyny ta
kiego stanu, w każdym razie z ulgą przyję
łam propozycję wspólnego wypicia herbaty
i byłam za nią szczerze wdzięczna panu De
Vito.
— Doktor, co byś powiedziała na szklan
kę herbaty?
— Powiedziałabym: okay!
— A... na rozmowę o Majdanku?
— Powiedziałabym: trudno, okay!
Doskonała w tłumaczeniu Ewa wiernie
oddawała sens moich słów. Anthony roześ
miał się.
W dobrym nastroju zjeżdżaliśmy na par
ter.
Ewa — bo cieszyło ją spotkanie ze mną.
Ja — że nie zostanę sama.
Anthony De Vito — w nadziei uzyska
nia bliższych informacji o Braunsteiner.
W herbaciarni pan De Vito przedstawił
się jako szef śledczy, współpracujący z głów
nym prokuratorem Schiano.
Trochę mnie tym rozczarował — sądzi
łam, że przydzielono mi „goryla” — zaraz
jednak dowiedziałam się, że „oko pańskie
konia tuczy”: oto mister De Vito sam ściąga
świadków dosłownie z całego świata i — to
już z własnej woli — opiekuje się nimi w
Nowym Jorku. Jakby na przekorę wiado
mość ta nie tylko mnie nie uspokoiła, ale
jeszcze zwiększyła moje podejrzenia. Do
licha, widać wszystko może się tu, w Ame
ryce, zdarzyć, skoro sam szef chroni świad
ków.
Mister De Vito mówił wolno i wyraźnie,
abym go zrozumiała, mimo to czekałam na
dosłowne tłumaczenie Ewy. Wolałam być
ostrożna. Przyjechałam tu nie tylko jako
Danuta Brzosko-Mędryk, ale głównie jako
przedstawicielka dawnych więźniarek Maj
danka, ba — w swojej megalomanii ży
wiłam przekonanie, że... reprezentuję Pol
skę!
Od początku rozmowy niepokoiły mnie
dwie rzeczy. Pierwsza — czy byłam odpo
wiednim dla toczącej się sprawy świadkiem,
skoro na własne oczy nigdy nie widziałam
Braunsteiner w bezpośredniej akcji zabija
nia ludzi. Czy jej udział w selekcjach będzie
uznany przez amerykańskie prawo za zbrod
nię? Druga — czy strażniczka z Majdanka
2 — Czy św iad ek ... 17
ma własne dzieci i czy są one na sali roz
praw?
O pierwszą zapytałam.
— Doktor Mędryk, jest pani świadkiem
jej udziału w selekcji dzieci...
— I kobiet — uzupełniłam. — Ale czy
amerykańskie...
— My uznajemy to także za bezpośredni
udział w zbrodniach — wyjaśnił, ale mój
niepokój nie ustąpił, bo wcale nie chciałam
przeważać szali sprawiedliwości.
Dlaczego? Nie było mi, oczywiście, żal tej
kobiety, ale słowo „więzień” zawsze będzie
wywoływało skurcz serca.
Może więc ktoś zapytać: czy popełnione
przez nią zbrodnie nie wymagają kary?
Odpowiem, że gdyby mogła poznać ssący
wnętrzności głód i rozpacz matkij?'której
gazowano dziecko, i dramat żony, na której
oczach zabijano męża — byłaby to dla niej
właściwa kara.
Ale jak może doświadczyć tych uczuć w
zasobnej Ameryce? Sumieniem? Żalem?
Po co więc przyjechałam, jeśli nie ocze
kuję dla niej kary?
Bo chciałabym, aby odczuła pełną odpo
wiedzialność za dokonane zbrodnie. Łudzi
łam się, że potrafię odtworzyć przed nią gro
zę tamtych lat i hańbę jej czynów, wstrząsnę
jej sumiesniem, zmuszę ją, by choć na krótko
żyła śmiercią tamtych ludzi...
Tak myślałam. Ale kiedy śledczy De Vito
18
zadawał szczegółowe pytania, recytowałam
odpowiedzi, które jednak nie świadczyły o
silniejszym emocjonalnym zaangażowaniu
w opisy Kobiecego Pola, pracy więźniarek,
bezmiaru ich cierpień. Chociaż mówiłam
dość szczegółowo, myślami byłam ciągle
przy wyimaginowanym obrazie dzieci Her-
miny Braunsteiner.
Czy są duże? Co sądzą o matce? Czy prze
rażone są jej zbrodniami? A może w nie nie
wierzą?
I przypomniałam sobie stojące na eses-
mańskich biurkach fotografie dzieci SS-
-obersturmfiihrera Waltera Langleista, SS-
-untersturmftihrera Antona Ternesa, dokto
ra Maxa Blankę. Córka doktora Blankę w
czterdziestym trzecim roku miała kilka lat.
Czy teraz jak ojciec uważa, że „dienst ist
dienst” i wybaczyła mu śmierć tysięcy dzie
ci i dorosłych, których skierował do komór
gazowych? Opłakuje śmierć przedwcześnie
zmarłego ojca czy może spotyka się z nim
potajemnie i oboje oczekują przedawnienia
zbrodni?
Niemiecki sędzia, tropiący hitlerowskich
zbrodniarzy, powiedział, że doktorzy Max
Blankę (numer NSDAP 152897) i Heinrich
Rindfleisch nie żyją, że istnieją akta ich
zgonów.
Panie sędzio, a dlaczego ja mam wierzyć
papierom? Dlaczego właśnie ci dwaj zmarli
przedwcześnie? Więźniowie Majdanka wie-
19
dzą, ze
ke Bodmann i Rindfleisch, kazali w ypiy-
c fałszowane akta zeonów 3
ke. B o d i n T - ' "iemieCCy lekarze: B1“
Ojciec
zgonow
„ a r s
g nu. „zmarli na zapalenie płuc.”
nie m L ^ C2eg° °! dwaS ^ ^ o w ie fatszu
ma w t u L T 2^ Jime? PaPiery kt°ś
razv „ Ęił k ’ gdZle Są ich ciała? Ileż to
letów M T an° Udowodnić znalezienie szkie-
ra T w S M ! ° rmanna CZy M flllt
ce Południowcy aZUIe' “ ^ W Amer>'-
N iem ek zhWddkiem ^ ‘"krnych przez
.. , zbrodni, wiem bardzo wiele o be
o 0h Herminy Braunsteiner, a mimo'
ecnosc jej dzieci na sali sądowej byłaby
dla mnie wstrząsająca. J Y Y
kUkU laty by,a żona
jest cia t Stelna źalih s* . że jej syn
krew „ £ n,apl! tnowany zdradą ojca. Czy
fetdz l dyKalItstó"* musi być dla
X t a d 2nakiem K a in a ? ° ic o " ie
d z tlf r “ “ yny d2ieCk aIe dzieci za ro-^cow. Gazie jest prawda i racja?
na twierdzi> że me widziała
jakby dZ16C1 ~ powiedział śledczy,
jakby odgadując moje myśli.
Jak to? A siedem tysięcy dzieci z Za
mojszczyzny? A mały H em t Jzym atki, fel
den z tych, którzy uniknęli śmierci?
A Świetlana Saczyłowa? Wasia Kozłow?
A urodzona na Majdanku Stefa Grabuś?
A tysiące dzieci znaczonych gwiazdą Da
wida? — Pewnie zbyt gwałtownie wylicza
łam, bo nagle dostrzegłam odwrócone w na
szą stronę głowy kawiarnianych gości i wte
dy dopiero zorientowałam się, że Ewa wcale
nie tłumaczy, że poddaje się tylko wywoły
wanym obrazom i opisuje je własnymi sło
wami. Ale słowa i jej, i moje odzwiercied
lały prawdę o gazowanych, zamęczonych
dzieciach Majdanka. A potem nagle zamilk
łyśmy, przeżywając tamten koszmar. Mil
czałam i wtedy, kiedy Ewę poproszono do
telefonu.
Wróciła podniecona.
— Mister De Vito, Broadwayem szedł po
chód. Milcząca manifestacja przeciwko zbyt
długo ciągnącej się sprawie Braunsteiner.
Szli nie tylko dawni więźniowie, przyłączyli
się do nich przechodnie. Wie pan o
tym?
Śledczy uśmiechnął się i skinął głową.
Wiedział, a ja zaczęłam bać się jego wszech
wiedzy.
Kiedy wracaliśmy na górę, mister De Vito
zapytał, czy o ósmej rano mogę być gotowa
do wyjścia.
— Kiedy? Do czego...?
— Pojedziemy do prokuratora — do
strzegł moje zaskoczenie, więc zaczął mnie
21
uspokajać, że to będzie tylko wstępna, zapo
znawcza rozmowa, że na chwilę, ale ja znów
poczułam, że ciągnie mnie ku ziemi rzeczy
wistość w postaci prokuratora.
— Więc o ósmej — powtórzył śledczy.
O, nie! Nie wcześniej jak o dziewiątej
trzydzieści — oświadczyłam kategorycznie,
bo zaskoczyło mnie to amerykańskie tempo.
Obiecano mi w Warszawie dzień, dwa na
aklimatyzację, bo sześciogodzinna różnica
czasu mogła mieć zły wpływ na moje samo
poczucie, a co za tym idzie — na zeznania.
I wytargowałam półtorej godziny.
Mister De Vito, jakby w nagrodę, podszedł
do telefonu i połączył się z kuzynami w
Hartford, zgadując, że Grażyna i George
pomogą w czekających mnie trudnych
dniach. Potem jeszcze raz zapytał, czy mi
będzie wygodnie, i odwrócił się ku wyjściu.
— Doktor, drzwi trzeba zamykać.
— Oczywiście.
— Ale nie tylko na klamkę. Także na łań
cuch. I proszę nikogo, absolutnie nikogo nie
wpuszczać. I nie dawać nikomu telefonu bez
mojej wiedzy.
— Więzienie?
Pani żartuje — oburzył się mister De
Vito.
Kiedy żegnałyśmy się z Ewą, śledczy niby
przypadkowo pchnął drzwi prowadzące „do
nikąd , potem w wejściowych sprawdził za
mek i łańcuch.
22
Proszę zaraz za nami zamknąć.
Dobrze, dobrze — roześmiałam się,
udając rozbawienie, ale natychmiast po zało
żeniu łańcucha pobiegłam do okien, aby
szczelniej zasunąć kotary, potem zajrzałam
pod łóżko, weszłam do ściennej szafy, do ła
zienki i dopiero wtedy włączyłam telewizor,
by przy akompaniamencie kowbojskich
strzałów rozpakowywać walizkę. Z czułością
patrzyłam teraz na wystraszone oczy war
szawskiej lalki — była już jedynym łączni
kiem z bliskimi. Z ulgą myślałam, że skoń
czył się nareszcie ten przydługi dzień, że
uliczny hałas nie dosięga dwudziestego dzie
wiątego piętra, że w końcu odpocznę. Tele
wizja zaczęła mnie nużyć, więc ją wyłączy
łam i właśnie wtedy nagły huk wytrącił mi
z ręki sukienkę, którą miałam powiesić w
szafie. Był to suchy trzask kinowego kolta,
a przecież telewizor był już zamknięty...
Błyskawicznie spojrzeniem ogarnęłam ok
na — firanki ani drgnęły, zresztą trzask do
biegł od strony łazienki. Odczekałam chwilę,
potem na palcach podeszłam do drzwi i wsu
nęłam ostrożnie głowę, w każdej chwili go
towa cofnąć się. Luksusowe wnętrze, nisko
wpuszczona wanna, umywalka z koloiowy
mi mydłami — nic się na oko nie zmieniło.
Trach! Trach!
Odskoczyłam. Czy to taki właśnie jest od
głos strzału z tłumikiem? Obiegłam spojrze
niem wszystkie kąty. Skąd szedł ten trzask?
23
Nagle olśniona spojrzałam na lustro. Ależ
oczywiście! Dla mnie było lustrem, dla in
nych szybą, przez którą mnie obserwują.
Pamiętam taki film...
Idiotka! — skarciłam się w duchu. _
Strzelec musiałby być niedorajdą, żeby do
tej pory nie trafić. Zatem nie lustro? Po
nownie wsunęłam głowę do łazienki i ostroż
nie, zza futryny, śledziłam kafelek po kafel
ku. Nagle w załamaniu ściany dostrzegłam
metalową gałkę. Dałam susa w tę stronę
i kiedy już miałam jej dotknąć, znowu roz-
lpgł się trzask. Przemogłam lęk. Szarpnęłam
gałkę i — parsknęłam śmiechem. W małej
lodówce-zamrażalniku kawałkami odpadał
lód.
Pysznie smakował z wodą z kranu,
gdy — by uniknąć dalszych emocji — siad
łam w fotelu z prospektami, znalezionymi
na biurku.
,,«New York Hilton» jest dla Państwa ide
alnym miejscem zamieszkania — czytałam.
■Ma dużo światła, piękne pokoje, w każ
dym z nich regulację ogrzewania i klimaty
zację, w łazience mini lodówkę-wytwarzacz
lodu i ogrzewaną podłogę... Kuchnia jest
międzynarodowa, a trzypoziomowy garaż
eliminuje troskę Państwa o parking...
»New York Hilton« ma 2153 wspaniałe
pokoje, sale bankietowe od 20 do 3500 osób.
To wszystko w oprawie romantyzmu i kom
fortu zapewni Państwu zamieszkanie w
»Hiltonie«”.
Sprawdziłam. Podłoga w łazience istotnie
była ciepła. Klimatyzacja z mnóstwem gałek,
kręcących się w obie strony, przypominała
mi poczciwe pokrętła przy żeberkach nasze
go warszawskiego centralnego. Telewizor był
sprawdzony. Kuchnię odfajkowałam wypi
ciem na dole herbaty. Jeżeli chodzi o garaż
— uwierzyłam. Natomiast co do nastroju
miałabym zastrzeżenia. Nie czułam się naj
lepiej. Ale może to opinia zbyt subiektywna?
Liczby pokojów postanowiłam nie spraw
dzać, natomiast łatwiej mi będzie ustalić,
izy bot( 1 rzeczywiście ma trzydzieści dwa
piętra,
Po kąpieli w cudownie miękkiej wodzie,
osuszona nagrzanymi ręcznikami, wyciąg
nięta w wygodnym łóżku zastanawiałam się,
ile zaoszczędziłabym na dietach, gdybym
mieszkała w malutkim, skromnym hoteliku.
Ale zaraz pomyślałam, że raz się żyje i po
winnam zaufać amerykańskiemu rządowi,
który nie da mi umrzeć z głodu po potrą
ceniu sumy za hotel. Przypomniałam sobie
rozmowę z konsulem w Warszawie, który
oznajmił mi, że dziennie otrzymam osiem
naście dolarów.
— A ile kosztuje hotel? — zapytałam go
wówczas.
— Piętnaście, szesnaście dolarów...
25
— Za dwa dolary wyżyję?
Konsul wydął usta i roześmiał się.
— Nie dadzą pani umrzeć z głodu w Sta
nach.
Mam nadzieję, panie konsulu.
Tak ,.pocieszona ’ głęboko wciągnęłam
klimatyzowane powietrze i nim zdążyłam
pomyśleć, że w Warszawie dzieci już idą
do szkoły, zasnęłam kamiennym snem.
Rano musiałam bardzo się spieszyć, że
by zdążyć na czas. Wpinałam ostatnią szpil
kę we włosy, kiedy rozległo się pukanie.
— Who is there?
Tony... De Vito — poprawił się przy
były.
Otworzyłam drzwi najpierw z łańcucha,
potem z zasuwy.
— Very good, Danuta... You are Danu
ta — pokazał mnie, a potem siebie: — I am
Tony.
Było to jak na pierwszej lekcji angielskie
go. Musieliśmy jakoś sobie radzić, nie ma
jąc na razie tłumacza.
Mister De Vito... — zaczęłam, ale mi
przerwał:
— Tony...
— Nie, nie, to nie jest forma, którą potra
fię zaakceptować.
Ale on, uśmiechnięty, powiedział, że to
zwyczaj amerykański i że przywyknę.
Nie przywykłam.
Znowu służbowa limuzyna i ulice Nowego
26
Jorku. Przyznaję, w centrum czyste, świeżo
po nocy umyte.
— Wiesz, co to jest?
Drgnęłam w obawie przed nową kompro
mitacją, ale widok dziesiątek flag uratował
mnie.
— Gmach Organizacji Narodów Zjedno
czonych — wycedziłam nieomal urażona.
Wyraźnie się ucieszył.
— You are right, Danuta, masz rację...
Potem woził mnie wzdłuż brzydkiego por
tu nad Hudsonem. W pewnej chwili powie
dział:
Il’s linrnigration and Naturalization
Sriwici!.
Wjeżdżając do wielkiego garażu, miałam
wrażenie, ze zapadam się w czeluść piekła.
Kiedy De Vito uzgadniał jakieś sprawy z
kierownikiem garażu, ja obserwowałam uma-
zanego smarem młodzieńca, który nie mógł
otworzyć drzwi wiśniowego forda, bo samo
chody zbyt ciasno stały jeden przy drugim.
Trzeba było przesunąć czarny old mobil,
więc młodzieniec wszedł do niego, przekręcił
klucz w stacyjce, silnik zawarczał i natych
miast maszyna ruszyła do przodu, trochę wi
docznie za daleko, bo zaraz cofnięto ją i na
gle trach — zderzenie z wiśniowym fordem.
Wgnieciony tylny lewy błotnik. Tak jakby
się nic nie stało, młody człowiek spokojnie
wsiadł teraz do forda. Znowu manewrował
przy nagłym zainteresowaniu dwóch innych
robotników i ruszył. W lewo, w prawo, tro
chę za dużo do przodu, więc trzeba cofnąć
i — mm zdążyłam krzyknąć — rozległo się
tarcie blachy o betonowy słup, podtrzymu
jący strop garażu.
— Okay, Stephan, it’s okay! — zawołali
męzczyzni i... spokojnie odeszli do swoiei
pracy. J
A Stephan bez jakiejkolwiek troski, po
gwizdując, otwierał bagażnik uszkodzonego
służbowego wozu.
Śledczy dostrzegł moje zaskoczenie.
— To nie jego, tylko rządowe, dlaczego
ma się martwić? — Ale w głosie wyczułam
nutkę sarkazmu. — Gdyby prywatny, mu
siałby płacić...
A jak pan odnajdzie w tym tłoku swói
woz? J
Teraz, dla świadków, dostaję wyjątko
wo zwykle ten sam, wygodny i elegancki.
Ale normalnie każdemu wyjeżdżającemu na
miasto urzędnikowi kierownik daje kolejny
numer wozu, jaki jest wolny. I dysponuje
mm do powrotu do biura.
A potem... jeśli wyjeżdża drugi raz?
— Znowu dostaje taki, który akurat jest
wolny. J
Popatrzyłam na dziesiątki wozów służbo
wych ze znakami rejestracji państwowej.
— A kierowcy?
— Kto, proszę? — zdziwił się pan De Vito.
Czy miałam mu opisać znudzone miny
kierowców, oczekujących na panów dyrekto
rów i prezesów?
Budynek Immigration and Naturalization
Service przy West Broadway 20 robił wra
żenie nowoczesnego wieżowca. Wchodzących
lustrował przystojny Murzyn, a za wysokim
biurkiem siedziała uśmiechnięta urzędnicz
ka.
— Hello, mister De Vito!
— Hey!
Tłum cisnął się do windy, ale opiekuńcze
ramię oddzielało mnie od napierających lu
dzi.
Mister De Vito nacisnął guzik czternaste
go piętru.
7. windy przez wąski korytarz weszłam do
wielkiego jiokoju, w którym stało kilka biu
rek. Pomyślałam o małych, dwu-, trzyoso
bowych pokojach warszawskich biur, o kolo
rowych zasłonach, kwiatkach w oknach,
pocztówkach pod szklanymi blatami stoli
ków. .
Wszystkie twarze uniosły się znad papie
rów.
— Hello, Tony! Hello! Hey! — rozległy
się pozdrowienia skierowane do śledczego,
ale wszystkie oczy mnie przecież lustrowały.
Wiedzieli już pewnie, kim jestem i skąd
przyjechałam. Byli mnie ciekawi. A ja mia
łam żołądek zwinięty w naleśnik, kiedy
śledczy otworzył drzwi gabinetu prokurato
ra.
Na progu stanęłam osłupiała i powoli, po
woli żołądek z rulonika wracał do normalne
go kształtu, bo naprzeciwko wejścia na sto
jaku zobaczyłam plan Majdanka. I para
doks — to, co normalnie wywołuje niepokój,
tym razem pomogło mi się opanować. Po
czułam się tak, jakbym za oceanem znalazła
raptem skrawek ziemi polskiej, a na niej
moje przyjaciółki, z których całe życie czer
pię siłę...
Zza biurka wyskoczył przystojny brunet
o oczach koloru węgla. Prokurator. Naj
pierw wyciągnął rękę, potem chwycił mnie
za ramiona i potrząsając nimi, powtarzał:
— Doktor Mędryk, jestem szczęśliwy, wi
dząc panią. Cieszę się... bardzo się cieszę.
How are you?
Starałam się odwzajemnić uśmiech, ale
wciąż mnie zaskakiwała ta cordialite obcych
ludzi. I zaraz pomyślałam, czy to nie plotka,
że Amerykanie nie uznają naszych europej
skich form towarzyskich, bo kurtkę zdjęto
mi delikatnie z ramion i umieszczono na
wieszaku, potem przysunięto fotel i zapyta
no, czy mam ochotę na kawę.
Nie miałam. Czy palę? Też nie.
Uwaga! Miej się na baczności — na
kazałam sobie, kiedy otworzyły się drzwi
i wszedł jeszcze jeden uśmiechnięty urzęd
nik.
Potem stwierdziłam, że nie tylko uśmiech,
30
ale i poklepywanie petenta po ramieniu
w amerykańskich biurach wcale nie oznacza
załatwienia sprawy.
— Jestem tłumaczem. Skończyłem prawo.
Urodziłem się w Polsce, a przyjechałem tu
jeszcze przed wojną.
— Bardzo mi miło.
— Jak się pani podoba Ameryka? I nie
czekając na odpowiedź, dodał: — Życzę pani
miłego pobytu u nas.
Spotykałam później różnych ludzi: panie
domu, urzędników, ekspedientki, taksówka
rzy, kelnerki — wszyscy oni, dowiadując
się, że jestem Polką, o czym prawie zawsze
z. odrobiną niepodważalnej dumy informo
wał mister De Vito, powtarzali to pytanie
i życzenie. Zapewne mówili to samo Chiń
czykom i Szwedom, i wszystkim swoim goś
ciom, ale mnie wydawało się to wówczas
niesłychanie miłe i tylko dla mnie przezna
czone.
Po wstępnych grzecznościach prokurator
Vincent Schiano zaczął mnie pytać o Maj
danek. Tłumacz okazał się człowiekiem
o rozległych zainteresowaniach, miał wprost
fenomenalną pamięć, w dodatku ani okupa
cja, ani hitleryzm nie były dla niego sprawą
obcą, chociaż wyjechał z Polski przed trzy
dziestym dziewiątym rokiem. Znał także
moją książkę o Majdanku, co niesłychanie
ułatwiło nam rozmowę z prokuratorem. Ale
31
bym chciała, przekazać wam taimegu gu
zowego klimatu, opowiedzieć o wartości
okruszyny chleba czy kiopli wody...
_ Kiedy na Piątym Polu zorganizowano
kuchnię? , . ..
— Który z panów był więźniem Majdan
ka? _ odpowiedziałam pytaniem na pyta
nie. — Tak dobrze znacie temat...
Spojrzeli na mnie zaskoczeni. Żaden. Pro
kurator Schiano był ochotnikiem w drugiej
wojnie światowej i z grupą kilkudziesięciu
amerykańskich żołnierzy został skaza y
— yntWowców na śmierć. Cudem J J
okazało się, że jako pracownik Urzędu Imi-
gracyjnego nie może on być moim urzędo
wym tłumaczem.
Już pierwsze pytania prokuratora Schia
no, bardzo rzeczowe, zdumiały mnie. Znał
on nie tylko plan Majdanka, ale też historię
powstania tego obozu, nazwiska funkcjona
riuszy SS, obsługi, ważniejsze wydarzenia,
ba — nawet nazwiska niektórych więźniów.
Było to dla mnie taką samą niespodzian
ką, jak wisząca na ścianie gabinetu plansza
z siatką struktury hierarchicznej SS i mapa
Europy z rozsianymi na niej obozami kon
centracyjnymi, które zobaczyłam na ścianie
gabinetu.
Który z nich był więźniem Majdanka? —
myślałam. — Bo mister De Vito poprzed
niego dnia zaskoczył mnie znajomością te
matu, a dzisiaj Schiano mówił jak stary ka
cetowiec. O Majdanku wiedzieli dużo, bar
dzo dużo, mimo to nieustannie pytali, i to
nie tylko o Braunsteiner, ale o szczegóły
życia obozowego, o ludzi SS i o moje prze
życia. Serdecznością starali się rozwiązać mi
język. Nie mogłam jednak opowiadać. Pro
siłam, aby zadawali mi pytania.
— Czy pani dobrze pamięta twarz Her-
mifty Braunsteiner?
— Nie zapomnę tej twarzy nigdy, tak jak
nie potrafię zapomnieć komendantki Elsy
Ehrich, Hildegardy Lachert, Alice Orłow-
sky i innych, ale też nie potrafię, chociaż
Kiedy o ósmej rano zz wr,
De Vito zapukał, byłam już go
miast otworzyłam drzwi.
doktor nie pyta
— urwałam.
— Dlaczego
— Przecież.,
skąd mogłam wiedzieć, że to on?
Bezceremonialnie stanął w dr
zienki, kiedy szminkowałam usta
3 — Czy św iad ek
— Czy nie było jakiegoś telefonu? Myślę
o obcych...
— Nie... To znaczy... był, ale to pomyłka.
— Tak? Kobieta? Mężczyzna? — pytał,
ponad moją głową patrząc w lustro i przy-
czesując włosy.
— Nie pamiętam.
— Kobieta? Mężczyzna? — powtórzył
z naciskiem.
— Kobieta.
— Proszę sobie przypomnieć, co powie
działa — tym razem jego oczy spotkały się
z moimi i wcale nie były uśmiechnięte.
— Czy wymieniła pani nazwisko?
— Nie pamiętam, mówiła tak szybko...
Ach tak, przypomniałam sobie... Zapytała,
czy to numer dwa dziewięć zero osiem...
— Doktor, jeśli będzie jakiś obcy telefon,
proszę zaraz do mnie zadzwonić.
— I w nocy? — roześmiałam się.
— Even at night. Nawet w nocy — po
wiedział. — Doktor, czy zawsze pani nosi
włosy upięte w kok?
— Nie, nie zawsze...
— A luźno? Nigdy pani nie nosi zupełnie
rozpuszczonych? Jak prawdziwa dziewczy
na? Jak piękna polska dziewczyna?
Wpadłam w jego żartobliwy ton.
— Doktor Mędryk nie chodzi z rozpusz
czonymi włosami jak dziewczyny, bo nie
jest już dziewczyną. Jest polską kobietą.
— I przedstawicielką Polski...
Strzelił w dziesiątkę. Byłam. I dlatego
musiałam uważać.
— Doktor coraz lepiej mówi po angielsku.
Doktor w pierwszych dniach nam nie ufała,
prawda?
— Nabieram wprawy. Skończyłam w
Warszawie szkołę języka angielskiego...
— Brawo! Doskonała odpowiedź. A teraz
proszę o rozpuszczenie włosów.
Zaprotestowałam.
— Proszę je tylko rozluźnić, żeby nie tak
surowo... I czy mogłaby pani włożyć tę jas
ną sukienkę, w której była pani wczoraj?
Włosy rozluźniłam, sukienka pozostała ta
unii.
Cios śledczego spoważniał.
W Ameryce prasa jest potęgą. Urabia
o p in ię ...
Słyszałam.
Zobaczysz... dzisiaj tam będzie teatr,
a największy aktor to obrońca John Barry.
Czy słyszałaś od Ewy, Nuny czy doktora
Jerzego, że jestem wobec was nielojalny?
Nie — odpowiedział sam sobie i ciągnął: —
Ale chcę cię przygotować do dzisiejszego
występu, bo my musimy wygrać... bo —
poprawił się — prawda musi zwyciężyć
kłamstwa. Ja sypiam po trzy, cztery godzi
ny, nie widuję żony, dzieci, ten weekend
spędzę na rozmowie ze świadkiem z Paryża.
Nie robię tego dla kariery. Chcemy po
kazać światu, że nie pochwalamy zbrodni.
35
Słuchaj, prokurator i ja... my weszliśmy już
tak głęboko w wasze życie, że... że... wybacz
mi... ale nam się wydaje, że byliśmy z wami
na Majdanku. Może to nonsens, ale naszym
pragnieniem jest... zobaczenie Majdanka.
Przypomniałam sobie wczorajszą rozmowę
z młodym reporterem, który mnie zapytał:
— To tak wyglądają Polki?
— Myślał pan, że wtargnę tu z nożem w
zęoach i zatańczę kozaczoka? — powiedzia
łam po polsku, co zaraz przetłumaczono na
angielski.
No... nie... — zaczął reporter, ale
przerwał mu wybuch śmiechu. Młody czło
wiek jednak nie dawał za wygraną.
* Pani zawód?
— Aktorka — odpowiedział De Vito, nim
zdążyłam otworzyć usta.
A gdzie pani jedzie po procesie?
~ Nie słyszałeś? Do Hollywood. A teraz
koniec Wywiadu — bezceremonialnie wy
pchnął opierającego się młodzieńca.
Tamtego poranka, w piątek 22 września
1972 roku, odrobinę drżały mi ręce, ale sta
rałam się ukryć to przed śledczym. Nie
obchodziło mnie też — o dziwo! — poranne
oglądanie miasta z okien służbowej limu
zyny, któremu to zajęciu z takim upodoba
niem oddawałam się przez pierwsze dwa
m. Chciałam jak najszybciej zacząć zez
nania przed sędzią, toteż ani rusz nie mo
głam zrozumieć, co to jest „World Trade
36
Center”, który ma się znajdować w wykań
czanych właśnie najwyższych wieżowcach
Nowego Jorku, zwanych „Twings” — bliź
niakami, stojących tuż przy Urzędzie Imi-
gracyjnym. Zaraz po ich okrążeniu wjecha
liśmy do garażu, przed którym stał już tłum
reporterów.
— Czekają...
— Niech więc pan mnie wyprowadzi in
nymi drzwiami. Proszę, niech pan mnie nie
oddaje na ich żer.
— Oni czekają na Braunsteiner. Nas nie
zauważą.
Wbrew temu zapewnieniu dostrzegli śled
czego i zaraz nas dogonili. Zaczęła się roz
mowa na temat jakiejś audycji, więc korzy-
Kl.ając z zamieszania, uciekłam. Niedaleko
jednak „Cameraman” był szybszy, zatrzy
mał m n ie , poprosił o obejrzenie najbliższej
wystawy, o półobrót, o spacer w stronę
miasta.
— Mister De Vito! — przywołałam śled
czego.
— Doktor, i to jest konieczne. To też na
leży do sprawy. Nie będzie długo trwało,
reszta po przesłuchaniu...
— Proszę iść w stronę Broadwayu, ale
nie za szybko. Niech pani najpierw obejrzy
wystawę — instruował reporter — potem,
nie oglądając się na pana De Vito, niech
pani idzie wolno dalej...
Kiedy już oddaliłam się od kamery, przy
37
spieszyłam kroku i w drzwiach restauracji,
w której później codziennie jadłam śniada
nie, zaczekałam na zdyszanego śledczego.
Zanim przyniesiono nam tosty i kawę,
śledczy oświadczył mi, że o piętnastej w
tej właśnie sali odbędzie się... interview ze
mną. Telewizja i prasa — bagatelka! A już
myślałam, że z chwilą zakończenia sprawy
będę zupełnie wolna. Teraz na nowo poczu
łam się wytrącona z równowagi.
— O czym będę rozmawiała?
— O wszystkim. Oczywiście z wyjątkiem
Braunsteiner, jeśli nie skończysz zeznań.
— Przecież mam je skończyć dzisiaj do
piętnastej. Sam pan obiecał.
Skwapliwe przytakiwanie wcale mnie nie
uspokoiło i zaczęłabym się z nim targować,
gdyby nie przypadkowe spojrzenie na ze
garek. Za dziesięć minut powinniśmy być w
gabinecie prokuratora.
Zaufaj nam, doktor. To wszystko jest
potrzebne. Ludzie interesują się sprawą,
świadczą o tym listy, telefony, prasa. Mam
nadzieję, że i polscy dziennikarze zjawią się
na sali.
— Myśli pan? — ucieszyłam się i zaraz
lżej mi się zrobiło, że nie będę sama. Gdyby
tak pan Zakrzewski... jakże byłabym mu
wdzięczna!
— A Barry?
— Barry? — powtórzył śledczy. — On
kocha... — palcami wykonał gest, jakby
38
przeliczał pieniądze — on to bardzo kocha.
I, Danuta, to jest furiat. Atakował Ewę, od
dalony od jej twarzy o parę centymetrów,
i o mało nie zachwiał jej pewności, że zdała
maturę. Zaskakuje, usiłuje peszyć, ironizuje.
Ale nie dasz się, prawda?
Grzanka stanęła mi w przełyku, a kiedy
właścicielka restauracji zaproponowała na
stępną, tak głośno odmówiłam, że śledczy
spojrzał na mnie uważniej.
— Będzie dobrze, doktor Mędryk. Będzie
okay!
Wyszliśmy. Na ulicy, pod biurem, De
Vito zawołał:
— Patrz, jedzie!
W czarnej limuzynie mignęła mi na pół
zasłonięta gazetą jasna głowa Braunsteiner,
obok niej dostrzegłam męski profil i zaraz
zniknęli mi z oczu.
— Danuta, idziemy.
Nie drgnęłam. Wsparta czołem o szybę,
dłonie przyciskałam do parapetu, jakbym
chciała się z nim zespolić.
W dole pod sobą miałam ulicę, po której
bezustannie przesuwały się kolorowe auta,
ale ich szum nie dochodził do czternastego
piętra.
— We have to go, doctor — powtórzył
prokurator, ale nie mogłam się odwrócić,
chociaż naprawdę rozumiałam ten pośpiech.
Przed kilku minutami byłam gotowa do
wyjścia, ale właśnie wtedy wszedł De Vito
i powiedział, że ona już jest, że siedzi za
moim krzesłem, a ja odskoczyłam tak gwał
townie, że ściągnęłam na siebie spojrzenia
obecnych.
— Oczywiście za ścianą... — wyjaśnił,
śmiejąc się, prokurator.
Wtedy podeszłam do okna, udając spokój,
ale prąd, który przeszedł przeze mnie, był
znanym sygnałem powrotu bólu. Mięśnie
pleców i ramion stały się napięte, a ból
można by nazwać przywidzeniem, gdybym
nie musiała z wysiłkiem oderwać dłoni od
parapetu, by na karku rozetrzeć zawsze to
samo bolące miejsce.
Kiedy Braunsteiner zerwała tamtej
dziewczynie zawieszoną na szyi butelkę z
wodą, pozostały po sznurku dwa krwawe śla
dy. Stałyśmy wtedy obydwie na baczność:
ona — bo chciała przemycić pod pasiakiem
wodę, ja — bo nalałam tej wody z niemiec
kiego czajnika. Przed nami Braunsteiner w
charakterystycznym dla Niemców rozkroku,
w lśniących oficerkach, całym ciałem odchy
lona do tyłu śmiała się, wodę z butelki wy
lewając na łeb wilczura. Sierść psa, nasy
cona tłuszczem, utrzymywała drgające w
słońcu cenne krople. Wszystkie trzy zna
łyśmy ich wartość, właśnie komendant
Florstedt kazał zamknąć dopływ wody w
całym obozie.
Zamach ręki, uzbrojonej w butelkę, tra
fił w próżnię, bo więźniarka o ułamek se
kundy wcześniej zrobiła unik i nim oboje —
aufzejerka i wilczur — zorientowali się,
wychudzona dłoń przejechała po mokrej
sierści psa i błyskawicznie wróciła do spie
czonych warg.
— Danuta...
Przy obrocie zderzyłam się z wyciągniętą
ręką prokuratora.
— Poproszę o wodę...
Usłużnie podsunięto mi coca-colę, kawę
i „seven-up” — wszystko, byłem tylko jak
najprędzej wyszła.
Wąskie korytarze wydawały się tego dnia
jeszcze ciaśniejsze, a sprawiali to zapewne
dwaj rośli młodzi ludzie, bacznie lustrujący
przechodzących. Pod ciasno opiętymi mary
narkami zapewne cały arsenał najnowszej
amerykańskiej broni. Kogo oni mają bronić?
Mnie czy jej? I przed kim? Który z nich
jest przyjacielem? Przecież każdy znajdują
cy się tu interesant jest moim potencjalnym
wrogiem. Jeśli strzelą — kto zasłoni mnie
sobą? Nie jestem ubezpieczonym amerykań
skim milionerem, dla którego obcy miałby
narażać życie.
Czy obroni mnie czujny śledczy, czy żur-
nalowo ubrany prokurator, który cytował
mi swoje „złote myśli” i wiersze?
Przed wejściem na salę rozpraw obejrza
łam się. Twarz tłumaczki, pani Klary Schra-
41
ger, była ściągnięta, ale zmusiła się do uś
miechu.
You must be strong, doctor... musisz
być silna — powtórzył szeptem De Vito. —
Za tych, którzy już nigdy nie będą mogli
powiedzieć prawdy. — Duża dłoń ujęła
mnie za łokieć i skierowała ku ostatnim
rzędom krzeseł.
Sala przesłuchań mogła pomieścić kilka
dziesiąt osób. Mimo to nie wpuszczono na
wet urzędników — wstęp mieli jedynie
dziennikarze. Telewizja i fotoreporterzy
czekali na dole.
Pełne światła pomieszczenie było klimaty
zowane, ale czuło się ciepło nowojorskiego
wrześniowego dnia. Może sprawiały to na
grzane słońcem mury?
Podium. Długi stół i pusty jeszcze fotel —
miejsce sędziego. Z boku krzesło dla świad
ka i miejsce dla stenotypisty. Poniżej po
dium jeszcze dłuższy stół, przy którym
rozkładali swoje papiery prokurator i śled
czy.
Byłaś ośrodkiem zainteresowania. Wszyscy
dziennikarze stali, bez żenady patrząc na ciebie,
obserwując każdy twój ruch, usiłując dosłyszeć
rozmowę z tłumaczką. (Z listu Grażyny M.)
J M P ’-
■ D n r/.r .
Dreszcz był tak silny, że musiałam dłoń
mi przytrzymać kolana. Oddech miałam
płytki.
42
— Zimno mi... — szepnęłam, tłumacząc
pani Klarze drżenie nóg.
— Gorąco, chciała pani powiedzieć — po
prawiła Klara, chociaż mówiłyśmy po pol
sku.
— Nie, zimno...
Spojrzała zaskoczona i być może poszła
za moim wzrokiem do miejsca, gdzie na jas
nym tle filara odcinał się ostry profil
Braunsteiner.
To chyba urzędniczka Marta narzuciła mi
na ramiona lekki sweterek, który odtąd już
codziennie czekał na mnie na fotelu proku
ratora, chociaż nie był więcej potrzebny.
Z opuszczoną głową, by nie widzieć pro
filu Braunsteiner, czekałam na tradycyjne:
„Hear ye... hear ye... hear ye... the Honora-
ble Juge of...” — ale nie wiem, czy te wła
śnie sakramentalne słowa wypowiedział
urzędnik, bo zaraz usłyszałam kroki sędzie
go, a jednocześnie zobaczyłam rozwiane
poły togi i ciemne, lśniące półbuty, szybko
mijające rzędy krzeseł.
Staliśmy, czekając na zajęcie przez niego
miejsca na podium. Podniosłam oczy. Sę
dzia Lyons, z chłopięcą twarzą i szpakowatą
czupryną, sadowił się wygodnie w fotelu.
Przed dwoma dniami zaszufladkowałam go
jako „nieprzychylnego”. On jeden, witając
się ze mną, miał twarz kamienną. Może tak
zresztą być powinno, bo wymagała tego po
waga urzędu?
43
Tylko sędzia ubrany był w togę, inni —
prokurator, śledczy i obrońca — mieli na
sobie eleganckie garnitury i koszule, ozdo
bione szerokimi, wzorzystymi krawatami
według najnowszej mody amerykańskiej.
Sala bez portretów i ozdób, a flaga Sta
nów Zjednoczonych stanowiła jedyny żyw
szy refleks na tle monotonnej bieli.
Wśród szeptów i szurania krzesłami do
szedł mnie głos sędziego:
— Trial Attorney, you may present your
new witness h
— Thank you, Your Honour, I will cali
doctor Danuta Mędryk to the stand 12.
— The witness may take the stand3 —
zezwolił sędzia i głowy wszystkich dzienni
karzy odwróciły się w moją stronę.
— Powiedz, że jej nie wolno mówić, jeśli
nie jest pytana.
Ale ja nadal stałam. Czekałam na tłuma
czenie, nie chciałam od pierwszej chwili
popełniać błędów, wynikających z nie naj
lepszej znajomości języka.
Więc, stojąc, czekali i inni.
— Doctor Danuta Mędryk, please — sze
rokim gestem ramienia, wspinając się na
palce, by dojrzeć mnie poprzez głowy in
1 Panie prokuratorze, może pan przedstawić
swego nowego świadka.
2 Dziękuję, Wasza Wysokość, weawę doktor Da
nutę Mędryk na ławę świadków.
3 Świadek może zająć miejsce na ławie świad
ków.
44
nych, wzywał prokurator i nagle poczułam,
jak lód spływa mi od krzyża do stóp, na
moment paraliżując, i... znika. Wprawdzie
szerokim łukiem ominęłam siedzących tuż
przy przejściu Braunsteiner i jej męża, ale
byłam już zupełnie opanowana.
Mówiono mi, że kiedy usiłowałaś przybrać jak
najodpowiedniejszą pozę, dziesiątki par oczu wy
czekujących, zaciekawionych, życzliwych, obojęt
nych lub wręcz wrogich spoczęło na twojej twa
rzy, przesunęło się po sukience ku stopom, obu
tym w ładne pantofle (pytali, czy polskie), by zno
wu wrócić do twarzy, która mimo opalenizny była
bledsza niż wczoraj. (Z listu Grażyny M.)
Przy stole naprzeciw podium prokurator
zajął miejsce środkowe, mając po lewej ręce
śledczego De Vito, po prawej obrońcę Johna
Barry’ego z firmy „Barry and Barry”
z Long Island. Obok masywnego obroń
cy przycupnęła jego osobista tłumaczka, Li
dia Savoyka, bo mister Barry nie ufał urzę
dowej.
— Uważaj na tę Ukrainkę — szepnął mi
rano któryś z urzędników.
— Ta Ukrainka jest życzliwa dla Pola
ków — zaprzeczył inny.
John Barry kokosił się na krześle, śmiał,
rozmawiał z prokuratorem, zagadywał śled
czego — zaczynał grać, to było widoczne.
Wiedział, że go obserwują, że opiszą, że bę
dzie jedną z sensacji dnia. W pewnym mo
mencie odwrócił się w moim kierunku i —
45
nie do wiary! — zrobił oko. Nie jakieś tam
mrugnięcie, tylko „oko”, tak wyraźne, że
musiał je dostrzec nie tylko sędzia, ale i ste
notypista, i siedząca z boku pani Katty, tłu
maczka z języka niemieckiego.
„Oku” towarzyszył uśmiech, odsłaniający
dwa rzędy zbyt równych i zbyt wypukłych
zębów.
Patrzyłam na niego, udając, że go nie wi
dzę, i to speszyło go najwidoczniej, bo po
czerwieniał, chwycił teczkę i zaczął prze
rzucać papiery.
Błazen, niebezpieczny błazen — pomyśla
łam i powrócił niepokój, który Barry wy
wołał przed półgodziną. Było to w gabine
cie prokuratora, u którego niespodziewanie
dla wszystkich zjawił się John Barry. Wśród
zgromadzonego tłumku dziennikarzy i ry
sowników odnalazł nową twarz — mnie.
Podszedł, zmrużył oczy, a potem szeroko
i sztucznie uśmiechnął się, lecz ja instynk
townie nie zareagowałam na tę zaczepkę,
chociaż wtedy tylko domyślałam się w nim
obrońcy oskarżonej.
— To chyba świadek? No, no! Jeżeli tak
wygląda świadek, to mogę go pokazywać
jako reklamę obozu koncentracyjnego —
powiedział wtedy Barry wolno i dobitnie,
wodząc spojrzeniem po twarzach dzienni
karzy.
Byłam wstrząśnięta. Zresztą nie tylko ja.
— Nie wolno ci w ten sposób! — krzyk
46
nął prokurator, ale Barry już zniknął za
drzwiami, zza których dochodził jeszcze do
nas jego głośny śmiech.
Więc spotkało mnie to, czego się bałam.
To, o co zapytali w Norymberdze panią
Couturier: „Dlaczego pani żyje, skoro inni
w Oświęcimiu umierali?
- Ten ma chwyty - ktoś się oourzyl.
A inny dodał:
- Dla niego dobry każdy sposob, byle
tylko speszyć świadka.
' To było przed półgodziną, a teraz osmie-
szył sig tym blazeńskim „okiem". Powoi,
zaczynałam na niego patrzeć macze,. cho
ciaż do dzisiaj nie umiem zapommec nasze
go pierwszego spotkania.
„Niech pani uważa na obroncow om po
trafią w czasie cross-egzamination * z czło
wieka zrobić szmatę” - ostrzegał mnie
w Warszawie pewien amerykański biznes-
m- Czy świadek jest gotowa do udziela
nia odpowiedzi? -— zapytał sędzia.
_ Tak — powiedziałam.
— Proszę wstać do przysięgi i powtarzać
za mną. , , .
Wstałam, rękę podniosłam ku górze.
— ...będę mówić prawdę i tylko prawdę...
Nie wiem, czy to akurat wtedy spotkały
sie nasze oczy, ale teraz, gdy przywołujęi
i Krzyżowy ogień pytań.
47
i i i
Danuta Brzosko-Mędryk znana •uż jest Czytelnikom m.in. jako autorka pamiętnika „Niebo bez ptaków", w którym zamknęła swoje obozowe przeżycia z po bytu na Majdanku. Pamiętnik ten, dotarłszy za Ocean, przy czynił się do wykrycia i zidenty fikowania zbrodniarki hitlerow skich obozów koncentracyjnych, Herminy Braunsteiner-Ryan, która po wojnie znalazła się na tery torium USA. Księżka „Czy świadek szuka zemsty?" jest swego rodzaju kontynuację rozliczeń z proble matykę obozowę. Przebywajęc w Nowym Jorku na zaproszenie rzędu Stanów Zjednoczonych, gdzie przed sędzię Urzędu Imi- gracyjnego zeznawała w spra wie zbrodniarki Herminy Braun steiner-Ryan, autorka zapragnęła nadać trwały kształt wrażeniom, jakie wyniosła z pobytu w USA, a zwłaszcza, swoim przeżyciom z procesu. '
danufa brzosko- mędryk ŚWIADEK SZUKA ZEMSTY? W ydawnictwo M inisterstwa O brony Narodowe!
O kładką i stroną tytu łow ą p rojek tow ała ELIZA M AZURKIEW ICZ R edaktor K A TA RZY N A ZBO RO W SK A-FALCM AN R edaktor tech n iczn y M ARIA BRASZCZYK K orektor LEO NARDA KRÓLIKOW SKA Pięć ty s ię c y d ziew ię ć se t d ziew ięćd ziesią tą szósta p u blikacja W y d a w n ic tw a MOŃ F rin ted in P oland W yd aw n ictw o M in isterstw a O brony N arodow ej W arszaw a 1977. W ydanie II N ak ład 20 OOO-j-350 egz. O bjątość: (z w k ład k am i) 9,46 ark. w yd ., 8,75 ark. druk. P apier druk . m at. IV kl. 65 g, form at 76 X90/16 z F ab ryk i C elulozy i P ap ieru im . J. D ąb row sk iego w K luczach. O d dan o do składu 14.02.1977 r. Druk uk oń czon o w czerw cu 1977 r. w W ojsk ow ych Z akl. Graf. w W arszaw ie. Zam . nr 1500 Ceno zł 20.— Idąc z tłumem pasażerów w kierunku schodów, na próżno szukałam Posągu Wol ności i rozczarowana, że go nie dostrzegam, nie mogłam jak Kolumb zawołać: „Ziemia!”, bo nadal bujałam w obłokach. Miałam wciąż to samo uczucie, jakie mnie ogarnęło z chwi lą znalezienia się w powietrzu: nastrój abso lutnej błogości. W samolocie były momenty, że pięściami chciałam się tłuc po głowie, by przywołać rozsądek. Nic z tego. Poddawałam się rytua łowi dnia w przestworzach, pozwalałam na mawiać się na dodatkową kawę, na troskli we otulanie czerwonym, puszystym pledem i wsunięcie pod policzek śnieżnobiałej po- duszeczki. Może to rozrzedzenie mózgu? — w któ rymś tam momencie na krótko ogarnęło mnie przerażenie, ale zaraz się ulotniło. — A niech tam, jeśli to takie cudowne uczu cie... Nie pomagał ani przywoływany obraz ko- 5
biety, którą miałam spotkać, ani czytanie urzędowej korespondencji New York — Warszawa, nieustannie coś przeszkadzało mi skupić myśli. To filmy — jednocześnie dwa: o amerykańskim idolu dla przedniej części samolotu, a o gangsterach dla tylnej — to znowu rozmowa z parą Hindusów, lecących na posiedzenie jednej z komisji ONZ, a za raz potem flirt z trzyletnim holenderskim bobasem — wszystko stawało się pretekstem, by nie myśleć o celu podróży. Jedynym zgrzytem w tej beztrosce był pokaz ratowa nia życia w wypadku... wodowania. Nie po jęłam jednak ani jak mam rozplątywać po skręcane sznurki, ani jak się nimi w nagłej potrzebie opasać; zrozumiałam tylko, że przed zsunięciem się do oceanu muszę zdjąć pantofle... Ten manewr mogłam wykonać błyskawicznie, a ponieważ zapasowe drzwi znajdowały się niedaleko mego fotela, uspo kojona oddałam się kolejnej rozrywce: oglą daniu mapy Atlantyku, po której wodził pałeczką elegancki amerykański lotnik. Po prosiłam stewardesę, aby mi ten wykład przełożyła na język francuski. — Sorry — rozłożyła bezradnie ręce — może po niemiecku? — zapytała, więc i ja powtórzyłam „sorry”, z tkliwością myśląc o poliglotkach naszego „Lotu”. Kiedy z podestu schodów dojrzałam Ewę, zatrzymałam się, by raz jeszcze wcisnąć do nie domkniętej torby kudłatą głowę lalki, 6 której nieładna buzia przez cały czas fascy nowała personel samolotu. Czy aby mała Kasia nie przestraszy się prezentu, który jej wiozę od babci? — po myślałam i w tym momencie dopadł mnie krzyk: — Danuuusia! — Eeewa! I już gniotłyśmy biustami wielki bukiet pąsowych róż. Nie liczyłam, ile razy wymie niałyśmy nawzajem swoje imiona, ale pa miętam, że zdumione jednocześnie zawoła łyśmy: — Nic się nie zmieniłaś! — I zaraz za szkliły nam się oczy. Z radości. A może z żalu za udekającym czasem? Minęło kilka długich chwil, nim Ewa przypomniała sobie stojącego obok nas męż czyznę. — Twój opiekun, pan De Vito. — Anthony De Vito — moja ręka skryła się w dużej męskiej dłoni. Goryl — pomyślałam i błyskawicznie spojrzeniem przesunęłam po marynarce z nadzieją, że dojrzę pod nią zarys koltów zawieszonych na pasach. Nic jednak nie do strzegłam. Widocznie nietypowy — skonstatowałam, jeszcze raz cmokając Ewę w policzek. Mi ster De Vito chwycił moją torbę i walizę, ja zaś stanęłam w ogonku formującym się przed urzędnikami. 7
‘ — Co ty robisz? — Ewa pociągnęła mnie za rękaw. — Zostaw to jemu. Jesteś goś ciem amerykańskiego rządu czy nie? — Hello! — zawołał młody człowiek, jakby mój przylot sprawił mu przeogromną przyjemność. — Iłów are you? Jak ci się podoba Ameryka? — Bardzo — wybąkałam po angielsku, trochę speszona i bezceremonialnością powi tania, i pytaniem, bo Bogiem a prawdą nie widziałam jeszcze ani cala amerykańskiej ziemi. — Dziękuję. A na jak długo chcesz wizę? Na sześć miesięcy? Czekał na odpowiedź. — Wystarczy? — zapytał mister De Vito. Uznałam to za żart i poprosiłam o trzy tygodnie. — Weil — szeroki uśmiech znów roz jaśnił oblicze urzędnika — damy w takim razie trzy miesiące. — Tygodnie... — poprawiłam, a wszyscy się roześmieli. — Oszalał — zwróciłam się do Ewy. — Po co mi trzy miesiące? Twarz pana De Vito wyrażała rozbawie nie. — Jak Stany Zjednoczone Stanami Zjed noczonymi nikt nigdy nie prosił o wizę krótszą, niż mu dają! Wierzcie mi, jako pracownik Urzędu Imigracji i Naturalizacji wiem coś o tym. Kiedy mister De Vito zostawił nas w ob szernym hallu, zaproponowałam, byśmy same zaniosły bagaże do wyjścia, ale Ewa pokazała mi najbliższe drzwi. — My wyjdziemy tędy. Znowu zapom niałaś, że jesteś gościem oficjalnym. Poczułam nagły przypływ pychy. Gdyby tak jeszcze jakaś orkiestra strażacka... Przez szybę dostrzegłam czarną limuzynę. To po nas. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się wówczas jechać we trójkę, legalnie, na przednim siedzeniu. Bo też i szerokość tego krążownika szos była odpowiednia. Ewa jako tłumaczka zajęła miejsce pomiędzy mną a panem Anthony De Vito, ale w ciągu pierwszych kilkunastu minut rozmawiały śmy tylko po polsku, zapominając o właści cielu wozu. Kiedy zorientowałam się, że to nietaktow ne, przeprosiłam go. — O, doskonale was rozumiem. Ciekaw tylko jestem kiedy się rozstałyście? — Dwadzieścia siedem lat minęło. Był zaskoczony i zapewniał, że sprawiamy wrażenie przyjaciółek, które właśnie kończą zaczętą przed tygodniem rozmowę. — Nieprawdopodobne, żeby po tylu la tach... Przerwałam mu okrzykiem zachwytu, bo daleko przed nami pomarańczowa kula słoń ca zsuwała się ku horyzontowi, jakby ucie kając pod naporem granatu, zalewającego 9
niebo od północnego wschodu. A na tym barwnym tle — drapacze Manhattanu. I nagle kilkanaście szyb najbliższych wie żowców rozbłysło amarantem, a potem na stępne i jeszcze następne stawały w ogniu. Piękne refleksy zachodu. A zaraz potem w prostokątach okien zapalała się elektrycz ność — na górze, na dole, znów wyżej, gdzieniegdzie całe piętra, aż wreszcie gir landy świateł oplotły wszystko dokoła i most przed nami. Czerwień ginącego słoń ca jeszcze walczyła ze światłem neonów, by mu za chwilę ustąpić. Cudowne, nie porównywalne z niczym zjawisko! I już na granacie nieba miałam najpiękniejszą pa noramę Nowego Jorku i orgię świateł. — To z tysiąca i jednej nocy, nie uprze dziłaś mnie, Ewa... — Ja sama oglądam to po raz pierwszy. Trzeba trafić na moment zachodu... — To Bagdad, doktor Mędryk, ale nie wszystko tam w środku jest takie piękne, niestety. Przypomniałam sobie list Grażyny: „Pro szę Cię, nie sądź Ameryki po Nowym Jorku. Patrz tam do góry, nie na ziemię. Nie prze strasz się brudu...” Ale chociaż jej wierzy łam, na razie nic nie mogło zatrzeć wrażenia bajki. Wjechaliśmy do centrum. Patrzyłam na Broadway, rozbłyskujący istną orgią świa teł, ale w oczach miałam wciąż widziany 10 przed chwilą obraz zachodu, który wydał się jedną z amerykańskich reklam. — Tu idzie „Godfather” — powiedział mister De Vito. Spojrzałam we wskazanym kierunku, ale wielkie kolorowe napisy nic mi nie mówiły. — Tu też — zawołał przed następnym kinem. Zerknęłam przez grzeczność, ale bardziej byłam zaabsorbowana widokiem smukłej dziewczyny w wojskowym szynelu, który w rytm kroków rozchylał się, ukazując gołe i piękne ciało, a przecież nikt się za nią nie oglądał. De Vito jechał wolno mimo hałaśliwych, ponaglających sygnałów. Pokazywał mi mia sto. Patrzyłam zachłannie. Na trotuarach, tuż przy jezdniach, siedzieli brodaci mło dzieńcy, dalej wysoki Murzyn ze wzrokiem wbitym w jakiś daleki punkt stał wygięty ku tyłowi, jakby nie chciał poddać się no gom, które parły go naprzód. Dziewczęta w kolorowych sukniach z obnażonymi do pasa plecami i spadającymi na nie długimi wło sami wydawały się beztroskie jak wszystkie dziewczęta świata, kiedy mają przed sobą perspektywę zabawy. Bo Broadway kusił. Każda restauracja, bar, kino, teatr, kaba ret — wszystko barwą neonów ściągało uwa gę przechodniów. — I tu „Godfather”... Ten spokojny głos pana De Vito stawał 11
się nudny, więc zapytałam Ewę, o czym on mówi, co to za rewelacyjny film. — To „Ojciec chrzestny” — powiedziała szeptem, który widocznie dotarł do Amery kanina. — Doktor, ty nie wiesz, co to jest „God- father”? — głos był wyraźnie zawiedziony. Speszyłam się. Nie wiedziałam. Powin nam wiedzieć? — W Polsce jeszcze nie wyświetlają — zaczęła mnie usprawiedliwiać Ewa — więc skąd może... — Cały świat zna... Byłam zdruzgotana. Paliłam się ze wsty du. Klęłam moje nieuctwo, by w parę dni później złość przelać na ulubiony skądinąd „Przekrój” za to, że „Godfather” przetłu maczył na „Wujaszek”. Gdybym owego pierwszego dnia zapytała o cokolwiek na te mat filmu, być może przypomniałabym so bie mafijną treść w skrócie podawanej przez „Przekrój” książki Mario Puzo. Ale „Wuja szek” to „Wujaszek”... Musiałam mieć zatroskaną minę w czasie tej pierwszej przejażdżki, bo Ewa, przery wając moje nagłe milczenie, powiedziała: — „New York Hilton” to najnowocześ niejszy hotel w Rockefeller Center. By nie wydać się niewdzięczną, zapyta łam: — Daleko to od Piątej Avenue? Równie dobrze mogłam zapytać o Wall Street, niewiele by mi to dało, ale Ewa ucie szyła się. — Następna, naprzeciwko „Radio City”. — Aha! — zrobiłam „inteligentną” uwa gę — Miałaś być w „Astorii”, ale dopiero od jutra będzie wolny pokój. Tam zatrzy mują się prawdziwi milionerzy! — Wiesz... jakoś wytrzymam z tymi mniej znaczącymi — uspokoiłam Ewę, śmie jąc się. Podjechaliśmy pod kryty dachem podjazd i na próżno szarpałam klamkę. Odpowiedni guziczek po naciśnięciu zamykał okno, inny otwierał drzwi auta. Hotel znajdował się na szerokiej Avenue of the Americas, która powinna nazywać się Szóstą, jako że leży tuż za Piątą Aleją... Wkrótce miało się okazać, że wypadnie mi rozplątywać wiele takich zawiłości. Przed „Hiltonem”, ograniczonym 53 i 54 Ulicą, portierzy przyjmowali gości, których dwukierunkowa fala zamierała jedynie w godzinach świtu. Wydawało się, że- umun durowani pracownicy bez przerwy przy wołują i odprawiają taksówki, wnoszą ele ganckie płaskie walizy, pudła z kapeluszami, wciskają pod ramiona pudle i koty, z który mi właścicielki nie mogą się rozstać nawet na czas podróży. Kiedy siąpi deszcz, goście kroczą nieśpiesznie pod wielkimi parasola mi, rozpiętymi jak baldachimy, odprowa 13
dzani do aut przez usłużnych portierów ze znakami hotelu. Nas nie prowadził żaden z tych kapiących złotem mężczyzn, bo nasz cicerone, mister De Vito, sam uginał się pod ciężarem mojej skórzanej walizy, z zawartością przekracza jącą przepisowe dwadzieścia kilogramów. W drugiej ręce niósł wiśniową torbę, z któ rej znów wystawała śmieszna głowa lalki- -brzyduli. — Doktor, przywiozłaś pół Polski? Chwila zastanowienia. — Nie, trzy czwarte. — Doktor, lubi pani żarty? — Oh, yes, mister De Vito, bardzo lubię. Cóż, rzeczywiście przyjaciele użyli mnie za zamorskiego pocztyliona, więc walizka pęczniała od cepeliowskich serwetek, wyci nanek i suszonych kwiatków — wszystko dla rodziny i znajomych. Nawiasem mó wiąc, później przekonałam się, że obdaro wujący przeważnie zapominali o poprzed nich upominkach i dublowali swoje pre zenty. Na razie mister De Vito dźwigał całą tę cepeliadę, a ja próbowałam chłonąć każdy szczegół otaczającej mnie nowej rzeczywis tości, nadal odsuwając myśl o celu podróży. W recepcji pan De Vito poszeptał z wy twornym urzędnikiem, po czym obaj usiło wali napisać na kartoniku coś, co im naj wyraźniej nie wychodziło, bo zakłopotani zwrócili się do mnie: — Doktor, napisz tu swoje imię i naz wisko. Podałam paszport, ale nie był potrzebny. Wkrótce dostrzegłam, że siłę równie magicz ną jak dolary innych ma legitymacja służ bowa pana De Vito. Wystarczała, by nas przepuszczano bez słowa, by nam się kła niano, ufano, uważano za przyjaciół... W windzie dwie rzeczy jak magnes przy ciągały oczy hotelowych gości: ruda głowa lalki i moje róże. Wysiedliśmy na dwudziestym dziewiątym piętrze, llolik prowadzący do mojego po koju oddzielony był wnęką od długiego ko rytarza, miał inny, bogatszy wystrój, a vis a vis moich drzwi znajdowały się dru gie — to natychmiast zanotowałam w pa mięci, te szczegóły miały dla mnie znacze nie. Kiedy weszliśmy do pokoju, błyska wicznie go zlustrowałam. Okna. Było ich, jak na moje potrzeby, za wiele — zajmowały cały narożnik. Biurko z wmontowanym telewizorem, długa szafa w ścianie, stolik z lampą i dwoma fotelami, szerokie łoże, nocne szafki, taborety... — Będzie wygodnie? — zapytał mister De Vito, rozluźniając krawat i ocierając czoło. — O tak. Tylko to... — pokazałam dodat 14 15
kowe drzwi w pobliżu łóżka. Pan De Vito energicznie podszedł, do nich i szarpnął gał kę. Nie puściły. — Zamknięte. — Z tej strony. A z tamtej? Ucieszony trafnością mojej uwagi, obie cał dowiedzieć się, dokąd prowadzą. Chcia łam prosić, by zrobił to zaraz, bo nagle po czułam, że stoję już dwiema nogami na ob cej ziemi, mimo dwudziestodziewięciopiętro- wego oddalenia od niej. Zupełnie niespo dziewanie dla siebie samej doznałam lęku, że oto za chwilę zostanę sama. Nie potrafi łabym wyjaśnić, jakie były przyczyny ta kiego stanu, w każdym razie z ulgą przyję łam propozycję wspólnego wypicia herbaty i byłam za nią szczerze wdzięczna panu De Vito. — Doktor, co byś powiedziała na szklan kę herbaty? — Powiedziałabym: okay! — A... na rozmowę o Majdanku? — Powiedziałabym: trudno, okay! Doskonała w tłumaczeniu Ewa wiernie oddawała sens moich słów. Anthony roześ miał się. W dobrym nastroju zjeżdżaliśmy na par ter. Ewa — bo cieszyło ją spotkanie ze mną. Ja — że nie zostanę sama. Anthony De Vito — w nadziei uzyska nia bliższych informacji o Braunsteiner. W herbaciarni pan De Vito przedstawił się jako szef śledczy, współpracujący z głów nym prokuratorem Schiano. Trochę mnie tym rozczarował — sądzi łam, że przydzielono mi „goryla” — zaraz jednak dowiedziałam się, że „oko pańskie konia tuczy”: oto mister De Vito sam ściąga świadków dosłownie z całego świata i — to już z własnej woli — opiekuje się nimi w Nowym Jorku. Jakby na przekorę wiado mość ta nie tylko mnie nie uspokoiła, ale jeszcze zwiększyła moje podejrzenia. Do licha, widać wszystko może się tu, w Ame ryce, zdarzyć, skoro sam szef chroni świad ków. Mister De Vito mówił wolno i wyraźnie, abym go zrozumiała, mimo to czekałam na dosłowne tłumaczenie Ewy. Wolałam być ostrożna. Przyjechałam tu nie tylko jako Danuta Brzosko-Mędryk, ale głównie jako przedstawicielka dawnych więźniarek Maj danka, ba — w swojej megalomanii ży wiłam przekonanie, że... reprezentuję Pol skę! Od początku rozmowy niepokoiły mnie dwie rzeczy. Pierwsza — czy byłam odpo wiednim dla toczącej się sprawy świadkiem, skoro na własne oczy nigdy nie widziałam Braunsteiner w bezpośredniej akcji zabija nia ludzi. Czy jej udział w selekcjach będzie uznany przez amerykańskie prawo za zbrod nię? Druga — czy strażniczka z Majdanka 2 — Czy św iad ek ... 17
ma własne dzieci i czy są one na sali roz praw? O pierwszą zapytałam. — Doktor Mędryk, jest pani świadkiem jej udziału w selekcji dzieci... — I kobiet — uzupełniłam. — Ale czy amerykańskie... — My uznajemy to także za bezpośredni udział w zbrodniach — wyjaśnił, ale mój niepokój nie ustąpił, bo wcale nie chciałam przeważać szali sprawiedliwości. Dlaczego? Nie było mi, oczywiście, żal tej kobiety, ale słowo „więzień” zawsze będzie wywoływało skurcz serca. Może więc ktoś zapytać: czy popełnione przez nią zbrodnie nie wymagają kary? Odpowiem, że gdyby mogła poznać ssący wnętrzności głód i rozpacz matkij?'której gazowano dziecko, i dramat żony, na której oczach zabijano męża — byłaby to dla niej właściwa kara. Ale jak może doświadczyć tych uczuć w zasobnej Ameryce? Sumieniem? Żalem? Po co więc przyjechałam, jeśli nie ocze kuję dla niej kary? Bo chciałabym, aby odczuła pełną odpo wiedzialność za dokonane zbrodnie. Łudzi łam się, że potrafię odtworzyć przed nią gro zę tamtych lat i hańbę jej czynów, wstrząsnę jej sumiesniem, zmuszę ją, by choć na krótko żyła śmiercią tamtych ludzi... Tak myślałam. Ale kiedy śledczy De Vito 18 zadawał szczegółowe pytania, recytowałam odpowiedzi, które jednak nie świadczyły o silniejszym emocjonalnym zaangażowaniu w opisy Kobiecego Pola, pracy więźniarek, bezmiaru ich cierpień. Chociaż mówiłam dość szczegółowo, myślami byłam ciągle przy wyimaginowanym obrazie dzieci Her- miny Braunsteiner. Czy są duże? Co sądzą o matce? Czy prze rażone są jej zbrodniami? A może w nie nie wierzą? I przypomniałam sobie stojące na eses- mańskich biurkach fotografie dzieci SS- -obersturmfiihrera Waltera Langleista, SS- -untersturmftihrera Antona Ternesa, dokto ra Maxa Blankę. Córka doktora Blankę w czterdziestym trzecim roku miała kilka lat. Czy teraz jak ojciec uważa, że „dienst ist dienst” i wybaczyła mu śmierć tysięcy dzie ci i dorosłych, których skierował do komór gazowych? Opłakuje śmierć przedwcześnie zmarłego ojca czy może spotyka się z nim potajemnie i oboje oczekują przedawnienia zbrodni? Niemiecki sędzia, tropiący hitlerowskich zbrodniarzy, powiedział, że doktorzy Max Blankę (numer NSDAP 152897) i Heinrich Rindfleisch nie żyją, że istnieją akta ich zgonów. Panie sędzio, a dlaczego ja mam wierzyć papierom? Dlaczego właśnie ci dwaj zmarli przedwcześnie? Więźniowie Majdanka wie- 19
dzą, ze ke Bodmann i Rindfleisch, kazali w ypiy- c fałszowane akta zeonów 3 ke. B o d i n T - ' "iemieCCy lekarze: B1“ Ojciec zgonow „ a r s g nu. „zmarli na zapalenie płuc.” nie m L ^ C2eg° °! dwaS ^ ^ o w ie fatszu ma w t u L T 2^ Jime? PaPiery kt°ś razv „ Ęił k ’ gdZle Są ich ciała? Ileż to letów M T an° Udowodnić znalezienie szkie- ra T w S M ! ° rmanna CZy M flllt ce Południowcy aZUIe' “ ^ W Amer>'- N iem ek zhWddkiem ^ ‘"krnych przez .. , zbrodni, wiem bardzo wiele o be o 0h Herminy Braunsteiner, a mimo' ecnosc jej dzieci na sali sądowej byłaby dla mnie wstrząsająca. J Y Y kUkU laty by,a żona jest cia t Stelna źalih s* . że jej syn krew „ £ n,apl! tnowany zdradą ojca. Czy fetdz l dyKalItstó"* musi być dla X t a d 2nakiem K a in a ? ° ic o " ie d z tlf r “ “ yny d2ieCk aIe dzieci za ro-^cow. Gazie jest prawda i racja? na twierdzi> że me widziała jakby dZ16C1 ~ powiedział śledczy, jakby odgadując moje myśli. Jak to? A siedem tysięcy dzieci z Za mojszczyzny? A mały H em t Jzym atki, fel den z tych, którzy uniknęli śmierci? A Świetlana Saczyłowa? Wasia Kozłow? A urodzona na Majdanku Stefa Grabuś? A tysiące dzieci znaczonych gwiazdą Da wida? — Pewnie zbyt gwałtownie wylicza łam, bo nagle dostrzegłam odwrócone w na szą stronę głowy kawiarnianych gości i wte dy dopiero zorientowałam się, że Ewa wcale nie tłumaczy, że poddaje się tylko wywoły wanym obrazom i opisuje je własnymi sło wami. Ale słowa i jej, i moje odzwiercied lały prawdę o gazowanych, zamęczonych dzieciach Majdanka. A potem nagle zamilk łyśmy, przeżywając tamten koszmar. Mil czałam i wtedy, kiedy Ewę poproszono do telefonu. Wróciła podniecona. — Mister De Vito, Broadwayem szedł po chód. Milcząca manifestacja przeciwko zbyt długo ciągnącej się sprawie Braunsteiner. Szli nie tylko dawni więźniowie, przyłączyli się do nich przechodnie. Wie pan o tym? Śledczy uśmiechnął się i skinął głową. Wiedział, a ja zaczęłam bać się jego wszech wiedzy. Kiedy wracaliśmy na górę, mister De Vito zapytał, czy o ósmej rano mogę być gotowa do wyjścia. — Kiedy? Do czego...? — Pojedziemy do prokuratora — do strzegł moje zaskoczenie, więc zaczął mnie 21
uspokajać, że to będzie tylko wstępna, zapo znawcza rozmowa, że na chwilę, ale ja znów poczułam, że ciągnie mnie ku ziemi rzeczy wistość w postaci prokuratora. — Więc o ósmej — powtórzył śledczy. O, nie! Nie wcześniej jak o dziewiątej trzydzieści — oświadczyłam kategorycznie, bo zaskoczyło mnie to amerykańskie tempo. Obiecano mi w Warszawie dzień, dwa na aklimatyzację, bo sześciogodzinna różnica czasu mogła mieć zły wpływ na moje samo poczucie, a co za tym idzie — na zeznania. I wytargowałam półtorej godziny. Mister De Vito, jakby w nagrodę, podszedł do telefonu i połączył się z kuzynami w Hartford, zgadując, że Grażyna i George pomogą w czekających mnie trudnych dniach. Potem jeszcze raz zapytał, czy mi będzie wygodnie, i odwrócił się ku wyjściu. — Doktor, drzwi trzeba zamykać. — Oczywiście. — Ale nie tylko na klamkę. Także na łań cuch. I proszę nikogo, absolutnie nikogo nie wpuszczać. I nie dawać nikomu telefonu bez mojej wiedzy. — Więzienie? Pani żartuje — oburzył się mister De Vito. Kiedy żegnałyśmy się z Ewą, śledczy niby przypadkowo pchnął drzwi prowadzące „do nikąd , potem w wejściowych sprawdził za mek i łańcuch. 22 Proszę zaraz za nami zamknąć. Dobrze, dobrze — roześmiałam się, udając rozbawienie, ale natychmiast po zało żeniu łańcucha pobiegłam do okien, aby szczelniej zasunąć kotary, potem zajrzałam pod łóżko, weszłam do ściennej szafy, do ła zienki i dopiero wtedy włączyłam telewizor, by przy akompaniamencie kowbojskich strzałów rozpakowywać walizkę. Z czułością patrzyłam teraz na wystraszone oczy war szawskiej lalki — była już jedynym łączni kiem z bliskimi. Z ulgą myślałam, że skoń czył się nareszcie ten przydługi dzień, że uliczny hałas nie dosięga dwudziestego dzie wiątego piętra, że w końcu odpocznę. Tele wizja zaczęła mnie nużyć, więc ją wyłączy łam i właśnie wtedy nagły huk wytrącił mi z ręki sukienkę, którą miałam powiesić w szafie. Był to suchy trzask kinowego kolta, a przecież telewizor był już zamknięty... Błyskawicznie spojrzeniem ogarnęłam ok na — firanki ani drgnęły, zresztą trzask do biegł od strony łazienki. Odczekałam chwilę, potem na palcach podeszłam do drzwi i wsu nęłam ostrożnie głowę, w każdej chwili go towa cofnąć się. Luksusowe wnętrze, nisko wpuszczona wanna, umywalka z koloiowy mi mydłami — nic się na oko nie zmieniło. Trach! Trach! Odskoczyłam. Czy to taki właśnie jest od głos strzału z tłumikiem? Obiegłam spojrze niem wszystkie kąty. Skąd szedł ten trzask? 23
Nagle olśniona spojrzałam na lustro. Ależ oczywiście! Dla mnie było lustrem, dla in nych szybą, przez którą mnie obserwują. Pamiętam taki film... Idiotka! — skarciłam się w duchu. _ Strzelec musiałby być niedorajdą, żeby do tej pory nie trafić. Zatem nie lustro? Po nownie wsunęłam głowę do łazienki i ostroż nie, zza futryny, śledziłam kafelek po kafel ku. Nagle w załamaniu ściany dostrzegłam metalową gałkę. Dałam susa w tę stronę i kiedy już miałam jej dotknąć, znowu roz- lpgł się trzask. Przemogłam lęk. Szarpnęłam gałkę i — parsknęłam śmiechem. W małej lodówce-zamrażalniku kawałkami odpadał lód. Pysznie smakował z wodą z kranu, gdy — by uniknąć dalszych emocji — siad łam w fotelu z prospektami, znalezionymi na biurku. ,,«New York Hilton» jest dla Państwa ide alnym miejscem zamieszkania — czytałam. ■Ma dużo światła, piękne pokoje, w każ dym z nich regulację ogrzewania i klimaty zację, w łazience mini lodówkę-wytwarzacz lodu i ogrzewaną podłogę... Kuchnia jest międzynarodowa, a trzypoziomowy garaż eliminuje troskę Państwa o parking... »New York Hilton« ma 2153 wspaniałe pokoje, sale bankietowe od 20 do 3500 osób. To wszystko w oprawie romantyzmu i kom fortu zapewni Państwu zamieszkanie w »Hiltonie«”. Sprawdziłam. Podłoga w łazience istotnie była ciepła. Klimatyzacja z mnóstwem gałek, kręcących się w obie strony, przypominała mi poczciwe pokrętła przy żeberkach nasze go warszawskiego centralnego. Telewizor był sprawdzony. Kuchnię odfajkowałam wypi ciem na dole herbaty. Jeżeli chodzi o garaż — uwierzyłam. Natomiast co do nastroju miałabym zastrzeżenia. Nie czułam się naj lepiej. Ale może to opinia zbyt subiektywna? Liczby pokojów postanowiłam nie spraw dzać, natomiast łatwiej mi będzie ustalić, izy bot( 1 rzeczywiście ma trzydzieści dwa piętra, Po kąpieli w cudownie miękkiej wodzie, osuszona nagrzanymi ręcznikami, wyciąg nięta w wygodnym łóżku zastanawiałam się, ile zaoszczędziłabym na dietach, gdybym mieszkała w malutkim, skromnym hoteliku. Ale zaraz pomyślałam, że raz się żyje i po winnam zaufać amerykańskiemu rządowi, który nie da mi umrzeć z głodu po potrą ceniu sumy za hotel. Przypomniałam sobie rozmowę z konsulem w Warszawie, który oznajmił mi, że dziennie otrzymam osiem naście dolarów. — A ile kosztuje hotel? — zapytałam go wówczas. — Piętnaście, szesnaście dolarów... 25
— Za dwa dolary wyżyję? Konsul wydął usta i roześmiał się. — Nie dadzą pani umrzeć z głodu w Sta nach. Mam nadzieję, panie konsulu. Tak ,.pocieszona ’ głęboko wciągnęłam klimatyzowane powietrze i nim zdążyłam pomyśleć, że w Warszawie dzieci już idą do szkoły, zasnęłam kamiennym snem. Rano musiałam bardzo się spieszyć, że by zdążyć na czas. Wpinałam ostatnią szpil kę we włosy, kiedy rozległo się pukanie. — Who is there? Tony... De Vito — poprawił się przy były. Otworzyłam drzwi najpierw z łańcucha, potem z zasuwy. — Very good, Danuta... You are Danu ta — pokazał mnie, a potem siebie: — I am Tony. Było to jak na pierwszej lekcji angielskie go. Musieliśmy jakoś sobie radzić, nie ma jąc na razie tłumacza. Mister De Vito... — zaczęłam, ale mi przerwał: — Tony... — Nie, nie, to nie jest forma, którą potra fię zaakceptować. Ale on, uśmiechnięty, powiedział, że to zwyczaj amerykański i że przywyknę. Nie przywykłam. Znowu służbowa limuzyna i ulice Nowego 26 Jorku. Przyznaję, w centrum czyste, świeżo po nocy umyte. — Wiesz, co to jest? Drgnęłam w obawie przed nową kompro mitacją, ale widok dziesiątek flag uratował mnie. — Gmach Organizacji Narodów Zjedno czonych — wycedziłam nieomal urażona. Wyraźnie się ucieszył. — You are right, Danuta, masz rację... Potem woził mnie wzdłuż brzydkiego por tu nad Hudsonem. W pewnej chwili powie dział: Il’s linrnigration and Naturalization Sriwici!. Wjeżdżając do wielkiego garażu, miałam wrażenie, ze zapadam się w czeluść piekła. Kiedy De Vito uzgadniał jakieś sprawy z kierownikiem garażu, ja obserwowałam uma- zanego smarem młodzieńca, który nie mógł otworzyć drzwi wiśniowego forda, bo samo chody zbyt ciasno stały jeden przy drugim. Trzeba było przesunąć czarny old mobil, więc młodzieniec wszedł do niego, przekręcił klucz w stacyjce, silnik zawarczał i natych miast maszyna ruszyła do przodu, trochę wi docznie za daleko, bo zaraz cofnięto ją i na gle trach — zderzenie z wiśniowym fordem. Wgnieciony tylny lewy błotnik. Tak jakby się nic nie stało, młody człowiek spokojnie wsiadł teraz do forda. Znowu manewrował przy nagłym zainteresowaniu dwóch innych
robotników i ruszył. W lewo, w prawo, tro chę za dużo do przodu, więc trzeba cofnąć i — mm zdążyłam krzyknąć — rozległo się tarcie blachy o betonowy słup, podtrzymu jący strop garażu. — Okay, Stephan, it’s okay! — zawołali męzczyzni i... spokojnie odeszli do swoiei pracy. J A Stephan bez jakiejkolwiek troski, po gwizdując, otwierał bagażnik uszkodzonego służbowego wozu. Śledczy dostrzegł moje zaskoczenie. — To nie jego, tylko rządowe, dlaczego ma się martwić? — Ale w głosie wyczułam nutkę sarkazmu. — Gdyby prywatny, mu siałby płacić... A jak pan odnajdzie w tym tłoku swói woz? J Teraz, dla świadków, dostaję wyjątko wo zwykle ten sam, wygodny i elegancki. Ale normalnie każdemu wyjeżdżającemu na miasto urzędnikowi kierownik daje kolejny numer wozu, jaki jest wolny. I dysponuje mm do powrotu do biura. A potem... jeśli wyjeżdża drugi raz? — Znowu dostaje taki, który akurat jest wolny. J Popatrzyłam na dziesiątki wozów służbo wych ze znakami rejestracji państwowej. — A kierowcy? — Kto, proszę? — zdziwił się pan De Vito. Czy miałam mu opisać znudzone miny kierowców, oczekujących na panów dyrekto rów i prezesów? Budynek Immigration and Naturalization Service przy West Broadway 20 robił wra żenie nowoczesnego wieżowca. Wchodzących lustrował przystojny Murzyn, a za wysokim biurkiem siedziała uśmiechnięta urzędnicz ka. — Hello, mister De Vito! — Hey! Tłum cisnął się do windy, ale opiekuńcze ramię oddzielało mnie od napierających lu dzi. Mister De Vito nacisnął guzik czternaste go piętru. 7. windy przez wąski korytarz weszłam do wielkiego jiokoju, w którym stało kilka biu rek. Pomyślałam o małych, dwu-, trzyoso bowych pokojach warszawskich biur, o kolo rowych zasłonach, kwiatkach w oknach, pocztówkach pod szklanymi blatami stoli ków. . Wszystkie twarze uniosły się znad papie rów. — Hello, Tony! Hello! Hey! — rozległy się pozdrowienia skierowane do śledczego, ale wszystkie oczy mnie przecież lustrowały. Wiedzieli już pewnie, kim jestem i skąd przyjechałam. Byli mnie ciekawi. A ja mia łam żołądek zwinięty w naleśnik, kiedy śledczy otworzył drzwi gabinetu prokurato ra.
Na progu stanęłam osłupiała i powoli, po woli żołądek z rulonika wracał do normalne go kształtu, bo naprzeciwko wejścia na sto jaku zobaczyłam plan Majdanka. I para doks — to, co normalnie wywołuje niepokój, tym razem pomogło mi się opanować. Po czułam się tak, jakbym za oceanem znalazła raptem skrawek ziemi polskiej, a na niej moje przyjaciółki, z których całe życie czer pię siłę... Zza biurka wyskoczył przystojny brunet o oczach koloru węgla. Prokurator. Naj pierw wyciągnął rękę, potem chwycił mnie za ramiona i potrząsając nimi, powtarzał: — Doktor Mędryk, jestem szczęśliwy, wi dząc panią. Cieszę się... bardzo się cieszę. How are you? Starałam się odwzajemnić uśmiech, ale wciąż mnie zaskakiwała ta cordialite obcych ludzi. I zaraz pomyślałam, czy to nie plotka, że Amerykanie nie uznają naszych europej skich form towarzyskich, bo kurtkę zdjęto mi delikatnie z ramion i umieszczono na wieszaku, potem przysunięto fotel i zapyta no, czy mam ochotę na kawę. Nie miałam. Czy palę? Też nie. Uwaga! Miej się na baczności — na kazałam sobie, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł jeszcze jeden uśmiechnięty urzęd nik. Potem stwierdziłam, że nie tylko uśmiech, 30 ale i poklepywanie petenta po ramieniu w amerykańskich biurach wcale nie oznacza załatwienia sprawy. — Jestem tłumaczem. Skończyłem prawo. Urodziłem się w Polsce, a przyjechałem tu jeszcze przed wojną. — Bardzo mi miło. — Jak się pani podoba Ameryka? I nie czekając na odpowiedź, dodał: — Życzę pani miłego pobytu u nas. Spotykałam później różnych ludzi: panie domu, urzędników, ekspedientki, taksówka rzy, kelnerki — wszyscy oni, dowiadując się, że jestem Polką, o czym prawie zawsze z. odrobiną niepodważalnej dumy informo wał mister De Vito, powtarzali to pytanie i życzenie. Zapewne mówili to samo Chiń czykom i Szwedom, i wszystkim swoim goś ciom, ale mnie wydawało się to wówczas niesłychanie miłe i tylko dla mnie przezna czone. Po wstępnych grzecznościach prokurator Vincent Schiano zaczął mnie pytać o Maj danek. Tłumacz okazał się człowiekiem o rozległych zainteresowaniach, miał wprost fenomenalną pamięć, w dodatku ani okupa cja, ani hitleryzm nie były dla niego sprawą obcą, chociaż wyjechał z Polski przed trzy dziestym dziewiątym rokiem. Znał także moją książkę o Majdanku, co niesłychanie ułatwiło nam rozmowę z prokuratorem. Ale 31
bym chciała, przekazać wam taimegu gu zowego klimatu, opowiedzieć o wartości okruszyny chleba czy kiopli wody... _ Kiedy na Piątym Polu zorganizowano kuchnię? , . .. — Który z panów był więźniem Majdan ka? _ odpowiedziałam pytaniem na pyta nie. — Tak dobrze znacie temat... Spojrzeli na mnie zaskoczeni. Żaden. Pro kurator Schiano był ochotnikiem w drugiej wojnie światowej i z grupą kilkudziesięciu amerykańskich żołnierzy został skaza y — yntWowców na śmierć. Cudem J J okazało się, że jako pracownik Urzędu Imi- gracyjnego nie może on być moim urzędo wym tłumaczem. Już pierwsze pytania prokuratora Schia no, bardzo rzeczowe, zdumiały mnie. Znał on nie tylko plan Majdanka, ale też historię powstania tego obozu, nazwiska funkcjona riuszy SS, obsługi, ważniejsze wydarzenia, ba — nawet nazwiska niektórych więźniów. Było to dla mnie taką samą niespodzian ką, jak wisząca na ścianie gabinetu plansza z siatką struktury hierarchicznej SS i mapa Europy z rozsianymi na niej obozami kon centracyjnymi, które zobaczyłam na ścianie gabinetu. Który z nich był więźniem Majdanka? — myślałam. — Bo mister De Vito poprzed niego dnia zaskoczył mnie znajomością te matu, a dzisiaj Schiano mówił jak stary ka cetowiec. O Majdanku wiedzieli dużo, bar dzo dużo, mimo to nieustannie pytali, i to nie tylko o Braunsteiner, ale o szczegóły życia obozowego, o ludzi SS i o moje prze życia. Serdecznością starali się rozwiązać mi język. Nie mogłam jednak opowiadać. Pro siłam, aby zadawali mi pytania. — Czy pani dobrze pamięta twarz Her- mifty Braunsteiner? — Nie zapomnę tej twarzy nigdy, tak jak nie potrafię zapomnieć komendantki Elsy Ehrich, Hildegardy Lachert, Alice Orłow- sky i innych, ale też nie potrafię, chociaż Kiedy o ósmej rano zz wr, De Vito zapukał, byłam już go miast otworzyłam drzwi. doktor nie pyta — urwałam. — Dlaczego — Przecież., skąd mogłam wiedzieć, że to on? Bezceremonialnie stanął w dr zienki, kiedy szminkowałam usta 3 — Czy św iad ek
— Czy nie było jakiegoś telefonu? Myślę o obcych... — Nie... To znaczy... był, ale to pomyłka. — Tak? Kobieta? Mężczyzna? — pytał, ponad moją głową patrząc w lustro i przy- czesując włosy. — Nie pamiętam. — Kobieta? Mężczyzna? — powtórzył z naciskiem. — Kobieta. — Proszę sobie przypomnieć, co powie działa — tym razem jego oczy spotkały się z moimi i wcale nie były uśmiechnięte. — Czy wymieniła pani nazwisko? — Nie pamiętam, mówiła tak szybko... Ach tak, przypomniałam sobie... Zapytała, czy to numer dwa dziewięć zero osiem... — Doktor, jeśli będzie jakiś obcy telefon, proszę zaraz do mnie zadzwonić. — I w nocy? — roześmiałam się. — Even at night. Nawet w nocy — po wiedział. — Doktor, czy zawsze pani nosi włosy upięte w kok? — Nie, nie zawsze... — A luźno? Nigdy pani nie nosi zupełnie rozpuszczonych? Jak prawdziwa dziewczy na? Jak piękna polska dziewczyna? Wpadłam w jego żartobliwy ton. — Doktor Mędryk nie chodzi z rozpusz czonymi włosami jak dziewczyny, bo nie jest już dziewczyną. Jest polską kobietą. — I przedstawicielką Polski... Strzelił w dziesiątkę. Byłam. I dlatego musiałam uważać. — Doktor coraz lepiej mówi po angielsku. Doktor w pierwszych dniach nam nie ufała, prawda? — Nabieram wprawy. Skończyłam w Warszawie szkołę języka angielskiego... — Brawo! Doskonała odpowiedź. A teraz proszę o rozpuszczenie włosów. Zaprotestowałam. — Proszę je tylko rozluźnić, żeby nie tak surowo... I czy mogłaby pani włożyć tę jas ną sukienkę, w której była pani wczoraj? Włosy rozluźniłam, sukienka pozostała ta unii. Cios śledczego spoważniał. W Ameryce prasa jest potęgą. Urabia o p in ię ... Słyszałam. Zobaczysz... dzisiaj tam będzie teatr, a największy aktor to obrońca John Barry. Czy słyszałaś od Ewy, Nuny czy doktora Jerzego, że jestem wobec was nielojalny? Nie — odpowiedział sam sobie i ciągnął: — Ale chcę cię przygotować do dzisiejszego występu, bo my musimy wygrać... bo — poprawił się — prawda musi zwyciężyć kłamstwa. Ja sypiam po trzy, cztery godzi ny, nie widuję żony, dzieci, ten weekend spędzę na rozmowie ze świadkiem z Paryża. Nie robię tego dla kariery. Chcemy po kazać światu, że nie pochwalamy zbrodni. 35
Słuchaj, prokurator i ja... my weszliśmy już tak głęboko w wasze życie, że... że... wybacz mi... ale nam się wydaje, że byliśmy z wami na Majdanku. Może to nonsens, ale naszym pragnieniem jest... zobaczenie Majdanka. Przypomniałam sobie wczorajszą rozmowę z młodym reporterem, który mnie zapytał: — To tak wyglądają Polki? — Myślał pan, że wtargnę tu z nożem w zęoach i zatańczę kozaczoka? — powiedzia łam po polsku, co zaraz przetłumaczono na angielski. No... nie... — zaczął reporter, ale przerwał mu wybuch śmiechu. Młody czło wiek jednak nie dawał za wygraną. * Pani zawód? — Aktorka — odpowiedział De Vito, nim zdążyłam otworzyć usta. A gdzie pani jedzie po procesie? ~ Nie słyszałeś? Do Hollywood. A teraz koniec Wywiadu — bezceremonialnie wy pchnął opierającego się młodzieńca. Tamtego poranka, w piątek 22 września 1972 roku, odrobinę drżały mi ręce, ale sta rałam się ukryć to przed śledczym. Nie obchodziło mnie też — o dziwo! — poranne oglądanie miasta z okien służbowej limu zyny, któremu to zajęciu z takim upodoba niem oddawałam się przez pierwsze dwa m. Chciałam jak najszybciej zacząć zez nania przed sędzią, toteż ani rusz nie mo głam zrozumieć, co to jest „World Trade 36 Center”, który ma się znajdować w wykań czanych właśnie najwyższych wieżowcach Nowego Jorku, zwanych „Twings” — bliź niakami, stojących tuż przy Urzędzie Imi- gracyjnym. Zaraz po ich okrążeniu wjecha liśmy do garażu, przed którym stał już tłum reporterów. — Czekają... — Niech więc pan mnie wyprowadzi in nymi drzwiami. Proszę, niech pan mnie nie oddaje na ich żer. — Oni czekają na Braunsteiner. Nas nie zauważą. Wbrew temu zapewnieniu dostrzegli śled czego i zaraz nas dogonili. Zaczęła się roz mowa na temat jakiejś audycji, więc korzy- Kl.ając z zamieszania, uciekłam. Niedaleko jednak „Cameraman” był szybszy, zatrzy mał m n ie , poprosił o obejrzenie najbliższej wystawy, o półobrót, o spacer w stronę miasta. — Mister De Vito! — przywołałam śled czego. — Doktor, i to jest konieczne. To też na leży do sprawy. Nie będzie długo trwało, reszta po przesłuchaniu... — Proszę iść w stronę Broadwayu, ale nie za szybko. Niech pani najpierw obejrzy wystawę — instruował reporter — potem, nie oglądając się na pana De Vito, niech pani idzie wolno dalej... Kiedy już oddaliłam się od kamery, przy 37
spieszyłam kroku i w drzwiach restauracji, w której później codziennie jadłam śniada nie, zaczekałam na zdyszanego śledczego. Zanim przyniesiono nam tosty i kawę, śledczy oświadczył mi, że o piętnastej w tej właśnie sali odbędzie się... interview ze mną. Telewizja i prasa — bagatelka! A już myślałam, że z chwilą zakończenia sprawy będę zupełnie wolna. Teraz na nowo poczu łam się wytrącona z równowagi. — O czym będę rozmawiała? — O wszystkim. Oczywiście z wyjątkiem Braunsteiner, jeśli nie skończysz zeznań. — Przecież mam je skończyć dzisiaj do piętnastej. Sam pan obiecał. Skwapliwe przytakiwanie wcale mnie nie uspokoiło i zaczęłabym się z nim targować, gdyby nie przypadkowe spojrzenie na ze garek. Za dziesięć minut powinniśmy być w gabinecie prokuratora. Zaufaj nam, doktor. To wszystko jest potrzebne. Ludzie interesują się sprawą, świadczą o tym listy, telefony, prasa. Mam nadzieję, że i polscy dziennikarze zjawią się na sali. — Myśli pan? — ucieszyłam się i zaraz lżej mi się zrobiło, że nie będę sama. Gdyby tak pan Zakrzewski... jakże byłabym mu wdzięczna! — A Barry? — Barry? — powtórzył śledczy. — On kocha... — palcami wykonał gest, jakby 38 przeliczał pieniądze — on to bardzo kocha. I, Danuta, to jest furiat. Atakował Ewę, od dalony od jej twarzy o parę centymetrów, i o mało nie zachwiał jej pewności, że zdała maturę. Zaskakuje, usiłuje peszyć, ironizuje. Ale nie dasz się, prawda? Grzanka stanęła mi w przełyku, a kiedy właścicielka restauracji zaproponowała na stępną, tak głośno odmówiłam, że śledczy spojrzał na mnie uważniej. — Będzie dobrze, doktor Mędryk. Będzie okay! Wyszliśmy. Na ulicy, pod biurem, De Vito zawołał: — Patrz, jedzie! W czarnej limuzynie mignęła mi na pół zasłonięta gazetą jasna głowa Braunsteiner, obok niej dostrzegłam męski profil i zaraz zniknęli mi z oczu. — Danuta, idziemy. Nie drgnęłam. Wsparta czołem o szybę, dłonie przyciskałam do parapetu, jakbym chciała się z nim zespolić. W dole pod sobą miałam ulicę, po której bezustannie przesuwały się kolorowe auta, ale ich szum nie dochodził do czternastego piętra. — We have to go, doctor — powtórzył prokurator, ale nie mogłam się odwrócić, chociaż naprawdę rozumiałam ten pośpiech.
Przed kilku minutami byłam gotowa do wyjścia, ale właśnie wtedy wszedł De Vito i powiedział, że ona już jest, że siedzi za moim krzesłem, a ja odskoczyłam tak gwał townie, że ściągnęłam na siebie spojrzenia obecnych. — Oczywiście za ścianą... — wyjaśnił, śmiejąc się, prokurator. Wtedy podeszłam do okna, udając spokój, ale prąd, który przeszedł przeze mnie, był znanym sygnałem powrotu bólu. Mięśnie pleców i ramion stały się napięte, a ból można by nazwać przywidzeniem, gdybym nie musiała z wysiłkiem oderwać dłoni od parapetu, by na karku rozetrzeć zawsze to samo bolące miejsce. Kiedy Braunsteiner zerwała tamtej dziewczynie zawieszoną na szyi butelkę z wodą, pozostały po sznurku dwa krwawe śla dy. Stałyśmy wtedy obydwie na baczność: ona — bo chciała przemycić pod pasiakiem wodę, ja — bo nalałam tej wody z niemiec kiego czajnika. Przed nami Braunsteiner w charakterystycznym dla Niemców rozkroku, w lśniących oficerkach, całym ciałem odchy lona do tyłu śmiała się, wodę z butelki wy lewając na łeb wilczura. Sierść psa, nasy cona tłuszczem, utrzymywała drgające w słońcu cenne krople. Wszystkie trzy zna łyśmy ich wartość, właśnie komendant Florstedt kazał zamknąć dopływ wody w całym obozie. Zamach ręki, uzbrojonej w butelkę, tra fił w próżnię, bo więźniarka o ułamek se kundy wcześniej zrobiła unik i nim oboje — aufzejerka i wilczur — zorientowali się, wychudzona dłoń przejechała po mokrej sierści psa i błyskawicznie wróciła do spie czonych warg. — Danuta... Przy obrocie zderzyłam się z wyciągniętą ręką prokuratora. — Poproszę o wodę... Usłużnie podsunięto mi coca-colę, kawę i „seven-up” — wszystko, byłem tylko jak najprędzej wyszła. Wąskie korytarze wydawały się tego dnia jeszcze ciaśniejsze, a sprawiali to zapewne dwaj rośli młodzi ludzie, bacznie lustrujący przechodzących. Pod ciasno opiętymi mary narkami zapewne cały arsenał najnowszej amerykańskiej broni. Kogo oni mają bronić? Mnie czy jej? I przed kim? Który z nich jest przyjacielem? Przecież każdy znajdują cy się tu interesant jest moim potencjalnym wrogiem. Jeśli strzelą — kto zasłoni mnie sobą? Nie jestem ubezpieczonym amerykań skim milionerem, dla którego obcy miałby narażać życie. Czy obroni mnie czujny śledczy, czy żur- nalowo ubrany prokurator, który cytował mi swoje „złote myśli” i wiersze? Przed wejściem na salę rozpraw obejrza łam się. Twarz tłumaczki, pani Klary Schra- 41
ger, była ściągnięta, ale zmusiła się do uś miechu. You must be strong, doctor... musisz być silna — powtórzył szeptem De Vito. — Za tych, którzy już nigdy nie będą mogli powiedzieć prawdy. — Duża dłoń ujęła mnie za łokieć i skierowała ku ostatnim rzędom krzeseł. Sala przesłuchań mogła pomieścić kilka dziesiąt osób. Mimo to nie wpuszczono na wet urzędników — wstęp mieli jedynie dziennikarze. Telewizja i fotoreporterzy czekali na dole. Pełne światła pomieszczenie było klimaty zowane, ale czuło się ciepło nowojorskiego wrześniowego dnia. Może sprawiały to na grzane słońcem mury? Podium. Długi stół i pusty jeszcze fotel — miejsce sędziego. Z boku krzesło dla świad ka i miejsce dla stenotypisty. Poniżej po dium jeszcze dłuższy stół, przy którym rozkładali swoje papiery prokurator i śled czy. Byłaś ośrodkiem zainteresowania. Wszyscy dziennikarze stali, bez żenady patrząc na ciebie, obserwując każdy twój ruch, usiłując dosłyszeć rozmowę z tłumaczką. (Z listu Grażyny M.) J M P ’- ■ D n r/.r . Dreszcz był tak silny, że musiałam dłoń mi przytrzymać kolana. Oddech miałam płytki. 42 — Zimno mi... — szepnęłam, tłumacząc pani Klarze drżenie nóg. — Gorąco, chciała pani powiedzieć — po prawiła Klara, chociaż mówiłyśmy po pol sku. — Nie, zimno... Spojrzała zaskoczona i być może poszła za moim wzrokiem do miejsca, gdzie na jas nym tle filara odcinał się ostry profil Braunsteiner. To chyba urzędniczka Marta narzuciła mi na ramiona lekki sweterek, który odtąd już codziennie czekał na mnie na fotelu proku ratora, chociaż nie był więcej potrzebny. Z opuszczoną głową, by nie widzieć pro filu Braunsteiner, czekałam na tradycyjne: „Hear ye... hear ye... hear ye... the Honora- ble Juge of...” — ale nie wiem, czy te wła śnie sakramentalne słowa wypowiedział urzędnik, bo zaraz usłyszałam kroki sędzie go, a jednocześnie zobaczyłam rozwiane poły togi i ciemne, lśniące półbuty, szybko mijające rzędy krzeseł. Staliśmy, czekając na zajęcie przez niego miejsca na podium. Podniosłam oczy. Sę dzia Lyons, z chłopięcą twarzą i szpakowatą czupryną, sadowił się wygodnie w fotelu. Przed dwoma dniami zaszufladkowałam go jako „nieprzychylnego”. On jeden, witając się ze mną, miał twarz kamienną. Może tak zresztą być powinno, bo wymagała tego po waga urzędu? 43
Tylko sędzia ubrany był w togę, inni — prokurator, śledczy i obrońca — mieli na sobie eleganckie garnitury i koszule, ozdo bione szerokimi, wzorzystymi krawatami według najnowszej mody amerykańskiej. Sala bez portretów i ozdób, a flaga Sta nów Zjednoczonych stanowiła jedyny żyw szy refleks na tle monotonnej bieli. Wśród szeptów i szurania krzesłami do szedł mnie głos sędziego: — Trial Attorney, you may present your new witness h — Thank you, Your Honour, I will cali doctor Danuta Mędryk to the stand 12. — The witness may take the stand3 — zezwolił sędzia i głowy wszystkich dzienni karzy odwróciły się w moją stronę. — Powiedz, że jej nie wolno mówić, jeśli nie jest pytana. Ale ja nadal stałam. Czekałam na tłuma czenie, nie chciałam od pierwszej chwili popełniać błędów, wynikających z nie naj lepszej znajomości języka. Więc, stojąc, czekali i inni. — Doctor Danuta Mędryk, please — sze rokim gestem ramienia, wspinając się na palce, by dojrzeć mnie poprzez głowy in 1 Panie prokuratorze, może pan przedstawić swego nowego świadka. 2 Dziękuję, Wasza Wysokość, weawę doktor Da nutę Mędryk na ławę świadków. 3 Świadek może zająć miejsce na ławie świad ków. 44 nych, wzywał prokurator i nagle poczułam, jak lód spływa mi od krzyża do stóp, na moment paraliżując, i... znika. Wprawdzie szerokim łukiem ominęłam siedzących tuż przy przejściu Braunsteiner i jej męża, ale byłam już zupełnie opanowana. Mówiono mi, że kiedy usiłowałaś przybrać jak najodpowiedniejszą pozę, dziesiątki par oczu wy czekujących, zaciekawionych, życzliwych, obojęt nych lub wręcz wrogich spoczęło na twojej twa rzy, przesunęło się po sukience ku stopom, obu tym w ładne pantofle (pytali, czy polskie), by zno wu wrócić do twarzy, która mimo opalenizny była bledsza niż wczoraj. (Z listu Grażyny M.) Przy stole naprzeciw podium prokurator zajął miejsce środkowe, mając po lewej ręce śledczego De Vito, po prawej obrońcę Johna Barry’ego z firmy „Barry and Barry” z Long Island. Obok masywnego obroń cy przycupnęła jego osobista tłumaczka, Li dia Savoyka, bo mister Barry nie ufał urzę dowej. — Uważaj na tę Ukrainkę — szepnął mi rano któryś z urzędników. — Ta Ukrainka jest życzliwa dla Pola ków — zaprzeczył inny. John Barry kokosił się na krześle, śmiał, rozmawiał z prokuratorem, zagadywał śled czego — zaczynał grać, to było widoczne. Wiedział, że go obserwują, że opiszą, że bę dzie jedną z sensacji dnia. W pewnym mo mencie odwrócił się w moim kierunku i — 45
nie do wiary! — zrobił oko. Nie jakieś tam mrugnięcie, tylko „oko”, tak wyraźne, że musiał je dostrzec nie tylko sędzia, ale i ste notypista, i siedząca z boku pani Katty, tłu maczka z języka niemieckiego. „Oku” towarzyszył uśmiech, odsłaniający dwa rzędy zbyt równych i zbyt wypukłych zębów. Patrzyłam na niego, udając, że go nie wi dzę, i to speszyło go najwidoczniej, bo po czerwieniał, chwycił teczkę i zaczął prze rzucać papiery. Błazen, niebezpieczny błazen — pomyśla łam i powrócił niepokój, który Barry wy wołał przed półgodziną. Było to w gabine cie prokuratora, u którego niespodziewanie dla wszystkich zjawił się John Barry. Wśród zgromadzonego tłumku dziennikarzy i ry sowników odnalazł nową twarz — mnie. Podszedł, zmrużył oczy, a potem szeroko i sztucznie uśmiechnął się, lecz ja instynk townie nie zareagowałam na tę zaczepkę, chociaż wtedy tylko domyślałam się w nim obrońcy oskarżonej. — To chyba świadek? No, no! Jeżeli tak wygląda świadek, to mogę go pokazywać jako reklamę obozu koncentracyjnego — powiedział wtedy Barry wolno i dobitnie, wodząc spojrzeniem po twarzach dzienni karzy. Byłam wstrząśnięta. Zresztą nie tylko ja. — Nie wolno ci w ten sposób! — krzyk 46 nął prokurator, ale Barry już zniknął za drzwiami, zza których dochodził jeszcze do nas jego głośny śmiech. Więc spotkało mnie to, czego się bałam. To, o co zapytali w Norymberdze panią Couturier: „Dlaczego pani żyje, skoro inni w Oświęcimiu umierali? - Ten ma chwyty - ktoś się oourzyl. A inny dodał: - Dla niego dobry każdy sposob, byle tylko speszyć świadka. ' To było przed półgodziną, a teraz osmie- szył sig tym blazeńskim „okiem". Powoi, zaczynałam na niego patrzeć macze,. cho ciaż do dzisiaj nie umiem zapommec nasze go pierwszego spotkania. „Niech pani uważa na obroncow om po trafią w czasie cross-egzamination * z czło wieka zrobić szmatę” - ostrzegał mnie w Warszawie pewien amerykański biznes- m- Czy świadek jest gotowa do udziela nia odpowiedzi? -— zapytał sędzia. _ Tak — powiedziałam. — Proszę wstać do przysięgi i powtarzać za mną. , , . Wstałam, rękę podniosłam ku górze. — ...będę mówić prawdę i tylko prawdę... Nie wiem, czy to akurat wtedy spotkały sie nasze oczy, ale teraz, gdy przywołujęi i Krzyżowy ogień pytań. 47