ania351

  • Dokumenty1 854
  • Odsłony101 916
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów60.9 GB
  • Ilość pobrań66 469

Danuta Brzosko-Mędryk - Czy świadek szuka zemsty

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :8.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Danuta Brzosko-Mędryk - Czy świadek szuka zemsty.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

i i i

Danuta Brzosko-Mędryk znana •uż jest Czytelnikom m.in. jako autorka pamiętnika „Niebo bez ptaków", w którym zamknęła swoje obozowe przeżycia z po­ bytu na Majdanku. Pamiętnik ten, dotarłszy za Ocean, przy­ czynił się do wykrycia i zidenty­ fikowania zbrodniarki hitlerow­ skich obozów koncentracyjnych, Herminy Braunsteiner-Ryan, która po wojnie znalazła się na tery­ torium USA. Księżka „Czy świadek szuka zemsty?" jest swego rodzaju kontynuację rozliczeń z proble­ matykę obozowę. Przebywajęc w Nowym Jorku na zaproszenie rzędu Stanów Zjednoczonych, gdzie przed sędzię Urzędu Imi- gracyjnego zeznawała w spra­ wie zbrodniarki Herminy Braun­ steiner-Ryan, autorka zapragnęła nadać trwały kształt wrażeniom, jakie wyniosła z pobytu w USA, a zwłaszcza, swoim przeżyciom z procesu. '

danufa brzosko- mędryk ŚWIADEK SZUKA ZEMSTY? W ydawnictwo M inisterstwa O brony Narodowe!

O kładką i stroną tytu łow ą p rojek tow ała ELIZA M AZURKIEW ICZ R edaktor K A TA RZY N A ZBO RO W SK A-FALCM AN R edaktor tech n iczn y M ARIA BRASZCZYK K orektor LEO NARDA KRÓLIKOW SKA Pięć ty s ię c y d ziew ię ć se t d ziew ięćd ziesią tą szósta p u blikacja W y d a w n ic tw a MOŃ F rin ted in P oland W yd aw n ictw o M in isterstw a O brony N arodow ej W arszaw a 1977. W ydanie II N ak ład 20 OOO-j-350 egz. O bjątość: (z w k ład k am i) 9,46 ark. w yd ., 8,75 ark. druk. P apier druk . m at. IV kl. 65 g, form at 76 X90/16 z F ab ryk i C elulozy i P ap ieru im . J. D ąb row sk iego w K luczach. O d­ dan o do składu 14.02.1977 r. Druk uk oń czon o w czerw cu 1977 r. w W ojsk ow ych Z akl. Graf. w W arszaw ie. Zam . nr 1500 Ceno zł 20.— Idąc z tłumem pasażerów w kierunku schodów, na próżno szukałam Posągu Wol­ ności i rozczarowana, że go nie dostrzegam, nie mogłam jak Kolumb zawołać: „Ziemia!”, bo nadal bujałam w obłokach. Miałam wciąż to samo uczucie, jakie mnie ogarnęło z chwi­ lą znalezienia się w powietrzu: nastrój abso­ lutnej błogości. W samolocie były momenty, że pięściami chciałam się tłuc po głowie, by przywołać rozsądek. Nic z tego. Poddawałam się rytua­ łowi dnia w przestworzach, pozwalałam na­ mawiać się na dodatkową kawę, na troskli­ we otulanie czerwonym, puszystym pledem i wsunięcie pod policzek śnieżnobiałej po- duszeczki. Może to rozrzedzenie mózgu? — w któ­ rymś tam momencie na krótko ogarnęło mnie przerażenie, ale zaraz się ulotniło. — A niech tam, jeśli to takie cudowne uczu­ cie... Nie pomagał ani przywoływany obraz ko- 5

biety, którą miałam spotkać, ani czytanie urzędowej korespondencji New York — Warszawa, nieustannie coś przeszkadzało mi skupić myśli. To filmy — jednocześnie dwa: o amerykańskim idolu dla przedniej części samolotu, a o gangsterach dla tylnej — to znowu rozmowa z parą Hindusów, lecących na posiedzenie jednej z komisji ONZ, a za­ raz potem flirt z trzyletnim holenderskim bobasem — wszystko stawało się pretekstem, by nie myśleć o celu podróży. Jedynym zgrzytem w tej beztrosce był pokaz ratowa­ nia życia w wypadku... wodowania. Nie po­ jęłam jednak ani jak mam rozplątywać po­ skręcane sznurki, ani jak się nimi w nagłej potrzebie opasać; zrozumiałam tylko, że przed zsunięciem się do oceanu muszę zdjąć pantofle... Ten manewr mogłam wykonać błyskawicznie, a ponieważ zapasowe drzwi znajdowały się niedaleko mego fotela, uspo­ kojona oddałam się kolejnej rozrywce: oglą­ daniu mapy Atlantyku, po której wodził pałeczką elegancki amerykański lotnik. Po­ prosiłam stewardesę, aby mi ten wykład przełożyła na język francuski. — Sorry — rozłożyła bezradnie ręce — może po niemiecku? — zapytała, więc i ja powtórzyłam „sorry”, z tkliwością myśląc o poliglotkach naszego „Lotu”. Kiedy z podestu schodów dojrzałam Ewę, zatrzymałam się, by raz jeszcze wcisnąć do nie domkniętej torby kudłatą głowę lalki, 6 której nieładna buzia przez cały czas fascy­ nowała personel samolotu. Czy aby mała Kasia nie przestraszy się prezentu, który jej wiozę od babci? — po­ myślałam i w tym momencie dopadł mnie krzyk: — Danuuusia! — Eeewa! I już gniotłyśmy biustami wielki bukiet pąsowych róż. Nie liczyłam, ile razy wymie­ niałyśmy nawzajem swoje imiona, ale pa­ miętam, że zdumione jednocześnie zawoła­ łyśmy: — Nic się nie zmieniłaś! — I zaraz za­ szkliły nam się oczy. Z radości. A może z żalu za udekającym czasem? Minęło kilka długich chwil, nim Ewa przypomniała sobie stojącego obok nas męż­ czyznę. — Twój opiekun, pan De Vito. — Anthony De Vito — moja ręka skryła się w dużej męskiej dłoni. Goryl — pomyślałam i błyskawicznie spojrzeniem przesunęłam po marynarce z nadzieją, że dojrzę pod nią zarys koltów zawieszonych na pasach. Nic jednak nie do­ strzegłam. Widocznie nietypowy — skonstatowałam, jeszcze raz cmokając Ewę w policzek. Mi­ ster De Vito chwycił moją torbę i walizę, ja zaś stanęłam w ogonku formującym się przed urzędnikami. 7

‘ — Co ty robisz? — Ewa pociągnęła mnie za rękaw. — Zostaw to jemu. Jesteś goś­ ciem amerykańskiego rządu czy nie? — Hello! — zawołał młody człowiek, jakby mój przylot sprawił mu przeogromną przyjemność. — Iłów are you? Jak ci się podoba Ameryka? — Bardzo — wybąkałam po angielsku, trochę speszona i bezceremonialnością powi­ tania, i pytaniem, bo Bogiem a prawdą nie widziałam jeszcze ani cala amerykańskiej ziemi. — Dziękuję. A na jak długo chcesz wizę? Na sześć miesięcy? Czekał na odpowiedź. — Wystarczy? — zapytał mister De Vito. Uznałam to za żart i poprosiłam o trzy tygodnie. — Weil — szeroki uśmiech znów roz­ jaśnił oblicze urzędnika — damy w takim razie trzy miesiące. — Tygodnie... — poprawiłam, a wszyscy się roześmieli. — Oszalał — zwróciłam się do Ewy. — Po co mi trzy miesiące? Twarz pana De Vito wyrażała rozbawie­ nie. — Jak Stany Zjednoczone Stanami Zjed­ noczonymi nikt nigdy nie prosił o wizę krótszą, niż mu dają! Wierzcie mi, jako pracownik Urzędu Imigracji i Naturalizacji wiem coś o tym. Kiedy mister De Vito zostawił nas w ob­ szernym hallu, zaproponowałam, byśmy same zaniosły bagaże do wyjścia, ale Ewa pokazała mi najbliższe drzwi. — My wyjdziemy tędy. Znowu zapom­ niałaś, że jesteś gościem oficjalnym. Poczułam nagły przypływ pychy. Gdyby tak jeszcze jakaś orkiestra strażacka... Przez szybę dostrzegłam czarną limuzynę. To po nas. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się wówczas jechać we trójkę, legalnie, na przednim siedzeniu. Bo też i szerokość tego krążownika szos była odpowiednia. Ewa jako tłumaczka zajęła miejsce pomiędzy mną a panem Anthony De Vito, ale w ciągu pierwszych kilkunastu minut rozmawiały­ śmy tylko po polsku, zapominając o właści­ cielu wozu. Kiedy zorientowałam się, że to nietaktow­ ne, przeprosiłam go. — O, doskonale was rozumiem. Ciekaw tylko jestem kiedy się rozstałyście? — Dwadzieścia siedem lat minęło. Był zaskoczony i zapewniał, że sprawiamy wrażenie przyjaciółek, które właśnie kończą zaczętą przed tygodniem rozmowę. — Nieprawdopodobne, żeby po tylu la­ tach... Przerwałam mu okrzykiem zachwytu, bo daleko przed nami pomarańczowa kula słoń­ ca zsuwała się ku horyzontowi, jakby ucie­ kając pod naporem granatu, zalewającego 9

niebo od północnego wschodu. A na tym barwnym tle — drapacze Manhattanu. I nagle kilkanaście szyb najbliższych wie­ żowców rozbłysło amarantem, a potem na­ stępne i jeszcze następne stawały w ogniu. Piękne refleksy zachodu. A zaraz potem w prostokątach okien zapalała się elektrycz­ ność — na górze, na dole, znów wyżej, gdzieniegdzie całe piętra, aż wreszcie gir­ landy świateł oplotły wszystko dokoła i most przed nami. Czerwień ginącego słoń­ ca jeszcze walczyła ze światłem neonów, by mu za chwilę ustąpić. Cudowne, nie­ porównywalne z niczym zjawisko! I już na granacie nieba miałam najpiękniejszą pa­ noramę Nowego Jorku i orgię świateł. — To z tysiąca i jednej nocy, nie uprze­ dziłaś mnie, Ewa... — Ja sama oglądam to po raz pierwszy. Trzeba trafić na moment zachodu... — To Bagdad, doktor Mędryk, ale nie wszystko tam w środku jest takie piękne, niestety. Przypomniałam sobie list Grażyny: „Pro­ szę Cię, nie sądź Ameryki po Nowym Jorku. Patrz tam do góry, nie na ziemię. Nie prze­ strasz się brudu...” Ale chociaż jej wierzy­ łam, na razie nic nie mogło zatrzeć wrażenia bajki. Wjechaliśmy do centrum. Patrzyłam na Broadway, rozbłyskujący istną orgią świa­ teł, ale w oczach miałam wciąż widziany 10 przed chwilą obraz zachodu, który wydał się jedną z amerykańskich reklam. — Tu idzie „Godfather” — powiedział mister De Vito. Spojrzałam we wskazanym kierunku, ale wielkie kolorowe napisy nic mi nie mówiły. — Tu też — zawołał przed następnym kinem. Zerknęłam przez grzeczność, ale bardziej byłam zaabsorbowana widokiem smukłej dziewczyny w wojskowym szynelu, który w rytm kroków rozchylał się, ukazując gołe i piękne ciało, a przecież nikt się za nią nie oglądał. De Vito jechał wolno mimo hałaśliwych, ponaglających sygnałów. Pokazywał mi mia­ sto. Patrzyłam zachłannie. Na trotuarach, tuż przy jezdniach, siedzieli brodaci mło­ dzieńcy, dalej wysoki Murzyn ze wzrokiem wbitym w jakiś daleki punkt stał wygięty ku tyłowi, jakby nie chciał poddać się no­ gom, które parły go naprzód. Dziewczęta w kolorowych sukniach z obnażonymi do pasa plecami i spadającymi na nie długimi wło­ sami wydawały się beztroskie jak wszystkie dziewczęta świata, kiedy mają przed sobą perspektywę zabawy. Bo Broadway kusił. Każda restauracja, bar, kino, teatr, kaba­ ret — wszystko barwą neonów ściągało uwa­ gę przechodniów. — I tu „Godfather”... Ten spokojny głos pana De Vito stawał 11

się nudny, więc zapytałam Ewę, o czym on mówi, co to za rewelacyjny film. — To „Ojciec chrzestny” — powiedziała szeptem, który widocznie dotarł do Amery­ kanina. — Doktor, ty nie wiesz, co to jest „God- father”? — głos był wyraźnie zawiedziony. Speszyłam się. Nie wiedziałam. Powin­ nam wiedzieć? — W Polsce jeszcze nie wyświetlają — zaczęła mnie usprawiedliwiać Ewa — więc skąd może... — Cały świat zna... Byłam zdruzgotana. Paliłam się ze wsty­ du. Klęłam moje nieuctwo, by w parę dni później złość przelać na ulubiony skądinąd „Przekrój” za to, że „Godfather” przetłu­ maczył na „Wujaszek”. Gdybym owego pierwszego dnia zapytała o cokolwiek na te­ mat filmu, być może przypomniałabym so­ bie mafijną treść w skrócie podawanej przez „Przekrój” książki Mario Puzo. Ale „Wuja­ szek” to „Wujaszek”... Musiałam mieć zatroskaną minę w czasie tej pierwszej przejażdżki, bo Ewa, przery­ wając moje nagłe milczenie, powiedziała: — „New York Hilton” to najnowocześ­ niejszy hotel w Rockefeller Center. By nie wydać się niewdzięczną, zapyta­ łam: — Daleko to od Piątej Avenue? Równie dobrze mogłam zapytać o Wall Street, niewiele by mi to dało, ale Ewa ucie­ szyła się. — Następna, naprzeciwko „Radio City”. — Aha! — zrobiłam „inteligentną” uwa­ gę­ — Miałaś być w „Astorii”, ale dopiero od jutra będzie wolny pokój. Tam zatrzy­ mują się prawdziwi milionerzy! — Wiesz... jakoś wytrzymam z tymi mniej znaczącymi — uspokoiłam Ewę, śmie­ jąc się. Podjechaliśmy pod kryty dachem podjazd i na próżno szarpałam klamkę. Odpowiedni guziczek po naciśnięciu zamykał okno, inny otwierał drzwi auta. Hotel znajdował się na szerokiej Avenue of the Americas, która powinna nazywać się Szóstą, jako że leży tuż za Piątą Aleją... Wkrótce miało się okazać, że wypadnie mi rozplątywać wiele takich zawiłości. Przed „Hiltonem”, ograniczonym 53 i 54 Ulicą, portierzy przyjmowali gości, których dwukierunkowa fala zamierała jedynie w godzinach świtu. Wydawało się, że- umun­ durowani pracownicy bez przerwy przy­ wołują i odprawiają taksówki, wnoszą ele­ ganckie płaskie walizy, pudła z kapeluszami, wciskają pod ramiona pudle i koty, z który­ mi właścicielki nie mogą się rozstać nawet na czas podróży. Kiedy siąpi deszcz, goście kroczą nieśpiesznie pod wielkimi parasola­ mi, rozpiętymi jak baldachimy, odprowa­ 13

dzani do aut przez usłużnych portierów ze znakami hotelu. Nas nie prowadził żaden z tych kapiących złotem mężczyzn, bo nasz cicerone, mister De Vito, sam uginał się pod ciężarem mojej skórzanej walizy, z zawartością przekracza­ jącą przepisowe dwadzieścia kilogramów. W drugiej ręce niósł wiśniową torbę, z któ­ rej znów wystawała śmieszna głowa lalki- -brzyduli. — Doktor, przywiozłaś pół Polski? Chwila zastanowienia. — Nie, trzy czwarte. — Doktor, lubi pani żarty? — Oh, yes, mister De Vito, bardzo lubię. Cóż, rzeczywiście przyjaciele użyli mnie za zamorskiego pocztyliona, więc walizka pęczniała od cepeliowskich serwetek, wyci­ nanek i suszonych kwiatków — wszystko dla rodziny i znajomych. Nawiasem mó­ wiąc, później przekonałam się, że obdaro­ wujący przeważnie zapominali o poprzed­ nich upominkach i dublowali swoje pre­ zenty. Na razie mister De Vito dźwigał całą tę cepeliadę, a ja próbowałam chłonąć każdy szczegół otaczającej mnie nowej rzeczywis­ tości, nadal odsuwając myśl o celu podróży. W recepcji pan De Vito poszeptał z wy­ twornym urzędnikiem, po czym obaj usiło­ wali napisać na kartoniku coś, co im naj­ wyraźniej nie wychodziło, bo zakłopotani zwrócili się do mnie: — Doktor, napisz tu swoje imię i naz­ wisko. Podałam paszport, ale nie był potrzebny. Wkrótce dostrzegłam, że siłę równie magicz­ ną jak dolary innych ma legitymacja służ­ bowa pana De Vito. Wystarczała, by nas przepuszczano bez słowa, by nam się kła­ niano, ufano, uważano za przyjaciół... W windzie dwie rzeczy jak magnes przy­ ciągały oczy hotelowych gości: ruda głowa lalki i moje róże. Wysiedliśmy na dwudziestym dziewiątym piętrze, llolik prowadzący do mojego po­ koju oddzielony był wnęką od długiego ko­ rytarza, miał inny, bogatszy wystrój, a vis a vis moich drzwi znajdowały się dru­ gie — to natychmiast zanotowałam w pa­ mięci, te szczegóły miały dla mnie znacze­ nie. Kiedy weszliśmy do pokoju, błyska­ wicznie go zlustrowałam. Okna. Było ich, jak na moje potrzeby, za wiele — zajmowały cały narożnik. Biurko z wmontowanym telewizorem, długa szafa w ścianie, stolik z lampą i dwoma fotelami, szerokie łoże, nocne szafki, taborety... — Będzie wygodnie? — zapytał mister De Vito, rozluźniając krawat i ocierając czoło. — O tak. Tylko to... — pokazałam dodat­ 14 15

kowe drzwi w pobliżu łóżka. Pan De Vito energicznie podszedł, do nich i szarpnął gał­ kę. Nie puściły. — Zamknięte. — Z tej strony. A z tamtej? Ucieszony trafnością mojej uwagi, obie­ cał dowiedzieć się, dokąd prowadzą. Chcia­ łam prosić, by zrobił to zaraz, bo nagle po­ czułam, że stoję już dwiema nogami na ob­ cej ziemi, mimo dwudziestodziewięciopiętro- wego oddalenia od niej. Zupełnie niespo­ dziewanie dla siebie samej doznałam lęku, że oto za chwilę zostanę sama. Nie potrafi­ łabym wyjaśnić, jakie były przyczyny ta­ kiego stanu, w każdym razie z ulgą przyję­ łam propozycję wspólnego wypicia herbaty i byłam za nią szczerze wdzięczna panu De Vito. — Doktor, co byś powiedziała na szklan­ kę herbaty? — Powiedziałabym: okay! — A... na rozmowę o Majdanku? — Powiedziałabym: trudno, okay! Doskonała w tłumaczeniu Ewa wiernie oddawała sens moich słów. Anthony roześ­ miał się. W dobrym nastroju zjeżdżaliśmy na par­ ter. Ewa — bo cieszyło ją spotkanie ze mną. Ja — że nie zostanę sama. Anthony De Vito — w nadziei uzyska­ nia bliższych informacji o Braunsteiner. W herbaciarni pan De Vito przedstawił się jako szef śledczy, współpracujący z głów­ nym prokuratorem Schiano. Trochę mnie tym rozczarował — sądzi­ łam, że przydzielono mi „goryla” — zaraz jednak dowiedziałam się, że „oko pańskie konia tuczy”: oto mister De Vito sam ściąga świadków dosłownie z całego świata i — to już z własnej woli — opiekuje się nimi w Nowym Jorku. Jakby na przekorę wiado­ mość ta nie tylko mnie nie uspokoiła, ale jeszcze zwiększyła moje podejrzenia. Do licha, widać wszystko może się tu, w Ame­ ryce, zdarzyć, skoro sam szef chroni świad­ ków. Mister De Vito mówił wolno i wyraźnie, abym go zrozumiała, mimo to czekałam na dosłowne tłumaczenie Ewy. Wolałam być ostrożna. Przyjechałam tu nie tylko jako Danuta Brzosko-Mędryk, ale głównie jako przedstawicielka dawnych więźniarek Maj­ danka, ba — w swojej megalomanii ży­ wiłam przekonanie, że... reprezentuję Pol­ skę! Od początku rozmowy niepokoiły mnie dwie rzeczy. Pierwsza — czy byłam odpo­ wiednim dla toczącej się sprawy świadkiem, skoro na własne oczy nigdy nie widziałam Braunsteiner w bezpośredniej akcji zabija­ nia ludzi. Czy jej udział w selekcjach będzie uznany przez amerykańskie prawo za zbrod­ nię? Druga — czy strażniczka z Majdanka 2 — Czy św iad ek ... 17

ma własne dzieci i czy są one na sali roz­ praw? O pierwszą zapytałam. — Doktor Mędryk, jest pani świadkiem jej udziału w selekcji dzieci... — I kobiet — uzupełniłam. — Ale czy amerykańskie... — My uznajemy to także za bezpośredni udział w zbrodniach — wyjaśnił, ale mój niepokój nie ustąpił, bo wcale nie chciałam przeważać szali sprawiedliwości. Dlaczego? Nie było mi, oczywiście, żal tej kobiety, ale słowo „więzień” zawsze będzie wywoływało skurcz serca. Może więc ktoś zapytać: czy popełnione przez nią zbrodnie nie wymagają kary? Odpowiem, że gdyby mogła poznać ssący wnętrzności głód i rozpacz matkij?'której gazowano dziecko, i dramat żony, na której oczach zabijano męża — byłaby to dla niej właściwa kara. Ale jak może doświadczyć tych uczuć w zasobnej Ameryce? Sumieniem? Żalem? Po co więc przyjechałam, jeśli nie ocze­ kuję dla niej kary? Bo chciałabym, aby odczuła pełną odpo­ wiedzialność za dokonane zbrodnie. Łudzi­ łam się, że potrafię odtworzyć przed nią gro­ zę tamtych lat i hańbę jej czynów, wstrząsnę jej sumiesniem, zmuszę ją, by choć na krótko żyła śmiercią tamtych ludzi... Tak myślałam. Ale kiedy śledczy De Vito 18 zadawał szczegółowe pytania, recytowałam odpowiedzi, które jednak nie świadczyły o silniejszym emocjonalnym zaangażowaniu w opisy Kobiecego Pola, pracy więźniarek, bezmiaru ich cierpień. Chociaż mówiłam dość szczegółowo, myślami byłam ciągle przy wyimaginowanym obrazie dzieci Her- miny Braunsteiner. Czy są duże? Co sądzą o matce? Czy prze­ rażone są jej zbrodniami? A może w nie nie wierzą? I przypomniałam sobie stojące na eses- mańskich biurkach fotografie dzieci SS- -obersturmfiihrera Waltera Langleista, SS- -untersturmftihrera Antona Ternesa, dokto­ ra Maxa Blankę. Córka doktora Blankę w czterdziestym trzecim roku miała kilka lat. Czy teraz jak ojciec uważa, że „dienst ist dienst” i wybaczyła mu śmierć tysięcy dzie­ ci i dorosłych, których skierował do komór gazowych? Opłakuje śmierć przedwcześnie zmarłego ojca czy może spotyka się z nim potajemnie i oboje oczekują przedawnienia zbrodni? Niemiecki sędzia, tropiący hitlerowskich zbrodniarzy, powiedział, że doktorzy Max Blankę (numer NSDAP 152897) i Heinrich Rindfleisch nie żyją, że istnieją akta ich zgonów. Panie sędzio, a dlaczego ja mam wierzyć papierom? Dlaczego właśnie ci dwaj zmarli przedwcześnie? Więźniowie Majdanka wie- 19

dzą, ze ke Bodmann i Rindfleisch, kazali w ypiy- c fałszowane akta zeonów 3 ke. B o d i n T - ' "iemieCCy lekarze: B1“ Ojciec zgonow „ a r s g nu. „zmarli na zapalenie płuc.” nie m L ^ C2eg° °! dwaS ^ ^ o w ie fatszu ma w t u L T 2^ Jime? PaPiery kt°ś razv „ Ęił k ’ gdZle Są ich ciała? Ileż to letów M T an° Udowodnić znalezienie szkie- ra T w S M ! ° rmanna CZy M flllt ce Południowcy aZUIe' “ ^ W Amer>'- N iem ek zhWddkiem ^ ‘"krnych przez .. , zbrodni, wiem bardzo wiele o be o 0h Herminy Braunsteiner, a mimo' ecnosc jej dzieci na sali sądowej byłaby dla mnie wstrząsająca. J Y Y kUkU laty by,a żona jest cia t Stelna źalih s* . że jej syn krew „ £ n,apl! tnowany zdradą ojca. Czy fetdz l dyKalItstó"* musi być dla X t a d 2nakiem K a in a ? ° ic o " ie d z tlf r “ “ yny d2ieCk aIe dzieci za ro-^cow. Gazie jest prawda i racja? na twierdzi> że me widziała jakby dZ16C1 ~ powiedział śledczy, jakby odgadując moje myśli. Jak to? A siedem tysięcy dzieci z Za mojszczyzny? A mały H em t Jzym atki, fel den z tych, którzy uniknęli śmierci? A Świetlana Saczyłowa? Wasia Kozłow? A urodzona na Majdanku Stefa Grabuś? A tysiące dzieci znaczonych gwiazdą Da­ wida? — Pewnie zbyt gwałtownie wylicza­ łam, bo nagle dostrzegłam odwrócone w na­ szą stronę głowy kawiarnianych gości i wte­ dy dopiero zorientowałam się, że Ewa wcale nie tłumaczy, że poddaje się tylko wywoły­ wanym obrazom i opisuje je własnymi sło­ wami. Ale słowa i jej, i moje odzwiercied­ lały prawdę o gazowanych, zamęczonych dzieciach Majdanka. A potem nagle zamilk­ łyśmy, przeżywając tamten koszmar. Mil­ czałam i wtedy, kiedy Ewę poproszono do telefonu. Wróciła podniecona. — Mister De Vito, Broadwayem szedł po­ chód. Milcząca manifestacja przeciwko zbyt długo ciągnącej się sprawie Braunsteiner. Szli nie tylko dawni więźniowie, przyłączyli się do nich przechodnie. Wie pan o tym? Śledczy uśmiechnął się i skinął głową. Wiedział, a ja zaczęłam bać się jego wszech­ wiedzy. Kiedy wracaliśmy na górę, mister De Vito zapytał, czy o ósmej rano mogę być gotowa do wyjścia. — Kiedy? Do czego...? — Pojedziemy do prokuratora — do­ strzegł moje zaskoczenie, więc zaczął mnie 21

uspokajać, że to będzie tylko wstępna, zapo­ znawcza rozmowa, że na chwilę, ale ja znów poczułam, że ciągnie mnie ku ziemi rzeczy­ wistość w postaci prokuratora. — Więc o ósmej — powtórzył śledczy. O, nie! Nie wcześniej jak o dziewiątej trzydzieści — oświadczyłam kategorycznie, bo zaskoczyło mnie to amerykańskie tempo. Obiecano mi w Warszawie dzień, dwa na aklimatyzację, bo sześciogodzinna różnica czasu mogła mieć zły wpływ na moje samo­ poczucie, a co za tym idzie — na zeznania. I wytargowałam półtorej godziny. Mister De Vito, jakby w nagrodę, podszedł do telefonu i połączył się z kuzynami w Hartford, zgadując, że Grażyna i George pomogą w czekających mnie trudnych dniach. Potem jeszcze raz zapytał, czy mi będzie wygodnie, i odwrócił się ku wyjściu. — Doktor, drzwi trzeba zamykać. — Oczywiście. — Ale nie tylko na klamkę. Także na łań­ cuch. I proszę nikogo, absolutnie nikogo nie wpuszczać. I nie dawać nikomu telefonu bez mojej wiedzy. — Więzienie? Pani żartuje — oburzył się mister De Vito. Kiedy żegnałyśmy się z Ewą, śledczy niby przypadkowo pchnął drzwi prowadzące „do­ nikąd , potem w wejściowych sprawdził za­ mek i łańcuch. 22 Proszę zaraz za nami zamknąć. Dobrze, dobrze — roześmiałam się, udając rozbawienie, ale natychmiast po zało­ żeniu łańcucha pobiegłam do okien, aby szczelniej zasunąć kotary, potem zajrzałam pod łóżko, weszłam do ściennej szafy, do ła­ zienki i dopiero wtedy włączyłam telewizor, by przy akompaniamencie kowbojskich strzałów rozpakowywać walizkę. Z czułością patrzyłam teraz na wystraszone oczy war­ szawskiej lalki — była już jedynym łączni­ kiem z bliskimi. Z ulgą myślałam, że skoń­ czył się nareszcie ten przydługi dzień, że uliczny hałas nie dosięga dwudziestego dzie­ wiątego piętra, że w końcu odpocznę. Tele­ wizja zaczęła mnie nużyć, więc ją wyłączy­ łam i właśnie wtedy nagły huk wytrącił mi z ręki sukienkę, którą miałam powiesić w szafie. Był to suchy trzask kinowego kolta, a przecież telewizor był już zamknięty... Błyskawicznie spojrzeniem ogarnęłam ok­ na — firanki ani drgnęły, zresztą trzask do­ biegł od strony łazienki. Odczekałam chwilę, potem na palcach podeszłam do drzwi i wsu­ nęłam ostrożnie głowę, w każdej chwili go­ towa cofnąć się. Luksusowe wnętrze, nisko wpuszczona wanna, umywalka z koloiowy­ mi mydłami — nic się na oko nie zmieniło. Trach! Trach! Odskoczyłam. Czy to taki właśnie jest od­ głos strzału z tłumikiem? Obiegłam spojrze­ niem wszystkie kąty. Skąd szedł ten trzask? 23

Nagle olśniona spojrzałam na lustro. Ależ oczywiście! Dla mnie było lustrem, dla in­ nych szybą, przez którą mnie obserwują. Pamiętam taki film... Idiotka! — skarciłam się w duchu. _ Strzelec musiałby być niedorajdą, żeby do tej pory nie trafić. Zatem nie lustro? Po­ nownie wsunęłam głowę do łazienki i ostroż­ nie, zza futryny, śledziłam kafelek po kafel­ ku. Nagle w załamaniu ściany dostrzegłam metalową gałkę. Dałam susa w tę stronę i kiedy już miałam jej dotknąć, znowu roz- lpgł się trzask. Przemogłam lęk. Szarpnęłam gałkę i — parsknęłam śmiechem. W małej lodówce-zamrażalniku kawałkami odpadał lód. Pysznie smakował z wodą z kranu, gdy — by uniknąć dalszych emocji — siad­ łam w fotelu z prospektami, znalezionymi na biurku. ,,«New York Hilton» jest dla Państwa ide­ alnym miejscem zamieszkania — czytałam. ■Ma dużo światła, piękne pokoje, w każ­ dym z nich regulację ogrzewania i klimaty­ zację, w łazience mini lodówkę-wytwarzacz lodu i ogrzewaną podłogę... Kuchnia jest międzynarodowa, a trzypoziomowy garaż eliminuje troskę Państwa o parking... »New York Hilton« ma 2153 wspaniałe pokoje, sale bankietowe od 20 do 3500 osób. To wszystko w oprawie romantyzmu i kom­ fortu zapewni Państwu zamieszkanie w »Hiltonie«”. Sprawdziłam. Podłoga w łazience istotnie była ciepła. Klimatyzacja z mnóstwem gałek, kręcących się w obie strony, przypominała mi poczciwe pokrętła przy żeberkach nasze­ go warszawskiego centralnego. Telewizor był sprawdzony. Kuchnię odfajkowałam wypi­ ciem na dole herbaty. Jeżeli chodzi o garaż — uwierzyłam. Natomiast co do nastroju miałabym zastrzeżenia. Nie czułam się naj­ lepiej. Ale może to opinia zbyt subiektywna? Liczby pokojów postanowiłam nie spraw­ dzać, natomiast łatwiej mi będzie ustalić, izy bot( 1 rzeczywiście ma trzydzieści dwa piętra, Po kąpieli w cudownie miękkiej wodzie, osuszona nagrzanymi ręcznikami, wyciąg­ nięta w wygodnym łóżku zastanawiałam się, ile zaoszczędziłabym na dietach, gdybym mieszkała w malutkim, skromnym hoteliku. Ale zaraz pomyślałam, że raz się żyje i po­ winnam zaufać amerykańskiemu rządowi, który nie da mi umrzeć z głodu po potrą­ ceniu sumy za hotel. Przypomniałam sobie rozmowę z konsulem w Warszawie, który oznajmił mi, że dziennie otrzymam osiem­ naście dolarów. — A ile kosztuje hotel? — zapytałam go wówczas. — Piętnaście, szesnaście dolarów... 25

— Za dwa dolary wyżyję? Konsul wydął usta i roześmiał się. — Nie dadzą pani umrzeć z głodu w Sta­ nach. Mam nadzieję, panie konsulu. Tak ,.pocieszona ’ głęboko wciągnęłam klimatyzowane powietrze i nim zdążyłam pomyśleć, że w Warszawie dzieci już idą do szkoły, zasnęłam kamiennym snem. Rano musiałam bardzo się spieszyć, że­ by zdążyć na czas. Wpinałam ostatnią szpil­ kę we włosy, kiedy rozległo się pukanie. — Who is there? Tony... De Vito — poprawił się przy­ były. Otworzyłam drzwi najpierw z łańcucha, potem z zasuwy. — Very good, Danuta... You are Danu­ ta — pokazał mnie, a potem siebie: — I am Tony. Było to jak na pierwszej lekcji angielskie­ go. Musieliśmy jakoś sobie radzić, nie ma­ jąc na razie tłumacza. Mister De Vito... — zaczęłam, ale mi przerwał: — Tony... — Nie, nie, to nie jest forma, którą potra­ fię zaakceptować. Ale on, uśmiechnięty, powiedział, że to zwyczaj amerykański i że przywyknę. Nie przywykłam. Znowu służbowa limuzyna i ulice Nowego 26 Jorku. Przyznaję, w centrum czyste, świeżo po nocy umyte. — Wiesz, co to jest? Drgnęłam w obawie przed nową kompro­ mitacją, ale widok dziesiątek flag uratował mnie. — Gmach Organizacji Narodów Zjedno­ czonych — wycedziłam nieomal urażona. Wyraźnie się ucieszył. — You are right, Danuta, masz rację... Potem woził mnie wzdłuż brzydkiego por­ tu nad Hudsonem. W pewnej chwili powie­ dział: Il’s linrnigration and Naturalization Sriwici!. Wjeżdżając do wielkiego garażu, miałam wrażenie, ze zapadam się w czeluść piekła. Kiedy De Vito uzgadniał jakieś sprawy z kierownikiem garażu, ja obserwowałam uma- zanego smarem młodzieńca, który nie mógł otworzyć drzwi wiśniowego forda, bo samo­ chody zbyt ciasno stały jeden przy drugim. Trzeba było przesunąć czarny old mobil, więc młodzieniec wszedł do niego, przekręcił klucz w stacyjce, silnik zawarczał i natych­ miast maszyna ruszyła do przodu, trochę wi­ docznie za daleko, bo zaraz cofnięto ją i na­ gle trach — zderzenie z wiśniowym fordem. Wgnieciony tylny lewy błotnik. Tak jakby się nic nie stało, młody człowiek spokojnie wsiadł teraz do forda. Znowu manewrował przy nagłym zainteresowaniu dwóch innych

robotników i ruszył. W lewo, w prawo, tro­ chę za dużo do przodu, więc trzeba cofnąć i — mm zdążyłam krzyknąć — rozległo się tarcie blachy o betonowy słup, podtrzymu­ jący strop garażu. — Okay, Stephan, it’s okay! — zawołali męzczyzni i... spokojnie odeszli do swoiei pracy. J A Stephan bez jakiejkolwiek troski, po­ gwizdując, otwierał bagażnik uszkodzonego służbowego wozu. Śledczy dostrzegł moje zaskoczenie. — To nie jego, tylko rządowe, dlaczego ma się martwić? — Ale w głosie wyczułam nutkę sarkazmu. — Gdyby prywatny, mu­ siałby płacić... A jak pan odnajdzie w tym tłoku swói woz? J Teraz, dla świadków, dostaję wyjątko­ wo zwykle ten sam, wygodny i elegancki. Ale normalnie każdemu wyjeżdżającemu na miasto urzędnikowi kierownik daje kolejny numer wozu, jaki jest wolny. I dysponuje mm do powrotu do biura. A potem... jeśli wyjeżdża drugi raz? — Znowu dostaje taki, który akurat jest wolny. J Popatrzyłam na dziesiątki wozów służbo­ wych ze znakami rejestracji państwowej. — A kierowcy? — Kto, proszę? — zdziwił się pan De Vito. Czy miałam mu opisać znudzone miny kierowców, oczekujących na panów dyrekto­ rów i prezesów? Budynek Immigration and Naturalization Service przy West Broadway 20 robił wra­ żenie nowoczesnego wieżowca. Wchodzących lustrował przystojny Murzyn, a za wysokim biurkiem siedziała uśmiechnięta urzędnicz­ ka. — Hello, mister De Vito! — Hey! Tłum cisnął się do windy, ale opiekuńcze ramię oddzielało mnie od napierających lu­ dzi. Mister De Vito nacisnął guzik czternaste­ go piętru. 7. windy przez wąski korytarz weszłam do wielkiego jiokoju, w którym stało kilka biu­ rek. Pomyślałam o małych, dwu-, trzyoso­ bowych pokojach warszawskich biur, o kolo­ rowych zasłonach, kwiatkach w oknach, pocztówkach pod szklanymi blatami stoli­ ków. . Wszystkie twarze uniosły się znad papie­ rów. — Hello, Tony! Hello! Hey! — rozległy się pozdrowienia skierowane do śledczego, ale wszystkie oczy mnie przecież lustrowały. Wiedzieli już pewnie, kim jestem i skąd przyjechałam. Byli mnie ciekawi. A ja mia łam żołądek zwinięty w naleśnik, kiedy śledczy otworzył drzwi gabinetu prokurato­ ra.

Na progu stanęłam osłupiała i powoli, po­ woli żołądek z rulonika wracał do normalne­ go kształtu, bo naprzeciwko wejścia na sto­ jaku zobaczyłam plan Majdanka. I para­ doks — to, co normalnie wywołuje niepokój, tym razem pomogło mi się opanować. Po­ czułam się tak, jakbym za oceanem znalazła raptem skrawek ziemi polskiej, a na niej moje przyjaciółki, z których całe życie czer­ pię siłę... Zza biurka wyskoczył przystojny brunet o oczach koloru węgla. Prokurator. Naj­ pierw wyciągnął rękę, potem chwycił mnie za ramiona i potrząsając nimi, powtarzał: — Doktor Mędryk, jestem szczęśliwy, wi­ dząc panią. Cieszę się... bardzo się cieszę. How are you? Starałam się odwzajemnić uśmiech, ale wciąż mnie zaskakiwała ta cordialite obcych ludzi. I zaraz pomyślałam, czy to nie plotka, że Amerykanie nie uznają naszych europej­ skich form towarzyskich, bo kurtkę zdjęto mi delikatnie z ramion i umieszczono na wieszaku, potem przysunięto fotel i zapyta­ no, czy mam ochotę na kawę. Nie miałam. Czy palę? Też nie. Uwaga! Miej się na baczności — na­ kazałam sobie, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł jeszcze jeden uśmiechnięty urzęd­ nik. Potem stwierdziłam, że nie tylko uśmiech, 30 ale i poklepywanie petenta po ramieniu w amerykańskich biurach wcale nie oznacza załatwienia sprawy. — Jestem tłumaczem. Skończyłem prawo. Urodziłem się w Polsce, a przyjechałem tu jeszcze przed wojną. — Bardzo mi miło. — Jak się pani podoba Ameryka? I nie czekając na odpowiedź, dodał: — Życzę pani miłego pobytu u nas. Spotykałam później różnych ludzi: panie domu, urzędników, ekspedientki, taksówka­ rzy, kelnerki — wszyscy oni, dowiadując się, że jestem Polką, o czym prawie zawsze z. odrobiną niepodważalnej dumy informo­ wał mister De Vito, powtarzali to pytanie i życzenie. Zapewne mówili to samo Chiń­ czykom i Szwedom, i wszystkim swoim goś­ ciom, ale mnie wydawało się to wówczas niesłychanie miłe i tylko dla mnie przezna­ czone. Po wstępnych grzecznościach prokurator Vincent Schiano zaczął mnie pytać o Maj­ danek. Tłumacz okazał się człowiekiem o rozległych zainteresowaniach, miał wprost fenomenalną pamięć, w dodatku ani okupa­ cja, ani hitleryzm nie były dla niego sprawą obcą, chociaż wyjechał z Polski przed trzy­ dziestym dziewiątym rokiem. Znał także moją książkę o Majdanku, co niesłychanie ułatwiło nam rozmowę z prokuratorem. Ale 31

bym chciała, przekazać wam taimegu gu­ zowego klimatu, opowiedzieć o wartości okruszyny chleba czy kiopli wody... _ Kiedy na Piątym Polu zorganizowano kuchnię? , . .. — Który z panów był więźniem Majdan­ ka? _ odpowiedziałam pytaniem na pyta­ nie. — Tak dobrze znacie temat... Spojrzeli na mnie zaskoczeni. Żaden. Pro­ kurator Schiano był ochotnikiem w drugiej wojnie światowej i z grupą kilkudziesięciu amerykańskich żołnierzy został skaza y — yntWowców na śmierć. Cudem J J okazało się, że jako pracownik Urzędu Imi- gracyjnego nie może on być moim urzędo­ wym tłumaczem. Już pierwsze pytania prokuratora Schia­ no, bardzo rzeczowe, zdumiały mnie. Znał on nie tylko plan Majdanka, ale też historię powstania tego obozu, nazwiska funkcjona­ riuszy SS, obsługi, ważniejsze wydarzenia, ba — nawet nazwiska niektórych więźniów. Było to dla mnie taką samą niespodzian­ ką, jak wisząca na ścianie gabinetu plansza z siatką struktury hierarchicznej SS i mapa Europy z rozsianymi na niej obozami kon­ centracyjnymi, które zobaczyłam na ścianie gabinetu. Który z nich był więźniem Majdanka? — myślałam. — Bo mister De Vito poprzed­ niego dnia zaskoczył mnie znajomością te­ matu, a dzisiaj Schiano mówił jak stary ka­ cetowiec. O Majdanku wiedzieli dużo, bar­ dzo dużo, mimo to nieustannie pytali, i to nie tylko o Braunsteiner, ale o szczegóły życia obozowego, o ludzi SS i o moje prze­ życia. Serdecznością starali się rozwiązać mi język. Nie mogłam jednak opowiadać. Pro­ siłam, aby zadawali mi pytania. — Czy pani dobrze pamięta twarz Her- mifty Braunsteiner? — Nie zapomnę tej twarzy nigdy, tak jak nie potrafię zapomnieć komendantki Elsy Ehrich, Hildegardy Lachert, Alice Orłow- sky i innych, ale też nie potrafię, chociaż­ Kiedy o ósmej rano zz wr, De Vito zapukał, byłam już go miast otworzyłam drzwi. doktor nie pyta — urwałam. — Dlaczego — Przecież., skąd mogłam wiedzieć, że to on? Bezceremonialnie stanął w dr zienki, kiedy szminkowałam usta 3 — Czy św iad ek

— Czy nie było jakiegoś telefonu? Myślę o obcych... — Nie... To znaczy... był, ale to pomyłka. — Tak? Kobieta? Mężczyzna? — pytał, ponad moją głową patrząc w lustro i przy- czesując włosy. — Nie pamiętam. — Kobieta? Mężczyzna? — powtórzył z naciskiem. — Kobieta. — Proszę sobie przypomnieć, co powie­ działa — tym razem jego oczy spotkały się z moimi i wcale nie były uśmiechnięte. — Czy wymieniła pani nazwisko? — Nie pamiętam, mówiła tak szybko... Ach tak, przypomniałam sobie... Zapytała, czy to numer dwa dziewięć zero osiem... — Doktor, jeśli będzie jakiś obcy telefon, proszę zaraz do mnie zadzwonić. — I w nocy? — roześmiałam się. — Even at night. Nawet w nocy — po­ wiedział. — Doktor, czy zawsze pani nosi włosy upięte w kok? — Nie, nie zawsze... — A luźno? Nigdy pani nie nosi zupełnie rozpuszczonych? Jak prawdziwa dziewczy­ na? Jak piękna polska dziewczyna? Wpadłam w jego żartobliwy ton. — Doktor Mędryk nie chodzi z rozpusz­ czonymi włosami jak dziewczyny, bo nie jest już dziewczyną. Jest polską kobietą. — I przedstawicielką Polski... Strzelił w dziesiątkę. Byłam. I dlatego musiałam uważać. — Doktor coraz lepiej mówi po angielsku. Doktor w pierwszych dniach nam nie ufała, prawda? — Nabieram wprawy. Skończyłam w Warszawie szkołę języka angielskiego... — Brawo! Doskonała odpowiedź. A teraz proszę o rozpuszczenie włosów. Zaprotestowałam. — Proszę je tylko rozluźnić, żeby nie tak surowo... I czy mogłaby pani włożyć tę jas­ ną sukienkę, w której była pani wczoraj? Włosy rozluźniłam, sukienka pozostała ta unii. Cios śledczego spoważniał. W Ameryce prasa jest potęgą. Urabia o p in ię ... Słyszałam. Zobaczysz... dzisiaj tam będzie teatr, a największy aktor to obrońca John Barry. Czy słyszałaś od Ewy, Nuny czy doktora Jerzego, że jestem wobec was nielojalny? Nie — odpowiedział sam sobie i ciągnął: — Ale chcę cię przygotować do dzisiejszego występu, bo my musimy wygrać... bo — poprawił się — prawda musi zwyciężyć kłamstwa. Ja sypiam po trzy, cztery godzi­ ny, nie widuję żony, dzieci, ten weekend spędzę na rozmowie ze świadkiem z Paryża. Nie robię tego dla kariery. Chcemy po­ kazać światu, że nie pochwalamy zbrodni. 35

Słuchaj, prokurator i ja... my weszliśmy już tak głęboko w wasze życie, że... że... wybacz mi... ale nam się wydaje, że byliśmy z wami na Majdanku. Może to nonsens, ale naszym pragnieniem jest... zobaczenie Majdanka. Przypomniałam sobie wczorajszą rozmowę z młodym reporterem, który mnie zapytał: — To tak wyglądają Polki? — Myślał pan, że wtargnę tu z nożem w zęoach i zatańczę kozaczoka? — powiedzia­ łam po polsku, co zaraz przetłumaczono na angielski. No... nie... — zaczął reporter, ale przerwał mu wybuch śmiechu. Młody czło­ wiek jednak nie dawał za wygraną. * Pani zawód? — Aktorka — odpowiedział De Vito, nim zdążyłam otworzyć usta. A gdzie pani jedzie po procesie? ~ Nie słyszałeś? Do Hollywood. A teraz koniec Wywiadu — bezceremonialnie wy­ pchnął opierającego się młodzieńca. Tamtego poranka, w piątek 22 września 1972 roku, odrobinę drżały mi ręce, ale sta­ rałam się ukryć to przed śledczym. Nie obchodziło mnie też — o dziwo! — poranne oglądanie miasta z okien służbowej limu­ zyny, któremu to zajęciu z takim upodoba­ niem oddawałam się przez pierwsze dwa m. Chciałam jak najszybciej zacząć zez­ nania przed sędzią, toteż ani rusz nie mo­ głam zrozumieć, co to jest „World Trade 36 Center”, który ma się znajdować w wykań­ czanych właśnie najwyższych wieżowcach Nowego Jorku, zwanych „Twings” — bliź­ niakami, stojących tuż przy Urzędzie Imi- gracyjnym. Zaraz po ich okrążeniu wjecha­ liśmy do garażu, przed którym stał już tłum reporterów. — Czekają... — Niech więc pan mnie wyprowadzi in­ nymi drzwiami. Proszę, niech pan mnie nie oddaje na ich żer. — Oni czekają na Braunsteiner. Nas nie zauważą. Wbrew temu zapewnieniu dostrzegli śled­ czego i zaraz nas dogonili. Zaczęła się roz­ mowa na temat jakiejś audycji, więc korzy- Kl.ając z zamieszania, uciekłam. Niedaleko jednak „Cameraman” był szybszy, zatrzy­ mał m n ie , poprosił o obejrzenie najbliższej wystawy, o półobrót, o spacer w stronę miasta. — Mister De Vito! — przywołałam śled­ czego. — Doktor, i to jest konieczne. To też na­ leży do sprawy. Nie będzie długo trwało, reszta po przesłuchaniu... — Proszę iść w stronę Broadwayu, ale nie za szybko. Niech pani najpierw obejrzy wystawę — instruował reporter — potem, nie oglądając się na pana De Vito, niech pani idzie wolno dalej... Kiedy już oddaliłam się od kamery, przy­ 37

spieszyłam kroku i w drzwiach restauracji, w której później codziennie jadłam śniada­ nie, zaczekałam na zdyszanego śledczego. Zanim przyniesiono nam tosty i kawę, śledczy oświadczył mi, że o piętnastej w tej właśnie sali odbędzie się... interview ze mną. Telewizja i prasa — bagatelka! A już myślałam, że z chwilą zakończenia sprawy będę zupełnie wolna. Teraz na nowo poczu­ łam się wytrącona z równowagi. — O czym będę rozmawiała? — O wszystkim. Oczywiście z wyjątkiem Braunsteiner, jeśli nie skończysz zeznań. — Przecież mam je skończyć dzisiaj do piętnastej. Sam pan obiecał. Skwapliwe przytakiwanie wcale mnie nie uspokoiło i zaczęłabym się z nim targować, gdyby nie przypadkowe spojrzenie na ze­ garek. Za dziesięć minut powinniśmy być w gabinecie prokuratora. Zaufaj nam, doktor. To wszystko jest potrzebne. Ludzie interesują się sprawą, świadczą o tym listy, telefony, prasa. Mam nadzieję, że i polscy dziennikarze zjawią się na sali. — Myśli pan? — ucieszyłam się i zaraz lżej mi się zrobiło, że nie będę sama. Gdyby tak pan Zakrzewski... jakże byłabym mu wdzięczna! — A Barry? — Barry? — powtórzył śledczy. — On kocha... — palcami wykonał gest, jakby 38 przeliczał pieniądze — on to bardzo kocha. I, Danuta, to jest furiat. Atakował Ewę, od­ dalony od jej twarzy o parę centymetrów, i o mało nie zachwiał jej pewności, że zdała maturę. Zaskakuje, usiłuje peszyć, ironizuje. Ale nie dasz się, prawda? Grzanka stanęła mi w przełyku, a kiedy właścicielka restauracji zaproponowała na­ stępną, tak głośno odmówiłam, że śledczy spojrzał na mnie uważniej. — Będzie dobrze, doktor Mędryk. Będzie okay! Wyszliśmy. Na ulicy, pod biurem, De Vito zawołał: — Patrz, jedzie! W czarnej limuzynie mignęła mi na pół zasłonięta gazetą jasna głowa Braunsteiner, obok niej dostrzegłam męski profil i zaraz zniknęli mi z oczu. — Danuta, idziemy. Nie drgnęłam. Wsparta czołem o szybę, dłonie przyciskałam do parapetu, jakbym chciała się z nim zespolić. W dole pod sobą miałam ulicę, po której bezustannie przesuwały się kolorowe auta, ale ich szum nie dochodził do czternastego piętra. — We have to go, doctor — powtórzył prokurator, ale nie mogłam się odwrócić, chociaż naprawdę rozumiałam ten pośpiech.

Przed kilku minutami byłam gotowa do wyjścia, ale właśnie wtedy wszedł De Vito i powiedział, że ona już jest, że siedzi za moim krzesłem, a ja odskoczyłam tak gwał­ townie, że ściągnęłam na siebie spojrzenia obecnych. — Oczywiście za ścianą... — wyjaśnił, śmiejąc się, prokurator. Wtedy podeszłam do okna, udając spokój, ale prąd, który przeszedł przeze mnie, był znanym sygnałem powrotu bólu. Mięśnie pleców i ramion stały się napięte, a ból można by nazwać przywidzeniem, gdybym nie musiała z wysiłkiem oderwać dłoni od parapetu, by na karku rozetrzeć zawsze to samo bolące miejsce. Kiedy Braunsteiner zerwała tamtej dziewczynie zawieszoną na szyi butelkę z wodą, pozostały po sznurku dwa krwawe śla­ dy. Stałyśmy wtedy obydwie na baczność: ona — bo chciała przemycić pod pasiakiem wodę, ja — bo nalałam tej wody z niemiec­ kiego czajnika. Przed nami Braunsteiner w charakterystycznym dla Niemców rozkroku, w lśniących oficerkach, całym ciałem odchy­ lona do tyłu śmiała się, wodę z butelki wy­ lewając na łeb wilczura. Sierść psa, nasy­ cona tłuszczem, utrzymywała drgające w słońcu cenne krople. Wszystkie trzy zna­ łyśmy ich wartość, właśnie komendant Florstedt kazał zamknąć dopływ wody w całym obozie. Zamach ręki, uzbrojonej w butelkę, tra­ fił w próżnię, bo więźniarka o ułamek se­ kundy wcześniej zrobiła unik i nim oboje — aufzejerka i wilczur — zorientowali się, wychudzona dłoń przejechała po mokrej sierści psa i błyskawicznie wróciła do spie­ czonych warg. — Danuta... Przy obrocie zderzyłam się z wyciągniętą ręką prokuratora. — Poproszę o wodę... Usłużnie podsunięto mi coca-colę, kawę i „seven-up” — wszystko, byłem tylko jak najprędzej wyszła. Wąskie korytarze wydawały się tego dnia jeszcze ciaśniejsze, a sprawiali to zapewne dwaj rośli młodzi ludzie, bacznie lustrujący przechodzących. Pod ciasno opiętymi mary­ narkami zapewne cały arsenał najnowszej amerykańskiej broni. Kogo oni mają bronić? Mnie czy jej? I przed kim? Który z nich jest przyjacielem? Przecież każdy znajdują­ cy się tu interesant jest moim potencjalnym wrogiem. Jeśli strzelą — kto zasłoni mnie sobą? Nie jestem ubezpieczonym amerykań­ skim milionerem, dla którego obcy miałby narażać życie. Czy obroni mnie czujny śledczy, czy żur- nalowo ubrany prokurator, który cytował mi swoje „złote myśli” i wiersze? Przed wejściem na salę rozpraw obejrza­ łam się. Twarz tłumaczki, pani Klary Schra- 41

ger, była ściągnięta, ale zmusiła się do uś­ miechu. You must be strong, doctor... musisz być silna — powtórzył szeptem De Vito. — Za tych, którzy już nigdy nie będą mogli powiedzieć prawdy. — Duża dłoń ujęła mnie za łokieć i skierowała ku ostatnim rzędom krzeseł. Sala przesłuchań mogła pomieścić kilka­ dziesiąt osób. Mimo to nie wpuszczono na­ wet urzędników — wstęp mieli jedynie dziennikarze. Telewizja i fotoreporterzy czekali na dole. Pełne światła pomieszczenie było klimaty­ zowane, ale czuło się ciepło nowojorskiego wrześniowego dnia. Może sprawiały to na­ grzane słońcem mury? Podium. Długi stół i pusty jeszcze fotel — miejsce sędziego. Z boku krzesło dla świad­ ka i miejsce dla stenotypisty. Poniżej po­ dium jeszcze dłuższy stół, przy którym rozkładali swoje papiery prokurator i śled­ czy. Byłaś ośrodkiem zainteresowania. Wszyscy dziennikarze stali, bez żenady patrząc na ciebie, obserwując każdy twój ruch, usiłując dosłyszeć rozmowę z tłumaczką. (Z listu Grażyny M.) J M P ’- ■ D n r/.r . Dreszcz był tak silny, że musiałam dłoń­ mi przytrzymać kolana. Oddech miałam płytki. 42 — Zimno mi... — szepnęłam, tłumacząc pani Klarze drżenie nóg. — Gorąco, chciała pani powiedzieć — po­ prawiła Klara, chociaż mówiłyśmy po pol­ sku. — Nie, zimno... Spojrzała zaskoczona i być może poszła za moim wzrokiem do miejsca, gdzie na jas­ nym tle filara odcinał się ostry profil Braunsteiner. To chyba urzędniczka Marta narzuciła mi na ramiona lekki sweterek, który odtąd już codziennie czekał na mnie na fotelu proku­ ratora, chociaż nie był więcej potrzebny. Z opuszczoną głową, by nie widzieć pro­ filu Braunsteiner, czekałam na tradycyjne: „Hear ye... hear ye... hear ye... the Honora- ble Juge of...” — ale nie wiem, czy te wła­ śnie sakramentalne słowa wypowiedział urzędnik, bo zaraz usłyszałam kroki sędzie­ go, a jednocześnie zobaczyłam rozwiane poły togi i ciemne, lśniące półbuty, szybko mijające rzędy krzeseł. Staliśmy, czekając na zajęcie przez niego miejsca na podium. Podniosłam oczy. Sę­ dzia Lyons, z chłopięcą twarzą i szpakowatą czupryną, sadowił się wygodnie w fotelu. Przed dwoma dniami zaszufladkowałam go jako „nieprzychylnego”. On jeden, witając się ze mną, miał twarz kamienną. Może tak zresztą być powinno, bo wymagała tego po­ waga urzędu? 43

Tylko sędzia ubrany był w togę, inni — prokurator, śledczy i obrońca — mieli na sobie eleganckie garnitury i koszule, ozdo­ bione szerokimi, wzorzystymi krawatami według najnowszej mody amerykańskiej. Sala bez portretów i ozdób, a flaga Sta­ nów Zjednoczonych stanowiła jedyny żyw­ szy refleks na tle monotonnej bieli. Wśród szeptów i szurania krzesłami do­ szedł mnie głos sędziego: — Trial Attorney, you may present your new witness h — Thank you, Your Honour, I will cali doctor Danuta Mędryk to the stand 12. — The witness may take the stand3 — zezwolił sędzia i głowy wszystkich dzienni­ karzy odwróciły się w moją stronę. — Powiedz, że jej nie wolno mówić, jeśli nie jest pytana. Ale ja nadal stałam. Czekałam na tłuma­ czenie, nie chciałam od pierwszej chwili popełniać błędów, wynikających z nie naj­ lepszej znajomości języka. Więc, stojąc, czekali i inni. — Doctor Danuta Mędryk, please — sze­ rokim gestem ramienia, wspinając się na palce, by dojrzeć mnie poprzez głowy in­ 1 Panie prokuratorze, może pan przedstawić swego nowego świadka. 2 Dziękuję, Wasza Wysokość, weawę doktor Da­ nutę Mędryk na ławę świadków. 3 Świadek może zająć miejsce na ławie świad­ ków. 44 nych, wzywał prokurator i nagle poczułam, jak lód spływa mi od krzyża do stóp, na moment paraliżując, i... znika. Wprawdzie szerokim łukiem ominęłam siedzących tuż przy przejściu Braunsteiner i jej męża, ale byłam już zupełnie opanowana. Mówiono mi, że kiedy usiłowałaś przybrać jak najodpowiedniejszą pozę, dziesiątki par oczu wy­ czekujących, zaciekawionych, życzliwych, obojęt­ nych lub wręcz wrogich spoczęło na twojej twa­ rzy, przesunęło się po sukience ku stopom, obu­ tym w ładne pantofle (pytali, czy polskie), by zno­ wu wrócić do twarzy, która mimo opalenizny była bledsza niż wczoraj. (Z listu Grażyny M.) Przy stole naprzeciw podium prokurator zajął miejsce środkowe, mając po lewej ręce śledczego De Vito, po prawej obrońcę Johna Barry’ego z firmy „Barry and Barry” z Long Island. Obok masywnego obroń­ cy przycupnęła jego osobista tłumaczka, Li­ dia Savoyka, bo mister Barry nie ufał urzę­ dowej. — Uważaj na tę Ukrainkę — szepnął mi rano któryś z urzędników. — Ta Ukrainka jest życzliwa dla Pola­ ków — zaprzeczył inny. John Barry kokosił się na krześle, śmiał, rozmawiał z prokuratorem, zagadywał śled­ czego — zaczynał grać, to było widoczne. Wiedział, że go obserwują, że opiszą, że bę­ dzie jedną z sensacji dnia. W pewnym mo­ mencie odwrócił się w moim kierunku i — 45

nie do wiary! — zrobił oko. Nie jakieś tam mrugnięcie, tylko „oko”, tak wyraźne, że musiał je dostrzec nie tylko sędzia, ale i ste­ notypista, i siedząca z boku pani Katty, tłu­ maczka z języka niemieckiego. „Oku” towarzyszył uśmiech, odsłaniający dwa rzędy zbyt równych i zbyt wypukłych zębów. Patrzyłam na niego, udając, że go nie wi­ dzę, i to speszyło go najwidoczniej, bo po­ czerwieniał, chwycił teczkę i zaczął prze­ rzucać papiery. Błazen, niebezpieczny błazen — pomyśla­ łam i powrócił niepokój, który Barry wy­ wołał przed półgodziną. Było to w gabine­ cie prokuratora, u którego niespodziewanie dla wszystkich zjawił się John Barry. Wśród zgromadzonego tłumku dziennikarzy i ry­ sowników odnalazł nową twarz — mnie. Podszedł, zmrużył oczy, a potem szeroko i sztucznie uśmiechnął się, lecz ja instynk­ townie nie zareagowałam na tę zaczepkę, chociaż wtedy tylko domyślałam się w nim obrońcy oskarżonej. — To chyba świadek? No, no! Jeżeli tak wygląda świadek, to mogę go pokazywać jako reklamę obozu koncentracyjnego — powiedział wtedy Barry wolno i dobitnie, wodząc spojrzeniem po twarzach dzienni­ karzy. Byłam wstrząśnięta. Zresztą nie tylko ja. — Nie wolno ci w ten sposób! — krzyk­ 46 nął prokurator, ale Barry już zniknął za drzwiami, zza których dochodził jeszcze do nas jego głośny śmiech. Więc spotkało mnie to, czego się bałam. To, o co zapytali w Norymberdze panią Couturier: „Dlaczego pani żyje, skoro inni w Oświęcimiu umierali? - Ten ma chwyty - ktoś się oourzyl. A inny dodał: - Dla niego dobry każdy sposob, byle tylko speszyć świadka. ' To było przed półgodziną, a teraz osmie- szył sig tym blazeńskim „okiem". Powoi, zaczynałam na niego patrzeć macze,. cho­ ciaż do dzisiaj nie umiem zapommec nasze­ go pierwszego spotkania. „Niech pani uważa na obroncow om po­ trafią w czasie cross-egzamination * z czło­ wieka zrobić szmatę” - ostrzegał mnie w Warszawie pewien amerykański biznes- m- Czy świadek jest gotowa do udziela­ nia odpowiedzi? -— zapytał sędzia. _ Tak — powiedziałam. — Proszę wstać do przysięgi i powtarzać za mną. , , . Wstałam, rękę podniosłam ku górze. — ...będę mówić prawdę i tylko prawdę... Nie wiem, czy to akurat wtedy spotkały sie nasze oczy, ale teraz, gdy przywołujęi i Krzyżowy ogień pytań. 47