ania351

  • Dokumenty1 556
  • Odsłony82 517
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.8 GB
  • Ilość pobrań55 929

fotoksiążka Antoni Sławiński - awantur powietrznych ciąg dalszy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.1 MB
Rozszerzenie:pdf

fotoksiążka Antoni Sławiński - awantur powietrznych ciąg dalszy.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 94 stron)

wm w * tm AWANTUR ‘ POWIETRZNYCH CIĄG DALSZY____ I

Ok)a

ta Ireny Janottowej. Gdy się pobierali, Irena rozpoczęła pracę w swym zawodzie. W zespole dawano jej wtedy do opracowywania nieskom­ plikowane projekty. Dziś miała ustaloną opinię i pozycję. Dwa lata temu trafiła do zespołu przygotowującego projekt międzynarodowego dworca lotniczego w Warszawie. Janotta otworzył garaż, zapuścił silnik swego moskwicza i wyjechał na ulicę. Po półgodzin­ nej jeździe zatrzymał się przed jednym z drew­ nianych baraczków dworca lotniczego. Po drugiej stronie płyty przeddworcowej stał sprzęt latający Polskich Linii Lotniczych. Nie przedstawiał się imponująco. Około trzydziestu samolotów, w tym niecała połowa to Iły-14, a reszta Li-2. Iły-14®- będące już starzejącym się typem tłokowego samolotu — obsługiwały wszystkie zagraniczne linie Lotu. Dni ich były już policzone—lotnictwo komunikacyjne prze­ chodziło bowiem do eksploatacji samolotów tur­ bośmigłowych i odrzutowych. Znacznie starsze od Iłów popularne ongiś Li-2, czyli „litki”, to stare samoloty pochodzące jeszcze z lat wojny lub pierwszych lat powojennych. Część z nich już nie latała. Niektóre z unieruchomionymi na zawsze silnikami pełniły w parkach kultury rolę kawiarni, stanowiąc atrakcję dla ciekaw­ skich. Janotta nazywał to honorową starością, drażniło go bowiem jako pilota posyłanie sa­ molotów na „żyletki”. Pracując w Locie od pierwszych jego powo­ jennych dni, znał historię tych samolotów i był 6 z nimi uczuciowo związany. Oto pierwsza Ut­ ka, która się pojawiła na Okęciu ze znakami rejestracyjnymi SP-LAA. Janotta pamiętał, ja­ ki entuzjazm budził ten pierwszy powojenny samolot. Dziś stał on bez silników na skraju lotniska, czekając na ostatnią podróż wagonem do huty. Obok przeklęta „Barbara”, na której Janotta rozbił się pod Częstochową. Brak sprzętu lotniczego, brak nowoczesnego portu z niezbędnymi urządzeniami radioloka­ cyjnymi uniemożliwiał rozbudowę linii lotni­ czych, pozostawiał Warszawę na uboczu euro­ pejskich szlaków powietrznych i w rezultacie powodował zastój i marazm szczególnie wśród personelu latającego. Pół roku temu powiał nowy wiatr. Zdecydo­ wano się zakupić w ZSRR nowoczesne turbo­ śmigłowe samoloty typu Ił-18. Polskie lotnic­ two mogło wejść na długie trasy, nawet poza Europę. W związku z tym do ZSRR wyjechała na przeszkolenie grupa pilotów i mechaników. Wśród pilotów znalazł się Janotta. Radzieccy instruktorzy nie oszczędzali polskich kolegów. Trzy miesiące pobytu w Centrum Szkolenia Aerofłotu — to trzy miesiące ciężkiej harów­ ki. Długi czas latali z instruktorami, a potem na trasach jako drudzy piloci. Musieli dogłęb­ nie poznać nowy samolot. A zadanie nie było łatwe. Czterosilnikowy turbośmigłowy samolot posiadał setki różnych urządzeń, we wnętrzu potężnego kadłuba i skrzydeł kryło się dzie­ 7

siątki kilometrów kabli, przewodów hydraulicz­ nych i powietrznych, fantastyczne wyposaże­ nie radio-nawigacyjne, urządzenie do ślepego lądowania i mnóstwo innych pomocniczych aparatów. Prędkość 650 kilometrów na godzi­ nę, udźwig handlowy ponad 20 ton i imponu­ jący zasięg 6000 kilometrów. Stawiało to Iła-18 w światowej czołówce samolotów komunika­ cyjnych. Tymi wszystkimi danymi Janotta mu­ siał się dzielić z kolegami, którzy zasypywali go gradem pytań. Tymczasem po drugiej stronie lotniska pra­ cowały spychacze i koparki, drążące wykopy pod wyczarowany przez projektantów budynek ze szkła i aluminium. Rozpoczęto również prze­ dłużanie dróg startowych i budowę nowoczes­ nej wieży kontroli. Te wielkie inwestycje wy­ magały powiększenia personelu naziemnego i latającego. Przyjęto więc z wojska i aeroklu­ bów kilkunastu pilotów. Janotta miał na dziś wyznaczony krótki lot do Gdańska i z powrotem. W czasie pobytu na szkoleniu w ZSRR jego stała załoga rozleciała się. Pozostał tylko radiooperator Lenciak. Len- ciak latał z Janottą od początku pracy w Lo­ cie. Nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby współpracować z innym kapitanem. Gdy na Iłach-14 zainstalowano radiostacje pracujące na dużej częstotliwości, co umożliwiało bezpośred­ nią rozmowę kapitana z ziemią, Lenciak poczuł się wysadzony z siodła. W pierwszych latach powojennych radioope­ ratorzy tworzyli klan. Na pokładzie uważali się za pierwsze osoby po kapitanie. Oni to bowiem utrzymywali łączność z ziemią, dzięki nim ka­ pitan mógł z nią nawiązywać stały kontakt. Dziś łączność utrzymywali piloci, a radio­ operatorzy w wyjątkowych wypadkach dublo­ wali ich. Janotta spotkał Lenciaka przed Biu­ rem Meteo. — Nie wiesz, kto z nami leci? — zapytał radiooperatora. — Mechanik Górniak i jeden z nowych pi­ lotów. Nie pamiętam jego nazwiska. Ty też go na pewno nie znasz. — Skąd miałbym znać szczawików przycho­ dzących z wojska — odpowiedział kapitan wchodząc do Biura. — Co tam wskazuje mapa synoptyczna? B W porządku — odpowiedział dyżurny sy­ noptyk. — Zachmurzenie zero, widoczność nie­ ograniczona. Wiatr słaby, północny, zwiastuje wprawdzie niż, ale jest on jeszcze daleko, nad Szwecją. Dopiero jutro rano zjawi się nad pół­ nocną Polską. Janotta podpisał plan lotu i wyszedł na pły­ tę. Na lotnisku panował ruch. Jeden polski samolot kołował na start, do drugiego wsiadali pasażerowie. Obok przygotowywały się do od­ lotu dwa Viscounty — austriacki i holender­ ski. Do lądowania podchodził potężny brytyj­ ski czterosilnikowy odrzutowiec typu Comet. — Pasażerowie do Gdańska proszeni są do samolotu — rozległo się z głośników.

Po drugiej stronie płyty stał jego samolot Ił-14 o znakach rejestracyjnych SP-LNB. Schodki były już dostawione, kapitan wszedł do środka. Na prawym fotelu siedział drugi pi­ lot. Młody, wysoki blondyn. Przedstawił się Janotcie. ale kapitan nie zwrócił uwagi na je­ go nazwisko. Szesnastu pasażerów zajęło miej­ sca *w kabinie. O tej porze roku amatorów podróży do Gdańska było niewielu. Co innego latem. Trzasnęły drzwi, odjechały ruchome schodki. Lenciak uruchomił radiostację. Kapitan wziął do ręki mikrofon. — Wieża Okęcie, tu SP-LNB. Proszę o ze­ zwolenie na zapuszczenie silników. — SP-LNB, tu wieża Okęcie. Zezwalam na zapuszczenie silników. Mechanik kolejno zapuścił lewy, a potem prawy silnik. Były podgrzane — pracowały równomiernie na małych obrotach, wyrzucając spaliny z rur wydechowych. — Wieża Okęcie, tu SP-LNB, proszę o ze­ zwolenie na kołowanie. Wieża wyraziła zgodę, podając num er drogi startowej. Janotta dokołował do drogi, poprosił o zezwolenie wejścia na nią, a potem na start. — SP-LNB, tu wieża Okęcie. Zezwalam na start! Janotta przesunął obie dźwignie do przodu. Samolot skoczył niby znarowiony koń. Pilot ściągnął nieco wolant, odczekał kilka sekund, potem delikatnie oderwał się od betonowej na­ 10 wierzchni drogi. Mechanik chował podwozie, redukując ciśnienie i obroty. Janotta znów roz­ mawiał z wieżą. — Wieża Okęcie, tu SP-LNB. Jestem w po­ wietrzu. — SP-LNB, tu wieża Okęcie. Bierzcie kurs i wysokość według planu lotu. Przechodźcie na łączność z kontrolą zbliżania. Dziękuję. Plan lotu przewidywał kurs 270° i wysokość 1500 metrów. Radiooperator przełączył się na radiostację kontroli zbliżania. Wskazówka wy- sokościomierza dochodziła do 1500 metrów. — Kontrola zbliżania, tu SP-LNB, wysokość tysiąc pięćset metrów — meldował kapitan. Mimo że Gdańsk leży na północ od Warsza­ wy, na razie lecieli kursem zachodnim. Kapi­ tan obserwował radiokompas. Dolatywali już do Skierniewic. Drgnęła wskazówka radiokom- pasu, przeskakując z zera na 180° — znak, że minęli radiolatamię. Tu się krzyżowały niewi­ doczne szlaki powietrzne. Chcąc lecieć do Gdańska, należało skręcić w prawo na północ. Janotta przyglądał się, jak busola powoli obraca się w prawo, a wskazówka radiokompa- su znów wraca do zera. Samolot lekkim skrę­ tem wchodził na kurs do Grudziądza, gdzie znajdowała się następna radiostacja. Janotta znów się zameldował kontroli zbliżania. — Kontrola zbliżania, tu SP-LNB, wysokość tysiąc pięćset metrów, kurs trzysta pięćdziesiąt stopni. __SP-LNB, tu kontrola zbliżania. Prze- ll

chodźcie na łączność z kontrolą obszaru. Dzię.. kuję. Kapitan odłożył słuchawkę. Łączność z kon­ trolą obszaru Warszawa będzie utrzymywał Lenciak, potem przejdzie na kontrolę obszaru Gdańsk, a on znów włączy się, gdy nawiąże łączność z wieżą Gdańsk. Na razie m a *10 mi­ nut spokoju. Oddał stery drugiem u pilotowi, obserwując kątem oka jego pracę. K tóry to już jego drugi pilot od czasu pracy w Locie? Chyba piąty. Wszyscy poprzednicy przesiedli się z prawego na lewy fotel i mieli już własne załogi, własne problemy i własne kłopoty. Ten nowy prowadził zupełnie dobrze i pewnie. Kreska busoli i sztuczny horyzont tkw iły nie­ ruchomo. Samolot sunął idealnie po horyzon­ cie. — Na czym pan latał w wojsku? — zapytał. — Na Migach. Pan kapitan mnie nie pozna­ je? W swoim czasie odbyłem z panem swój pierwszy lot. Nazywam się Dobrucki. — Dobrucki! — wykrzyknął Ja n o tta .— Syn starego Wojtka? Że też, byku krasy, od razu cię nie poznałem. — Sądziłem, że pan kapitan zapomniał o na­ szym spotkaniu przed laty. — Zapomnieć? To niemożliwe. Było to na początku września 1944 roku. Ja­ notta dowodził wówczas eskadrą. Pułk bazował na polowym lotnisku nad Wisłą. Tego dnia od godziny szesnastej Janotta stał z chorążym Ko­ ryckim w alarmie. Był spokój. Od kilku dni w powietrzu nie pojawił się ani jeden samolot hitlerowski. Jeszcze piętnaście minut i skończy się dyżur. Ze Stanowiska Dowodzenia wystrze­ lono czerwoną rakietę. — Alarm! Fryce w powietrzu! Kilka sprawnych ruchów i dwa Jaki kołują na start. Zwrot w prawo — pełny gaz. Dwa myśliwce już znajdują się w powietrzu, na peł­ nej mocy silników ciągną w górę. — Sęp jeden, sęp jeden, tu róża. Nieprzyja­ cielski samolot, pięć tysięcy metrów, kurs dwieście dziewięćdziesiąt stopni. Obaj piloci biorą kurs 290°. Zadzierają w gó­ rę głowy. Wysoko, bardzo wysoko widać wolno sunący, błyszczący punkcik. Obecność samolotu zdradza jedynie długa biała smuga skroplonej pary wodnej. Czy uda się go dogonić? Jaki pędzą niczym strzały wypuszczone z lu­ ku. 1000 metrów — 2000 — 3000 — piloci roz­ poznają Dorniera Do-215. Niemiec ich nie wi­ dzi, spokojnie leci zachodnim kursem. Zakłada­ ją maski tlenowe. Powinni go przyłapać. Już dawno przelecieli Wisłę. Są na tyłach wroga. Niezawodne silniki na pełnej mocy nieustan­ nie ciągną samoloty w górę i w przód. 4000 metrów — 4500 — są już w odległości nie­ spełna 2 kilometrów od Dorniera. W tej chwili Niemcy ich dostrzegli. Pilot daje pełny gaz. Ucieka! Za późno! Janotta jest już nad Dornie- rem. Redukuje nieco gaz, dusi samolot i zbliża 13

się do Niemca. 1000 metrów, 500 m etrów. Pi­ loci obu Jaków otwierają ogień. Cztery kaem y i dwa enkaemy krótkimi seriami biją w sm ukły kadłub Dorniera. Dornier odszczekuje się jed­ nym kaemem. — Uważaj, by nas nie zaskoczyły „foki” — woła Janotta do Horyckiego — a ja w ykańczam faceta! Odległość 350 metrów. Dornier siedzi w ce­ lowniku. — Sęp jeden, sęp jeden, tu róża. Przerw ać pościg. Powtarzam... Przerwać pościg? Janottę aż zatkało. Niemiec znajduje się w odległości nie większej niż 300 metrów. Janotta na moment udaje, że nie sły­ szy ziemi. Naciska spust i pruje do nieprzyja­ ciela ze wszystkich kaemów. Seria okazuje się celna. Zapalający pocisk trafia w zbiornik pali­ wa. Gwałtowna eksplozja rozrywa na kaw ałki nieprzyjacielski samolot. Na ziemię lecą skrzy­ dła, resztki kadłuba, silniki. — Sęp jeden, sęp jeden, tu róża. Czy mnie słyszysz? — Róża, róża, tu sęp jeden, tu sęp jeden. Zrozumiałem. Przerywam pościg. Oba Jaki zawracają na wschód. Piloci redu­ kują gaz. Rozglądają się uważnie, by nie dać się zaskoczyć hitlerowskim myśliwcom. Przela­ tują Wisłę i już po zachodzie słońca lądują na lotnisku. Janotta podkołował pod stoisko. Wyłączył silnik, wyszedł z kabiny i otarł pot z czoła. Mu­ 14 siał mieć uradowany wyraz twarzy, mechanik bowiem domyślił się, co się stało. — Poszedł szwab na ziemię? — zapytał. — Poszedł, Piotrusiu. Poszedł w kawałeczki. Opowiedział pokrótce o przebiegu powie­ trznej walki, która zakończyła się jedną krótką serią. Radość rozpierała Janottę. O zestrzeleniu hitlerowskiego samolotu marzył jeszcze we wrześniu 1939 roku, gdy latał na Karasiu. Wprawdzie wówczas spotkanie z nieprzyjaciel­ skim samolotem było groźniejsze dla Karasia, niemniej jednak znalazło się wówczas kilku nie myśliwców, którym udało się zestrzelić wrogi samolot. Janotta do nich nie należał. Do­ piero dziś nadszedł upragniony dzień. Pojechał samochodem w stronę domku, gdzie urzędował dowódca pułku m ajor Sporny. Był to jego stary kompan sprzed wojny. Wszedłszy do pokoju, Janotta stanął na baczność i zamel­ dował jak najbardziej służbowo: — Obywatelu majorze, kapitan Janotta mel­ duje zestrzelenie hitlerowskiego samolotu typu Dornier dwieście siedemnaście. Sporny spojrzał na Janottę. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. — Kapitanie Janotta, w imieniu służby dzię­ kuję. Proszę złożyć meldunek z opisem walki. A teraz już pryw atnie — popatrz, kogo gości­ my! Janotta zauważył siedzącego p o d , oknem wysokiego, starszego mężczyznę. Poznał go od razu, choć nie widzieli się tyle lat. Był to cho- m m fegg wm m m m ■afttr- m mmm ■■i m ir ill| m wd — “ 1r~ f - i c f 15

® * rąży Wojciech Dobrucki, instruktor pilotażu z Dęblina, z czasów, gdy Janotta stawiał pierw- ■ ® t sze lotnicze kroki. Stary, doświadczony pilot, który służył w austriackim lotnictwie, ster nazywał rudlem, a podchorążych jednoroczny­ mi, •— Kogo widzę! Panie Wojciechu, pan do nas, do latania? — Niestety, panie kapitanie. Rada by dusza da raju, ale... ■Stary pilot wstał i pokazał sztywną nogę. — Tak mnie dopadły te dranie pierwszego września na toruńskim lotnisku w czasie bombardowania. Przed wojną przenie­ siono mnie bowiem do Torunia. Ale ja tu gadu, gadu, a jeszcze nie złożyłem gratulacji. Przy­ jemnie usłyszeć, że mój były uczeń odńosi zwycięstwo w walce powietrznej. — Dziękuję. Jak pan widzi, nauka nie poszła w las. — Zygmunt, słuchaj, Wojtek ma do nas pro­ śbę. Opowiadaj kapitanowi od początku, może on coś wymyśli. — Chodzi mi o syna Staśka. W czterdzies­ tym roku wysiedlili nas z Torunia i znalazłem się na Lubelszczyźnie. Chłopak, jak to chłopak, z miejsca zwąchał się z partyzantami. Był w kilku akcjach, trochę nauczył się strzelać i.uważa się za doświadczonego frontowego żoł­ nierza. Po wyzwoleniu pojechał do Lublina do WKR, chciał, aby go przyjęli do wojska. Wy­ śmiali go, bo miał dopiero szesnaście lat, i po­ słali do mamy. A gdy się dowiedział, że tu stoi 16 polskie lotnictwo, to bez przerwy zawraca mi głowę, abym załatwił mu powołanie do wojska. „Jedź, ojciec — powiada — na lotnisko i poga­ daj, na pewno spotkasz tam kogoś znajomego.” No i przyjechałem, choć nigdy nie spodziewa­ łem się, że spotkam tu Spornego na stanowisku dowódcy pułku. — I przywiózł pan swego Stacha? — Nie. — To niedobrze. — Ale cóż my z nim zrobimy! Toż to jeszcze dzieciak — wtrącił się Sporny. — Jak to, co zrobimy. Zostanie synem pułku. Mają swoich synów pułkowych piechociarze i artylerzyści, dlaczego nie mogą mieć lotnicy? . — To jest myśl! :— zawołał Sporny. — Woj­ tek, dawaj swego synka! Niebawem Stach Dobrucki został synem puł­ ku. —- Istotnie pan kapitan wszystko świetnie pamięta — stwierdził drugi pilot. — Jakże mógłbym nie pamiętać. Pierwszy zestrzelony niemiecki samolot, spotkanie z two­ im ojcem... Potem przyszła zima, a po niej wio­ sna. Była to niezwykła wiosna. Wiosna czter­ dziestego piątego roku nad Odrą. Pewnego dnia poleciałem kukurużnikiem do Dowództwa Ar­ mii i wziąłem ciebie z sobą. — Tak. I to był decydujący dzień w moim życiu. Do tego bowiem dnia nie myślałem o ka- 2 — K. Stawiński it

rierze lotnika. Może brzmi to paradoksalnie, ale nieustannie obracając się w towarzystwie'lot­ ników, słuchając ich opowiadań, zniechęciłem się do służby w powietrzu. Gdy jednak po raz pierwszy oderwałem się od ziemi, latanie urze­ kło mnie. Lot wyobrażałem sobie zupełnie ina­ czej. Po prostu jak oglądanie ziemi z dużej w y­ sokości. A to było co innego. Panowanie nad samolotem, poruszanie się w trzech wymiarach. Właśnie ten nie doznany na ziemi czynnik ru­ chu. Aby to zrozumieć, trzeba oderwać się od ziemi. W czasie tego lotu postanowiłem, że zo­ stanę pilotem. — I dotrzymałeś słowa. Gratuluję! — Dużo mnie to kosztowało. Najpierw mu­ siałem uzupełnić cywilne wykształcenie, zdać egzamin do OSL-u i odbębnić tam trzy lata. — Wy tu gadu, gadu, a tylko patrzeć, jak miniemy Kolbudy i zalecimy do Szwecji — wtrącił Lenciak, wychylając się z kabinki ra­ diooperatora. Istotnie, według drgającej wskazówki radio- kompasu, zbliżali się do radiolatarni w Kolbu­ dach. Janotta rozejrzał się w terenie. Na ho­ ryzoncie widniało morze, a nieco niżej Gdańsk. — Wieża Gdańsk, tu SP-LNB. Czy mogę lą­ dować? — SP-LNB, tu wieża Gdańsk. — Potem na­ stąpił krótki komunikat meteorologiczny i ze­ zwolenie do lądowania znad morza. Skręcili w prawo wytracając wysokość. Pięć­ set metrów przelecieli nad Starym Miastem 18 i portem, potem wyszli nad morze. Ostatni skręt w lewo — podwozie i klapy. Szeroka dro­ ga startowa dochodziła prawie do samej plaży. Mignęli nad radiolatarnią i po chwili koła Iła SP-LNB dotknęły ziemi. Kapitan natychmiast powiadomił o tym wieżę, otrzymując zezwole­ nie kołowania na płytę przeddworcową. Stanowisko naczelnika portu lotniczego w Gdańsku pełnił emerytowany, ale energiczny pułkownik lotnictwa, znajomy Janotty z cza­ sów przedwojennych. Gdy Janotta zjawiał się w Gdańsku, pułkownik zapraszał go na kawę, wypytując, co słychać w Warszawie, w dyrek­ cji i u znajomych. Tym razem przedmiotem za­ interesowania były naturalnie Iły-18. Kiedyż nareszcie otrzyma je Lot? W jakiej ilości? — Może otworzy się linię do Sztokhol­ mu? — marzył głośno pułkownik. — Natural­ nie przez Gdańsk. Od kilku lat mamy wszyst­ ko gotowe do przyjmowania i odprawiania sa­ molotów na trasy zagraniczne. Tylko kiedy to nastąpi?... A kolega od dawna w Locie? — zwrócił się do Dobruckiego. — Od kilku miesięcy. Przyszedłem z woj­ ska. — Na ochotnika do Lotu? — Niezupełnie. Nawaliło mi zdrowie. Do­ kładnie mówiąc, kamień w nerce. Nawet spe­ cjalnie mi to nie dokuczało, ale musiałem po­ zbyć się tego. Leżałem miesiąc w szpitalu. Le­ karze robili, co mogli, by wypędzić to paskudztwo. Nic z tego. Wreszcie ordynator po­ 2* 19

wiedział: „Dam panu końską dawkę — setkę wódki i śledzia. Albo pan umrze, albo wypchnę kamień.” Wypiłem setkę, popiłem piwem, za­ gryzłem śledziem. Nie umarłem, ale kam ień ani drgnął. „Trudno — powiedział ordynator — nie pomogło. Drugi raz ryzykować nie mogę. Mu­ simy panu obniżyć klasę zdrowia.” Wiedziałem, czym to grozi — pójdę na samoloty tłokowe. Ale tych w wojskowym lotnictwie prawie nie ma. Pojechałem do Warszawy do Departamen­ tu Lotnictwa Cywilnego, gdzie pracuje Spor­ ny. Załatwił mi przeniesienie do Lotu. A w dwa tygodnie później kamień sam wyszedł z nerki. Ale już było za późno — zostałem z wojska: zwolniony. Takie już moje szczęście. — Nie narzekaj — odezwał się Janotta — może będziesz się cieszył z przeniesienia do Lo­ tu. Nigdy nic nie wiadomo. — Przepraszam — przerwał pułkownik spo­ glądając przez okno — ląduje samolot z Wro­ cławia. Wrocławski samolot wkołował na małą płytę. Pasażerowie do Warszawy zajmowali miejsca w kabinie. Pasażerowie z Wrocławia opuszcza­ li samolot. W poczekalni oczekiwali pasażero­ wie do Wrocławia. Bagażowi wnosili i wynosili bagaże. Kierowca zapraszał do autobusu. Kilku pasażerów rozglądało się za taksówkami. — Czy wszyscy pasażerowie są już w samo­ locie? — dopytywał się Janotta. — Wszyscy — odpowiedział dyżurny ruchm Janotta wszedł do kabiny. Rzucił okiem na 1 pasażerów — niczym nie wyróżniali się spo­ śród tysięcy osób, których przewiózł w służbie Lotu. Starsze małżeństwo, kilku zagadanych, eleganckich starszych panów, dwie panie w średnim wieku i paru młodych ludzi. Pilot sprawdził komunikat Meteo. Pogoda bez zmian. Zgodnie z prognozą, znad Szwecji nadciągał front ciepły. Był jeszcze daleko. — Polecimy z wiatrem i za godzinę będzie­ my w chacie — skonstatował Dobrucki. Janotta dał znak do zapuszczania silników. Do wrocławskiego samolotu wchodzili już pasa­ żerowie. Po zapuszczeniu silników samolot Ja- notty pokołował drogą manewrową. Czynnościom tym przyglądał się z okna swe­ go biura naczelnik portu. Widział, jak Ił doko­ łował do końca drogi startowej, jak zawraca, próbuje silnik, a potem zaczyna rozbieg. Wi­ dział, jak się odrywa od ziemi, chowa podwo­ zie i skręca nad morzem w lewo, nabierając wysokości. Mniej więcej za pięć minut, gdy Janotta minie Kolbudy, zezwolenie do startu dostanie samolot lecący do Wrocławia. Naczelnik włożył na głowę czapkę i wyszedł z biura. Miał teraz godzinną przerwę w pracy. Jak co dzień, postanowił przeprowadzić inspek­ cję portu. Zaczął od wartowni, a potem udał się do budynku straży pożarnej. Tu już nie zdążył przyjąć meldunku, gdy wpadł zdyszany dyżur­ ny ruchu. — Panie naczelniku, ważna sprawa. Prosimy do Kontroli Ruchu. m i 1 1 1 1 1 1 ■ 1 n 1 1 tą 1 r ł m nr i r 4 i i ■ r m m m ■ n* i

Naczelnik udał się na wieżyczkę. Zauważył, że samolot wrocławski w dalszym ciągu stoi na płycie. Dyżurny radarzysta wskazał na ekran radaru. Widać było na nim błyszczący punkcik posuwający się na północ. — To Janotta — wyjaśnił dyżurny ruchu. — Minął radiolatarnię w Kolbudach i leci na pół­ noc na Rozewie. — Wezwaliście go do powrotu? — Tak. Nie odpowiada. Ucieka, czy co? — Nonsens! Naczelnik chwilę przyglądał się ekranowi, po czym podniósł słuchawkę i wykręcił num er centrali wojskowej. Za chwilę rozmawiał już z dowódcą jednostki myśliwskiej. — Jeden z naszych samolotów kom unika­ cyjnych minął Kolbudy i skierował się nad mo­ rze. Leci kursem północnym. — Uciekł? | — Wątpię. Pułkowniku, zmuście go do po­ wrotu. — Dobrze, ale jak? Będziemy strzelać do własnego samolotu? Wyślę za nim patrol znaj­ dujący się nad Bałtykiem. Może się przestra­ szy. Janotta miał start wyjątkowo krótki. Samo­ lot oderwał się daleko przed końcem drogi. Przelecieli nad kolonią domków campingowych, plażą, wyszli nad morze. Górniak schował pod­ wozie i zredukował nieco ciśnienie. Pilot w ła­ godnym skręcie nabierał wysokości. Mechanik sprawdził wskazania przyrządów 99 pokładowych. Ciśnienie, temperaturę, obroty — wszystko w normie. — Cholera! — zaklął. — Czego klniesz? — zapytał kapitan. — Znów mruga światło od drzwi wejścio­ wych! — Czyżby je ktoś chciał otworzyć? — Nie, pewnie znów powstało zwarcie w zamku. Pójdę sprawdzić. Górniak przeszedł do kabiny pasażerskiej. Lenciak siedział jak zwykle na fotelu przy ra­ diostacji. Busola wskazywała kurs na radiosta­ cję w Kolbudach. Z prawej strony mieli base- ny gdyńskiego portu. Wysokość 600 metrów. Nad Kolbudami powinni osiągnąć 1500 metrów i wziąć kurs na Grudziądz. Lenciak rozmawiał z kimś stojącym w drzwiach do kabiny pasa­ żerskiej. „Z kim on konferuje?” — zżymał się Janotta. Radiooperator podszedł do fotela kapitana meldując, że zasłabł jeden z pasażerów. — Idź, zobacz, co się z nim stało. Jeśli na­ prawdę jest niedobrze, wracamy do Gdańska. Nie mam ochoty na korowody w przypadku, gdy facet odwali kitę. Lenciak zniknął. Minęło kilka minut. Janotta poczuł lekkie dotknięcie w ramię. — No i co? Odwrócił się i zaniemówił w połowie zdania. W przejściu kabiny stał zamaskowany męź-- czyzna, trzymając w dłoni pistolet.

— Wychodzić — powiedział, kierując broń w stronę drugiego pilota. Podenerwowany Dobrucki pytająco spojrzał na swego szefa, nie wiedząc, czy ma wykonać to polecenie. Janotta usiłował błyskawicznie o- cenić sytuację. Skoro bandyta zdecydował się działać w ten sposób, może posunąć się dalej i strzelać. Możliwe, że nie ma nic do stracenia. Co wtedy? A przecież załoga jest nie uzbrojo­ na. Opór nie da rezultatu, a ofiarą padną pa­ sażerowie. — No, wyłaź powtórzył bandyta. — Chcesz, żebym strzelał? — Wyjdź — powiedział Janotta — ten pan niebezpiecznie bawi się bronią. pan ma poczucie humoru. Lubię to. Sądzę, że się dogadamy. Dobrucki opuścił prawy fotel. Jego miejsce zajął terrorysta. Radiokompas zameldował, że przelatują nad radiolatarnią. — Proszę wziąć kurs trzysta pięćdziesiąt stopni. Polecimy do Szwecji! — Nie mam najmniejszego zamiaru. — Tylko bez żartów. Powtarzam, trzysta pięćdziesiąt stopni. Pilot powoli zaczął wykonywać skręt w pra­ wo. Wiedział, że wychodzi z korytarza przelo­ towego, że natychmiast zostanie to zauważone na ekranie radarowym i zameldowane służbie ruchu. Sądził, że naczelnik portu zawiadomi o tym najbliższą jednostkę myśliwską. Po kilku minutach lotu znaleźli się nad Ro­ 24 zewiem. Porywacz musiał być dobrze zoriento­ wany. Istotnie, lecąc stąd kursem 350° można było w niespełna godzinę osiągnąć szwedzki brzeg. Janotta usiłował jeszcze ratować sytua­ cję, skręcając nieznacznie w lewo. — Co pan robi?! — wrzasnął bandyta. — Powiedziałem trzysta pięćdziesiąt stopni. — Biorę trzysta pięćdziesiąt stopni — odpo­ wiedział pilot, wskazując na żyrokompas. — Kapitanie! Bez żartów. Proszę trzymać kurs trzysta pięćdziesiąt stopni na kompasie, a nie na żyrokompasie. „Zna się, bydlę” — pomyślał Janotta. A gło­ śno powiedział: — Chyba nie starczy nam benzyny. — Zaraz sprawdzimy. Nachylił się i przełączył kolejno krany ben­ zynowe, odczytując zawartość zbiorników. — Nie ma obawy — powiedział po chwili. — Zapas benzyny wystarczy na prawie dwie go­ dziny lotu. „Co robić?!” — myślał Janotta gorączkowo. Zgodnie z komunikatem meteorologicznym, po czterdziestu minutach lotu zaczęły się poja­ wiać pierwsze cumulusy. Powoli znikało wzbu­ rzone morze, które widzieli tylko od czasu do czasu w licznych dziurach między chmurami. O godzinie jedenastej trzydzieści dwa Limy dowodzone przez porucznika Urbaniaka dolaty­ wały do Świnoujścia. Pod samolotami rozcią- 25

gało się morze, a na bliskim horyzoncie — wy­ brzeże należące do NRD. Tu się kończył rejon patrolowania i porucznik skręcił na północ w pełne morze. W tym samym momenęie odezwa­ ło się Stanowisko Dowodzenia powiadamiając, że z Rozewia leci kursem północnym samolot komunikacyjny Ił-14. Należy zmusić go do po­ wrotu nad polskie terytorium. Porucznik po­ wtórzył rozkaz i zaklął pod nosem. Wielokrot­ nie już patrolował wybrzeże Bałtyku z zada­ niem niedopuszczania na polskie terytorium wścibskich samolotów rozpoznawczych spod znaku NATO. Wiedział, co ma robić w przy­ padku spotkania tego rodzaju samolotu, jak i o tym, co czynić, gdy ten nie usłucha ostrze­ żenia. Po to miał broń na pokładzie. Ale co ro­ bić, gdy nie spełni jego rozkazu samolot komu­ nikacyjny? Strzelać?! Zapytał o to Stanowisko Dowodzenia. Na ra­ zie kazano mu ustalić położenie komunikacyj­ nego samolotu. Oba Limy leciały kursem północno-wschod­ nim, utrzymując wysokość 4000 metrów. Na północy kłębiły się chmury. Nisko sunące obło­ czki częściowo już zakrywały morze. Po kilku minutach porucznik zobaczył pomiędzy chmu­ rami wolno sunący, srebrny, dwusilnikowy sa­ molot, lecący około 1000 metrów niżej. Jedno­ cześnie stwierdził, że samolot znajduje się nad wyspą Oland. Jeżeli ma się do niego zbliżyć i wydać w jakiś sposób rozkaz powrotu, to mu­ si wlecieć nad szwedzkie wody terytorialne. Wiedział, że tego robić mu nie wolno. Zatoczył więc luk powiadamiając Stanowisko Dowodze­ nia o położeniu samolotu. Po chwili otrzymał rozkaz powrotu do bazy. Oba Limy zawróciły na południe. W tym czasie Ił Janotty leciał nad grubą warstwą chmur całkowicie zasłaniających zie­ mię. — Prawdopodobnie jesteśmy już nad Szwe­ cją — zwrócił się pilot do swego prześladow­ cy. — Co dalej? — Co dalej? Niech pan ląduje na najbliż­ szym .lotnisku! — Na jakim i gdzie? — To ja mam wiedzieć? Pan jest pilotem! — Jestem pilotem! Ale czy ja pana zaprasza­ łem na lot do Szwecji? Jeśli się zmusza załogę do zmiany kursu, to trzeba mieć ze sobą mapę. — A pan jej nie ma? — w głosie porywacza dał się wyczuć lęk. — Pewnie, że nie mam. Leciałem przecież do Warszawy. Nie mam również wykazu szwedz­ kich radiostacji. A poza tym skończ pan tę bła­ zenadę. Po co ta maska? Do Polski i tak nie mogę zawrócić, bo nie starczy benzyny. Terrorysta chwilę się zawahał, po czym zdjął maskę. Był to młody, dość przystojny mężczyzna. Janotta nie miał wątpliw-ości, że Szwedzi natychmiast po wylądowaniu wydadzą go polskim władzom i bandyta na wiele lat 27

pójdzie do więzienia. Na razie jednak musieli jakoś szczęśliwie wylądować. Ostrożnie zaczęli przebijać chmdry. Na szczę­ ście podstawa ich była dość wysoka — 500, 600 metrów. Ale widoczność słaba, około 2—3 kilometrów. Pod samolotem przesuwały się leśne obszary, skały, rzeki, jeziora, drogi, ma­ łe miejscowości. Żadnego równego pola, na któ­ rym można by było usiąść. Czas płynął. Koń­ czyła się benzyna. Terrorysta był najwyraźniej przygnębiony i przestraszony. Janotta wściekły. Drzwi kabiny pilota były wciąż zamknięte. „Co z resztą załogi? Co z pasażerami?” — de­ nerwował się Janotta. Benzyny mamy jeszcze na dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Jeżeli trzeba będzie siadać w tym terenie, to bardzo wątpliwe, czy ktoś z nas zobaczy Szwecję z bliska. Proszę wpuścić do kabiny kogoś z załogi, ja sam nie mogę podjąć decyzji. Po chwili do kabiny wszedł Lenciak, Gór­ niak i Dobrucłri. —I Benzyny mamy na dwadzieścia minut! — stwierdził mechanik. — Siadamy wszystko jedno gdzie — zadecy­ dował kapitan. — Myśliwce! — zawołał uradowanym gło­ sem Lenciak. Obok polskiego samolotu leciała esami para szwedzkich myśliwców. Janotta w skrytości ducha od dawna liczył, że Szwedzi przy pomo­ cy radaru odkryją ich obecność w powietrzu 28 s i zmuszą do lądowania. Czy jednakże szwedzkie myśliwce nie zjawiły się za późno? Czy wystar­ czy im benzyny do najbliższego lotniska? Para Szwedów skręciła nieco w lewo. Janotta po­ szedł w ich ślady. Kilka minut lotu i ukazało się duże lotnisko z szeroką drogą startową. — Klapy! Podwozie! — rozkazał kapitan. Bał się wykonywać krąg na resztkach benzy­ ny. Poszedł więc prosto do lądowania. Droga była bardzo długa, a na jej końcu stało kilka hangarów i parę budynków. Janotta podkoło- wał pod hangar i wyłączył silniki. Wszystko wskazywało na to, że jest to lotnisko wojsko­ we. Pojawienie się na takim lotnisku zagra­ nicznego samolotu, nawet cywilnego, nie jest rzeczą pożądaną. Na dobrą sprawę Szwedzi mo­ gą ich przetrzymać ładnych parę dni. — I to wszystko przez tego... — zaklął Ja­ notta. Po chwili zwrócił się do załogi: — Zostańcie w kabinie, a ja pójdę porozma­ wiać ze Szwedami — zadecydował. — Pilnuj­ cie, by nikt nie opuszczał samolotu. Przeszedł do kabiny pasażerskiej. Pasażero­ wie byli wystraszeni, na twarzach niektórych malowało się przerażenie. Koło barku stał dru­ gi terrorysta, trzymając w ręku pistolet. — Schowaj pan spluwę. Inaczej byśmy z wa­ mi rozmawiali, posiadając broń! — z wściekło­ ścią zauważył Janotta. Podszedł do drzwi i otworzył je. Szwedzi przystawili drabinę i Janotta opuścił samolot. 29

Po chwili usiłował po niemiecku dogadać się ze szwedzkim oficerem. Szwed przyjął do wiado­ mości, że zostali sterroryzowani i lądowali tu przymusowo, ale nie wiedział, co robić dalej. Musiał porozumieć się ze swoim komendantem. Po godzinie przyjechał szwedzki pułkownik. Przedstawił się Janotcie i,wyraził ubolewanie z powodu niecodziennego wydarzenia. Nie wąt­ pi, że władze szwedzkie wyciągną konsekwen­ cje w stosunku do sprawców. Na razie otrzy­ mał polecenie zatrzymania przestępców, a sa­ molot może lecieć do Sztokholmu. Trzech szwedzkich żołnierzy rozbroiło obu terrory­ stów, przeprowadziło rewizję osobistą i bagażu. Bagażu nie było wiele — jeden z nich posiadał teczkę, a drugi mały neseser. Kapitan, stojąc przed samolotem, widział, jak porywacze zniknęli w jednym z budynków lot­ niska. Po chwili Janotcie zameldował się mło­ dy szwedzki oficer. — Jestem nawigatorem — przedstawił się po niemiecku. — Z rozkazu pułkownika mam pol­ skim samolotem przelecieć do Sztokholmu. — Gdzie my się znajdujemy? Szwed rozwinął mapę i pokazał położenie wojskowego lotniska. Do Sztokholmu nie było daleko — około 200 kilometrów. * Obsługa naziemna zaopatrzyła samolot w benzynę i polski Ił wystartował do stolicy Szwecji. W godzinę po odlocie Janotty do Gdańska Irena opuściła mieszkanie i pojechała do Biura Projektów. Opracowywała obecnie plany wnę­ trza dworca lotniczego. Praca ta bardzo jej od­ powiadała. Była wprawdzie czasochłonna i nie­ które szczegóły należało wielokrotnie zmieniać, ale za to dawała pełne pole do inwencji twór­ czej. Irena zrobiła szkic jednej, potem dru­ giej ściany. Nie podobał się jej. Podarła kalkę i wrzuciła ją do kosza. — Coś pani kapitanowej dziś się nie klei — usłyszała głos swego kolegi Pawełka. — Istotnie, nie klei się. — Pewnie kochany małżonek znów opuścił na dłużej domowe pielesze. — Nie. Zygmunt ma dziś ulgowy lot do Gdańska. Wraca po południu, a wieczorem idziemy do teatru. Nie mam dziś po prostu in­ wencji. — To przerwij na chwilę pracę. Przyniosę kawę. Może to ci przyniesie natchnienie. Pawełek zniknął i wrócił po piętnastu minu­ tach, niosąc dwie filiżanki kawy. — Proszę — powiedział stawiając kawę na rajzbrecie. Z Pawełkiem znali się jeszcze ze studiów. Na początku małżeństwa Zygmunt podejrzewał Irenę o romans z Pawełkiem. „Jaki on był wte­ dy śmieszny i głupi" — pomyślała o mężu Ire­ na. Potem Zygmunt nabrał przekonania do Pawełka i bardzo się polubili. Podziękowała za kawę, wypiła i zabrała się do pracy.

Dochodziła godzina druga. W pracowni zja*. wiła się personalna. — Otrzymała pani wezwanie do Minister­ stwa Spraw Zagranicznych — oznajmiła Ire­ nie. — Samochód już czeka. — A czegóż oni chcą ode mnie? — Nie wiem. Zaraz się pani dowie — dodała złośliwie. W Ministerstwie powitał ją szczupły mężczy­ zna w średnim wieku. — Jestem major Trzaska ze służby bezpie­ czeństwa — przedstawił się. — Proszę do gabi­ netu. Tam poczęstował Irenę kawą i papierosem, a potem ją zapytał: — Jak się układa pani pożycie z mężem? — Bardzo dobrze... Ale co to znaczy? — Pani mąż uciekł do Szwecji. — To niemożliwe! — wykrzyknęła Irena. — Po co Zygmunt miałby uciekać do Szwecji? — Nie wiem, po co. Właśnie musimy to wy­ jaśnić. Potem wypytywał o szereg szczegółów. Z kim Janotta się kontaktował, co robił po słu­ żbie itp. Irena wyjaśniała wszystko spokojnym, opa­ nowanym tonem, choć wewnątrz wszystko w niej dygotało. Po godzinnej rozmowie odezwał się telefon. Major Trzaska w milczeniu słuchał kogoś z drugiej strony linii. Potem odłożył słu­ chawkę i powiedział zupełnie innym tonem: — Sprawa się wyjaśniła. ‘Pani mąż został 32 sterroryzowany i zmuszony do lotu do Szwecji. Na szczęście nic się nie stało. Przeprosił Irenę i polecił odwieźć ją samo­ chodem do domu. Samolot Janotty przyleciał do Sztokholmu już po zachodzie słońca. Szwedzki nawigator rozmawiał z wieżą, a tymczasem pilot okrążył miasto. W dole płonęła orgia świateł: silnych jarzeniówek ulicznych, olbrzymich witryn skle­ powych, różnokolorowych reklam. — Bitte zum Landung! Janotta wszedł na wytyczoną światłami dro­ gę startową. Przed dworcem czekał przedstawi­ ciel Lotu, Janusz Polanicki, sekretarz ambasa­ dy i pułkownik, attachć militaire, w towarzy­ stwie przedstawicieli władz szwedzkich. Wspól­ nie ustalono, że ze względu na późną porę załoga oraz pasażerowie przenocują w Sztokhol­ mie, a nazajutrz rano odlecą do Warszawy. Po­ lacy byli pewni, że wraz z nimi odesłani zosta­ ną do kraju rozbrojeni napastnicy. Polanicki umieścił pasażerów w hotelu, wy­ płacił po kilka koron, po czym udał się z zało­ gą na kolację. Znajomość Janotty z Polanickim miała długą historię. Były okresy, kiedy się nie lubili i mie­ li do siebie wzajemne urazy. Potem, na szczę­ ście, to minęło. Polanicki został u Janotty dru­ gim pilotem. Przez dwa lata wykonywał tę funkcję, po czym dostał własną załogę. Nie dane 3 — K. Sław iński 33

mu jednak było cieszyć się długo stanowiskiem kapitana. W kilka miesięcy po awansie przy starcie Dakotą z lotniska w Katowicach wy. siadł mu lewy silnik. Ciężko obładowana Da- kota pomimo wysiłków pilota nie utrzym ała się w powietrzu. Lądował między hałdam i. Drugi pilot zginął na miejscu, a ciężko rannego Pola, nickiego odwieziono do szpitala. Do latania już nie wrócił. Uznano go za niezdolnego do służby w powietrzu. Nie załamał się jednak. Po rocz- nej pracy w dyrekcji wysłano go na placówkę zagraniczną Lotu, gdzie dał się poznać jako energiczny, pełen inwencji organizator i akwi­ zytor. Usiedli przy stoliku. Polanicki zamówił ja­ kieś szwedzkie specjały i polską wódkę. — Opowiadajcie teraz, jak to było. Zaczął Lenciak. — Zaraz po starcie ktoś otworzył drzwi i po-, wiedział, że jeden z pasażerów zasłabł. „Idź i zobacz, co się stało” — powiedział Zygmunt. Wszedłem do kabiny pasażerskiej i zdębiałem. Pasażerowie i Górniak siedzieli z rękam i pod­ niesionymi w górę, sterroryzowani przez dwóch zamaskowanych bandziorów. „Ręce do góry i siadaj na pierwszym fotelu” — rozkazał je­ den z nich. Cóż miałem robić? Gówniarza roz­ łożyłbym od razu, ale byłem bez broni. Potem jeden z bandytów zniknął w kabinie załogi, a drugi stał w końcu kabiny pasażerskiej. Po chwili z kabiny załogi wyszedł drugi pilot. Po­ czułem, że samolot wykonuje skręt. Popatrzy­ łem przez okienko i zorientowałem się, że le­ cimy na Bałtyk. Wiedziałem co to oznacza. Przez pół godziny bandzior kazał nam trzy­ mać podniesione ręce. Potem zwolnił nas z te­ go obowiązku. Dalej opowiadał Janotta. — Intryguje mnie, kim byli napastnicy? Faktem jest, że ten, który wszedł do mojej ka­ biny, znał się na nawigacji. Dobrze znał samo­ lot Ił czternaście. Czyżby byli zwykłymi prze­ stępcami? Chyba nie! Na to nie wyglą­ dali. Ponieważ nikt z pasażerów nie wyraził chęci pozostania w Szwecji, wynikało z tego, że organizatorami i jedynymi wykonawcami była uzbrojona dwójka. — Jestem przekonany, że zagadka jutro się wyjaśni — twierdził Polanicki. — To wszystko przez mój życiowy pech. Mówiłem wam w Gdańsku — wtrącił Dobruc- ki. — Jaki pech! Żeś się męczył, zanim kamień wylazł ci z nerki? — Nie tylko to. Jeden przesłuży dwadzieś­ cia lat w lotnictwie i nawet podwozia nie pod­ bije, a drugi ma nieustannie wypadki. Tak było ze mną. Zaraz po szkole, gdy byłem jeszcze bardzo młodym pilotem, tuż po starcie zapalił się silnik. Zaalarmowała o tym czerwona ża­ rówka. Pożar zobaczył też pilot prowadzący parę. Wysokość wynosiła niecałe trzysta me­ trów. Za wysoko, by lądować, za nisko, by ska-

kać. Dałem pełny gaz, ściągnąłem drążek, na­ bierając, jak się tylko dało najszybciej, zbaw­ czej wysokości. Musiało to wyglądać tragicz­ nie, prowadzący bowiem nieustannie wołał: „Pali się! Skacz! Pali się! Skacz!” Dociągnąłem do wysokości ośmiuset metrów. Czułem już swąd w kabinie. Jeszcze chwila, a może nastą­ pić eksplozja. Wtedy nic mnie nie uratuje. Po­ ciągnąłem za dźwignię katapulty. Szarpnięcie, i znalazłem się w powietrzu. Drugie szarpnię­ cie, i zawisłem na spadochronie między niebem a ziemią. Płonący jak krater odrzutowiec szedł w dół, by po sekundzie trzasnąć o ziemię. W y-i lądowałem szczęśliwie obok płonących resztek* samolotu. — Gdzież tu pech? 5 oburzył się Polanic- ki. — W takich wypadkach pechowcy giną, a ratują się szczęściarze. — Ba! Żeby to tylko ten jeden wypadek. — Nie mówmy już o wypadkach. Opowiedz mi o Iłach osiemnaście — przerwał Polanicki zwracając się do Janotty. — Przyznam się, że od powrotu ze Związku j Radzieckiego opowiadam tylko o Iłach. — Ale mnie interesują one specjalnie. Gdy ) byłeś na przeszkoleniu w Związku Radzieckim, ja zostałem wezwany do Warszawy. Do naczel- - nego. Powiedział mi, że niebawem zdam komuś \ innemu placówkę w Sztokholmie i... — I będziesz latał na osiemnastkach? — Niestety, nie. Mam pójść na placówkę w Afryce. — Do Kairu? — Możliwe. — Człowieku, o lotach do Kairu mówiło się w czterdziestym piątym roku, gdy posiadaliś­ my w Locie kilka frontowych litek. I co? Minę­ ło tyle lat i latamy zaledwie do kilku europej­ skich stolic. — Zygmunt, nie bądź pesymistą. Ostatecz­ nie nie po to kupuje się czterosilnikowe turbo­ śmigłowce, by latać do Pragi lub nawet do Pa­ ryża. — Ano, zobaczymy. Wypijmy. Kolacja miała się ku końcowi. Zmęczeni ca­ łodziennymi przygodami mieli już chęć pójść na spoczynek. Ale jeszcze głos zabrał Lenciak. — Janusz — zwrócił się do Polanickiego — mam do ciebie prośbę, tak po starej znajomoś­ ci. Słucham. — Daj mi jakiś papierek, że ja naprawdę byłem w Sztokholmie. Rozumiesz, dla mojej starej. Wszyscy parsknęli śmiechem. — Oj, Lenciak, Lenciak, dalej boisz się żo­ ny? — Zrozum — jak baba jest zazdrosna, to już tak zostanie do końca życia i nie ma na to rady. — Możliwe. Wbrew ogólnemu przekonaniu Szwedzi od­ mówili wydania bandytów. Twierdzili, że mu­ 37

szą przeprowadzić dokładne śledztwo, że pory­ wacze poprosili o azyl polityczny, że sprawa wymaga szczegółowego dochodzenia. Wywołało to liczne sprzeciwy i komentarze wśród załogi i pasażerów. Oficjalne starania, czynione przez polską ambasadę, nie odniosły skutku. Szwedzi zaopatrzyli załogę w mapy oraz paczki żywnościowe na drogę, dając tym samym delikatnie do zrozumienia, że niepro­ szeni goście powinni już wracać do Warszawy. Nie było rady. Janotta w porozumieniu z Po- lanickim postanowił zaraz wystartować do Warszawy. Zrozumiałe, że załoga Janotty pałała chęcią spotkania jeszcze raz swych prześladowców, ale w innych okolicznościach. Lenciak był oburzo­ ny i wściekły. — Niech ja spotkam jednego z tych skurczy­ byków, to żywego nie puszczę. — A poznasz go? — Obydwu tych zakazanych mord nie za­ pomnę do końca życia. Kilka minut przed godziną dwunastą polski Ił-14 oderwał się od drogi startowej sztokholm­ skiego lotniska, okrążył miasto zwane Wenecją Północy i wziął kurs prosto na Gdańsk. Ciąg­ nący z północy front ciepły był bardzo płytki. Właściwie mijał już północne (wybrzeże Bał­ tyku. Zachmurzenie wynosiło około 0,5, a pod­ stawa chmur ponad 1500 metrów. — Bierz kurs sto siedemdziesiąt stopni, wy­ sokość dwa tysiące metrów i smaruj prosto na Gdańsk — rozkazał Janotta swemu drugiemu pilotowi. < — Okay, zrozumiałem. Jakiś czas lecieli wzdłuż postrzępionych, ska­ listych wybrzeży Szwecji, po czym znaleźli się nad pełnym Bałtykiem. Gdzieniegdzie powoli sunął statek, zostawiając za sobą biały ślad. Lenciak nawiązał łączność z Gdańskiem, a Ja­ notta włączył radiokompas na radiolatamię w Kolbudach. — Za półtorej godziny będziemy w Polsce — skonstatował. — Stasiu, zostawiam cię samego. Przejdę do kabiny pasażerskiej, by odegrać ro­ lę stewardesy. — Dobrze. Kapitan z mechanikiem zabrali paczki ze śniadaniem i zaczęli je rozdawać wśród pasa­ żerów. Pasażerowie nie zdawali sobie sprawy, że groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo, roz­ bicie samolotu wśród skandynawskich lasów. Dotychczas Janotta nie miał czasu z nimi roz- N mawiać, teraz więc zasypali go pytaniami. — Co się stanie z przestępcami? Janotta wyraził przekonanie, że zostaną prze- . kazani polskim władzom. — Pan długo pracuje w Locie? — Od zakończenia wojny. Niedługo przekro­ czę cztery miliony kilometrów. — Cztery miliony! Ileż to okrążeń kuli ziem­ skiej? — Czterysta. ,

— Boże mój! — Czy zdarzył się panu przypadek sterrory­ zowania w czasie lotu? — Nie. Wydarzyły mi się różne przygody w powietrzu, ale taką jak wczoraj przeżyłem po raz pierwszy. Przeprosił pasażerów i wrócił do kabiny za- łogi. Tymczasem ciepły front dawał znać o so­ bie. Polskie wybrzeże było zasnute chmurami. Lecieli bez widoczności. Minęli Kolbudy i wzię­ li kurs na Grudziądz. Dopiero w połowie drogi między Grudziądzem i Skierniewicami zniknęły chmury. Ukazała się ziemia i słońce. Po wylądowaniu Janotta miał ochotę udać się na parking, wziąć samochód i jechać do do­ mu, ale wiedział, że jest to niemożliwe. Musi złożyć sprawozdanie i oświadczenie, a naza­ jutrz czeka go wizyta w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. No i trzeba odpowiedzieć na pytania kolegów, którzy oczekują go z niecier­ pliwością. A Irena? „Zatelefonuję, że wróciłem i za dwie godziny będę w domu” — pomyślał wchodząc do pokoju kierownika personelu la­ tającego. Rozdział II Katastrofa Janotta przyleciał do Sofii wieczorem. Noc spędził z załogą w hotelu Balkantouristu. Rano mieli startować do Warszawy przez Budapeszt. Zjedli bułgarskie śniadanie: jajecznicę na oli­ wie, pikantne przystawki, zagryźli pajdami bia­ łego chleba i popili zsiadłym mlekiem, po czym zajęli miejsca w autokarze. Ulice Sofii były jeszcze puste. Przed mauzoleum Dymitrowa stała jak zawsze honorowa warta: dwóch ros­ łych, nieruchomych, niczym posągi, żołnierzy armii bułgarskiej. Na placu przed bazyliką $w. Zofii ustawiały się autobusy miejskiej komuni­ kacji. Przemknęli przez sofijskie przedmieścia i zajechali przed nowoczesny dworzec lotniczy. Była piękna, słoneczna pogoda. Na niebie ani jednej chmurki, nad sylwetką miasta rysowały się góry Witoszy, tak charakterystyczne dla Sofii, jak wieża Eiffla dla Paryża. Piękna po­ goda panowała jedynie nad Bułgarią. Na RÓł- noc od Dunaju ciągnął wysoko spiętrzony front

ciepły. Minęli go wczoraj lecąc z Warszawy, a dziś jego obecność potwierdzała mapa synap­ tyczna. Całą więc prawie trasę Sofia—Buda­ peszt—Warszawa będą musieli pokonywać w chmurach lub nad chmurami. Na lotnisku panował ruch. Janotta w skry- tości ducha z zazdrością stwierdzał, że nasi po­ bratymcy z południa wykazują w stosunku do nas znacznie więcej energii i inwencji w roz­ woju komunikacji lotniczej. Podczas gdy u nas czekało się z niecierpliwością na przybycie pierwszego turbośmigłowego Iła-18, Bułgarzy już na nich latali od lat, czekając na odrzutow­ ce Tu-104. Gdy u nas robiono wykopy pod no­ woczesny dworzec lotniczy, w Sofii eksploato­ wano nowy port od kilku lat. Janotta pierwszy raz był w Sofii w 1946 roku. Miasto wówczas wydawało mu się niewielkie i nieco prowincjo­ nalne, przypominało nasz Rzeszów czy też Bia­ łystok. Dworzec lotniczy — był to mały, prymi­ tywny budyneczek. Dziś wyglądało tu zupełnie inaczej. Rozwój, nowoczesność, mechanizacja czyniły Sofię jedną z piękniejszych europej­ skich stolic. Nie znaczyło to, aby Janotta i inni nie zdawali sobie sprawy z tego, jak wiele zmieniło się w Warszawie. Wszyscy jednak uważali, że w porównaniu z inwestycjami miej­ skimi inwestycje lotnicze stały u nas daleko w tyle. Drewniane baraki dworca lotniczego tworzyły ostry kontrast z nowymi dzielnicami mieszkaniowymi, z nowymi trasami i pałacami Warszawy. Polski samolot był już przygotowany do star­ tu. Przedstawiciel Lotu załatwił wszystkie for­ malności. Janotcie pozostało tylko podpisać plan lotu, zapoznać się z sytuacją meteorolo­ giczną i startować zgodnie z rozkładem. W pół godziny później na wysokości 3000 metrów przelecieli Dunaj i znaleźli się nad terytorium Rumunii. Dolina Dunaju była szeroka i płaska, a płynąca jej środkiem rzeka bynajmniej nie zasługiwała na miano modrej. Dunaj był bar­ dziej szary i brudny niż Wisła czy Odra. Przed samolotem piętrzyły się wysokie na kilka ty­ sięcy metrów deszczowe chmury. Ich podstawa w okolicach Budapesztu wynosiła około 800 metrów. Zbliżali się do chmur i powoli zaczęli w nie wchodzić. Na ziemi ukazały się pierwsze pasma gór. Po chwili i one zniknęły. Lecieli na ślepo w szarej wacie. W kabinie pasażerskiej stewardesa pełniła swe obowiązki, roznosząc posiłki i udzielając informacji. Przy radiostacji siedział Lenciak, obok niego mechanik Górniak, a na prawym fotelu drugi pilot Dobrucki. Była to stała za­ łoga Janotty, z którą latał już kilka tygodni, Janotta po sztokholmskiej przygodzie poprosił kierownika, aby Dobrucki pozostał z nim na stałe. — Polubiłem tego chłopaka i sądzę, że szybko dostanie etat kapitana. Ja mu w tym pomogę — argumentował. Dobrucki też był rad z tej decyzji. Wiedział bowiem, jaką rolę w stosunku do drugiego pi­ lota odgrywa kapitan. Mechanik i radiooperator

mogli mieć lepszą lub gorszą opinię. Jeżeli nie podobali się kapitanowi, przenoszono ich do innej załogi na to samo stanowisko. Inaczej przedstawiała się sprawa z drugim pilotem. Ambicją każdego pilota jest latanie na lewym fotelu — fotelu kapitana. Nie wystarczy do te­ go umiejętność pilotażu i dobre chęci. Wiele zależy od pierwszego pilota. Często zdarza się, że drugi pilot niewiele go interesuje. Traktuje go jak automat. Niech sobie siedzi na prawym fotelu choćby dziesięć lat. Nieraz natomiast kapitan stara się przekazać młodszemu koledze całe swoje doświadczenie, umiejętności i lotni­ czą wiedzę. Do tych drugich zaliczał się Janot- ta. — Polatasz rok lub dwa i przejdziesz na ka­ pitana — mówił. Samolot płynął bez wstrząsów niczym statek po Dunaju. Silniki grały jednostajnym rytmem. Zewnętrzna temperatura utrzymywała się w granicach —10°. Nie groziło więc oblodzenie. Minęli kilka radiolatarni, zmieniając kurs i utrzymując się stale na wysokości 3000 me­ trów. Koło południa przelecieli nad Peczem, ostat­ nią radiolatarnią przed Budapesztem. Lenciak rozmawiał z kontrolą obszaru Budapeszt. Sa­ molot powoli wytracał szybkość. Za pół godzi­ ny powinni wylądować w naddunajskiej sto­ licy. Oprócz nich w obszarze nikogo nie było, otrzymali więc kolejkę do lądowania numer je­ den. Wariometr wskazywał metr opadania, a wskazówki wysokościomierzy nieustannie obra­ cały się w prawo. Z chmur wyszli nad radio- latarnię położoną na północ od lotniska. Wy­ sokość wynosiła niespełna 900 metrów. Po­ wietrze było mgliste, widoczność dość słaba. — Approaching przekazuje nas wieży — za­ meldował Lenciak. Kapitan ujął słuchawkę. — Tower Budapest, here SP-LNB — sylabi­ zował powoli. Krótkimi angielskimi zdaniami prosił o ze­ zwolenie na lądowanie. Odpowiedział mu Wę­ gier również po angielsku. Na całym bowiem świecie w międzynarodowej komunikacji obo­ wiązuje język angielski. Pilot komunikacyjny oprócz umiejętności pilotażu, świetnej znajo­ mości nawigacji, musi mieć również opanowany ten właśnie język. Bez tej umiejętności nie może przekroczyć granicy własnego państwa. Czasy bowiem, gdy radiooperatorzy porozu­ miewali się za pomocą kodów, nie znając obce­ go języka, skończyły się bezpowrotnie. Tego rodzaju rozmowy były za długie — wyparł je mikrofon i słuchawka. Przelecieli nad miastem przeciętym szeroką wstęgą Dunaju, którego brzegi spinało kilka­ naście mostów. Środkiem rzeki ciągnęły barki i holowniki. Nad szaro zabudowanym śród­ mieściem strzelały w niebo wieże budapeszteń­ skich kościołów i rysowały się reprezentacyjne gmachy. Po kilku niezbędnych manewrach pol­ ski Ił usiadł na betonowej drodze. 45

Port lotniczy w Budapeszcie pełnił ważną ro­ lę w europejskim systemie lotniczej komuni­ kacji. Krzyżowało się tu szereg ważnych tras. W Budapeszcie lądowały polskie samoloty uda­ jące się z Warszawy do Sofii, Belgradu, Buka­ resztu i Aten. Gdy Janotta podkołował pod dworzec, za­ uważył wśród kilkunastu stojących na płycie samolotów polskiego Iła-14. Wyleciał on rano z Warszawy i za pół godziny miał startować do Bukaresztu. Start Janotty do Warszawy był wyznaczony za godzinę. Pasażerami zajął się przedstawiciel Lotu, a załoga Janotty udała się do kawiarni, gdzie zastała drugą polską załogę kapitana Krawczyka. Irena z Pawełkiem jechali w kierunku lot­ niska aleją Żwirki i Wigury. Aleja była wąska, miała tylko jedną jezdnię. Ale już przystępo­ wano do prac nad poszerzeniem i modernizacją tej reprezentacyjnej trasy. Irena oczyma wy­ obraźni widziała szeroką wyasfaltowaną, dwu­ pasmową aleję, obramowaną trawnikami, pro­ wadzącą do nowoczesnego portu lotniczego. Na razie jednak nie było ani tej alei, ani por­ tu. W miejscu, gdzie miał stanąć duży dworzec lotniczy, wyrastała z ziemi plątanina stalowych członów, powiązanych kratownicami. Robotni­ cy w maskach ochronnych na^ twarzach ope^ rowali spawarkami, łącząc poszczególne ele­ menty. Koparki pracowicie ryły ziemię wrzu­ cając urobek do olbrzymich, pojemnych wy­ wrotek. Panował tu ruch i hałas, odgłosy silni­ ków sprzętu budowlanego przeplatały się z na­ woływaniem majstrów i niezbyt cenzuralnymi okrzykami robotników. Obok powstającego dworca stały obdrapane stare baraki — tam mieściło się kierownictwo budowy i tam właśnie skierowała się Irena z Pawełkiem. Na dzisiejszy dzień przewidziana była konferencja koordynacyjna autorów pro­ jektu dworca z jego przyszłymi użytkownika­ mi. A użytkowników tych było wielu. Każdy z nich wnosił swoje uwagi i zastrzeżenia, czę­ sto z sobą kolidujące. Zebranie trwało więc do zmroku. — Odwieźć cię do domu? — zapytał Pawe­ łek po wyjściu z baraku. — Dziękuję. Podrzuć mnie na dworzec. Po­ czekam tam na Zygmunta, ma wrócić z Sofii. Stary lotniczy dworzec — zlepek głównego budynku z licznymi dobudówkami i przybu­ dówkami, barakami i szopami — budził w Ire­ nie sprzeczne uczucia. Jako architekt, patrzała z niechęcią na skupisko pozbawionych estetyki budynków. Jako żona Janotty pilota — czuła do nich pewien sentyment. Tu, w pierwszych latach ich małżeństwa, oczekiwała na powrót Zygmunta z zagranicznych lotów, stąd odlaty­ wali na swe pierwsze urlopy. Z budynkiem tym wreszcie wiązał się jej pierwszy projekt 47

nowego dworca lotniczego. Kiedyś Zygmunt pomógł jej w otrzymaniu zlecenia na projekt przeróbki jednego z baraków. To był początek. Potem projektowała meble i biuro Lotu w jed­ nym z miast wojewódzkich. Zainteresowała się poważnie tymi zagadnieniami. Mąż wystarał się jej o bezpłatne przeloty za granicę, dzięki cze­ mu zapoznała się z budową i urządzeniami szeregu dworców zagranicznych. Gdy zgłosiła się do zespołu opracowującego konkursowy projekt, kierownik chętnie ją przyjął. Zespół y ten otrzymał pierwszą nagrodę. Gdy inni projektanci zwracali przede wszy­ stkim uwagę na zewnętrzny wystrój budynku i wpadali w eklektyzm, tworząc pseudobaroko- we pałace, oni na pierwszy plan wysunęli funkcjonalność i prostotę mającego powstać dworca lotniczego. Irena skierowała się do restauracji dworco­ wej. Było już ciemno. Na lotnisku zapalały się kolejno światła graniczne i pozycyjne. Długie szeregi lamp wytyczały drogi startowe i ma­ nipulacyjne. Irena zajęła miejsce w pustej o tej porze sali. Nie zdążyła jeszcze nic zamó­ wić, gdy przysiadł się do niej Lipicki, który był drugim pilotem Janotty w czasie, gdy • Irena poznała Zygmunta. Początek ich znajomości też był „lotniczy”. Zygmunt przywiózł jej z Anglii paczkę od kuzyna. Potem — miłość od pierwszego wejrzenia i ślub. — Czekasz na Zygmunta? — zapytał Lipicki. — Tak. — Podobnie jak wtedy. Miał na myśli dawne lata. Irena czekała wówczas na powrót Zygmunta z Paryża. Urwa­ ła się wtedy łączność i sprawa wyglądała tra­ gicznie. Ale to było dawno — dziś coś takiego nie mogłoby się wydarzyć. — Pójdę do kontroli ruchu dowiedzieć się, kiedy jest przewidziane lądowanie Zygmun­ ta — zaproponował Lipicki. Irena została sama. Rozejrzała się po sali i zauważyła przy stojącym obok stoliku ich sąsiada z Sadyby, niejakiego Fraforta. Był to niesympatyczny mężczyzna o odstających u- szach i ciemnych, rozbieganych, małych ocz­ kach. Nie cierpieli go razem z Zygmuntem, a Frafort lubił im się narzucać. Widząc, że Irena siedzi sama, podbiegł do niej i całując w rękę paplał: — Dzień dobry, droga sąsiadko. Czeka pani zapewne na męża? Domyślam się. — Tak — mruknęła Irena. — Ja też czekam na kogoś. Naturalnie nie na sławnego pilota, cha! cha! cha! Słyszało się nieraz o sąsiedzie i widziało się w telewizji Ja czekam na znajomego z Wiednia. — Uwaga, uwaga — rozległo się z głośni­ ka — ląduje samolot austriackich linii lotni­ czych z Wiednia do Moskwy. — O, już ląduje. Przepraszam sąsiadkę, ca­ łuję rączki, ukłony dla szanownego małżonka. Frafort zniknął. Po chwili wrócił Lipicki.

■— Zygmunt już wystartował z Budapesztu. Za godzinę powinien być w Warszawie. Dziękuję. Przez duże restauracyjne okno Irena widzia­ ła, jak w świetle reflektorów ustawia się na płycie austriacki Viscount, pomalowany w czer­ wone pasy. Samolot Janotty piął się w górę. W Buda- v peszcie wsiadło dziesięciu pasażerów. Samolot J był więc obciążony do pełnych granic. Na wy­ sokości 1000 metrów zniknęli w chmurach. Spracowane silniki powoli ciągnęły samolot na nakazaną wysokość 3000 metrów. Na 2000 chwyciło ich lekkie oblodzenie. Ale szczęśliwie zniknęło już na 2500 metrów. Zaczęło prze­ świecać słońce. Na wysokości 3000 metrów le­ cieli już nad chmurami. Słońce chyliło się ku zachodowi. W białych wąwozach, na zboczach gór z pary wodnej kładły się głębokie cienie. Każdy lot nad chmurami dostarcza nieporów­ nywalnych z niczym wrażeń. Ma się uczucie, że samolot leci przez bajkową, zaczarowaną krainę. Widoki te są niepowtarzalne. Nie ma bowiem dwóch jednakowych układów chmur, nie ma jednakowych warunków oświetlenia. Spokojnie, majestatycznie sunęli w dogasają­ cym wiosennym słońcu. Tarcza słoneczna po­ woli zaczęła ginąć za horyzontem usłanym chmurami. Zapadał zmrok. Minęli dwie radio- latamie. Na kursie była już Warszawa. Na czystym, bezchmurnym niebie kolejno zapalały się gwiazdy. Lenciak zameldował, że przecho­ dzimy na łączność z kontrolą obszaru Warsza­ wa. Po chwili podał komunikat meteorologicz­ ny. W Warszawie panowały ciężkie warunki atmosferyczne. Pułap chmur — niecałe 300 metrów, deszcz, słaba widzialność. — Czeka nas lądowanie na ślepo — powie­ dział głośno kapitan. Nie było to nic groźnego. Kiedyś przed laty lądowanie na ślepo stanowiło nader zawiły problem. Wszystkie namiary wykonywał na­ ziemny goniometr, przekazując dane na pokład samolotu. Pilot pod dyktando goniometru wy­ konywał poprawki. Wszystko zależało od sprawnej łączności, współpracy radiooperatora z pilotem i opanowania załogi. Manewr do lą­ dowania trwał około 20 minut, a nawet dłu­ żej. Nieraz trzeba go było powtarzać kilka­ krotnie. Nic dziwnego, że często zawodziły nerwy i zdarzały się wypadki. Dziś, na szczęś­ cie, należało to już do przeszłości. Stopniowo ulepszano metody i urządzenia do lądowania na ślepo. Nawet nieco już przestarzały Ił-14 posiadał nowoczesne urządzenia ILS do lądo­ wania na ślepo, a archaiczne goniometry zastą­ piono nowoczesnymi urządzeniami różnych ty­ pów. Od załogi wymagano umiejętności posłu­ giwania się aparaturą i stałego treningu. A tym warunkom polscy piloci doskonale mogli spro­ stać.