PIRACI
SKARBY
KORSARZE
Krajowa Agencja W ydawnicza
Ilustracje na okładce
MACIEJ JĘDRYSIK
Projekt okładki seryjnej
JAN KUBASIEWICZ
ANDRZEJ OLEJNICZAK
Redaktor techniczny
BARBARA MLODZIKOWSKA
K R A JO W A A G E N C JA W Y D A W N IC ZA
R SW „P R A S A -K S IĄ Z K A -R U C H " W A RSZA W A 1976
W y d an ie I. N a k ład : 50 000+ 268 egz. O b jęto ść: a rk . d ru k . 9,06;
a rk . w yd. 9,08. P a p ie r d ru k . m a t. kl. V, B I. N r p ro d . I. l-100/7t.
D ru k i o p ra w a R zeszow skie Z a k ła d y G ra fic z n e. C en a zł 18.
Zam. 2007/75. B-59-121.
O KAPITANIE
HOWEL DAVISIE
I JEGO LUDZIACH
Charles Johnson
Angielski kapitan, o którym wiadomo tylko tyle, że żył
w XVIII wieku i na podstawie zdarzeń, których byl
świadkiem w czasie długoletniej kapitańskiej służby, oraz
zasłyszanych opowieści spisał autentyczne relacje o kilku
piratach i korsarzach. Wydał je w Anglii w r. 1724 w zbio
rze zatytułowanym „Historia najsłynniejszych piratów, ich
zbrodnicze wyczyny i rabunki’’. Poniżej zamieszczamy dwa
fragmenty tej książki.
Kapitan Howeł Davis urodził się w Milfordzie
w Monmouthshire i od dzieciństwa przebywał na
morzu. W swą ostatnią podróż z Anglii wyruszył
z Bristolu na snidze „Cadogan”, którą pod dowódz
twem kapitana Skinnera płynął ku wybrzeżom Gwi
nei. Davis był starszym matem. Kiedy tylko przy
byli do Sierra Leone na owym wybrzeżu, napadł ich
pirat, kapitan England, ograbił kapitana, zaś Skin
nera po barbarzyńsku zamordował.
Davis utrzymywał, że po śmierci kapitana Skinnera
England usilnie go namawiał, by się zaciągnął do pi
ratów, on jednak śmiało odpowiedział, iż woli zostać
3
na miejscu zastrzelony niż podpisać artykuły pirac
kie. Odwaga Davisa spodobała się Englandowi, ode
słał go z resztą załogi na „Cadogan”, mianując ka
pitanem na miejsce Skinnera oraz nakazując ruszyć
w dalszą drogę. Dał mu również zapieczętowane pi
smo z poleceniem, by otworzył je dopiero pod pew
ną szerokością i, jeśli mu życie miłe, wykonał za
warte w nim rozkazy. Zupełnie z taką samą pompą
postępują władcy wobec swych admirałów i gene
rałów. Davis zastosował się ściśle do instrukcji, od
czytując pismo w obecności całej załogi. Zawierało
ono ni mniej, ni więcej tylko hojną darowiznę całego
okrętu wraz z ładunkiem Davisowi i załodze oraz
zalecenie, aby pożeglowali do Brazylii i jak najko
rzystniej sprzedali towar, a zyskiem podzielili się
sprawiedliwie.
Davis zapytał kamratów, czy mają chęć zastoso
wać się do wskazań, lecz ku swemu wielkiemu zdu
mieniu spostrzegł, że większość solidarnie przeciw
stawia się temu. Rozzłościł się, sklął ich, lecz skie
rował statek tam, gdzie chcieli. Marynarze wiedzieli,
że część ładunku była przeznaczona dla pewnych
kupców na Barbados, więc popłynęli na tę wyspę.
Gdy tam przybyli, opowiedzieli kupcom o nieszczę
śliwej śmierci Skinnera i o propozycji, jaką uczynił
im Davis. W rezultacie Davisa pojmano i osadzono
w więzieniu, gdzie siedział przez trzy miesiące. Po
nieważ jednak nie brał udziału w akcie pirackim,
wypuszczono go bez sądu, ale nie mógł się spodzie
wać, że gdziekolwiek znajdzie zatrudnienie. Toteż
wiedząc, że Providence Island była niejako miejscem
rendez-vous piratów, szukał okazji przyłączenia się
do nich. Udało mu się w tym celu zaokrętować na
statek, który tam płynął. Znów jednak rozczarował
4
się po przybyciu, bo piraci poddali się właśnie ka
pitanowi Woodes Rogersowi i skorzystali z dobro
dziejstw Aktu Łaski, dopiero co przywiezionego
z Anglii.
Niedługo jednak obijał się bez pracy. Gdy kapitan
Rogers zajmował dwa kupieckie slupy, jeden zwany
„Buck”, a drugi „Mumvil Trader”, Davis znalazł na
jednym z nich zajęcie. Ładunek ich miał poważną
wartość, gdyż składał się z towarów europejskich,
przeznaczonych na wymianę z Kreolami francuskimi
i hiszpańskimi; wielu majtków na obu brygach było
eks-piratami, którzy zaciągnęli się na nie po ogło
szeniu Aktu Łaski. Pierwszą miejscowością, do któ
rej dopłynęli, była Martynika, należąca do Francu
zów; tam pewnej nocy Davis zmówiwszy się z kilku
innymi, obezwładnił szypra i opanował slup. Zaraz
po tym spiskowcy udali się na drugi statek, kotwi
czący w pobliżu, wiedząc, że i na nim znajduje się
wielu majtków, skłonnych do rebelii. Kazali im
przybyć na swój slup. Ci posłuchali i większość
z nich zgodziła się przyłączyć do Davisa. Tych, któ
rzy byli innego zdania, odesłano na bryg „Mumvil”,
by popłynęli, gdzie im się żywnie podoba. Poprzed
nio jednak Davis zabrał im wszystko, co mogłoby
mu się na coś przydać.
Potem, nad wielką wazą ponczu, zwołali radę wo
jenną, która miała zająć się wyborem dowódcy.
Wkrótce jednak było po wyborach, bo większość
ważnych głosów padła na Davisa; nawet ich nie li
czono, bo i tak wszyscy opowiedzieli się za tym wy
borem. Davis, gdy tylko objął dowództwo, ogłosił
artykuły, które podpisał i zaprzysiągł on sam oraz
reszta piratów. Po czym wygłosił krótką mowę,
w której wypowiadał wojnę całemu światu.
5
Następnie piraci naradzili się nad znalezieniem
odpowiedniego miejsca, gdzie mogliby oczyścić swój
slup, bo szybkobieżność była im nieodzowna zarów
no przy napaści, jak w ucieczce. Wybrali na to Co-
xons Hole, na wschodnim krańcu Kuby, miejsco
wość, gdzie nie groziło zaskoczenie, ponieważ wej
ście na zatokę było tak wąskie, że jeden statek mógł
zatrzymać sto innych.
Tu z wielkim trudem oczyścili slup, bo nie mieli
cieśli, rzemieślnika ogromnie przydatnego w takiej
potrzebie. Stamtąd wypłynęli ku północnej stronie
wyspy Hispanioli. Pierwszy żagiel, jaki trafił im się
na drodze, był to statek francuski o dwunastu dzia
łach. Należy zauważyć, że mimo iż Davis miał tylko
trzydziestu pięciu żeglarzy, z zapasami zaczęło być
krucho, toteż napadł na Francuza. Francuz poddał
się bez oporu. Davis wysłał dwunastu ludzi na splą
drowanie pryzu. Jeszcze nie zdążyli się z tym upo
rać, gdy wyśledzili żagiel z wielkiej odległości po za
wietrznej. Francuz zapytany, kto to może być, odpo
wiedział, że wczoraj rozmawiał z żeglarzami ze stat
ku o dwudziestu czterech działach i sześćdziesięcio-
osobowej załodze, przypuszcza więc, że to ten sam.
Wówczas Davis zaproponował swym ludziom, by
napaść na ów statek. Powiedział im, iż rzadko który
mógłby mu się bardziej przydać. Piraci jednak uwa
żali, że byłoby to karkołomne przedsięwzięcie i nie
okazywali bynajmniej zapału. Davis zapewnił ich,
że zdobędzie statek fortelem i wszystko pójdzie
gładko. Po czym ruszył w pościg, każąc pryzowi
francuskiemu uczynić to samo. Ponieważ pryz był
powolny, Davis pierwszy dopadł nieprzyjaciela i pły
nąc z nim równolegle, podniósł flagę piracką. Tamci,
bardzo zaskoczeni, zawołali do Davisa, że dziwią się
6
jego bezczelności, iż ośmiela się tak blisko nich po
dejść, i kazali mu się poddać. On jednak odpowie
dział, że zamierza trzymać ich w szachu, póki nie
nadjedzie jego wspólnik, który potrafi rozprawić się
z nimi, toteż jeśli się sami nie poddadzą, wkrótce po
żałują. I odpalił do nich całoburtną salwę, za którą
odpłacili mu pięknym za nadobne.
W tym czasie nadciągnął pryz, a wszyscy jeńcy,
jacy znajdowali się na nim, zmuszeni byli wyjść na
pokład w białych koszulach, jak to zarządził Davis,
aby pokazać, jak liczną rzekomo rozporządza załogą.
Oni też podnieśli brudny kawał smołowanego płótna
zamiast czarnej flagi, bo innej nie mieli, i wystrzelili
z działa. Francuzi tak się przelękli tej demonstracji,
że skapitulowali. Davis wezwał ich kapitana, by
przyszedł na pokład z dwudziestu swymi majtkami.
Ludzi tych, gdy znaleźli się na brygu pirackim, dla
większej pewności zakuto w kajdany, z wyjątkiem
kapitana. Wtedy Davis posłał czterech swoich kam
ratów na ów pierwszy pryz, by jednak podstęp nie
wydał się zawczasu, polecił im głośno ofiarować swe
służby kapitanowi, prosząc by ten zechciał wysłać
kilku swych ludzi na pokład drugiego pryzu, żeby
przekonali się jaka tam zdobycz. Jednocześnie wrę
czył swym ludziom pismo ze wskazówkami, co mają
robić. Rozkazał mianowicie zagwoździć działa na
małym pryzie, zabrać wszelką broń ręczną i proch
oraz zmusić wszystkich Francuzów, by przeszli na
pokład drugiego pryzu. Skoro to wykonano, rozka
zał przenieść większość jeńców z dużego pryzu na
mały. W ten sposób zabezpieczył się od wszelkich
prób zamachu, którego mógł się obawiać ze względu
na liczebną przewagę wroga. Teraz więc jednych
trzymał w kajdanach na własnym statku, drudzy
7
zaś, zgromadzeni na małym pryzie, nie mieli broni
ani amunicji.
Trzy okręty trzymały się razem przez dwa dni;
jednak Davis spostrzegłszy, że wielki pryz jest bar
dzo powolny, uznał, że nie nadaje się dla piratów,
postanowił więc zwrócić go kapitanowi wraz z całą
załogą. Przedtem jednak zabrał całą amunicję
i wszystko to, co było mu potrzebne. Francuski ka
pitan zaś, dowiedziawszy się, jak dał się oszukać,
wpadł w taką wściekłość, że gdy przybył na pokład
własnego statku, chciał rzucić się za burtę, od czego
powstrzymali go dopiero jego ludzie.
Porzuciwszy oba pryzy Davis pożeglował na pół
noc; w tym rejsie zagarnął mały slup hiszpański, po
czym udał się ku Wyspom Zachodnim (Azorskim),
lecz nie znalazł tam zdobyczy. Potem popłynął na
wyspy Cape Verde. Tu zakotwiczył przy Wyspach
św. Mikołaja, okazując banderę angielską; miejscowi
Portugalczycy wzięli pirata za korsarza angielskiego,
a gdy Davis wyszedł na brzeg, przyjęli go bardzo
uprzejmie i handlowali z nim. Pozostał na Cape
Verde przez pięć tygodni, w którym to czasie z po
łową załogi przedsięwziął podróż do głównego miasta
na wyspie, położonego w głębi kraju, o dziewiętnaś
cie mil od wybrzeża. Davisowi, który dobrze się pre
zentował, gubernator i obywatele bardzo dogadzali,
tak że nie zabrakło mu żadnej rozrywki, jaką tylko
potrafili zapewnić mu Portugalczycy lub też dało
się zdobyć za pieniądze. Po prawie tygodniowym po
bycie pirat wrócił na statek i reszta załogi udała się
do miasta, by z kolei również zażyć przyjemności.
Po powrocie oczyścili statek i ruszyli na morze,
lecz już nie w pełnym składzie, gdyż pięciu z nich,
niczym wojowników Hannibala, tak oczarowały roz
8
kosze tego kraju i swobodny sposób bycia niektó
rych mieszkanek, że pozostali na miejscu, a jeden
z nich, niejaki Charles Franklin z Monmouthshire oże
nił się tam, osiedlił i mieszka na wyspie po dziś dzień.
Stamtąd pożeglował do Bonavista; zajrzeli do tej
przystani, ale nic nie znaleźli i skierowali się ku
wyspie Mayo. Po drodze napotkali wiele statków
dużych i małych, wszystkie ograbili, zabierając
z nich, co tylko się dało. Wzmocnili swoje siły no
wymi ludźmi, z których większość przyłączyła się
dobrowolnie. Jeden ze zdobytych statków zagarnęli
na własny użytek, uzbroili w dwadzieścia sześć dział
i nazwali „King James”. Nie znajdując w pobliżu
wody słodkiej dla zaopatrzenia się w rejs przybyli
do posiadłości portugalskiej San Jago. Gdy Davis
z paru ludźmi wysiadł na ląd, szukając najdogod
niejszego miejsca do nabrania wody, podszedł doń
z nieliczną świtą sam gubernator, by zbadać, kim
są i skąd przybyli. Ponieważ dygnitarzowi nie spo
dobało się to, co Davis opowiadał o sobie, oświad
czył mu bez ogródek, że podejrzewa, iż są piratami.
Davis odegrał rolę oburzonego i obrażonego tym po
dejrzeniem, fukając na gubernatora, by liczył się ze
słowami. Ledwie jednak miejscowy dygnitarz od
szedł, Davis wrócił na statek, jak mógł najszybciej.
Tu opowiedział o całym zdarzeniu, a jego ludzie
uznali, że zostali znieważeni. Na to Davis zapewnił
ich, że potrafi po nocy zaskoczyć fort i zdobyć. Ka
mraci aprobowali tę propozycję i późną porą, dobrze
uzbrojeni, wyszli na brzeg. Wartę pełniono tak nied
bale, że piraci wtargnęli do fortu, zanim w ogóle
wszczęto alarm. Kiedy już było za późno, stawiono
im opór tak słaby, że padło zaledwie trzech piratów.
Żołnierze z fortu w ucieczce szukali ratunku. Wpa
9
dli do domu gubernatora i tam zabarykadowali się
dobrze. Oddział Davisa nie zdążył wtargnąć za nimi.
Wprawdzie piraci wrzucili do wnętrza kilka grana
tów, ale zniszczyli tylko umeblowanie i zabili paru
obrońców.
Z nastaniem dnia całe wybrzeże stanęło w pogo
towiu. Kto żyw porwał za broń. Piraci wobec per
spektywy, że czeka ich oblężenie w forcie, zrejte-
rowali co tchu na statek, zagwoździwszy przedtem
działa forteczne. Wyprawą tą przyczynili Portugal
czykom dużo szkody, a sobie nie przysporzyli ko
rzyści.
Wyruszywszy na morze przeliczyli swych ludzi:
było ich około siedemdziesięciu. Zaczęli deliberować,
jaki kurs mają obrać. Na skutek różnicy zdań po
dzielili się na obozy, większość jednak była za Gam
bią na wybrzeżu Gwinei. Tego zdania był i Davis,
bo pływał na tym szlaku i znał wybrzeże. Powie
dział im, że na zamku gambijskim przechowuje się
zawsze dużo pieniędzy, mogliby spróbować zdobyć
ten skarb. Załogę zdziwiła ta propozycja dowódcy,
gdyż zamek stale był obsadzony garnizonem. Davis
odrzekł, że zatroszczy się o to, zdobędą te bogactwa,
żąda tylko, aby mu dano wolną rękę. Piraci byli tak
wysokiego mniemania o jego zdolnościach i odwadze,
że nie oponowali. Zgodzili się na podjęcie ryzyka,
nie wnikając w plany Davisa, dla którego, wedle
nich, nie było niemożliwych rzeczy.
Znalazłszy się w polu widzenia zamku gambijskie-
go, Davis rozkazał swym ludziom zejść z pokładu,
z wyjątkiem tych, którzy byli zupełnie niezbędni do
żeglugi, aby żołnierze z twierdzy, zobaczywszy tylko
garść ludzi na slupie, nabrali przekonania, że to sta
tek kupiecki, nie budzący podejrzeń. Davis podpły
nął pod zamek i zakotwiczył, kazał spuścić łódź
i zejść sześciu ludziom w zwykłych starych kurtach,
on sam zaś oraz doktor i pierwszy oficer zeszli
w stroju dżentelmenów; chciał bowiem, aby kamraci
wyglądali na zwykłych żeglarzy, oni zaś trzej na
kupców. Gdy wiosłowali ku brzegowi, udzielił wszy
stkim instrukcji, jak mają odpowiadać, w razie gdy
by ich o coś zapytano. Gdy wylądowali na przystani,
zostali przyjęci przez szereg muszkieterów i zapro
wadzeni do twierdzy, gdzie gubernator powitał ich
uprzejmie pytając, kim są i skąd przybyli. Piraci
odpowiedzieli, że płynęli z Liverpoolu do ujścia rze
ki Senegal po gumę i kość słoniową, ale na ten brzeg
przypędziły ich dwa francuskie okręty wojenne i do
ścignęłyby ich, gdyby nie zdołali schronić się do
Gambii. Tylko dzięki temu nie dostali się do niewoli;
chcieliby jednak skorzystać z okazji i zakupić tu nie
wolników. Gubernator zapytał, jaki mają ładunek?
Odpowiedzieli, że blachę i żeliwo, a były to bardzo
poszukiwane towary. Gubernator oświadczył, że do
starczy im niewolników za całą wartość ich ładunku,
i zapytał jeszcze, czy mają u siebie jakieś europej
skie trunki? Odrzekli, że mają trochę, na własny
użytek, ale na pewno znajdzie się i dla niego jakiś
gąsiorek. Wówczas gubernator bardzo uprzejmie za
prosił ich na obiad. Davis odpowiedział, iż będąc do
wódcą musi wrócić na statek i sprawdzić, czy jest
należycie zakotwiczony, oraz wydać kilka innych
rozkazów. Jego dwaj oficerowie mogą zostać, on sam
zaś wróci tu niebawem i przywiezie ze sobą ów gą
siorek.
Podczas bytności w twierdzy Davis dawał pilne
baczenie, jak wszystko jest rozmieszczone. Zauwa
żył, że u wejścia stoi szyldwach, a tuż obok znaj
duje się kordegarda, gdzie zazwyczaj żołnierze cze
kają na objęcie służby, złożywszy w kącie byle jak
muszkiety; spostrzegł także dużo ręcznej broni
w sieni gubernatora. Po powrocie na statek zapew
nił kamratów, że plan się powiedzie, i żądał, by nie
pili, a gdy zobaczą, że ściągnięto flagę ze szczytu
zamkowej wieży, aby to zrozumieli jako znak, iż
opanował twierdzę, i natychmiast przysłali mu dwu
dziestu ludzi na brzeg. W tym samym czasie, ponie
waż obok nich zakotwiczył jakiś inny slup, Davis
wysłał na sąsiedni statek kilku piratów w łodzi, żeby
unieszkodliwili szypra i całą załogę; kazał następnie
przewieźć jeńców na swój statek, a zarządził tak
w obawie, żeby ci z sąsiedniego slupu nie dostrzegli
zbrojenia się i krzątaniny u nich i nie dali znać na
zamek.
Podjąwszy te środki ostrożności Davis rozkazał
ludziom, wyruszającym z nim w łodzi, by każdy
ukrył pod ubraniem po dwa pistolety, co i sam
uczynił. Dał im też wskazówki, by weszli do korde
gardy i wszczęli rozmowę z żołnierzami, dopóki
z okna gubernatora nie padnie strzał: wtedy zaraz
mają skoczyć i zawładnąć bronią w kordegardzie.
Ckły Davis nadjechał, a obiadu jeszcze nie było,
gubernator zaproponował, by spędzili chwile ocze
kiwania przyrządzając sobie wazę ponczu. Należy
zauważyć, że usługiwał im bosman Davisa, który
miał sposobność przejść się po całym domu, by zoba
czyć, kto go broni. Szepnął on Davisowi, że oprócz
ich dwóch wewnątrz znajduje się tylko pierwszy
oficer, doktor i gubernator. Nagle Davis wyciągnął
pistolet celując w pierś gubernatora i rozkazał mu,
żeby poddał twierdzę piratom wraz z całym jej bo
gactwem, gdyż inaczej zginie na miejscu. Guberna
12
tor, zupełnie nie przygotowany na napaść, przyrzekł
że będzie posłuszny i zrobi wszystko, czego żądają.
Piraci zamknęli drzwi, zdjęli broń rozwieszoną
w sieni i nabili ją. Davis przez okno wypalił z pi
stoletu, a jego ludzie z nabitymi pistoletami w ręku
rzucili się na żołnierzy, a potem jeden z nich wy
niósł muszkiety na zewnątrz. Zrobiwszy to, zamk
nęli żołnierzy w kordegardzie i sami zaciągnęli
wartę.
Tymczasem któryś z nich ściągnął flagę brytyjską
z wieży zamkowej, a na ten znak piraci ze statku
wysłali posiłki na ląd i tak bez najmniejszego po
śpiechu i zamieszania opanowali twierdzę, przy czym
z obu stron nikt nie zginął.
Davis przemówił do żołnierzy, a wielu z nich
przyłączyło się do piratów. Tych zaś, którzy mu od
mówili, wysłał na mały slup, a nie chcąc się trudzić
pilnowaniem ich, kazał zdjąć z owego statku wszyst
kie żagle i liny, co uniemożliwiało im wszelkie pró
by ucieczki.
Dzień ten spędzili piraci w jakimś radosnym upo
jeniu. Zamek oddawał salut armatni statkowi, a sta
tek zamkowi. Nazajutrz jednak zajęli się swoimi
sprawami, to jest grabieżą. Ze zdobyczą jednak było
znacznie gorzej niż oczekiwali, odkryli bowiem, że
znaczną ilość pieniędzy wysłano już przedtem
z zamku. Mimo to znaleźli złote sztaby wartości
dwóch tysięcy funtów oraz mnóstwo cennych przed
miotów. Wszystko, co się im podobało i dało się prze
nieść, zabrali na swój statek, byli nawet tak hojni,
że kilka rzeczy nieprzydatnych podarowali szypro
wi i załodze małego slupu, który również puścili
wolno. Potem wzięli się do zagwożdżania dział i bu
rzenia fortyfikacji.
13
W czasie gdy, narobiwszy szkody, ile tylko mogli,
przygotowywali się do wyjścia w morze, zobaczyli
statek płynący ku nim pod wszystkimi żaglami. Na
tychmiast podnieśli kotwicę, gotowi na jego przy
jęcie. Statek okazał się francuskim piratem o czter
nastu działach i sześćdziesięciu czterech ludziach,
połowę załogi stanowili Francuzi i połowę Murzyni.
Kapitan nazywał się La Bouse. Spodziewał się przy
najmniej bogatego pryzu, dlatego tak gorliwie dążył
ku nim. Kiedy jednak podpłynął dość blisko, a zo
baczył działa i znaczną ilość ludzi na pokładzie, był
przekonany, że trafiła kosa na kamień i że jest to
mały angielski okręt wojenny. Jednakże nie mając
już wyjścia, zdecydował się na czyn śmiały i despe
racki, na abordażowanie Anglika. Gdy idąc na zbli
żenie odpalił z działa i wywiesił czarną flagę, Davis
odwzajemnił się sygnałem strzałowym i tak samo
podniósł czarną. Francuz ucieszył się niemało z tak
szczęśliwego zakończenia konfliktu. Obydwaj kapi
tanowie spuścili łodzie i pośpieszyli pod białymi fla
gami z rufy, by się spotkać i wzajemnie sobie po
gratulować. Wymienili wiele układnych słów i La
Bouse poprosił Davisa, żeby razem pożeglowali
wzdłuż wybrzeża, bo nie jest zadowolony ze swego
statku i szuka lepszego. Davis zgodził się na to i bar
dzo uprzejmie obiecał, że da mu pierwszy statek, jaki
zdobędzie, a jaki spodoba się kamratowi, który oka
zał tak wiele chwalebnej wyrozumiałości.
Pierwszym miejscem, do którego dotarli, była Sier
ra Leone; ledwie wpłynęli do zatoki, natychmiast
wypatrzyli statek na kotwicy. Davis będąc lepszym
żeglarzem, pierwszy doń podpłynął i zdziwiony, że
tamten nie próbuje ucieczki, jął podejrzewać, że to
dobrze uzbrojony okręt. Gdy tylko „Royal James”
14
zderzył się z nim burtą, ów wybił skobę łańcucha
kotwicznego i powitał przybysza całoburtną salwą,
podnosząc czarną flagę. Davis tak samo podniósł
czarną flagę i wypalił z jednego działa zawietrznej
burty. :
Wkrótce okazało się, że był to okręt piracki
0 dwudziestu czterech działach, pod dowództwem
niejakiego Cocklyna, który mając nadzieję na zdo
bycie obu wpływających statków, pozwolił im pod
płynąć do siebie, nie chcąc ich spłoszyć podniesie
niem flagi.
Na wszystkich trzech statkach była uciecha ze
spotkania się sprzymierzeńców, zbratanych w nie
prawości. Spędzili dwa dni na umacnianiu swego
spotkania i przyjaźni; trzeciego dnia Davis i Co-
cklyn postanowili zaatakować fort, skupiając siły
na brygantynie La Bouse’a. Umyślili podejść do for
tu podczas przypływu. Garnizon podejrzewał, że są
to piraci, ale mimo to postanowił się bronić; gdy
brygantyna podpłynęła na odległość strzału musz
kietowego, twierdza oddała do niej salwę ze wszyst
kich dział; brygantyna odwzajemniła się tym samym
1 tak przez kilka godzin jedni drugich trzymali
w szachu, aż dwa sprzymierzone statki nadeszły
z pomocą brygantynie. Obrońcom fortu na widok
tak licznych posiłków zbrakło odwagi na dalszą wal
kę, porzucili swą fortecę na łaskę napastników.
Piraci objęli ją w posiadanie i przebywali w niej
prawie siedem tygodni, a przez ten czas wszyscy
czyścili swe statki. Zapomniałem nadmienić, że wte
dy właśnie wpadła im w ręce galera *, która zawi
* Statek podobny do galeonu, ale mniejszy, dwunastoosobo
wy, z 25 parami wioseł w części dziobowej i na śródokrę-
15
nęła do Sierra Leone; Davis nalegał, aby odstąpić
ją Francuzowi i spełnić w ten sposób daną obietni
cę. Cocklyn nie oponował, więc La Bouse przeniósł
się na nią wraz z załogą; przebudowali pokład i za
montowali na niej dwadzieścia cztery działa.
Na radzie wojennej piraci uchwalili razem poże-
glować wzdłuż wybrzeża, dla większej zaś okaza
łości mianowali komodora, którym został Davis. Nie
długo jednak dotrzymali sobie towarzystwa, gdyż
raz, kiedy pili na „Royal Jamesie”, trunek tak ude
rzył im do głowy, że pokłócili się i o mało nie za
częli się policzkować. Davis jednak położył temu
kres następującą mową: — Słuchajcie no, Cocklyn
i La Bouse, widzę, że wzmacniając was dałem wam
do ręki bicz na samego siebie, ale jeszcze potrafię
się rozprawić z wami dwoma. Kiedy jednak spot
kaliśmy się przyjaźnie, rozejdźmy się tak samo, bo
uważam, że nigdy nie będzie w spółce zgody między
trzema. — Na to tamci dwaj wrócili każdy na swój
statek i natychmiast ruszyli rozbieżnymi kursami.
Davis trzymał się swojego szlaku wzdłuż wybrze
ża i w drodze do Cape Appollonia spotkał dwa stat
ki szkockie i jeden angielski, które ograbił i puścił
wolno. Po pięciu dniach natknął się na przemytniczy
statek holenderski o trzydziestu działach i dziewięć
dziesięciu ludziach załogi (z których połowę stano
wili Anglicy) na zatoce przy Cape Three Points. Gdy
Davis zrównał się z Holendrem, ów pierwszy roz
począł ogień. Na „Royal Jamesie” padło dziewięciu
ludzi. Davis odpłacił pięknym za nadobne i wywią
zała się gorąca walka, trwająca od godziny pierw
szej w południe do dziewiątej rano następnego dnia,
ciu. Właśnie ze względu na ławy d’a wioślarzy, La Bouse
musiał galerę przebudować w dziobowej części.
16
kiedy to Holender skapitulował i uznał się za pryz
piratów.
Davis przerobił holenderski statek do swoich ce
lów, nazwał go „The Rover”, wyposażył w trzy
dzieści dwa działa oraz dwadzieścia siedem obrot
ników i ruszył obydwoma statkami do Anamabo.
Wszedł do zatoki między dwunastą a pierwszą w po
łudnie i zastał w niej trzy zakotwiczone statki, przy
byłe tam po Murzynów, złoto i kość słoniową. Statki
te nazywały się: „Hink” dowodzony przez kapitana
tlalla, „Princess” przez kapitana Plumba (statek, na
którym drugim matem był Roberts, odgrywający
znaczną rolę w dalszym ciągu naszej kroniki) oraz
„Morrice”, slup kapitana Fina. Davis zagarnął te
statki nie napotkawszy na najsłabszy nawet opór
i, po obrabowaniu wszystkich, jeden z nich, a mia
nowicie „Morrice”, podarował Holendrom. Na tym
ostatnim wzięto stu czterdziestu Murzynów, a oprócz
nich także żywność i pokaźną ilość złotego piasku.
Tak się zdarzyło, że gdy Davis wszedł do zatoki,
wokół „Morrice’a” krążyło kilka czółen, które jed
nak uszły cało i przybiły do brzegu. One też dały
znać do twierdzy, że zjawili się piraci. Żołnierze
ostrzelali Davisa, ale bez skutku, bo działa ich były
zbyt małego kalibru, aby dosięgnąć napastników. On
sam natomiast wyzywająco podniósł czarną flagę
i odwzajemnił powitanie.
Tego jeszcze dnia pożeglował wzdłuż brzegu kie
rując się ku Wyspie Książęcej, należącej do Portu
galii.
Nazajutrz po opuszczeniu Annaboe z bocianiego
gniazda dostrzeżono żagiel. A niech mi wolno zau
ważyć, że pilne dawano baczenie. Artykuł regula
minu przewidywał: kto pierwszy dostrzeże okręt,
2 — Piraci, skarby, korsarze. 17
dostaje po zdobyciu go, oprócz swej doli, parę naj
lepszych pistoletów, jakie się na nim znajdą. Z pi
stoletów piraci byli szczególnie dumni. W handlu
między sobą dawali nieraz za parę pistoletów i trzy
dzieści funtów.
Natychmiast ruszyli w pościg i wkrótce zbliżyli się
do portu. Był to okręt holenderski. Znajdując się
między Davisem a wybrzeżem, podniósł wszystkie,
jakie tylko mógł, żagle, aby ujść na płycizny i na
nich osiąść. Davis przewidział ten manewr, podniósł
i małe żagle, przeciął Holendrowi drogę i odpalił
całoburtną salwę. Holender bez zwłoki ściągnął ban
derę i poddał się. Piraci przyjęli kapitulację załogi,
gdyż wedle regulaminu Davisa należało oszczędzić
poddających się, a mordować tylko opornych.
Na tym pryzie dobrze się obłowili. Płynął nim
gubernator z Accry, który z całym swym dobytkiem
wracał do Holandii. Zdobyli piętnaście tysięcy fun
tów w monecie, a nadto cenny ładunek, który prze
transportowali na swój okręt. Po tym sukcesie ode
słali kapitanów Halla i Plumba na ich okręty,
a swoją załogę uzupełnili przez zwerbowanych trzy
dziestu marynarzy, samych białych, zaciągniętych
z tych okrętów i ze slupu * „Morrice”. Holendrom
również po splądrowaniu zwrócili okręt.
Nim dotarli do Wyspy Książęcej, zaczął przecie
kać jeden z ich okrętów, noszący miano „King Ja
mes”. Davis nakazał przejść z niego wszystkim na
swój okręt, a tamten pozostawił na kotwicy w High
Cameroon. W zasięgu wzrokowym wyspy kazał pod
nieść barwy angielskie. Portugalczycy, widząc że-
* Slup był podówczas niskoburtym statkiem o specyficznym
ożaglowaniu, dziś zwą tak pewien typ jachtu.
filujący ku nim wielki okręt, wysłali naprzeciw ma
ły kuter, aby przekonać się, z kim mają do czynie
nia. Na obwołanie z kutra Davis oznajmił, że są
brytyjskim okrętem wojennym, ścigającym piratów,
0 których pojawieniu się na przybrzeżnych wodach
nadeszły wieści. Powitano go tedy jako pożądanego
gościa i wpilotowano do portu. Davis salutem po
zdrowił fort, który mu się odwzajemnił. Zakotwiczył
okręt w zasięgu fortecznych dział, kazał spuścić gig
kapitański na sposób praktykowany przez okręty
wojenne, a następnie obsadził łódź dziesięciu ludźmi
1 sternikiem, aby go zawiosłowali na brzeg.
Davisa przyjęto z wielkimi honorami szpalerem
muszkieterów, którzy asystowali mu przez cały czas
w drodze do gubernatora. Nie domyślając się zupeł
nie, kim gość jest naprawdę, gubernator przyjął go
uprzejmie i obiecał zaopatrzyć we wszystko, co po
siadano na wyspie. Davis podziękował i oznajmił, że
król Anglii zapłaci za wszystko, co on weźmie. Po
wymianie uprzejmości wrócił na okręt.
Zdarzyło się, że do portu zawinął francuski okręt,
aby się też zaprowiantować. Davis postanowił go
ograbić. Jednak dla zachowania pozorów legalności
przekonał Portugalczyków, że Francuz najwyraźniej
handluje z piratami, on bowiem odkrył na ich po
kładzie zrabowane przez piratów towary i zasekwe-
strował je w imieniu króla. Gubernator tak dalece
w to uwierzył, że nawet zalecił Davisowi gorliwość.
W kilka dni potem Davis i jeszcze chyba czter
nastu z jego ludzi wylądowało potajemnie i ruszyli
w głąb wyspy ku miejscowości, w której mieszkały
żona gubernatora i niewiasty notabli. Piraci praw
dopodobnie zamierzali zastąpić im mężów. Ale ich
odkryto, kobiety uciekły do sąsiedniej puszczy, a Da-
>• 19
vis z kompanią wycofał się na okręt, nie dopiąwszy
celu. Wprawdzie rozeszły się alarmujące wieści,
nikt jednak nie rozpoznał uczestników eskapady,
więc piratom się upiekło.
Po oporządzeniu okrętu i wyremontowaniu Davis
zaczął znów przemyśliwać, jak zrealizować plan
splądrowania wyspy. Nie wiedząc, gdzie wyspiarze
przechowują swe skarby, wpadł na pomysł, jego zda
niem wyborny, zdobycia ich bez większego trudu.
Zwołał naradę i załoga zaaprobowała plan. Pomysł
polegał na tym, aby gubernatorowi ofiarować w pre
zencie tuzin Murzynów jako podziękę za wyświad
czenie im przysługi, a potem zaprosić jego samego,
miejscowych notabli i paru księży na okręt, rzekomo
na przyjęcie. Ledwie wstąpiliby na pokład, zostaliby
zakuci w kajdany, a zwolnieni dopiero po złożeniu
okupu w wysokości czterdziestu tysięcy funtów
szterlingów.
Ale sprawa wzięła fatalny obrót, bo jeden z por
tugalskich Murzynów przepłynął w nocy z okrętu
na brzeg i cały plan zdradził gubernatorowi, jak i tę
okoliczność, że to Davis dokonał zamachu na kobie
ty. A gubernator nie zdradził się z otrzymaniem tych
informacji, z ugrzecznieniem przyjął zaproszenie
w swoim i innych wyspiarzy imieniu i obiecał przy
być na zabawę.
Nazajutrz Davis wyruszył na brzeg pod pozorem,
że dla większej atencji pragnie osobiście towarzy
szyć gubernatorowi w przejeździe na swój okręt.
Przyjęto go ze zwykle okazywanymi honorami i za
proszono do domu gubernatora na mały, wstępny
poczęstunek. Nawiasem mówiąc, piraci z otoczenia
Davisa kazali tytułować się lordami i korzystali
z pewnych przywilejów, jak doradzanie swemu do
20
wódcy w ważnych sprawach, wstęp do messy i na
rufę, zjazd na brzeg, ilekroć im się spodoba, i per
traktowanie z obcymi potentatami, to jest z kapi
tanami pryzów. Otóż Davis i cała jego kompania bez
najmniejszych podejrzeń udała się na zaproszenie
i wpadła w zasadzkę. Na dany znak poczęstowano
ich salwą z muszkietów. Wszyscy padli, prócz jed
nego, który uciekł w łodzi i wrócił na okręt. Davis
dostał postrzał w brzuch. Dźwignął się i próbował
uciec, lecz siły go zawiodły i padł. W chwili gdy
padał, ujrzał, że go ścigają, i dobywszy pistoletu,
dał ognia do swych prześladowców. Postąpił cał
kiem tak, jak trenowany do walki kogut, który przez
zemstę wymierza ostatni cios swemu przeciwnikowi
i natychmiast sam oddaje ducha.
Przełożył Jerzy Bohdan Rychliński
O KAPITANIE AVERY’M
I JEGO LUDZIACH
Charles Johnson
O żadnym z tych śmiałych awanturników nie mó
wiono więcej niż o Avery’m; w swoim czasie naro
bił sporo hałasu na świecie i był uważany za osobę
bardzo znaczną; przedstawiano go w Europie jako
kogoś, co sam siebie wyniósł na tron królewski i rze
komo miał być założycielem nowej monarchii zdo
bywszy, jak mówiono, ogromne bogactwa i ożeniw
szy się z córką Wielkiego Mogoła, którą zagarnął na
statku indyjskim, co wpadł w jego ręce. Miał z nią,
opowiadano, wiele dzieci żyjących po królewsku; bu
dował twierdze, wznosił magazyny i dowodził silną
eskadrą statków i załogą złożoną ze zręcznych i go
towych na wszystko zuchów wszystkich narodowoś
ci; we własnym imieniu wydawał rozkazy kapitanom
owych statków i komendantom owych twierdz, któ
22
rzy uznawali go za swego władcę. Napisano o nim
sztukę „Zwycięski pirat”, krążyły opowieści, które
znalazły tyle wiary, że do gabinetu ministrów wpły
nęły wnioski, by w celu ujęcia go wysłano eskadry.
Inni znów opowiadali się za ułaskawieniem owego
zucha wraz z towarzyszami i zaproszeniem ich do
Anglii, dokąd zwieźliby oni swe skarby. W przeciw
nym razie pirat, coraz silniejszy, mógłby ponoć za
grozić europejskiemu handlowi z Indiami Wschod
nimi.
Wszystko to jednak były tylko fałszywe pogłoski,
upiększone łatwowiernością jednych oraz upodoba
niem drugich do bajania o dziwnych rzeczach; albo
wiem gdy opowiadano o Avery’m, że jest pretenden
tem do korony, nie miał grosza przy duszy, a w tym
czasie, kiedy głoszono, że posiada tak ogromne bo
gactwa na Madagaskarze, przymierał głodem w An-
giii- . . . r ,
Czytelnik będzie niechybnie ciekaw, co się stało
z tym człowiekiem i jakie było prawdziwe podłoże
tych fałszywych o nim doniesień.
Nakreślmy przeto w miarę możności jak naj
zwięźlej jego dzieje.
Urodził się on na zachodzie Anglii, koło Ply
mouth w Devonshire. Wychowywany w rodzinie że
glarskiej, zaciągnął się jako majtek na statek han
dlowy i odbył na nim kilka długich rejsów. Otóż
przed zawarciem pokoju w Ryswijk* (1697), stano
wiącym traktat między Hiszpanią, Anglią, Holandią
i innymi, zdarzało się, że Francuzi z Martyniki wraz
* Dnia 20 września 1697 r. Ludwik XIX zawarł pokój
z Niemcami w Ryswijk zrzekając się wszystkich zdobyczy
Francji w wojnie 1688—97 r. oprócz Alzacji.
23
z Hiszpanami trudnili się kontrabandą na kontynent,
do Peru, gdy tymczasem prawo hiszpańskie wzbra
nia tego handlu nawet własnym sojusznikom pod
czas pokoju, bo tylko rodowitym Hiszpanom wolno
handlować z tymi krajami. Ba! wstąpić nie wolno
cudzoziemcowi na te brzegi, chyba że jest jeńcem.
Dlatego też wzdłuż wybrzeży Hiszpania utrzymuje
krążące okręty, które zwą się Guarda del Costa,
i chwytają wszystkie statki, na jakie trafią bliżej
niż pięć mil od brzegu. Z czasem, gdy' francuski
handel rozrósł się bardzo i rozzuchwalił, Hiszpanom
brakło nieraz okrętów, a te, które mieli, były zbyt
słabe, toteż zdarzało się, że przy spotkaniu z fran
cuskimi przemytnikami nie ważyli się wystąpić do
boju. Postanowiono tedy w Hiszpanii wynająć za
granicą dwa, trzy tęgie okręty, by pełniły służbę
wartowniczą. Gdy dowiedziano się o tym w Bristolu,
tamtejsi kupcy wystawili dwa okręty trzydziesto-
działowe ze stu dwudziestu ludźmi załogi każdy,
dobrze zaopatrzone w żywność, amunicję i wszelkie
potrzeby. Gdy hiszpańscy agenci sprawę najmu
okrętów załatwili, skierowano je do Corunny, gdzie
miały dostać instrukcje i wziąć na pokład kilku hi
szpańskich dżentelmenów, udających się w charak
terze pasażerów do Nowej Hiszpanii.
Na jednym z tych okrętów, który zwał się bodaj
„Duke” i pozostawał pod dowództwem kapitana Gib
sona, Avery był pierwszym oficerem, a ponieważ
odznaczał się raczej chytrością niż odwagą, wkradł
się w łaski kilku największych zuchów tak na dru
gim okręcie, jak i na swoim. Nim odkrył swe za
miary, zorientował się w panujących wśród załogi
nastrojach. Widząc, że znajdzie posłuch, rzucił myśl
ucieczki na okręcie, opowiadając jednocześnie o wiel
kich bogactwach na wybrzeżach Indii. Wszyscy się
zgodzili na ten plan, nim skończył przemowę. Posta
nowili przystąpić do dzieła nazajutrz o dziesiątej
w nocy.
A trzeba zauważyć, że kapitan Gibson był wiel
kim amatorem ponczu i przeważnie tkwił na brzegu
w jakiejś tawernie. Tego dnia nie udał się na brzeg
jak zwykle. Nie przeszkodziło to jednak buntowni
kom w ich zamiarach, gdyż wypił na okręcie tyle
co zawsze i położył się spać przed godziną wyzna
czoną na napaść. Również i niewtajemniczeni roz
wiązali swoje hamaki, a na pokładzie pozostali sami
tylko spiskowcy, których zresztą była większość.
O właściwej porze podeszła do nich szalupa z dru
giego okrętu „Duchess”. Avery okrzyknął łódź
w zwykły sposób, na co padło w odpowiedzi: — Czy
jest u was ten pijany bosman? — Było to umówione
hasło. Gdy Avery odpowiedział twierdząco, szalupa
przybiła do burty z szesnastoma tęgimi zuchami,
którzy przyłączyli się do zacnej kompanii. Gdy bun
townicy zorientowali się, że wszystko poszło dobrze,
•zamknęli luki i przystąpili do dzieła. Nie przecięli
cumy, ale spokojnie podnieśli kotwicę, co nie było
bez znaczenia, bo kilka okrętów stało podówczas na
redzie.
Obudzony chrobotem takielunku kapitan zadzwo
nił. Avery wszedł z dwoma innymi do kajuty. Ka
pitan, na wpół rozbudzony, lecz już zaniepokojony,
zapytał: — Co się stało? — Avery odpowiedział spo
kojnie: — Nic. — Na to kapitan: — Co z okrętem?
Czy dryfuje? Zmiana pogody? — Gibson myślał, że
zaskoczył ich sztorm i zerwał okręt z kotwicy.
Nie, nie — odpowiedział Avery — jesteśmy na mo
rzu. Wiatr jest pomyślny, a pogoda sprzyja. — Na
25
morzu! — mówi kapitan. — Jak to może być? —
Avery na to: — Nie bój się. Ubierz się, a dopuszczę
cię do sekretu. Musisz wiedzieć, że teraz ja jestem
dowódcą tego okrętu, to jest moja kajuta, a ty mu
sisz się z niej wynosić. Płynę na Madagaskar i za
mierzam zdobyć fortunę dla siebie i dla tych
wszystkich dzielnych kamratów, którzy do mnie
przystali.
Kapitan oprzytomniawszy zaczął pojmować, co się
święci. Trząsł się ze strachu, co widząc Avery rzekł
uspokajająco, że nie ma się czego bać. — Gdyż —
powiada — jeśli masz zamiar stać się jednym z nas,
przyjmiemy cię; a jeśli wytrwasz w trzeźwości i bę
dziesz się starał, to może w swoim czasie zrobię cię
jednym z moich zastępców. Jeśli nie chcesz, u burty
czeka łódź i trzeba cię będzie wysadzić na ląd.
Kapitan ucieszył się i od razu przystał na tę pro
pozycję. Zwołano całą załogę i pytano, kto chce je
chać z kapitanem na brzeg, a kto, jak większość, wy
ruszyć chce na zdobycie fortuny. Nie więcej jednak
niż pięciu czy sześciu zrezygnowało, niezwłocznie
umieszczono ich wraz z kapitanem w łodzi, którą
odbili, aby jak najprędzej dostać się na brzeg.
Buntownicy ruszyli więc w podróż na Madaga
skar, nie ustaliłem jednak, czy po drodze zagarnęli
jakieś statki. Gdy przybyli na północno-zachodnie
brzegi tej wyspy, zastali dwa slupy* na kotwicy,
które, na ich widok, odrzuciły łańcuchy i przybiły
do brzegu, a cała załoga wysiadła i uciekła w las.
Ludzie ci, zbiegowie z Indii Zachodnich, ujrzawszy
* Tak często wymieniane przez Johnsona slupy były raczej
podobne do tzw. slupów wojennych, żaglowców dwu-
i trójmasztowych, prostożaglowych.
statek Avery’ego podejrzewali, że jest to fregata
wysłana w pościg za nimi, a nie czując się na siłach
walczyć, ratowali się ucieczką.
Avery odgadł, gdzie szukać zbiegów, i wysłał paru
swych ludzi na brzeg z oznajmieniem, że nie mają
wrogich zamiarów i proponują połączenie się dla
wspólnego bezpieczeństwa. Zejmani ze slupów byli
dobrze uzbrojeni, a gdy ukryli się w lesie, wysta
wili czaty, które miały uważać, czy z okrętu nie wy
słano za nimi pościgu. Kiedy jednak spostrzegli, że
nadchodzi paru ludzi bez broni, a nie okazują wro
gich zamiarów, pozwolili podejść im blisko. Przyby
sze oznajmili, że przychodzą w imię przyjaźni. Za
prowadzono ich do ukrytej w lesie gromady i tam
powtórzyli, co im zlecono. Zrazu zbiegowie podej
rzewali podstęp, aby ich zwabić na okręt, ale gdy
posłowie obiecali, że sam kapitan i tylu z załogi, ilu
zechcą widzieć, spotkają się z nimi na wybrzeżu bez
broni, wyzbyli się obaw. Wkrótce obie strony po
znały się lepiej. Przybysze zeszli na brzeg, a część
zbiegów udała się na okręt.
Banda ze slupów ucieszyła się z pozyskania sprzy
mierzeńca, bo ich statki były tak słabe, że nie mogły
napaść na jednostki silniejsze i nie wzięły do tej
pory większego pryzu. I oto wreszcie mieli szansę
zagrania o wysoką stawkę. Avery również rad był
wzmocnić się liczebnie na śmielsze poczynania.
Wprawdzie łupami trzeba się będzie dzielić z no
wymi kamratami, co zmniejszy dolę każdego, wpadł
jednak na pomysł, jak on sam ma uniknąć tych
strat, o czym niebawem będzie mowa.
Po omówieniu wszystkiego co uczynić należy, ura
dzili wyruszyć okrętem i obu slupami, z którymi
było trochę kłopotu przy ściąganiu z płycizny przy
27
brzeżnej, jednak uporali się z tym i wzięli kurs na
Arabię.
^ W pobliżu rzeki Indus z bocianiego gniazda wy
śledzili żagiel i ruszyli w pościg. Przy zbliżeniu okręt
wydawał się typu angielskiego, wzięli go za linio
wiec Holenderskiej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej
w powrotnym rejsie. Okazało się, że był on wart
0 wiele więcej. Na ostrzegawczy strzał piratów, na
kazujący zatrzymać się, okręt podniósł banderę
Wielkiego Mogoła i zdawał gotować się do obrony.
Avery otworzył do Mogoła długodystansowy ogień
salwowy, czym wzbudził wśród kamratów podejrze
nie, że zabrakło mu odwagi. Tymczasem slupy, nie
tracąc czasu, podeszły do nieprzyjaciela, jeden od
dziobu, drugi od rufy. Zaskoczyły go i abordażowa-
ły, a wówczas statek ściągnął banderę i poddał się.
Był to jeden z okrętów samego wielkiego władcy,
znajdowali się na nim liczni dygnitarze dworscy,
a wśród nich ponoć córka monarchy w pielgrzymce
do Mekki, muzułmanie bowiem poczuwają się do
obowiązku być tam choć raz w życiu; mieli też na
pokładzie bogate dary dla świętego miejsca. Wiado
mo, że ludzie Wschodu podróżują z wielkim prze
pychem, biorąc z sobą wszystkich niewolników, słu
gi, wystawne stroje i klejnoty, naczynia złote
1 srebrne, tudzież spore sumy na koszty podróży lą
dem. Można sobie wyobrazić, jak obłowili się rabusie
na tym pryzie.
Zagarnąwszy cały skarb na własne statki, zrabo
wawszy z pryzu wszystko, co potrzebne i na co
mieli ochotę, piraci puścili go wolno. Ale okręt za
wrócił, niezdolny do kontynuowania rejsu. Gdy wieść
dotarła do Wielkiego Mogoła, a rozeszło się przy
tym, że rozboju dopuścili się Anglicy, zaprotestował
28
gwałtownie, grożąc wysłaniem licznego wojska, któ
re ogniem i mieczem wygna Anglików ze wszelkich
posiadłości na wybrzeżu Indii. W Angielskiej Kom
panii Wschodnio-Indyjskiej powstał popłoch, lecz
mimo wszystko zdołała ona z czasem ułagodzić
władcę, przyrzekając ująć rozbójników i wydać w je
go ręce. Niemniej afera nabrała wielkiego rozgłosu,
zarówno w Europie, jak i w Indiach, stąd i te wszy
stkie romantyczne opowieści o wielkości Avery’ego.
W tym czasie zwycięscy rabusie uchwalili, aby
jak najśpieszniej wracać na Madagaskar. Zamierzali
założyć tam składnicę wszystkich swych bogactw
oraz wybudować niewielką fortalicję i osadzić w niej
mały oddział mający czuwać nad skarbem i bronić
przed wszelkimi zakusami tubylców. Avery jednak
udaremnił ten plan.
Podczas żeglugi tym kursem wysłał łodzie do obu
slupów wzywając ich dowódców do siebie na nara
dę. Przybyłym powiedział, że dla wspólnego dobra
powinni zgodzić się na jego propozycje, aby zapobiec
nieprzewidzianym wypadkom. Niech zważą, że zdo
bytych bogactw wystarczy dla nich wszystkich, jeśli
potrafią zabezpieczyć je na jakimś wybrzeżu. Czego
się jednak winni obawiać, to złej przygody po dro
dze. Okręty może rozpędzić sztorm, a wtedy sa
motne slupy w razie spotkania z okrętami wojenny
mi zostaną zdobyte albo zatopione, zaś skarb wie
ziony na nich przypadnie dla pozostałych przy życiu
udziałowców. Ponadto grożą im zwykłe w żegludze
awarie. Co do niego samego, to jest tak mocny, że
może wygrać bitwę z każdym okrętem, jaki tylko
napotka na tych wodach, a jeśliby natrafił na tak
silny, że nie byłby w stanie go zdobyć, to sam bę
dzie nie do zdobycia mając tak liczną załogę. Przy
29
tym okręt Avery’ego jest szybkobieżny, może for
sować żaglami, czego nie da się powiedzieć o slu
pach. W rezultacie Avery zaproponował, by umieś
cili skarb na jego okręcie i opieczętowali skrzynię
swymi pieczęciami, a każdy z trzech dowódców
miałby przy sobie swoją, a także, aby wyznaczyli
miejsce spotkania na wypadek rozłąki.
Dowódcom slupów, po namyśle, propozycja wy
dała się rozsądna i chętnie na nią przystali, bo rze
czywiście, gdyby jednemu z nich przytrafiło się nie
szczęście, drugi może zdołałby uciec, a więc zgodzić
się było korzyścią dla obu. Sprawę więc uznano za
uzgodnioną, skarb przeniesiono na okręt Avery’ego
a skrzynie opieczętowano. Tego dnia i następnego
trzymali się razem, gdyż pogoda była dobra. Przez
ten czas Avery knował ze swymi ludźmi mówiąc, iż
teraz mają dosyć, by wszyscy stali się bogaci. Co
nam stoi na przeszkodzie udać się do jakiegoś kraju,
gdzie nas nie znają i gdzie byśmy w dostatkach spę
dzili resztę naszych dni? Zrozumieli, co miał na my
śli, i wkrótce wszyscy zgodzili się, żeby oszukać za
łogi slupów swych nowych sojuszników. Nie wydaje
się możliwym, by któryś z nich miał jakieś skrupuły
lub uniósł się honorem, kiedy przyszło do zaaprobo
wania zdrady Avery’ego. Pogoda wciąż dopisywała,
skorzystali z ciemności nocnych, zmienili kurs i już
rankiem nie dostrzegli slupów.
Możńa sobie wyobrazić, jakie na slupach miotano
klątwy, co za rejwach powstał, gdy z rana odkryto,
że Avery uciekł. Pogoda przecie sprzyjała żegludze,
a kurs był ustalony, a więc musiał zmienić go roz
myślnie. Jednak opuśćmy ich teraz i podążmy za
Avery’m.
Avery z kompanią uradzili pożeglować forsownie
do Ameryki. Nikt z nich nie był znany w tamtych
stronach, więc zamierzali podzielić się skarbem,
zmienić nazwiska i wylądować po kilku osobno
w różnych miejscach, nabyć jakieś posiadłości i żyć
w dostatku. Pierwszym lądem, do którego dotarli,
była Providence Island, wówczas świeżo skolonizo
wana. Pozostali tu pewien czas, lecz wkrótce zmiar
kowali, że w Nowej Anglii ich okręt nie uszedłby
uwagi jako zbyt wielki, a poza tym ktoś przybyły
/. Anglii, wiedząc o uprowadzonym po drodze do Co-
iunny okręcie, mógłby powziąć podejrzenia, kim są.
I'ostanowili więc pozbyć się go na Providence Island.
Avery tak przedstawił sprawę, że „Duke” był prze
znaczony do celów kaperskich, a ponieważ nie po
wiodła się wyprawa, otrzymał od właścicieli pole
cenie, by rozporządził nim jak najkorzystniej. Szyb
ko więc znalazł nabywcę i niezwłocznie zakupił slup.
Zaokrętował się na nim wraz ze swoją kompanią.
Przybijali do różnych portów amerykańskich, gdzie
ich nikt nie podejrzewał; część ich wylądowała i roz
proszyła się po kraju otrzymawszy tyle, ile spodo
bało się Avery’emu. Ukrył on bowiem przed kamra
tami większą część diamentów, na które w ferworze
grabieży mało zwrócili uwagi, nie poznawszy się na
ich wartości.
W końcu Avery przybył do Bostonu w Nowej An
glii i zachowywał się tak, jakby poszukiwał posia
dłości do nabycia, wylądowało z nim jeszcze kilku
towarzyszy. Zmienił jednak zamiar i zaproponował
nielicznym pozostałym, by pożeglowali do Irlandii,
na co się zgodzili. Zorientował się, że Nowa Anglia
nie jest dlań odpowiednia, bo majątek miał prze
ważnie w diamentach, więc gdyby chciał zaoferować
je na miejscu, zostałby z pewnością ujęty pod za
rzutem piractwa.
Płynąc do Irlandii unikali Kanału Sw. Jerzego
i żeglując na północ przybyli do jednego z północ
nych portów tego królestwa, gdzie pozbyli się slupu
i rozstali się; jedni bowiem udali się do Cork, dru
dzy do Dublina, a z tych osiemnastu później ułaska
wił król Wilhelm. Po niejakim czasie spędzonym
w Irlandii Avery’emu zbrakło odwagi na sprzeda
wanie diamentów. Bał się dochodzenia, skąd je ma,
i wykrycia prawdy. Głowił się, co począć, i w końcu
wpadł na myśl, że są pewne osoby w Bristolu, któ
rym mógłby zaufać. Postanowił więc przeprawić się
do Anglii. Uczynił tak i przybywszy do Devonshire,
zawiadomił o tym jednego z owych przyjaciół i wy
znaczył spotkanie w Bidefordzie. Naradzając się we
dwóch nad spieniężeniem klejnotów, uznali, że naj
bezpieczniej byłoby powierzyć je kupcom, ich bo
wiem, bogatych i poważanych powszechnie, nikt nie
będzie badał, jak doszli do takich skarbów. Przyja
ciel ów powiedział, że jest bardzo dobrze z paru oso
bami, którzy nadają się do tego, a jeśli zapewnić im
przyzwoity procent, załatwią interes bardzo uczci
wie. Avery zgodził się, gdyż nie miał innego sposobu
załatwienia tych transakcji, bo osobiście nie mógł
w nich uczestniczyć. Toteż przyjaciel wrócił do Bri
stolu i wtajemniczył w tę sprawę kupców, a ci od
wiedzili Avery’ego w Bidefordzie. Wręczył im pre
cjoza, na które składały się diamenty i złote naczy
nia. Wiele mówiło się przy tym o honorze i uczci
wości.*Kupcy dali piratowi trochę gotówki na bie
żące wydatki i odjechali.
Avery zamieszkiwał w Bidefordzie bardzo skrom
nie pod przybranym nazwiskiem, toteż mało o nim
wiedziano. Paru krewnym dał jednak znać, gdzie
jest, i ci go odwiedzili. Po pewnym czasie wyczer
pały się niewielkie jego zasoby, a wciąż nie miał
wiadomości od swoich kupców. Pisywał do nich czę-
lo i po dłuższym molestowaniu przysłali mu nie
wielką sumkę, ledwo wystarczającą na zapłacenie
długów. Następne zasiłki, które mu od czasu do cza
su przysyłali, stały się wreszcie tak małe, że nie
starczały na utrzymanie, a i to otrzymywał je po
wielkich trudach i molestowaniach. Wreszcie zmę
czony takim życiem przybył do Bristolu, by osobiś
cie rozmówić się z kupcami, lecz tu zamiast pienię
dzy niespodziewanie dostał ostrą odprawę. Gdy bo
wiem zażądał, by się z nim rozliczyli, zamknęli mu
usta groźbą wydania go; tak to nasi kupcy okazali
się równie dobrymi piratami na lądzie, jak on na
morzu. “
Nie wiadomo, czy Avery zląkł się tych pogróżek,
czy spotkał kogoś, kto mógł go poznać, dość że nie
zwłocznie przeprawił się do Irlandii i stamtąd bar
dzo uporczywie jął domagać się zasiłku od swoich
kupców. Daremnie. W końcu pozostała mu tylko że
branina. Doprowadzony do ostateczności postanowił
wrócić do Anglii i napaść na nich, nie zważając na
następstwa. Zaciągnął się na statek handlowy i pra
cą zapłacił za podróż do Plymouth, skąd pieszo udał
się do Bidefordu; tam po paru zaledwie dniach roz
chorował się i zmarł, a nie miał nawet tyle, żeby
było za co kupić mu trumnę.
Przedstawiliśmy więc wszystko to, co udało się
zebrać pewnego o tym człowieku, odrzucając czcze
opowieści o jego fantastycznej wielkości. Wynika
z tego, że postępował bardziej nierozważnie niż inni
1 — Piraci, skarby, korsarze. 33
piraci, co po nim nastąpili, choc zcobył sobie więcej
od innych rozgłosu. , .
A teraz powrócić wypada do obu slupów i zdać
sprawę, co się z nimi stało. ,
Była już mowa o tym, że ucieczka Avery ego
wprawiła ich załogi w furię i konsternację. Mimo to
płynęli wciąż dawnym kursem, gdyż niektói zy łu
dzili się, że „Duke” po prostu stracił łączność z nimi
w nocy i że spotkają się na umówionym miejscu.
Musieli jednak wyrzec się wszelkich nadziei, gd;y
tam dotarli, a o Avery’m nie było nawet wieści.
Trzeba się było zastanowić, co robić dalej. Zapasy
żywności prawie się wyczerpały, a choć na lądzie
mogli dostać ryżu, ryb i drobiu, nie można było
wziąć na morze tego prowiantu bez solenia, czego
jednak nie umieli robić. Ponieważ nie byli już w sta
nie odpłynąć, nadszedł czas, by pomyśleć o osiedle
niu się na lądzie; w tym celu zabrali wszystko ze
slupów, rozbili namioty z płótna żaglowego i zało
żyli obóz, mając dużą ilość amunicji i palnej broni
Należy zauważyć, że krajowcy na Madagaskarze
to pewien rodzaj Murzynów; różnią się od gwinej-
skich długimi włosami, a skóra ich nie jest czarna.
Mają wśród siebie mnóstwo kacyków wciąż ze sobą
wojujących. Jeńcy wojenni stają się ich niewolni
kami, których albo sprzedają, albo zabijają, jak im
się spodoba. Z początku, gdy nasi piraci osiedlili się
w okolicy, kacykowie ubiegali się bardzo o p 'y*111®'
rze z nimi, a oni przyłączali się to do jednych, to
do drugich. Kogokolwiek jednak poparli, ten zwy
ciężał, ponieważ Murzyni tamtejsi nie mają brom
palnej ani nie potrafią jej używać. W końcu takim
strachem przejmowali krajowców, ze ci pierzchali
dostrzegłszy paru piratów po stronie nieprzyjaciel-
'uej, a więc sprzymierzeńcom swoim zapewniali
wycięstwo. F dn
noteżnfnwP0SÓb StaH Się nie W 1™ groźni, leczpotężni. Wszyscy jeńcy wojenni, Których ujęli, sta
wali się ich niewolnikami. Pożenili się z najpięk
niejszymi Murzynkami, aie nie z jedną lub dwiema,
'1 1, z tyloma, ile się im podobało, toteż każdy z nich
miał taki harem jak Wielki Wezyr w Konstantyno
polu Niewolnicy musieli dla nich sadzić ryż na
plantacjach, łowić ryby, polować. Ponadto mieli na
•v’ usługi i postronnych Murzynów, bo ci udawali
po lch obronę, aby się zabezpieczyć od zamie-
; k 1 “apasci ze strony potężnych sąsiadów. Oni też
-«łaje się składali im dobrowolnie daninę.
Potem piraci zaczęli odłączać się jeden od dru
giego bo każdy zamieszkiwał ze swymi żonami, nie
wolnikami i poddanymi jak udzielny pan. A ponie
waż władza i bogactwo powodują oczywiście rywa
lizację, kłócili się czasem między sobą i napadali
jeden na drugiego na czele swych Murzynów; w tych
wojnach domowycn wielu z nich padło. Zaszedł jed
li k wypadek, który zmusił piratów do połączenia
wobec grożącego im wszystkim niebezpieczeń-
itwa.
Trzeba bowiem stwierdzić, że ci nagle wyniesieni
ludzie rozpanoszywszy się tyranizowali ludność i lu
bowali się w okrucieństwach. Najzwyklejszą rzeczą
było dla nich w przystępie złego humoru kazać któ-
iegos z podwładnych przywiązać do drzewa i strze
lić mu w serce. Za każde wykroczenie małe czy
wielkie, kara była tylko jedna. Toteż Murzyni zaczęli
/.mawiać się, by tej samej nocy powstać razem prze
ciw swym katom. A ponieważ piraci mieszkali te
35
raz każdy z osobna, można to było łatwo urzeczy
wistnić. Bunt udaremniła żona czy też nałożnica jed
nego z białych, która przebiegła z wieścią prawie
dwadzieścia mil w trzy godziny i wydała spisek. Na
wszczęty alarm wszyscy biali ściągnęli wnet do za
grożonej miejscowości. Murzyni zastali wrogów
uzbrojonych i na czatach, uciekli więc i zaniechali
napaści.
Zamach ten sprawił, że piraci stali się odtąd bar
dzo ostrożni; warto więc opisać taktykę tych okrut-
ników i to, co przedsięwzięli, by zapewnić sobie bez
pieczeństwo'.
Byli wprawdzie silniejsi, lecz zdawali sobie spra
wę, że sam strach przed ich przewagą nie stanowi
dostatecznej rękojmi bezpieczeństwa i nie uchroni
ich od zaskoczenia. I najodważniejszego we śnie
może zabić bojaźliwy i słabszy. Więc nie tracąc cza
su robili wszystko, co było w ich mocy, aby podju
dzić do wojny sąsiednie szczepy, sami zaś pozosta
wali neutralni; pobici uciekali do nich, oddawali się
pod ich opiekę, bo w przeciwnym razie musieliby
zginąć lub dostać się do niewoli. Ci wzmacniali ich
siły, a niektórych przywiązywała też wzajemna ko
rzyść. Gdy nie było wojny, udawało się im rozdmu
chiwać wśród krajowców kłótnie i z okazji byle ja
kiego błahego sporu lub nieporozumienia pchać jed
ną lub drugą stronę do zemsty, po czym uczyli Mu
rzynów, jak napadać lub urządzać zasadzki na nie
przyjaciół, nawet pożyczali im nabite pistolety albo
skałkówki na takie wyprawy. W rezultacie zabójca,
szukając ratunku, uciekał do nich ze swymi żonami,
dziećmi, krewnymi.
Dopiero tych krajowców byli pewni, których ży
cie zależało od bezpieczeństwa opiekunów, a jak już
36
zauważyliśmy, nasi piraci stali się tak groźni, iż nikt
nie odważyłby się toczyć z nimi jawnej wojny.
I aką polityką w ciągu paru lat znacznie się
wzmocnili. Wtedy zaczęli rozłączać się i odsuwać od
Niebie na większą odległość, żeby mieć więcej ziemi,
.lak Żydzi podzielili się na szczepy, gdyż każdy za
brał żony i dzieci (z których przez ten czas potwo-
1żyły się wielkie rodziny), a także przypadłą nań
ilość poddanych i wasali. A jeżeli siła i podporząd
kowanie sobie innych wystarczają do uznania w kimś
władcy, to ci zbóje mieli wszelkie znamiona władzy
królewskiej, a co więcej, doznawali tych samych
obaw, jakie zazwyczaj trapią tyranów; tak wnosić
wypada z nadzwyczajnych środków ostrożności, ja
kie zastosowali fortyfikując swe siedziby.
Umacniając się, naśladowali jeden drugiego. Sie
dziby ich były to raczej fortalicje niż domostwa.
Wybierali zazwyczaj miejsca blisko wody i zarośnię-
ti1 drzewami, wkoło kopali głębokie rowy i sypali
wały tak strome i wysokie, że nie sposób było
wspiąć się na nie, zwłaszcza tym, którzy nie potra
fili posługiwać się drabinami. Przez rów wiodło do
lasu tylko jedno przejście. Siedzibę, będącą zwykłą
i hatą, budowano w miejscu, które zamieszkujący ją
władca uznał za odpowiednie; była schowana w gę
stwinie, niewidoczna, póki się przed nią nie stanęło.
Ale najprzebieglej urządzono wiodące do domostwa
przejście, ścieżka bowiem zbyt wąska, aby dwóch
ludzi mogło nią iść obok siebie, wiła się tak kręto,
że tworzyła doskonale splątany labirynt, biegnący
w kółko i przecięty paroma poprzecznymi tropami;
toteż ktoś, co nie znał dobrze drogi, mógł krążyć
parę godzin po tej plątaninie i nie zdołał odnaleźć
chaty. Ponadto wzdłuż tych wąskich ścieżek powty-
37
kano czubkami do góry duże kolce pewnego miej
scowego drzewa, a ponieważ sama ścieżka zakrę
cała i kluczyła, to jeśliby kto chciał nocą podejść do
chaty, nadziałby się z pewnością na owe kolce, chy
ba że miałby ów kłębek, który Ariadna dała Tezeu-
szowi, gdy wchodził do jaskini Minotaura.
Tak więc żyli niczym tyrani, sami w strachu,
i siali wkoło strach. W tej sytuacji odnalazł ich ka
pitan Woodes Rogers, kiedy przybył na Madagaskar
na czterdziestodziałowej „Delicji”, chcąc kupić nie
wolników, aby odsprzedać ich Holendrom w Bata-
wii* lub na Nowej Holandii**. Zdarzyło mu się tra
fić na taką część wyspy, do której od siedmiu lub
ośmiu lat nie przybił ani jeden okręt, tam też na
potkał kilku piratów. W owym czasie, zamieszkując
wyspę już ponad dwadzieścia pięć lat, mieli oni licz
ne pokolenia pstrych dzieci i wnuków od nich po
chodzących; żyło jeszcze wówczas jedenastu spośród
nich.
Na widok okrętu o takiej artylerii i wyporności,
piraci powzięli podejrzenia, że to jednostka floty,
wysłana dla ich ujęcia, toteż przyczaili się w swych
fortalicjach. Gdy jednak kilku majtków zeszło na
ląd nie okazując bynajmniej wrogości, a w zamiarze
nawiązania handlu z krajowcami, ośmielili się wy-
leźć ze swych kryjówek z orszakiem iście książę
cym. A skoro de facto są królami, co do pewnego
stopnia jest prawem, mówmy o nich, jak się należy.
Od tak dawna przebywali na wyspie, że można
* Obecna Dżakarta.
** Nazwą tą obdarzyli Holendrzy w XVII w. mało znaną
wielką wyspę, którą potem od „Terra Australis” Anglicy
nazwali Australią.
obie wyobrazić, jak znoszone było ich odzienie; po
prostu ich królewskie moście ogromnie świeciły go
lizną. Nie mogę rzec, iż byli obdarci, gdyż w ogóle
nie mieli ubrań. Okrywali się tylko skórami zwie
rząt (nie wyprawionymi i włosem na wierzch), nie
mieli obuwia ani pończoch, tak że wszyscy przypo
minali Herkulesa w lwiej skórze; a ponieważ byli
brodaci i obrośnięci włosem na całym ciele, więc
wyglądali tak dziko, że przechodzi to wszelkie wy
obrażenie.
Niebawem jednak obsprawili się, zaprzedając
w niewolę mnóstwo swych nieszczęsnych poddanych
w zamian za odzież, noże, piły, kule i inne rzeczy;
wkrótce tak się spoufalili, że przybyli na „Delicję”,
gdzie, jak zauważono, okazali wielką ciekawość, ba
dając wnętrze okrętu, a z żeglarzami starali się
wejść w komitywę i zapraszali ich na brzeg. Starali
się — jak potem wyznali — zmiarkować, czy dałoby
się zaskoczyć okręt w nocy, co wydało się im bar
dzo łatwe, pod warunkiem, że na pokładzie zastaną
słabą wartę, gdyż sami mieli dosyć ludzi i łodzi.
Zdaje się jednak, że kapitan przejrzał ich grę, bo
wyznaczył tak silne straże na pokładzie, że uznali
ten plan za niewykonalny. Dlatego też, kiedy kilku
żeglarzy zeszło na brzeg, próbowali ich usidlić
i wciągnąć w spisek. Ci marynarze mieli, gdy im
wypadnie nocna warta, obezwładnić kapitana, zam
knąć włazy i trzymać resztę załogi uwięzioną we
wnętrzu. Piraci zaś na podany z okrętu sygnał przy
byliby do burty. Z nimi w razie powodzenia mieli
podjąć wyprawy pirackie, gdyż niewątpliwie na
„Delicji” potrafiliby uporać się z każdym napotka
nym na morzu statkiem. Kapitan jednak miał się
na baczności i widząc rosnącą zażyłość między pira
39
tami i kilku spośród swoich ludzi, uznał tę dobrą
komitywę za niebezpieczną. Toteż w samą porę za
bronił załodze zadawać się ze zgrają na brzegu, a gdy
na ląd wysłał łódź z oficerem, by umawiać się co do
sprzedaży niewolników, załoga zostawała na łodzi
i nikomu, prócz wyznaczonego do targów, nie wolno
było mówić z piratami.
Zanim jeszcze „Delicja” odpłynęła, spiskowcy zro
zumieli, że nic nie wskórają, i wyznali kapitanowi
wszystko, co przeciw niemu uknuto. Opuścił tedy
piratów takimi, jakimi ich zastał, w brudnym prze
pychu ich królewskości, lecz z mniejszą ilością pod
danych, gdyż jako się rzekło, sprzedali spośród nich
wielu. Ponieważ jednak ambicja jest największą pa
sją ludzką, piraci byli szczęśliwi. Jeden z tych wiel
kich władców był poprzednio przewoźnikiem na Ta
mizie, skąd popełniwszy morderstwo, uciekł do Indii
Zachodnich i należał do zbiegłych na slupach. Reszta
byli to zwykli majtkowie, z których żaden nie umiał
czytać, a ich czarnoskórzy ministrowie nie byli bar
dziej od nich wykształceni. Oto wszystko, co można
powiedzieć, o tych królach Madagaskaru; niektórzy
z nich zapewne panują po dziś dzień.
Przełożył Jerzy Bohdan Rychliński
SZATANY Z FUATINO
Jack London (1876 —1916)
Wybitny pisarz amerykański; w swoich powieściach i no
welach ukazuje samotną walkę ludzi zbuntowanych prze
ciw niesprawiedliwości społecznej, walczących z losem i si
lami przyrody (JZew krwi’’, „Martin Eden”, „Przygoda").
Zamieszczony tu fragment pochodzi z powieści „Syn Słoń
ca”.
Nikt na Wyspach Salomona nie wiedział, ile mi
lionów wart jest Dawid Grief, bo jego posiadłości
i przedsiębiorstwa rozrzucone były po całym połud
niowym Pacyfiku. Od Samoa do Nowej Gwinei, na
wet na północ od równika, wszędzie spotykało się
plantacje Griefa. On miał koncesję na połów pereł
na Paumotach. On — choć nie pod własnym nazwi
skiem — był niemiecką spółką, która władała han
dlem francuskich Markizów. Sznur jego faktorii, ob
sługiwanych przez liczne należące do niego statki,
ciągnął się wzdłuż wybrzeży wszystkich archipela
gów. Grief posiadał atole tak małe i odległe, że osa
dzonych tam samotnych agentów ledwie raz do roku
odwiedzały najmniejsze szkunery i kecze.
Statki Griefa werbowały dlań najemną siłę robo-
41
czą. Tubylców z Santa Cruz przewoziły na Nowe
Hebrydy, z Nowych Hebrydów na Wyspy Bankowe,
a łowców głów i ludożerców z Malaity na plantacje
Nowej Georgii. Od Tonga do Gilbertów, aż po da
lekie Luizjady, werbownicy Griefa łowili robotni
ków. Kile jego statków pruły ocean we wszystkich
kierunkach. Grief był właścicielem trzech parowców
utrzymujących regularną komunikację, rzadko jed
nak korzystał z ich usług. Wolał bardziej pierwotną,
niebezpieczną podróż. Wolał wiatr i żagle.
Wyglądał ledwie na trzydzieści lat, musiał jednak
mieć co najmniej czterdziestkę. Starzy włóczędzy do
brze pamiętali, że na wodach Oceanii pojawił się
przed dwudziestoma laty, a już wtedy jasny wąsik
kiełkował jedwabiście na jego górnej wardze.
W przeciwieństwie do innych białych żył w klima
cie tropikalnym, ponieważ mu to odpowiadało. Wy
jątkowa odporność skóry zabezpieczała go doskonale.
Urodził się do życia w słońcu. Wśród dziesięciu ty
sięcy Europejczyków jeden może być tak wytrzy
mały na upał. Niewidzialne, niezmiernie szybkie fale
świetlne jak gdyby się go nie imały. Inni biali chło
nęli je lepiej. Słońce przeżerało skórę tych ludzi,
rozkładało tkankę włókien nerwowych, aż wreszcie
chorzy na ciele i umyśle wyrzucali za burtę Dzie
sięć Przykazań, spadali do poziomu dzikich bestii,
zapijali się na śmierć lub żyli tak szaleńczo, że nie
raz wysyłano okręty wojenne, aby ująć ich w karby.
Dawid Grief — prawdziwy syn słońca — rozkwi
tał w jego blaskach. Z biegiem lat brązowiał tylko
coraz bardziej, a śniadość ta nabierała złotawych
odcieni, które barwią skórę Polinezyjczyków. Oczy
jego zachowały jednak dawny błękit, wąsy rudawą
żółtość, a rysy twarzy nie zmieniły się i pozostały
42
takie, jakie od wieków cechują rasę anglosaską. Da
wid Grief był czystej krwi Anglikiem, chociaż lu
dzie, uważający się za znawców, mieli go za Ame
rykanina lub przynajmniej za urodzonego w Ame
ryce. Na Morza Południowe — w przeciwieństwie
do większości białych — nie przybył po to, żeby zbi
jać pieniądze, przywiózł je bowiem ze sobą. Pojawił
się na Paumotach. Przypłynął małym jachtem szku-
nerem jako kapitan i właściciel, a przede wszystkim
jako młodzik szukający wrażeń i przygód na ro
mantycznych, skąpanych w słońcu szlakach krain
podzwrotnikowych. Przypłynął wraz z huraganem.
Olbrzymie fale osadziły młodego awanturnika, jego
jacht i cały ładunek w gąszczu palm kokosowych
o trzysta jardów od linii brzegowej. Po sześciu mie
siącach ocalił rozbitków kuter poławiaczy pereł. Ale
słońce weszło już Griefowi w krew. Zamiast wsiąść
na parowiec z Tahiti i wrócić do kraju, nabył mały
szkuner, zaopatrzył go w towary na sprzedaż, zwer
bował nurków i rozpoczął włóczęgę pośród wysp
Archipelagu Niebezpiecznego.
Złoto, które malowało cerę Griefa, ściekało z jego
palców. Miał złotą rękę, grę prowadził jednak nie
dla zysku, lecz z czystego umiłowania hazardu. Była
to gra godna prawdziwego mężczyzny: wspaniała,
obfitująca w pomyślne lub niepomyślne gwałtowne
utarczki z awanturnikami wszelkich ras i narodo
wości. Ale nad wszystko Grief kochał tło, na jakim
płynie życie korsarza Mórz Południowych: zapach
morza, doskonałe piękno ławic żywego korala w gład
kich niby zwierciadło lagunach, urzekające wschody
słońca zabarwione jaskrawo, jak gdyby wbrew pra
wom przyrody, pióropusze wysepek rozsianych na
turkusowych głębinach, kojące wino pasatów, regu-
larny oddech strojnych grzywami fal, chwiejny po
kład pod stopami i brzemienne wiatrem żagle nad
głową; uwieńczonych kwiatami złocistoskórych
chłopców i dziewczęta z Polinezji — półdzieci, pół
bogów — ba! nawet wyjących dzikusów z Melanezji,
łowców głów i ludożerców, prawie szatanów, w każ
dym zaś razie drapieżne bestie.
I
Ze wszystkich swych szkunerów, keczów i ku
trów, które myszkowały pośród wysp na Morzach
Południowych, Grief najbardziej lubił „Rattlera”.
Był to podobny do jachtu szkuner o wyporności
dziewięćdziesięciu ton, tak szybki i zwinny, że nie
małą sławę zyskał w dawnych czasach, gdy przemy
cał opium z San Diego do Puget Sound, najeżdżał
rykowiska fok na Morzu Beringa lub zaopatrywał
w broń kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze źle wi
dziany przez organy władz państwowych, radował
serca marynarzy i stanowił przedmiot dumy cieśli
okrętowych, którzy go zbudowali. Nawet obecnie,
po czterdziestu latach żeglugi, słynny szkuner został
tym samym poczciwym, starym „Rattlerem”. Pruł
fale tak szparko, że marynarze musieli zobaczyć to
na własne oczy, aby uwierzyć. We wszystkich por
tach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzo
no na temat „Rattlera” gorące dyskusje, akcento
wane nieraz obelgą lub kułakiem.
Pewnego wieczora „Rattler” szedł ostro pod wiatr,
który ledwie wypełniał grotżagiel. Płótna trzepo
tały raczej od przechyłów na falach niż od łagod
nych podmuchów. Mimo to szkuner z łatwością robił
44
cztery węzły. Od godziny Davia Grief stał wsparty
o balustradę przy wantach fokmasztu i spoglądał
na fosforyzujący ślad za rufą. Lekki podmuch odbi
ty ukośnie od przednich żagli rozkosznym powie
wem chłodził mu twarz i piersi, toteż Grief delek
tował się w duchu zaletami ulubionego statku.
— Cudo! Prawdziwe cudo! Prawda, Taute? — za
gadnął kolorowego majtka na oku, a mówiąc to,
klepnął pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna.
— Tak, panie, tak — powiedział Polinezyjczyk
głębokim, piersiowym głosem. — Ja znam statki
trzydzieści lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy
go Fenauao.
— Za-dnia-zrodzony — przetłumaczył Grief czu
ły epitet. — Kto go tak nazwał?
Taute miał już odpowiedzieć, lecz spojrzał przed
siebie z napiętą nagle uwagą. Grief zwrócił również
wzrok w tamtą stronę.
— Ziemia! — zawołał majtek.
— Aha, Fuatino — przyznał Grief nie odrywając
oka od miejsca, gdzie ciemna plama przesłaniała
usiany gwiazdami widnokrąg. — W porządku. Za
raz powiem kapitanowi.
„Rattler” sunął swobodnie. Niebawem majaczący
zarys wyspy można było dostrzec wyraźnie, nie tyl
ko wyczuć wzrokiem. Ucho zaczęło łowić beczenie
kóz i senny pomruk fal obmywających wybrzeże.
Woń kwiatów przesycała lekki powiew od lądu.
— Gdyby to była cieśnina, nie szpara, „Rattler”
przedostałby się do zatoki w taką noc jak dzisiejsza
— mruknął żałośnie kapitan Glass spoglądając na
sternika, który z całych sił trzymał koło.
Szkuner dryfował w odległości mili od lądu, aby
doczekać brzasku, bo tylko przy świetle dnia można
45
próbować niebezpiecznego wejścia do zatoki Fuati-
no. Była piękna podzwrotnikowa noc, nie grożąca na
głym szkwałem czy ulewą. Na przednim pokładzie
majtkowie z Raiatea układali się do snu tam, gdzie
przed chwilą zakończyli pracę. Z równą beztroską
szyper, porucznik i Grief słali swe łóżka na rufie.
Ułożywszy się na kocach, palili i sennie snuli do
mysły na temat losów Mataary, królowej Fuatino,
oraz przygody miłosnej jej córki Naumoo i Motuaro.
To romantyczny ludek — powiedział porucznik
Brown. — Równie romantyczny jak my, biali.
— Jak sam Pilsach! A to już chyba coś znaczy —
roześmiał się Grief. — Kiedy to, kapitanie, Pilsach
zwiał panu?
— Jedenaście lat temu — odburknął niechętnie
Glass.
— Niech pan o nim opowie — poprosił Brown. —
Słyszałem, że od tej pory nie wychylił nosa z Fua
tino. Czy to prawda?
— Święta prawda — potwierdził szyper. — Ko
cha się w swojej żonie! Szelma! Ukradła mi go!
A Pilsach to najlepszy żeglarz, jakiego znałem, cho
ciaż Holender.
— Niemiec — poprawił Grief.
— Na jedno wychodzi — brzmiała odpowiedź. —
Kiedy Pilsach wyszedł na ląd i wpadł w oko Notutu,
morze straciło zucha pierwsza klasa. Myślę, że od
razu musieli się w sobie zadurzyć. Nie zdążyłbyś pan
porachować do trzech, a ona już zarzuciła mu na
łeb wianek z jakichś tam białych kwiatów. Za pięć
minut biegali po plaży niby dwoje dzieci. Trzy
mali się, rozumie pan, za ręce i chichotali. Mam na
dzieję, że Pilsach wysadził tę rafę koralową, co blo-
46
kuje cieśninę. Zawsze obdzieram tam z kadłuba parę
arkuszy miedzianej blachy.
— Opowiadaj pan dalej — zniecierpliwił się po
rucznik.
— Wszystko opowiedziałem. Z Pilsachem od razu
był koniec. Ożenił się tej samej nocy. Nie zajrzał już
na pokład. Drugiego dnia szukałem go i odnalazłem.
Bosy biały dzikus siedział w schowanym między za
roślami szałasie ze słomy. Pełno tam było kwiatów
i rozmaitych rupieci, a Pilsach, rozumie pan, brzdą
kał na gitarze. Wyglądał jak skończony osioł. Prosił,
żebym jego bagaż przesłał na ląd. Odpowiedziałem,
że może się wypchać trocinami. To cała jego histo
ria. Jutro zobaczysz pan tę żonę. Mają już trójkę
dzieci, urwipołciów pierwsza klasa. W ładowni wiozę
gramofon dla Pilsacha i chyba z milion płyt.
— Pan zrobił z niego później agenta handlowego?
— zapytał porucznik Griefa.
— Cóż innego mogłem z niego zrobić? Fuatino to
wyspa miłości, a Pilsach jest urodzonym kochan
kiem. Zresztą, dobrze zna tubylców, lepszego niż on
pracownika nie mam i nigdy nie miałem. Facet na
miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna.
— Słuchaj no, młodzieńcze — zagrzmiał kapitan
Glass pod adresem swego pomocnika. — Czy jesteś
kochliwy? Bo jeżeli tak, nie ruszysz krokiem z po
kładu. Fuatino to wyspa romantycznego bzika. Każ
dy się tam w kimś durzy. Ludzie żyją miłością. Ja
kiś bakcyl jest w kokosowym mleku, w powietrzu
albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciągu
ostatnich dziesięciu tysięcy lat składa się z samych
awantur miłosnych. Wiem to dokładnie. Rozmawia
łem przecież ze starymi ludźmi. Jeżeli zdybię pana
na bieganiu po plaży ręka w rękę...
PIRACI SKARBY KORSARZE Krajowa Agencja W ydawnicza
Ilustracje na okładce MACIEJ JĘDRYSIK Projekt okładki seryjnej JAN KUBASIEWICZ ANDRZEJ OLEJNICZAK Redaktor techniczny BARBARA MLODZIKOWSKA K R A JO W A A G E N C JA W Y D A W N IC ZA R SW „P R A S A -K S IĄ Z K A -R U C H " W A RSZA W A 1976 W y d an ie I. N a k ład : 50 000+ 268 egz. O b jęto ść: a rk . d ru k . 9,06; a rk . w yd. 9,08. P a p ie r d ru k . m a t. kl. V, B I. N r p ro d . I. l-100/7t. D ru k i o p ra w a R zeszow skie Z a k ła d y G ra fic z n e. C en a zł 18. Zam. 2007/75. B-59-121. O KAPITANIE HOWEL DAVISIE I JEGO LUDZIACH Charles Johnson Angielski kapitan, o którym wiadomo tylko tyle, że żył w XVIII wieku i na podstawie zdarzeń, których byl świadkiem w czasie długoletniej kapitańskiej służby, oraz zasłyszanych opowieści spisał autentyczne relacje o kilku piratach i korsarzach. Wydał je w Anglii w r. 1724 w zbio rze zatytułowanym „Historia najsłynniejszych piratów, ich zbrodnicze wyczyny i rabunki’’. Poniżej zamieszczamy dwa fragmenty tej książki. Kapitan Howeł Davis urodził się w Milfordzie w Monmouthshire i od dzieciństwa przebywał na morzu. W swą ostatnią podróż z Anglii wyruszył z Bristolu na snidze „Cadogan”, którą pod dowódz twem kapitana Skinnera płynął ku wybrzeżom Gwi nei. Davis był starszym matem. Kiedy tylko przy byli do Sierra Leone na owym wybrzeżu, napadł ich pirat, kapitan England, ograbił kapitana, zaś Skin nera po barbarzyńsku zamordował. Davis utrzymywał, że po śmierci kapitana Skinnera England usilnie go namawiał, by się zaciągnął do pi ratów, on jednak śmiało odpowiedział, iż woli zostać 3
na miejscu zastrzelony niż podpisać artykuły pirac kie. Odwaga Davisa spodobała się Englandowi, ode słał go z resztą załogi na „Cadogan”, mianując ka pitanem na miejsce Skinnera oraz nakazując ruszyć w dalszą drogę. Dał mu również zapieczętowane pi smo z poleceniem, by otworzył je dopiero pod pew ną szerokością i, jeśli mu życie miłe, wykonał za warte w nim rozkazy. Zupełnie z taką samą pompą postępują władcy wobec swych admirałów i gene rałów. Davis zastosował się ściśle do instrukcji, od czytując pismo w obecności całej załogi. Zawierało ono ni mniej, ni więcej tylko hojną darowiznę całego okrętu wraz z ładunkiem Davisowi i załodze oraz zalecenie, aby pożeglowali do Brazylii i jak najko rzystniej sprzedali towar, a zyskiem podzielili się sprawiedliwie. Davis zapytał kamratów, czy mają chęć zastoso wać się do wskazań, lecz ku swemu wielkiemu zdu mieniu spostrzegł, że większość solidarnie przeciw stawia się temu. Rozzłościł się, sklął ich, lecz skie rował statek tam, gdzie chcieli. Marynarze wiedzieli, że część ładunku była przeznaczona dla pewnych kupców na Barbados, więc popłynęli na tę wyspę. Gdy tam przybyli, opowiedzieli kupcom o nieszczę śliwej śmierci Skinnera i o propozycji, jaką uczynił im Davis. W rezultacie Davisa pojmano i osadzono w więzieniu, gdzie siedział przez trzy miesiące. Po nieważ jednak nie brał udziału w akcie pirackim, wypuszczono go bez sądu, ale nie mógł się spodzie wać, że gdziekolwiek znajdzie zatrudnienie. Toteż wiedząc, że Providence Island była niejako miejscem rendez-vous piratów, szukał okazji przyłączenia się do nich. Udało mu się w tym celu zaokrętować na statek, który tam płynął. Znów jednak rozczarował 4 się po przybyciu, bo piraci poddali się właśnie ka pitanowi Woodes Rogersowi i skorzystali z dobro dziejstw Aktu Łaski, dopiero co przywiezionego z Anglii. Niedługo jednak obijał się bez pracy. Gdy kapitan Rogers zajmował dwa kupieckie slupy, jeden zwany „Buck”, a drugi „Mumvil Trader”, Davis znalazł na jednym z nich zajęcie. Ładunek ich miał poważną wartość, gdyż składał się z towarów europejskich, przeznaczonych na wymianę z Kreolami francuskimi i hiszpańskimi; wielu majtków na obu brygach było eks-piratami, którzy zaciągnęli się na nie po ogło szeniu Aktu Łaski. Pierwszą miejscowością, do któ rej dopłynęli, była Martynika, należąca do Francu zów; tam pewnej nocy Davis zmówiwszy się z kilku innymi, obezwładnił szypra i opanował slup. Zaraz po tym spiskowcy udali się na drugi statek, kotwi czący w pobliżu, wiedząc, że i na nim znajduje się wielu majtków, skłonnych do rebelii. Kazali im przybyć na swój slup. Ci posłuchali i większość z nich zgodziła się przyłączyć do Davisa. Tych, któ rzy byli innego zdania, odesłano na bryg „Mumvil”, by popłynęli, gdzie im się żywnie podoba. Poprzed nio jednak Davis zabrał im wszystko, co mogłoby mu się na coś przydać. Potem, nad wielką wazą ponczu, zwołali radę wo jenną, która miała zająć się wyborem dowódcy. Wkrótce jednak było po wyborach, bo większość ważnych głosów padła na Davisa; nawet ich nie li czono, bo i tak wszyscy opowiedzieli się za tym wy borem. Davis, gdy tylko objął dowództwo, ogłosił artykuły, które podpisał i zaprzysiągł on sam oraz reszta piratów. Po czym wygłosił krótką mowę, w której wypowiadał wojnę całemu światu. 5
Następnie piraci naradzili się nad znalezieniem odpowiedniego miejsca, gdzie mogliby oczyścić swój slup, bo szybkobieżność była im nieodzowna zarów no przy napaści, jak w ucieczce. Wybrali na to Co- xons Hole, na wschodnim krańcu Kuby, miejsco wość, gdzie nie groziło zaskoczenie, ponieważ wej ście na zatokę było tak wąskie, że jeden statek mógł zatrzymać sto innych. Tu z wielkim trudem oczyścili slup, bo nie mieli cieśli, rzemieślnika ogromnie przydatnego w takiej potrzebie. Stamtąd wypłynęli ku północnej stronie wyspy Hispanioli. Pierwszy żagiel, jaki trafił im się na drodze, był to statek francuski o dwunastu dzia łach. Należy zauważyć, że mimo iż Davis miał tylko trzydziestu pięciu żeglarzy, z zapasami zaczęło być krucho, toteż napadł na Francuza. Francuz poddał się bez oporu. Davis wysłał dwunastu ludzi na splą drowanie pryzu. Jeszcze nie zdążyli się z tym upo rać, gdy wyśledzili żagiel z wielkiej odległości po za wietrznej. Francuz zapytany, kto to może być, odpo wiedział, że wczoraj rozmawiał z żeglarzami ze stat ku o dwudziestu czterech działach i sześćdziesięcio- osobowej załodze, przypuszcza więc, że to ten sam. Wówczas Davis zaproponował swym ludziom, by napaść na ów statek. Powiedział im, iż rzadko który mógłby mu się bardziej przydać. Piraci jednak uwa żali, że byłoby to karkołomne przedsięwzięcie i nie okazywali bynajmniej zapału. Davis zapewnił ich, że zdobędzie statek fortelem i wszystko pójdzie gładko. Po czym ruszył w pościg, każąc pryzowi francuskiemu uczynić to samo. Ponieważ pryz był powolny, Davis pierwszy dopadł nieprzyjaciela i pły nąc z nim równolegle, podniósł flagę piracką. Tamci, bardzo zaskoczeni, zawołali do Davisa, że dziwią się 6 jego bezczelności, iż ośmiela się tak blisko nich po dejść, i kazali mu się poddać. On jednak odpowie dział, że zamierza trzymać ich w szachu, póki nie nadjedzie jego wspólnik, który potrafi rozprawić się z nimi, toteż jeśli się sami nie poddadzą, wkrótce po żałują. I odpalił do nich całoburtną salwę, za którą odpłacili mu pięknym za nadobne. W tym czasie nadciągnął pryz, a wszyscy jeńcy, jacy znajdowali się na nim, zmuszeni byli wyjść na pokład w białych koszulach, jak to zarządził Davis, aby pokazać, jak liczną rzekomo rozporządza załogą. Oni też podnieśli brudny kawał smołowanego płótna zamiast czarnej flagi, bo innej nie mieli, i wystrzelili z działa. Francuzi tak się przelękli tej demonstracji, że skapitulowali. Davis wezwał ich kapitana, by przyszedł na pokład z dwudziestu swymi majtkami. Ludzi tych, gdy znaleźli się na brygu pirackim, dla większej pewności zakuto w kajdany, z wyjątkiem kapitana. Wtedy Davis posłał czterech swoich kam ratów na ów pierwszy pryz, by jednak podstęp nie wydał się zawczasu, polecił im głośno ofiarować swe służby kapitanowi, prosząc by ten zechciał wysłać kilku swych ludzi na pokład drugiego pryzu, żeby przekonali się jaka tam zdobycz. Jednocześnie wrę czył swym ludziom pismo ze wskazówkami, co mają robić. Rozkazał mianowicie zagwoździć działa na małym pryzie, zabrać wszelką broń ręczną i proch oraz zmusić wszystkich Francuzów, by przeszli na pokład drugiego pryzu. Skoro to wykonano, rozka zał przenieść większość jeńców z dużego pryzu na mały. W ten sposób zabezpieczył się od wszelkich prób zamachu, którego mógł się obawiać ze względu na liczebną przewagę wroga. Teraz więc jednych trzymał w kajdanach na własnym statku, drudzy 7
zaś, zgromadzeni na małym pryzie, nie mieli broni ani amunicji. Trzy okręty trzymały się razem przez dwa dni; jednak Davis spostrzegłszy, że wielki pryz jest bar dzo powolny, uznał, że nie nadaje się dla piratów, postanowił więc zwrócić go kapitanowi wraz z całą załogą. Przedtem jednak zabrał całą amunicję i wszystko to, co było mu potrzebne. Francuski ka pitan zaś, dowiedziawszy się, jak dał się oszukać, wpadł w taką wściekłość, że gdy przybył na pokład własnego statku, chciał rzucić się za burtę, od czego powstrzymali go dopiero jego ludzie. Porzuciwszy oba pryzy Davis pożeglował na pół noc; w tym rejsie zagarnął mały slup hiszpański, po czym udał się ku Wyspom Zachodnim (Azorskim), lecz nie znalazł tam zdobyczy. Potem popłynął na wyspy Cape Verde. Tu zakotwiczył przy Wyspach św. Mikołaja, okazując banderę angielską; miejscowi Portugalczycy wzięli pirata za korsarza angielskiego, a gdy Davis wyszedł na brzeg, przyjęli go bardzo uprzejmie i handlowali z nim. Pozostał na Cape Verde przez pięć tygodni, w którym to czasie z po łową załogi przedsięwziął podróż do głównego miasta na wyspie, położonego w głębi kraju, o dziewiętnaś cie mil od wybrzeża. Davisowi, który dobrze się pre zentował, gubernator i obywatele bardzo dogadzali, tak że nie zabrakło mu żadnej rozrywki, jaką tylko potrafili zapewnić mu Portugalczycy lub też dało się zdobyć za pieniądze. Po prawie tygodniowym po bycie pirat wrócił na statek i reszta załogi udała się do miasta, by z kolei również zażyć przyjemności. Po powrocie oczyścili statek i ruszyli na morze, lecz już nie w pełnym składzie, gdyż pięciu z nich, niczym wojowników Hannibala, tak oczarowały roz 8 kosze tego kraju i swobodny sposób bycia niektó rych mieszkanek, że pozostali na miejscu, a jeden z nich, niejaki Charles Franklin z Monmouthshire oże nił się tam, osiedlił i mieszka na wyspie po dziś dzień. Stamtąd pożeglował do Bonavista; zajrzeli do tej przystani, ale nic nie znaleźli i skierowali się ku wyspie Mayo. Po drodze napotkali wiele statków dużych i małych, wszystkie ograbili, zabierając z nich, co tylko się dało. Wzmocnili swoje siły no wymi ludźmi, z których większość przyłączyła się dobrowolnie. Jeden ze zdobytych statków zagarnęli na własny użytek, uzbroili w dwadzieścia sześć dział i nazwali „King James”. Nie znajdując w pobliżu wody słodkiej dla zaopatrzenia się w rejs przybyli do posiadłości portugalskiej San Jago. Gdy Davis z paru ludźmi wysiadł na ląd, szukając najdogod niejszego miejsca do nabrania wody, podszedł doń z nieliczną świtą sam gubernator, by zbadać, kim są i skąd przybyli. Ponieważ dygnitarzowi nie spo dobało się to, co Davis opowiadał o sobie, oświad czył mu bez ogródek, że podejrzewa, iż są piratami. Davis odegrał rolę oburzonego i obrażonego tym po dejrzeniem, fukając na gubernatora, by liczył się ze słowami. Ledwie jednak miejscowy dygnitarz od szedł, Davis wrócił na statek, jak mógł najszybciej. Tu opowiedział o całym zdarzeniu, a jego ludzie uznali, że zostali znieważeni. Na to Davis zapewnił ich, że potrafi po nocy zaskoczyć fort i zdobyć. Ka mraci aprobowali tę propozycję i późną porą, dobrze uzbrojeni, wyszli na brzeg. Wartę pełniono tak nied bale, że piraci wtargnęli do fortu, zanim w ogóle wszczęto alarm. Kiedy już było za późno, stawiono im opór tak słaby, że padło zaledwie trzech piratów. Żołnierze z fortu w ucieczce szukali ratunku. Wpa 9
dli do domu gubernatora i tam zabarykadowali się dobrze. Oddział Davisa nie zdążył wtargnąć za nimi. Wprawdzie piraci wrzucili do wnętrza kilka grana tów, ale zniszczyli tylko umeblowanie i zabili paru obrońców. Z nastaniem dnia całe wybrzeże stanęło w pogo towiu. Kto żyw porwał za broń. Piraci wobec per spektywy, że czeka ich oblężenie w forcie, zrejte- rowali co tchu na statek, zagwoździwszy przedtem działa forteczne. Wyprawą tą przyczynili Portugal czykom dużo szkody, a sobie nie przysporzyli ko rzyści. Wyruszywszy na morze przeliczyli swych ludzi: było ich około siedemdziesięciu. Zaczęli deliberować, jaki kurs mają obrać. Na skutek różnicy zdań po dzielili się na obozy, większość jednak była za Gam bią na wybrzeżu Gwinei. Tego zdania był i Davis, bo pływał na tym szlaku i znał wybrzeże. Powie dział im, że na zamku gambijskim przechowuje się zawsze dużo pieniędzy, mogliby spróbować zdobyć ten skarb. Załogę zdziwiła ta propozycja dowódcy, gdyż zamek stale był obsadzony garnizonem. Davis odrzekł, że zatroszczy się o to, zdobędą te bogactwa, żąda tylko, aby mu dano wolną rękę. Piraci byli tak wysokiego mniemania o jego zdolnościach i odwadze, że nie oponowali. Zgodzili się na podjęcie ryzyka, nie wnikając w plany Davisa, dla którego, wedle nich, nie było niemożliwych rzeczy. Znalazłszy się w polu widzenia zamku gambijskie- go, Davis rozkazał swym ludziom zejść z pokładu, z wyjątkiem tych, którzy byli zupełnie niezbędni do żeglugi, aby żołnierze z twierdzy, zobaczywszy tylko garść ludzi na slupie, nabrali przekonania, że to sta tek kupiecki, nie budzący podejrzeń. Davis podpły nął pod zamek i zakotwiczył, kazał spuścić łódź i zejść sześciu ludziom w zwykłych starych kurtach, on sam zaś oraz doktor i pierwszy oficer zeszli w stroju dżentelmenów; chciał bowiem, aby kamraci wyglądali na zwykłych żeglarzy, oni zaś trzej na kupców. Gdy wiosłowali ku brzegowi, udzielił wszy stkim instrukcji, jak mają odpowiadać, w razie gdy by ich o coś zapytano. Gdy wylądowali na przystani, zostali przyjęci przez szereg muszkieterów i zapro wadzeni do twierdzy, gdzie gubernator powitał ich uprzejmie pytając, kim są i skąd przybyli. Piraci odpowiedzieli, że płynęli z Liverpoolu do ujścia rze ki Senegal po gumę i kość słoniową, ale na ten brzeg przypędziły ich dwa francuskie okręty wojenne i do ścignęłyby ich, gdyby nie zdołali schronić się do Gambii. Tylko dzięki temu nie dostali się do niewoli; chcieliby jednak skorzystać z okazji i zakupić tu nie wolników. Gubernator zapytał, jaki mają ładunek? Odpowiedzieli, że blachę i żeliwo, a były to bardzo poszukiwane towary. Gubernator oświadczył, że do starczy im niewolników za całą wartość ich ładunku, i zapytał jeszcze, czy mają u siebie jakieś europej skie trunki? Odrzekli, że mają trochę, na własny użytek, ale na pewno znajdzie się i dla niego jakiś gąsiorek. Wówczas gubernator bardzo uprzejmie za prosił ich na obiad. Davis odpowiedział, iż będąc do wódcą musi wrócić na statek i sprawdzić, czy jest należycie zakotwiczony, oraz wydać kilka innych rozkazów. Jego dwaj oficerowie mogą zostać, on sam zaś wróci tu niebawem i przywiezie ze sobą ów gą siorek. Podczas bytności w twierdzy Davis dawał pilne baczenie, jak wszystko jest rozmieszczone. Zauwa żył, że u wejścia stoi szyldwach, a tuż obok znaj
duje się kordegarda, gdzie zazwyczaj żołnierze cze kają na objęcie służby, złożywszy w kącie byle jak muszkiety; spostrzegł także dużo ręcznej broni w sieni gubernatora. Po powrocie na statek zapew nił kamratów, że plan się powiedzie, i żądał, by nie pili, a gdy zobaczą, że ściągnięto flagę ze szczytu zamkowej wieży, aby to zrozumieli jako znak, iż opanował twierdzę, i natychmiast przysłali mu dwu dziestu ludzi na brzeg. W tym samym czasie, ponie waż obok nich zakotwiczył jakiś inny slup, Davis wysłał na sąsiedni statek kilku piratów w łodzi, żeby unieszkodliwili szypra i całą załogę; kazał następnie przewieźć jeńców na swój statek, a zarządził tak w obawie, żeby ci z sąsiedniego slupu nie dostrzegli zbrojenia się i krzątaniny u nich i nie dali znać na zamek. Podjąwszy te środki ostrożności Davis rozkazał ludziom, wyruszającym z nim w łodzi, by każdy ukrył pod ubraniem po dwa pistolety, co i sam uczynił. Dał im też wskazówki, by weszli do korde gardy i wszczęli rozmowę z żołnierzami, dopóki z okna gubernatora nie padnie strzał: wtedy zaraz mają skoczyć i zawładnąć bronią w kordegardzie. Ckły Davis nadjechał, a obiadu jeszcze nie było, gubernator zaproponował, by spędzili chwile ocze kiwania przyrządzając sobie wazę ponczu. Należy zauważyć, że usługiwał im bosman Davisa, który miał sposobność przejść się po całym domu, by zoba czyć, kto go broni. Szepnął on Davisowi, że oprócz ich dwóch wewnątrz znajduje się tylko pierwszy oficer, doktor i gubernator. Nagle Davis wyciągnął pistolet celując w pierś gubernatora i rozkazał mu, żeby poddał twierdzę piratom wraz z całym jej bo gactwem, gdyż inaczej zginie na miejscu. Guberna 12 tor, zupełnie nie przygotowany na napaść, przyrzekł że będzie posłuszny i zrobi wszystko, czego żądają. Piraci zamknęli drzwi, zdjęli broń rozwieszoną w sieni i nabili ją. Davis przez okno wypalił z pi stoletu, a jego ludzie z nabitymi pistoletami w ręku rzucili się na żołnierzy, a potem jeden z nich wy niósł muszkiety na zewnątrz. Zrobiwszy to, zamk nęli żołnierzy w kordegardzie i sami zaciągnęli wartę. Tymczasem któryś z nich ściągnął flagę brytyjską z wieży zamkowej, a na ten znak piraci ze statku wysłali posiłki na ląd i tak bez najmniejszego po śpiechu i zamieszania opanowali twierdzę, przy czym z obu stron nikt nie zginął. Davis przemówił do żołnierzy, a wielu z nich przyłączyło się do piratów. Tych zaś, którzy mu od mówili, wysłał na mały slup, a nie chcąc się trudzić pilnowaniem ich, kazał zdjąć z owego statku wszyst kie żagle i liny, co uniemożliwiało im wszelkie pró by ucieczki. Dzień ten spędzili piraci w jakimś radosnym upo jeniu. Zamek oddawał salut armatni statkowi, a sta tek zamkowi. Nazajutrz jednak zajęli się swoimi sprawami, to jest grabieżą. Ze zdobyczą jednak było znacznie gorzej niż oczekiwali, odkryli bowiem, że znaczną ilość pieniędzy wysłano już przedtem z zamku. Mimo to znaleźli złote sztaby wartości dwóch tysięcy funtów oraz mnóstwo cennych przed miotów. Wszystko, co się im podobało i dało się prze nieść, zabrali na swój statek, byli nawet tak hojni, że kilka rzeczy nieprzydatnych podarowali szypro wi i załodze małego slupu, który również puścili wolno. Potem wzięli się do zagwożdżania dział i bu rzenia fortyfikacji. 13
W czasie gdy, narobiwszy szkody, ile tylko mogli, przygotowywali się do wyjścia w morze, zobaczyli statek płynący ku nim pod wszystkimi żaglami. Na tychmiast podnieśli kotwicę, gotowi na jego przy jęcie. Statek okazał się francuskim piratem o czter nastu działach i sześćdziesięciu czterech ludziach, połowę załogi stanowili Francuzi i połowę Murzyni. Kapitan nazywał się La Bouse. Spodziewał się przy najmniej bogatego pryzu, dlatego tak gorliwie dążył ku nim. Kiedy jednak podpłynął dość blisko, a zo baczył działa i znaczną ilość ludzi na pokładzie, był przekonany, że trafiła kosa na kamień i że jest to mały angielski okręt wojenny. Jednakże nie mając już wyjścia, zdecydował się na czyn śmiały i despe racki, na abordażowanie Anglika. Gdy idąc na zbli żenie odpalił z działa i wywiesił czarną flagę, Davis odwzajemnił się sygnałem strzałowym i tak samo podniósł czarną. Francuz ucieszył się niemało z tak szczęśliwego zakończenia konfliktu. Obydwaj kapi tanowie spuścili łodzie i pośpieszyli pod białymi fla gami z rufy, by się spotkać i wzajemnie sobie po gratulować. Wymienili wiele układnych słów i La Bouse poprosił Davisa, żeby razem pożeglowali wzdłuż wybrzeża, bo nie jest zadowolony ze swego statku i szuka lepszego. Davis zgodził się na to i bar dzo uprzejmie obiecał, że da mu pierwszy statek, jaki zdobędzie, a jaki spodoba się kamratowi, który oka zał tak wiele chwalebnej wyrozumiałości. Pierwszym miejscem, do którego dotarli, była Sier ra Leone; ledwie wpłynęli do zatoki, natychmiast wypatrzyli statek na kotwicy. Davis będąc lepszym żeglarzem, pierwszy doń podpłynął i zdziwiony, że tamten nie próbuje ucieczki, jął podejrzewać, że to dobrze uzbrojony okręt. Gdy tylko „Royal James” 14 zderzył się z nim burtą, ów wybił skobę łańcucha kotwicznego i powitał przybysza całoburtną salwą, podnosząc czarną flagę. Davis tak samo podniósł czarną flagę i wypalił z jednego działa zawietrznej burty. : Wkrótce okazało się, że był to okręt piracki 0 dwudziestu czterech działach, pod dowództwem niejakiego Cocklyna, który mając nadzieję na zdo bycie obu wpływających statków, pozwolił im pod płynąć do siebie, nie chcąc ich spłoszyć podniesie niem flagi. Na wszystkich trzech statkach była uciecha ze spotkania się sprzymierzeńców, zbratanych w nie prawości. Spędzili dwa dni na umacnianiu swego spotkania i przyjaźni; trzeciego dnia Davis i Co- cklyn postanowili zaatakować fort, skupiając siły na brygantynie La Bouse’a. Umyślili podejść do for tu podczas przypływu. Garnizon podejrzewał, że są to piraci, ale mimo to postanowił się bronić; gdy brygantyna podpłynęła na odległość strzału musz kietowego, twierdza oddała do niej salwę ze wszyst kich dział; brygantyna odwzajemniła się tym samym 1 tak przez kilka godzin jedni drugich trzymali w szachu, aż dwa sprzymierzone statki nadeszły z pomocą brygantynie. Obrońcom fortu na widok tak licznych posiłków zbrakło odwagi na dalszą wal kę, porzucili swą fortecę na łaskę napastników. Piraci objęli ją w posiadanie i przebywali w niej prawie siedem tygodni, a przez ten czas wszyscy czyścili swe statki. Zapomniałem nadmienić, że wte dy właśnie wpadła im w ręce galera *, która zawi * Statek podobny do galeonu, ale mniejszy, dwunastoosobo wy, z 25 parami wioseł w części dziobowej i na śródokrę- 15
nęła do Sierra Leone; Davis nalegał, aby odstąpić ją Francuzowi i spełnić w ten sposób daną obietni cę. Cocklyn nie oponował, więc La Bouse przeniósł się na nią wraz z załogą; przebudowali pokład i za montowali na niej dwadzieścia cztery działa. Na radzie wojennej piraci uchwalili razem poże- glować wzdłuż wybrzeża, dla większej zaś okaza łości mianowali komodora, którym został Davis. Nie długo jednak dotrzymali sobie towarzystwa, gdyż raz, kiedy pili na „Royal Jamesie”, trunek tak ude rzył im do głowy, że pokłócili się i o mało nie za częli się policzkować. Davis jednak położył temu kres następującą mową: — Słuchajcie no, Cocklyn i La Bouse, widzę, że wzmacniając was dałem wam do ręki bicz na samego siebie, ale jeszcze potrafię się rozprawić z wami dwoma. Kiedy jednak spot kaliśmy się przyjaźnie, rozejdźmy się tak samo, bo uważam, że nigdy nie będzie w spółce zgody między trzema. — Na to tamci dwaj wrócili każdy na swój statek i natychmiast ruszyli rozbieżnymi kursami. Davis trzymał się swojego szlaku wzdłuż wybrze ża i w drodze do Cape Appollonia spotkał dwa stat ki szkockie i jeden angielski, które ograbił i puścił wolno. Po pięciu dniach natknął się na przemytniczy statek holenderski o trzydziestu działach i dziewięć dziesięciu ludziach załogi (z których połowę stano wili Anglicy) na zatoce przy Cape Three Points. Gdy Davis zrównał się z Holendrem, ów pierwszy roz począł ogień. Na „Royal Jamesie” padło dziewięciu ludzi. Davis odpłacił pięknym za nadobne i wywią zała się gorąca walka, trwająca od godziny pierw szej w południe do dziewiątej rano następnego dnia, ciu. Właśnie ze względu na ławy d’a wioślarzy, La Bouse musiał galerę przebudować w dziobowej części. 16 kiedy to Holender skapitulował i uznał się za pryz piratów. Davis przerobił holenderski statek do swoich ce lów, nazwał go „The Rover”, wyposażył w trzy dzieści dwa działa oraz dwadzieścia siedem obrot ników i ruszył obydwoma statkami do Anamabo. Wszedł do zatoki między dwunastą a pierwszą w po łudnie i zastał w niej trzy zakotwiczone statki, przy byłe tam po Murzynów, złoto i kość słoniową. Statki te nazywały się: „Hink” dowodzony przez kapitana tlalla, „Princess” przez kapitana Plumba (statek, na którym drugim matem był Roberts, odgrywający znaczną rolę w dalszym ciągu naszej kroniki) oraz „Morrice”, slup kapitana Fina. Davis zagarnął te statki nie napotkawszy na najsłabszy nawet opór i, po obrabowaniu wszystkich, jeden z nich, a mia nowicie „Morrice”, podarował Holendrom. Na tym ostatnim wzięto stu czterdziestu Murzynów, a oprócz nich także żywność i pokaźną ilość złotego piasku. Tak się zdarzyło, że gdy Davis wszedł do zatoki, wokół „Morrice’a” krążyło kilka czółen, które jed nak uszły cało i przybiły do brzegu. One też dały znać do twierdzy, że zjawili się piraci. Żołnierze ostrzelali Davisa, ale bez skutku, bo działa ich były zbyt małego kalibru, aby dosięgnąć napastników. On sam natomiast wyzywająco podniósł czarną flagę i odwzajemnił powitanie. Tego jeszcze dnia pożeglował wzdłuż brzegu kie rując się ku Wyspie Książęcej, należącej do Portu galii. Nazajutrz po opuszczeniu Annaboe z bocianiego gniazda dostrzeżono żagiel. A niech mi wolno zau ważyć, że pilne dawano baczenie. Artykuł regula minu przewidywał: kto pierwszy dostrzeże okręt, 2 — Piraci, skarby, korsarze. 17
dostaje po zdobyciu go, oprócz swej doli, parę naj lepszych pistoletów, jakie się na nim znajdą. Z pi stoletów piraci byli szczególnie dumni. W handlu między sobą dawali nieraz za parę pistoletów i trzy dzieści funtów. Natychmiast ruszyli w pościg i wkrótce zbliżyli się do portu. Był to okręt holenderski. Znajdując się między Davisem a wybrzeżem, podniósł wszystkie, jakie tylko mógł, żagle, aby ujść na płycizny i na nich osiąść. Davis przewidział ten manewr, podniósł i małe żagle, przeciął Holendrowi drogę i odpalił całoburtną salwę. Holender bez zwłoki ściągnął ban derę i poddał się. Piraci przyjęli kapitulację załogi, gdyż wedle regulaminu Davisa należało oszczędzić poddających się, a mordować tylko opornych. Na tym pryzie dobrze się obłowili. Płynął nim gubernator z Accry, który z całym swym dobytkiem wracał do Holandii. Zdobyli piętnaście tysięcy fun tów w monecie, a nadto cenny ładunek, który prze transportowali na swój okręt. Po tym sukcesie ode słali kapitanów Halla i Plumba na ich okręty, a swoją załogę uzupełnili przez zwerbowanych trzy dziestu marynarzy, samych białych, zaciągniętych z tych okrętów i ze slupu * „Morrice”. Holendrom również po splądrowaniu zwrócili okręt. Nim dotarli do Wyspy Książęcej, zaczął przecie kać jeden z ich okrętów, noszący miano „King Ja mes”. Davis nakazał przejść z niego wszystkim na swój okręt, a tamten pozostawił na kotwicy w High Cameroon. W zasięgu wzrokowym wyspy kazał pod nieść barwy angielskie. Portugalczycy, widząc że- * Slup był podówczas niskoburtym statkiem o specyficznym ożaglowaniu, dziś zwą tak pewien typ jachtu. filujący ku nim wielki okręt, wysłali naprzeciw ma ły kuter, aby przekonać się, z kim mają do czynie nia. Na obwołanie z kutra Davis oznajmił, że są brytyjskim okrętem wojennym, ścigającym piratów, 0 których pojawieniu się na przybrzeżnych wodach nadeszły wieści. Powitano go tedy jako pożądanego gościa i wpilotowano do portu. Davis salutem po zdrowił fort, który mu się odwzajemnił. Zakotwiczył okręt w zasięgu fortecznych dział, kazał spuścić gig kapitański na sposób praktykowany przez okręty wojenne, a następnie obsadził łódź dziesięciu ludźmi 1 sternikiem, aby go zawiosłowali na brzeg. Davisa przyjęto z wielkimi honorami szpalerem muszkieterów, którzy asystowali mu przez cały czas w drodze do gubernatora. Nie domyślając się zupeł nie, kim gość jest naprawdę, gubernator przyjął go uprzejmie i obiecał zaopatrzyć we wszystko, co po siadano na wyspie. Davis podziękował i oznajmił, że król Anglii zapłaci za wszystko, co on weźmie. Po wymianie uprzejmości wrócił na okręt. Zdarzyło się, że do portu zawinął francuski okręt, aby się też zaprowiantować. Davis postanowił go ograbić. Jednak dla zachowania pozorów legalności przekonał Portugalczyków, że Francuz najwyraźniej handluje z piratami, on bowiem odkrył na ich po kładzie zrabowane przez piratów towary i zasekwe- strował je w imieniu króla. Gubernator tak dalece w to uwierzył, że nawet zalecił Davisowi gorliwość. W kilka dni potem Davis i jeszcze chyba czter nastu z jego ludzi wylądowało potajemnie i ruszyli w głąb wyspy ku miejscowości, w której mieszkały żona gubernatora i niewiasty notabli. Piraci praw dopodobnie zamierzali zastąpić im mężów. Ale ich odkryto, kobiety uciekły do sąsiedniej puszczy, a Da- >• 19
vis z kompanią wycofał się na okręt, nie dopiąwszy celu. Wprawdzie rozeszły się alarmujące wieści, nikt jednak nie rozpoznał uczestników eskapady, więc piratom się upiekło. Po oporządzeniu okrętu i wyremontowaniu Davis zaczął znów przemyśliwać, jak zrealizować plan splądrowania wyspy. Nie wiedząc, gdzie wyspiarze przechowują swe skarby, wpadł na pomysł, jego zda niem wyborny, zdobycia ich bez większego trudu. Zwołał naradę i załoga zaaprobowała plan. Pomysł polegał na tym, aby gubernatorowi ofiarować w pre zencie tuzin Murzynów jako podziękę za wyświad czenie im przysługi, a potem zaprosić jego samego, miejscowych notabli i paru księży na okręt, rzekomo na przyjęcie. Ledwie wstąpiliby na pokład, zostaliby zakuci w kajdany, a zwolnieni dopiero po złożeniu okupu w wysokości czterdziestu tysięcy funtów szterlingów. Ale sprawa wzięła fatalny obrót, bo jeden z por tugalskich Murzynów przepłynął w nocy z okrętu na brzeg i cały plan zdradził gubernatorowi, jak i tę okoliczność, że to Davis dokonał zamachu na kobie ty. A gubernator nie zdradził się z otrzymaniem tych informacji, z ugrzecznieniem przyjął zaproszenie w swoim i innych wyspiarzy imieniu i obiecał przy być na zabawę. Nazajutrz Davis wyruszył na brzeg pod pozorem, że dla większej atencji pragnie osobiście towarzy szyć gubernatorowi w przejeździe na swój okręt. Przyjęto go ze zwykle okazywanymi honorami i za proszono do domu gubernatora na mały, wstępny poczęstunek. Nawiasem mówiąc, piraci z otoczenia Davisa kazali tytułować się lordami i korzystali z pewnych przywilejów, jak doradzanie swemu do 20 wódcy w ważnych sprawach, wstęp do messy i na rufę, zjazd na brzeg, ilekroć im się spodoba, i per traktowanie z obcymi potentatami, to jest z kapi tanami pryzów. Otóż Davis i cała jego kompania bez najmniejszych podejrzeń udała się na zaproszenie i wpadła w zasadzkę. Na dany znak poczęstowano ich salwą z muszkietów. Wszyscy padli, prócz jed nego, który uciekł w łodzi i wrócił na okręt. Davis dostał postrzał w brzuch. Dźwignął się i próbował uciec, lecz siły go zawiodły i padł. W chwili gdy padał, ujrzał, że go ścigają, i dobywszy pistoletu, dał ognia do swych prześladowców. Postąpił cał kiem tak, jak trenowany do walki kogut, który przez zemstę wymierza ostatni cios swemu przeciwnikowi i natychmiast sam oddaje ducha. Przełożył Jerzy Bohdan Rychliński
O KAPITANIE AVERY’M I JEGO LUDZIACH Charles Johnson O żadnym z tych śmiałych awanturników nie mó wiono więcej niż o Avery’m; w swoim czasie naro bił sporo hałasu na świecie i był uważany za osobę bardzo znaczną; przedstawiano go w Europie jako kogoś, co sam siebie wyniósł na tron królewski i rze komo miał być założycielem nowej monarchii zdo bywszy, jak mówiono, ogromne bogactwa i ożeniw szy się z córką Wielkiego Mogoła, którą zagarnął na statku indyjskim, co wpadł w jego ręce. Miał z nią, opowiadano, wiele dzieci żyjących po królewsku; bu dował twierdze, wznosił magazyny i dowodził silną eskadrą statków i załogą złożoną ze zręcznych i go towych na wszystko zuchów wszystkich narodowoś ci; we własnym imieniu wydawał rozkazy kapitanom owych statków i komendantom owych twierdz, któ 22 rzy uznawali go za swego władcę. Napisano o nim sztukę „Zwycięski pirat”, krążyły opowieści, które znalazły tyle wiary, że do gabinetu ministrów wpły nęły wnioski, by w celu ujęcia go wysłano eskadry. Inni znów opowiadali się za ułaskawieniem owego zucha wraz z towarzyszami i zaproszeniem ich do Anglii, dokąd zwieźliby oni swe skarby. W przeciw nym razie pirat, coraz silniejszy, mógłby ponoć za grozić europejskiemu handlowi z Indiami Wschod nimi. Wszystko to jednak były tylko fałszywe pogłoski, upiększone łatwowiernością jednych oraz upodoba niem drugich do bajania o dziwnych rzeczach; albo wiem gdy opowiadano o Avery’m, że jest pretenden tem do korony, nie miał grosza przy duszy, a w tym czasie, kiedy głoszono, że posiada tak ogromne bo gactwa na Madagaskarze, przymierał głodem w An- giii- . . . r , Czytelnik będzie niechybnie ciekaw, co się stało z tym człowiekiem i jakie było prawdziwe podłoże tych fałszywych o nim doniesień. Nakreślmy przeto w miarę możności jak naj zwięźlej jego dzieje. Urodził się on na zachodzie Anglii, koło Ply mouth w Devonshire. Wychowywany w rodzinie że glarskiej, zaciągnął się jako majtek na statek han dlowy i odbył na nim kilka długich rejsów. Otóż przed zawarciem pokoju w Ryswijk* (1697), stano wiącym traktat między Hiszpanią, Anglią, Holandią i innymi, zdarzało się, że Francuzi z Martyniki wraz * Dnia 20 września 1697 r. Ludwik XIX zawarł pokój z Niemcami w Ryswijk zrzekając się wszystkich zdobyczy Francji w wojnie 1688—97 r. oprócz Alzacji. 23
z Hiszpanami trudnili się kontrabandą na kontynent, do Peru, gdy tymczasem prawo hiszpańskie wzbra nia tego handlu nawet własnym sojusznikom pod czas pokoju, bo tylko rodowitym Hiszpanom wolno handlować z tymi krajami. Ba! wstąpić nie wolno cudzoziemcowi na te brzegi, chyba że jest jeńcem. Dlatego też wzdłuż wybrzeży Hiszpania utrzymuje krążące okręty, które zwą się Guarda del Costa, i chwytają wszystkie statki, na jakie trafią bliżej niż pięć mil od brzegu. Z czasem, gdy' francuski handel rozrósł się bardzo i rozzuchwalił, Hiszpanom brakło nieraz okrętów, a te, które mieli, były zbyt słabe, toteż zdarzało się, że przy spotkaniu z fran cuskimi przemytnikami nie ważyli się wystąpić do boju. Postanowiono tedy w Hiszpanii wynająć za granicą dwa, trzy tęgie okręty, by pełniły służbę wartowniczą. Gdy dowiedziano się o tym w Bristolu, tamtejsi kupcy wystawili dwa okręty trzydziesto- działowe ze stu dwudziestu ludźmi załogi każdy, dobrze zaopatrzone w żywność, amunicję i wszelkie potrzeby. Gdy hiszpańscy agenci sprawę najmu okrętów załatwili, skierowano je do Corunny, gdzie miały dostać instrukcje i wziąć na pokład kilku hi szpańskich dżentelmenów, udających się w charak terze pasażerów do Nowej Hiszpanii. Na jednym z tych okrętów, który zwał się bodaj „Duke” i pozostawał pod dowództwem kapitana Gib sona, Avery był pierwszym oficerem, a ponieważ odznaczał się raczej chytrością niż odwagą, wkradł się w łaski kilku największych zuchów tak na dru gim okręcie, jak i na swoim. Nim odkrył swe za miary, zorientował się w panujących wśród załogi nastrojach. Widząc, że znajdzie posłuch, rzucił myśl ucieczki na okręcie, opowiadając jednocześnie o wiel kich bogactwach na wybrzeżach Indii. Wszyscy się zgodzili na ten plan, nim skończył przemowę. Posta nowili przystąpić do dzieła nazajutrz o dziesiątej w nocy. A trzeba zauważyć, że kapitan Gibson był wiel kim amatorem ponczu i przeważnie tkwił na brzegu w jakiejś tawernie. Tego dnia nie udał się na brzeg jak zwykle. Nie przeszkodziło to jednak buntowni kom w ich zamiarach, gdyż wypił na okręcie tyle co zawsze i położył się spać przed godziną wyzna czoną na napaść. Również i niewtajemniczeni roz wiązali swoje hamaki, a na pokładzie pozostali sami tylko spiskowcy, których zresztą była większość. O właściwej porze podeszła do nich szalupa z dru giego okrętu „Duchess”. Avery okrzyknął łódź w zwykły sposób, na co padło w odpowiedzi: — Czy jest u was ten pijany bosman? — Było to umówione hasło. Gdy Avery odpowiedział twierdząco, szalupa przybiła do burty z szesnastoma tęgimi zuchami, którzy przyłączyli się do zacnej kompanii. Gdy bun townicy zorientowali się, że wszystko poszło dobrze, •zamknęli luki i przystąpili do dzieła. Nie przecięli cumy, ale spokojnie podnieśli kotwicę, co nie było bez znaczenia, bo kilka okrętów stało podówczas na redzie. Obudzony chrobotem takielunku kapitan zadzwo nił. Avery wszedł z dwoma innymi do kajuty. Ka pitan, na wpół rozbudzony, lecz już zaniepokojony, zapytał: — Co się stało? — Avery odpowiedział spo kojnie: — Nic. — Na to kapitan: — Co z okrętem? Czy dryfuje? Zmiana pogody? — Gibson myślał, że zaskoczył ich sztorm i zerwał okręt z kotwicy. Nie, nie — odpowiedział Avery — jesteśmy na mo rzu. Wiatr jest pomyślny, a pogoda sprzyja. — Na 25
morzu! — mówi kapitan. — Jak to może być? — Avery na to: — Nie bój się. Ubierz się, a dopuszczę cię do sekretu. Musisz wiedzieć, że teraz ja jestem dowódcą tego okrętu, to jest moja kajuta, a ty mu sisz się z niej wynosić. Płynę na Madagaskar i za mierzam zdobyć fortunę dla siebie i dla tych wszystkich dzielnych kamratów, którzy do mnie przystali. Kapitan oprzytomniawszy zaczął pojmować, co się święci. Trząsł się ze strachu, co widząc Avery rzekł uspokajająco, że nie ma się czego bać. — Gdyż — powiada — jeśli masz zamiar stać się jednym z nas, przyjmiemy cię; a jeśli wytrwasz w trzeźwości i bę dziesz się starał, to może w swoim czasie zrobię cię jednym z moich zastępców. Jeśli nie chcesz, u burty czeka łódź i trzeba cię będzie wysadzić na ląd. Kapitan ucieszył się i od razu przystał na tę pro pozycję. Zwołano całą załogę i pytano, kto chce je chać z kapitanem na brzeg, a kto, jak większość, wy ruszyć chce na zdobycie fortuny. Nie więcej jednak niż pięciu czy sześciu zrezygnowało, niezwłocznie umieszczono ich wraz z kapitanem w łodzi, którą odbili, aby jak najprędzej dostać się na brzeg. Buntownicy ruszyli więc w podróż na Madaga skar, nie ustaliłem jednak, czy po drodze zagarnęli jakieś statki. Gdy przybyli na północno-zachodnie brzegi tej wyspy, zastali dwa slupy* na kotwicy, które, na ich widok, odrzuciły łańcuchy i przybiły do brzegu, a cała załoga wysiadła i uciekła w las. Ludzie ci, zbiegowie z Indii Zachodnich, ujrzawszy * Tak często wymieniane przez Johnsona slupy były raczej podobne do tzw. slupów wojennych, żaglowców dwu- i trójmasztowych, prostożaglowych. statek Avery’ego podejrzewali, że jest to fregata wysłana w pościg za nimi, a nie czując się na siłach walczyć, ratowali się ucieczką. Avery odgadł, gdzie szukać zbiegów, i wysłał paru swych ludzi na brzeg z oznajmieniem, że nie mają wrogich zamiarów i proponują połączenie się dla wspólnego bezpieczeństwa. Zejmani ze slupów byli dobrze uzbrojeni, a gdy ukryli się w lesie, wysta wili czaty, które miały uważać, czy z okrętu nie wy słano za nimi pościgu. Kiedy jednak spostrzegli, że nadchodzi paru ludzi bez broni, a nie okazują wro gich zamiarów, pozwolili podejść im blisko. Przyby sze oznajmili, że przychodzą w imię przyjaźni. Za prowadzono ich do ukrytej w lesie gromady i tam powtórzyli, co im zlecono. Zrazu zbiegowie podej rzewali podstęp, aby ich zwabić na okręt, ale gdy posłowie obiecali, że sam kapitan i tylu z załogi, ilu zechcą widzieć, spotkają się z nimi na wybrzeżu bez broni, wyzbyli się obaw. Wkrótce obie strony po znały się lepiej. Przybysze zeszli na brzeg, a część zbiegów udała się na okręt. Banda ze slupów ucieszyła się z pozyskania sprzy mierzeńca, bo ich statki były tak słabe, że nie mogły napaść na jednostki silniejsze i nie wzięły do tej pory większego pryzu. I oto wreszcie mieli szansę zagrania o wysoką stawkę. Avery również rad był wzmocnić się liczebnie na śmielsze poczynania. Wprawdzie łupami trzeba się będzie dzielić z no wymi kamratami, co zmniejszy dolę każdego, wpadł jednak na pomysł, jak on sam ma uniknąć tych strat, o czym niebawem będzie mowa. Po omówieniu wszystkiego co uczynić należy, ura dzili wyruszyć okrętem i obu slupami, z którymi było trochę kłopotu przy ściąganiu z płycizny przy 27
brzeżnej, jednak uporali się z tym i wzięli kurs na Arabię. ^ W pobliżu rzeki Indus z bocianiego gniazda wy śledzili żagiel i ruszyli w pościg. Przy zbliżeniu okręt wydawał się typu angielskiego, wzięli go za linio wiec Holenderskiej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej w powrotnym rejsie. Okazało się, że był on wart 0 wiele więcej. Na ostrzegawczy strzał piratów, na kazujący zatrzymać się, okręt podniósł banderę Wielkiego Mogoła i zdawał gotować się do obrony. Avery otworzył do Mogoła długodystansowy ogień salwowy, czym wzbudził wśród kamratów podejrze nie, że zabrakło mu odwagi. Tymczasem slupy, nie tracąc czasu, podeszły do nieprzyjaciela, jeden od dziobu, drugi od rufy. Zaskoczyły go i abordażowa- ły, a wówczas statek ściągnął banderę i poddał się. Był to jeden z okrętów samego wielkiego władcy, znajdowali się na nim liczni dygnitarze dworscy, a wśród nich ponoć córka monarchy w pielgrzymce do Mekki, muzułmanie bowiem poczuwają się do obowiązku być tam choć raz w życiu; mieli też na pokładzie bogate dary dla świętego miejsca. Wiado mo, że ludzie Wschodu podróżują z wielkim prze pychem, biorąc z sobą wszystkich niewolników, słu gi, wystawne stroje i klejnoty, naczynia złote 1 srebrne, tudzież spore sumy na koszty podróży lą dem. Można sobie wyobrazić, jak obłowili się rabusie na tym pryzie. Zagarnąwszy cały skarb na własne statki, zrabo wawszy z pryzu wszystko, co potrzebne i na co mieli ochotę, piraci puścili go wolno. Ale okręt za wrócił, niezdolny do kontynuowania rejsu. Gdy wieść dotarła do Wielkiego Mogoła, a rozeszło się przy tym, że rozboju dopuścili się Anglicy, zaprotestował 28 gwałtownie, grożąc wysłaniem licznego wojska, któ re ogniem i mieczem wygna Anglików ze wszelkich posiadłości na wybrzeżu Indii. W Angielskiej Kom panii Wschodnio-Indyjskiej powstał popłoch, lecz mimo wszystko zdołała ona z czasem ułagodzić władcę, przyrzekając ująć rozbójników i wydać w je go ręce. Niemniej afera nabrała wielkiego rozgłosu, zarówno w Europie, jak i w Indiach, stąd i te wszy stkie romantyczne opowieści o wielkości Avery’ego. W tym czasie zwycięscy rabusie uchwalili, aby jak najśpieszniej wracać na Madagaskar. Zamierzali założyć tam składnicę wszystkich swych bogactw oraz wybudować niewielką fortalicję i osadzić w niej mały oddział mający czuwać nad skarbem i bronić przed wszelkimi zakusami tubylców. Avery jednak udaremnił ten plan. Podczas żeglugi tym kursem wysłał łodzie do obu slupów wzywając ich dowódców do siebie na nara dę. Przybyłym powiedział, że dla wspólnego dobra powinni zgodzić się na jego propozycje, aby zapobiec nieprzewidzianym wypadkom. Niech zważą, że zdo bytych bogactw wystarczy dla nich wszystkich, jeśli potrafią zabezpieczyć je na jakimś wybrzeżu. Czego się jednak winni obawiać, to złej przygody po dro dze. Okręty może rozpędzić sztorm, a wtedy sa motne slupy w razie spotkania z okrętami wojenny mi zostaną zdobyte albo zatopione, zaś skarb wie ziony na nich przypadnie dla pozostałych przy życiu udziałowców. Ponadto grożą im zwykłe w żegludze awarie. Co do niego samego, to jest tak mocny, że może wygrać bitwę z każdym okrętem, jaki tylko napotka na tych wodach, a jeśliby natrafił na tak silny, że nie byłby w stanie go zdobyć, to sam bę dzie nie do zdobycia mając tak liczną załogę. Przy 29
tym okręt Avery’ego jest szybkobieżny, może for sować żaglami, czego nie da się powiedzieć o slu pach. W rezultacie Avery zaproponował, by umieś cili skarb na jego okręcie i opieczętowali skrzynię swymi pieczęciami, a każdy z trzech dowódców miałby przy sobie swoją, a także, aby wyznaczyli miejsce spotkania na wypadek rozłąki. Dowódcom slupów, po namyśle, propozycja wy dała się rozsądna i chętnie na nią przystali, bo rze czywiście, gdyby jednemu z nich przytrafiło się nie szczęście, drugi może zdołałby uciec, a więc zgodzić się było korzyścią dla obu. Sprawę więc uznano za uzgodnioną, skarb przeniesiono na okręt Avery’ego a skrzynie opieczętowano. Tego dnia i następnego trzymali się razem, gdyż pogoda była dobra. Przez ten czas Avery knował ze swymi ludźmi mówiąc, iż teraz mają dosyć, by wszyscy stali się bogaci. Co nam stoi na przeszkodzie udać się do jakiegoś kraju, gdzie nas nie znają i gdzie byśmy w dostatkach spę dzili resztę naszych dni? Zrozumieli, co miał na my śli, i wkrótce wszyscy zgodzili się, żeby oszukać za łogi slupów swych nowych sojuszników. Nie wydaje się możliwym, by któryś z nich miał jakieś skrupuły lub uniósł się honorem, kiedy przyszło do zaaprobo wania zdrady Avery’ego. Pogoda wciąż dopisywała, skorzystali z ciemności nocnych, zmienili kurs i już rankiem nie dostrzegli slupów. Możńa sobie wyobrazić, jakie na slupach miotano klątwy, co za rejwach powstał, gdy z rana odkryto, że Avery uciekł. Pogoda przecie sprzyjała żegludze, a kurs był ustalony, a więc musiał zmienić go roz myślnie. Jednak opuśćmy ich teraz i podążmy za Avery’m. Avery z kompanią uradzili pożeglować forsownie do Ameryki. Nikt z nich nie był znany w tamtych stronach, więc zamierzali podzielić się skarbem, zmienić nazwiska i wylądować po kilku osobno w różnych miejscach, nabyć jakieś posiadłości i żyć w dostatku. Pierwszym lądem, do którego dotarli, była Providence Island, wówczas świeżo skolonizo wana. Pozostali tu pewien czas, lecz wkrótce zmiar kowali, że w Nowej Anglii ich okręt nie uszedłby uwagi jako zbyt wielki, a poza tym ktoś przybyły /. Anglii, wiedząc o uprowadzonym po drodze do Co- iunny okręcie, mógłby powziąć podejrzenia, kim są. I'ostanowili więc pozbyć się go na Providence Island. Avery tak przedstawił sprawę, że „Duke” był prze znaczony do celów kaperskich, a ponieważ nie po wiodła się wyprawa, otrzymał od właścicieli pole cenie, by rozporządził nim jak najkorzystniej. Szyb ko więc znalazł nabywcę i niezwłocznie zakupił slup. Zaokrętował się na nim wraz ze swoją kompanią. Przybijali do różnych portów amerykańskich, gdzie ich nikt nie podejrzewał; część ich wylądowała i roz proszyła się po kraju otrzymawszy tyle, ile spodo bało się Avery’emu. Ukrył on bowiem przed kamra tami większą część diamentów, na które w ferworze grabieży mało zwrócili uwagi, nie poznawszy się na ich wartości. W końcu Avery przybył do Bostonu w Nowej An glii i zachowywał się tak, jakby poszukiwał posia dłości do nabycia, wylądowało z nim jeszcze kilku towarzyszy. Zmienił jednak zamiar i zaproponował nielicznym pozostałym, by pożeglowali do Irlandii, na co się zgodzili. Zorientował się, że Nowa Anglia nie jest dlań odpowiednia, bo majątek miał prze ważnie w diamentach, więc gdyby chciał zaoferować
je na miejscu, zostałby z pewnością ujęty pod za rzutem piractwa. Płynąc do Irlandii unikali Kanału Sw. Jerzego i żeglując na północ przybyli do jednego z północ nych portów tego królestwa, gdzie pozbyli się slupu i rozstali się; jedni bowiem udali się do Cork, dru dzy do Dublina, a z tych osiemnastu później ułaska wił król Wilhelm. Po niejakim czasie spędzonym w Irlandii Avery’emu zbrakło odwagi na sprzeda wanie diamentów. Bał się dochodzenia, skąd je ma, i wykrycia prawdy. Głowił się, co począć, i w końcu wpadł na myśl, że są pewne osoby w Bristolu, któ rym mógłby zaufać. Postanowił więc przeprawić się do Anglii. Uczynił tak i przybywszy do Devonshire, zawiadomił o tym jednego z owych przyjaciół i wy znaczył spotkanie w Bidefordzie. Naradzając się we dwóch nad spieniężeniem klejnotów, uznali, że naj bezpieczniej byłoby powierzyć je kupcom, ich bo wiem, bogatych i poważanych powszechnie, nikt nie będzie badał, jak doszli do takich skarbów. Przyja ciel ów powiedział, że jest bardzo dobrze z paru oso bami, którzy nadają się do tego, a jeśli zapewnić im przyzwoity procent, załatwią interes bardzo uczci wie. Avery zgodził się, gdyż nie miał innego sposobu załatwienia tych transakcji, bo osobiście nie mógł w nich uczestniczyć. Toteż przyjaciel wrócił do Bri stolu i wtajemniczył w tę sprawę kupców, a ci od wiedzili Avery’ego w Bidefordzie. Wręczył im pre cjoza, na które składały się diamenty i złote naczy nia. Wiele mówiło się przy tym o honorze i uczci wości.*Kupcy dali piratowi trochę gotówki na bie żące wydatki i odjechali. Avery zamieszkiwał w Bidefordzie bardzo skrom nie pod przybranym nazwiskiem, toteż mało o nim wiedziano. Paru krewnym dał jednak znać, gdzie jest, i ci go odwiedzili. Po pewnym czasie wyczer pały się niewielkie jego zasoby, a wciąż nie miał wiadomości od swoich kupców. Pisywał do nich czę- lo i po dłuższym molestowaniu przysłali mu nie wielką sumkę, ledwo wystarczającą na zapłacenie długów. Następne zasiłki, które mu od czasu do cza su przysyłali, stały się wreszcie tak małe, że nie starczały na utrzymanie, a i to otrzymywał je po wielkich trudach i molestowaniach. Wreszcie zmę czony takim życiem przybył do Bristolu, by osobiś cie rozmówić się z kupcami, lecz tu zamiast pienię dzy niespodziewanie dostał ostrą odprawę. Gdy bo wiem zażądał, by się z nim rozliczyli, zamknęli mu usta groźbą wydania go; tak to nasi kupcy okazali się równie dobrymi piratami na lądzie, jak on na morzu. “ Nie wiadomo, czy Avery zląkł się tych pogróżek, czy spotkał kogoś, kto mógł go poznać, dość że nie zwłocznie przeprawił się do Irlandii i stamtąd bar dzo uporczywie jął domagać się zasiłku od swoich kupców. Daremnie. W końcu pozostała mu tylko że branina. Doprowadzony do ostateczności postanowił wrócić do Anglii i napaść na nich, nie zważając na następstwa. Zaciągnął się na statek handlowy i pra cą zapłacił za podróż do Plymouth, skąd pieszo udał się do Bidefordu; tam po paru zaledwie dniach roz chorował się i zmarł, a nie miał nawet tyle, żeby było za co kupić mu trumnę. Przedstawiliśmy więc wszystko to, co udało się zebrać pewnego o tym człowieku, odrzucając czcze opowieści o jego fantastycznej wielkości. Wynika z tego, że postępował bardziej nierozważnie niż inni 1 — Piraci, skarby, korsarze. 33
piraci, co po nim nastąpili, choc zcobył sobie więcej od innych rozgłosu. , . A teraz powrócić wypada do obu slupów i zdać sprawę, co się z nimi stało. , Była już mowa o tym, że ucieczka Avery ego wprawiła ich załogi w furię i konsternację. Mimo to płynęli wciąż dawnym kursem, gdyż niektói zy łu dzili się, że „Duke” po prostu stracił łączność z nimi w nocy i że spotkają się na umówionym miejscu. Musieli jednak wyrzec się wszelkich nadziei, gd;y tam dotarli, a o Avery’m nie było nawet wieści. Trzeba się było zastanowić, co robić dalej. Zapasy żywności prawie się wyczerpały, a choć na lądzie mogli dostać ryżu, ryb i drobiu, nie można było wziąć na morze tego prowiantu bez solenia, czego jednak nie umieli robić. Ponieważ nie byli już w sta nie odpłynąć, nadszedł czas, by pomyśleć o osiedle niu się na lądzie; w tym celu zabrali wszystko ze slupów, rozbili namioty z płótna żaglowego i zało żyli obóz, mając dużą ilość amunicji i palnej broni Należy zauważyć, że krajowcy na Madagaskarze to pewien rodzaj Murzynów; różnią się od gwinej- skich długimi włosami, a skóra ich nie jest czarna. Mają wśród siebie mnóstwo kacyków wciąż ze sobą wojujących. Jeńcy wojenni stają się ich niewolni kami, których albo sprzedają, albo zabijają, jak im się spodoba. Z początku, gdy nasi piraci osiedlili się w okolicy, kacykowie ubiegali się bardzo o p 'y*111®' rze z nimi, a oni przyłączali się to do jednych, to do drugich. Kogokolwiek jednak poparli, ten zwy ciężał, ponieważ Murzyni tamtejsi nie mają brom palnej ani nie potrafią jej używać. W końcu takim strachem przejmowali krajowców, ze ci pierzchali dostrzegłszy paru piratów po stronie nieprzyjaciel- 'uej, a więc sprzymierzeńcom swoim zapewniali wycięstwo. F dn noteżnfnwP0SÓb StaH Się nie W 1™ groźni, leczpotężni. Wszyscy jeńcy wojenni, Których ujęli, sta wali się ich niewolnikami. Pożenili się z najpięk niejszymi Murzynkami, aie nie z jedną lub dwiema, '1 1, z tyloma, ile się im podobało, toteż każdy z nich miał taki harem jak Wielki Wezyr w Konstantyno polu Niewolnicy musieli dla nich sadzić ryż na plantacjach, łowić ryby, polować. Ponadto mieli na •v’ usługi i postronnych Murzynów, bo ci udawali po lch obronę, aby się zabezpieczyć od zamie- ; k 1 “apasci ze strony potężnych sąsiadów. Oni też -«łaje się składali im dobrowolnie daninę. Potem piraci zaczęli odłączać się jeden od dru giego bo każdy zamieszkiwał ze swymi żonami, nie wolnikami i poddanymi jak udzielny pan. A ponie waż władza i bogactwo powodują oczywiście rywa lizację, kłócili się czasem między sobą i napadali jeden na drugiego na czele swych Murzynów; w tych wojnach domowycn wielu z nich padło. Zaszedł jed li k wypadek, który zmusił piratów do połączenia wobec grożącego im wszystkim niebezpieczeń- itwa. Trzeba bowiem stwierdzić, że ci nagle wyniesieni ludzie rozpanoszywszy się tyranizowali ludność i lu bowali się w okrucieństwach. Najzwyklejszą rzeczą było dla nich w przystępie złego humoru kazać któ- iegos z podwładnych przywiązać do drzewa i strze lić mu w serce. Za każde wykroczenie małe czy wielkie, kara była tylko jedna. Toteż Murzyni zaczęli /.mawiać się, by tej samej nocy powstać razem prze ciw swym katom. A ponieważ piraci mieszkali te 35
raz każdy z osobna, można to było łatwo urzeczy wistnić. Bunt udaremniła żona czy też nałożnica jed nego z białych, która przebiegła z wieścią prawie dwadzieścia mil w trzy godziny i wydała spisek. Na wszczęty alarm wszyscy biali ściągnęli wnet do za grożonej miejscowości. Murzyni zastali wrogów uzbrojonych i na czatach, uciekli więc i zaniechali napaści. Zamach ten sprawił, że piraci stali się odtąd bar dzo ostrożni; warto więc opisać taktykę tych okrut- ników i to, co przedsięwzięli, by zapewnić sobie bez pieczeństwo'. Byli wprawdzie silniejsi, lecz zdawali sobie spra wę, że sam strach przed ich przewagą nie stanowi dostatecznej rękojmi bezpieczeństwa i nie uchroni ich od zaskoczenia. I najodważniejszego we śnie może zabić bojaźliwy i słabszy. Więc nie tracąc cza su robili wszystko, co było w ich mocy, aby podju dzić do wojny sąsiednie szczepy, sami zaś pozosta wali neutralni; pobici uciekali do nich, oddawali się pod ich opiekę, bo w przeciwnym razie musieliby zginąć lub dostać się do niewoli. Ci wzmacniali ich siły, a niektórych przywiązywała też wzajemna ko rzyść. Gdy nie było wojny, udawało się im rozdmu chiwać wśród krajowców kłótnie i z okazji byle ja kiego błahego sporu lub nieporozumienia pchać jed ną lub drugą stronę do zemsty, po czym uczyli Mu rzynów, jak napadać lub urządzać zasadzki na nie przyjaciół, nawet pożyczali im nabite pistolety albo skałkówki na takie wyprawy. W rezultacie zabójca, szukając ratunku, uciekał do nich ze swymi żonami, dziećmi, krewnymi. Dopiero tych krajowców byli pewni, których ży cie zależało od bezpieczeństwa opiekunów, a jak już 36 zauważyliśmy, nasi piraci stali się tak groźni, iż nikt nie odważyłby się toczyć z nimi jawnej wojny. I aką polityką w ciągu paru lat znacznie się wzmocnili. Wtedy zaczęli rozłączać się i odsuwać od Niebie na większą odległość, żeby mieć więcej ziemi, .lak Żydzi podzielili się na szczepy, gdyż każdy za brał żony i dzieci (z których przez ten czas potwo- 1żyły się wielkie rodziny), a także przypadłą nań ilość poddanych i wasali. A jeżeli siła i podporząd kowanie sobie innych wystarczają do uznania w kimś władcy, to ci zbóje mieli wszelkie znamiona władzy królewskiej, a co więcej, doznawali tych samych obaw, jakie zazwyczaj trapią tyranów; tak wnosić wypada z nadzwyczajnych środków ostrożności, ja kie zastosowali fortyfikując swe siedziby. Umacniając się, naśladowali jeden drugiego. Sie dziby ich były to raczej fortalicje niż domostwa. Wybierali zazwyczaj miejsca blisko wody i zarośnię- ti1 drzewami, wkoło kopali głębokie rowy i sypali wały tak strome i wysokie, że nie sposób było wspiąć się na nie, zwłaszcza tym, którzy nie potra fili posługiwać się drabinami. Przez rów wiodło do lasu tylko jedno przejście. Siedzibę, będącą zwykłą i hatą, budowano w miejscu, które zamieszkujący ją władca uznał za odpowiednie; była schowana w gę stwinie, niewidoczna, póki się przed nią nie stanęło. Ale najprzebieglej urządzono wiodące do domostwa przejście, ścieżka bowiem zbyt wąska, aby dwóch ludzi mogło nią iść obok siebie, wiła się tak kręto, że tworzyła doskonale splątany labirynt, biegnący w kółko i przecięty paroma poprzecznymi tropami; toteż ktoś, co nie znał dobrze drogi, mógł krążyć parę godzin po tej plątaninie i nie zdołał odnaleźć chaty. Ponadto wzdłuż tych wąskich ścieżek powty- 37
kano czubkami do góry duże kolce pewnego miej scowego drzewa, a ponieważ sama ścieżka zakrę cała i kluczyła, to jeśliby kto chciał nocą podejść do chaty, nadziałby się z pewnością na owe kolce, chy ba że miałby ów kłębek, który Ariadna dała Tezeu- szowi, gdy wchodził do jaskini Minotaura. Tak więc żyli niczym tyrani, sami w strachu, i siali wkoło strach. W tej sytuacji odnalazł ich ka pitan Woodes Rogers, kiedy przybył na Madagaskar na czterdziestodziałowej „Delicji”, chcąc kupić nie wolników, aby odsprzedać ich Holendrom w Bata- wii* lub na Nowej Holandii**. Zdarzyło mu się tra fić na taką część wyspy, do której od siedmiu lub ośmiu lat nie przybił ani jeden okręt, tam też na potkał kilku piratów. W owym czasie, zamieszkując wyspę już ponad dwadzieścia pięć lat, mieli oni licz ne pokolenia pstrych dzieci i wnuków od nich po chodzących; żyło jeszcze wówczas jedenastu spośród nich. Na widok okrętu o takiej artylerii i wyporności, piraci powzięli podejrzenia, że to jednostka floty, wysłana dla ich ujęcia, toteż przyczaili się w swych fortalicjach. Gdy jednak kilku majtków zeszło na ląd nie okazując bynajmniej wrogości, a w zamiarze nawiązania handlu z krajowcami, ośmielili się wy- leźć ze swych kryjówek z orszakiem iście książę cym. A skoro de facto są królami, co do pewnego stopnia jest prawem, mówmy o nich, jak się należy. Od tak dawna przebywali na wyspie, że można * Obecna Dżakarta. ** Nazwą tą obdarzyli Holendrzy w XVII w. mało znaną wielką wyspę, którą potem od „Terra Australis” Anglicy nazwali Australią. obie wyobrazić, jak znoszone było ich odzienie; po prostu ich królewskie moście ogromnie świeciły go lizną. Nie mogę rzec, iż byli obdarci, gdyż w ogóle nie mieli ubrań. Okrywali się tylko skórami zwie rząt (nie wyprawionymi i włosem na wierzch), nie mieli obuwia ani pończoch, tak że wszyscy przypo minali Herkulesa w lwiej skórze; a ponieważ byli brodaci i obrośnięci włosem na całym ciele, więc wyglądali tak dziko, że przechodzi to wszelkie wy obrażenie. Niebawem jednak obsprawili się, zaprzedając w niewolę mnóstwo swych nieszczęsnych poddanych w zamian za odzież, noże, piły, kule i inne rzeczy; wkrótce tak się spoufalili, że przybyli na „Delicję”, gdzie, jak zauważono, okazali wielką ciekawość, ba dając wnętrze okrętu, a z żeglarzami starali się wejść w komitywę i zapraszali ich na brzeg. Starali się — jak potem wyznali — zmiarkować, czy dałoby się zaskoczyć okręt w nocy, co wydało się im bar dzo łatwe, pod warunkiem, że na pokładzie zastaną słabą wartę, gdyż sami mieli dosyć ludzi i łodzi. Zdaje się jednak, że kapitan przejrzał ich grę, bo wyznaczył tak silne straże na pokładzie, że uznali ten plan za niewykonalny. Dlatego też, kiedy kilku żeglarzy zeszło na brzeg, próbowali ich usidlić i wciągnąć w spisek. Ci marynarze mieli, gdy im wypadnie nocna warta, obezwładnić kapitana, zam knąć włazy i trzymać resztę załogi uwięzioną we wnętrzu. Piraci zaś na podany z okrętu sygnał przy byliby do burty. Z nimi w razie powodzenia mieli podjąć wyprawy pirackie, gdyż niewątpliwie na „Delicji” potrafiliby uporać się z każdym napotka nym na morzu statkiem. Kapitan jednak miał się na baczności i widząc rosnącą zażyłość między pira 39
tami i kilku spośród swoich ludzi, uznał tę dobrą komitywę za niebezpieczną. Toteż w samą porę za bronił załodze zadawać się ze zgrają na brzegu, a gdy na ląd wysłał łódź z oficerem, by umawiać się co do sprzedaży niewolników, załoga zostawała na łodzi i nikomu, prócz wyznaczonego do targów, nie wolno było mówić z piratami. Zanim jeszcze „Delicja” odpłynęła, spiskowcy zro zumieli, że nic nie wskórają, i wyznali kapitanowi wszystko, co przeciw niemu uknuto. Opuścił tedy piratów takimi, jakimi ich zastał, w brudnym prze pychu ich królewskości, lecz z mniejszą ilością pod danych, gdyż jako się rzekło, sprzedali spośród nich wielu. Ponieważ jednak ambicja jest największą pa sją ludzką, piraci byli szczęśliwi. Jeden z tych wiel kich władców był poprzednio przewoźnikiem na Ta mizie, skąd popełniwszy morderstwo, uciekł do Indii Zachodnich i należał do zbiegłych na slupach. Reszta byli to zwykli majtkowie, z których żaden nie umiał czytać, a ich czarnoskórzy ministrowie nie byli bar dziej od nich wykształceni. Oto wszystko, co można powiedzieć, o tych królach Madagaskaru; niektórzy z nich zapewne panują po dziś dzień. Przełożył Jerzy Bohdan Rychliński SZATANY Z FUATINO Jack London (1876 —1916) Wybitny pisarz amerykański; w swoich powieściach i no welach ukazuje samotną walkę ludzi zbuntowanych prze ciw niesprawiedliwości społecznej, walczących z losem i si lami przyrody (JZew krwi’’, „Martin Eden”, „Przygoda"). Zamieszczony tu fragment pochodzi z powieści „Syn Słoń ca”. Nikt na Wyspach Salomona nie wiedział, ile mi lionów wart jest Dawid Grief, bo jego posiadłości i przedsiębiorstwa rozrzucone były po całym połud niowym Pacyfiku. Od Samoa do Nowej Gwinei, na wet na północ od równika, wszędzie spotykało się plantacje Griefa. On miał koncesję na połów pereł na Paumotach. On — choć nie pod własnym nazwi skiem — był niemiecką spółką, która władała han dlem francuskich Markizów. Sznur jego faktorii, ob sługiwanych przez liczne należące do niego statki, ciągnął się wzdłuż wybrzeży wszystkich archipela gów. Grief posiadał atole tak małe i odległe, że osa dzonych tam samotnych agentów ledwie raz do roku odwiedzały najmniejsze szkunery i kecze. Statki Griefa werbowały dlań najemną siłę robo- 41
czą. Tubylców z Santa Cruz przewoziły na Nowe Hebrydy, z Nowych Hebrydów na Wyspy Bankowe, a łowców głów i ludożerców z Malaity na plantacje Nowej Georgii. Od Tonga do Gilbertów, aż po da lekie Luizjady, werbownicy Griefa łowili robotni ków. Kile jego statków pruły ocean we wszystkich kierunkach. Grief był właścicielem trzech parowców utrzymujących regularną komunikację, rzadko jed nak korzystał z ich usług. Wolał bardziej pierwotną, niebezpieczną podróż. Wolał wiatr i żagle. Wyglądał ledwie na trzydzieści lat, musiał jednak mieć co najmniej czterdziestkę. Starzy włóczędzy do brze pamiętali, że na wodach Oceanii pojawił się przed dwudziestoma laty, a już wtedy jasny wąsik kiełkował jedwabiście na jego górnej wardze. W przeciwieństwie do innych białych żył w klima cie tropikalnym, ponieważ mu to odpowiadało. Wy jątkowa odporność skóry zabezpieczała go doskonale. Urodził się do życia w słońcu. Wśród dziesięciu ty sięcy Europejczyków jeden może być tak wytrzy mały na upał. Niewidzialne, niezmiernie szybkie fale świetlne jak gdyby się go nie imały. Inni biali chło nęli je lepiej. Słońce przeżerało skórę tych ludzi, rozkładało tkankę włókien nerwowych, aż wreszcie chorzy na ciele i umyśle wyrzucali za burtę Dzie sięć Przykazań, spadali do poziomu dzikich bestii, zapijali się na śmierć lub żyli tak szaleńczo, że nie raz wysyłano okręty wojenne, aby ująć ich w karby. Dawid Grief — prawdziwy syn słońca — rozkwi tał w jego blaskach. Z biegiem lat brązowiał tylko coraz bardziej, a śniadość ta nabierała złotawych odcieni, które barwią skórę Polinezyjczyków. Oczy jego zachowały jednak dawny błękit, wąsy rudawą żółtość, a rysy twarzy nie zmieniły się i pozostały 42 takie, jakie od wieków cechują rasę anglosaską. Da wid Grief był czystej krwi Anglikiem, chociaż lu dzie, uważający się za znawców, mieli go za Ame rykanina lub przynajmniej za urodzonego w Ame ryce. Na Morza Południowe — w przeciwieństwie do większości białych — nie przybył po to, żeby zbi jać pieniądze, przywiózł je bowiem ze sobą. Pojawił się na Paumotach. Przypłynął małym jachtem szku- nerem jako kapitan i właściciel, a przede wszystkim jako młodzik szukający wrażeń i przygód na ro mantycznych, skąpanych w słońcu szlakach krain podzwrotnikowych. Przypłynął wraz z huraganem. Olbrzymie fale osadziły młodego awanturnika, jego jacht i cały ładunek w gąszczu palm kokosowych o trzysta jardów od linii brzegowej. Po sześciu mie siącach ocalił rozbitków kuter poławiaczy pereł. Ale słońce weszło już Griefowi w krew. Zamiast wsiąść na parowiec z Tahiti i wrócić do kraju, nabył mały szkuner, zaopatrzył go w towary na sprzedaż, zwer bował nurków i rozpoczął włóczęgę pośród wysp Archipelagu Niebezpiecznego. Złoto, które malowało cerę Griefa, ściekało z jego palców. Miał złotą rękę, grę prowadził jednak nie dla zysku, lecz z czystego umiłowania hazardu. Była to gra godna prawdziwego mężczyzny: wspaniała, obfitująca w pomyślne lub niepomyślne gwałtowne utarczki z awanturnikami wszelkich ras i narodo wości. Ale nad wszystko Grief kochał tło, na jakim płynie życie korsarza Mórz Południowych: zapach morza, doskonałe piękno ławic żywego korala w gład kich niby zwierciadło lagunach, urzekające wschody słońca zabarwione jaskrawo, jak gdyby wbrew pra wom przyrody, pióropusze wysepek rozsianych na turkusowych głębinach, kojące wino pasatów, regu-
larny oddech strojnych grzywami fal, chwiejny po kład pod stopami i brzemienne wiatrem żagle nad głową; uwieńczonych kwiatami złocistoskórych chłopców i dziewczęta z Polinezji — półdzieci, pół bogów — ba! nawet wyjących dzikusów z Melanezji, łowców głów i ludożerców, prawie szatanów, w każ dym zaś razie drapieżne bestie. I Ze wszystkich swych szkunerów, keczów i ku trów, które myszkowały pośród wysp na Morzach Południowych, Grief najbardziej lubił „Rattlera”. Był to podobny do jachtu szkuner o wyporności dziewięćdziesięciu ton, tak szybki i zwinny, że nie małą sławę zyskał w dawnych czasach, gdy przemy cał opium z San Diego do Puget Sound, najeżdżał rykowiska fok na Morzu Beringa lub zaopatrywał w broń kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze źle wi dziany przez organy władz państwowych, radował serca marynarzy i stanowił przedmiot dumy cieśli okrętowych, którzy go zbudowali. Nawet obecnie, po czterdziestu latach żeglugi, słynny szkuner został tym samym poczciwym, starym „Rattlerem”. Pruł fale tak szparko, że marynarze musieli zobaczyć to na własne oczy, aby uwierzyć. We wszystkich por tach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzo no na temat „Rattlera” gorące dyskusje, akcento wane nieraz obelgą lub kułakiem. Pewnego wieczora „Rattler” szedł ostro pod wiatr, który ledwie wypełniał grotżagiel. Płótna trzepo tały raczej od przechyłów na falach niż od łagod nych podmuchów. Mimo to szkuner z łatwością robił 44 cztery węzły. Od godziny Davia Grief stał wsparty o balustradę przy wantach fokmasztu i spoglądał na fosforyzujący ślad za rufą. Lekki podmuch odbi ty ukośnie od przednich żagli rozkosznym powie wem chłodził mu twarz i piersi, toteż Grief delek tował się w duchu zaletami ulubionego statku. — Cudo! Prawdziwe cudo! Prawda, Taute? — za gadnął kolorowego majtka na oku, a mówiąc to, klepnął pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna. — Tak, panie, tak — powiedział Polinezyjczyk głębokim, piersiowym głosem. — Ja znam statki trzydzieści lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy go Fenauao. — Za-dnia-zrodzony — przetłumaczył Grief czu ły epitet. — Kto go tak nazwał? Taute miał już odpowiedzieć, lecz spojrzał przed siebie z napiętą nagle uwagą. Grief zwrócił również wzrok w tamtą stronę. — Ziemia! — zawołał majtek. — Aha, Fuatino — przyznał Grief nie odrywając oka od miejsca, gdzie ciemna plama przesłaniała usiany gwiazdami widnokrąg. — W porządku. Za raz powiem kapitanowi. „Rattler” sunął swobodnie. Niebawem majaczący zarys wyspy można było dostrzec wyraźnie, nie tyl ko wyczuć wzrokiem. Ucho zaczęło łowić beczenie kóz i senny pomruk fal obmywających wybrzeże. Woń kwiatów przesycała lekki powiew od lądu. — Gdyby to była cieśnina, nie szpara, „Rattler” przedostałby się do zatoki w taką noc jak dzisiejsza — mruknął żałośnie kapitan Glass spoglądając na sternika, który z całych sił trzymał koło. Szkuner dryfował w odległości mili od lądu, aby doczekać brzasku, bo tylko przy świetle dnia można 45
próbować niebezpiecznego wejścia do zatoki Fuati- no. Była piękna podzwrotnikowa noc, nie grożąca na głym szkwałem czy ulewą. Na przednim pokładzie majtkowie z Raiatea układali się do snu tam, gdzie przed chwilą zakończyli pracę. Z równą beztroską szyper, porucznik i Grief słali swe łóżka na rufie. Ułożywszy się na kocach, palili i sennie snuli do mysły na temat losów Mataary, królowej Fuatino, oraz przygody miłosnej jej córki Naumoo i Motuaro. To romantyczny ludek — powiedział porucznik Brown. — Równie romantyczny jak my, biali. — Jak sam Pilsach! A to już chyba coś znaczy — roześmiał się Grief. — Kiedy to, kapitanie, Pilsach zwiał panu? — Jedenaście lat temu — odburknął niechętnie Glass. — Niech pan o nim opowie — poprosił Brown. — Słyszałem, że od tej pory nie wychylił nosa z Fua tino. Czy to prawda? — Święta prawda — potwierdził szyper. — Ko cha się w swojej żonie! Szelma! Ukradła mi go! A Pilsach to najlepszy żeglarz, jakiego znałem, cho ciaż Holender. — Niemiec — poprawił Grief. — Na jedno wychodzi — brzmiała odpowiedź. — Kiedy Pilsach wyszedł na ląd i wpadł w oko Notutu, morze straciło zucha pierwsza klasa. Myślę, że od razu musieli się w sobie zadurzyć. Nie zdążyłbyś pan porachować do trzech, a ona już zarzuciła mu na łeb wianek z jakichś tam białych kwiatów. Za pięć minut biegali po plaży niby dwoje dzieci. Trzy mali się, rozumie pan, za ręce i chichotali. Mam na dzieję, że Pilsach wysadził tę rafę koralową, co blo- 46 kuje cieśninę. Zawsze obdzieram tam z kadłuba parę arkuszy miedzianej blachy. — Opowiadaj pan dalej — zniecierpliwił się po rucznik. — Wszystko opowiedziałem. Z Pilsachem od razu był koniec. Ożenił się tej samej nocy. Nie zajrzał już na pokład. Drugiego dnia szukałem go i odnalazłem. Bosy biały dzikus siedział w schowanym między za roślami szałasie ze słomy. Pełno tam było kwiatów i rozmaitych rupieci, a Pilsach, rozumie pan, brzdą kał na gitarze. Wyglądał jak skończony osioł. Prosił, żebym jego bagaż przesłał na ląd. Odpowiedziałem, że może się wypchać trocinami. To cała jego histo ria. Jutro zobaczysz pan tę żonę. Mają już trójkę dzieci, urwipołciów pierwsza klasa. W ładowni wiozę gramofon dla Pilsacha i chyba z milion płyt. — Pan zrobił z niego później agenta handlowego? — zapytał porucznik Griefa. — Cóż innego mogłem z niego zrobić? Fuatino to wyspa miłości, a Pilsach jest urodzonym kochan kiem. Zresztą, dobrze zna tubylców, lepszego niż on pracownika nie mam i nigdy nie miałem. Facet na miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna. — Słuchaj no, młodzieńcze — zagrzmiał kapitan Glass pod adresem swego pomocnika. — Czy jesteś kochliwy? Bo jeżeli tak, nie ruszysz krokiem z po kładu. Fuatino to wyspa romantycznego bzika. Każ dy się tam w kimś durzy. Ludzie żyją miłością. Ja kiś bakcyl jest w kokosowym mleku, w powietrzu albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat składa się z samych awantur miłosnych. Wiem to dokładnie. Rozmawia łem przecież ze starymi ludźmi. Jeżeli zdybię pana na bieganiu po plaży ręka w rękę...