ania351

  • Dokumenty1 854
  • Odsłony101 916
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów60.9 GB
  • Ilość pobrań66 469

Elżbieta Kieruzalska - Piraci,skarby,korsarze

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :7.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Elżbieta Kieruzalska - Piraci,skarby,korsarze.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 109 stron)

PIRACI SKARBY KORSARZE Krajowa Agencja W ydawnicza

Ilustracje na okładce MACIEJ JĘDRYSIK Projekt okładki seryjnej JAN KUBASIEWICZ ANDRZEJ OLEJNICZAK Redaktor techniczny BARBARA MLODZIKOWSKA K R A JO W A A G E N C JA W Y D A W N IC ZA R SW „P R A S A -K S IĄ Z K A -R U C H " W A RSZA W A 1976 W y d an ie I. N a k ład : 50 000+ 268 egz. O b jęto ść: a rk . d ru k . 9,06; a rk . w yd. 9,08. P a p ie r d ru k . m a t. kl. V, B I. N r p ro d . I. l-100/7t. D ru k i o p ra w a R zeszow skie Z a k ła d y G ra fic z n e. C en a zł 18. Zam. 2007/75. B-59-121. O KAPITANIE HOWEL DAVISIE I JEGO LUDZIACH Charles Johnson Angielski kapitan, o którym wiadomo tylko tyle, że żył w XVIII wieku i na podstawie zdarzeń, których byl świadkiem w czasie długoletniej kapitańskiej służby, oraz zasłyszanych opowieści spisał autentyczne relacje o kilku piratach i korsarzach. Wydał je w Anglii w r. 1724 w zbio­ rze zatytułowanym „Historia najsłynniejszych piratów, ich zbrodnicze wyczyny i rabunki’’. Poniżej zamieszczamy dwa fragmenty tej książki. Kapitan Howeł Davis urodził się w Milfordzie w Monmouthshire i od dzieciństwa przebywał na morzu. W swą ostatnią podróż z Anglii wyruszył z Bristolu na snidze „Cadogan”, którą pod dowódz­ twem kapitana Skinnera płynął ku wybrzeżom Gwi­ nei. Davis był starszym matem. Kiedy tylko przy­ byli do Sierra Leone na owym wybrzeżu, napadł ich pirat, kapitan England, ograbił kapitana, zaś Skin­ nera po barbarzyńsku zamordował. Davis utrzymywał, że po śmierci kapitana Skinnera England usilnie go namawiał, by się zaciągnął do pi­ ratów, on jednak śmiało odpowiedział, iż woli zostać 3

na miejscu zastrzelony niż podpisać artykuły pirac­ kie. Odwaga Davisa spodobała się Englandowi, ode­ słał go z resztą załogi na „Cadogan”, mianując ka­ pitanem na miejsce Skinnera oraz nakazując ruszyć w dalszą drogę. Dał mu również zapieczętowane pi­ smo z poleceniem, by otworzył je dopiero pod pew­ ną szerokością i, jeśli mu życie miłe, wykonał za­ warte w nim rozkazy. Zupełnie z taką samą pompą postępują władcy wobec swych admirałów i gene­ rałów. Davis zastosował się ściśle do instrukcji, od­ czytując pismo w obecności całej załogi. Zawierało ono ni mniej, ni więcej tylko hojną darowiznę całego okrętu wraz z ładunkiem Davisowi i załodze oraz zalecenie, aby pożeglowali do Brazylii i jak najko­ rzystniej sprzedali towar, a zyskiem podzielili się sprawiedliwie. Davis zapytał kamratów, czy mają chęć zastoso­ wać się do wskazań, lecz ku swemu wielkiemu zdu­ mieniu spostrzegł, że większość solidarnie przeciw­ stawia się temu. Rozzłościł się, sklął ich, lecz skie­ rował statek tam, gdzie chcieli. Marynarze wiedzieli, że część ładunku była przeznaczona dla pewnych kupców na Barbados, więc popłynęli na tę wyspę. Gdy tam przybyli, opowiedzieli kupcom o nieszczę­ śliwej śmierci Skinnera i o propozycji, jaką uczynił im Davis. W rezultacie Davisa pojmano i osadzono w więzieniu, gdzie siedział przez trzy miesiące. Po­ nieważ jednak nie brał udziału w akcie pirackim, wypuszczono go bez sądu, ale nie mógł się spodzie­ wać, że gdziekolwiek znajdzie zatrudnienie. Toteż wiedząc, że Providence Island była niejako miejscem rendez-vous piratów, szukał okazji przyłączenia się do nich. Udało mu się w tym celu zaokrętować na statek, który tam płynął. Znów jednak rozczarował 4 się po przybyciu, bo piraci poddali się właśnie ka­ pitanowi Woodes Rogersowi i skorzystali z dobro­ dziejstw Aktu Łaski, dopiero co przywiezionego z Anglii. Niedługo jednak obijał się bez pracy. Gdy kapitan Rogers zajmował dwa kupieckie slupy, jeden zwany „Buck”, a drugi „Mumvil Trader”, Davis znalazł na jednym z nich zajęcie. Ładunek ich miał poważną wartość, gdyż składał się z towarów europejskich, przeznaczonych na wymianę z Kreolami francuskimi i hiszpańskimi; wielu majtków na obu brygach było eks-piratami, którzy zaciągnęli się na nie po ogło­ szeniu Aktu Łaski. Pierwszą miejscowością, do któ­ rej dopłynęli, była Martynika, należąca do Francu­ zów; tam pewnej nocy Davis zmówiwszy się z kilku innymi, obezwładnił szypra i opanował slup. Zaraz po tym spiskowcy udali się na drugi statek, kotwi­ czący w pobliżu, wiedząc, że i na nim znajduje się wielu majtków, skłonnych do rebelii. Kazali im przybyć na swój slup. Ci posłuchali i większość z nich zgodziła się przyłączyć do Davisa. Tych, któ­ rzy byli innego zdania, odesłano na bryg „Mumvil”, by popłynęli, gdzie im się żywnie podoba. Poprzed­ nio jednak Davis zabrał im wszystko, co mogłoby mu się na coś przydać. Potem, nad wielką wazą ponczu, zwołali radę wo­ jenną, która miała zająć się wyborem dowódcy. Wkrótce jednak było po wyborach, bo większość ważnych głosów padła na Davisa; nawet ich nie li­ czono, bo i tak wszyscy opowiedzieli się za tym wy­ borem. Davis, gdy tylko objął dowództwo, ogłosił artykuły, które podpisał i zaprzysiągł on sam oraz reszta piratów. Po czym wygłosił krótką mowę, w której wypowiadał wojnę całemu światu. 5

Następnie piraci naradzili się nad znalezieniem odpowiedniego miejsca, gdzie mogliby oczyścić swój slup, bo szybkobieżność była im nieodzowna zarów­ no przy napaści, jak w ucieczce. Wybrali na to Co- xons Hole, na wschodnim krańcu Kuby, miejsco­ wość, gdzie nie groziło zaskoczenie, ponieważ wej­ ście na zatokę było tak wąskie, że jeden statek mógł zatrzymać sto innych. Tu z wielkim trudem oczyścili slup, bo nie mieli cieśli, rzemieślnika ogromnie przydatnego w takiej potrzebie. Stamtąd wypłynęli ku północnej stronie wyspy Hispanioli. Pierwszy żagiel, jaki trafił im się na drodze, był to statek francuski o dwunastu dzia­ łach. Należy zauważyć, że mimo iż Davis miał tylko trzydziestu pięciu żeglarzy, z zapasami zaczęło być krucho, toteż napadł na Francuza. Francuz poddał się bez oporu. Davis wysłał dwunastu ludzi na splą­ drowanie pryzu. Jeszcze nie zdążyli się z tym upo­ rać, gdy wyśledzili żagiel z wielkiej odległości po za­ wietrznej. Francuz zapytany, kto to może być, odpo­ wiedział, że wczoraj rozmawiał z żeglarzami ze stat­ ku o dwudziestu czterech działach i sześćdziesięcio- osobowej załodze, przypuszcza więc, że to ten sam. Wówczas Davis zaproponował swym ludziom, by napaść na ów statek. Powiedział im, iż rzadko który mógłby mu się bardziej przydać. Piraci jednak uwa­ żali, że byłoby to karkołomne przedsięwzięcie i nie okazywali bynajmniej zapału. Davis zapewnił ich, że zdobędzie statek fortelem i wszystko pójdzie gładko. Po czym ruszył w pościg, każąc pryzowi francuskiemu uczynić to samo. Ponieważ pryz był powolny, Davis pierwszy dopadł nieprzyjaciela i pły­ nąc z nim równolegle, podniósł flagę piracką. Tamci, bardzo zaskoczeni, zawołali do Davisa, że dziwią się 6 jego bezczelności, iż ośmiela się tak blisko nich po­ dejść, i kazali mu się poddać. On jednak odpowie­ dział, że zamierza trzymać ich w szachu, póki nie nadjedzie jego wspólnik, który potrafi rozprawić się z nimi, toteż jeśli się sami nie poddadzą, wkrótce po­ żałują. I odpalił do nich całoburtną salwę, za którą odpłacili mu pięknym za nadobne. W tym czasie nadciągnął pryz, a wszyscy jeńcy, jacy znajdowali się na nim, zmuszeni byli wyjść na pokład w białych koszulach, jak to zarządził Davis, aby pokazać, jak liczną rzekomo rozporządza załogą. Oni też podnieśli brudny kawał smołowanego płótna zamiast czarnej flagi, bo innej nie mieli, i wystrzelili z działa. Francuzi tak się przelękli tej demonstracji, że skapitulowali. Davis wezwał ich kapitana, by przyszedł na pokład z dwudziestu swymi majtkami. Ludzi tych, gdy znaleźli się na brygu pirackim, dla większej pewności zakuto w kajdany, z wyjątkiem kapitana. Wtedy Davis posłał czterech swoich kam­ ratów na ów pierwszy pryz, by jednak podstęp nie wydał się zawczasu, polecił im głośno ofiarować swe służby kapitanowi, prosząc by ten zechciał wysłać kilku swych ludzi na pokład drugiego pryzu, żeby przekonali się jaka tam zdobycz. Jednocześnie wrę­ czył swym ludziom pismo ze wskazówkami, co mają robić. Rozkazał mianowicie zagwoździć działa na małym pryzie, zabrać wszelką broń ręczną i proch oraz zmusić wszystkich Francuzów, by przeszli na pokład drugiego pryzu. Skoro to wykonano, rozka­ zał przenieść większość jeńców z dużego pryzu na mały. W ten sposób zabezpieczył się od wszelkich prób zamachu, którego mógł się obawiać ze względu na liczebną przewagę wroga. Teraz więc jednych trzymał w kajdanach na własnym statku, drudzy 7

zaś, zgromadzeni na małym pryzie, nie mieli broni ani amunicji. Trzy okręty trzymały się razem przez dwa dni; jednak Davis spostrzegłszy, że wielki pryz jest bar­ dzo powolny, uznał, że nie nadaje się dla piratów, postanowił więc zwrócić go kapitanowi wraz z całą załogą. Przedtem jednak zabrał całą amunicję i wszystko to, co było mu potrzebne. Francuski ka­ pitan zaś, dowiedziawszy się, jak dał się oszukać, wpadł w taką wściekłość, że gdy przybył na pokład własnego statku, chciał rzucić się za burtę, od czego powstrzymali go dopiero jego ludzie. Porzuciwszy oba pryzy Davis pożeglował na pół­ noc; w tym rejsie zagarnął mały slup hiszpański, po czym udał się ku Wyspom Zachodnim (Azorskim), lecz nie znalazł tam zdobyczy. Potem popłynął na wyspy Cape Verde. Tu zakotwiczył przy Wyspach św. Mikołaja, okazując banderę angielską; miejscowi Portugalczycy wzięli pirata za korsarza angielskiego, a gdy Davis wyszedł na brzeg, przyjęli go bardzo uprzejmie i handlowali z nim. Pozostał na Cape Verde przez pięć tygodni, w którym to czasie z po­ łową załogi przedsięwziął podróż do głównego miasta na wyspie, położonego w głębi kraju, o dziewiętnaś­ cie mil od wybrzeża. Davisowi, który dobrze się pre­ zentował, gubernator i obywatele bardzo dogadzali, tak że nie zabrakło mu żadnej rozrywki, jaką tylko potrafili zapewnić mu Portugalczycy lub też dało się zdobyć za pieniądze. Po prawie tygodniowym po­ bycie pirat wrócił na statek i reszta załogi udała się do miasta, by z kolei również zażyć przyjemności. Po powrocie oczyścili statek i ruszyli na morze, lecz już nie w pełnym składzie, gdyż pięciu z nich, niczym wojowników Hannibala, tak oczarowały roz­ 8 kosze tego kraju i swobodny sposób bycia niektó­ rych mieszkanek, że pozostali na miejscu, a jeden z nich, niejaki Charles Franklin z Monmouthshire oże­ nił się tam, osiedlił i mieszka na wyspie po dziś dzień. Stamtąd pożeglował do Bonavista; zajrzeli do tej przystani, ale nic nie znaleźli i skierowali się ku wyspie Mayo. Po drodze napotkali wiele statków dużych i małych, wszystkie ograbili, zabierając z nich, co tylko się dało. Wzmocnili swoje siły no­ wymi ludźmi, z których większość przyłączyła się dobrowolnie. Jeden ze zdobytych statków zagarnęli na własny użytek, uzbroili w dwadzieścia sześć dział i nazwali „King James”. Nie znajdując w pobliżu wody słodkiej dla zaopatrzenia się w rejs przybyli do posiadłości portugalskiej San Jago. Gdy Davis z paru ludźmi wysiadł na ląd, szukając najdogod­ niejszego miejsca do nabrania wody, podszedł doń z nieliczną świtą sam gubernator, by zbadać, kim są i skąd przybyli. Ponieważ dygnitarzowi nie spo­ dobało się to, co Davis opowiadał o sobie, oświad­ czył mu bez ogródek, że podejrzewa, iż są piratami. Davis odegrał rolę oburzonego i obrażonego tym po­ dejrzeniem, fukając na gubernatora, by liczył się ze słowami. Ledwie jednak miejscowy dygnitarz od­ szedł, Davis wrócił na statek, jak mógł najszybciej. Tu opowiedział o całym zdarzeniu, a jego ludzie uznali, że zostali znieważeni. Na to Davis zapewnił ich, że potrafi po nocy zaskoczyć fort i zdobyć. Ka­ mraci aprobowali tę propozycję i późną porą, dobrze uzbrojeni, wyszli na brzeg. Wartę pełniono tak nied­ bale, że piraci wtargnęli do fortu, zanim w ogóle wszczęto alarm. Kiedy już było za późno, stawiono im opór tak słaby, że padło zaledwie trzech piratów. Żołnierze z fortu w ucieczce szukali ratunku. Wpa­ 9

dli do domu gubernatora i tam zabarykadowali się dobrze. Oddział Davisa nie zdążył wtargnąć za nimi. Wprawdzie piraci wrzucili do wnętrza kilka grana­ tów, ale zniszczyli tylko umeblowanie i zabili paru obrońców. Z nastaniem dnia całe wybrzeże stanęło w pogo­ towiu. Kto żyw porwał za broń. Piraci wobec per­ spektywy, że czeka ich oblężenie w forcie, zrejte- rowali co tchu na statek, zagwoździwszy przedtem działa forteczne. Wyprawą tą przyczynili Portugal­ czykom dużo szkody, a sobie nie przysporzyli ko­ rzyści. Wyruszywszy na morze przeliczyli swych ludzi: było ich około siedemdziesięciu. Zaczęli deliberować, jaki kurs mają obrać. Na skutek różnicy zdań po­ dzielili się na obozy, większość jednak była za Gam­ bią na wybrzeżu Gwinei. Tego zdania był i Davis, bo pływał na tym szlaku i znał wybrzeże. Powie­ dział im, że na zamku gambijskim przechowuje się zawsze dużo pieniędzy, mogliby spróbować zdobyć ten skarb. Załogę zdziwiła ta propozycja dowódcy, gdyż zamek stale był obsadzony garnizonem. Davis odrzekł, że zatroszczy się o to, zdobędą te bogactwa, żąda tylko, aby mu dano wolną rękę. Piraci byli tak wysokiego mniemania o jego zdolnościach i odwadze, że nie oponowali. Zgodzili się na podjęcie ryzyka, nie wnikając w plany Davisa, dla którego, wedle nich, nie było niemożliwych rzeczy. Znalazłszy się w polu widzenia zamku gambijskie- go, Davis rozkazał swym ludziom zejść z pokładu, z wyjątkiem tych, którzy byli zupełnie niezbędni do żeglugi, aby żołnierze z twierdzy, zobaczywszy tylko garść ludzi na slupie, nabrali przekonania, że to sta­ tek kupiecki, nie budzący podejrzeń. Davis podpły­ nął pod zamek i zakotwiczył, kazał spuścić łódź i zejść sześciu ludziom w zwykłych starych kurtach, on sam zaś oraz doktor i pierwszy oficer zeszli w stroju dżentelmenów; chciał bowiem, aby kamraci wyglądali na zwykłych żeglarzy, oni zaś trzej na kupców. Gdy wiosłowali ku brzegowi, udzielił wszy­ stkim instrukcji, jak mają odpowiadać, w razie gdy­ by ich o coś zapytano. Gdy wylądowali na przystani, zostali przyjęci przez szereg muszkieterów i zapro­ wadzeni do twierdzy, gdzie gubernator powitał ich uprzejmie pytając, kim są i skąd przybyli. Piraci odpowiedzieli, że płynęli z Liverpoolu do ujścia rze­ ki Senegal po gumę i kość słoniową, ale na ten brzeg przypędziły ich dwa francuskie okręty wojenne i do­ ścignęłyby ich, gdyby nie zdołali schronić się do Gambii. Tylko dzięki temu nie dostali się do niewoli; chcieliby jednak skorzystać z okazji i zakupić tu nie­ wolników. Gubernator zapytał, jaki mają ładunek? Odpowiedzieli, że blachę i żeliwo, a były to bardzo poszukiwane towary. Gubernator oświadczył, że do­ starczy im niewolników za całą wartość ich ładunku, i zapytał jeszcze, czy mają u siebie jakieś europej­ skie trunki? Odrzekli, że mają trochę, na własny użytek, ale na pewno znajdzie się i dla niego jakiś gąsiorek. Wówczas gubernator bardzo uprzejmie za­ prosił ich na obiad. Davis odpowiedział, iż będąc do­ wódcą musi wrócić na statek i sprawdzić, czy jest należycie zakotwiczony, oraz wydać kilka innych rozkazów. Jego dwaj oficerowie mogą zostać, on sam zaś wróci tu niebawem i przywiezie ze sobą ów gą­ siorek. Podczas bytności w twierdzy Davis dawał pilne baczenie, jak wszystko jest rozmieszczone. Zauwa­ żył, że u wejścia stoi szyldwach, a tuż obok znaj­

duje się kordegarda, gdzie zazwyczaj żołnierze cze­ kają na objęcie służby, złożywszy w kącie byle jak muszkiety; spostrzegł także dużo ręcznej broni w sieni gubernatora. Po powrocie na statek zapew­ nił kamratów, że plan się powiedzie, i żądał, by nie pili, a gdy zobaczą, że ściągnięto flagę ze szczytu zamkowej wieży, aby to zrozumieli jako znak, iż opanował twierdzę, i natychmiast przysłali mu dwu­ dziestu ludzi na brzeg. W tym samym czasie, ponie­ waż obok nich zakotwiczył jakiś inny slup, Davis wysłał na sąsiedni statek kilku piratów w łodzi, żeby unieszkodliwili szypra i całą załogę; kazał następnie przewieźć jeńców na swój statek, a zarządził tak w obawie, żeby ci z sąsiedniego slupu nie dostrzegli zbrojenia się i krzątaniny u nich i nie dali znać na zamek. Podjąwszy te środki ostrożności Davis rozkazał ludziom, wyruszającym z nim w łodzi, by każdy ukrył pod ubraniem po dwa pistolety, co i sam uczynił. Dał im też wskazówki, by weszli do korde­ gardy i wszczęli rozmowę z żołnierzami, dopóki z okna gubernatora nie padnie strzał: wtedy zaraz mają skoczyć i zawładnąć bronią w kordegardzie. Ckły Davis nadjechał, a obiadu jeszcze nie było, gubernator zaproponował, by spędzili chwile ocze­ kiwania przyrządzając sobie wazę ponczu. Należy zauważyć, że usługiwał im bosman Davisa, który miał sposobność przejść się po całym domu, by zoba­ czyć, kto go broni. Szepnął on Davisowi, że oprócz ich dwóch wewnątrz znajduje się tylko pierwszy oficer, doktor i gubernator. Nagle Davis wyciągnął pistolet celując w pierś gubernatora i rozkazał mu, żeby poddał twierdzę piratom wraz z całym jej bo­ gactwem, gdyż inaczej zginie na miejscu. Guberna­ 12 tor, zupełnie nie przygotowany na napaść, przyrzekł że będzie posłuszny i zrobi wszystko, czego żądają. Piraci zamknęli drzwi, zdjęli broń rozwieszoną w sieni i nabili ją. Davis przez okno wypalił z pi­ stoletu, a jego ludzie z nabitymi pistoletami w ręku rzucili się na żołnierzy, a potem jeden z nich wy­ niósł muszkiety na zewnątrz. Zrobiwszy to, zamk­ nęli żołnierzy w kordegardzie i sami zaciągnęli wartę. Tymczasem któryś z nich ściągnął flagę brytyjską z wieży zamkowej, a na ten znak piraci ze statku wysłali posiłki na ląd i tak bez najmniejszego po­ śpiechu i zamieszania opanowali twierdzę, przy czym z obu stron nikt nie zginął. Davis przemówił do żołnierzy, a wielu z nich przyłączyło się do piratów. Tych zaś, którzy mu od­ mówili, wysłał na mały slup, a nie chcąc się trudzić pilnowaniem ich, kazał zdjąć z owego statku wszyst­ kie żagle i liny, co uniemożliwiało im wszelkie pró­ by ucieczki. Dzień ten spędzili piraci w jakimś radosnym upo­ jeniu. Zamek oddawał salut armatni statkowi, a sta­ tek zamkowi. Nazajutrz jednak zajęli się swoimi sprawami, to jest grabieżą. Ze zdobyczą jednak było znacznie gorzej niż oczekiwali, odkryli bowiem, że znaczną ilość pieniędzy wysłano już przedtem z zamku. Mimo to znaleźli złote sztaby wartości dwóch tysięcy funtów oraz mnóstwo cennych przed­ miotów. Wszystko, co się im podobało i dało się prze­ nieść, zabrali na swój statek, byli nawet tak hojni, że kilka rzeczy nieprzydatnych podarowali szypro­ wi i załodze małego slupu, który również puścili wolno. Potem wzięli się do zagwożdżania dział i bu­ rzenia fortyfikacji. 13

W czasie gdy, narobiwszy szkody, ile tylko mogli, przygotowywali się do wyjścia w morze, zobaczyli statek płynący ku nim pod wszystkimi żaglami. Na­ tychmiast podnieśli kotwicę, gotowi na jego przy­ jęcie. Statek okazał się francuskim piratem o czter­ nastu działach i sześćdziesięciu czterech ludziach, połowę załogi stanowili Francuzi i połowę Murzyni. Kapitan nazywał się La Bouse. Spodziewał się przy­ najmniej bogatego pryzu, dlatego tak gorliwie dążył ku nim. Kiedy jednak podpłynął dość blisko, a zo­ baczył działa i znaczną ilość ludzi na pokładzie, był przekonany, że trafiła kosa na kamień i że jest to mały angielski okręt wojenny. Jednakże nie mając już wyjścia, zdecydował się na czyn śmiały i despe­ racki, na abordażowanie Anglika. Gdy idąc na zbli­ żenie odpalił z działa i wywiesił czarną flagę, Davis odwzajemnił się sygnałem strzałowym i tak samo podniósł czarną. Francuz ucieszył się niemało z tak szczęśliwego zakończenia konfliktu. Obydwaj kapi­ tanowie spuścili łodzie i pośpieszyli pod białymi fla­ gami z rufy, by się spotkać i wzajemnie sobie po­ gratulować. Wymienili wiele układnych słów i La Bouse poprosił Davisa, żeby razem pożeglowali wzdłuż wybrzeża, bo nie jest zadowolony ze swego statku i szuka lepszego. Davis zgodził się na to i bar­ dzo uprzejmie obiecał, że da mu pierwszy statek, jaki zdobędzie, a jaki spodoba się kamratowi, który oka­ zał tak wiele chwalebnej wyrozumiałości. Pierwszym miejscem, do którego dotarli, była Sier­ ra Leone; ledwie wpłynęli do zatoki, natychmiast wypatrzyli statek na kotwicy. Davis będąc lepszym żeglarzem, pierwszy doń podpłynął i zdziwiony, że tamten nie próbuje ucieczki, jął podejrzewać, że to dobrze uzbrojony okręt. Gdy tylko „Royal James” 14 zderzył się z nim burtą, ów wybił skobę łańcucha kotwicznego i powitał przybysza całoburtną salwą, podnosząc czarną flagę. Davis tak samo podniósł czarną flagę i wypalił z jednego działa zawietrznej burty. : Wkrótce okazało się, że był to okręt piracki 0 dwudziestu czterech działach, pod dowództwem niejakiego Cocklyna, który mając nadzieję na zdo­ bycie obu wpływających statków, pozwolił im pod­ płynąć do siebie, nie chcąc ich spłoszyć podniesie­ niem flagi. Na wszystkich trzech statkach była uciecha ze spotkania się sprzymierzeńców, zbratanych w nie­ prawości. Spędzili dwa dni na umacnianiu swego spotkania i przyjaźni; trzeciego dnia Davis i Co- cklyn postanowili zaatakować fort, skupiając siły na brygantynie La Bouse’a. Umyślili podejść do for­ tu podczas przypływu. Garnizon podejrzewał, że są to piraci, ale mimo to postanowił się bronić; gdy brygantyna podpłynęła na odległość strzału musz­ kietowego, twierdza oddała do niej salwę ze wszyst­ kich dział; brygantyna odwzajemniła się tym samym 1 tak przez kilka godzin jedni drugich trzymali w szachu, aż dwa sprzymierzone statki nadeszły z pomocą brygantynie. Obrońcom fortu na widok tak licznych posiłków zbrakło odwagi na dalszą wal­ kę, porzucili swą fortecę na łaskę napastników. Piraci objęli ją w posiadanie i przebywali w niej prawie siedem tygodni, a przez ten czas wszyscy czyścili swe statki. Zapomniałem nadmienić, że wte­ dy właśnie wpadła im w ręce galera *, która zawi­ * Statek podobny do galeonu, ale mniejszy, dwunastoosobo­ wy, z 25 parami wioseł w części dziobowej i na śródokrę- 15

nęła do Sierra Leone; Davis nalegał, aby odstąpić ją Francuzowi i spełnić w ten sposób daną obietni­ cę. Cocklyn nie oponował, więc La Bouse przeniósł się na nią wraz z załogą; przebudowali pokład i za­ montowali na niej dwadzieścia cztery działa. Na radzie wojennej piraci uchwalili razem poże- glować wzdłuż wybrzeża, dla większej zaś okaza­ łości mianowali komodora, którym został Davis. Nie­ długo jednak dotrzymali sobie towarzystwa, gdyż raz, kiedy pili na „Royal Jamesie”, trunek tak ude­ rzył im do głowy, że pokłócili się i o mało nie za­ częli się policzkować. Davis jednak położył temu kres następującą mową: — Słuchajcie no, Cocklyn i La Bouse, widzę, że wzmacniając was dałem wam do ręki bicz na samego siebie, ale jeszcze potrafię się rozprawić z wami dwoma. Kiedy jednak spot­ kaliśmy się przyjaźnie, rozejdźmy się tak samo, bo uważam, że nigdy nie będzie w spółce zgody między trzema. — Na to tamci dwaj wrócili każdy na swój statek i natychmiast ruszyli rozbieżnymi kursami. Davis trzymał się swojego szlaku wzdłuż wybrze­ ża i w drodze do Cape Appollonia spotkał dwa stat­ ki szkockie i jeden angielski, które ograbił i puścił wolno. Po pięciu dniach natknął się na przemytniczy statek holenderski o trzydziestu działach i dziewięć­ dziesięciu ludziach załogi (z których połowę stano­ wili Anglicy) na zatoce przy Cape Three Points. Gdy Davis zrównał się z Holendrem, ów pierwszy roz­ począł ogień. Na „Royal Jamesie” padło dziewięciu ludzi. Davis odpłacił pięknym za nadobne i wywią­ zała się gorąca walka, trwająca od godziny pierw­ szej w południe do dziewiątej rano następnego dnia, ciu. Właśnie ze względu na ławy d’a wioślarzy, La Bouse musiał galerę przebudować w dziobowej części. 16 kiedy to Holender skapitulował i uznał się za pryz piratów. Davis przerobił holenderski statek do swoich ce­ lów, nazwał go „The Rover”, wyposażył w trzy­ dzieści dwa działa oraz dwadzieścia siedem obrot­ ników i ruszył obydwoma statkami do Anamabo. Wszedł do zatoki między dwunastą a pierwszą w po­ łudnie i zastał w niej trzy zakotwiczone statki, przy­ byłe tam po Murzynów, złoto i kość słoniową. Statki te nazywały się: „Hink” dowodzony przez kapitana tlalla, „Princess” przez kapitana Plumba (statek, na którym drugim matem był Roberts, odgrywający znaczną rolę w dalszym ciągu naszej kroniki) oraz „Morrice”, slup kapitana Fina. Davis zagarnął te statki nie napotkawszy na najsłabszy nawet opór i, po obrabowaniu wszystkich, jeden z nich, a mia­ nowicie „Morrice”, podarował Holendrom. Na tym ostatnim wzięto stu czterdziestu Murzynów, a oprócz nich także żywność i pokaźną ilość złotego piasku. Tak się zdarzyło, że gdy Davis wszedł do zatoki, wokół „Morrice’a” krążyło kilka czółen, które jed­ nak uszły cało i przybiły do brzegu. One też dały znać do twierdzy, że zjawili się piraci. Żołnierze ostrzelali Davisa, ale bez skutku, bo działa ich były zbyt małego kalibru, aby dosięgnąć napastników. On sam natomiast wyzywająco podniósł czarną flagę i odwzajemnił powitanie. Tego jeszcze dnia pożeglował wzdłuż brzegu kie­ rując się ku Wyspie Książęcej, należącej do Portu­ galii. Nazajutrz po opuszczeniu Annaboe z bocianiego gniazda dostrzeżono żagiel. A niech mi wolno zau­ ważyć, że pilne dawano baczenie. Artykuł regula­ minu przewidywał: kto pierwszy dostrzeże okręt, 2 — Piraci, skarby, korsarze. 17

dostaje po zdobyciu go, oprócz swej doli, parę naj­ lepszych pistoletów, jakie się na nim znajdą. Z pi­ stoletów piraci byli szczególnie dumni. W handlu między sobą dawali nieraz za parę pistoletów i trzy­ dzieści funtów. Natychmiast ruszyli w pościg i wkrótce zbliżyli się do portu. Był to okręt holenderski. Znajdując się między Davisem a wybrzeżem, podniósł wszystkie, jakie tylko mógł, żagle, aby ujść na płycizny i na nich osiąść. Davis przewidział ten manewr, podniósł i małe żagle, przeciął Holendrowi drogę i odpalił całoburtną salwę. Holender bez zwłoki ściągnął ban­ derę i poddał się. Piraci przyjęli kapitulację załogi, gdyż wedle regulaminu Davisa należało oszczędzić poddających się, a mordować tylko opornych. Na tym pryzie dobrze się obłowili. Płynął nim gubernator z Accry, który z całym swym dobytkiem wracał do Holandii. Zdobyli piętnaście tysięcy fun­ tów w monecie, a nadto cenny ładunek, który prze­ transportowali na swój okręt. Po tym sukcesie ode­ słali kapitanów Halla i Plumba na ich okręty, a swoją załogę uzupełnili przez zwerbowanych trzy­ dziestu marynarzy, samych białych, zaciągniętych z tych okrętów i ze slupu * „Morrice”. Holendrom również po splądrowaniu zwrócili okręt. Nim dotarli do Wyspy Książęcej, zaczął przecie­ kać jeden z ich okrętów, noszący miano „King Ja­ mes”. Davis nakazał przejść z niego wszystkim na swój okręt, a tamten pozostawił na kotwicy w High Cameroon. W zasięgu wzrokowym wyspy kazał pod­ nieść barwy angielskie. Portugalczycy, widząc że- * Slup był podówczas niskoburtym statkiem o specyficznym ożaglowaniu, dziś zwą tak pewien typ jachtu. filujący ku nim wielki okręt, wysłali naprzeciw ma­ ły kuter, aby przekonać się, z kim mają do czynie­ nia. Na obwołanie z kutra Davis oznajmił, że są brytyjskim okrętem wojennym, ścigającym piratów, 0 których pojawieniu się na przybrzeżnych wodach nadeszły wieści. Powitano go tedy jako pożądanego gościa i wpilotowano do portu. Davis salutem po­ zdrowił fort, który mu się odwzajemnił. Zakotwiczył okręt w zasięgu fortecznych dział, kazał spuścić gig kapitański na sposób praktykowany przez okręty wojenne, a następnie obsadził łódź dziesięciu ludźmi 1 sternikiem, aby go zawiosłowali na brzeg. Davisa przyjęto z wielkimi honorami szpalerem muszkieterów, którzy asystowali mu przez cały czas w drodze do gubernatora. Nie domyślając się zupeł­ nie, kim gość jest naprawdę, gubernator przyjął go uprzejmie i obiecał zaopatrzyć we wszystko, co po­ siadano na wyspie. Davis podziękował i oznajmił, że król Anglii zapłaci za wszystko, co on weźmie. Po wymianie uprzejmości wrócił na okręt. Zdarzyło się, że do portu zawinął francuski okręt, aby się też zaprowiantować. Davis postanowił go ograbić. Jednak dla zachowania pozorów legalności przekonał Portugalczyków, że Francuz najwyraźniej handluje z piratami, on bowiem odkrył na ich po­ kładzie zrabowane przez piratów towary i zasekwe- strował je w imieniu króla. Gubernator tak dalece w to uwierzył, że nawet zalecił Davisowi gorliwość. W kilka dni potem Davis i jeszcze chyba czter­ nastu z jego ludzi wylądowało potajemnie i ruszyli w głąb wyspy ku miejscowości, w której mieszkały żona gubernatora i niewiasty notabli. Piraci praw­ dopodobnie zamierzali zastąpić im mężów. Ale ich odkryto, kobiety uciekły do sąsiedniej puszczy, a Da- >• 19

vis z kompanią wycofał się na okręt, nie dopiąwszy celu. Wprawdzie rozeszły się alarmujące wieści, nikt jednak nie rozpoznał uczestników eskapady, więc piratom się upiekło. Po oporządzeniu okrętu i wyremontowaniu Davis zaczął znów przemyśliwać, jak zrealizować plan splądrowania wyspy. Nie wiedząc, gdzie wyspiarze przechowują swe skarby, wpadł na pomysł, jego zda­ niem wyborny, zdobycia ich bez większego trudu. Zwołał naradę i załoga zaaprobowała plan. Pomysł polegał na tym, aby gubernatorowi ofiarować w pre­ zencie tuzin Murzynów jako podziękę za wyświad­ czenie im przysługi, a potem zaprosić jego samego, miejscowych notabli i paru księży na okręt, rzekomo na przyjęcie. Ledwie wstąpiliby na pokład, zostaliby zakuci w kajdany, a zwolnieni dopiero po złożeniu okupu w wysokości czterdziestu tysięcy funtów szterlingów. Ale sprawa wzięła fatalny obrót, bo jeden z por­ tugalskich Murzynów przepłynął w nocy z okrętu na brzeg i cały plan zdradził gubernatorowi, jak i tę okoliczność, że to Davis dokonał zamachu na kobie­ ty. A gubernator nie zdradził się z otrzymaniem tych informacji, z ugrzecznieniem przyjął zaproszenie w swoim i innych wyspiarzy imieniu i obiecał przy­ być na zabawę. Nazajutrz Davis wyruszył na brzeg pod pozorem, że dla większej atencji pragnie osobiście towarzy­ szyć gubernatorowi w przejeździe na swój okręt. Przyjęto go ze zwykle okazywanymi honorami i za­ proszono do domu gubernatora na mały, wstępny poczęstunek. Nawiasem mówiąc, piraci z otoczenia Davisa kazali tytułować się lordami i korzystali z pewnych przywilejów, jak doradzanie swemu do­ 20 wódcy w ważnych sprawach, wstęp do messy i na rufę, zjazd na brzeg, ilekroć im się spodoba, i per­ traktowanie z obcymi potentatami, to jest z kapi­ tanami pryzów. Otóż Davis i cała jego kompania bez najmniejszych podejrzeń udała się na zaproszenie i wpadła w zasadzkę. Na dany znak poczęstowano ich salwą z muszkietów. Wszyscy padli, prócz jed­ nego, który uciekł w łodzi i wrócił na okręt. Davis dostał postrzał w brzuch. Dźwignął się i próbował uciec, lecz siły go zawiodły i padł. W chwili gdy padał, ujrzał, że go ścigają, i dobywszy pistoletu, dał ognia do swych prześladowców. Postąpił cał­ kiem tak, jak trenowany do walki kogut, który przez zemstę wymierza ostatni cios swemu przeciwnikowi i natychmiast sam oddaje ducha. Przełożył Jerzy Bohdan Rychliński

O KAPITANIE AVERY’M I JEGO LUDZIACH Charles Johnson O żadnym z tych śmiałych awanturników nie mó­ wiono więcej niż o Avery’m; w swoim czasie naro­ bił sporo hałasu na świecie i był uważany za osobę bardzo znaczną; przedstawiano go w Europie jako kogoś, co sam siebie wyniósł na tron królewski i rze­ komo miał być założycielem nowej monarchii zdo­ bywszy, jak mówiono, ogromne bogactwa i ożeniw­ szy się z córką Wielkiego Mogoła, którą zagarnął na statku indyjskim, co wpadł w jego ręce. Miał z nią, opowiadano, wiele dzieci żyjących po królewsku; bu­ dował twierdze, wznosił magazyny i dowodził silną eskadrą statków i załogą złożoną ze zręcznych i go­ towych na wszystko zuchów wszystkich narodowoś­ ci; we własnym imieniu wydawał rozkazy kapitanom owych statków i komendantom owych twierdz, któ­ 22 rzy uznawali go za swego władcę. Napisano o nim sztukę „Zwycięski pirat”, krążyły opowieści, które znalazły tyle wiary, że do gabinetu ministrów wpły­ nęły wnioski, by w celu ujęcia go wysłano eskadry. Inni znów opowiadali się za ułaskawieniem owego zucha wraz z towarzyszami i zaproszeniem ich do Anglii, dokąd zwieźliby oni swe skarby. W przeciw­ nym razie pirat, coraz silniejszy, mógłby ponoć za­ grozić europejskiemu handlowi z Indiami Wschod­ nimi. Wszystko to jednak były tylko fałszywe pogłoski, upiększone łatwowiernością jednych oraz upodoba­ niem drugich do bajania o dziwnych rzeczach; albo­ wiem gdy opowiadano o Avery’m, że jest pretenden­ tem do korony, nie miał grosza przy duszy, a w tym czasie, kiedy głoszono, że posiada tak ogromne bo­ gactwa na Madagaskarze, przymierał głodem w An- giii- . . . r , Czytelnik będzie niechybnie ciekaw, co się stało z tym człowiekiem i jakie było prawdziwe podłoże tych fałszywych o nim doniesień. Nakreślmy przeto w miarę możności jak naj­ zwięźlej jego dzieje. Urodził się on na zachodzie Anglii, koło Ply­ mouth w Devonshire. Wychowywany w rodzinie że­ glarskiej, zaciągnął się jako majtek na statek han­ dlowy i odbył na nim kilka długich rejsów. Otóż przed zawarciem pokoju w Ryswijk* (1697), stano­ wiącym traktat między Hiszpanią, Anglią, Holandią i innymi, zdarzało się, że Francuzi z Martyniki wraz * Dnia 20 września 1697 r. Ludwik XIX zawarł pokój z Niemcami w Ryswijk zrzekając się wszystkich zdobyczy Francji w wojnie 1688—97 r. oprócz Alzacji. 23

z Hiszpanami trudnili się kontrabandą na kontynent, do Peru, gdy tymczasem prawo hiszpańskie wzbra­ nia tego handlu nawet własnym sojusznikom pod­ czas pokoju, bo tylko rodowitym Hiszpanom wolno handlować z tymi krajami. Ba! wstąpić nie wolno cudzoziemcowi na te brzegi, chyba że jest jeńcem. Dlatego też wzdłuż wybrzeży Hiszpania utrzymuje krążące okręty, które zwą się Guarda del Costa, i chwytają wszystkie statki, na jakie trafią bliżej niż pięć mil od brzegu. Z czasem, gdy' francuski handel rozrósł się bardzo i rozzuchwalił, Hiszpanom brakło nieraz okrętów, a te, które mieli, były zbyt słabe, toteż zdarzało się, że przy spotkaniu z fran­ cuskimi przemytnikami nie ważyli się wystąpić do boju. Postanowiono tedy w Hiszpanii wynająć za granicą dwa, trzy tęgie okręty, by pełniły służbę wartowniczą. Gdy dowiedziano się o tym w Bristolu, tamtejsi kupcy wystawili dwa okręty trzydziesto- działowe ze stu dwudziestu ludźmi załogi każdy, dobrze zaopatrzone w żywność, amunicję i wszelkie potrzeby. Gdy hiszpańscy agenci sprawę najmu okrętów załatwili, skierowano je do Corunny, gdzie miały dostać instrukcje i wziąć na pokład kilku hi­ szpańskich dżentelmenów, udających się w charak­ terze pasażerów do Nowej Hiszpanii. Na jednym z tych okrętów, który zwał się bodaj „Duke” i pozostawał pod dowództwem kapitana Gib­ sona, Avery był pierwszym oficerem, a ponieważ odznaczał się raczej chytrością niż odwagą, wkradł się w łaski kilku największych zuchów tak na dru­ gim okręcie, jak i na swoim. Nim odkrył swe za­ miary, zorientował się w panujących wśród załogi nastrojach. Widząc, że znajdzie posłuch, rzucił myśl ucieczki na okręcie, opowiadając jednocześnie o wiel­ kich bogactwach na wybrzeżach Indii. Wszyscy się zgodzili na ten plan, nim skończył przemowę. Posta­ nowili przystąpić do dzieła nazajutrz o dziesiątej w nocy. A trzeba zauważyć, że kapitan Gibson był wiel­ kim amatorem ponczu i przeważnie tkwił na brzegu w jakiejś tawernie. Tego dnia nie udał się na brzeg jak zwykle. Nie przeszkodziło to jednak buntowni­ kom w ich zamiarach, gdyż wypił na okręcie tyle co zawsze i położył się spać przed godziną wyzna­ czoną na napaść. Również i niewtajemniczeni roz­ wiązali swoje hamaki, a na pokładzie pozostali sami tylko spiskowcy, których zresztą była większość. O właściwej porze podeszła do nich szalupa z dru­ giego okrętu „Duchess”. Avery okrzyknął łódź w zwykły sposób, na co padło w odpowiedzi: — Czy jest u was ten pijany bosman? — Było to umówione hasło. Gdy Avery odpowiedział twierdząco, szalupa przybiła do burty z szesnastoma tęgimi zuchami, którzy przyłączyli się do zacnej kompanii. Gdy bun­ townicy zorientowali się, że wszystko poszło dobrze, •zamknęli luki i przystąpili do dzieła. Nie przecięli cumy, ale spokojnie podnieśli kotwicę, co nie było bez znaczenia, bo kilka okrętów stało podówczas na redzie. Obudzony chrobotem takielunku kapitan zadzwo­ nił. Avery wszedł z dwoma innymi do kajuty. Ka­ pitan, na wpół rozbudzony, lecz już zaniepokojony, zapytał: — Co się stało? — Avery odpowiedział spo­ kojnie: — Nic. — Na to kapitan: — Co z okrętem? Czy dryfuje? Zmiana pogody? — Gibson myślał, że zaskoczył ich sztorm i zerwał okręt z kotwicy. Nie, nie — odpowiedział Avery — jesteśmy na mo­ rzu. Wiatr jest pomyślny, a pogoda sprzyja. — Na 25

morzu! — mówi kapitan. — Jak to może być? — Avery na to: — Nie bój się. Ubierz się, a dopuszczę cię do sekretu. Musisz wiedzieć, że teraz ja jestem dowódcą tego okrętu, to jest moja kajuta, a ty mu­ sisz się z niej wynosić. Płynę na Madagaskar i za­ mierzam zdobyć fortunę dla siebie i dla tych wszystkich dzielnych kamratów, którzy do mnie przystali. Kapitan oprzytomniawszy zaczął pojmować, co się święci. Trząsł się ze strachu, co widząc Avery rzekł uspokajająco, że nie ma się czego bać. — Gdyż — powiada — jeśli masz zamiar stać się jednym z nas, przyjmiemy cię; a jeśli wytrwasz w trzeźwości i bę­ dziesz się starał, to może w swoim czasie zrobię cię jednym z moich zastępców. Jeśli nie chcesz, u burty czeka łódź i trzeba cię będzie wysadzić na ląd. Kapitan ucieszył się i od razu przystał na tę pro­ pozycję. Zwołano całą załogę i pytano, kto chce je­ chać z kapitanem na brzeg, a kto, jak większość, wy­ ruszyć chce na zdobycie fortuny. Nie więcej jednak niż pięciu czy sześciu zrezygnowało, niezwłocznie umieszczono ich wraz z kapitanem w łodzi, którą odbili, aby jak najprędzej dostać się na brzeg. Buntownicy ruszyli więc w podróż na Madaga­ skar, nie ustaliłem jednak, czy po drodze zagarnęli jakieś statki. Gdy przybyli na północno-zachodnie brzegi tej wyspy, zastali dwa slupy* na kotwicy, które, na ich widok, odrzuciły łańcuchy i przybiły do brzegu, a cała załoga wysiadła i uciekła w las. Ludzie ci, zbiegowie z Indii Zachodnich, ujrzawszy * Tak często wymieniane przez Johnsona slupy były raczej podobne do tzw. slupów wojennych, żaglowców dwu- i trójmasztowych, prostożaglowych. statek Avery’ego podejrzewali, że jest to fregata wysłana w pościg za nimi, a nie czując się na siłach walczyć, ratowali się ucieczką. Avery odgadł, gdzie szukać zbiegów, i wysłał paru swych ludzi na brzeg z oznajmieniem, że nie mają wrogich zamiarów i proponują połączenie się dla wspólnego bezpieczeństwa. Zejmani ze slupów byli dobrze uzbrojeni, a gdy ukryli się w lesie, wysta­ wili czaty, które miały uważać, czy z okrętu nie wy­ słano za nimi pościgu. Kiedy jednak spostrzegli, że nadchodzi paru ludzi bez broni, a nie okazują wro­ gich zamiarów, pozwolili podejść im blisko. Przyby­ sze oznajmili, że przychodzą w imię przyjaźni. Za­ prowadzono ich do ukrytej w lesie gromady i tam powtórzyli, co im zlecono. Zrazu zbiegowie podej­ rzewali podstęp, aby ich zwabić na okręt, ale gdy posłowie obiecali, że sam kapitan i tylu z załogi, ilu zechcą widzieć, spotkają się z nimi na wybrzeżu bez broni, wyzbyli się obaw. Wkrótce obie strony po­ znały się lepiej. Przybysze zeszli na brzeg, a część zbiegów udała się na okręt. Banda ze slupów ucieszyła się z pozyskania sprzy­ mierzeńca, bo ich statki były tak słabe, że nie mogły napaść na jednostki silniejsze i nie wzięły do tej pory większego pryzu. I oto wreszcie mieli szansę zagrania o wysoką stawkę. Avery również rad był wzmocnić się liczebnie na śmielsze poczynania. Wprawdzie łupami trzeba się będzie dzielić z no­ wymi kamratami, co zmniejszy dolę każdego, wpadł jednak na pomysł, jak on sam ma uniknąć tych strat, o czym niebawem będzie mowa. Po omówieniu wszystkiego co uczynić należy, ura­ dzili wyruszyć okrętem i obu slupami, z którymi było trochę kłopotu przy ściąganiu z płycizny przy­ 27

brzeżnej, jednak uporali się z tym i wzięli kurs na Arabię. ^ W pobliżu rzeki Indus z bocianiego gniazda wy­ śledzili żagiel i ruszyli w pościg. Przy zbliżeniu okręt wydawał się typu angielskiego, wzięli go za linio­ wiec Holenderskiej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej w powrotnym rejsie. Okazało się, że był on wart 0 wiele więcej. Na ostrzegawczy strzał piratów, na­ kazujący zatrzymać się, okręt podniósł banderę Wielkiego Mogoła i zdawał gotować się do obrony. Avery otworzył do Mogoła długodystansowy ogień salwowy, czym wzbudził wśród kamratów podejrze­ nie, że zabrakło mu odwagi. Tymczasem slupy, nie tracąc czasu, podeszły do nieprzyjaciela, jeden od dziobu, drugi od rufy. Zaskoczyły go i abordażowa- ły, a wówczas statek ściągnął banderę i poddał się. Był to jeden z okrętów samego wielkiego władcy, znajdowali się na nim liczni dygnitarze dworscy, a wśród nich ponoć córka monarchy w pielgrzymce do Mekki, muzułmanie bowiem poczuwają się do obowiązku być tam choć raz w życiu; mieli też na pokładzie bogate dary dla świętego miejsca. Wiado­ mo, że ludzie Wschodu podróżują z wielkim prze­ pychem, biorąc z sobą wszystkich niewolników, słu­ gi, wystawne stroje i klejnoty, naczynia złote 1 srebrne, tudzież spore sumy na koszty podróży lą­ dem. Można sobie wyobrazić, jak obłowili się rabusie na tym pryzie. Zagarnąwszy cały skarb na własne statki, zrabo­ wawszy z pryzu wszystko, co potrzebne i na co mieli ochotę, piraci puścili go wolno. Ale okręt za­ wrócił, niezdolny do kontynuowania rejsu. Gdy wieść dotarła do Wielkiego Mogoła, a rozeszło się przy tym, że rozboju dopuścili się Anglicy, zaprotestował 28 gwałtownie, grożąc wysłaniem licznego wojska, któ­ re ogniem i mieczem wygna Anglików ze wszelkich posiadłości na wybrzeżu Indii. W Angielskiej Kom­ panii Wschodnio-Indyjskiej powstał popłoch, lecz mimo wszystko zdołała ona z czasem ułagodzić władcę, przyrzekając ująć rozbójników i wydać w je­ go ręce. Niemniej afera nabrała wielkiego rozgłosu, zarówno w Europie, jak i w Indiach, stąd i te wszy­ stkie romantyczne opowieści o wielkości Avery’ego. W tym czasie zwycięscy rabusie uchwalili, aby jak najśpieszniej wracać na Madagaskar. Zamierzali założyć tam składnicę wszystkich swych bogactw oraz wybudować niewielką fortalicję i osadzić w niej mały oddział mający czuwać nad skarbem i bronić przed wszelkimi zakusami tubylców. Avery jednak udaremnił ten plan. Podczas żeglugi tym kursem wysłał łodzie do obu slupów wzywając ich dowódców do siebie na nara­ dę. Przybyłym powiedział, że dla wspólnego dobra powinni zgodzić się na jego propozycje, aby zapobiec nieprzewidzianym wypadkom. Niech zważą, że zdo­ bytych bogactw wystarczy dla nich wszystkich, jeśli potrafią zabezpieczyć je na jakimś wybrzeżu. Czego się jednak winni obawiać, to złej przygody po dro­ dze. Okręty może rozpędzić sztorm, a wtedy sa­ motne slupy w razie spotkania z okrętami wojenny­ mi zostaną zdobyte albo zatopione, zaś skarb wie­ ziony na nich przypadnie dla pozostałych przy życiu udziałowców. Ponadto grożą im zwykłe w żegludze awarie. Co do niego samego, to jest tak mocny, że może wygrać bitwę z każdym okrętem, jaki tylko napotka na tych wodach, a jeśliby natrafił na tak silny, że nie byłby w stanie go zdobyć, to sam bę­ dzie nie do zdobycia mając tak liczną załogę. Przy 29

tym okręt Avery’ego jest szybkobieżny, może for­ sować żaglami, czego nie da się powiedzieć o slu­ pach. W rezultacie Avery zaproponował, by umieś­ cili skarb na jego okręcie i opieczętowali skrzynię swymi pieczęciami, a każdy z trzech dowódców miałby przy sobie swoją, a także, aby wyznaczyli miejsce spotkania na wypadek rozłąki. Dowódcom slupów, po namyśle, propozycja wy­ dała się rozsądna i chętnie na nią przystali, bo rze­ czywiście, gdyby jednemu z nich przytrafiło się nie­ szczęście, drugi może zdołałby uciec, a więc zgodzić się było korzyścią dla obu. Sprawę więc uznano za uzgodnioną, skarb przeniesiono na okręt Avery’ego a skrzynie opieczętowano. Tego dnia i następnego trzymali się razem, gdyż pogoda była dobra. Przez ten czas Avery knował ze swymi ludźmi mówiąc, iż teraz mają dosyć, by wszyscy stali się bogaci. Co nam stoi na przeszkodzie udać się do jakiegoś kraju, gdzie nas nie znają i gdzie byśmy w dostatkach spę­ dzili resztę naszych dni? Zrozumieli, co miał na my­ śli, i wkrótce wszyscy zgodzili się, żeby oszukać za­ łogi slupów swych nowych sojuszników. Nie wydaje się możliwym, by któryś z nich miał jakieś skrupuły lub uniósł się honorem, kiedy przyszło do zaaprobo­ wania zdrady Avery’ego. Pogoda wciąż dopisywała, skorzystali z ciemności nocnych, zmienili kurs i już rankiem nie dostrzegli slupów. Możńa sobie wyobrazić, jakie na slupach miotano klątwy, co za rejwach powstał, gdy z rana odkryto, że Avery uciekł. Pogoda przecie sprzyjała żegludze, a kurs był ustalony, a więc musiał zmienić go roz­ myślnie. Jednak opuśćmy ich teraz i podążmy za Avery’m. Avery z kompanią uradzili pożeglować forsownie do Ameryki. Nikt z nich nie był znany w tamtych stronach, więc zamierzali podzielić się skarbem, zmienić nazwiska i wylądować po kilku osobno w różnych miejscach, nabyć jakieś posiadłości i żyć w dostatku. Pierwszym lądem, do którego dotarli, była Providence Island, wówczas świeżo skolonizo­ wana. Pozostali tu pewien czas, lecz wkrótce zmiar­ kowali, że w Nowej Anglii ich okręt nie uszedłby uwagi jako zbyt wielki, a poza tym ktoś przybyły /. Anglii, wiedząc o uprowadzonym po drodze do Co- iunny okręcie, mógłby powziąć podejrzenia, kim są. I'ostanowili więc pozbyć się go na Providence Island. Avery tak przedstawił sprawę, że „Duke” był prze­ znaczony do celów kaperskich, a ponieważ nie po­ wiodła się wyprawa, otrzymał od właścicieli pole­ cenie, by rozporządził nim jak najkorzystniej. Szyb­ ko więc znalazł nabywcę i niezwłocznie zakupił slup. Zaokrętował się na nim wraz ze swoją kompanią. Przybijali do różnych portów amerykańskich, gdzie ich nikt nie podejrzewał; część ich wylądowała i roz­ proszyła się po kraju otrzymawszy tyle, ile spodo­ bało się Avery’emu. Ukrył on bowiem przed kamra­ tami większą część diamentów, na które w ferworze grabieży mało zwrócili uwagi, nie poznawszy się na ich wartości. W końcu Avery przybył do Bostonu w Nowej An­ glii i zachowywał się tak, jakby poszukiwał posia­ dłości do nabycia, wylądowało z nim jeszcze kilku towarzyszy. Zmienił jednak zamiar i zaproponował nielicznym pozostałym, by pożeglowali do Irlandii, na co się zgodzili. Zorientował się, że Nowa Anglia nie jest dlań odpowiednia, bo majątek miał prze­ ważnie w diamentach, więc gdyby chciał zaoferować

je na miejscu, zostałby z pewnością ujęty pod za­ rzutem piractwa. Płynąc do Irlandii unikali Kanału Sw. Jerzego i żeglując na północ przybyli do jednego z północ­ nych portów tego królestwa, gdzie pozbyli się slupu i rozstali się; jedni bowiem udali się do Cork, dru­ dzy do Dublina, a z tych osiemnastu później ułaska­ wił król Wilhelm. Po niejakim czasie spędzonym w Irlandii Avery’emu zbrakło odwagi na sprzeda­ wanie diamentów. Bał się dochodzenia, skąd je ma, i wykrycia prawdy. Głowił się, co począć, i w końcu wpadł na myśl, że są pewne osoby w Bristolu, któ­ rym mógłby zaufać. Postanowił więc przeprawić się do Anglii. Uczynił tak i przybywszy do Devonshire, zawiadomił o tym jednego z owych przyjaciół i wy­ znaczył spotkanie w Bidefordzie. Naradzając się we dwóch nad spieniężeniem klejnotów, uznali, że naj­ bezpieczniej byłoby powierzyć je kupcom, ich bo­ wiem, bogatych i poważanych powszechnie, nikt nie będzie badał, jak doszli do takich skarbów. Przyja­ ciel ów powiedział, że jest bardzo dobrze z paru oso­ bami, którzy nadają się do tego, a jeśli zapewnić im przyzwoity procent, załatwią interes bardzo uczci­ wie. Avery zgodził się, gdyż nie miał innego sposobu załatwienia tych transakcji, bo osobiście nie mógł w nich uczestniczyć. Toteż przyjaciel wrócił do Bri­ stolu i wtajemniczył w tę sprawę kupców, a ci od­ wiedzili Avery’ego w Bidefordzie. Wręczył im pre­ cjoza, na które składały się diamenty i złote naczy­ nia. Wiele mówiło się przy tym o honorze i uczci­ wości.*Kupcy dali piratowi trochę gotówki na bie­ żące wydatki i odjechali. Avery zamieszkiwał w Bidefordzie bardzo skrom­ nie pod przybranym nazwiskiem, toteż mało o nim wiedziano. Paru krewnym dał jednak znać, gdzie jest, i ci go odwiedzili. Po pewnym czasie wyczer­ pały się niewielkie jego zasoby, a wciąż nie miał wiadomości od swoich kupców. Pisywał do nich czę- lo i po dłuższym molestowaniu przysłali mu nie­ wielką sumkę, ledwo wystarczającą na zapłacenie długów. Następne zasiłki, które mu od czasu do cza­ su przysyłali, stały się wreszcie tak małe, że nie starczały na utrzymanie, a i to otrzymywał je po wielkich trudach i molestowaniach. Wreszcie zmę­ czony takim życiem przybył do Bristolu, by osobiś­ cie rozmówić się z kupcami, lecz tu zamiast pienię­ dzy niespodziewanie dostał ostrą odprawę. Gdy bo­ wiem zażądał, by się z nim rozliczyli, zamknęli mu usta groźbą wydania go; tak to nasi kupcy okazali się równie dobrymi piratami na lądzie, jak on na morzu. “ Nie wiadomo, czy Avery zląkł się tych pogróżek, czy spotkał kogoś, kto mógł go poznać, dość że nie­ zwłocznie przeprawił się do Irlandii i stamtąd bar­ dzo uporczywie jął domagać się zasiłku od swoich kupców. Daremnie. W końcu pozostała mu tylko że­ branina. Doprowadzony do ostateczności postanowił wrócić do Anglii i napaść na nich, nie zważając na następstwa. Zaciągnął się na statek handlowy i pra­ cą zapłacił za podróż do Plymouth, skąd pieszo udał się do Bidefordu; tam po paru zaledwie dniach roz­ chorował się i zmarł, a nie miał nawet tyle, żeby było za co kupić mu trumnę. Przedstawiliśmy więc wszystko to, co udało się zebrać pewnego o tym człowieku, odrzucając czcze opowieści o jego fantastycznej wielkości. Wynika z tego, że postępował bardziej nierozważnie niż inni 1 — Piraci, skarby, korsarze. 33

piraci, co po nim nastąpili, choc zcobył sobie więcej od innych rozgłosu. , . A teraz powrócić wypada do obu slupów i zdać sprawę, co się z nimi stało. , Była już mowa o tym, że ucieczka Avery ego wprawiła ich załogi w furię i konsternację. Mimo to płynęli wciąż dawnym kursem, gdyż niektói zy łu­ dzili się, że „Duke” po prostu stracił łączność z nimi w nocy i że spotkają się na umówionym miejscu. Musieli jednak wyrzec się wszelkich nadziei, gd;y tam dotarli, a o Avery’m nie było nawet wieści. Trzeba się było zastanowić, co robić dalej. Zapasy żywności prawie się wyczerpały, a choć na lądzie mogli dostać ryżu, ryb i drobiu, nie można było wziąć na morze tego prowiantu bez solenia, czego jednak nie umieli robić. Ponieważ nie byli już w sta­ nie odpłynąć, nadszedł czas, by pomyśleć o osiedle­ niu się na lądzie; w tym celu zabrali wszystko ze slupów, rozbili namioty z płótna żaglowego i zało­ żyli obóz, mając dużą ilość amunicji i palnej broni Należy zauważyć, że krajowcy na Madagaskarze to pewien rodzaj Murzynów; różnią się od gwinej- skich długimi włosami, a skóra ich nie jest czarna. Mają wśród siebie mnóstwo kacyków wciąż ze sobą wojujących. Jeńcy wojenni stają się ich niewolni­ kami, których albo sprzedają, albo zabijają, jak im się spodoba. Z początku, gdy nasi piraci osiedlili się w okolicy, kacykowie ubiegali się bardzo o p 'y*111®' rze z nimi, a oni przyłączali się to do jednych, to do drugich. Kogokolwiek jednak poparli, ten zwy­ ciężał, ponieważ Murzyni tamtejsi nie mają brom palnej ani nie potrafią jej używać. W końcu takim strachem przejmowali krajowców, ze ci pierzchali dostrzegłszy paru piratów po stronie nieprzyjaciel- 'uej, a więc sprzymierzeńcom swoim zapewniali wycięstwo. F dn noteżnfnwP0SÓb StaH Się nie W 1™ groźni, leczpotężni. Wszyscy jeńcy wojenni, Których ujęli, sta­ wali się ich niewolnikami. Pożenili się z najpięk­ niejszymi Murzynkami, aie nie z jedną lub dwiema, '1 1, z tyloma, ile się im podobało, toteż każdy z nich miał taki harem jak Wielki Wezyr w Konstantyno­ polu Niewolnicy musieli dla nich sadzić ryż na plantacjach, łowić ryby, polować. Ponadto mieli na •v’ usługi i postronnych Murzynów, bo ci udawali po lch obronę, aby się zabezpieczyć od zamie- ; k 1 “apasci ze strony potężnych sąsiadów. Oni też -«łaje się składali im dobrowolnie daninę. Potem piraci zaczęli odłączać się jeden od dru­ giego bo każdy zamieszkiwał ze swymi żonami, nie­ wolnikami i poddanymi jak udzielny pan. A ponie­ waż władza i bogactwo powodują oczywiście rywa­ lizację, kłócili się czasem między sobą i napadali jeden na drugiego na czele swych Murzynów; w tych wojnach domowycn wielu z nich padło. Zaszedł jed­ li k wypadek, który zmusił piratów do połączenia wobec grożącego im wszystkim niebezpieczeń- itwa. Trzeba bowiem stwierdzić, że ci nagle wyniesieni ludzie rozpanoszywszy się tyranizowali ludność i lu­ bowali się w okrucieństwach. Najzwyklejszą rzeczą było dla nich w przystępie złego humoru kazać któ- iegos z podwładnych przywiązać do drzewa i strze­ lić mu w serce. Za każde wykroczenie małe czy wielkie, kara była tylko jedna. Toteż Murzyni zaczęli /.mawiać się, by tej samej nocy powstać razem prze­ ciw swym katom. A ponieważ piraci mieszkali te­ 35

raz każdy z osobna, można to było łatwo urzeczy­ wistnić. Bunt udaremniła żona czy też nałożnica jed­ nego z białych, która przebiegła z wieścią prawie dwadzieścia mil w trzy godziny i wydała spisek. Na wszczęty alarm wszyscy biali ściągnęli wnet do za­ grożonej miejscowości. Murzyni zastali wrogów uzbrojonych i na czatach, uciekli więc i zaniechali napaści. Zamach ten sprawił, że piraci stali się odtąd bar­ dzo ostrożni; warto więc opisać taktykę tych okrut- ników i to, co przedsięwzięli, by zapewnić sobie bez­ pieczeństwo'. Byli wprawdzie silniejsi, lecz zdawali sobie spra­ wę, że sam strach przed ich przewagą nie stanowi dostatecznej rękojmi bezpieczeństwa i nie uchroni ich od zaskoczenia. I najodważniejszego we śnie może zabić bojaźliwy i słabszy. Więc nie tracąc cza­ su robili wszystko, co było w ich mocy, aby podju­ dzić do wojny sąsiednie szczepy, sami zaś pozosta­ wali neutralni; pobici uciekali do nich, oddawali się pod ich opiekę, bo w przeciwnym razie musieliby zginąć lub dostać się do niewoli. Ci wzmacniali ich siły, a niektórych przywiązywała też wzajemna ko­ rzyść. Gdy nie było wojny, udawało się im rozdmu­ chiwać wśród krajowców kłótnie i z okazji byle ja­ kiego błahego sporu lub nieporozumienia pchać jed­ ną lub drugą stronę do zemsty, po czym uczyli Mu­ rzynów, jak napadać lub urządzać zasadzki na nie­ przyjaciół, nawet pożyczali im nabite pistolety albo skałkówki na takie wyprawy. W rezultacie zabójca, szukając ratunku, uciekał do nich ze swymi żonami, dziećmi, krewnymi. Dopiero tych krajowców byli pewni, których ży­ cie zależało od bezpieczeństwa opiekunów, a jak już 36 zauważyliśmy, nasi piraci stali się tak groźni, iż nikt nie odważyłby się toczyć z nimi jawnej wojny. I aką polityką w ciągu paru lat znacznie się wzmocnili. Wtedy zaczęli rozłączać się i odsuwać od Niebie na większą odległość, żeby mieć więcej ziemi, .lak Żydzi podzielili się na szczepy, gdyż każdy za­ brał żony i dzieci (z których przez ten czas potwo- 1żyły się wielkie rodziny), a także przypadłą nań ilość poddanych i wasali. A jeżeli siła i podporząd­ kowanie sobie innych wystarczają do uznania w kimś władcy, to ci zbóje mieli wszelkie znamiona władzy królewskiej, a co więcej, doznawali tych samych obaw, jakie zazwyczaj trapią tyranów; tak wnosić wypada z nadzwyczajnych środków ostrożności, ja­ kie zastosowali fortyfikując swe siedziby. Umacniając się, naśladowali jeden drugiego. Sie­ dziby ich były to raczej fortalicje niż domostwa. Wybierali zazwyczaj miejsca blisko wody i zarośnię- ti1 drzewami, wkoło kopali głębokie rowy i sypali wały tak strome i wysokie, że nie sposób było wspiąć się na nie, zwłaszcza tym, którzy nie potra­ fili posługiwać się drabinami. Przez rów wiodło do lasu tylko jedno przejście. Siedzibę, będącą zwykłą i hatą, budowano w miejscu, które zamieszkujący ją władca uznał za odpowiednie; była schowana w gę­ stwinie, niewidoczna, póki się przed nią nie stanęło. Ale najprzebieglej urządzono wiodące do domostwa przejście, ścieżka bowiem zbyt wąska, aby dwóch ludzi mogło nią iść obok siebie, wiła się tak kręto, że tworzyła doskonale splątany labirynt, biegnący w kółko i przecięty paroma poprzecznymi tropami; toteż ktoś, co nie znał dobrze drogi, mógł krążyć parę godzin po tej plątaninie i nie zdołał odnaleźć chaty. Ponadto wzdłuż tych wąskich ścieżek powty- 37

kano czubkami do góry duże kolce pewnego miej­ scowego drzewa, a ponieważ sama ścieżka zakrę­ cała i kluczyła, to jeśliby kto chciał nocą podejść do chaty, nadziałby się z pewnością na owe kolce, chy­ ba że miałby ów kłębek, który Ariadna dała Tezeu- szowi, gdy wchodził do jaskini Minotaura. Tak więc żyli niczym tyrani, sami w strachu, i siali wkoło strach. W tej sytuacji odnalazł ich ka­ pitan Woodes Rogers, kiedy przybył na Madagaskar na czterdziestodziałowej „Delicji”, chcąc kupić nie­ wolników, aby odsprzedać ich Holendrom w Bata- wii* lub na Nowej Holandii**. Zdarzyło mu się tra­ fić na taką część wyspy, do której od siedmiu lub ośmiu lat nie przybił ani jeden okręt, tam też na­ potkał kilku piratów. W owym czasie, zamieszkując wyspę już ponad dwadzieścia pięć lat, mieli oni licz­ ne pokolenia pstrych dzieci i wnuków od nich po­ chodzących; żyło jeszcze wówczas jedenastu spośród nich. Na widok okrętu o takiej artylerii i wyporności, piraci powzięli podejrzenia, że to jednostka floty, wysłana dla ich ujęcia, toteż przyczaili się w swych fortalicjach. Gdy jednak kilku majtków zeszło na ląd nie okazując bynajmniej wrogości, a w zamiarze nawiązania handlu z krajowcami, ośmielili się wy- leźć ze swych kryjówek z orszakiem iście książę­ cym. A skoro de facto są królami, co do pewnego stopnia jest prawem, mówmy o nich, jak się należy. Od tak dawna przebywali na wyspie, że można * Obecna Dżakarta. ** Nazwą tą obdarzyli Holendrzy w XVII w. mało znaną wielką wyspę, którą potem od „Terra Australis” Anglicy nazwali Australią. obie wyobrazić, jak znoszone było ich odzienie; po prostu ich królewskie moście ogromnie świeciły go­ lizną. Nie mogę rzec, iż byli obdarci, gdyż w ogóle nie mieli ubrań. Okrywali się tylko skórami zwie­ rząt (nie wyprawionymi i włosem na wierzch), nie mieli obuwia ani pończoch, tak że wszyscy przypo­ minali Herkulesa w lwiej skórze; a ponieważ byli brodaci i obrośnięci włosem na całym ciele, więc wyglądali tak dziko, że przechodzi to wszelkie wy­ obrażenie. Niebawem jednak obsprawili się, zaprzedając w niewolę mnóstwo swych nieszczęsnych poddanych w zamian za odzież, noże, piły, kule i inne rzeczy; wkrótce tak się spoufalili, że przybyli na „Delicję”, gdzie, jak zauważono, okazali wielką ciekawość, ba­ dając wnętrze okrętu, a z żeglarzami starali się wejść w komitywę i zapraszali ich na brzeg. Starali się — jak potem wyznali — zmiarkować, czy dałoby się zaskoczyć okręt w nocy, co wydało się im bar­ dzo łatwe, pod warunkiem, że na pokładzie zastaną słabą wartę, gdyż sami mieli dosyć ludzi i łodzi. Zdaje się jednak, że kapitan przejrzał ich grę, bo wyznaczył tak silne straże na pokładzie, że uznali ten plan za niewykonalny. Dlatego też, kiedy kilku żeglarzy zeszło na brzeg, próbowali ich usidlić i wciągnąć w spisek. Ci marynarze mieli, gdy im wypadnie nocna warta, obezwładnić kapitana, zam­ knąć włazy i trzymać resztę załogi uwięzioną we wnętrzu. Piraci zaś na podany z okrętu sygnał przy­ byliby do burty. Z nimi w razie powodzenia mieli podjąć wyprawy pirackie, gdyż niewątpliwie na „Delicji” potrafiliby uporać się z każdym napotka­ nym na morzu statkiem. Kapitan jednak miał się na baczności i widząc rosnącą zażyłość między pira­ 39

tami i kilku spośród swoich ludzi, uznał tę dobrą komitywę za niebezpieczną. Toteż w samą porę za­ bronił załodze zadawać się ze zgrają na brzegu, a gdy na ląd wysłał łódź z oficerem, by umawiać się co do sprzedaży niewolników, załoga zostawała na łodzi i nikomu, prócz wyznaczonego do targów, nie wolno było mówić z piratami. Zanim jeszcze „Delicja” odpłynęła, spiskowcy zro­ zumieli, że nic nie wskórają, i wyznali kapitanowi wszystko, co przeciw niemu uknuto. Opuścił tedy piratów takimi, jakimi ich zastał, w brudnym prze­ pychu ich królewskości, lecz z mniejszą ilością pod­ danych, gdyż jako się rzekło, sprzedali spośród nich wielu. Ponieważ jednak ambicja jest największą pa­ sją ludzką, piraci byli szczęśliwi. Jeden z tych wiel­ kich władców był poprzednio przewoźnikiem na Ta­ mizie, skąd popełniwszy morderstwo, uciekł do Indii Zachodnich i należał do zbiegłych na slupach. Reszta byli to zwykli majtkowie, z których żaden nie umiał czytać, a ich czarnoskórzy ministrowie nie byli bar­ dziej od nich wykształceni. Oto wszystko, co można powiedzieć, o tych królach Madagaskaru; niektórzy z nich zapewne panują po dziś dzień. Przełożył Jerzy Bohdan Rychliński SZATANY Z FUATINO Jack London (1876 —1916) Wybitny pisarz amerykański; w swoich powieściach i no­ welach ukazuje samotną walkę ludzi zbuntowanych prze­ ciw niesprawiedliwości społecznej, walczących z losem i si­ lami przyrody (JZew krwi’’, „Martin Eden”, „Przygoda"). Zamieszczony tu fragment pochodzi z powieści „Syn Słoń­ ca”. Nikt na Wyspach Salomona nie wiedział, ile mi­ lionów wart jest Dawid Grief, bo jego posiadłości i przedsiębiorstwa rozrzucone były po całym połud­ niowym Pacyfiku. Od Samoa do Nowej Gwinei, na­ wet na północ od równika, wszędzie spotykało się plantacje Griefa. On miał koncesję na połów pereł na Paumotach. On — choć nie pod własnym nazwi­ skiem — był niemiecką spółką, która władała han­ dlem francuskich Markizów. Sznur jego faktorii, ob­ sługiwanych przez liczne należące do niego statki, ciągnął się wzdłuż wybrzeży wszystkich archipela­ gów. Grief posiadał atole tak małe i odległe, że osa­ dzonych tam samotnych agentów ledwie raz do roku odwiedzały najmniejsze szkunery i kecze. Statki Griefa werbowały dlań najemną siłę robo- 41

czą. Tubylców z Santa Cruz przewoziły na Nowe Hebrydy, z Nowych Hebrydów na Wyspy Bankowe, a łowców głów i ludożerców z Malaity na plantacje Nowej Georgii. Od Tonga do Gilbertów, aż po da­ lekie Luizjady, werbownicy Griefa łowili robotni­ ków. Kile jego statków pruły ocean we wszystkich kierunkach. Grief był właścicielem trzech parowców utrzymujących regularną komunikację, rzadko jed­ nak korzystał z ich usług. Wolał bardziej pierwotną, niebezpieczną podróż. Wolał wiatr i żagle. Wyglądał ledwie na trzydzieści lat, musiał jednak mieć co najmniej czterdziestkę. Starzy włóczędzy do­ brze pamiętali, że na wodach Oceanii pojawił się przed dwudziestoma laty, a już wtedy jasny wąsik kiełkował jedwabiście na jego górnej wardze. W przeciwieństwie do innych białych żył w klima­ cie tropikalnym, ponieważ mu to odpowiadało. Wy­ jątkowa odporność skóry zabezpieczała go doskonale. Urodził się do życia w słońcu. Wśród dziesięciu ty­ sięcy Europejczyków jeden może być tak wytrzy­ mały na upał. Niewidzialne, niezmiernie szybkie fale świetlne jak gdyby się go nie imały. Inni biali chło­ nęli je lepiej. Słońce przeżerało skórę tych ludzi, rozkładało tkankę włókien nerwowych, aż wreszcie chorzy na ciele i umyśle wyrzucali za burtę Dzie­ sięć Przykazań, spadali do poziomu dzikich bestii, zapijali się na śmierć lub żyli tak szaleńczo, że nie­ raz wysyłano okręty wojenne, aby ująć ich w karby. Dawid Grief — prawdziwy syn słońca — rozkwi­ tał w jego blaskach. Z biegiem lat brązowiał tylko coraz bardziej, a śniadość ta nabierała złotawych odcieni, które barwią skórę Polinezyjczyków. Oczy jego zachowały jednak dawny błękit, wąsy rudawą żółtość, a rysy twarzy nie zmieniły się i pozostały 42 takie, jakie od wieków cechują rasę anglosaską. Da­ wid Grief był czystej krwi Anglikiem, chociaż lu­ dzie, uważający się za znawców, mieli go za Ame­ rykanina lub przynajmniej za urodzonego w Ame­ ryce. Na Morza Południowe — w przeciwieństwie do większości białych — nie przybył po to, żeby zbi­ jać pieniądze, przywiózł je bowiem ze sobą. Pojawił się na Paumotach. Przypłynął małym jachtem szku- nerem jako kapitan i właściciel, a przede wszystkim jako młodzik szukający wrażeń i przygód na ro­ mantycznych, skąpanych w słońcu szlakach krain podzwrotnikowych. Przypłynął wraz z huraganem. Olbrzymie fale osadziły młodego awanturnika, jego jacht i cały ładunek w gąszczu palm kokosowych o trzysta jardów od linii brzegowej. Po sześciu mie­ siącach ocalił rozbitków kuter poławiaczy pereł. Ale słońce weszło już Griefowi w krew. Zamiast wsiąść na parowiec z Tahiti i wrócić do kraju, nabył mały szkuner, zaopatrzył go w towary na sprzedaż, zwer­ bował nurków i rozpoczął włóczęgę pośród wysp Archipelagu Niebezpiecznego. Złoto, które malowało cerę Griefa, ściekało z jego palców. Miał złotą rękę, grę prowadził jednak nie dla zysku, lecz z czystego umiłowania hazardu. Była to gra godna prawdziwego mężczyzny: wspaniała, obfitująca w pomyślne lub niepomyślne gwałtowne utarczki z awanturnikami wszelkich ras i narodo­ wości. Ale nad wszystko Grief kochał tło, na jakim płynie życie korsarza Mórz Południowych: zapach morza, doskonałe piękno ławic żywego korala w gład­ kich niby zwierciadło lagunach, urzekające wschody słońca zabarwione jaskrawo, jak gdyby wbrew pra­ wom przyrody, pióropusze wysepek rozsianych na turkusowych głębinach, kojące wino pasatów, regu-

larny oddech strojnych grzywami fal, chwiejny po­ kład pod stopami i brzemienne wiatrem żagle nad głową; uwieńczonych kwiatami złocistoskórych chłopców i dziewczęta z Polinezji — półdzieci, pół­ bogów — ba! nawet wyjących dzikusów z Melanezji, łowców głów i ludożerców, prawie szatanów, w każ­ dym zaś razie drapieżne bestie. I Ze wszystkich swych szkunerów, keczów i ku­ trów, które myszkowały pośród wysp na Morzach Południowych, Grief najbardziej lubił „Rattlera”. Był to podobny do jachtu szkuner o wyporności dziewięćdziesięciu ton, tak szybki i zwinny, że nie­ małą sławę zyskał w dawnych czasach, gdy przemy­ cał opium z San Diego do Puget Sound, najeżdżał rykowiska fok na Morzu Beringa lub zaopatrywał w broń kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze źle wi­ dziany przez organy władz państwowych, radował serca marynarzy i stanowił przedmiot dumy cieśli okrętowych, którzy go zbudowali. Nawet obecnie, po czterdziestu latach żeglugi, słynny szkuner został tym samym poczciwym, starym „Rattlerem”. Pruł fale tak szparko, że marynarze musieli zobaczyć to na własne oczy, aby uwierzyć. We wszystkich por­ tach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzo­ no na temat „Rattlera” gorące dyskusje, akcento­ wane nieraz obelgą lub kułakiem. Pewnego wieczora „Rattler” szedł ostro pod wiatr, który ledwie wypełniał grotżagiel. Płótna trzepo­ tały raczej od przechyłów na falach niż od łagod­ nych podmuchów. Mimo to szkuner z łatwością robił 44 cztery węzły. Od godziny Davia Grief stał wsparty o balustradę przy wantach fokmasztu i spoglądał na fosforyzujący ślad za rufą. Lekki podmuch odbi­ ty ukośnie od przednich żagli rozkosznym powie­ wem chłodził mu twarz i piersi, toteż Grief delek­ tował się w duchu zaletami ulubionego statku. — Cudo! Prawdziwe cudo! Prawda, Taute? — za­ gadnął kolorowego majtka na oku, a mówiąc to, klepnął pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna. — Tak, panie, tak — powiedział Polinezyjczyk głębokim, piersiowym głosem. — Ja znam statki trzydzieści lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy go Fenauao. — Za-dnia-zrodzony — przetłumaczył Grief czu­ ły epitet. — Kto go tak nazwał? Taute miał już odpowiedzieć, lecz spojrzał przed siebie z napiętą nagle uwagą. Grief zwrócił również wzrok w tamtą stronę. — Ziemia! — zawołał majtek. — Aha, Fuatino — przyznał Grief nie odrywając oka od miejsca, gdzie ciemna plama przesłaniała usiany gwiazdami widnokrąg. — W porządku. Za­ raz powiem kapitanowi. „Rattler” sunął swobodnie. Niebawem majaczący zarys wyspy można było dostrzec wyraźnie, nie tyl­ ko wyczuć wzrokiem. Ucho zaczęło łowić beczenie kóz i senny pomruk fal obmywających wybrzeże. Woń kwiatów przesycała lekki powiew od lądu. — Gdyby to była cieśnina, nie szpara, „Rattler” przedostałby się do zatoki w taką noc jak dzisiejsza — mruknął żałośnie kapitan Glass spoglądając na sternika, który z całych sił trzymał koło. Szkuner dryfował w odległości mili od lądu, aby doczekać brzasku, bo tylko przy świetle dnia można 45

próbować niebezpiecznego wejścia do zatoki Fuati- no. Była piękna podzwrotnikowa noc, nie grożąca na­ głym szkwałem czy ulewą. Na przednim pokładzie majtkowie z Raiatea układali się do snu tam, gdzie przed chwilą zakończyli pracę. Z równą beztroską szyper, porucznik i Grief słali swe łóżka na rufie. Ułożywszy się na kocach, palili i sennie snuli do­ mysły na temat losów Mataary, królowej Fuatino, oraz przygody miłosnej jej córki Naumoo i Motuaro. To romantyczny ludek — powiedział porucznik Brown. — Równie romantyczny jak my, biali. — Jak sam Pilsach! A to już chyba coś znaczy — roześmiał się Grief. — Kiedy to, kapitanie, Pilsach zwiał panu? — Jedenaście lat temu — odburknął niechętnie Glass. — Niech pan o nim opowie — poprosił Brown. — Słyszałem, że od tej pory nie wychylił nosa z Fua­ tino. Czy to prawda? — Święta prawda — potwierdził szyper. — Ko­ cha się w swojej żonie! Szelma! Ukradła mi go! A Pilsach to najlepszy żeglarz, jakiego znałem, cho­ ciaż Holender. — Niemiec — poprawił Grief. — Na jedno wychodzi — brzmiała odpowiedź. — Kiedy Pilsach wyszedł na ląd i wpadł w oko Notutu, morze straciło zucha pierwsza klasa. Myślę, że od razu musieli się w sobie zadurzyć. Nie zdążyłbyś pan porachować do trzech, a ona już zarzuciła mu na łeb wianek z jakichś tam białych kwiatów. Za pięć minut biegali po plaży niby dwoje dzieci. Trzy­ mali się, rozumie pan, za ręce i chichotali. Mam na­ dzieję, że Pilsach wysadził tę rafę koralową, co blo- 46 kuje cieśninę. Zawsze obdzieram tam z kadłuba parę arkuszy miedzianej blachy. — Opowiadaj pan dalej — zniecierpliwił się po­ rucznik. — Wszystko opowiedziałem. Z Pilsachem od razu był koniec. Ożenił się tej samej nocy. Nie zajrzał już na pokład. Drugiego dnia szukałem go i odnalazłem. Bosy biały dzikus siedział w schowanym między za­ roślami szałasie ze słomy. Pełno tam było kwiatów i rozmaitych rupieci, a Pilsach, rozumie pan, brzdą­ kał na gitarze. Wyglądał jak skończony osioł. Prosił, żebym jego bagaż przesłał na ląd. Odpowiedziałem, że może się wypchać trocinami. To cała jego histo­ ria. Jutro zobaczysz pan tę żonę. Mają już trójkę dzieci, urwipołciów pierwsza klasa. W ładowni wiozę gramofon dla Pilsacha i chyba z milion płyt. — Pan zrobił z niego później agenta handlowego? — zapytał porucznik Griefa. — Cóż innego mogłem z niego zrobić? Fuatino to wyspa miłości, a Pilsach jest urodzonym kochan­ kiem. Zresztą, dobrze zna tubylców, lepszego niż on pracownika nie mam i nigdy nie miałem. Facet na miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna. — Słuchaj no, młodzieńcze — zagrzmiał kapitan Glass pod adresem swego pomocnika. — Czy jesteś kochliwy? Bo jeżeli tak, nie ruszysz krokiem z po­ kładu. Fuatino to wyspa romantycznego bzika. Każ­ dy się tam w kimś durzy. Ludzie żyją miłością. Ja­ kiś bakcyl jest w kokosowym mleku, w powietrzu albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat składa się z samych awantur miłosnych. Wiem to dokładnie. Rozmawia­ łem przecież ze starymi ludźmi. Jeżeli zdybię pana na bieganiu po plaży ręka w rękę...