ania351

  • Dokumenty1 546
  • Odsłony82 198
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.4 GB
  • Ilość pobrań55 789

Jerzy Jantar - Wilcze legowisko

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :9.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Jerzy Jantar - Wilcze legowisko.pdf

ania351 Dokumenty scan
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 64 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 3 lata temu

Dziękuję :)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 107 stron)

J E R Z Y J ANT ARm m m m m i i H IY B J E H t / l TX0113 I.WKSNT S4ARS01 14SLK0V m c o m ,

/9\ W Y D A W N I C T W O P O J E Z I E R Z E J E R Z Y J A N T A R WILCZE LEGOWISKO W y d a n i e III Pojezierze O l s z t y n 1973

R o z d z i a ł K O N F R O N T A C J E NAPISAŁ JÓZEF LEWANDOWICZ P R O J E K T O K Ł A D K I M IE C Z Y S Ł A W R O M A Ń C Z U K R E D A K T O R T E C H N IC Z N Y B O H D A N Ł U K A S Z E W IC Z K O R E K T A K R Y S T Y N A E IS E L E Z D J Ę C IA A R C H IW U M I W. K A P U S T O ZAMACH

Czwartek dwudziestego lipca 1944 roku zapowiadał się wyjątkowo upalnie. Berlin wyglądał upiornie. Wzdłuż ulic, rozrytych bombami, sterczały jedynie fasady domów. Ruina odsłaniała ruinę. Po każdym nocnym nalocie powstawały nowe, rozległe przestrzenie, pokryte rumowiskiem gruzów. Mimo to Berlin żył. Przynajm niej żył tam, gdzie przetrwały potężne gmachy rządowe, zaopatrzone w nienaruszalne schrony. Przy Wilhelmstrasse, w częściowo zrujnowanym gmachu kancelarii Rzeszy, urzędowały centralne instancje NSDAP i ministerstwo spraw zagranicznych; naprzeciwko bez specjalnych zakłóceń działało ministerstwo propagandy; przy Prinz-A lbrechtstrasse uparcie obracała się mordercza machina głównego urzędu bezpieczeństwa Rzeszy i sztabu SS; zaś przy Bendlerstrasse, pod opieką umundurowanych strażników, w pełni pracowało naczelne dowództwo wojsk lądowych — OKH. W OKH pozornie nie przejmowano się ani wojną, ani fa­ lą gorąca. Oficerowie sztabowi załatwiali telefony, opra­ cowywali dyspozycje i rozkazy. Rzędy maszynistek w sza­ rych nakrochmalonych bluzkach siedziały wyprostowane przed swymi maszynami. Na każdym piętrze potężnego czteropiętrowego gmachu widniał ten sam obraz porządku i gotowości działania. Machina OKH była imponująca. Tutaj zbierano i roz­ szyfrowywano wiadomości z poszczególnych frontów, a na­ stępnie po opracowaniu przekazywano m ateriały do głów- 7

nej kwatery Hitlera. Stamtąd nadchodziły wskazówki, któ­ re z kolei na Bendlerstrasse przybierały kształty konkret­ nych poleceń i rozkazów przekazywanych już bezpośred­ nio na pola walki. Osiemset linii telefonicznych, nie licząc dalekopisów, radia i telegrafu, zapewniało łączność z wszy­ stkimi terenami działań wojennych, rozrzuconymi nieomal po całej Europie. W jednym z licznych gabinetów tego gmachu rozpoczął codzienne urzędowanie generał Fromm, dowódca armii re­ zerwowej. Jak zwykle zaczął od zbadania nie cierpiącej zwłoki prośby naczelnego dowództwa Wehrmachtu o nową dostawę wojska na front wschodni. Przełamanie frontu na odcinku grupy armii „Środek”, w wyniku czego Rosjanie przekroczyli granicę Polski, zbliżając się do Lublina i rejonu Warszawy, zmuszało do wysłania wojsk rezerwo­ wych. Przez chwilę oderwał się od dokumentów i wyjrzał przez okno. Dochodziła dziewiąta. Słońce bezlitośnie obnażało kalectwa Berlina. Na pierwszym planie grupa robotników przymusowych z napisami „Ost” na piersiach pod kierow­ nictwem straży pożarnej usuwała gruz z jezdni i chodni­ ków. Nieco dalej oddział kilkunastoletnich wyrostków w mundurach obrony przeciwlotniczej przywracał porządek na stanowisku bojowym swojej baterii. Generał wrócił do ciężkiego mahoniowego biurka, przy którym sprędził już wiele miesięcy. Jego uwaga skupiła się ponownie na dokumencie — planie ruchu wojsk, którego oryginał powinien w tej chwili dotrzeć do kwatery głównej. Nie był pewny, czy H itler i Keitel * wyrażą zgo­ dę na jego propozycje. Przeważnie działo się inaczej i plan wracał na Bendlerstrasse w zupełnie zmienionej postaci. Tym razem Fromm jednak pragnął dobitnie wyrazić swoje racje i posłał do kwatery głównej swego szefa sztabu, pułkownika Stauffenberga, aby to zreferował. Stauffenberg * Szef naczelnego dowództwa Wehrmachtu. 8 Gmach naczelnego dowództwa armii lądowej przy Bendlerstrasse w Berlinie — centrala spisku generalskiego powinien tam dotrzeć bez przeszkód, gdyż w dzień obszar powietrzny nad Rzeszą był zupełnie bezpieczny. Generał nacisnął dzwonek. Wszedł adiutant. — Proszę generała Olbrichta — rzekł Fromm. Generał Olbricht, zastępca Fromma, sprawiał wrażenie zmęczonego i zarazem podekscytowanego. Były to objawy, które Fromm rzadko zauważał u tego sumiennego i ener­ gicznego sztabowca. Przyjrzał się więc mu uważnie i bez słowa nalał dwa kieliszki koniaku. — Czy coś się stało? — zapytał. — Nie — szybko odpowiedział Olbricht. — Nic szcze­ gólnego. Tylko że nie mam jeszcze wiadomości od Stauffen­ berga. Powinien już być na miejscu... — Generale — uśmiechnął się Fromm. — Od kiedy pan się tak nim przejmuje! Leci tam przecież nie pierwszy raz. Nim Olbricht zdążył odpowiedzieć, ponownie wszedł adiutant. 9

— Radiogram z Rastenburga * — zameldował służbiście, Fromm odebrał naklejoną na kartce taśmę, przeczytał i uśmiechnął się znowu. — Od Stauffenberga. Przybył już do kwatery. Prawdopodobnie pije teraz herbatę ze swoimi znajomymi. Mówiłem, że nie ma powodu do zmartwień. Olbricht nic odpowiedział. Szybkim ruchem wypił kieli­ szek, który dotąd bezwiednie trzym ał w dłoni i chusteczką otarł nagle występujący na całej twarzy pot. — Ależ upał dziś —- rzekł. — A jest dopiero wpół do jedenastej! Czarna teczka Kilka godzin wcześniej, o szóstej rano, przed willę, poło­ żoną nad pięknym jeziorem Wannsee, ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców Berlina, zajechał czarny merce­ des z wojskową tablicą rejestracyjną. Na krótki sygnał klaksonu willę opuścił wysoki, barczysty pułkownik o re­ gularnych rysach twarzy, zeszpeconej wszakże czarną opa­ ską na lewym oku i ropiejącymi jeszcze tu i ówdzie rana­ mi. Z samochodu wyskoczył młody, energiczny porucznik, zasalutował i służbiście otworzył drzwi limuzyny. Puł­ kownik uścisnął mu lewą ręka dłoń, osunął^ się ciężko na tylne siedzenie, kładąc sobie na kolanach grubą czarną teczkę. Mercedes ruszył na południe, klucząc bocznymi ulicami, Wolnymi od zwalonych murów i zwęglonych belek, które tarasowały bezpośredni przejazd przez dzielnice Schone- berg i Tempelhof. W samochodzie panowało milczenie. Po­ rucznik kilkakrotnie niespokojnie spoglądał na siedzącego z tyłu pułkownika, którego zacięte usta i nieobecny jakby wzrok nie wyrażały niczego poza twardym postanowieniem. * Niemiecka nazwa Kętrzyna. to — Zbliżamy się do lotniska — oznajmił lakonicznie kie­ rowca. Pułkownik jakby się ożywił. — Już Rangsdorf? — za­ pytał zdziwiony. Była godzina siódma. Mercedes wtoczył się na płytę, na której właśnie rozgrzewały się silniki dwumotorowej ma­ szyny typu IJeinkel 111. — Pułkownik Stauffenberg? — zapytał oficer dyżurny. — Tak jest, kapitanie — odrzekł pułkownik i wskazując na porucznika, dodał: — To mój adiutant, porucznik von Haeften, leci ze mną. — W porządku — powiedział lotnik. — Proszę do sa­ molotu. Stauffenberg oddał teczkę adiutantowi. Z pomocą pilota niezgrabnie wdrapał się do wnętrza samolotu. Po chwili motory zawyły głośniej i He 111 potoczył się po pasie startowym. Stąd, z góry, świat wyglądał spokojnie i kolorowo. Rów­ ny warkot silników i jednostajnie błyszczące kręgi, kre­ ślone w słońcu przez szybko obracające się śmigła, podkre­ ślały jakby wrażenie pokoju. Napięcie, jakie jeszcze przed kilkoma m inutami malowało się na twarzy Stauffenberga, powoli ustępowało. Haeften wyciągnął ze swojej torby ka­ napki. Pułkownik przecząco pokręcił głową, powolnym ru ­ chem odstawił teczkę i jął lewą ręką pocierać kikut pra­ wego ramienia, do którego przymocowano sztuczną dłoń z giętkiego metalu. Lot trw ał ponad dwie godziny. Potem silniki samolotu zmniejszyły obroty. Na dole mignęło błyszczące pasmo linii kolejowej, zabudowania jakiegoś miasteczka z zamkiem i potężnym kościołem obronnym, wreszcie pojawiła się du­ ża, równa i zielona płyta polowego lotniska. Samolot do­ tknął m urawy i podskakując kilka razy z ostrym warkotem podkołował do hangaru, gdzie stało jeszcze kilka maszyn tego samego typu. Haeften znów obejrzał się na Stauffen- 11

berga. Chwilowe odprężenie minęło, wróciło dawne napię­ cie i wyraz zaostrzonej czujności w oku pułkownika. Samochód, przysłany z naczelnego dowództwa W ehr­ machtu, już czekał. Po chwili toczył się z górki wąską beto­ nową drogą, specjalnie zbudowaną dla dojazdu do lotniska. Kilometr dalej przeskoczył asfaltową szosę, prowadzącą z Kętrzyna i znikł w przylegającym lcsie. Jechał teraz wśród gęstwiny drzew, mieszaniny sosen i dębów, poprze- . tykanej krzakami leszczyny. Przed szlabanem „Wachę Siid”. czyli posterunkiem połud­ niowym, samochód zatrzymał się. Z baraku wartowni wy­ szło dwóch podoficerów z opaskami „Leibstandarte Adolf H itler” na rękawach. Znali oni dobrze pułkownika, który już po raz trzeci w ciągu tygodnia ze swoją czarną teczką przybywał do kwatery. Pomimo to sprawdzenie przepustek zajęło im kilkanaście minut. Ostatecznie jednak samochód ruszył dalej krętą drogą przez las, gdzie wśród drzew ginęły wypielęgnowane ścieżki i migały szare pudła betonowych bunkrów. Na parkingu przed strefą bezpieczeństwa „I”, w samym centrum kwatery, oczekiwał adiutant komendanta obiektu, rotm istrz von Mollendorf. Powitał on serdecznie obu przy­ byłych i zaprowadził do pobliskiej herbaciarni. Stauffcn- berg spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po dziesiątej, a więc miał jeszcze ponad dwie godziny do rozpoczęcia na­ rady. Przysłuchiwał się nieuważnie paplaninie Mdllendorfa, który opowiadał o najnowszych plotkach z kwatery, między innymi o mającej nastąpić wizycie Mussoliniego. — Rotmistrzu — rzekł wreszcie. — Muszę się jeszcze przed rozpoczęciem narady spotkać z generałem Fellgicbe- lem. Mam z nim do omówienia pewne szczegóły z zakresu łączności. — Ależ proszę, panie pułkowniku! Generał jest u siebie. Byłem tam przed chwilą, w jego wspaniałej centrali. To jest naprawdę imponujące! Tyle aparatów, tyle przewodów, bezpośrednie połączenie ze wszystkimi frontami! 12 Stauffenberg wstał, a wraz z nim podnieśli się Haeften i Mollendorf. Bunkier szefa łączności W ehrmachtu znajdo­ wał się na południe od szosy, przecinającej wpół teren kwatery. W obszernym pomieszczeniu z dużymi, ujętymi w żelazne framugi oknami, siedziało pod bocznymi ściana­ mi kilkudziesięciu oficerów łączności. Każdy dysponował odrębną centralką telefoniczną, z której bez przerwy roz­ legały się sygnały anonsowanych rozmów. Było tu gwarno. Gdy pułkownik wszedł i miarowym krokiem przemierzył środek wyłożony grubym, szerokim dywanem, nikt z dy­ żurujących przy aparatach łącznościowców nie zwrócił na przybyszów najmniejszej uwagi. — Witam, mój drogi przyjacielu! Fellgiebel wstał zza biurka i prawie wylewnie przywitał się z pułkownikiem. — Mam ważne wieści — zaczął Stauffenberg. Fellgiebel niespokojnie obejrzał się na stojącego dyskretnie pod drzwiami porucznika Haeftena. Ten uczynił gest, jakby chciał opuścić pomieszczenie, ale Stauffenberg go powstrzy­ mał. — Jest moim zaufanym przyjacielem — rzekł. — To proszę usiąść. Jakie to są te „ważne wieści”? — zapytał Fellgiebel. — „Ćwiczenie” odbędzie się dziśiaj — cichym lecz sta­ nowczym głosem powiedział pułkownik. Fellgiebel usiadł. Jego twarz jakby zszarzała w słabym oświetleniu bunkra. — Dzisiaj! — powtórzył machinalnie. — Tak! Właśnie dziś, nieodwołalnie! Himmler ma już wypisane nakazy aresztowania niektórych z nas. Nebe* wi­ dział je u niego na biurku i ostrzegł nas. Nie ma więc czasu do stracenia. W Berlinie wszystko jest przygotowane. A tutaj? * Szef policji kryminalnej, uczestnik spisku. 13

— Tutaj też, to znaczy od dawna już. Muszę wszakże jeszcze sprawdzić! — Generale! To kwestia śmierci i życia. Łączność po „momencie X ’ musi być przerwana! I to na wszystkich li­ niach. Nikt nie może nam pomieszać szyków, gdy wydamy rozkaz „W alkiria”! Pragnę, żeby pan to przyjął w imieniu nas wszystkich. Stauffenberg wyszedł. Gdy przechodził znowu po szero­ kim dywanie, ściskając sztuczną dłonią czarną teczkę, gwar przy aparatach w centrali jakby jeszcze zgęstniał. Docho­ dziła dwunasta. Teczka, przyciśnięta kikutem do prawego boku pułkownika, mimo woli drgnęła. Haeften szybkim ru ­ chem ręki poprawił jej położenie, wreszcie przejął ja sam. Stauffenberg uśmiechnął się kątem ust, otarł zdrową ręką twarz i wziął teczkę z powrotem. Szli .teraz szybko zdecydowanym krokiem. Posterunek, umiejscowiony przy wejściu do strefy „I”, tylko pobieżnie sprawdzał przepustki. Esesmani widzieli .bowiem, jak puł­ kownik przedtem rozmawiał z Móllendorfem, a poza tym zbliżał się koniec ich dyżuru. Jeden z nich odprowadził obu oficerów do bunkra szefa naczelnego dowództwa W ehr­ machtu — feldmarszałka Keitla. Za chwilę przed idącymi wyrosła szara, prostokątna, wysoka budowla z gołego be­ tonu. W niezwykle małym, nieproporcjonalnym do ogromu całej bryły otworze wejściowym stał uzbrojony żołnierz z gwardii przybocznej Hitlera, wypełniając sobą całe w ej­ ście. — Pułkownik Stauffenberg? Marszałek Keitel oczekuje pana! Proszę zaczekać. Dwie butelki koniaku W tej chwili w strefie „I”, jak zresztą we wszystkich strefach bezpieczeństwa na terenie kwatery, rozpoczęła się zmiana warty. Kilku oficerów SS pod nadzorem rotmistrza 14 Móllendorfa dziarskim krokiem rozprowadzało obsadę po­ szczególnych posterunków. Stauffenberg był już na tyle obeznany ze zwyczajami panującymi w „Wilczym szańcu”, że czekał spokojnie, aż się ten ceremoniał skończy. Wiedział bowiem, że w tym momencie każdy niepotrzebny ruch w strefie centralnej wywoła podejrzenia. W przedpokoju marszałka Keitla nie było nikogo prócz adiutanta, który wszedł, żeby zameldować o przybyciu go­ ści z Berlina. Stauffenberg ukradkiem zajrzał do teczki. Leżała tam , mała, płaska, z wystającym nieco przyciskiem zapalnika. Czy mógł polegać na niej, czy nie zawiedzie, jak wówczas, przed czterema miesiącami? Wtedy to, trzynaste­ go kwietnia, Hitler udał się na inspekcję frontu wschod­ niego. Poleciał samolotem, gdyż śpieszyło mu się, a do kwatery grupy armii „Środek” *, znajdującej się w rejonie Smoleńska, był kawał drogi, zagrożonej w dodatku nie­ przerwanymi atakami partyzantów. Dlatego, aczkolwiek niechętnie, wybrał powietrzny środek lokomocji. Spiskowcy, którzy już od dłuższego czasu przygotowy­ wali zamach na Hitlera, postanowili wykorzystać nadarza­ jącą się okazję. W ich imieniu działał generał von Tres- ckow, członek sztabu marszałka von Klugego — dowódcy grupy armii „Środek”. W momencie, gdy pułkownik Brandt — oficer sztabu generalnego i łącznik H itlera.— wsiadł za swoim „wodzem” do samolotu, aby odlecieć z powrotem do kwatery głównej, Tresckow podszedł do niego z niewielką paczką pod pachą. — Pułkowniku — zapytał. — Czy mógłby pan zabrać dwie butelki koniaku dla mego przyjaciela w kwaterze, generała Stieffa? — Oczywiście, z przyjemnością — zgodził się Brandt. W rzeczywistości paczka zawierała bombę zegarową, na­ * Nazwa grupy armii w nomenklaturze niemieckiego sztabu generalnego. 15

stawioną na pól godziny po odlocie samolotu. Bomba była dostatecznie silna, żeby rozłupać samolot na kawałki, mimo że Hitler siedział w odrębnej, opancerzonej kabinie, wypo­ sażonej w automatycznie otwierający się spadochron. Chro­ niło go to przed ewentualnym zestrzeleniem, lecz nie przed takim wybuchem. Konstrukcja bomby była prosta. Wciśnię­ ty zapalnik powodował rozbicie szklanego zbiornika, w któ­ rym znajdował się żrący płyn. Płyn ten rozlewając się prze­ żerał przewód, regulujący wybuch. Bombę skonstruowali angielscy specjaliści od akcji dywersyjnych. Miała ona te zalety, .że była cicha w działaniu i względnie mała. Spis­ kowcy skorzystali z usługi wywiadu wojskowego admirała Canarisa, który zaoferował im kilka takich bomb, zdoby­ tych na angielskich dywersantach. Teraz, pozostając w Smoleńsku, czekali na wynik swojej operacji. Czas mijał, a eskortujące Hitlera samoloty nie meldowały nic o katastrofie. Tresckowa ogarniał coraz więk­ szy niepokój. Po godzinie marszałek von Kluge wezwał do siebie Tresckowa. —- Proszę przeczytać — rzekł jakimś dziwnym tonem. Tresckow wziął do ręki rozszyfrowany już radiogram, w którym donoszono z kwatery, że samolot fiihrera przy­ był do Kętrzyna. Na czole generała wystąpiły krople zim­ nego potu. — Co panu jest, generale? — zapytał Kluge. — Przecież wszystko w porządku. , Tak jest, wszystko w najlepszym porządku — wyją­ kał Tresckow. — Czy mogę odejść? Marszałek skinął głową, jeszcze raz bacznie przyglądając się podwładnemu. Wiedział coś o spiskujących oficerach i zaczął się domyślać, że zorganizowano jakąś akcję. Nie zareagował jednak na dziwne zachowanie się Tresckowa. le n zaś, gdy tylko opuścił gabinet dowódcy, natychmiast połączył się z „Wilczym szańcem”. Poprosił o rozmowę z pułkownikiem Brandtem. 16 — Podróż minęła beż zakłóceń — powiedział pułkow­ nik. — Wprawdzie nie widziałem jeszcze generała Stieffa, lecz proszę się nie martwić, dostarczę mu koniak, gdy tylko go spotkam. — Ależ proszę sobie nie robić zbytniego kłopotu — możliwie najspokojniej odparł generał. Zadzwoniłem, aby poinformować pana, że popełniono omyłkę. Paczka wcale nic była przeznaczona dla generała Stieffa. Miał ją dostać kto inny. Proszę przetrzymać ją do jutra, aż przy­ leci do was pułkownik von Schlabrendorff i przywiezie właściwą. —- Doskonale — zgodził się Brandt. Następnego dnia Schlabrendorff, jeden z wtajemniczo­ nych głównych konspiratorów, istotnie przyleciał samolo­ tem pocztowym do kwatery. Dostarczył on Brandtowi nową paczkę, która rzeczywiście zawierała dwie butelki koniaku. Zaraz potem zamówił przedział w wragonie sypialnym i tam, w absolutnej samotności, począł rozbierać bombę. Okazało się, że żrący płyn istotnie przegryzł przewód, lecz spłonka zawiodła, w rezultacie bomba nie wybuchła. Stauffenberg wiedział, że bomba spoczywająca w jego czarnej teczce jest identyczna w konstrukcji z tamtą, któ­ ra zawiodła w samolocie. Niepokoiło go to trochę, ale trze­ ba było na niej polegać, gdyż była najlepszą z bomb, któ­ rymi grono wtajemniczonych dysponowało w danej chwili. Drzwi gabinetu Keitla otworzyły się bezszelestnie. Adiu­ tant wyprężył się z szacunkiem, przepuszczając krępego, przysadzistego mężczyznę o kanciastej twarzy, ubranego w sztabowy mundur ż długimi butami i szerokimi czerwo­ nymi lampasami na spodniach. Stauffenberg zasalutował, Kcitel odwzajemnił mu się niedbałym podniesieniem ręki i rzekł krótko: — Udajemy się na naradę. Przywiózł pan plan ruchu wojsk? 2 — Wilcze legowisko 17

— Tak jest! — To proszę ze mną. Oficerowie ruszyli wypielęgnowanymi ścieżkami, nikną­ cymi wśród bujnej, aczkolwiek już nieco spłowiałej zieleni. Mijali kolejno poszczególne obiekty strefy „I”: bunkier osobistego adiutanta Hitlera — obersturmbannfiihrera Giinschego, kasyno i herbaciarnię, bunkier szefa kancelarii partyjnej — Bormanna, siedzibę generała Schmundta — szefa urzędu personalnego Wehrmachtu — aż zbliżyli się do bunkra samego wodza. Tu Stauffenberga czekało rozczarowanie. Wokół kręciło się pod czujnym okiem esesmanów mnóstwo robotników z organizacji Todta. Nie mogło być wątpliwości — bunkier znajdował się w remoncie. Narada powinna więc odbyć się w innym miejscu. Istotnie — Keitel nawet nie nbejrzał się i skierował się ku pobliskiej budowli, noszącej w żargonie tutejszym nazwę Lagehausu — czyli domu narad sztabo­ wych. W odróżnieniu od bunkrów Hitlera i Keitla, które w ogóle nie miały okien i przypominały ogromne betono­ we schrony przeciwlotnicze, ten obiekt miał duże, widne okna, był wyścielony drzewem, co czyniło wnętrze bar­ dziej przytulne. W związku z jego prostokątnym płaskim kształtem niektórzy nazywali go po prostu barakiem, choć miał solidne ściany i niemniej solidny dach. Wartownicy spacerujący dookoła budowli na widok m ar­ szałka wyprężyli się i zamarli. Keitel przeszedł bez słowa i dopiero w pustej poczekalni odwrócił się do Stauffenberga. — Narada już się rozpoczęła. Proszę tu czekać Godzina 1242 Stauffenberg szybko otworzył teczkę i małymi obcążkami wcisnął zapalnik zegarowy. Była 1235. Miał teraz dziesięć minut, w tym czasie musiał umieścić bombę, wyjść z po­ mieszczenia i wydostać się z kwatery na lotnisko. H itler l szef nac:el ncqo dowództwa Wehrmachtu Keitel podczas na­ rady sztabowej u; Lagezimmerze, w którym dokonano zamachu Minęła jedna minuta, druga. Usłyszał głos Keitla: — Proszę wejść, pułkowniku! Stauffenberg znikł za drzwiami, Haeften pozostał w po­ czekalni. Wszyscy uczestnicy narady usadowili się wokół ogrom­ nego, dębowego stołu. Na honorowym miejscu siedział Hi­ tler, mając po bokach z jednej strony Keitla, a z drugiej generała Heusingera — szefa oddziału operacyjnego na­ czelnego dowództwa wojsk lądowych. Wejście Stauffenber­ ga przerwało na moment naradę. Referujący sytuację na froncie wschodnim Heusinger zamilkł. Hitler spojrzał py­ tająco na Keitla. Nie poznał Stauffenberga, choć w ostat­ nich tygodniach spotkał się z nim już kilka razy. Keitel, czyniąc ruch w stronę przybysza, przedstawił: — Pułkownik Stauffenberg, szef sztabu armii rezerwowej zreferuje dziś koncepcję użycia dywizji, których organi­ zacja została zakończona. Hitler milcząc wskazał Stauffenbergowi miejsce przy sto- 19

Je i poprosił Heusingera o dalsze szczegóły. W tym czasie pułkownik ostrożnie postawił swoją teczkę pod stołem. Je­ dnocześnie rozejrzał się: niestety, wśród obecnych nie było am Goeringa, ani Himmlera, ani nawet Goebbelsa. Kównież wszędobylski Bormann dziś nie przyszedł na naradę. Doo­ koła stołu siedzieli wyłącznie wojskowi oraz stenografowie. Panie pułkowniku, pilny telefon z Berlina! Stauffenberg skłonił się i wyszedł z pomieszczenia, zo­ stawiając swoją teczkę. M e oglądając się na nikogo, skinął na Haeftena i opuścił gmach. Przyśpieszając kroku obaj oficerowie podążali wprost do parkingu, gdzie oczekiwał ich samochód. Przedtem jednak musieli przejść posterunek przy strefie „I”. Zbliżyli się do niego dokładnie o 1242. W tym samym momencie potężny wybuch wstrząsnął ko­ ronami drzew. W powietrzu koziołkowały framugi okien­ ne i urw ane gałęzie. Zapadło kilka sekund m artwej ciszy. Dopiero potem zewsząd rozległy się krzyki grozy i rozpęta­ ła się niesamowita bieganina; jedynie oficer dyżurny nie stracił głowy i zarządził zamknięcie przejścia strefy „I”. Jednak wartownicy zupełnie zgłupieli i dopiero po upły­ wie dwóch minut pod groźbą pistoletu wrócili do pełnio­ nych funkcji. Właśnie w tym czasie, dokładnie o 1244, Stauffenberg i Haeften przeszli przez posterunek i dotarli do samochodu, Samochód ruszył w kierunku lotniska. Na posterunku „Wachę Sud” zadzwonił telefon. Dyżurny sierżant „Leibstandarte”, Kolbe, sięgnął po słuchawko Właśnie usłyszał słowo alarm, gdy do szlabanu od strony kwatery nadjechał samochód. Siedział w nim jednooki puł­ kownik, kierowca z kwatery i adiutant. Kolbe zasalutował. — Panie pułkowniku! Ogłoszono alarm! M e wolno mi nikogo przepuścić! — M e zawracać głowy! Pilne polecenie od fiihrera! Bę­ dzie pan odpowiadał! — Ależ panie pułkowniku! — Bez tłumaczeń. Proszę zadzwonić do rotmistrza Mól- lendorfa. 20 Pułkownik Claus hrabia Schenlc von Stauffenberg, najakUjwniejszy przy­ wódca spisku — Tak jest! . , , . , Kolbe zniknął w budynku wartowni. Sekundy ciągnęły się nieznośnie. Stauffenberg próbował ukryć zdenerwowa­ nie pod kamiennym wyrazem twarzy, lecz Haeften widział, jak jego lewa ręka konwulsyjnie zamykała się i otwierała. Sierżant Kolbe dziarskim krokiem podszedł do szlabanu, podniósł ciężką żelazną zaporę i znów zasalutował. Droga na lotnisko była wolna. Kilkanaście minut później samolot He 111, oddany btaut- fenbergowi do dyspozycji przez generalnego kw aterm i­ strza — generała Wagnera, gnał po murawie lotniska, bio­ rąc kurs na Berlin. Zegary wskazywały 1313. Inkwizytor O tej porze pociąg specjalny, w którym szef SS - - Hein­ rich Himmler — zdążał do swojej polowej kwatery, poło­ żonej nad jeziorem Mamry, znajdował się już niedaleko 21

Gicrłozy. Minęła właśnie trzynasta, gdy do wagonu sy­ pialnego i przyczepionej doń salonki wtargnął kierowca Himmlera — sturm bannfiihrer Lukas, krzycząc na cały glos: „Zamach na fuhrera! Zamach na fuhrera!”. Himmler zerwał się na równe nogi. Jego policzki, szare i zapadłe, zadrgały pod wpływem nagłego szoku i mocno zaciśniętych szczęk. — Lukas! Natychmiast samochód! — ryknął zupełnie nie- swoim głosem. W drodze do „Wilczego szańca”, trwającej około pół go- c]ziliy. icSo myśli z trudem układały się w logiczną całość. On, i eichsfiihrer SS, szef gestapo i służby bezpieczeństwa wiedział oczywiście o spiskach, rodzących się wśród roz­ goryczonych czy rozczarowanych polityków. Niektórych jak hrabiego Helmutha von Moltkego i kilku jego przy­ jaciół, należących do radykalnych spiskowców, osadził w więzieniu juz na początku roku. O innych, jak Goerdc- lerze czy Becku, gestapo prowadziło drobiazgową doku­ mentację. Pozornie zawsze „wierny Henryk” sam nieraz przemyśliwał o przejęciu władzy Z rąk Hitlera i nie gar­ dził kontaktami z konspiratorami — utrzymywanymi oczy­ wiście w głębokiej tajemnicy. W pewnym sensie nawet zmusił ich do działania, wykładając demonstracyjnie na swoim biurku nakaz aresztowania Goerdelera. Jednak zamach na Hitlera, przeprowadzony w dodatku tam, gdzie wódz czuł się absolutnie bezpiecznie — to przekraczało wszystko, co Himmler wiedział o spiskowcach. Kersten — zawołał do swego przybocznego lekarza, przybyłego wraz z nim do „Wilczego szańca”. — Idę teraz do fuhrera. Wiem, że nadeszła moja godzina! Wytępię całe to reakcyjne legowisko. Już wydałem rozkazy, żeby aresz­ tować wszystkich tych przeklętych zdrajców. Kersten, który należał do grupy funkcjonariuszy SS pragnących ze względu na własne korzyści, aby ich czar­ ny wódz zastąpił brunatnego Hitlera, wyraził pewne po- 22 Lagcztmmer po tam ac'1'* wątpiewanie, czy ocalenie Hitlera istotnie jest dobrodziej­ stwem dla narodu niemieckiego. Himmler wpadł we wście­ kłość: — Co pan tam powiedział, Kersten? Czy rzeczywiście takie jest. pańskie przekonanie? Nie wolno tak myśleć, a jeszcze bardziej nie wolno o tym mówić. Opatrzność, ratując fuhrera, dała nam kolejny znak. Fiihrer żyje, on jest nienaruszalny. Jest wolą opatrzności, żeby pozostał wśród nas, żeby poprowadził wojnę do zwycięskiego końca! O wpół do drugiej Himmler dotarł do kw atery i wy­ lewnie gratulował półprzytomnemu Hitlerowi szczęśliwego ocalenia. Widok rozbitego lagehausu ze zniszczonym kompletnie wyposażeniem, z częściowo wywalonymi ścia­ nami i wyrwanymi okiennicami, wypełnionego kupą gru­ zów, spod których esesmani dopiero co wyciągnęli trupy czterech uczestników narady — umocnił go w przekona- 23

niu, że opatrzność znowu czuwała nad jego „wielkim wo­ dzem”. ' Od tego momentu Himmler nie opuścił swego boga, póki nie otrzymał wszelkich pełnomocnictw. Wzburzony mel­ dunkami o szerokim zasięgu spisku H itler wreszcie pod­ pisał mu upragnioną nominację na dowódcę armii rezer­ wowej. Podpisałby wszystko, co gwarantowało mu znisz­ czenie spiskowców. Z pianą na ustach grzmiał: — Niech pan rozstrzela każdego, kto stawia opór, słyszy pan? Wszystko jedno, kto to jest... Idzie o los całego na­ rodu... Niech pan będzie bezlitosny... Szef SS trzasnął obcasami: — Mein ftihrer! Może pan na mnie polegać! Jak burza wpadł do pomieszczenia na­ dal przerażonych esesmanów: — Dlaczego nic się nie dzieje, dlaczego nikt nie prowadzi śledztwa? Proszę mnie natych­ miast połączyć z Berlinem! H err Reichsfiihrer! * — odezwał się stojący nie opo­ dal młody sturmbannfiihrer. — Nie można uzyskać żadne­ go połączenia. Wszystkie linie są nieczynne. Co? krzyknął Himmler. — Czy w centrali też wy­ buchła bomba? — Nie! To rozkaz generała Fellgiebela, szefa łączności OKW. — padła odpowiedź. — Proszę go natychmiast aresztować! Esesmani spojrzeli na siebie. Aresztować wysokiego do­ wódcę wojskowego? Bez zgody szefa naczelnego do­ wództwa? Himmler dostrzegł wahanie swojej gwardii. — Pułkowni­ ku Streve! Jest pan komendantem kwatery. W imieniu fuhrera daję panu rozkaz aresztowania generała Fellgie­ bela i natychmiastowego nawiązania łączności z Berlinem! Esesmani chwycili za broń i ruszyli w kierunku cen­ trali. W tym momencie zadzwonił telefon. Himmler pod­ niósł słuchawkę. Odezwała się centrala głównego urzędu * Oficjalny tytuł Himmlera jako dowódcy SS. 24 bezpieczeństwa Rzeszy. Zdumiony szef SS mc wierzył włas­ nym uszom. — Proszę z szefem gestapo — rzekł krótko. - Słucham, Muller — odezwał się głos. — Został popełniony zamach na fuhrera. Fiihrer jednak żyje. Proszę natychmiast przysłać do kwatery kilku fa­ chowców z policji kryminalnej do wyjaśnienia okolicz­ ności zamachu. Od tej chwili sam przejmę śledztwo. Himmler przypomniał sobie o grupie robotników z Orga- nisation Todt, którzy remontowali bunkier Hitlera W pierwszym momencie podejrżenie skierowało się prze­ ciwko nim. Jednak dowodca warty przy lagehausie sta­ nowczo zaprzeczył, jakoby ktokolwiek z tej grupy zbliżył się do obiektu choćby na odległość pięćdziesięciu metrów Istotnie, było to raczej nieprawdopodobne, gdyż nawet w zamieszaniu, po wybuchu bomby, patrole nadal pełniły swoją służbę. — Herr Ileichsfuhrer! Himmler, oglądający jeszcze raz uszkodzone wnętrze, obejrzał się. Przed nim stał sierżant ze służby łączności. — Melduję posłusznie, że mam pewne podejrzenie. W mo­ mencie wybuchu dyżurowałem przy telefonach w lage­ hausie. Widziałem; jak kilka minut przed eksplozją po­ kój narad opuścił w pośpiechu pułkownik von Slauffen berg. Wyjrzałem za nim. Wraz ze swoim adiutantem zmie­ rzał wprost na parking. Potem wybuchła bomba. Himler zastanowił się. Stauffenborg? Znał go bliżej wprawdzie dopiero cd miesiąca, ale ranny i obsypany orderami oficer sztabowy wydawał mu się swoim czło­ wiekiem. Podczas narady odbytej w połowie czerwca, on Himmler, własnoręcznie pomógł inwalidzie włożyć płaszcz i przez kilkaset metrów niósł jego czarną, ciężką teczkę A później, właściwie przed kilku dniami, gdy Guderian * * General niemiecki, mianowany po zamachu szefem sztabu wojsk lądowych. 25

zasugerował, żeby obsadzie sztab generalny doświadczo­ nymi oficerami frontowymi, sam był gotów poprzeć kan­ dydaturę Stauffenberga na szefa sztabu generalnego wojsk lądowych. A więc Stauffenberg? To raczej niemożliwe. Na wszelki wypadek Himmler postanowił jednak sprawdzić okolicz­ ności nagłego wyjazdu pułkownika. Jeszcze raz połączy! się z głównym urzędem bezpieczeństwa Rzeszy, prosząc szefa tego urzędu — Kaltenbrunnera, o roztoczenie dy­ skretnej „opieki” nad Stauffenbergiem, gdy ten przy­ będzie do Berlina. Osobiście także udał się do stolicy, gdyż stamtąd zaczęły nadchodzić niepokojące wieści. Bcndlerstrasse , W momencie, gdy generał Olbricht opuścił gabinet do­ wódcy armi rezerwowej, inny członek sprzysiężenia z krę­ gu cywilnych spiskowców, Hans Bernd Gisevius, poinfor­ mował o przewidywanym zamachu również wtajemniczo­ nego w spisek prezydenta policji w Berlinie — hrabiego Helldorfa. W tym samym czasie wiadomość o tym dotarła do wojskowego komendanta miasta — generała von Ha- sego. Ten ostatni natychmiast połączył się z Helldorfem, prosząc o przysłanie mu dziesięciu urzędników policji, dobrze obeznanych z położeniem poszczególnych mini­ sterstw w Berlinie. Tymczasem w gabinecie generała Olbrichta zebrali się inni spiskowcy, wśród których był także hrabia Schwerin- -Schwanenfeld, generał Hoepner oraz brat zamachowca — Berthold von Stauffenberg. Panowała atmosfera ogólnego podniecenia i niepewności. Jeszcze o godzinie drugiej Gi- sevius próbował połączyć się z urzędem kryminalnym Rzeszy, żeby od szefa tego urzędu — A rtura Nebego, do­ wiedzieć się czegoś o przebiegu akcji w kwaterze. Bez rezultatu — stan niepewności trwał. 26 Dochodziła piętnasta. Nikt już nic nie mówił. W ołowia­ ną ciszę wdarł się nagle dzwonek telefonu. Olbricht pod­ niósł słuchawkę. Wśród obecnych powstało nerwowe po­ ruszenie. — Mówi generał Thiele — odezwał się głos. — Miałem viadomość od generała Fellgiebela, że w kwaterze głów­ nej wybuchła bomba. Kilka osób zginęło... — Wywołać „W alkirię”? — zwrócił się do Hoepnera Jlbricht. — Nie mamy żadnej pewności. Nie chciałbym, abyśmy znowu urządzili bezpodstawny alarm, jak przed kilkoma dniami. Ledwie się z tego wykaraskaliśmy... Trzeba jesz­ cze poczekać. Takie jest moje zdanie, panowie! Samolot He 111 ze Stauffenbergiem na pokładzie zniżał się do lądowania. Haeften spojrzał na zegarek. Od czasu wybuchu bomby minęły niespełna trzy godziny. Najdłuższe w jego życiu. Stauffenberg, który przez długi czas spra­ wiał wrażenie, jakby drzemał, ożywił się. — Haeften! Zaraz po wylądowaniu wyskoczy pan do telefonu i poda Olbrichtowi, że Hitler nie żyje. Rozumie pan? Powie pan, że jestem tego pewny. Sam widziałem, jak jego ciało wyleciało przez okno lagehausu. — Tak jest! Samolot już wykołował, a czarny mercedes, którym ra­ no przybyli na lotnisko, powoli zbliżał się- do szarego kadłuba Heinkla. Stauffenberg wsiadł i popatrzył za Haef- tenem, który pobiegł do telefonu. Po kilku minutach adiu­ tant wrócił. — W porządku! — zameldował krótko. Na Bendlerstrasse generał Olbricht wszedł do gabinetu generała Fromma. — Panie generale — rzekł zdyszany. — W kwaterze 27

głównej zdarzył się zamach na życie Hitlera. Fiihrcr nie żyje. Musimy rozpocząć operację „W alkiria”. — Skąd otrzymał pan wiadomość o śmierci fuhrera? — zapytał Fromm. — Telefonicznie, od Stauffenberga i Fellgiebela. Fromm zawahał się. — Nie mogę wydać rozkazów woj­ skowych jedynie na podstawie tego, co nieoficjalnie mówi jeden pułkownik i generał. Będę musiał osobiście zadzwo­ nić do kwatery. Olbricht powiedział więc szybko: — Nie uzyska pan po­ łączenia. Wszystkie linie telefoniczne do kw atery zostały zablokowane. ■— Skąd pan o tym wie? Zaraz zobaczymy... Fromm zdecydowanie podniósł słuchawkę i poprosił o po­ łączenie z Kętrzynem. Olbricht niespokojnie obserwował poczynania swego szefa. Dzwonek telefonu rozległ się dosłownie po kilku sekundach. Fromm i Olbricht jedno­ cześnie podnieśli podłączone podwójnie słuchawki. — Tu Keitel — odezwał się znajomy’głos. Fromm poprawił się w fotelu i spojrzał na Olbrichta. — Panie marszałku, tu w Berlinie rozeszła się pogłoska o za­ machu na życie fuhrera. — To prawda — odrzekł Keitel. — Zamach się nie udał. Fiihrer żyje, został jedynie lekko ranny. Gdzie jest puł­ kownik von Stauffenberg? — Nie powrócił jeszcze z kwatery — stwierdził Fromm. Dowódca armii rezerwowej odłożył mikrotelefon i zwró­ cił się do Olbrichta: — Jak pan widzi, pańskie informacje nie są ścisłe. Olbricht, który zbladł na dźwięk głosu Keitla, odzyskał pewność siebie. — Keitel kłamie, jak zwykle — odrzekł hardo i wyszedł z gabinetu. Przed drzwiami oczekiwał go przewidziany przez spiskowców na nowego szefa państwa generał-pułkownik w stanie spoczynku Ludwig Beck w otoczeniu kilkunastu innych wtajemniczonych, zwoła­ nych w tym czasie na Bendlerstrasse. 28 — No i...? — zapytał Beck. — Fromm rozmawiał z Keitlem. Twierdził on, że Hitler jest tylko ranny, lecz jestem pewny, że to zwykłe kłam­ stwo. Von Stauffenberg był absolutnie pewny tego, co mó­ wił. Zadzwonię do Helldorfa i powiem mu, aby policja podporządkowała się rozkazom armii. Beck, który w owej chwili powinien był zareagować, nic nie odpowiedział. Nastąpiła rozmowa z Helldorfem, pre­ zydentem policji. — Cieszę się bardzo, że pan dzwoni, generale — odezwał się Helldorf do Olbrichta. — Właśnie rozmawiałem z ofi­ cerem, którego pan mi przysłał. Powiedział, że przyszedł uzgodnić podział funkcji dla policji i wojska z chwilą za­ jęcia Berlina. Mówiąc prawdę, jestem wyprowadzony z równowagi. Spodziewałem się, że przyniesie mi konkretne instrukcje, ale wszystko, co miał ze sobą, to stary plan miasta z 1942 roku, sporządzony na długo przed nalotami bombowymi. Są tam całe bloki budynków i ulice, które od dawna nie istnieją. Wiele urzędów przenosiło się już kilkakrotnie z jednego miejsca na drugie. Wszystko musi­ my planować na nowo, według własnych, bardzo niedo­ kładnych szkiców. Wysłałem tego oficera z powrotem do pana, z moimi własnymi propozycjami. Powiedział, że nie ma własnego samochodu i wróci metrem. Bardzo się oba­ wiam, że całość przygotowań zostawimy na los szczęścia. Olbricht starał się zachować zimną krew. — Niech pan nie traci głowy. Proszę porozumieć się ze swoimi podwład­ nymi i dowiedzieć się, czy policja otrzymała już gdziekol­ wiek dyspozycje od armii. W tym momencie wtrącił się Beck, przerywając rozmo­ wę: — Czy jest pan pewny, że nie ma wątpliwości co do śmiercpfiihrera? Olbricht odwrócił się i rzekł z gwałtownością, mającą zapewne ostatecznie przekonać wszystkich obecnych: — Żadnych wątpliwości! I mówię panu, że Keitel kłamał! — To wszystko prawda — powiedział Beck. — Ale 29

Fromm odmawia rozpoczęcia operacji „W alkiria”. C o __ według pańskiego zdania. — powinniśmy zrobić? Zapanowało milczenie. Herbatka Już wczesnym rankiem zawiadowcy stacji na trasie ko­ lejowej wiodącej z Opola przez Częstochowę i Warszawę do Prus Wschodnich otrzymali polecenie zachowania szcze­ gólnej czujności. O przyczynie tej niezwykłej ostrożności dowiedzieli się wszakże dopiero krótko przed faktem. Nie­ mieckie władze wojskowe nakazały wstrzymać ruch na bocznicach, otworzyć linie przelotowe i zameldować na­ tychmiast o przejeździe pociągu specjalnego. Również zawiadowca stacji w Rastenburgu, przyzwycza­ jony zresztą od lat do dziwnych rzeczy, został uprzedzony o tym pociągu. Wiadomość otrzymał w południe i poczyni! odpowiednie przygotowania. Jakież jednak było jego zdzi­ wienie, gdy kilka minut przed nadejściem awizowanego już składu przed budynek stacyjny zajechał samochód woj­ skowy, z którego wyskoczył oficer SS i kilku żołnierzy z naszywkami „Leibstandarte” na rękawach. Cala ekipa natychmiast skierowała się do pomieszczenia dyżurnego ruchu. — Czy otrzymał pan wiadomość o pociągu specjal­ nym? — zapytał oficer, nie bawiąc się w ceregiele przy­ witania. — Tak! — odrzekł zaskoczony dyżurny. — Wszystko przygotowane do jego przejazdu. Zwrotnice nastawione, sygnał w górze. — Proszę zamknąć sygnał. Pociąg musi zatrzymać się na stacji! Głos oficera nie dopuszczał sprzeciwu. — Ależ... — wyjąkał dyżurny. 30 — Bez dyskusji! Proszę zamknąć sygnał! Dyżurny przesunął dźwignię sygnału, nadal nic pojmu­ jąc niczego. — Czy są jakieś wagony na bocznicach? — znowu za­ pytał oficer. — Nie, bocznice są wolne. — To dobrze. W tym momencie rozległ się gwizd lokomotywy i krótki skład pociągu, złożony z parowozu i dwóch wagonów sy­ pialnych, z impetem wtoczył się na stację.-Nie zwalniając tempa przemknął koło budynku stacyjnego. Dopiero za peronami nagle zazgrzytały hamulce. Maszynista, przyzwy­ czajony, że tym razem wszędzie ma otwartą drogę, dopiero teraz dostrzegł zamknięty sygnał. Pociąg stanął, wreszcie jął cofać się do peronu, po którym prawie biegiem podążała grupa esesmanów z gwardii przybocznej Hitlera. W oknach pociągu pojawiły się zaniepokojone twarze oficerów, a je­ den z nich, widocznie komendant pociągu, wyskoczył na peron. Niespodziewani przybysze z „Leibstandarte” zatrzy­ mali się w przyzwoitej odległości od końca pociągu, ocze­ kując nadejścia komendanta eskorty. Obaj oficerowie w y­ mienili pozdrowienia, przedstawili się i odeszli na bok, gdzie przeprowadzili krótką, gwałtowną rozmowę. W rezultacie nieproszeni goście dyżurnego ruchu podzielili się. Oficer wsiadł do pociągu, podoficer i żołnierze wrócili do na­ stawni. Pociąg specjalny począł cofać się jeszcze dalej, na boczny tor. Tu zatrzymał się, obstawiony i ściśle pilnowany przez uzbrojonych żołnierzy eskorty. W salonie siedział samotnie krępy i łysy mężczyzna, ubrany w długie buty, spodnie-bryczesy i mocno ściśnięty pasem m undur włoskiej armii. Na jego twarzy malowało się jedynie ogromne znużenie, a w oczach czaiła się tylko pustka i beznadziejność. Zastanawiał się właśnie, co byłoby dla niego lepsze, zwycięstwo czy klęska Niemiec w tej woj­ nie, choć zdawał sobie sprawę, że właściwie nie ma już wy- 31

boru, że pod pozorem honorowego gościa jest praktycznie jeńcem Hitlera. Był to Benito Mussolini, wieloletni dyktator Włoch, naj­ bliższy partner wodza brunatnej Rzeszy, w danej chwili jednak już tylko marionetkowy — z łaski Niemców, któ­ rzy wydobyli go z aresztu własnych ziomków — władca Lombardii i kilku innych północnych prowincji włosiach. Jego sny o wielkim imperium italskim rozpadły się jak przysłowiowy domek z kart. Stolica kraju — Rzym — już od miesiąca znajdowała się w rękach aliantów, podobnie jak Sycylia i całe południowe Włochy. Armia włoska, po podpisaniu kapitulacji przez marszałka Badoglio, została rozbrojona i internowana w niemieckich obozach. Jem u — ongiś wszechmocnemu dyktatorowi — zostały tylko nielicz­ ne oddziały „czarnych koszul”. Jadąc teraz do swego pro­ tektora właściwie miał tylko jedno pragnienie, o którym mówił Skorzeny’emu * w momencie oswobodzenia z hotelu Gran Sasso: „Moja kariera polityczna jest skończona. Do­ kąd więc mam jechać, jeżeli nie do mego domu w Rocca delle Caminate? Chcę pozostać tam i być zapomniany”. Nie pozwolono mu jednak na to. Zamiast do domu, za­ wieziono go do Austrii, a stam tąd do Hitlera. Było mu już wszystko obojętne, tak samo jak to całe zamieszanie, po­ wstałe za oknami na małym, prowincjonalnym dworcu. Do­ piero gdy pociąg odstawiono na bocznicę i poczęły rozsta­ wiać się straże, zainteresował się: — Graziani! — zawołał głośno do człowieka z sąsiadują­ cego z salonem przedziału. Stamtąd wysunęli się: aktualny „minister obrony” w ma­ rionetkowym rządzie pólnocnowłoskim oraz przedstawiciel Himmlera przy tym rządzie generał SS Eugeniusz Doll- mann. — Czy wiadomo, z jakiego powodu się zatrzymaliśmy? * Dowódca oddziału SS, który uwolnił Mussoliniego z uwię­ zienia. Himmler i Hitler udają się bezpo­ średnio po zamachu na powitanie Mussoliniego — Duce! — zamiast Grazianiego odpowiedział Doll- mann. — Dokładnie nie wiemy, ale powstały jakieś trudno­ ści na trasie. Powinny one zostać usunięte w ciągu najbliż­ szych kilkunastu minut. Jesteśmy już prawie na miej­ scu. Do odjazdu pociągu minęły jednak prawie dwie godziny. Dopiero około wpół do czwartej po południu warujący przy telefonie esesmani dali znak dyżurnemu ruchu, aby otworzył sygnał. Jednocześnie zwinięto posterunki rozsta­ wione wokół całego składu. Lokomotywa ruszyła. Przed małym dworcem w środku kwatery, schowanym w gęstwinie krzaków, oczekiwał Mussoliniego Hitler. Uparł się bowiem, że powita osobiście swego jeszcze przed kilko­ ma miesiącami potężnego sojusznika. Miał mu dodać otu­ chy, lecz sam potrzebował kilku godzin, żeby doprowadzić się do stanu umożliwiającego przyjmowanie tak znacznego gościa , Hitlerowi zaaplikowano środki uspokajające i opa­ trzono rany. Był to powód, dla którego tak nagle zatrzy­ mano pociąg Mussoliniego na dworcu w Kętrzynie. Teraz 3 — Wilcze legowisko 33

Hitler stał na peronie, oparty o ramię swego adiutanta, z twarzą bladą jak papier, przyglądając się nadjeżdżającej lokomotywie. — Duce! — rzekł, podając zdrową rękę Mussoliniemu. — Jeszcze raz opatrzność uchroniła mnie. Jeszcze raz Niemcy zostały uratowane Mussolini, który dopiero w tym momencie dowiedział się o zamachu, jeszcze bardziej zamknął się w sobie, słuchając płynącego bez przerwy opowiadania Hitlera o jego cudow­ nym ocaleniu. Ożywił się dopiero w momencie, gdy Hitler przyprowadził go do miejsca wybuchu bomby. Lekko po­ chylony naprzód, z wyciągniętym przed siebie — jakby dla obrony — ramieniem, zajrzał do sali, gdzie toczyły się narady. Poszarpany dębowy stół, wywalone okna i rozbite częściowo ściany wywarły na nim niesamowite wrażenie. Po chwili duce odwrócił się raptownie i wyszedł z bu­ dynku. O piątej po południu H itler zaprosił swego gościa na herbatę. Do herbaciarni przybyli wszyscy dygnitarze woj­ skowi i rządowi, obecni w tym czasie na terenie kwatery lub w pobliskich pałacach, gdzie niektórzy, jak na przykład minister spraw zagranicznych, Ribbentrop, urządzili sobie stałe 'Siedziby. Rozmowy toczyły się oczywiście na temat zamachu. — Najważniejsza jest wierność — odezwał się w pewnym momencie Ribbentrop. — A tej brakuje. Szczególnie u ge- neralicji. Gdyby nie to, że nie wykonuje ona tak rozkazów, jak pragnie nasz fiihrer, wojna dawno byłaby wygrana. — Panie ministrze Rzeszy — odparował siedzący po dru­ giej stronie stołu Keitel. — To właśnie generałowie i ofi­ cerowie W ehrmachtu przelewają swoją krew za fiihrera, czego nie można powiedzieć o ludziach z pańskiej insty­ tucji. Tego Ribbentrop nie wytrzymał. — Sądzę — rzekł z prze­ kąsem — że nie obejdzie się bez oczyszczenia naszego kor­ pusu oficerskiego z elementów zdradzieckich i sprzedaj- 34 Mussolini zwiedza miejsce zamachu nych. Takiego oczyszczenia, jak choćby w pamiętnym 1934 roku... Do tego momentu Hitler i Mussolini siedzieli spokojnie, przysłuchując się opowiadaniu marszałka Grazianiego o je­ go wyprawie afrykańskiej, notabene nie najchlubniejszej dla włoskiej armii. Jednak na wzmiankę o krwawej roz­ prawie, dokonanej wobec kierownictwa SA, H itler niespo­ dziewanie zerwał się z krzesła i wybuchł ochrypłym krzy­ kiem, tak jakby dopiero teraz wyzwolił się w nim szok, wywołany eksplozją bomby. .— Tak ■— ryczał. — Właśnie tak. Trzeba zemścić się na zdrajcach. Jeszcze to potrafię. Opatrzność ratując mnie przed chwilą znów wskazała, że jestem wybrany do kształ­ towania losów świata. Dla zdrajców będę bezlitosny, ukarzę ich, również ich żony i dzieci. Wszystkich do obozów koncentracyjnych, wieszać, rozstrzeliwać! Oko za oko, ząb za ząb — oto kara dla tych, co ośmielili się powstać prze­ ciwko boskiej opatrzności. Ten wybuch obelg, przekleństw, gróźb i szaleńczych ge­ 35

stów trwał kilkadziesiąt minut. Niektórzy z obecnych uwa­ żali, ze Hitler oszalał. Z niewzruszonym spokojem zacho­ wało się tylko najbliższe otoczenie Hitlera, dla którego len napad szalu był jednym z wielu. Dlatego w milczeniu słu­ chali Hitlera, który wreszcie z powrotem opadł na krzesło i zamilkł. W tym momencie zadzwonił telefon z Berlina. Hitlerowi podano słuchawkę. Przy aparacie był Goebbels. Z jego slow wynikało, że porządek w Berlinie nie został w pełni przy­ wrócony. Hitler zdenerwował się jeszcze bardziej. — Gdzie jest gestapo? Gdzie oddziały „Grossdeutsch- land”? Dlaczego nic nie robią? Dlaczego nikogo nie areszto­ wano? Trzeba aresztować i rozstrzelać! Tak, na miejscu! Dlaczego Himmler się nie zgłosił? Nie przyleciał jeszcze? Jak długo będzie w podróży! Niech się natychmiast odezwie! Odłożył słuchawkę i sięgając po filiżankę herbaty po­ wiedział półgłosem, ale tak, żeby wszyscy słyszeli: — Za­ czynam wątpić, czy naród niemiecki jest godzien mych wielkich ideałów. Te słowa przerwały milczenie. Wszyscy zaczęli teraz za­ pewniać H itlera o swej wiernoścf. Herbatka przeciągała się. Tymczasem w Berlinie dramat rozwijał się z niesłychaną szybkością. „Walkiria” Przez otwarte okno gabinetu generała Olbrichta na Bend- lerstrasse wdzierało się do wewnątrz parne powietrze. Mil­ czenie trwało nadal. Przerwało je tylko wejście sekretarki Olbrichta, która podała generałowi jakieś papiery do pod­ pisania. Od Fromma również nie było żadnego znaku. Do godziny czwartej nic się nie działo. O czwartej do gabinetu wpadł zdyszany i spocony Stauf- fenberg. Widząc bezczynnie siedzących spiskowców prze­ tarł oczy ze zdumienia. 3G — Jak stoją sprawy? — krzyknął już od progu. — Postanowiliśmy poczekać na pana — odrzekł Beck. — Czyżby panowie nie podjęli żadnych dalszych kroków? Nie mogę uwierzyć, że panowie niczego nie uczynili. Prze­ cież podałem telefonicznie wiadomość, że Hitler nie żyje. Eksplozja była tak potężna, że widziałem ciała wyrzucane w powietrze i nikt nie mógł z tego wyjść żywy... Beck i Olbricht przerwali mu gorączkowy potok słów. — Keitel nie zginął. Rozmawiał przez telefon z From­ mem. — Przez telefon? To Fellgiebel nie przerwał łączności? W istocie Fellgiebel przerwał łączność, ale stał się ofiarą technicznej doskonałości stworzonego przez siebie systemu podwójnego i potrójnego zabezpieczenia poszczególnych li­ nii na wypadek awarii czy odcięcia poszczególnych te­ rytoriów lub jednostek. W związku z tym, że nie wtajem ni­ czył on do spisku personelu technicznego swej centrali a tylko oficerów, co uczynił ze względu na bezpieczeństwo całej akcji, jego rozkaz o przerwaniu połączeń telefonicz­ nych został wykonany jedynie przez oficerów Wehrmachtu, natomiast linie, będące w dyspozycji SS nadal były czynne. Stąd zdumienie zarówno Himmlera, że prawie na­ tychmiast otrzymał połączenie z centralą gestapo, jak i Ol­ brichta, gdy Fromm w ciągu paru minut skontaktował się z Keitlem. — Keitel twierdzi, że Hitler żyje. — Jeżeli tak twierdzi to kłamie, bo chce zyskać na czasie. Musimy zacząć działać, jeżeli nie chcemy, aby kto inny przejął inicjatywę. Wtedy biada nam. Olbricht i Beck spojrzeli na siebie. Pułkownik mówił z absolutną pewnością w głosie. Dlaczego mieliby bardziej wierzyć Keitlowi, niż temu człowiekowi, który ryzykował życiem w ich wspólnej sprawie. Beck wprawdzie nadal miał wątpliwości, lecz przypomniał sobie tezy swojego w ła­ snego przemówienia, które miał wygłosić w dniu zamachu do narodu niemieckiego. Było wśród nich zdanie: „Jest rze­ 37

czą najzupełniej obojętną, czy Hitler żyje, czy też nie. Wódz, w którego najbliższym otoczeniu powstają takie sprzeczności, że doprowadzają one do zamachu bombowego na jego życie, pod względem moralnym zawsze jest tru ­ pem.” — Zacznijmy wreszcie działać — jeszcze raz zażądał Stauffenberg. — Musimy wywołać „W alkirię”, nie zwra­ cając uwagi na Fromma. Postawimy go wobec faktów do­ konanych. Olbricht ociągał się jeszcze, ale ostatecznie podniósł słu­ chawkę. — Proszę pułkownika von Quirnheima! Pułkownik Albrecht Mertz von Quirnheim, oficer sztabu generalnego i szef sztabu tak zwanego ogólnego urzędu wojskowego, nadzorującego poszczególne okręgi wojskowe, także należał do spiskowców. Jego zadaniem było między innymi sztabowe kierowanie akcją „W alkiria”. Kryptonim „W alkiria” obejmował ogół przedsięwzięć wojskowo-policyjnych, opracowanych i^ zaplanowanych w wypadku obcego desantu na terenie Rzeszy czy wybuchu rewolucji wewnętrznej. Plan tej operacji opracowano na rozkaz Hitlera. W przypadku wydania rozkazu „W alkiria” jednostki wojsk rezerwowych i inne jednostki stacjonujące wokół Berlina oraz w pobliżu ważnych jednostek admini­ stracyjnych miały zająć natychmiast z góry wyznaczone pozycje strategiczne i obsadzić wszystkie ważne obiekty: ministerstwa, kolej, pocztę, radiostacje, siedziby policji i utrzymać je do czasu nadejścia dalszych rozkazów. Na pomysł wykorzystania tego planu w spisku wpadł Stauffen- t>er£. jednak do wykonania go w krytycznym momencie potrzebna była zgoda dowódcy armii rezerwowej, czyli ge­ nerała Fromma. Operacja „W alkiria” jako oprawa zamachu stanu wy­ raźnie odpowiadała wszystkim spiskowcom. Głównie chyba dlatego, że.właściwie nie wymagała od nikogo niczego wię­ cej, jak posłuszeństwa wobec rozkazów. Jedynym człowie­ kiem, który musiał podjąć decyzję i z własnej inicjatywy 38 ruszyć pierwszy kamień lawiny — zabić Hitlera, był wy­ konawca zamachu. Plan operacyjny „W alkiria” powstał w wyniku drobiazgowej pracy sztabowej, ale właśnie dla­ tego krył w sobie wielkie niebezpieczeństwo. Wystarczyło bowiem, aby w tej skomplikowanej maszynerii sztabowej, z góry obliczonej na ludzi, kilometry i minuty, przestało funkcjonować jakieś nieistotne kółko — wówczas tylko osobista inicjatywa i dzielność kierowników operacji mo­ głyby zapobiec katastrofie. Olbricht dzwoniąc do Quirnheima zdecydował się działać wbrew oporowi generała Fromma, swego bezpośredniego przełożonego. Udał, że Fromma nie ma w dowództwie, wo­ bec czego on musi działać w zastępstwie i na własną odpo­ wiedzialność. — Pułkowniku! W kwaterze głównej przeprowadzono za­ mach na Hitlera. Rozkazuję rozpocząć operację „W alkiria”! Hasło: „Deutschland”! W dwie minuty później wszystkie dalekopisy i telefony z ministerstwa wojny i dowództwa armii lądowej poczęły przekazywać dalsze hasła. Mechanizm puczu, został w pra­ wiony w ruch. Olbricht i Stauffenberg udali się do gene­ rała Fromma. Generał wstał zza biurka, przeczuwając, że dzieje się coś niedobrego. ■— Panie generale — zameldował Stauffenberg. — Umie­ ściłem bombę zegarową w kwaterze głównej. H itler nie żyje. . . — Rozpoczęła się operacja „W alkiria”. Rozkazy juz zo­ stały wydane — dodał Olbricht. ■—■To nieprawda! — krzyknął Fromm, blady jak pa­ pier. — Kto wydał rozkaz? — Ja i mój szef sztabu, pułkownik von Quirnheim — spokojnie odparł Olbricht. — Proszę go wezwać! Quirnheim pojawił się za kilka minut. Potwierdził lako­ nicznie, że stosowne rozkazy istotnie zostały już przeka­ zane do jednostek. 39

— W takim razie aresztuję was, panowie — rzekł Fromm. A do Stauffenberga: — Pan dobrze wie, że pański zamach się nie udał. Zostało panu jedno tylko wyjście. Niech pan odbierze sobie życie! _ — Przeciwnie — odparł spokojnie Olbricht. — To pan jest aresztowany. Koszary Na terenie robotniczej dzielnicy Berlina, zwanej „czerwo­ nym Moabitem”, w prostokącie zamkniętym ulicami Inwa- lidenstrasse, Lehrter Strasse, Kruppstrasse i Kathenauer Strasse, znajdowały się koszary batalionu wartowniczego „Grossdeutschland”. Batalion ten, dowodzony przez młodego oficera, m ajora Reinera, podlegał bezpośrednio rozkazom Hitlera. Był on batalionem tylko z nazwy, gdyż jego liczeb­ ność przekraczała wielkość niejednego pułku; trzymano go zaś w dzielnicy Moabit ze względu,na ewentualność rozru­ chów wewnętrznych, których groźba była tam właśnie naj­ większa. Dwudziestego lipca o piętnastej do koszar batalionu przy­ był referent z ministerstwa propagandy Goebbelsa, porucz­ nik doktor Hagen z odczytem o sytuacji politycznej Rzeszy. W celu wysłuchania jego informacji Remer zebrał cały korpus oficerski i podoficerski. Odczyt trw ał około godziny i prelegent właśnie chciał ogłosić przerwę, gdy do Remera w pośpiechu podszedł oficer dyżurny i półgłosem złożył mu jakiś ważny meldunek. Remer wstał, obciągnął pas i stanął obok prelegenta. — Panowie oficerowie! Otrzymałem ważny rozkaz. Za­ rządzam alarm bojowy. W ciągu trzydziestu minut bata­ lion musi być gotowy do wymarszu. Przepraszam, panie poruczniku — skłonił się w stronę prelegenta i opuścił salę. Hagen stał jak przyrośnięty do trybuny, gdy sala w mgnieniu oka opustoszała. Dopiero po chwili zebrał swo­ je notatki i udał się do sztabu batalionu. Remera już nie było. Jak oświadczył dyżurny oficer, udał się on po dyspozycje do wojskowego komendanta Berlina — generała von Hasego. Zaciekawiony Hagen nie kwapił się z powrotem do ministerstwa. Postanowił po­ czekać na majora. O 1C45 dowódca batalionu powrócił z konkretnymi dyspo­ zycjami. Natychmiast zarządził naradę wszystkich dowód­ ców kompanii, Zdumiony Hagen, uczestniczący w nara­ dzie, nie wierzył własnym uszom słysząc rozkazy Remera, które bez wyjątku dotyczyły zajmowania m inisterstw i oto­ czenia całej dzielnicy rządowej. O 1730 poszczególne pod­ oddziały batalionu wyruszyły do wyznaczonych punktów miasta Hagen począł się niepokoić. Wprawdzie nie słyszał nigdy o operacji „W alkiria”, ale sądząc po poczynaniach Remera coś nie było w porządku. Jednocześnie przypomniał sobie, że rano w. przejeżdżającym samochodzie poznał feldm ar­ szałka von Brauchitscha, którego pobyt w Berlinie był co najmniej zastanawiający. W rezultacie poprosił oficera dy­ żurnego o zezwolenie na rozmowę telefoniczną z Goebbel­ sem. Połączenie nastąpiło w chwili, gdy Remer znów wy­ jechał do komendantury miasta. — Panie ministrze — aż krztusił się z wrażenia. — Je­ stem w kwaterze batalionu wartowniczego. Otrzymano tu rozkaz „W alkiria”, polecający zajęcie całej dzielnicy rzą­ dowej Berlina. Nie wiem, o co chodzi... Goebbels nie kryjąc swego zdenerwowania wyjaśnił Ila- genowi, że popełniono zamach na Hitlera, lecz Hitler żyje. Widocznie — jego zdaniem — jakaś grupa spiskowców pragnie wykorzystać tę okoliczność dla puczu antypaństwo­ wego. Będzie chyba najlepiej, jeżeli Remer zjawi się u nie­ go i zorientuje się w prawdziwym położeniu. Remer tymczasem dotarł do siedziby komendanta Berli­ na, mieszczącej się u wylotu Unter den Linden. Generał 41

Hase przyjął go natychmiast, dowiadując się z zadowole­ niem, że dzielnica rządowa została otoczona. Ściskając rękę, Remera udzielił mu nowego polecenia: — Musi pan teraz aresztować Goebbelsa. Pragnie on za­ garnąć całą władzę. Już mobilizuje swoich ludzi. Niech pan nie zwleka ani chwili. W momencie, gdy Remer opuszczał gabinet komendanta miasta, podszedł do niego jeden z dowoclców kompanii. — Panie majorze! Sądzę, że nie wszystko tu jest w po­ rządku. Porucznik Hagen rozmawiał z ministrem Goebbel­ sem. Fiihrer żyje. Goebbels prosi, zęby pan się zjawił u nie­ go i sam się o tym przekonał. — Właśnie tam idę — odparł krótko Remer i wyszedł. Za parę minut podążał już z kilkuosobową obstawą scho­ dami ministerstwa propagandy do gabinetu Goebbelsa. Żoł­ nierzom wskazał miejsce w sekretariacie. — Mam pana aresztować — rzekł do Goebbelsa. Ten nie tracąc zimnej krwi oparł ręce o poręcz fotela' i zapytał: — Z czyjego polecenia? — Z polecenia władz wojskowych. Fiihrer nie żyje, a wojsko przejęło władzę. — To kłamstwo — krzyknął Goebbels. — Fiihrer żyje! Proszę, niech pan sprawdzi... Goebbels podniósł słuchawkę telefoniczną i wyciągnął ją w stronę Remera. — Niech pan sam porozmawia! Remer z ociąganiem zbliżał się do biurka. Jego umysł błyskawicznie analizował sytuację. Jeżeli Hitler istotnie żyje, to aresztowanie Goebbelsa będzie zbrodnią. Jeżeli to zaś jest bluff, to i tak Goebbelsowi nic nic pomoże. Wziął słuchawkę. — Tu Remer, dowódca batalionu wartowniczego. — Poznaje pan mój głos, majorze? •— Tak jest, mcin fiihrer, poznaję! — Remer wyprężył, się na dźwięk głosu, który poznałby wśród tysięcznego gwaru tłumu. A pamiętał go świeżo, bowiem kilka,, dni 42 temu Hitler osobiście wręczał mu „liście dębowe” do krzy­ ża rycerskiego. — Pan składał przysięgę Remer, piawda? — W głosie Hitlera zabrzmiała groźba. — Jestem gotów, mein fiihrer! — Niech pan weźmie swoich żołnierzy, otoczy zdrajców, aresztuje ich i rozstrzela. Rozumie pan? Aresztować i roz­ strzelać, niezależnie od stopnia i stanowiska. Upoważniam pana do tego moim osobistym rozkazem. Niech pan działa razem z Himmlerem i Goebbelsem. I niech pan nie traci czasu... Remer wpadł do przedpokoju. — Proszę mi natychmiast zorganizować łączność z wszy­ stkimi moimi oddziałami. Urządzam tu swój punkt dowo­ dzenia. Czy mogę połączyć się z dowódcą brygady rezer­ wowej grenadierów pancernych, majorem Wackermannem? W tym samym momencie największa radiostacja niemiec­ ka — „Deutschlandsemder” — podała oficjalnie pierwszą wiadomość o nieudanym zamachu na Hitlera. Walka O tej porze w centrali spiskowców na Bencllerstrasse pa nował chaos nie do opisania. Urywały się telefony od ge­ nerałów i innych dowódców jednostek, do których dotarły rozkazy związane z operacją „W alkiria”. Stauffenberg — wobec niezdolności działania innych — przejął kierowanie akcją. Obsługiwał po kilka telefonów na raz, potwierdzając wciąż na nowo, że Hitler nie żyje, że armia przejmuje władzę. Zanotowano jedną z takich rozmów: — Tu Stauffenberg... Tak, wszystkie rozkazy dowództwa armii rezerwowej. Powtarzam, wszystkie rozkazy... oczy­ wiście, że jest tak, a nie inaczej. Rozkazy należy natych­ miast wykonywać. Należy obsadzić radiostacje oraz ośrodki

łączności i informacji. Wszelki opór musi być złamany... złamany siłą, powtarzam! Jest możliwe, że z kwatery głów­ nej nadejdą rozkazy przeciwne. Nie; nie należy im wie­ rzyć. Wojsko objęło władzę wykonawczą, nikt oprócz do­ wódcy armii rezerwowej nie ma prawa wydawania rozka­ zów. Nie wszyscy spiskowcy zachowali się w ten sposób. Ge­ nerał Beck, który przybył do siedziby OKH w cywilu, aby zademonstrować cywilny charakter zamachu (oprócz niego w cywilu był tylko Gisevius), na początku działał nawet energicznie. Gdy generał Kortzfleisch, któremu spiskowcy chcieli powierzyć dowództwo berlińskiego okręgu wojsko­ wego, odmówił przyjęcia funkcji, powołując się na przy­ sięgę złożoną Hitlerowi — Becka opuścił spokój: — Pan mówi o przysiędze i wierności? Hitler złamał stukrotnie swoje ślubowanie, złożone na konstytucję, stu- krotnie też złamał swój obowiązek wierności wobec na­ rodu. Jak pan może powoływać się na swoją przysięgę, zło­ żoną na rzecz tak wiarołomnego człowieka? Tymczasem Stauffenberg i Olbricht aresztowali trzech generałów, którzy w wyniku alarmu przybyli na rozmowę z Frommem. Zamknięto ich razem z dowódcą w jednym pokoju. Dalekopisy rozniosły do frontów i armii wieść O mianowaniu generała Hoepnera nowym dowódcą armii rezerwpwej. Rozkaz podpisał już wcześniej marszałek von Witzleben, który już dawno powinien być na miejscu i ob­ jąć. przewidzianą funkcję głównodowodzącego Wehrmachtu. Z kwatery natychmiast nadano kontrrozkaz, podpisany przez Hitlera, że dowódcą armii rezerwowej mianowany został Himmler i tylko jego rozkazy mają moc wiążącą. Zamieszanie powiększało się. Wobec nieobecności Witzlebena, Beck, jako nowa głowa państwa, zaczął wydawać rozkazy. Pierwszy i jedyny zresz­ tą rozkaz wydał grupie armii „Północ”, walczącej w K ur­ landii, polecający wycofanie tej grupy do Prus Wschodnich. Po podpisaniu tego rozkazu Beck, podkreślając wagę chwili, 44 zwołał wszystkich obecnych do siebie i złożył coś w ro­ dzaju oświadczenia. — Nikt nie może przewidzieć, jak rozwiną się wypadki w ciągu najbliższych godzin — powiedział z naciskiem. — Zachodzą tutaj jednak wydarzenia, które mogą zaintereso­ wać późniejszego historyka. Z tego powodu rozkazuję, aby sporządzono odpowiednią notatkę do akt. Po tym oświadczeniu Beck wyciągnął zegarek i głośno obwieścił: — Jest godzina 1921! Chowając z powrotem zegarek cicho usiadł w kącie przy biurku, a jedyną jego reakcją na burzliwe zajścia było ciągłe upominanie wszystkich, aby zachowali spokój. Tylko raz jeszcze Beck dał się porwać do akcji. Chodziło 0 powiadomienie dowódcy sił W ehrmachtu we Francji — generała Stiilpnagela — aby przystąpił do akcji „W alkiria”. Beck osobiście przejął słuchawkę i powiedział tonem roz­ kazującym, że „obojętnie, co jest prawdą lub kłamstwem w krzyżujących się i sprzecznych ze sobą meldunkach, Stulpnagel powinien wiedzieć, że kości zostały rzucone 1 należy działać”. Rozmowa poskutkowała. Stulpnagel przy­ rzekł poparcie Berlinowi i obiecał aresztować szefów ge­ stapo, SA i SS na terenie Francji wraz z ich całym perso­ nelem. Obietnicy tej zresztą dotrzymał. Zachować spokój? Liczba telefonów z Paryża, Pragi, Wiednia rosła w zastraszającym tempie. Odpowiadał na nie Stauffenberg, odpowiadał Hoepner. A rzeczywiści przy­ wódcy spisku? Beck zamknął się w swoim gabinecie, zo­ stawiając sobie jakoby neutralną pozycję rozjemcy. Prze­ widzianego na kanclerza Rzeszy nadburmistrza Lipska — Goerdelera — poszukiwano w całym Berlinie. Miał wygłosić przez radio przemówienie do narodu. Nie można go było znaleźć, a nikt inny nie miał nawet kopii tego uprzednio starannie przygotowanego tekstu. Jak się okazało, Goerde­ lera w ogóle nie było w stolicy. Uciekł on w obawie przed aresztowaniem. 45

Grupę młodszych oficerów, obsługujących dalekopisy i telefony, powoli ogarniało znużenie. Niektórym zaczęło się wydawać, że cała „W alkiria” to jeden koszmarny sen. Raz po raz któryś wyjrzał przez okno, czy nie widać jesz­ cze oddziałów, wezwanych do zajęcia obiektów rządowych i zapewnienia bezpieczeństwa dla OKH. Tymczasem nie było ich nigdzie. Na chodnikach stały tylko zwykłe, jak co dzień posterunki. Żadnego czołgu, żadnego zwartego od­ działu. W tym momencie absolutnego zwątpienia w skuteczność działania na Bendlerstrasse przybył feldmarszałek von Witzleben, nowy dowódca Wehrmachtu. W mundurze ob­ wieszonym orderami wszedł dziarskim krokiem do gabi­ netu Becka. Wszyscy z nadzieją obserwowali drzwi, za któ­ rymi znikł. Gdyby marszałek objął kierownictwo operacji, miałaby ona jeszcze jakieś szanse powodzenia. Po chwili Beck otworzył drzwi: — Pułkownik Stauffen- berg! Stauffenberg oderwał się od telefonów i wszedł do ga­ binetu. Tam, oparty ręką o biurko, z twarzą czerwoną od gniewu, stał Witzleben. — Pułkowniku — odezwał się głosem wibrującym z uda­ nego oburzenia. — To, co pan uczynił, jest zbrodnią! Kto pana do tego upoważnił? Bomby, zamachy — to skandal dla naszej armii. Oświadczam, że nie mam z tym nic wspól­ nego. Osłupiały Stauffenberg przez dłuższy czas nie mógł od­ zyskać mowy. Był przygotowany na wszystko, lecz nie na taką reakcję jednego z przywódców opozycji. Wreszcie przemówił: — Panie marszałku! Istotnie, uczyniłem to na własną od­ powiedzialność, tu, tymi swoimi trzema palcami. Uważa­ łem, ze dość gadania, trzeba działać! — To hańba, pułkowniku! — Witzleben uderzył pięścią w stół. — Hańba, za którą wszyscy tu będziecie odpo­ wiadać. 46 Ostentacyjnie obrócił się na pięcie, wziął czapkę i wy­ szedł, nie zwracając uwagi na osłupiałych spiskowców, uderzonych jak obuchem w głowę. Olbricht powiedział kilka niejasnych, uspokajających słów, które padły w m ar­ twą ciszę. Właśnie w tym momencie jeden z oficerów krzyknął: — Wszystko w porządku! Operacja „W alkiria” ruszyła. Patrz­ cie, zbliża się do naszego budynku oddział ochronny, który miał tu dawno już nadejść. Oznacza to, że fala ruszyła... Strzały O wpół do dziewiątej wieczorem na cichej zazwyczaj ulicy Hermanna Goringa w Berlinie, przy której mieściło się ministerstwo propagandy, zaroiło się od uzbrojonych żoł­ nierzy. Był to batalion wartowniczy majora Remera, ścią­ gnięty tu w największym pośpiechu. Po upływie kilku mi­ nut poszczególne kompanie zamarły w apelowym szyku. Na schodach m inisterstwa pojawił się Remer, a u jego boku dobrze znana żołnierzom drobna, kulejąca postać Goebbelsa. Wzdłuż batalionu rozległy się komendy „bacz­ ność”. — Żołnierze! — metaliczny głos Goebbelsa przeciął wie­ czorną ciszę. — Popełniono zdradziecki zamach na życie najdroższego fiihrera. Zamach się nie udał. Opatrzność znów uratow ała naszego wielkiego wodza. Wymaga on od nas teraz stanowczego i bezlitosnego działania. Grupa zdrajców wykorzystując zamach wydała rozkaz przepro­ wadzenia puczu wojskowego. Ta grupa śmiechu wartych buntowników musi być natychmiast aresztowana. Major Remer — wasz dowódca — otrzymał osobiście od Hitlera wszelkie pełnomocnictwa w sprawie uśmierzenia buntu. Fiihrer liczy na niego i na was — jego żołnierzy. Niech żyje Adolf Hitler — Sieg Heil! Gromkie trzykrotne „Sieg Heil” odbiło się od fasady 47

ministerstwa. Poszczególne pododdziały batalionu udawały się na wyznaczone pozycje. Przez godzinę Remer zdołał powstrzymać od marszu na Berlin wszystkie inne oddziały wojskowe, wezwane tam zgodnie z planem akcji „Walki- ria”. Potem osobiście zajął, się porządkami na Bendler- strasse, gdzie czwarta kompania jego batalionu pod do­ wództwem porucznika 'Schleego zadowoliła się otoczeniem bloku m inisterstwa wojny. Był to ten oddział, który został dostrzeżony przez spiskowców i wywołał spontaniczny wy­ buch radości. Dziwne jego zachowanie wkrótce jednak za­ niepokoiło generała Olbrichta. Wydał więc rozkaz, aby ofi­ cerowie sztabu generalnego obsadzili i strzegli wszystkich sześciu wejść do gmachu. Tymczasem w samym gmachu również organizowały się siły fanatycznie popierające Hitlera. Pułkownicy: von der Heyde, Pridun i Herber poczęli zbierać grupę młodych ofi­ cerów pochodzących z awansu hitlerowskiego. Po godzin­ nych naradach o wpół do jedenastej postanowili oni wy­ jaśnić sytuację i zorganizować zbrojne kontruderzenie. Krótko przed jedenastą grupa ta ruszyła korytarzami w stronę sztabu Olbrichta. Pod hasłem „za lub przeciw Hitlerowi” dołączało do niej coraz więcej ludzi. Von der Heyde wpadł do pomieszczenia, w którym przebywał Stauffenberg, krzyknął: „zdrada” i strzelił w stronę Stauf- fenberga. Ten, trafiony kulą w plecy, upadł i zaczął się czołgać w stronę gabinetu Becka. Strzał pułkownika von der Heydego był pierwszym strzałem tego dnia. Oficerowie ominęli leżącego na ziemi Stauffenberga i wpadli do gabinetu Becka, skąd wyprowadzili jego, Ol­ brichta, Quirnheima i Haeftena. Gisevius już przed kilko­ ma godzinami opuścił gmach. Jednocześnie otworzyli ga­ binet Fromma i uwolnili go stamtąd. Był sam. Generało­ wie, których zamknięto razem z nim, już dawno opuścili gmach, gdyż spiskowcy zapomnieli o drugim wyjściu z ga­ binetu, prowadzącym do prywatnych apartam entów From­ ma, Fromm jednak nie skorzystał z tej okazji, prawdo­ 48 podobnie chcąc asekurować się przed niewiadomym bie­ giem wydarzeń. Teraz z powrotem objął dowództwo. — Panowie — rzekł, wskazując na piątkę aresztantów, stojących z podniesionymi ramionami. — Na mocy pełno­ mocnictw dowódcy, który znalazł się w obliczu zdrady, powołuję niniejszym doraźny sąd wojenny. Pułkowniku von der Heyde, proszę stanąć obok mnie! Oświadczam ni­ niejszym, że stojąca przed nami grupa byłych oficerów — proszę im zerwać naramienniki — dopuściła się ciężkiej zdrady stanu i zdrady kraju. Skazuję wobec tego na śmierć byłego pułkownika Stauffenberga, byłego generała Ol­ brichta, byłego pułkownika Quirnheima i byłego porucz­ nika Haeftena. Proszę opuścić ręce, panowie. Aresztanci opuścili ramiona. — Daję panom pięć minut czasu na napisanie listów po­ żegnalnych do rodzin. Proszę wyprowadzić ich i pilnować do chwili wykonania wyroku. Zostanie on wykonany na­ tychmiast! Olbricht i jego towarzysze, wśród nich ranny Stauffen­ berg, podtrzymywany przez Haeftena, popychani kolbami i lufami pistoletów wyszli z pomieszczenia, w którym po­ zostali tylko Fromm i Beck. — Chciałbym sam wyciągnąć konsekwencje ze swojego postępowania — cicho powiedział Beck. Fromm, dawny jego podwładny, zawahał się. Wreszcie wziął z biurka pistolet Becka, który mu przed chwilą ode­ brano i wręczył generałowi. — Tylko niech się pan po­ spieszy — rzekł i także wyszedł z pokoju. Beck wstał z fotela, przyłożył pistolet do skroni i wy­ strzelił. Jego ciało ciężko zwaliło się na fotel, ale strzał, mimo zakrwawionej głowy, nie był śmiertelny. Bezwładnie opuścił ręce. W całym gmachu rozległy się już ciężkie kro­ ki żołnierzy z batalionu wartowniczego, gdy powtórnie wszedł Fromm. Widząc, że Beck jeszcze żyje, zapytał: — Jak się pan czuje? 4 — W ilcze le g o w isk o 49