S T A N I S Ł A W G O S Z C Z U R N Y
MIĘDZY
OGNIEM
A WODA
W Y D A W N I C T W O M O R S K I E G D A Ń S K . 1 9 7 4
Projekt okładki
RYSZARD KRÓLIKIEWICZ
Redaktor
Alina Walczak
Redaktor techniczny
Ryszard Królikiewicz
Korektor
Magdalena Tomsio
W ydanie drugie poszerzone. N akład 30 000 + 250 egz.
, w yd- ».»*• A rk. druk. 15,5 P ap ier d ru k . m at.
IV ki. 65 g. O ddano do składania 6 V 74 r. Podpisano
do d ru k u i dru k ukończono w październiku 1974 r.
Zam . n r 2250 n r K-3 c e n a zł 2 8 .-
NIE PLĄCZ, SOLN/EJG
Nie płacz, Solvejg... Może się zresztą mylę? Może nie
płaczesz, tylko jesteś na mnie zagniewana? Może myślisz
po prostu, że się zawiodłaś? Może uważasz mnie za tchó
rza, który uciekł w ostatniej chwili?
Patrzę na góry przesuwające się pode mną, na skrawki
morza błękitniejące od czasu do czasu w prześwitach
między chmurami i próbuję odgadnąć, o czym teraz my
ślisz, co czujesz, co robisz?
Krótko cię znałem, ale chyba dostrzegłem w tobie coś,
co cię różni od tylu innych kobiet, jakąś nutę rezygnacji,
niechęć do walki o samą siebie, o swoje dziś i jutro.
Nie, nie jesteś słaba. Jesteś dzielna, piękna, mądra. Mam
prawo tak o tobie sądzić, bo choć znaliśmy się krótko,
to jednak dostrzegłem w tobie te cechy. Ale zarazem
umiesz rezygnować z tego, o co każda kobieta walczy,
ze swoich najbardziej osobistych spraw...
Nie, nie powinienem tak głęboko wnikać w twoje my
śli. Bo może ty wcale nie rezygnujesz, tylko po prostu
chowasz się za kurtynę pozornej rezygnacji, aby potem
nie bolał cię zawód, aby rozczarowanie było mniej bo
lesne?
Jedno wiem, Solvejg: tęsknisz. Tęsknisz do czegoś in
nego niż to, co masz teraz, chciałabyś uciec daleko, do in
nych krajów, do innych ludzi, pod inne niebo niż twoje
rodzinne...
Skąd w tobie ta tęsknota? Ty nie wiesz. Ale ja teraz
wiem, znam jej rodowód. Tak jak zna twoja matka...
Może niepotrzebnie posłuchałem twojej matki? Bo to
przecież ona mnie prosiła, abym tak postąpił, ona się bała
o ciebie... i o siebie... Posłuchałem też chyba głosu mojej
matki, tej kobiety, która teraz jest daleko i której nigdy
nie widziałaś.
To przez nie, przez te dwie kobiety stchórzyłem, Sol-
5
vejg. Choćbym nie wiem jak uciekał od tego słowa, tylko
ono oddaje wiernie sens tego, co zrobiłem, jak postąpiłem
wobec ciebie. I choć teraz z każdą sekundą oddalam się
od ciebie i twego domu, ciągle jeszcze nie wiem, czy zro
biłem dobrze. Może właśnie trzeba było otwarcie i szcze
rze porozmawiać? Zabrakło mi odwagi, uległem namowie...
A ty oddalasz się w przeciwną stronę. I pewnie płaczesz,
Solvejg.
Mój samolot leci teraz wzdłuż wybrzeża, widzę fiordy,
okryte śniegiem góry, lodowe czapy na ich szczytach i za
marznięte jeziora. Czasem białe chmury przesłaniają mi
ten wspaniały, groźny widok północy i wtedy pogrążam
się jakby w mleku, czuję się otoczony kokonem, jak larwa
jedwabnika.
Wkrótce będzie Trondheim, samolot siądzie na betonie
lotniska, pojadę autobusem do portu, wsiądę na swój sta
tek. Będą mnie pytali, co widziałem, co znalazłem w cza
sie tej wyprawy na północ. I cóż im odpowiem? Co po
wiem kolegom na statku i co matce powiem, kiedy już
wrócę do mojego kraju?
Czy mam na zawsze ukryć tajemnicę naszego spotkania,
nigdy jej nie wyjawić nikomu na świecie? Ale jak to zro
bić, jak dochować tajemnicy, która pali i domaga się, aby
ją głosić światu? Jak wykreślić z pamięci te dwa dni i ten
jeden najważniejszy fakt, że cię poznałem, żeśmy się spot
kali, choć nigdy się nie szukaliśmy?
Nie potrafię tego zapomnieć. Każda sekunda z tych
dwóch dni wryła mi się tak głęboko w pamięć, że nic nie
zdoła wykreślić najmniejszego szczegółu...
Moja matka do dziś nie wierzy, że on nie wróci. Mieszka
w tym małym podgórskim miasteczku razem z moim star
szym bratem. Chciałem ją zabrać do siebie, kiedy z Pod
hala szedłem daleko nad morski brzeg. Nie zgodziła się.
Wtedy myślałem, że po prostu nie chce schodzić z gór
w doliny — przez całe życie patrzyła na górskie szczyty,
w innym miejscu czułaby się obco. Ale dziś wiem, że to
było nie tylko przywiązanie Góralki do jej rodzinnych
stron. Ona czekała. I czeka do dziś.
A to już przecież trzydzieści lat, jak się pożegnali. Ojcu
podobno było do twarzy w mundurze Strzelca podhalań
G
skiego, z peleryną, w kapeluszu. Takiego znam go tylko
z fotografii wklejonej na pierwszej stronie rodzinnego
albumu, z pasującą do stroju zadzierżystą miną. Matka
ma obraz ojca w pamięci, niezniszczalny, wyrzeźbiony jak
w granicie. I jego słowa, ciągle jeszcze powtarzane przez
starą kobietę: „Nie płacz, nie m artw się. Wrócę. Choćby
się góry miały zapaść pod ziemię, wrócę. Do ciebie i do
nich...”
Matka tysiąc razy powtarzała te słowa. „Do nich” — to
znaczyło do mego brata i do mnie. Ale mnie wtedy jesz
cze nie było. Oboje czekali na mnie. Urodziłem się w dwa
miesiące po odejściu ojca, na początku dni, które trwały
potem pięć lat i które nazwano drugą wojną światową.
Od tego dnia, w którym się pożegnali, matka czekała.
I czeka do dziś. Nie wierzy w żadne informacje o jego
śmierci. W iary dodaje jej krótki list, który po wielu po
szukiwaniach, zabiegach i latach oczekiwań nadszedł zza
granicy. List mówił, że ojciec zaginął podczas walk
o Narvik.
Zaginął, a więc nie zginął. W tym jednym słowie „za
ginął” kryje się cała nadzieja matki, ona podtrzymuje jej
wiarę, dodaje sił, wzmaga upór. Przez to słowo ona ciągle
jeszcze czeka, szuka, pyta...
I mnie powiedziała:
— Kiedy twój statek popłynie w tam te strony, poszukaj.
Dowiaduj się, pytaj. Ja wiem, że on żyje... Może stracił
pamięć? Może myśli, że nas już nie ma i dlatego nie wra
ca? Może wojna okaleczyła go tak, że nie ma odwagi wró
cić? Odszukaj go i powiedz, niech wraca.
Potężna jest taka wiara. Nie wiem, czy to nie ona, tylko
ona dodaje matce sił i trzyma ją przy życiu?
Mój statek teraz właśnie, trzy dni temu, zawinął
do Trondheim. Bliżej od miejsca, w którym zaginął ojciec,
jeszcze nie byłem. To wprawdzie setki kilometrów na pół
noc, ale jednak już w tym samym kraju. Poprosiłem ka
pitana, żeby mnie zwolnił na dwa dni. Chciał wiedzieć,
po co.
Wyjaśniłem:
— Chcę polecieć do Narviku.
— Człowieku, to przecież straszny kawał drogi
od Trondheim! W dodatku teraz zima się zaczyna. Jak
dojedziesz?
7
— Polecę samolotem.
— Tam nie ma nawet lotniska.
Jest w Bardufoss, to sto dwadzieścia kilometrów
od Narviku. Dwa dni wystarczą.
— Musisz tam jechać?
Muszę. Mój ojciec tam zaginął w czterdziestym roku.
— Nawet prochów nie znajdziesz po tylu latach.
— A jednak muszę. Może będzie jakiś ślad? Jakaś pew
ność? Bo matka do dziś na niego czeka. Dla niej muszę
tam jechać...
Stary o nic więcej nie pytał. Dodał tylko, że taka pod
róż sporo kosztuje i jeśli miałbym kłopoty, może mi po
życzyć parę dolarów. A zdawało mi się, że jest to człowiek
oschły, nieprzystępny, mało wrażliwy na cudze kłopoty...
SAS lata kilka razy dziennie z Trondheim przez Bodo,
Alesund do Bardufoss i dalej, aż na kraniec ziemi
dp Tromso. Nie było kłopotów z miejscem. Dwa dni temu
leciałem tak samo jak teraz, takim samym, nieco pęka
tym odrzutowcem. Na północ. Słońce jarzyło się w lo
dowcach okrywających szczyty gór, fiordy wrzynały się
głęboko w czarny, skalisty ląd. Urzekała mnie ta ziemia
surowa, zimna, obca, inna niż moja, ale piękna, wygląda
jąca z góry jakby jej nigdy nie dotknęła stopa ludzka.
Poznaliśmy się właściwie już wtedy, w samolocie. Sie
działaś przede mną, zza fotela widać było tylko czubek
twojej głowy. Ale kiedy się pochylałaś, aby wyjrzeć przez
okrągłe okienko, widziałem twój profil: lekko zadarty nos,
długie ciemne rzęsy, łagodnie zarysowany podbródek, pie
gowaty policzek. Widziałem także rękę o długich cienkich
palcach, opartą o poręcz fotela. Miałaś na sobie gruby
norweski, wzorzysty sweter trochę przypominający nasze
podhalańskie...
Nie przyglądałem ci się zbyt natarczywie. Ale coś mnie
ciągnęło do tego profilu od czasu do czasu ukazującego się
zza oparcia fotela. Gdybym chciał rozglądać się za kobie
tami, jak to robią często samotni mężczyźni w podróży,
powinienem patrzeć raczej w prawo, gdzie siedziała ładna
drobna blondynka, strzelająca prowokacyjnie oczami doko
ła. Mogłem zatrzymać wzrok na stewardesie, wysmukłej
dziewczynie o twarzy urzekająco gładkiej i oczach błę
kitnych i wesołych jak Morze Śródziemne.
A jednak ciągnęło mnie do ciebie. Teraz już wiem dla
8
czego, ale wówczas nie wiedziałem. Nie byłaś najładniejszą
kobietą w samolocie, ale było w tobie coś, co kazało mi
co chwila spoglądać w twoim kierunku. Dopiero pod ko
niec lotu olśniła mnie myśl, że twoja twarz nie jest mi
obca. Ale zaraz przyszła refleksja: skąd tu znajoma? Nigdy
jeszcze nie byłem w Norwegii, a ty w rozmowie ze ste
wardesą posługiwałaś się językiem norweskim. Skąd więc
ta myśl, że twoja twarz nie jest mi obca? Nie mogłem cię
znać... Gdy żadne argumenty rozumowe nie skutkowały,
pomyślałem w końcu, że kogoś mi przypominasz, ludzie
bywają podobni do siebie. Męczyło mnie tylko jeszcze py
tanie, do kogo ty jesteś podobna. Nie umiałem znaleźć od
powiedzi...
W Bardufoss, maleńkiej północnej miejscowości wie-
leset kilometrów za kręgiem polarnym, wylądowaliśmy
po południu. Straciłem cię natychmiast z oczu i — przy
znam szczerze — wcale cię nie szukałem. Urzekło mnie
piękno tego zakątka ziemi norweskiej, oczarował urok
pejzażu północnego, lasów okrytych śniegiem, szczytów
górskich sięgających nieba. Sam jestem Góralem, więc tu,
wśród tych ciemnych skał i mrocznych lasów, podchodzą
cych aż pod miasto, poczułem się jak w domu.
Dworzec lotniczy przypominał jakąś stanicę kresową,
zbudowaną z surowych bali drewnianych, ze spiczastym
dachem, ozdobnie rzeźbionym okapem, wąskimi schodkami
prowadzącymi na pięterko, gdzie na biegnącej wokół sali
galeryjce umieszczono stoliki barku. Było w tym budynku
coś z londonowskiej egzotyki północy, czekało się, że lada
chwila wejdzie ubrany w futra myśliwy, rzuci pęk skór
i krzyknie wielkim głosem: whisky!
I wszedł! Był ubrany w kożuch, miał skórzane buty rze
mieniem przywiązane do łydek, rzucił pęk skór renife
rowych na podłogę i... poszedł załatwić formalności zwią
zane z nadaniem na bagaż tych skór.
Podszedłem na dworze do wielkiego autobusu o kołach
uzbrojonych w grube łańcuchy. Motor mruczał równo
i dmuchał ciepłe powietrze do wnętrza. Kierowca, młody
chłopak, układał bagaże w tylnym pomieszczeniu. Zapyta
łem kiedy odjazd, powiedział, że za pół godziny, mogę
się jeszcze ogrzać, coś zjeść, bo do Narviku kawał drogi.
Rzeczywiście, byłem głodny. Powędrowałem na galeryj
9
kę wewnątrz budynku, stanąłem w kolejce do barku sa
moobsługowego.
W momencie kiedy czytałem spis potraw, zobaczyłem,
że stoję ramię w ramię z tobą. Speszyło mnie to, bo nie
spodziewałem się ujrzeć cię tak blisko. A ty po prostu
uśmiechnęłaś się do mnie, jak do starego znajomego. Był
w tym uśmiechu urzekający wdzięk, jakaś szczerość i pro
stota. A ja czułem się po prostu zażenowany.
Zapytałaś mnie o coś i poczułem się jeszcze bardziej
skrępowany. Nie zrozumiałem ani słowa.
Odpowiedziałem po angielsku, że cię nie rozumiem
i usiłowałem także się uśmiechnąć. Ty na to: — Sprechen
Sie Deutsch?
I już mogliśmy swobodnie rozmawiać. Przeszło mi onie
śmielenie, minęła głupia sztywność. Wybraliśmy jednako
we dania, usiedliśmy przy jednym stoliku. Otaczali nas
podróżni w grubych swetrach i kożuszkach, za stołami
pełno było żołnierzy — młodych chłopców, którzy dużo
palili i pili zimne mleko. Pewnie z tej bazy na północy
jechali na urlopy do domów na południu.
Ale niewiele mnie obchodzili ci wszyscy ludzie. Byłem
radosny, lekki i swobodny. Co tu ukrywać — cieszyłem
się z tego, że jestem razem z tobą, dobrze mi się rozma
wiało, wdzięczny byłem duchowi podróży, że mnie z to
bą zetknął.
Ale przez cały czas, nawet wtedy, kiedy najbardziej bez
trosko śmialiśmy się z niczego, nurtowało mnie pytanie:
skąd ja znam twoją twarz? Kogo mi przypominasz?
Próbowałaś zgadnąć, jakiej jestem narodowości. Że nie
niemieckiej, poznałaś od razu — kaleczyłem trochę język.
Anglik? — też nie; może Francuz?
— Polak — powiedziałem.
— Polak? — nieco się zdziwiłaś, ale zaraz strzeliłaś: —
To pan jedzie do Narviku.
Tak, gdzież mógłby jechać Polak, który znalazł się
w tym zakątku świata?
— To świetnie — ucieszyłaś się. — Jedziemy razem.
I mnie sprawiło to radość. Sam nie wiem dlaczego, ale
naprawdę się ucieszyłem.
Autobus telepał się po wąskiej, krętej drodze, ukazując
nam coraz to nowe widoki. W tej przedwieczornej godzi
nie górski świat północy wydawał mi się tak piękny,
10
że brakuje słów, aby go opisać. Skały zagradzały drogę,
potem nagle się rozstępowały, odsłaniając zapierającą
w piersiach oddech perspektywę szczytów, dolin, przepa
ści i lasów, którymi nie poruszał najlżejszy naw et wie
trzyk. Łańcuchy dzwoniły, gdy autobus wpadał na goły
asfalt, potem koła buksowały na zakrętach. Kierowca za
trzymywał się, aby zabierać samotnie wędrujące osoby,
pozdrawiał je wesołymi okrzykami, widać znał wszystkich
na tej trasie, gdzie dom od domu stoi daleko, a osiedla
można policzyć na palcach. Oddawał poczciarkom worki
z korespondencją, paczki gazet, zabierał przesyłki z tych
zakątków.
A ty opowiadałaś o sobie.
To była twoja ziemia, twoje miasto, twój kąt na świecie.
Wracałaś tu, ale na krótko. Jechałaś zobaczyć najbliższych.
Północ była twoim żywiołem. Tu się urodziłaś, ale
odeszłaś na południe. Sama mówiłaś, że zawsze ciągnęło
cię gdzie indziej, do innych stron; nie umiałaś po
wiedzieć dokąd, ale marzyło ci się inne niebo, inne góry,
inne kraje.
Ale los zatrzymał cię tu. Choć teraz mieszkasz na połud
niu, w Oslo, to jednak ciągle wracasz. I teraz jedziesz
z kolejną wyprawą daleko, na krańce świata, do krainy
wiecznych lodów, które będziesz badać, opisywać, pozna
wać. Twoi towarzysze, naukowcy z Oslo i Bergen, polecą
prosto do Tromsa, a ty wyrwałaś się na dwa dni, żeby
zobaczyć swoje rodzinne strony, rodziców, dom, w któ
rym przyszłaś na świat.
Tak mi to opowiedziałaś, kiedy autobus hurkocząc i po
brzękując łańcuchami przedzierał się do Narviku.
Piliśmy kawę w małym zajeździe czy sklepiku uniwer
salnym gdzieś na trasie. Konduktor ogłosił dziesięciomi-
nutową przerwę w jeździe, a my weszliśmy do drewniane
go domu, gdzie lśniły lakierem kolorowe okładki pism,
wabiły oko słodycze i automat pociągał do hazardu za parę
groszy.
Było mi dobrze, lekko i wesoło. I chyba nie tylko mnie.
Bo i ty śmiałaś się z byle czego, pokazując dwie grządki
zębów, których by mogły ci pozazdrościć wszystkie ame
rykańskie aktorki filmowe. Podrzucałaś co chwila głową,
żeby odgarnąć do tyłu grzywę gęstych ciemnych włosów
opadających ci na oczy. I patrzyłaś na mnie tak jakoś ina
11
czej, niż to robią kobiety: wesoło, ale nie ironicznie, za
czepnie, ale nie zalotnie, przyjacielsko, ale nie poufale,
ciepło, ale nie obiecująco.
Było już ciemno i padał gęsty śnieg, kiedy dotarliśmy
do Narviku. Droga tak szybko nam zeszła, że nie zdążyłem
ci nic powiedzieć o sobie. Zresztą nie pytałaś.
Byłem ciekawy, czy ktoś będzie czekał na ciebie na
dworcu autobusowym. Może nurtował mnie niepokój,
że podróż się skończyła, ktoś cię zabierze i znikniesz
w ciemności na zawsze. Nie, nie myślałem o żadnych zalo
tach, po prostu nie chciałem, żeby to wszystko tak się
skończyło, bez pointy, zwyczajnie, na przystanku autobu
sowym. Byłaś wówczas dla mnie już czymś więcej niż
norweską znajomą z samolotu i autobusu.
Roześmiałaś się i odpowiedziałaś:
— Ależ nie, nikt mnie nie oczekuje. Oni naw et nie
wiedzą, że przyjeżdżam, nie zdążyłam zadepeszować.
— Więc będzie niespodzianka?
— Tak. Ale przede mną jeszcze kawał drogi. Mieszka
my w Ankenes, a to daleko, nad fiordem, w górach. Mu
szę dojechać tam drugim autobusem.
Ankenes. Znałem tę nazwę, bo starałem się wiedzieć
wszystko o Narviku i jego okolicach. To tam właśnie lą
dowali chłopcy w pelerynach i okrągłych kapeluszach tak
bardzo przypominających nasze, góralskie. Tam też jest
cmentarz na którym wielu z nich spoczywa. Czy mój
ojciec także?
— Ja też muszę jechać do Ankenes — powiedziałem.
— Więc jedźmy razem — zdawało mi się, że się ucie
szyłaś. — Tylko tam nie ma hotelu. Lepiej przenocować
tutaj.
Nie miałem pretekstu, aby ciągnąć dalej te rozważania.
Poszłaś zapytać o twój autobus, a ja stałem przy dworcu,
czułem, jak płatki śniegu osiadają mi na rzęsach, jak roz
tapiają się na policzkach, a chłód coraz bardziej wciska
mi się do rękawów i za kołnierz. Wróciłaś bardzo prędko.
Wyglądałaś na zmartwioną.
— Śnieg zasypał drogę — powiedziałaś. — Pługi jeszcze
nie przetarły, więc autobus nie przejedzie. Radzą mi po
czekać do rana. Nie wiem, co robić...
— Zostań! Przecież możesz także zatrzymać się tutaj,
w hotelu — zapalałem się do tej myśli, chciałem, żebyś
12
tak właśnie postąpiła. A ty spojrzałaś na mnie, lekko się
uśmiechnęłaś i zaraz sięgnęłaś po swoją torbę.
— Dobrze. Chodźmy.
Hotel był niedaleko, kilkadziesiąt kroków. Weszliśmy
do recepcji jak małżeństwo i nawet kobieta przyjmująca
gości zapytała, czy ma dać wspólny pokój. Odpowiedziałaś,
że nie. Ale przez cały czas byliśmy razem, aż do chwili
kiedy wysiedliśmy z windy na drugim piętrze. Zatrzyma
łaś się przed drzwiami i powiedziałaś:
— To mój pokój.
A ja wskazałem na sąsiednie drzwi i odparłem:
— A to mój.
A potem, kiedy już otworzyłaś drzwi, zapytałem:
— Zjemy razem kolację?
— Dobrze — zgodziłaś się. — Za pół godziny, zgoda?
Słyszałem przez ścianę, jak szumi woda w twojej łazien
ce, dobiegał mnie dźwięk radia, które sobie nastawiłaś.
Wówczas to przyszło mi na myśl, że dzieje się ze mną coś
dziwnego. Miałem uczucie, jakbym był pogrążony w pół
śnie, w jakimś letargicznym stanie, kiedy to człowiek zda
je sobie sprawę, co robi, wszystko słyszy, widzi, czuje,
a jednak nie może wpływać na swoje postępowanie, jest
bezwolny, jakby kierowała nim tajemnicza siła. I nawet
przyszło mi do głowy, że może zadurzyłem się w tobie,
że jestem pod urokiem twoich brązowych oczu, włosów,
piegów, uśmiechu, ręki delikatnej, a mocnej, nosa nieco
zadartego...
Ale nie. Wiedziałem na pewno, że to nie jest to uczucie,
któremu ulega mężczyzna, kiedy kobieta zrobi na nim sil
ne wrażenie. To było coś innego, ale sam nie wiedziałem
co. Jakiś niepokój, jakieś wewnętrzne napięcie, oczekiwa
nie nie wiadomo na co. I to pytanie, na które ciągle nie
mogłem znaleźć odpowiedzi: kogo mi przypominasz?
Zastukałaś w ścianę pierwsza. Gdy wszedłem do twego
pokoju, powitałaś mnie znowu tym uśmiechem.
— Cóż to, zdrzemnąłeś się? Pół godziny minęło dawno.
Roześmiałem się także i poprowadziłem cię na dół,
do sali restauracyjnej. Była nieprzytulna, z wielkimi sto
łami czysto nakrytym i białymi obrusami. Przypominała
nieco salę szpitalną i nawet nieliczni goście rozmawiali
półgłosem.
Kelnerka, czarna jak Hiszpanka, o oczach zachęcająco
13
ciepłych i figurze Sofii Loren, podała kartę. Zdałem się
całkowicie na ciebie, byłaś u siebie w domu, a ja nawet
tej karty nie mogłem przeczytać.
Jedliśmy cudowną rybę i popijaliśmy cierpkawym wi
nem. Potem, kiedy wino zastąpiła sherry, poczułem przy
pływ odwagi.
— Nie powiedziałaś mi jeszcze, jakie masz imię —
stwierdziłem.
Nie zdziwiły cię te słowa. Odparłaś po prostu:
— Solvejg.
— Solvejg, Solvejg — powtórzyłem. — To bardzo pięk
ne imię, znam pieśń Sołvejgi.
Skinęłaś głową i zakryłaś twarz kieliszkiem.
— A ty? — zapytałaś. — Jak ty masz na imię?
— Jan.
— Znam to imię — mówiłaś jakby do siebie. — U nas
mężczyźni też je noszą. Jan z dalekiego kraju na południu.
Wiele razy słyszałam to imię.
— Skąd? — zdziwiłem się.
Znów schowałaś twarz w kieliszku. A potem zamiast
odpowiedzi zaproponowałaś:
— Przejdźmy się trochę, szumi mi w głowie, nie jestem
przyzwyczajona do picia.
Poszliśmy w noc, pełną śniegu, bez gwiazd, bez nieba,
blado oświetloną latarniami ulicznymi. Za kręgiem ich
blasku było ciemno i zdawało się, że nieustannie padające
białe płatki wydają cichy, ledwie dosłyszalny dźwięk, jak
by szelest spadających liści.
Wokół panowała pustka i cisza. Jedynie od strony por
tu coś dudniło od czasu do czasu. Pociąg wjeżdżał pod
jaskrawo oświetloną kratownicę urządzenia przeładunko
wego. Ruda z Kiruny, zasypana śniegiem, tworzyła stożki
wystające z wagonów. Tam trwała praca, ale tu, wokół
nas nic nie zakłócało ciszy i spokoju.
Brnęliśmy w śniegu niemal po kolana. I dobrze nam
obojgu robił ten spacer, zbliżał nas bez słów niepotrzeb
nych, bez gestów, których potem może by się żałowało.
Kiedy wróciliśmy do hotelu, północ już była blisko.
Z barku obok recepcji dolatywały dźwięki szafy grającej,
rozległ się głośny śmiech dziewczyny.
— Wejdźmy — zaproponowałem — zmarzliśmy, kieli
szek dobrze nam zrobi.
14
Potrząsnęłaś przecząco głową.
- Nie. To by wszystko popsuło. Tam jest inny nastrój.
Zgodziłem się z tobą w milczeniu i już nie odzywałem
się aż do drzwi pod twoim pokojem. Stanęłaś w płaszczu,
ciepłej czapce futrzanej, z kluczem w ręku i spojrzałaś,
jakbyś na coś czekała.
— Wejdź, Solvejg, do mnie — poprosiłem. — Mam coś
z Polski, rozgrzejemy się po tym spacerze.
Nie umiałem niczego innego wymyślić, żeby cię jeszcze
zatrzymać, żeby zatrzymać urok tego wieczoru i kolacji,
i spaceru, i wszystkiego, co łączyło się z tobą.
I znów z prostotą, której tyle było w tobie, odpowie
działaś:
— Dobrze, tylko zostawię płaszcz.
Przez moment myślałem, że to wybieg, ale już nic nie
mogłem zrobić. Zniknęłaś za drzwiami. Stałem na kory
tarzu i czekałem. Nie miałem odwagi wejść do swego po
koju, bo myślałem, że jeśli wejdę, nie ujrzę cię więcej.
A musiałem cię jeszcze widzieć, ciągle bowiem męczyło
mnie tamto pytanie...
Wyszłaś. Uśmiechnęłaś się pogodnie i już bez słowa po
szliśmy do mnie. Nie mieliśmy kieliszków i ty nie pozwo
liłaś zadzwonić po pokojową, aby je przyniosła. Wzięłaś
szklanki, które stały obok karafki z wodą, i napełniłaś
alkoholem.
Nie smakowała ci polska wódka. Poznałem to po z tru
dem powstrzymanym grymasie. Ale pierwszy łyk zniosłaś
dzielnie, a drugi już był łatwiejszy.
I wtedy, gdy już znów ciepło zaczęło krążyć w nas, za
pytałaś:
— Musiałeś tu przyjechać? Przecież ty nie masz wspom
nień z tamtych lat, jeśli nawet przeżyłeś wojnę, to jako
dziecko. Co cię tu sprowadziło?
— Szukam ojca.
— Ojca? Po tylu latach?
— Matka do dziś wierzy, że on żyje. Ostatnia wiado
mość, jaką otrzymała, mówi, że tutaj zaginął...
— I tyle lat czeka? Wielka musi być miłość twojej mat
ki...
— Może to nie miłość, może to już tylko wiara? Sama
wiara, która ją trzyma przy życiu?
— Trzeba mocno kochać, aby tak wierzyć...
15
A potem, kiedy wypiłaś jeszcze łyk alkoholu, zrobiłaś się
nagle jakaś inna. Już nie byłaś dzielna, pogodna i wesoła.
Uśmiechnęłaś się, ale w tym uśmiechu był smutek.
— A ja myślałam, że przyjechałeś po mnie.. .
Zażartowałaś. Może chciałaś ode mnie odpędzić smutne
myśli. Ale może nie był to żart, tylko prawda? Może
właśnie wtedy obnażyłaś całą swoją tęsknotę, o której
wtedy jeszcze tak niewiele wiedziałem?
A ze mną także stało się coś dziwnego. Kiedy tak pa
trzyłaś na mnie z powagę i bez uśmiechu, nagle wydałaś
mi się tak strasznie bliska i znajoma, że nie umiałem się
opanować. Wziąłem w dłonie twoją głowę, zanurzyłem
palce we włosy i zbliżyłem twarz do twojej twarzy.
— Powiedz, Solvejg, kim jesteś? Przecież znamy się
wiele, wiele lat. Gdzie żyliśmy razem, w jakim kraju, na
jakiej planecie? Jesteś mi bliska i znajoma, jakbyśmy ra
zem spędzili życie... Przyjechałem po ciebie. Zabiorę cię
daleko, na południe, do kraju, który jest inny niż twój,
gdzie góry są nie tak wysokie, a doliny bardziej zielone.
Ale powiedz, kim jesteś, skąd cię znam?
Trwaliśmy tak długą chwilę twarzą w twarz, zapatrzeni
w siebie, milczący. Ty pierwsza oprzytomniałaś. Oswobo
dziłaś twarz, odrzuciłaś do tyłu swoją ciemną głowę i za
śmiałaś się:
— Czarodziej z ciebie, wywołujesz obrazy, do których
długo potem można tęsknić. Zawsze tęskniłam do południa,
do innych krajów, sama nie wiem do jakich... Ale urodzi
łam się tu, na północy i północ mnie trzyma. Teraz też
jadę daleko, gdzie dzień trw a pół roku i gdzie zorza ma
luje niebo wszystkimi barwami tęczy.
Mówiłaś trochę jak w transie. Nie wiem, czy to był
alkohol, który wypiliśmy, czy może coś innego. Nie wie
działem, czy mówisz prawdę, czy tylko żartujesz...
Jeszcze raz potrząsnęłaś głową i jakbyś się zbudziła
ze snu, powiedziałaś:
— Późno już i chyba wypiliśmy trochę za dużo. Dobra
noc, Jan.
— Dobranoc, Solvejg.
Nie zatrzymywałem cię, bo powiedzieliśmy sobie wszyst
ko i nic już więcej nie zostało do powiedzenia.
16
A potem był ranek, wspaniały, rześki, czysty jak woda
źródlana. Z okna widać było spokojną wodę fiordu, pokry
tą płatami kry i długie nabrzeże, na które wtaczały się
pociągi ze szwedzką rudą z Kiruny. A wszystko: i fiord,
i miasto otaczały góry, których szczyty ginęły gdzieś
w chmurach. Samochody na skrzyżowaniu koło stacji ben
zynowej buksowały po szosie w śniegu, radio za ścianą hu
czało melodią znaną aż do znudzenia.
Zadźwięczał telefon. Radość wypełniła mnie, kiedy usły
szałem twój głos. Śmiałaś się, że spałem tak długo. Zdą
żyłaś już się dowiedzieć, że śnieg porobił zaspy, a pługi
dopiero ruszyły na trasę. — Autobus pojedzie koło jede
nastej — mówiłaś. — Pospiesz się, Jan, zjemy prędko
śniadanie i pójdziemy zobaczyć coś niecoś.
Poprowadziłaś mnie pełnymi śniegu ulicami do poblis
kiego gmachu z czerwonej cegły. Z dumą pokazywałaś w
tym ratuszu gablotę pełną pamiątek z Polski, z małego
miasta podgórskiego, które z Narvikiem wiąże braterstwo.
A potem poszliśmy obok, do maleńkiego muzeum, w któ
rym mieszkańcy Narviku zatrzymali wszystko, co przypo
mina tam te dni, sprzed lat niemal trzydziestu.
W milczeniu patrzyłem na te pamiątki. Żołnierz w ta
kiej samej pelerynie i w kapeluszu okrągłym jak mój
ojciec. Obok m arynarz w czapce z napisem ORP „Grom”.
Przy nich manekiny w mundurach francuskim, angielskim,
norweskim.
Koło sterowe z zatopionego w fiordzie okrętu. Stara
broń, szczątki torped, min i pocisków. Wszystko z tam
tych czasów. I plastyczny obraz: panorama Narviku z wi
dokiem na fiord. Ciało w mundurze feldgrau, a obok żoł
nierz aliancki opatrujący rannego w głowę kolegę. Duży
stół z mapą, na której zapalają się światełka. Tu atako
wali Anglicy, Francuzi, Norwedzy. A tu, od Ankenes szli
Polacy. Tu się połączyli, oswobodzili Narvik. Daleko za
szli, wyparli wroga aż po szwedzką granicę. A potem była
klęska, padła Francja, Narvik trzeba było oddać wrogowi.
Zapalają się żaróweczki na wodach fiordu — tam, za tym
cyplem leży „Grom”...
Na ścianach zdjęcia. Żołnierze z Brygady Podhalańskiej
w walce, ukryci wśród skał rażą wroga ogniem. Naczelny
wódz gratuluje im i przypina odznaczenia. W dokumen
tach są nazwiska...
2 — M iędzy o g n iem a w odą 17
Ale tego jednego nigdzie nie ma. A przecież tu był. Na
tej ziemi walczył. Wgryzał się w te szare skały, chronił
głowę przed pociskami i sam strzelał...
Co potem? Gdzie zaginął? Nie ma tu żadnej odpowie
dzi...
Było południe, kiedy autobus po świeżo oczyszczonej
drodze dotarł na to dalekie przedmieście Narviku. Popro
wadziłaś mnie najpierw na cmentarz. Byłaś przez cały
czas ze mną, jakby tobie też było ciężko się roztać.
Szare płyty, starannie utrzymane miejsce pod drzewami
obsypanymi teraz śniegiem. Czy tu, wśród tych kilkudzie
sięciu spoczywających po wielkim trudzie jest ojciec? Co
powiem matce? Że widziałem miejsce, ale nie znalazłem
nazwiska?
Kiedy wyszliśmy z cmentarza na drogę, powiedziałem:
— Nie znalazłem.
— Bo nic nie mogłeś znaleźć — odpowiedziałaś — Gdy
by tu leżał, już dawno byście wiedzieli.
— Ale są tacy, których nazwisk nie zidentyfikowano...
— Czy to ważne dla ciebie po tylu latach? Przecież go
wcale nie znałeś...
— A jednak ważne. Nie dla mnie, dla matki... Ona musi
wiedzieć...
— Może w pamięci ludzkiej jeszcze żyje? Tu ludzie
ciągle jeszcze ich pamiętają. Moja matka też ma po nich
pamiątki, też ciągle wraca myślą do tamtych dni... Chodź
ze mną, poznasz moją matkę...
Poszedłem. Wcale nie dlatego, żeby jeszcze szukać. Nie
miałem nadziei, że znajdę jakiś ślad. Po prostu chciałem
być z tobą, chciałem oddalić chwilę, w której trzeba będzie
się pożegnać, bo wiedziałem, że nigdy już cię nie zobaczę.
Matka skamieniała, kiedy stanęliśmy w progu. Potem
zaczęła mówić, a ja rozumiałem tylko twoje imię; Solvejg.
Witałyście się, nie zwracając na mnie uwagi. Dopiero ty
mnie przedstawiłaś i znów język niemiecki był nam po
mocny, matka umiała się nim posługiwać.
Kiedy powiedziałaś, kim jestem i po co przychodzę,
twoja matka patrzyła na mnie długo i bardzo uważnie.
Czułem się nieswojo pod tym spojrzeniem. A ona patrzyła,
patrzyła i zdawało mi się, że wargi jej zaczynają drżeć
i blednie coraz bardziej.
18
Kiedy zrozumiała, w jakim celu przybyłem, zakrzątnęła
się po mieszkaniu.
— Siadaj, synu, siadaj — mówiła do mnie. — Niewiele
pamiętam, ale co pamiętam, to ci opowiem... Obiad zjesz
pewnie z nami. Sven niedługo wróci z pracy. Rzadko
tu mamy gościa, a jeszcze z tak daleka...
Mówiła szybko i dużo. Odniosłem wrażenie, że mówi
tyle, aby pokryć coś jakby niepokój czy zmieszanie.
Co chwila spoglądała uważnie to na ciebie, to na mnie,
kręciła głową, wchodziła do kuchni, wracała, znów wy
chodziła. Ręce jej się trzęsły, głos chwilami się łamał,
jakby ogarniało ją niezrozumiałe wzruszenie.
Nagle zaproponowała:
— Idź, Solvejg, po ojca. Za pół godziny kończy pracę,
przyprowadzisz go, jak dawniej. Zrobisz mu wielką przy
jemność...
Chyba oboje zrozumieliśmy, że chciała, żebyś mnie zo
stawiła z nią samego. Uśmiechnęłaś się po swojemu, jak
byś mi dodawała odwagi, i poszłaś.
Wtedy twoja matka siadła tuż przy mnie. Ręce złożyła
na stole i widziałem, jak suche palce, tak samo cienkie
jak twoje, drżą lekko. Nie patrzyła mi w oczy.
— Odejdź stąd, synu, odejdź — powiedziała cicho.
W pierwszej chwili sądziłem, że nie zrozumiałem jej
dobrze. Ale ona podniosła głowę i spojrzała na mnie z ta
kim błaganiem w oczach, że coś chwyciło mnie za gardło.
— Dlaczego, muri, co się stało? — Bezwiednie użyłem
tego norweskiego słowa: „muri” — matko, słowa, którym
ty zwracałaś się do niej.
— Nie mów do mnie „muri” — zaprotestowała. — Nie
jestem twoją matką. Jestem matką Solvejg, tylko Solvejg...
— Ale dlaczego? Czemu mam odejść? Czy zrobiłem coś
złego?
— Nie, nic złego nie zrobiłeś, synu — mówiła bardzo
cicho i jakby z trudem. — Ale musisz odejść, już zaraz...
— Ale Solvejg, co ona powie? Zaprzyjaźniliśmy się, nie
mogę jej tak zostawić.
— Właśnie dlatego musisz odejść — upierała się.
— Szukam śladów ojca, Solvejg mówiła, że może ty coś
będziesz wiedziała, znałaś naszych żołnierzy, pamiętasz
tamte czasy...
2* 19
— Solvejg? — przestraszyła się. — Skąd ona może wie
dzieć?
— Ona nie wie, tylko sądziła, że może coś będziesz mo
gła mi powiedzieć. Mówiła, że tu ludzie pamiętają na
szych żołnierzy...
Nagle rozpłakała się. Nie szlochała, nie chowała twarzy
w dłonie, po prostu łzy spływały jej po policzkach i tylko
palce drżały nieco mocniej.
— Nic nie wiesz, nic nie rozumiesz... — powiedziała. —
A ja od pierwszego spojrzenia...
Nagle podniosła się i wyszła do drugiego pokoju. Sły
szałem skrzypienie drzwi szafy, szelest jakichś papierów.
Gdy wróciła, podała mi starą fotografię.
To był on. W tym samym kapeluszu i tej samej pelery
nie. Miał także ten sam wyraz twarzy. Pamiętałem to
zdjęcie, bo tyle razy pokazywała mi je matka.
— Skąd to masz? To mój ojciec — zawołałem.
A ona pokiwała głową i odwróciła zdjęcie. Wyblakłe li
tery mówiły: Marcie na pamiątkę — Janek. Narvik, 1940.
I nagle zrozumiałem wszystko. Poznałem ten sam lekko
zadarty nos i zarys podbródka i układ warg, i wyraz oczu,
a nawet uśmiech, ten sam uśmiech, który tak mi się po
dobał i tak bardzo coś przypominał.
— Solvejg — krzyknąłem. — Solvejg!
A twoja matka powiedziała mając znów oczy pełne łez:
— Ty też jesteś bardzo do niego podobny. I do niej
także...
— To niemożliwe! Gdzie on jest? Tu, z tobą?
Palcami wytarła łzy i zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie. Nie ma go ani tu, ani nigdzie na świecie.
— Więc gdzie jest, co się z nim stało?
— Kiedy tu przyszedł, był ranny i bardzo zmęczony.
Musiał odpocząć, opatrzyć ranę. Jego koledzy poszli dalej,
do Narviku i jeszcze dalej, aż do szwedzkiej granicy. On
został w moim domu. Sven także wtedy poszedł. Nie mógł
zostać, kiedy trwała walka. Przyłączył się do walczących
i zostawił mnie samą. Nie samą. Byłam z nim — oczami
pokazała na fotografię. A potem wszyscy odeszli. Tonęły
okręty, strzelali, umierali. Wrócili Niemcy, a tamci odeszli.
Sven także odszedł z naszymi. A on został. Nie mógł iść
z nimi, był jeszcze ranny.
Nie przetrw ał długo, choć robiłam wszystko, żeby go
20
ukryć. Ale tamci i tak się dowiedzili, kim był. Zabrali go
i nie wiem, gdzie go pochowali, oni nie robili cmentarzy
dla tych, których rozstrzelali.
Kiedy Sven wrócił, Solvejg miała pięć lat. Nie pytał
0 nic, nie liczył dni ani lat nieobecności. Ale nie trzeba,
żeby wiedział. Nie wolno budzić na nowo bólu, wracać
do tego, co odeszło...
— Ale Solvejg? — próbowałem jeszcze bronić siebie
1 ciebie.
— Właśnie dla Solvejg musisz to zrobić. Ona nic nie
wie. Kocha Svena, jest dla niego tak dobrą córką, jak on
dla niej ojcem. Solvejg zawsze była inna niż wszystkie
tutaj. Tęskniła do czegoś, co jest daleko, ciągnęło ją
gdzieś w świat, na południe, choć sama nie umiała nigdy
powiedzieć dokąd. Jeśli zostaniesz, ona nie opanuje tej
tęsknoty. A czy będziesz ją mógł tam gdzieś zabrać? I po
co miałbyś ją zabierać?
— Muri...
— Nie mów do mnie tak... Twoja m uri jest tam, żyje,
czeka...
— Tak, czeka. Ciągle czeka. I cóż jej powiem teraz?
— Nie zabieraj jej nadziei. Ja nie mam na co czekać,
bo wiem, że go nie ma...
— Ty masz Solvejg.
— A ona ma ciebie. Zostaw mi Solvejg, a sam wracaj
do niej... Nie trzeba, żeby cię Sven widział. Jesteś po
dobny, bardzo do niej podobny...
Posłuchałem jej. Może to było tchórzostwo, ucieczka
przed tobą, Solvejg, bo cóż bym ci powiedział? A może
litość dla tych dwóch kobiet, z których jedna czeka od
tylu lat, a druga przez te wszystkie lata nosi w sobie
tę wielką tajemnicę?
Ale ty, Solvejg, co pomyślałaś, kiedy wróciłaś ze Sve-
nem do domu i zobaczyłaś, że mnie już nie ma? Czy
się zmartwiłaś, że oto jeszcze raz w twoim życiu marzenie
się nie spełniło, że północ nie puściła cię w daleki świat
twoich marzeń? Może się rozpłakałaś, choć jesteś taka po
godna, wesoła i dzielna?
Nie płacz, Solvejg, nic na to nie poradzimy...
21
M A R Y N A R Z
— Więc chciałby pan usłyszeć coś ciekawego? — kapi
tan lekko przymrużył oczy. Nie było w tym złośliwości,
trudno by się było naw et doszukać ironii, a jednak pyta
jący poczuł się trochę nieswojo. Pomyślał, że w pytaniu
i w tym zmrużeniu powiek tak delikatnym, że ledwo
dostrzegalnym jest odrobina drwiny.
— Tak — odpowiedział.
— A co na przykład? — sondował kapitan.
Reporter czuł się coraz mniej pewny siebie. Pytania
proste, surowe, bardzo konkretne wytrącały go z równo
wagi, był przyzwyczajony, że to raczej on zasypywał roz
mówcę pytaniami. Tymczasem siedzący naprzeciwko niego
człowiek wcale nie czuł się zaszczycony ani zażenowany
wizytą dziennikarza. Uparcie pytał i cierpliwie czekał na
odpowiedzi. Z wolna reportera zaczynała ogarniać iryta
cja. Był przyzwyczajony do sytuacji odwrotnych; jego wi
zyty i pytania wprawiały ludzi w zakłopotanie, stawali
się uprzejmi, nadskakujący, odpowiadali skwapliwie, pod
suwali szczegóły — chcieli, żeby o nich napisał jak naj
więcej i jak najlepiej. Ten był zupełnie inny.
Kiedy wszedł na pokład stateczku i skierował się do je
go dowódcy, był przekonany, że spotka się z tą nieco
sztuczną życzliwością i uprzejmością. Tymczasem kapi
tan — człowiek o mocno siwej czuprynie, ubrany w gru
be spodnie welwetowe i golf upodabniający go do kosmo
nauty — spojrzał na gościa bez szczególnej przychylności.
Owszem, wskazał miejsce na wąskiej kanapce przy ma
łym stoliku w kącie kabiny, poprosił stewarda o dwie
kawy, nalał kieliszek winiaku, ale nie kwapił się do snu
cia opowieści. W niczym nie ułatwił reporterowi zadania,
chciał dokładnie wiedzieć, o co chodzi.
— Panie kapitanie — męczył się reporter, uciekając
wzrokiem nieco w bok od tych lekko przymrużonych
23
oczu. — Chciałbym napisać reportaż, opowiadanie... Pan
wie, czytelnicy w kraju ciągle mało wiedzą o was, o mo
rzu, ludziach morza... Pan cieszy się opinią jednego z naj
lepszych kapitanów statków rybackich — nie przerwał,
choć kapitan wykonał niecierpliwy ruch dłonią. — Pływa
pan tyle lat, od przed wojny... Więc chciałbym...
— Co, opowiedzieć o jakiejś przygodzie?
Znów reporter nie umiałby określić, czy była w tym py
taniu złośliwość, na wszelki jednak wypadek odpowiedział
prędko:
— No nie, niezupełnie... O pracy... Tyle lat pływania...
Na pewno jest o czym opowiadać...
Kapitan uniósł opróżniony do połowy kieliszek, stuknął
się z gościem i obaj wypili. Spojrzał w oczy reporterowi.
— Chciałbym panu pomóc — powiedział poważnie. —
Ale obawiam się, że nie potrafię.
— Jakże to? — wykrzyknął reporter zdumiony.
— Nie umiem — stwierdził po prostu kapitan. — Nie
jestem typem, który kurząc fajkę opowiada fantastyczne
morskie historie prawdziwe czy zmyślone. Jestem mruk,
małomówny typ, wolę robić niż gadać.
— Ale ja właśnie o tej robocie... — wtrącił reporter.
— O czym tu opowiadać? Jak śmierdzi pokład rybami?
Jak nas woda moczy? Jak się zepsuła maszyna i były kło
poty na morzu? Naprawili mechanicy i po krzyku. Albo
może o dzikich sztormach? Zwykła codzienność, panie re
daktorze. Szarzyzna, robota jak każda inna, tyle że nie na
lądzie, a na morzu.
— Ależ to właśnie jest to, co chciałbym usłyszeć —
upierał się dziennikarz. — Dla pana to szarzyzna, a dla
mnie i dla czytelnika coś bardzo interesującego, innego niż
nasza codzienna robota na lądzie..
Kapitan milczał przez dłuższą chwilę. Wałkował w pal
cach papierosa, długo go zapalał, pociągnął łyk kawy.
W końcu zapytał:
— Był pan kiedy w rejsie? Trochę dłużej, nie z Gdyni
na Hel...
— Nie — bąknął reporter.
— No to jak pan chce oddać to, co czuje się na morzu?
Jak pan chce opisać, co czuje marynarz, kiedy traw i go
tęsknota albo kiedy w' krzyżu łupie od roboty, a ręce gra
bieją na mrozie? Jak pan opowie o morskiej chorobie, o zu
24
pie, która wylewa się na kolana, o koi, która parzy w tro
piku? O tym wszystkim, co pana interesuje, o naszej ro
bocie i o naszym życiu na statku?
Ubodło reportera. Kapitan nie wierzył w jego zdolno
ści, zagrała w nim zawodowa ambicja.
— Panie kapitanie — odpowiedział z godnością — nig
dy nie byłem rolnikiem, a pisałem na ten tem at i mówi
li mi, że całkiem nieźle...
— Nie wątpię, nie wątpię — kapitan uśmiechnął się
i nalał jeszcze winiaku. — Niech pan się nie obraża — po
wiedział ugodowo. — Są ludzie, którzy chcą, żeby o nich
pisać, lubią, by ich pokazywano, lubią reklamę. Ja nie
lubię. Pańskie zdrowie. No, niech pan się nie czuje do
tknięty.
W kabinie zapadło krępujące milczenie. Reporter czuł,
że poniósł zawodową porażkę. Jedną z bardzo nielicznych.
Nie chciał się z tym pogodzić, ale nie przychodził mu
do głowy żaden sposób, by przełamać opór kapitana.
Zamknął pusty notes, schował długopis, ale nie wstawał,
bo żal mu się było rozstać z tematem i człowiekiem,
o którym już sobie poprzednio układał okrągłe zdania.
Kapitan wstał. Przeszedł dwa kroki po kabinie. Ręce
wbił głęboko w kieszenie, ramiona podciągnął do góry,
ćmił papierosa wetkniętego w kącik warg. Widząc, że re
porter jeszcze nie wstaje, podszedł do iluminatora. Zamy
ślił się i reporter miał nadzieję, że może teraz właśnie
jego gospodarz jeszcze się waha, czy jednak nie ustąpić...
Niespodziewanie kapitan się odezwał:
— Niech pan tu podejdzie — poprosił.
Reporter zbliżył się i spojrzał przez okrągły iluminator.
Miał przed sobą niewielki wycinek portowego nabrzeża.
Nie był to widok zbyt pociągający. Pod statkiem na beto
nie leżała wielka pryzma beczek, od których aż tutaj
zalatywało zapachem ryb. Dalej znajdowały się skrzynki,
trochę z boku sterta żelastwa i plątanina lin. Elektryczny
wózek przejechał niemal bezgłośnie, jacyś ludzie kręcili
się, pokrzykując do siebie. Pod długim szarym magazynem
stały ciężarówki-chłodnie z napisem Centrala Rybna i re
klamą: „Ryby na każdym stole”. W bok od tego magazy
nu widać było niewysoki biurowiec, a przed nim kilka
zardzewiałych kadłubów rybackich kutrów i większych
statków. A wszystko to wydawało się jeszcze bardziej
25
szare, gdyż na świecie panowała brzydka, późnozimowa
pogoda. Leżały sterty brudnego śniegu, a tam, gdzie roz
topiła go sól, tworzyły się kałuże. Niebo było zachmurzo
ne, ponure, od iluminatora ciągnęło chłodem.
Reporter oderwał wzrok od tego widoku i spojrzał na
kapitana. Nie rozumiał, po co ten go tutaj przywołał.
Pomyślał, że może w ten sposób, ukazując smutny, nie
ciekawy pejzaż portowy, chce go zniechęcić do pisania
0 tych sprawach. Ale kapitan co innego miał na myśli,
wykonał ruch brodą i powiedział:
— 'Niech pan o nim napisze.
Reporter skierował wzrok jeszcze raz poza iluminator
1 wówczas dojrzał daleko od statku, na nabrzeżu, sylwetkę
jakiegoś człowieka. Był niepozorny, ubrany w przydługą
jesionkę, miał wokół szyi owinięty kraciasty szalik, a na
głowie podniszczony kapelusz. Wyglądał jak trochę za
suszony, słabo zarabiający urzędnik, a może nawet emeryt.
— Kto to? — zapytał reporter, wiedząc, że wygląd zew
nętrzny często wprowadza w błąd i właśnie kapitan po
wiedział:
— Ciekawy człowiek.
— Marynarz?
— O tak! — wykrzyknął kapitan. — Żaden wilk mor
ski mu nie dorówna.
Coś podejrzanego drgnęło w głosie kapitana, reporter
więc spojrzał podejrzliwie, czy znów z niego nie drwi
i na wszelki wypadek zapytał:
— Pan go zna?
— Znam. Razem tu przyjechaliśmy. Dawno.. Och, jak
dawno temu... Gdynia się dopiero budowała...
To już coś było. Człowiek, który tu zakotwiczył przed
wielu laty. Marynarz. Warto spróbować... Reporter zapy
tał:
— Gdzie go szukać?
— Tam, gdzie pan go widzi. Bywa codziennie przed
wieczorem.
— A adresu pan nie ma? I nazwiska...
— Kowalski. Wacek Kowalski — odparł kapitan. —
Mieszka blisko portu, znajdzie go pan...
— No cóż, dziękuję i za to — powiedział reporter wy
ciągając rękę na pożegnanie. Kapitan się uśmiechnął.
— Będzie pan zadowolony — zapewnił. — To bardzo
26
ciekawy człowiek. Na pewno nadaje się do tego, żeby
o nim napisać piękną opowieść... Życzę powodzenia...
Rozmowa na statku zabrała sporo czasu. Reporter scho
dząc po trapie stwierdził, że dziś już nie zdąży odszukać
wskazanego przez kapitana człowieka. Popędził na jakąś
imprezę. Potem były inne sprawy, terminy, tematy. Zwy
kła gonitwa.
Toteż upłynęło sporo dni, zanim wreszcie sięgnął do
notesu po kartkę z adresem podanym przez kapitana.
Zbliżał się wczesny zimowy wieczór. Od morza ciągnęło
chłodem, w powietrzu wirowały płatki śniegu, może już
ostatniego w tym roku, bo pora była, aby puścił lód na
zatoce i słońce przygrzało nieco cieplej, po marcowemu.
Wszedł do wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy. Na
liście lokatorów odszukał nazwisko Kowalski i sapnął
niezadowolony — przedwojenny dom nie miał windy, a po
szukiwany m arynarz mieszkał na ostatnim piętrze. Był
trochę zmęczony całodzienną bieganiną, toteż wspinał się
wolno, posapując, coraz bardziej wyczerpany. Pomyślał,
że staremu człowiekowi, jakim był Kowalski, musi być
jeszcze ciężej wchodzić codziennie tak wysoko, ale zaraz
przyszło mu do głowy, że jeśli to taki wilk morski, musi
być solidnie zahartowany i te parę pięter nic dla niego nie
znaczą.
Zadzwonił i stał bardzo' długo, nasłuchując. Zza odrapa
nych drzwi, na których widniała mała tabliczka z nazwi
skiem, nie było słychać żadnego dźwięku. Nacisnął jeszcze
raz guzik dzwonka i trzymał nieprzyzwoicie długo. Od
czuł ulgę, gdy posłyszał człapanie.
— Kto tam? — głos był nieprzyjazny, ostry, zachryp
nięty.
— Do pana Kowalskiego.
— Pytam się kto?
— Chciałem porozmawiać, jestem reporterem. — Chwi
la milczenia. Głośnie chrząknięcie. Potem szczęk łańcucha,
zgrzyt zasuwy i wreszcie drzwi się uchyliły.
— Proszę, niech pan wejdzie.
Stary człowiek wyglądał mizernie. Siwe włosy okalały
wydatną łysinę na środku głowy, wielkie uszy odstawały
od czaszki, a twarz żółta, o niezdrowej skórze była silnie
27
pomarszczona. Brwi gospodarza najeżyły się wojowniczo,
oczy zaś patrzyły czujnie i badawczo.
— Czego pan chce?
— Już mówiłem, chciałem z panem porozmawiać.
— Ze mną?
— Pan jest Władysław Kowalski?
— Wacław.
— Przepraszam, tak, Wacław.
— Na pewno ze mną chciał pan rozmawiać?
— Ależ tak, wiele o panu słyszałem...
Gospodarz otulając się niezbyt czystym szlafrokiem, spod
którego wyglądały flanelowe spodnie od piżamy, popro
wadził gościa dalej. Mieszkanie nie było wielkie. Składało
się z dużego pokoju, kuchni i łazienki, co gość zauważył
mimochodem, bo wszystkie drzwi były pootwierane. Pa
nował wszędzie bałagan, stało pełno starych gratów. Była
w tym mieszkaniu owa wyraźna, łatwo wyczuwalna
atmosfera charakterystyczna dla mieszkań, od wielu lat
zamieszkałych przez tych samych ludzi, gromadzących
tysiące rzeczy, z którymi nie umieją się rozstać, choć nig
dy im się nie przydadzą.
Pokój, choć duży, o dwóch oknach, wysoki jak kościel
na nawa, był tak pozastawiany różnymi meblami i przed
miotami, że trudno się było w nim poruszać. Stało tam
olbrzymie biurko ze stertami papierów, okrągły stół, nad
którym zwisała staroświecka lampa, taka, jakie były na
dawnych żaglowcach, łóżko wysokie, obudowane niczym
skrzynia, z szufladami i zasłonką, do złudzenia przypo
minało koję marynarską. Na ścianach wisiały obrazki,
przeważnie tandetne, a nawet niektóre reprodukcje wy
cięte z magazynów ilustrowanych. Wszystko o tematyce
morskiej. Za biurkiem wisiało okute mosiądzem koło ste
rowe, nad nim zaś oprawiona w ramki i za szkłem stara
mapa świata, taka, jaką posługiwali się żeglarze z czasów
Vasco da Gamy. Wszystko tu tchnęło morzem, o morzu
mówiło i morze przypominało.
Ale najbardziej morski był widok, jaki roztaczał się
z okna tego pokoju. Szeroko rozlewała się Zatoka Gdań
ska zakolem obejmująca horyzont aż po kraniec Półwy
spu Helskiego. Każdy statek na redzie portu, każdy szcze
gół w dole, przy nabrzeżach, budynkach i magazynach
28
widać stąd było doskonale, niczym na wielkiej mapie
plastycznej.
— Pięknie tu — powiedział zachwycony reporter. —
Czuje się, że to mieszkanie starego marynarza.
Kowalski przysiadł na rozrzuconej w nieładzie pościeli,
spojrzał wrogo spod wojowniczych brwi.
— O czym pan chciał ze mną mówić?
— Panie kapitanie — reporter siadł nie proszony, przy
sunął krzesło blisko gospodarza.
— Co pan?
W głosie starego człowieka usłyszał niechęć, złość
i wzburzenie, więc szybko, byle nie pozwolić sobie przer
wać wyrzucał zdania o tym, co chce napisać, że ludzie
na to czekają, że sprawy morza wszystkich interesują,
że chciałby usłyszeć jakąś opowieść z życia, z morza,
prawdziwą... Dużo o nim słyszał, więc...
Stary słuchał i brwi coraz bardziej mu się jeżyły.
W końcu przerwał brutalnie:
— Kto pana tu przysłał?
— Byłem parę dni temu na „Czajce”. Kapitan nie miał
czasu na rozmowę, ale skierował mnie do pana. Dużo mi
0 panu mówił...
— Co mówił?
— Że pan jest starym marynarzem i żaden wilk mor
ski panu nie dorówna. Radził, żebym o panu napisał
1 twierdził, że to będzie piękny i ciekawy temat...
Gospodarz mieszkania podniósł się. Podszedł do okna,
patrzył przez chwilę na rozległą panoramę, wreszcie nie
odwracając się zapytał:
— Tak mówił? Naprawdę?
— Naprawdę.
— I nie drwił?
— Ależ, panie kapitanie...
W pokoju zapanowała cisza. Reporter patrzył na pochy
lone, szczupłe plecy starego człowieka, na siwą głowę wtu
loną w ramiona, lekko drżącą na tle szarzejącego okna.
Pomyślał, że podobną pozę przyjął tamten, w kabinie, kie
dy patrzył przez iluminator. Nie odzywał się, nie chciał
płoszyć nastroju, bo czuł, że z gospodarzem dzieje się coś
niezwykłego. Poznał to po drżeniu głowy, po oddechu,
który stawał się coraz szybszy, głośniejszy, jak u czło
29
wieka dobiegającego z wielkim wysiłkiem do mety po wie
lokilometrowym biegu.
— Panie kapitanie — przerwał wreszcie milczenie re
porter.
Stary się nie odwrócił. Powiedział głosem niezbyt sil
nym, chrapliwym, jakby coś go dławiło za gardło:
— Niech pan sobie idzie...
— Ależ — chciał zaprotestować reporter, lecz gospodarz,
nadal zwrócony twarzą do okna, za którym gasł już krót
ki, brzydki dzień, powtórzył:
— Niech pan sobie idzie. Jestem chory. I stary. Nic pa
nu nie opowiem. Proszę już sobie iść.
— Więc może przyjdę kiedy indziej, jak pan wyzdro
wieje? — próbował rozczarowany i zdziwiony reporter, ale
stary pokręcił przecząco głową.
— Nie. Proszę nie nalegać. Przepraszam pana, ale niech
pan mnie zostawi w spokoju.
Było w tym głosie rozedrganym i całej sylwetce co
raz bardziej zamazującej się w szarzejącym kwadracie
okna coś takiego, że reporter poczuł się głupio. Nie odczu
wał nawet żalu, że znów spotkała go odmowa, pojął, że nie
powinien nalegać, a jego pytania są nie na miejscu. Nie
rozumiał dlaczego, ale nagle doznał takiego wrażenia,
jakby niespodziewanie znalazł się w świątyni, którą bez
czeszczą głośne śmiechy i niemądre uwagi turystów.
Wycofał się po cichu i opuścił mieszkanie, niezadowo
lony z siebie, zły na cały świat.
Znowu upłynęło sporo dni. Lód na zatoce popękał, za
mienił się w drobną kaszę na szlaku, którym przepływały
statki, i w wielkie płaty przy brzegu, wokół falochronów.
Zrobiło się cieplej, słonko częściej przygrzewało, przed
wiośnie zawitało nad morski brzeg.
Telefon był zupełnie niespodziewany i reporter przez
dłuższą chwilę nie mógł sobie skojarzyć nazwiska, które
podał rozmówca, z konkretną osobą. Tamten widocznie
zrozumiał to, bo przypomniał:
— Był pan u mnie na statku, pamięta pan?
— Ach tak, już wiem, panie kapitanie, słucham, o co
chodzi? — ożywił się reporter, ale jednocześnie wróciła
cicha uraza za tam tą odmowę.
30
— Chciałbym się z panem zobaczyć.
■— Coś pilnego?
— Chciał pan ode mnie m ateriału do opowieści. Opo
wiem panu o czymś.
— Naprawdę? — rezerwa reportera od razu zniknęła.
— Gdzie mam się stawić? Na statku?
— Nie. Spotkajmy się na końcu Skweru Kościuszki.
Zna pan to miejsce, gdzie kończy się bulwar, na samym
końcu, tam są takie betonowe głazy, po prawej stronie.
— Znam, znam, dobrze... Będę za godzinę...
Kapitan siedział już na wielkim betonowym bloku. Była
to ostatnia pozostałość wojny, która zburzyła falochron
i zostawiła gruzy nawet tu, nad morskim brzegiem.
Reporter przysiadł obok, przyjął papierosa. Zapadło
milczenie. Obaj patrzyli na falochron zagradzający wej
ście do portu, za którym rozciągała się wielka, gładka
przestrzeń morza, pokryta przy brzegu płatami kry, a da
lej wolna, nieskazitelnie czysta, lśniąca niczym stare
srebro.
— Był pan u niego? — zapytał kapitan.
— Byłem — przytaknął reporter i zaraz dodał bez złoś
ci: — Pan mi zrobił kawał?
— Nie. Naprawdę chciałem, żeby pan o nim napisał.
— Przepędził mnie, kiedy go poprosiłem o rozmowę.
Kapitan pokiwał głową i uśmiechnął się smutno.
— Pewnie z miejsca go pan zaczął pytać o morskie
przygody?
— Nie o przygody, ale o morską karierę...
— Taaak — przeciągnął kapitan. — To był mój błąd.
Przepraszam, nie uprzedziłem pana...
— O czym pan mówi?
Zamiast odpowiedzi kapitan niespodziewanie zapytał:
— Chce pan, żebym o nim opowiedział?
— Wolałbym, żeby każdy opowiadał o sobie — odparł
reporter.
— On już panu nic nie powie.
— Tak się zaciął?
— Nie, to nie to...
— Więc co się stało?
■— Niech pan jednak posłucha...
\
31
Reporter nie odezwał się. Siedział na twardym betonie,
ćmił papierosa i patrzył przed siebie. Było jeszcze dość
chłodno, czuł, że mimo kurtki zimno przenika go i długo
tak nie wysiedzi. Był rozczarowany tym spotkaniem. Nie
rozumiał, dlaczego kapitan ciągle krąży wokół tamtego
dziwaka, ale nie miał odwagi wypytywać, powstrzymywa
ła go powściągliwość kapitana. Czekał więc cierpliwie,
co mu powie, choć nie miał wielkiej nadziei, że będzie
to coś fascynującego.
— Wędrował przez wszystkie morza i oceany świa
ta — zaczął kapitan, a reporter nie musiał pytać, o kim
mówi, wiedział, że tamten stary człowiek ciągle jeszcze
zaprząta jego myśli. — Gdyby ktoś spisał jego przygody,
powstałby tom olbrzymi i niezmiernie ciekawy, lecz nikt
tego nie zrobił, bo bohater tych przygód nikomu o nich
nie opowiadał, nie chwalił się, nie gawędził, a raczej je
ukrywał przed ludźmi, pieścił i krył głęboko w swoim
sercu.
— Więc skąd pan o tym wie? — zapytał reporter.
— Naprawdę byliśmy starym i przyjaciółmi. Przyjecha
liśmy tu razem na długo przed pańskim narodzeniem.
Ile to lat? Czterdzieści? Przeszło czterdzieści. Obaj chcie
liśmy iść na morze... Gdyni prawie jeszcze nie było, stat
ki stawały przy drewnianym pirsie, ludzi kręciło się róż
nych sporo, a wśród nich także i tacy jak my, amatorzy
przygody, egzotyki, dalekich podróży... Przez jakiś czas
trzymaliśmy się razem. Potem nasze drogi się rozeszły, ale
przyjaźń została. Kiedy mogłem, odwiedzałem go. On do
mnie przyjść nie chciał, ale ja bywałem u niego. Kiedy
trochę wypił, opowiadał. Chyba mnie jednemu. O tym,
jak żegnał ojczysty port i jak go witał, wracając z dale
kiej podróży. Jak go chłostały wichry i chińskie tajfuny,
jak kołysały pasaty Atlantyku, kąsały mrozy Dalekiej
Północy i grzało łagodne słońce Południa.
Cóż z tego, że nie opuszczał tego miasta przez lat
z górą czterdzieści? Nikt i nic nie mogło powstrzymać je
go marzeń. Jego myśli wędrowały zawsze hen, po dalekim
świecie, przeżywał przygody, zwiedzał cudne kraje, zma
gał się z morzem i to było jego największym szczęściem..
— Więc on?... — zakrzyknął zaskoczony reporter, a ka
32
pitan nie pozwalając mu dokończyć pytania pokiwał
głową.
— Tak. Nigdy nie był na morzu. Chociaż nie wtedy,
kiedy przyjechaliśmy tu nad brzeg, udało mu się zaciąg
nąć na jakiegoś małego smolucha. Ale jego marynarzowa-
nie trwało tylko parę godzin. Był słaby jak mucha, miał
zapadniętą klatkę piersiową, cienkie ramiona bez bicep
sów, słabą głowę. A nade wszystko nie mógł ścierpieć
kołysania. Morska choroba od razu zwaliła go z nóg. Tyle
popływał, ile płynął ów holownik po redzie portu. Przez
cały czas leżał półprzytomny. Po przyjściu do nabrzeża
wylano go bez litości. Od tej pory nie próbował stanąć na
pokładzie. Nawet jako gość. Zapraszałem go. Nigdy nie
chciał do mnie przyjść. A jednak nie wyrzekł się morza.
— Cóż więc robił?
— Nie wyjechał z Gdyni. Pozostał tu ze swoimi marze
niami, które towarzyszyły mu przez całe życie. Z Wacka
przemienił się w pana Wacława. Pracował w różnych
spółkach jako buchalter. Przetrwał tu wojnę i po wojnie,
jako marny, wyśmiewany, ale trochę łubiany dziwak do
trwał do emerytury. Widział pan jego pokój? No właśnie.
Tam zamknął się ze swoim morzem. Nadał temu pokojowi
wygląd kabiny, zbierał drobiazgi i pamiątki morskie, książ
ki miał niemal wyłącznie marynistyczne, łącznie z locjami
i innymi fachowymi podręcznikami nawigatorów.
Nie ożenił się i nie odczuwał braku kobiety. Morze chy
ba zastępowało mu rodzinę. Ludzie sądzili, że jest samo
tny, a on czuł się tak silnie związany z morzem, jakby
miał niezwykle wymagającą kochankę.
Mało było w jego życiu wolnych chwil nie spędzonych
nad morzem. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni co
dziennie przychodził właśnie na to miejsce i siadał na
betonowym bloku. Czasem wędrował brzegiem w kierun
ku Orłowa. Lubił to miejsce i pewnie tu przeżywał wszyst
kie swoje morskie rejsy, o których mi niekiedy opowiadał.
Czasem bywałem tu z nim. Trzeba go było zobaczyć, jak
słuchał śpiewu fal, które mu pewnie przynosiły wieści
z całego świata. Uśmiechał się, gdy morze było gniewne
i bryzgało na niego pianą. Wprowadzał wzrokiem statki
do portu i wiele żegnał wyruszających w świat. Znał każ
dy kuter rybacki i niepokoił się, gdy któryś nie wracał
zbyt długo do portu. Rybacy znali jego sylwetkę. Gdy
] — M iędzy ogniem a wodą 33
wracali wieczorem do portu, machali do niego rękami
P rzyzw yczai się uważać go za część tego portu . '
JSgu T le‘ K°Chał ten °braz zaczynający sie
d betonowych falochronów, a kończący cienką ^kreską
Półwyspu Helskiego na horyzoncie. ką
Kapitan zamilkł. Kiedy zapalał papierosa, reporter doi-
ał, ze palce mu lekko drżą. Ten szorstki, grubo ciosany
sto rS eSdezwałr s?ęym Wzruszeniem opowiadał mu tę hi
- Pew nt116’ 310 niedzisi0jsze' Za bardzo romantyczne.
ma ?an rację ~ zS°dził ^ kapitan _ Ale
szego. Pan P°ZWOll> 26 jeszcze coś opowiem. Coś dzisiej-
Reporter uniósł brwi, kapitan nie zareagował.
Zimę w tym roku mieliśmy ostrą. Lód długo sie
dzif ™ 'S Ł S * " ‘prz“ dtażzzy czas „ie pzzycho-
. ■ , ^ g- r-rzezięoił się i musiał leżeć w łóżku Wtedy
pokaza!°s£ n Z yHSmy’ jak Pan M u mnie na statku,’
pokazał się po raz pierwszy. Zaczynało się ocieplać, a on
miejsce82026 ZdrÓW> jUŻ Przych°d^ na swoje
sc^ c o itmi tertmU ^ tU Si6d2iał na tym samym miej-
k t ń t w , JU> P°Pękał 1 23mienił si w wielkie płaty
k e k°łysaJy S1<5 Przy brzegu popychane falą i ła-
bounjm wiatrem, a mewy, uradowane wolną od lodów
L w a S u epÓżVtien2y 2 P1SkiGm nad jCg0 gł° Wą W P0SZU-
o k S ^ i S 3 r02krzyczanych dzieci korzystała ze świetnej
ło z s u n a f l rf° ku stwarzały pływające kry. Wvstarczv-
ło zsunąć się z falochronu i już można było pływać na
wielkiej tafli lodu. Kije i deski służyły za wiosła Dorośli
t=e zakaWv Zre,a ttakie ale dzieciaki ignorowały
od hr-pcrn" 7 d Z\ą 016 odwazały się odpływać daleko
h e ^ H ? S1Q OWiem wypadki- ze fala unosiła
n ? r n t t dy Zf tok1, 1 musiał kuter czy holownik ruszać
bocie k małyCh rozbltków. a w domu był pas w rc^
d°ŚĆ dłUg° ’ jak zwykle W ia ln i nie-
becny; Juz dzieci nasyciły się zabawą i odeszły do do-
drewnnnP h j / k° ^ 3 P° drUgiej Stronie nabrzeża obok
drewnianej budki zołmerz Wojsk Ochrony Pogranicza
przytupujący z zimna. graniczą,
Nagle Wacław usłyszał dziecięce krzyki, w których
brzmiał strach. Spojrzał w tam tą stronę i zmartwiał.
Dwoje dzieci stało na krze coraz bardziej oddalającej
się od brzegu. Mały, może pięcioletni chłopiec i nieco star
sza od niego dziewczynka, zapewne poprzednio odganiani
przez inne dzieci, teraz postanowili samodzielnie popły
wać. Dziewczynka wzięła deskę, którą wiosłowała, gdy
byli przy samym nabrzeżu.
Niespodziewanie silniejsza fala zakołysała krą i odciąg
nęła ją od brzegu. Wówczas dziewczynka, przestraszona
kołysaniem, wypuściła z rąk deskę, a gdy odzyskała rów
nowagę, nie mogła już jej dosięgnąć. A kra, lekko, ale
stale unoszona przez falę, coraz bardziej oddalała się
od brzegu. Chłopczyk zaczął rozpaczliwie płakać, a po
chwili dziewczynka przyłączyła się do niego. Wtedy wła
śnie usłyszał je Wacław.
Nigdy szczególnie nie kochał dzieci, bał się ich, nie lu
bił, kiedy zakłócały mu spokój. Nie uczucie więc poruszyło
nim, lecz po prostu m arynarski obowiązek nakazywał mu
ratować zagrożonych przez morze ludzi. Nie wiedział jed
nak, jak się do tego zabrać. Podniecony biegał po nabrze
żu, w rozpiętym płaszczu, z szalikiem fruwającym wokół
szyi.
Wopista, zobaczywszy co się dzieje, wypuścił serię z au
tomatu, żeby przywołać ludzi, sam nie mogąc zejść z po
sterunku. Ale Wacław już postanowił.
Wolno, niezdarnie, lecz zdecydowanie począł się zsu
wać po ślizłym, mokrym betonie. Nad samą wodą przez
chwilę balansował na jednej nodze, po czym skoczył
i znalazł się na najbliższej krze, która pod jego ciężarem
zachybotała niebezpiecznie i pokryła się wodą. Dzieci, wi
dząc że Wacław spieszy im na ratunek, zamilkły i przytu
lone do siebie patrzyły w napięciu.
Ich kra nie odpłynęła zbyt daleko, lecz dostać się na
nią, skacząc z jednej na drugą ponad szczelinami, nie było
łatwe ani bezpieczne, zwłaszcza dla starszego człowieka,
który w życiu chyba nie wykonał skoku, z gimnastyką
nic nie miał wspólnego, a w dodatku dopiero wstał z łóż
ka po chorobie. Ale Wacław był zdecydowany. Szczęśliwie
przemierzył kilka tafli, aż nagle szczelina wodna okazała
się tak szeroka, że Wacław pojął, iż w żaden sposób jej
3* 35
nie przeskoczy. Położył się więc na lodzie i rękami począł
wiosłować. Po chwili dopłynął do dzieci.
Płat lodu, na którym się znaleźli mali rozbitkowie, miał
z pięć metrów kwadratowych powierzchni. Kiedy Wacław
stanął na nim, zachybotał. Woda kilkucentymetrową war
stwą wystąpiła na powierzchnię. Dzieci krzyknęły prze
rażone. Po chwili chybotanie ustało i okazało się, że lód
wytrzymuje ciężar.
Wacław nakazał dzieciom, by stały nieruchomo. Słuchały
go, były sparaliżowane strachem.
Wtedy on znów się położył na lodzie i wolno, ostrożnie
począł wiosłować rękami. Poczuł kłujący chłód wody na
brzuchu i piersiach. Przeszło mu przez myśl, że teraz bę
dzie musiał poleżeć trochę dłużej, ale nie przejął się tym.
Był szczęśliwy. Przeżywał prawdziwą morską przygodę,
ratował życie ludzkie, a cóż w tej okoliczności znaczył
mokry brzuch? Nie czuł już zimna i wytrwale wiosłował
kostniejącymi rękami.
Zwabieni strzałami i krzykiem ludzie zgromadzili się
na nabrzeżu i zasypywali go głośnymi okrzykami i rada
mi. Ktoś nadbiegł z bosakiem i podał go. Wacław chwycił
żelazny hak i przyciągnął się do brzegu. Ktoś chciał ska
kać na krę, ktoś inny powstrzymywał. Wacław stanął,
z wysiłkiem podniósł malca i podał go ludziom. Kilka par
rąk chwyciło chłopca. Dziewczynka była starsza i cięższa,
uniósł ją więc z niemałym trudem. Chcąc ją podać, mu
siał zbliżyć się do krawędzi kry. W momencie, kiedy lu
dzie z brzegu złapali małą, kra jakby kopnięta przechyliła
się gwałtownie i odjechała do tyłu.
Wacław zachwiał się, krzyknął. Rozległ się plusk. Woda
zamknęła się nad jego głową i poszedł od razu na dno.
Nie było tu głęboko. Na pewno odbił się od dna i wy
płynął ku powierzchni. Lecz kra, uwolniona od jego cię
żaru, wróciła na swoje miejsce i wypływając uderzył
w nią głową...
Kapitan zamilkł na dłuższą chwilę. Potem odezwał się
nie patrząc na reportera:
— Napisze pan o nim, prawda? Zginął śmiercią m ary
narza...
Wyrzucił niedopałek, wstał i nie żegnając się odszedł
w kierunku portu rybackiego.
36
R A N O BĘDZIE P O R T
Już świta. Za godzinę będzie całkiem jasno. A potem...
Potem będzie port. Przed chwilą minęliśmy traw ers Ro
zewia. Więc to już...
Och, jak trudno mi zebrać myśli. Nie mogę, nie umiem
sobie z tym wszystkim poradzić. Brakuje mi ludzi. Są
niedaleko, wiem, że przyjdą na każde wezwanie, ale nie
o to mi chodzi. Nie o nich. Potrzebuję kogoś bardziej bli
skiego. Chciałbym, żeby tu ten ktoś był przy mnie, żeby
coś poradził, żeby samą swoją obecnością uspokoił. Ale nie.
Boję się jednocześnie kontaktu z ludźmi. Boję się mówić,
bo wówczas trzeba to wszystko rozważać jeszcze raz, a ja
już nie mam na to siły i wiem, że nikt mi w tym nie jest
w stanie dopomóc... Nie mogę ludziom pokazać, jak fatal
nie się czuję i co przeżywam. Nie mogę ujawnić przygnę
bienia, kapitan przecież nie może przeżywać załamań, nie
może się wahać, mazgaić, musi być twardy, zdecydowany,
męski, musi innych podtrzymywać na duchu, dodawać od
wagi. Wszystko trzeba dźwigać samemu.
Czasami przychodzi mi na myśl bluźniercze porówna
nie. Nie mówię o tym nikomu, bo posądziliby mnie o py
chę i zarozumialstwo, ale wiem, że mam rację. Kapitan
nie jest „pierwszym po Bogu”. On jest podobny do Boga.
Jest tak samo samotny jak On i tak samo musi decydować
wyłącznie sam. Sam też ponosi odpowiedzialność. Za siebie
i za innych. _
Tylko Tamtego, na wysokościach, nikt nie sądzi. Ludzie
wymyślili, że On jest najwyższym sędzią, jedynym auto
rytetem, którego nikt karać nie może i który nigdy się
nie myli, a tylko my nie umiemy odgadnąć Jego myśli
i wyroków.
A kapitan podlega sądom ludzkim. Sam decyduje i sam
odpowiada. I to odpowiada przed ludźmi, którzy mu po
móc nie mogą, ale są w mocy potępić i karać.
37
Zresztą nie trzeba ludzi. Własne sumienie potrafi sądzić
bardziej surowo niż trybunał ludzki.
Ech, po co mi te metafizyczne rozważania i porównania?
I tak me mogę uciec od myśli, nie mogę odwrócić tego,
co się stało... s
To nic, że stanę przed sądem. Tacy sami kapitanowie jak
ja zapewne orzekną, że nie ma mojej winy, że tragedia
wynikła z przyczyn obiektywnych, a może nawet on sam
był winien... Powiedzą, że w końcu na morzu tragedie się
zdarzają. I nie tylko na morzu, ale wszędzie, a żyć trzeba
dalej.
Tak, żyć trzeba. I będę żył, będę pływał...
Ale co jej powiem?
Przecież przyjdzie tu. Skierują ją do mnie. Zapyta. Bę-
azie czekała na odpowiedź. Będzie płakała.
I co jej odpowiem? Jak ona będzie żyła?
Boję się tej chwili. Boję się jej łez, jej pytań, spojrze
nia pełnego wyrzutu.
A tak się wszyscy cieszyliśmy, że rejs dobiega końca.
Jeszcze parę godzin temu przypominaliśmy sobie, że rano
będzie port. On cieszył się chyba bardziej niż inni. Miał
powody...
Tylko ja nie miałem w sobie tej radości. Nie wierzę
w przeznaczenie, ale teraz myślę, że jednak coś podświa
domie we mnie tkwiło, coś, co nie pozwalało się przed
wcześnie cieszyć. Już wtedy, kiedy zdaliśmy pilota i wy
szliśmy z Kanału Kilońskiego.
1
Niezbyt silny, ale wyraźnie odczuwalny w iatr dmuchał
z północnego wschodu. Statek zaczynał monotonnie uno
sić dziób, łagodnie, wolno, jakby rozleniwiony spokojem
w kanale nie miał teraz ochoty na zwykłą pracę na mor
skiej fali.
Motorówka odbiła od burty, zatoczyła szeroki łuk i na
bierając prędkości popłynęła w kierunku zacierających się
za rzadką mgiełką nabrzeży portu.
Patrzyli za nią lekko wychyleni za burtę. Potem jak na
38
komendę wyprostowali się i spojrzeli na siebie. Chief
uśmiechnął się pogodnie.
__ No, w porządku — powiedział. — Teraz już ostatni
etap. .. . , . .
Kapitan z wolna odwrócił głowę. Uniósł nieco brwi, ale
nic nie powiedział. Popatrzył na zacierający się już nie
znacznie horyzont. A chief nadal wygłaszał swoje odkryw
cze uwagi:
— Rano będziemy w porcie. .............................
Teraz wreszcie na twarzy kapitana pojawił się nieśmiały
uśmiech. Zapukał palcem w drewnianą poręcz.
— Na psa urok. Zęby pan nie zapeszył.
Chief rozciągnął warg; w jeszcze bardziej pogodnym
uśmiechu. Machnął ręką.
— Teraz już żadne sztormy nas nie zatrzymają, L>o
Gdyni kamieniem można dorzucić.
Kapitan wzruszył ramionami. Przyjął papierosa od chie
fa, zaciągnął się z wyraźną przyjemnością. Zawsze jak miał
pilota, nie palił, zachowywał się sztywno, był uważny i na
pięty, jakby w obecności obcego musiał szczególnie czu
wać. Dopiero gdy zostawali sami, rozluźniał się, na nowo
stawał się panem swego statku.
— Różnie bywa — zauważył. — Już nieraz wyznaczałem
godzinę wejścia do portu, a potem odwoływałem. Silniej
szy sztorm i plan bierze w łeb.
Stali ciągle jeszcze na skrzydle mostku. Za nimi m aja
czył kiloński port z ledwo widocznymi śluzami, na brzegu
wznosiła się łukowato wygięta bryła pomnika, od dziobu
i z lewej burty widać było morze siwe, dość spokojne,
z lekka tylko marszczone niezbyt silnym wiatrem. Stamtąd
też szła mało widoczna fala, która niby oddech rytmicznie
unosiła dziób statku. . . . .
Kapitan był starszy od chiefa dobrych dwadzieścia la...
Należał do tych, którzy najbardziej się podobają młodym
dziewczętom: siwiejące skronie, otwarta, szczera twarz,
brązowa od słońca i w iatru, oczy jasne, jakby wyblakłe.
Trzymał się prosto, ale w jego sylwetce nie było tej od
pychającej sztywności, którą lubią kapitanowie starej daty,
usiłujący za wszelką cenę ukryć wszystkie swoje uczucia
i stwarzać chłodny pancerz odgradzający ich od całej
załogi. Ten „stary” był surowy, wymagający, nie darował
uchybienia, ale zarazem stwarzał swą postawą i zachowa-
39
niem atmosferę zaufania, budził poczucie bezpieczeństwa
Cieszył się posłuchem, ale i sympatią.
Chief, trzydziestoletni, ciemnowłosy mężczyzna, miał
w sobie coś z Indianina. Był krępy, doskonale zbudowany,
zwinny, bystry, a zarazem zdecydowany i szybki w działa
niu. Twarz o ostrych rysach, ciemne, jakby nieco natłusz
czone włosy, cienki, lekko garbaty nos i brwi grube, zroś
nięte nad oczami. Każdy wiedział, że jest Góralem z dzia
da pradziada i czasem nawet swoim akcentem zdradzał
podhalańskie pochodzenie.
Z kapitanem pływał już od dłuższego czasu. Zżyli się,
panowała między nimi atmosfera serdeczna, choć w co
dziennym zachowaniu nie okazywali tego zbyt wylewnie.
Stanowili zgrany tandem i obaj cieszyli się u załogi dużym
mirem, choć — jak zwykle — kapitana dzielił od ludzi
większy dystans niż chiefa.
Nie spieszyli się zbytnio, by opuścić skrzydło mostku.
Pogoda była ładna, niebo dość pogodne, a przedwieczorny
chłód niezbyt jeszcze dawał się we znaki. Chief miał wy
raźną ochotę kontynuować pogawędkę.
Ja tam jestem optymistą — wyznał w odpowiedzi na
uwagę kapitana.
Stary spojrzał na niego z błyskiem przekory w oczach.
— Ja nie jestem pesymistą — oświadczył. — Tylko mam
większe doświadczenie. Nie cieszę się z góry, a to pozwala
uniknąć rozczarowań. — Spojrzał na zegarek i nagle zmie
nił ton. — Niech pan zwolni załogę ze stanowisk mane
wrowych — polecił. — Cała naprzód!
Trzeci, młody jeszcze chłopiec, o twarzy niemal dziew
częcej, ubrany na manewry jak na kapitański bal, nie-
zvvłocznie przesunął rączkę telegrafu maszynowego i odpo
wiedział służbiście jak w wojsku:
Cała naprzód! — A po chwili dorzucił: — Jest cała
naprzód!
Kapitan skinął głową. Chief podszedł do szarej skrzynki,
przekręcił włącznik i ujął w rękę mikrofon.
— Koniec manewrów! — zarządził. Głośniki rozmiesz
czone na statku powieliły jego głos. — Przechodzimy na
morskie wachty!
Kapitan jeszcze raz omiótł wzrokiem mostek. Wszystko
tu było na swoim miejscu: sternik nieruchomo tkwił za
kołem i lekkimi ruchami rąk utrzymywał kurs. Za chwilę,
40
gdy wyjdą poza strefę kanału, oficer wachtowy włączy
„michałka” — automatyczny sternik i m arynarz zajmie
się czymś innym. M arynarz wachtowy coś porządkował,
w sterówce pojawił się drugi oficer, żeby objąć swoją
wachtę.
Statek płynął coraz szybciej. Już wywołany jego ruchem
wiatr zaczynał poświstywać, a przez otwarte na przestrzał
drzwi ciągnął chłodnawy powiew. Maszyny niemal tu nie
było słychać. Tylko lekki dygot pod stopami i cieniutkie
brzęczenie jakiegoś naczynia w sterówce świadczyły o tym,
że wibracja przybiera na sile.
_ Dobrze — powiedział kapitan. — Chodźmy na kola
cję. Późno się robi, ochmistrz będzie zły, że wszystko wy
stygło. — Skinął głową wachtowym i ruszył pierwszy
w kierunku drzwi wiodących w głąb statku. Chief bez
słowa podążył za nim.
Znaleźli się w niezbyt szerokim korytarzu wyłożonym
kokosowym chodnikiem. Po lewej widniały drzwi z jasne
go drzewa z mosiężną tabliczką, na której wygrawerowano
napis: „Master”. Po prawej takie same drzwi miały napis:
„Radiostacja”. Kapitan przystanął i powiedział:
— Wstąpimy na chwilę?
Nim chief zdążył odpowiedzieć, już nacisnął klamkę.
Powitał ich charakterystyczny, piskliwy stuk klucza.
Radiooficer pracował ze słuchawkami otulającymi uszy.
Nie zauważył wejścia przełożonych.
Kapitan odczekał, aż ręka radiooficera przestanie wystu
kiwać kreski i kropki, i dopiero wtedy się odezwał:
— Dobry wieczór. No co tam słychać na świecie?
Radio zdjął grube, gąbczaste słuchawki i podniósł się
ze swego obrotowego fotela. Był przysadzisty, bardzo tęgi,
twarz miał pyzatą, dobroduszną. Nikt by nie powiedział,
że to stary, wytrawny marynarz. Bez uniżoności spojrzał
na kapitana, potem okrągłym gestem pulchnej dłoni wska
zał na swoją aparaturę.
— Pożegnałem się z Kilonią — powiedział. — Panowie
chcą zamówić rozmowy? Teraz już świetnie słychać i Gdy
nię, i Szczecin. — Wiedział, że przed przyjściem do portu
będzie miał duży ruch w radiostacji, m arynarze zawiada
miali zawsze rodziny o terminie przyjścia do portu.
Chief od razu skorzystał z zaproszenia:
— Dobrze, zamów pan.
41
Radio skinął głową, naw et nie pytał o numer, chief
często rozmawiał z żoną. Spojrzał pytająco na kapitana,
ale ten pokręcił głową.
— Trochę za wcześnie — rzucił okiem na zegar wiszący
nad aparaturą — dopiero minęła siódma. Lepiej połączyć
się za jakieś dwie godziny.
Radio skinął głową.
słychać k ^ kapit3n S°bie życzy- Badzie jeszcze lepiej
— Racja — podchwycił chief. — Może ich nie być w do
mu. To mnie też dasz rozmowę trochę później.
— Jaka prognoza? — zapytał kapitan.
Radio sięgnął po kartę gęsto zapisana drobnym pi
— Nie najlepsza. Proszę — podał kartkę kapitanowi.
Chief juz miał zamiar opuścić kabinę, ale powstrzymał
go cichy gwizd kapitana. Zawrócił i zajrzał staremu przez
ramię.
„Wiatry północne, północno-wschodnie 6—0 w skali
Beauforta z tendencjami wzrastającymi. Możliwość za
dymki śnieżnej. Tem peratura minus cztery do minus
sześciu”...
— Sztorm — m ruknął chief.
Sztorm, i to nielichy — przytaknął radio.
Chief spojrzał przez prostokątne okno. Morze nadal było
spokojne, niemal jak jezioro. Nawet zwykłych o tej porze
roku płatów kry nie było widać. Brzeg, który odsunął
się już daleko, lśnił w gęstniejącym mroku, jakby ktoś
białą farbą pociągnął długą krechę od krańca do krańca
horyzontu. Niebo mocno pociemniało, ale nie były to
brzemienne śnieżycą chmury, lecz normalny, wczesny,
zimowy mrok. Jakoś nie pasowała do tego widoku progno
za, którą przed chwilą czytali, toteż chief powiedział'po
godnie:
— Ale tu jest spokojnie. Prognoza pewnie jak zwykle
trochę przesadza. Szwedzi opierają się na danych ze swo
jego rejonu, a to daleko, na północy...
Radio uśmiechnął się lekko. On także nie chciał sztor
mu, rozumiał chiefa. Odparł jednak:
— To prognoza nie tylko szwedzka, ale niemiecka,
duńska, fińska i radziecka.
42
— A nasza? — chief chwytał się ostatniej deski ra
tunku. . .
— Taka sama — bezlitośnie stwierdził radio. — To jest
zbiorówka. Nie ma co się łudzić, pogoda na Bałtyku fa
talna. .
— Ale tu jakoś nie widać — bąknął chief.
Kapitan niespodziewanie roześmiał się głośno.
__ Chief chce za wszelką cenę odpędzić sztorm. Nie
bądź pan dzieckiem. Jeszcze jesteśmy zasłonięci lądem.
Zaraz wyjdziemy dalej, to dmuchnie... Nic pan nie po
radzi.
Chief nonszalancko wzruszył ramionami.
__ Wielkie rzeczy! Mało sztormów przeżywaliśmy? Prze
żyjemy i ten. Statek nowy, mocny, łatwo się nie da i pręd
kości nie straci... . , . ,
Radio zaczął porządkować swoje papierki. Powiedział
trochę smętnie: . .
— Ale ten rejs był spokojny. Przeszło cztery miesiące
i właściwie nie mieliśmy większego kołysania.
Chief szturchnął go żartobliwie w bok.
— No to nam się należy — żartował. — Żebyśmy nie
zapomnieli, że jesteśmy na morzu... _
Radio nigdy nie był zwolennikiem sztormów. Nie tylKo
dlatego, że mu to przeszkadzało w pracy, do tego osta
tecznie przywykł, ale było powszechną tajemnicą, że choć
lata całe spędził na morzu, zawsze podczas silniejszych
przechyłów czuł się źle, a bywało, że nawiedzała go mor
ska choroba niczym praktykanta. Trwał na swoim poste
runku, ale męczył się i ciężko przeżywał kaprysy morza.
Toteż teraz odpowiedział z kwaśną miną: ^
__ Tu nie ma co żartować. Bałtyk lubi robić głupie ka
wały, jest cholernie złośliwy.
— Boisz się? . . , .
— Nie. Przez piętnaście lat się oswoiłem. Ale me luDię,
jak mi wszystko lata po kabinie. Pracować nie można...
Chief klepnął go przyjacielsko w ramię i mrugnąwszy
do kapitana powiedział złośliwie: ,
— Nie m artw się, statek wytrzyma. A że tam ktoś sobie
rzygnie, to co wielkiego, prawda?
Radio ze złością strząsnął rękę chiefa, a kapitan się
odezwał: , . .
— Każdemu może się zdarzyć... Daj pan spokoj, chief...
43
cijRadl° sp°jrzał z wdzięcznością na kapitana i podchwy-
No właśnie. Są tacy, co do śmierci nie mogą się przy
zwyczaić do tego kiwania. Taki cieśla...
Dajcie spokój cieśli — uciął kapitan.
Radio postanowił trochę się odegrać na chiefie.
7" Północno-wschodni trochę nas przytrzyma, nie wej
dziemy rano do portu, co, panie kapitanie?
Chief zrozumiał tę intencję, wydął tylko wargi i mruk
nął beztrosko:
nawyżej trochę się spóźnimy. Celnicy pocze-
Kapitan miał już dosyć tej pogawędki. Przypomniał so
bie o posiłku i ochmistrzu, który tam pewnie skręcał się
ze złe :i, ze jedzenie stygnie i będzie do niczego. Skinął
więc głową radiooficerowi i powiedział:
— No dobrze, nie ma co się przejmować, chodźmy na tę
kolację, trzeba zjeść, póki jest spokojnie, potem może być
trudno...
Otworzył drzwi. W tym momencie wszyscy odczuli sil
niejszy przechył na prawą burtę. Nie był jeszcze zbyt du-
zy> wprawne stopy bez trudu utrzymały równowagę, ale
drzwi już poleciały dziwnie lekko w stronę korytarza
i kapitan musiał się chwycić za futrynę. Radio rzucił za
odchodzącymi:
— To zamówię rozmowy tak gdzieś na ósmą—dziewiątą...
Dobrze, dziękuję — odparł kapitan i zaraz drzwi
z hukiem się zamknęły, bo statek pochylił się na drugą
burtę.
2
W półokrągłej mesie kapitańskiej panował dyskretny
półmrok. Jarzyły się okrągłe lampy na ścianach, nie zapa
lono górnych, jaskrawych świateł — steward wiedział,
że jego stołownicy lubią taki właśnie nastrój, a jedynie
do rozgrywek brydżowych chcą mieć więcej światła.
Załoga jadała w drugiej, położonej niżej mesie. Obok
mej także mieściła się mesa oficerska. Tu była jadalnia
44
przeznaczona dla szefostwa statku i ewentualnych pasaże
rów. Cztery kwadratowe stoliki zapewniały szesnaście
miejsc. Statek często miewał komplet, dwunastu pasaże
rów i wówczas steward miał pełne ręce roboty. Teraz
jednak, kiedy statek z dalekiego rejsu już zbliżał się do
macierzystego portu, pasażerowie opuścili go ostatni
wysiedli w Hamburgu, a nikt nie płynął do Polski. Pozo
stali więc w tej mesie tylko kapitan, pierwszy oficer,
pierwszy mechanik i lekarz okrętowy. Zawsze jadali
w czwórkę i stanowili zgrany zespół. Mieli o czym rozma
wiać podczas długich dni rejsu, nierzadko zasiadali
do brydża, chyba że kapitan lub któryś inny zapraszał
do swej kabiny, gdzie wyciągał buteleczkę whisky albo
chłodnego „żywca”... Pierwszy mechanik był najstarszy
z nich wszystkich, zbliżał się do sześćdziesiątki, pływał
dłużej naw et niż kapitan. Całkiem łysy, o twarzy nalanej,
powiekach na pół opuszczonych i grubej, wywiniętej dol
nej wardze, na pierwszy rzut oka robił niezbyt miłe wra
żenie. Ale kto go poznał bliżej, chętnie szukał jego towa
rzystwa. Chief maszyny był bowiem spokojny, ale bardzo
towarzyski, gościnny i życzliwy. Sam wiele miał do po
wiedzenia, ale też umiał słuchać uważnie i okazać przy
jazne zainteresowanie. Poza maszynownią, która stanowiła
jego cały świat, miał jeszcze na statku dwie namiętności:
brydż i szachy i na tym polu często ścierał się z chiefem
pokładu.
Lekarz był z nich najmłodszy. Szczupły, żywy, ruchliwy,
ciekawy statku, świata, łatwo i chętnie nawiązujący kon
takt ze wszystkimi — był łubiany przez całą załogę. Wszy
scy mieli do niego stosunek nieco protekcjonalny, jak do
człowieka, który nigdy nie był i nigdy nie będzie m ary
narzem, ale którego nie można nie lubić. Tym bardziej
że doktor znał się na swym fachu, umiał ludziom pomoc
i czynił to chętnie, na każde zawołanie. Nie miał zamiaru
swego życia poświęcać morzu, pływał, bo chciał poznać
trochę świata, ale poważnie traktował swoje obowiązki
i za to był ceniony.
Lekarza szczególnie lubił chief, co wyrażało się stałymi
przycinkami, żartobliwym dokuczaniem i drwinami, któ
re jednak nigdy nie prowadziły do poważniejszych scysji.
Teraz też już na progu mesy chief zawołał, widząc za sto
łem lekarza:
45
O, doktorek już czeka, czwarta wachta przy stole
czuwa!
Lekarz się nachmurzył. Nie chciało mu się żartować.
głodny, czekanie na kapitana i chiefa wprawiło go
w nie najlepszy humor.
— Manewry dawno się skończyły — zauważył.
Chief się roześmiał.
— No proszę. Doktorek skończył manewry i ma spokój!
Kapitan zajął miejsce, skinął głową stewardowi, pyta
jącemu czy może podawać, i powiedział:
Niech pan da spokój doktorowi, bo się kiedyś ze
mści...
— Właśnie wtrącił pierwszy mechanik z całą powa
gą. — Jak mu będziesz dokuczał, to ci kiedyś da proszek
na przeczyszczenie, zamiast od bólu zęba...
— Albo wytnę język, zamiast ślepiej kiszki — dorzucił
lekarz.
— I dobrze jeszcze jeżeli tylko język — m ruknął me
chanik.
Ooo, tylko nie to, tylko nie to — zaprotestował
ze śmiechem chief.
Rozmowę przerwało nadejście stewarda. Rosły, zbudo
wany niczym bokser wagi ciężkiej, ale opasły i z trudem
dźwigający swój ogromny brzuch, steward postawił na
stole porcelanową wazę. Jego ruchy były powolne i do
stojne. Niektórych to irytowało, kapitan zaś lubił go, bo
Franio — jak wszyscy nazywali stewarda — był świetnym
fachowcem i umiał zaspokoić wszelkie potrzeby kapitana
i jego gości.
— No co tam dobrego? — zainteresował się kapitan.
Zajrzał do wazy, ucieszył się na widok ulubionego da-
n*a- Gulasz świetnie! Głodny jestem jak rzadko —
oznajmił. — A pan, doktorze, czemu jeszcze nie jadł?
— Czekałem na panów, nie jestem samotnikiem — od
parł lekarz.
Nabierali kolejno, Franio podsuwał im kiszone ogórki,
lekko drżały szklanki do wody.
— A w portach kto się sam urywał? — zauważył chief
złośliwie. — No, doktorku, przyznaj się pan, jak tam
było?
Pan nie chciał być przewodnikiem, to sam zwiedza
łem — poważnie wyjaśnił lekarz.
4G
Kapitan się roześmiał, a niezmordowany chief sko
mentował:
— Zwiedzałem, dobre, co? Znamy takich! Modli się pod
figurą, a ma diabła za skórą. Niech pan uważa, doktorku,
bo żona uszy oberwie.
Milczący dotychczas pierwszy mechanik pociągnął łyk
wody m ineralnej i powiedział:
— Ależ się przypiął do pana, doktorze. Niech pan mu
się odetnie, bo jak nie, to ja to zrobię...
_ Ty? __ chief wycelował widelec w mechanika. —
Spróbuj, zobaczysz, co z ciebie zrobię.
— Ależ z ciebie dziś kozak — mechanik pokręcił gło
wą. — Nabrałeś wigoru. Pewnie bliskość Gdyni tak ci
dodała ducha?
Chief żartobliwie wypiął pierś.
— Zawsze mam ducha potężnego!
— Rozsadza pana energia, co, chief? — zapytał kapitan.
Pierwszy oficer spojrzał podejrzliwie. Nie był pewny,
czy za tym pytaniem nie kryje się jakaś kapitańska pu
łapka. Od odpowiedzi uratował go lekarz.
— Może pan się wyładuje w brydżu? Zrobimy parę ro-
berków? — zawsze miał ochotę na brydża, a mechanik
był tym, który pierwszy chętnie podejmował jego propo
zycje. Teraz też rzekł:
— Właściwie można by... Doktorze, skroimy temu dzię
ciołowi skórę, to przestanie się nadymać.
Chief z humorem podjął rękawicę:
__ Wy mnie? Patałachy! Pan kapitan zagra na czwar
tego?
Kapitan odsunął talerz, wsypał cukru do herbaty poda
nej przez stewarda i wolno mieszał uważając, żeby nie
dzwonić łyżeczką o szklankę. Zawsze bardzo zwracał uwa
gę na zachowanie przyzwoitych form podczas posiłków.
__ Nie, dziękuję — odpowiedział. — Rano będziemy
wchodzić do portu, a mam jeszcze trochę papierkowej ro
boty. Spakować też właściwie trzeba by się teraz...
Chief skrzywił się, jakby go nagle zabolał ząb.
__ Racja. Ech, ta cholerna biurokracja. Ja też mam całą
kupę papierzysk. Butelka dżynu temu, kto to za mnie
zrobi! . ., .
— Znalazł wymówkę, żeby nie dostać w kość pierw
47
szy mechanik zrobił oko do lekarza. Ale ten także przy
pomniał sobie o sprawozdaniu.
— Kapitan ma rację — mruknął. — Trzeba się przygo
tować na port...
— Będzie jeszcze czas — nie dawał za wygraną mecha
nik. — Zresztą jak ktoś systematycznie pracuje, nie musi
niczego porządkować ani klecić raportów w ostatniej
chwili...
— Będą z pana ludzie, doktorku — chief nie rezygnował
z docinania lekarzowi. — Już pan mówi, że kapitan ma
rację. Jak pan będzie mówił, że kapitan ma zawsze rację,
stanie się pan prawdziwym matrosem.
Kapitan się roześmiał. Sięgnął po papierosa, zapalił
i rzucił:
— Teraz pan się do mnie dobiera, chief?
— Nie, skądże! — ze sztuczną powagę protestował
pierwszy oficer. — Ja już od dawna wiem, że kapitan
ma zawsze rację...
— No dobra. — Kapitan zdusił papierosa. Uznał, że po
ra kończyć nic nie znaczącą pogawędkę. Zawsze po posił
kach uprawiali taką szermierkę słowną, ale gdy stary da
wał do zrozumienia, że pora kończyć — ucinali i rozcho
dzili się do zajęć, a tylko wieczorami, gdy nic nie mieli
do roboty, i czas się dłużył, kompletowali zespół brydżo
wy. Teraz jednak rozumieli, że pomysł był nie najlepszy.
Kapitan określił to wyraźnie. — Żarty, żartami, ale niech
panowie w swoich działach przygotują się do sztormu.
Może naprawdę być paskudnie w nocy. Ochmistrzowi
trzeba powiedzieć, żeby hotel zabezpieczył wszystkie na
czynia i garnki. I tak dość wytłukli chociaż rejs był spo
kojny jak rzadko.
Pierwszy mechanik spojrzał uważnie na kapitana.
— Taka niedobra prognoza? — zapytał.
— Fatalna.
— Na szczęście już niedaleko — pocieszył się mecha
nik. — Jedną noc wytrzymamy, Gdynię prawie widać...
— Co to jest jedna noc! — podchwycił chief. — Cza
sem przez tydzień człowiek się telepie w sztormie i do
brze...
Kapitan popatrzył uważnie na pierwszego oficera. Nie
bardzo mu przypadły do gustu te słowa.
48
— Chief — powiedział — wygląda na to, że pan jest
jeszcze bardzo młody. Sztorm panu imponuje...
— Pan żartuje, panie kapitanie?
Kapitan zrozumiał, że pod tą całą bufonadą i żartobliwą
gadaniną coś się kryje. Zdziwiło go to, bo znał chiefa do
brze i nigdy nie zauważył u niego podobnych objawów.
Postanowił jednak wszystko traktować nadal lekko
i z uśmiechem.
— Pan też — powiedział. — To świetnie, dobry humor
zawsze potrzebny. Ale nie ma co lekceważyć Bałtyku.
Radio miał rację, bywa, że przed wejściem do portu robi
paskudne kawały...
Lekarz przysłuchiwał się tej rozmowie bardzo uważnie.
Jako nowicjusz nie przeżywał jeszcze prawdziwego sztor
mu, choć wiele się nasłuchał o wyczynach szalejących
mórz. Nieraz trochę w duchu żałował, że nie dane mu
było przeżyć tego, o czym opowiadali marynarze. Ale te
raz odczuł lekki niepokój.
— No ale to już tak niedaleko... — powiedział samo-
uspokajająco.
— Na wszelki wypadek niech pan połknie aviomarin —
poradził chief. — Podobno pomaga...
— Dobrze — m ruknął lekarz. — Panu też dam.
— Uważaj, chief — zaśmiał się mechanik. — Podobno
aviomarinu nie można odróżnić od pigułek na przeczy
szczenie albo globulek...
— O, tylko nie to! Może ostatecznie być na przeczyszcze
nie, byle nie globulki — bronił się chief.
Mechanik spojrzał podejrzliwie na chiefa. On także za
uważył, że jego wesołość jest nieco nienaturalna. Przysu
nął się bliżej, zajrzał koledze w oczy.
— Ależ ci dziś wesoło — stwierdził. — Możeś coś sobie
łyknął?
Kapitan, który już miał zamiar wstać od stołu, zatrzy
mał na nich wzrok. A chief zaprotestował:
— Ja? Coś ty, przecież to suchy statek. Kapitan jest
okrutny, nie pozwala. A ja słucham. Chyba żeby mnie ka
pitan siłą zmuszał, to ustąpię.
— Ee, to już raczej nie będę się znęcał nad panem —
uspokoił go stary. — Niech pan na sucho dojedzie...
— Trudno, życie jest okrutne. Brydża nie, kieliszka nie,
klasztor, słowo daję, klasztor...
4 — M iędzy ogniem a wodą 49
S T A N I S Ł A W G O S Z C Z U R N Y MIĘDZY OGNIEM A WODA W Y D A W N I C T W O M O R S K I E G D A Ń S K . 1 9 7 4
Projekt okładki RYSZARD KRÓLIKIEWICZ Redaktor Alina Walczak Redaktor techniczny Ryszard Królikiewicz Korektor Magdalena Tomsio W ydanie drugie poszerzone. N akład 30 000 + 250 egz. , w yd- ».»*• A rk. druk. 15,5 P ap ier d ru k . m at. IV ki. 65 g. O ddano do składania 6 V 74 r. Podpisano do d ru k u i dru k ukończono w październiku 1974 r. Zam . n r 2250 n r K-3 c e n a zł 2 8 .- NIE PLĄCZ, SOLN/EJG Nie płacz, Solvejg... Może się zresztą mylę? Może nie płaczesz, tylko jesteś na mnie zagniewana? Może myślisz po prostu, że się zawiodłaś? Może uważasz mnie za tchó rza, który uciekł w ostatniej chwili? Patrzę na góry przesuwające się pode mną, na skrawki morza błękitniejące od czasu do czasu w prześwitach między chmurami i próbuję odgadnąć, o czym teraz my ślisz, co czujesz, co robisz? Krótko cię znałem, ale chyba dostrzegłem w tobie coś, co cię różni od tylu innych kobiet, jakąś nutę rezygnacji, niechęć do walki o samą siebie, o swoje dziś i jutro. Nie, nie jesteś słaba. Jesteś dzielna, piękna, mądra. Mam prawo tak o tobie sądzić, bo choć znaliśmy się krótko, to jednak dostrzegłem w tobie te cechy. Ale zarazem umiesz rezygnować z tego, o co każda kobieta walczy, ze swoich najbardziej osobistych spraw... Nie, nie powinienem tak głęboko wnikać w twoje my śli. Bo może ty wcale nie rezygnujesz, tylko po prostu chowasz się za kurtynę pozornej rezygnacji, aby potem nie bolał cię zawód, aby rozczarowanie było mniej bo lesne? Jedno wiem, Solvejg: tęsknisz. Tęsknisz do czegoś in nego niż to, co masz teraz, chciałabyś uciec daleko, do in nych krajów, do innych ludzi, pod inne niebo niż twoje rodzinne... Skąd w tobie ta tęsknota? Ty nie wiesz. Ale ja teraz wiem, znam jej rodowód. Tak jak zna twoja matka... Może niepotrzebnie posłuchałem twojej matki? Bo to przecież ona mnie prosiła, abym tak postąpił, ona się bała o ciebie... i o siebie... Posłuchałem też chyba głosu mojej matki, tej kobiety, która teraz jest daleko i której nigdy nie widziałaś. To przez nie, przez te dwie kobiety stchórzyłem, Sol- 5
vejg. Choćbym nie wiem jak uciekał od tego słowa, tylko ono oddaje wiernie sens tego, co zrobiłem, jak postąpiłem wobec ciebie. I choć teraz z każdą sekundą oddalam się od ciebie i twego domu, ciągle jeszcze nie wiem, czy zro biłem dobrze. Może właśnie trzeba było otwarcie i szcze rze porozmawiać? Zabrakło mi odwagi, uległem namowie... A ty oddalasz się w przeciwną stronę. I pewnie płaczesz, Solvejg. Mój samolot leci teraz wzdłuż wybrzeża, widzę fiordy, okryte śniegiem góry, lodowe czapy na ich szczytach i za marznięte jeziora. Czasem białe chmury przesłaniają mi ten wspaniały, groźny widok północy i wtedy pogrążam się jakby w mleku, czuję się otoczony kokonem, jak larwa jedwabnika. Wkrótce będzie Trondheim, samolot siądzie na betonie lotniska, pojadę autobusem do portu, wsiądę na swój sta tek. Będą mnie pytali, co widziałem, co znalazłem w cza sie tej wyprawy na północ. I cóż im odpowiem? Co po wiem kolegom na statku i co matce powiem, kiedy już wrócę do mojego kraju? Czy mam na zawsze ukryć tajemnicę naszego spotkania, nigdy jej nie wyjawić nikomu na świecie? Ale jak to zro bić, jak dochować tajemnicy, która pali i domaga się, aby ją głosić światu? Jak wykreślić z pamięci te dwa dni i ten jeden najważniejszy fakt, że cię poznałem, żeśmy się spot kali, choć nigdy się nie szukaliśmy? Nie potrafię tego zapomnieć. Każda sekunda z tych dwóch dni wryła mi się tak głęboko w pamięć, że nic nie zdoła wykreślić najmniejszego szczegółu... Moja matka do dziś nie wierzy, że on nie wróci. Mieszka w tym małym podgórskim miasteczku razem z moim star szym bratem. Chciałem ją zabrać do siebie, kiedy z Pod hala szedłem daleko nad morski brzeg. Nie zgodziła się. Wtedy myślałem, że po prostu nie chce schodzić z gór w doliny — przez całe życie patrzyła na górskie szczyty, w innym miejscu czułaby się obco. Ale dziś wiem, że to było nie tylko przywiązanie Góralki do jej rodzinnych stron. Ona czekała. I czeka do dziś. A to już przecież trzydzieści lat, jak się pożegnali. Ojcu podobno było do twarzy w mundurze Strzelca podhalań G skiego, z peleryną, w kapeluszu. Takiego znam go tylko z fotografii wklejonej na pierwszej stronie rodzinnego albumu, z pasującą do stroju zadzierżystą miną. Matka ma obraz ojca w pamięci, niezniszczalny, wyrzeźbiony jak w granicie. I jego słowa, ciągle jeszcze powtarzane przez starą kobietę: „Nie płacz, nie m artw się. Wrócę. Choćby się góry miały zapaść pod ziemię, wrócę. Do ciebie i do nich...” Matka tysiąc razy powtarzała te słowa. „Do nich” — to znaczyło do mego brata i do mnie. Ale mnie wtedy jesz cze nie było. Oboje czekali na mnie. Urodziłem się w dwa miesiące po odejściu ojca, na początku dni, które trwały potem pięć lat i które nazwano drugą wojną światową. Od tego dnia, w którym się pożegnali, matka czekała. I czeka do dziś. Nie wierzy w żadne informacje o jego śmierci. W iary dodaje jej krótki list, który po wielu po szukiwaniach, zabiegach i latach oczekiwań nadszedł zza granicy. List mówił, że ojciec zaginął podczas walk o Narvik. Zaginął, a więc nie zginął. W tym jednym słowie „za ginął” kryje się cała nadzieja matki, ona podtrzymuje jej wiarę, dodaje sił, wzmaga upór. Przez to słowo ona ciągle jeszcze czeka, szuka, pyta... I mnie powiedziała: — Kiedy twój statek popłynie w tam te strony, poszukaj. Dowiaduj się, pytaj. Ja wiem, że on żyje... Może stracił pamięć? Może myśli, że nas już nie ma i dlatego nie wra ca? Może wojna okaleczyła go tak, że nie ma odwagi wró cić? Odszukaj go i powiedz, niech wraca. Potężna jest taka wiara. Nie wiem, czy to nie ona, tylko ona dodaje matce sił i trzyma ją przy życiu? Mój statek teraz właśnie, trzy dni temu, zawinął do Trondheim. Bliżej od miejsca, w którym zaginął ojciec, jeszcze nie byłem. To wprawdzie setki kilometrów na pół noc, ale jednak już w tym samym kraju. Poprosiłem ka pitana, żeby mnie zwolnił na dwa dni. Chciał wiedzieć, po co. Wyjaśniłem: — Chcę polecieć do Narviku. — Człowieku, to przecież straszny kawał drogi od Trondheim! W dodatku teraz zima się zaczyna. Jak dojedziesz? 7
— Polecę samolotem. — Tam nie ma nawet lotniska. Jest w Bardufoss, to sto dwadzieścia kilometrów od Narviku. Dwa dni wystarczą. — Musisz tam jechać? Muszę. Mój ojciec tam zaginął w czterdziestym roku. — Nawet prochów nie znajdziesz po tylu latach. — A jednak muszę. Może będzie jakiś ślad? Jakaś pew ność? Bo matka do dziś na niego czeka. Dla niej muszę tam jechać... Stary o nic więcej nie pytał. Dodał tylko, że taka pod róż sporo kosztuje i jeśli miałbym kłopoty, może mi po życzyć parę dolarów. A zdawało mi się, że jest to człowiek oschły, nieprzystępny, mało wrażliwy na cudze kłopoty... SAS lata kilka razy dziennie z Trondheim przez Bodo, Alesund do Bardufoss i dalej, aż na kraniec ziemi dp Tromso. Nie było kłopotów z miejscem. Dwa dni temu leciałem tak samo jak teraz, takim samym, nieco pęka tym odrzutowcem. Na północ. Słońce jarzyło się w lo dowcach okrywających szczyty gór, fiordy wrzynały się głęboko w czarny, skalisty ląd. Urzekała mnie ta ziemia surowa, zimna, obca, inna niż moja, ale piękna, wygląda jąca z góry jakby jej nigdy nie dotknęła stopa ludzka. Poznaliśmy się właściwie już wtedy, w samolocie. Sie działaś przede mną, zza fotela widać było tylko czubek twojej głowy. Ale kiedy się pochylałaś, aby wyjrzeć przez okrągłe okienko, widziałem twój profil: lekko zadarty nos, długie ciemne rzęsy, łagodnie zarysowany podbródek, pie gowaty policzek. Widziałem także rękę o długich cienkich palcach, opartą o poręcz fotela. Miałaś na sobie gruby norweski, wzorzysty sweter trochę przypominający nasze podhalańskie... Nie przyglądałem ci się zbyt natarczywie. Ale coś mnie ciągnęło do tego profilu od czasu do czasu ukazującego się zza oparcia fotela. Gdybym chciał rozglądać się za kobie tami, jak to robią często samotni mężczyźni w podróży, powinienem patrzeć raczej w prawo, gdzie siedziała ładna drobna blondynka, strzelająca prowokacyjnie oczami doko ła. Mogłem zatrzymać wzrok na stewardesie, wysmukłej dziewczynie o twarzy urzekająco gładkiej i oczach błę kitnych i wesołych jak Morze Śródziemne. A jednak ciągnęło mnie do ciebie. Teraz już wiem dla 8 czego, ale wówczas nie wiedziałem. Nie byłaś najładniejszą kobietą w samolocie, ale było w tobie coś, co kazało mi co chwila spoglądać w twoim kierunku. Dopiero pod ko niec lotu olśniła mnie myśl, że twoja twarz nie jest mi obca. Ale zaraz przyszła refleksja: skąd tu znajoma? Nigdy jeszcze nie byłem w Norwegii, a ty w rozmowie ze ste wardesą posługiwałaś się językiem norweskim. Skąd więc ta myśl, że twoja twarz nie jest mi obca? Nie mogłem cię znać... Gdy żadne argumenty rozumowe nie skutkowały, pomyślałem w końcu, że kogoś mi przypominasz, ludzie bywają podobni do siebie. Męczyło mnie tylko jeszcze py tanie, do kogo ty jesteś podobna. Nie umiałem znaleźć od powiedzi... W Bardufoss, maleńkiej północnej miejscowości wie- leset kilometrów za kręgiem polarnym, wylądowaliśmy po południu. Straciłem cię natychmiast z oczu i — przy znam szczerze — wcale cię nie szukałem. Urzekło mnie piękno tego zakątka ziemi norweskiej, oczarował urok pejzażu północnego, lasów okrytych śniegiem, szczytów górskich sięgających nieba. Sam jestem Góralem, więc tu, wśród tych ciemnych skał i mrocznych lasów, podchodzą cych aż pod miasto, poczułem się jak w domu. Dworzec lotniczy przypominał jakąś stanicę kresową, zbudowaną z surowych bali drewnianych, ze spiczastym dachem, ozdobnie rzeźbionym okapem, wąskimi schodkami prowadzącymi na pięterko, gdzie na biegnącej wokół sali galeryjce umieszczono stoliki barku. Było w tym budynku coś z londonowskiej egzotyki północy, czekało się, że lada chwila wejdzie ubrany w futra myśliwy, rzuci pęk skór i krzyknie wielkim głosem: whisky! I wszedł! Był ubrany w kożuch, miał skórzane buty rze mieniem przywiązane do łydek, rzucił pęk skór renife rowych na podłogę i... poszedł załatwić formalności zwią zane z nadaniem na bagaż tych skór. Podszedłem na dworze do wielkiego autobusu o kołach uzbrojonych w grube łańcuchy. Motor mruczał równo i dmuchał ciepłe powietrze do wnętrza. Kierowca, młody chłopak, układał bagaże w tylnym pomieszczeniu. Zapyta łem kiedy odjazd, powiedział, że za pół godziny, mogę się jeszcze ogrzać, coś zjeść, bo do Narviku kawał drogi. Rzeczywiście, byłem głodny. Powędrowałem na galeryj 9
kę wewnątrz budynku, stanąłem w kolejce do barku sa moobsługowego. W momencie kiedy czytałem spis potraw, zobaczyłem, że stoję ramię w ramię z tobą. Speszyło mnie to, bo nie spodziewałem się ujrzeć cię tak blisko. A ty po prostu uśmiechnęłaś się do mnie, jak do starego znajomego. Był w tym uśmiechu urzekający wdzięk, jakaś szczerość i pro stota. A ja czułem się po prostu zażenowany. Zapytałaś mnie o coś i poczułem się jeszcze bardziej skrępowany. Nie zrozumiałem ani słowa. Odpowiedziałem po angielsku, że cię nie rozumiem i usiłowałem także się uśmiechnąć. Ty na to: — Sprechen Sie Deutsch? I już mogliśmy swobodnie rozmawiać. Przeszło mi onie śmielenie, minęła głupia sztywność. Wybraliśmy jednako we dania, usiedliśmy przy jednym stoliku. Otaczali nas podróżni w grubych swetrach i kożuszkach, za stołami pełno było żołnierzy — młodych chłopców, którzy dużo palili i pili zimne mleko. Pewnie z tej bazy na północy jechali na urlopy do domów na południu. Ale niewiele mnie obchodzili ci wszyscy ludzie. Byłem radosny, lekki i swobodny. Co tu ukrywać — cieszyłem się z tego, że jestem razem z tobą, dobrze mi się rozma wiało, wdzięczny byłem duchowi podróży, że mnie z to bą zetknął. Ale przez cały czas, nawet wtedy, kiedy najbardziej bez trosko śmialiśmy się z niczego, nurtowało mnie pytanie: skąd ja znam twoją twarz? Kogo mi przypominasz? Próbowałaś zgadnąć, jakiej jestem narodowości. Że nie niemieckiej, poznałaś od razu — kaleczyłem trochę język. Anglik? — też nie; może Francuz? — Polak — powiedziałem. — Polak? — nieco się zdziwiłaś, ale zaraz strzeliłaś: — To pan jedzie do Narviku. Tak, gdzież mógłby jechać Polak, który znalazł się w tym zakątku świata? — To świetnie — ucieszyłaś się. — Jedziemy razem. I mnie sprawiło to radość. Sam nie wiem dlaczego, ale naprawdę się ucieszyłem. Autobus telepał się po wąskiej, krętej drodze, ukazując nam coraz to nowe widoki. W tej przedwieczornej godzi nie górski świat północy wydawał mi się tak piękny, 10 że brakuje słów, aby go opisać. Skały zagradzały drogę, potem nagle się rozstępowały, odsłaniając zapierającą w piersiach oddech perspektywę szczytów, dolin, przepa ści i lasów, którymi nie poruszał najlżejszy naw et wie trzyk. Łańcuchy dzwoniły, gdy autobus wpadał na goły asfalt, potem koła buksowały na zakrętach. Kierowca za trzymywał się, aby zabierać samotnie wędrujące osoby, pozdrawiał je wesołymi okrzykami, widać znał wszystkich na tej trasie, gdzie dom od domu stoi daleko, a osiedla można policzyć na palcach. Oddawał poczciarkom worki z korespondencją, paczki gazet, zabierał przesyłki z tych zakątków. A ty opowiadałaś o sobie. To była twoja ziemia, twoje miasto, twój kąt na świecie. Wracałaś tu, ale na krótko. Jechałaś zobaczyć najbliższych. Północ była twoim żywiołem. Tu się urodziłaś, ale odeszłaś na południe. Sama mówiłaś, że zawsze ciągnęło cię gdzie indziej, do innych stron; nie umiałaś po wiedzieć dokąd, ale marzyło ci się inne niebo, inne góry, inne kraje. Ale los zatrzymał cię tu. Choć teraz mieszkasz na połud niu, w Oslo, to jednak ciągle wracasz. I teraz jedziesz z kolejną wyprawą daleko, na krańce świata, do krainy wiecznych lodów, które będziesz badać, opisywać, pozna wać. Twoi towarzysze, naukowcy z Oslo i Bergen, polecą prosto do Tromsa, a ty wyrwałaś się na dwa dni, żeby zobaczyć swoje rodzinne strony, rodziców, dom, w któ rym przyszłaś na świat. Tak mi to opowiedziałaś, kiedy autobus hurkocząc i po brzękując łańcuchami przedzierał się do Narviku. Piliśmy kawę w małym zajeździe czy sklepiku uniwer salnym gdzieś na trasie. Konduktor ogłosił dziesięciomi- nutową przerwę w jeździe, a my weszliśmy do drewniane go domu, gdzie lśniły lakierem kolorowe okładki pism, wabiły oko słodycze i automat pociągał do hazardu za parę groszy. Było mi dobrze, lekko i wesoło. I chyba nie tylko mnie. Bo i ty śmiałaś się z byle czego, pokazując dwie grządki zębów, których by mogły ci pozazdrościć wszystkie ame rykańskie aktorki filmowe. Podrzucałaś co chwila głową, żeby odgarnąć do tyłu grzywę gęstych ciemnych włosów opadających ci na oczy. I patrzyłaś na mnie tak jakoś ina 11
czej, niż to robią kobiety: wesoło, ale nie ironicznie, za czepnie, ale nie zalotnie, przyjacielsko, ale nie poufale, ciepło, ale nie obiecująco. Było już ciemno i padał gęsty śnieg, kiedy dotarliśmy do Narviku. Droga tak szybko nam zeszła, że nie zdążyłem ci nic powiedzieć o sobie. Zresztą nie pytałaś. Byłem ciekawy, czy ktoś będzie czekał na ciebie na dworcu autobusowym. Może nurtował mnie niepokój, że podróż się skończyła, ktoś cię zabierze i znikniesz w ciemności na zawsze. Nie, nie myślałem o żadnych zalo tach, po prostu nie chciałem, żeby to wszystko tak się skończyło, bez pointy, zwyczajnie, na przystanku autobu sowym. Byłaś wówczas dla mnie już czymś więcej niż norweską znajomą z samolotu i autobusu. Roześmiałaś się i odpowiedziałaś: — Ależ nie, nikt mnie nie oczekuje. Oni naw et nie wiedzą, że przyjeżdżam, nie zdążyłam zadepeszować. — Więc będzie niespodzianka? — Tak. Ale przede mną jeszcze kawał drogi. Mieszka my w Ankenes, a to daleko, nad fiordem, w górach. Mu szę dojechać tam drugim autobusem. Ankenes. Znałem tę nazwę, bo starałem się wiedzieć wszystko o Narviku i jego okolicach. To tam właśnie lą dowali chłopcy w pelerynach i okrągłych kapeluszach tak bardzo przypominających nasze, góralskie. Tam też jest cmentarz na którym wielu z nich spoczywa. Czy mój ojciec także? — Ja też muszę jechać do Ankenes — powiedziałem. — Więc jedźmy razem — zdawało mi się, że się ucie szyłaś. — Tylko tam nie ma hotelu. Lepiej przenocować tutaj. Nie miałem pretekstu, aby ciągnąć dalej te rozważania. Poszłaś zapytać o twój autobus, a ja stałem przy dworcu, czułem, jak płatki śniegu osiadają mi na rzęsach, jak roz tapiają się na policzkach, a chłód coraz bardziej wciska mi się do rękawów i za kołnierz. Wróciłaś bardzo prędko. Wyglądałaś na zmartwioną. — Śnieg zasypał drogę — powiedziałaś. — Pługi jeszcze nie przetarły, więc autobus nie przejedzie. Radzą mi po czekać do rana. Nie wiem, co robić... — Zostań! Przecież możesz także zatrzymać się tutaj, w hotelu — zapalałem się do tej myśli, chciałem, żebyś 12 tak właśnie postąpiła. A ty spojrzałaś na mnie, lekko się uśmiechnęłaś i zaraz sięgnęłaś po swoją torbę. — Dobrze. Chodźmy. Hotel był niedaleko, kilkadziesiąt kroków. Weszliśmy do recepcji jak małżeństwo i nawet kobieta przyjmująca gości zapytała, czy ma dać wspólny pokój. Odpowiedziałaś, że nie. Ale przez cały czas byliśmy razem, aż do chwili kiedy wysiedliśmy z windy na drugim piętrze. Zatrzyma łaś się przed drzwiami i powiedziałaś: — To mój pokój. A ja wskazałem na sąsiednie drzwi i odparłem: — A to mój. A potem, kiedy już otworzyłaś drzwi, zapytałem: — Zjemy razem kolację? — Dobrze — zgodziłaś się. — Za pół godziny, zgoda? Słyszałem przez ścianę, jak szumi woda w twojej łazien ce, dobiegał mnie dźwięk radia, które sobie nastawiłaś. Wówczas to przyszło mi na myśl, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Miałem uczucie, jakbym był pogrążony w pół śnie, w jakimś letargicznym stanie, kiedy to człowiek zda je sobie sprawę, co robi, wszystko słyszy, widzi, czuje, a jednak nie może wpływać na swoje postępowanie, jest bezwolny, jakby kierowała nim tajemnicza siła. I nawet przyszło mi do głowy, że może zadurzyłem się w tobie, że jestem pod urokiem twoich brązowych oczu, włosów, piegów, uśmiechu, ręki delikatnej, a mocnej, nosa nieco zadartego... Ale nie. Wiedziałem na pewno, że to nie jest to uczucie, któremu ulega mężczyzna, kiedy kobieta zrobi na nim sil ne wrażenie. To było coś innego, ale sam nie wiedziałem co. Jakiś niepokój, jakieś wewnętrzne napięcie, oczekiwa nie nie wiadomo na co. I to pytanie, na które ciągle nie mogłem znaleźć odpowiedzi: kogo mi przypominasz? Zastukałaś w ścianę pierwsza. Gdy wszedłem do twego pokoju, powitałaś mnie znowu tym uśmiechem. — Cóż to, zdrzemnąłeś się? Pół godziny minęło dawno. Roześmiałem się także i poprowadziłem cię na dół, do sali restauracyjnej. Była nieprzytulna, z wielkimi sto łami czysto nakrytym i białymi obrusami. Przypominała nieco salę szpitalną i nawet nieliczni goście rozmawiali półgłosem. Kelnerka, czarna jak Hiszpanka, o oczach zachęcająco 13
ciepłych i figurze Sofii Loren, podała kartę. Zdałem się całkowicie na ciebie, byłaś u siebie w domu, a ja nawet tej karty nie mogłem przeczytać. Jedliśmy cudowną rybę i popijaliśmy cierpkawym wi nem. Potem, kiedy wino zastąpiła sherry, poczułem przy pływ odwagi. — Nie powiedziałaś mi jeszcze, jakie masz imię — stwierdziłem. Nie zdziwiły cię te słowa. Odparłaś po prostu: — Solvejg. — Solvejg, Solvejg — powtórzyłem. — To bardzo pięk ne imię, znam pieśń Sołvejgi. Skinęłaś głową i zakryłaś twarz kieliszkiem. — A ty? — zapytałaś. — Jak ty masz na imię? — Jan. — Znam to imię — mówiłaś jakby do siebie. — U nas mężczyźni też je noszą. Jan z dalekiego kraju na południu. Wiele razy słyszałam to imię. — Skąd? — zdziwiłem się. Znów schowałaś twarz w kieliszku. A potem zamiast odpowiedzi zaproponowałaś: — Przejdźmy się trochę, szumi mi w głowie, nie jestem przyzwyczajona do picia. Poszliśmy w noc, pełną śniegu, bez gwiazd, bez nieba, blado oświetloną latarniami ulicznymi. Za kręgiem ich blasku było ciemno i zdawało się, że nieustannie padające białe płatki wydają cichy, ledwie dosłyszalny dźwięk, jak by szelest spadających liści. Wokół panowała pustka i cisza. Jedynie od strony por tu coś dudniło od czasu do czasu. Pociąg wjeżdżał pod jaskrawo oświetloną kratownicę urządzenia przeładunko wego. Ruda z Kiruny, zasypana śniegiem, tworzyła stożki wystające z wagonów. Tam trwała praca, ale tu, wokół nas nic nie zakłócało ciszy i spokoju. Brnęliśmy w śniegu niemal po kolana. I dobrze nam obojgu robił ten spacer, zbliżał nas bez słów niepotrzeb nych, bez gestów, których potem może by się żałowało. Kiedy wróciliśmy do hotelu, północ już była blisko. Z barku obok recepcji dolatywały dźwięki szafy grającej, rozległ się głośny śmiech dziewczyny. — Wejdźmy — zaproponowałem — zmarzliśmy, kieli szek dobrze nam zrobi. 14 Potrząsnęłaś przecząco głową. - Nie. To by wszystko popsuło. Tam jest inny nastrój. Zgodziłem się z tobą w milczeniu i już nie odzywałem się aż do drzwi pod twoim pokojem. Stanęłaś w płaszczu, ciepłej czapce futrzanej, z kluczem w ręku i spojrzałaś, jakbyś na coś czekała. — Wejdź, Solvejg, do mnie — poprosiłem. — Mam coś z Polski, rozgrzejemy się po tym spacerze. Nie umiałem niczego innego wymyślić, żeby cię jeszcze zatrzymać, żeby zatrzymać urok tego wieczoru i kolacji, i spaceru, i wszystkiego, co łączyło się z tobą. I znów z prostotą, której tyle było w tobie, odpowie działaś: — Dobrze, tylko zostawię płaszcz. Przez moment myślałem, że to wybieg, ale już nic nie mogłem zrobić. Zniknęłaś za drzwiami. Stałem na kory tarzu i czekałem. Nie miałem odwagi wejść do swego po koju, bo myślałem, że jeśli wejdę, nie ujrzę cię więcej. A musiałem cię jeszcze widzieć, ciągle bowiem męczyło mnie tamto pytanie... Wyszłaś. Uśmiechnęłaś się pogodnie i już bez słowa po szliśmy do mnie. Nie mieliśmy kieliszków i ty nie pozwo liłaś zadzwonić po pokojową, aby je przyniosła. Wzięłaś szklanki, które stały obok karafki z wodą, i napełniłaś alkoholem. Nie smakowała ci polska wódka. Poznałem to po z tru dem powstrzymanym grymasie. Ale pierwszy łyk zniosłaś dzielnie, a drugi już był łatwiejszy. I wtedy, gdy już znów ciepło zaczęło krążyć w nas, za pytałaś: — Musiałeś tu przyjechać? Przecież ty nie masz wspom nień z tamtych lat, jeśli nawet przeżyłeś wojnę, to jako dziecko. Co cię tu sprowadziło? — Szukam ojca. — Ojca? Po tylu latach? — Matka do dziś wierzy, że on żyje. Ostatnia wiado mość, jaką otrzymała, mówi, że tutaj zaginął... — I tyle lat czeka? Wielka musi być miłość twojej mat ki... — Może to nie miłość, może to już tylko wiara? Sama wiara, która ją trzyma przy życiu? — Trzeba mocno kochać, aby tak wierzyć... 15
A potem, kiedy wypiłaś jeszcze łyk alkoholu, zrobiłaś się nagle jakaś inna. Już nie byłaś dzielna, pogodna i wesoła. Uśmiechnęłaś się, ale w tym uśmiechu był smutek. — A ja myślałam, że przyjechałeś po mnie.. . Zażartowałaś. Może chciałaś ode mnie odpędzić smutne myśli. Ale może nie był to żart, tylko prawda? Może właśnie wtedy obnażyłaś całą swoją tęsknotę, o której wtedy jeszcze tak niewiele wiedziałem? A ze mną także stało się coś dziwnego. Kiedy tak pa trzyłaś na mnie z powagę i bez uśmiechu, nagle wydałaś mi się tak strasznie bliska i znajoma, że nie umiałem się opanować. Wziąłem w dłonie twoją głowę, zanurzyłem palce we włosy i zbliżyłem twarz do twojej twarzy. — Powiedz, Solvejg, kim jesteś? Przecież znamy się wiele, wiele lat. Gdzie żyliśmy razem, w jakim kraju, na jakiej planecie? Jesteś mi bliska i znajoma, jakbyśmy ra zem spędzili życie... Przyjechałem po ciebie. Zabiorę cię daleko, na południe, do kraju, który jest inny niż twój, gdzie góry są nie tak wysokie, a doliny bardziej zielone. Ale powiedz, kim jesteś, skąd cię znam? Trwaliśmy tak długą chwilę twarzą w twarz, zapatrzeni w siebie, milczący. Ty pierwsza oprzytomniałaś. Oswobo dziłaś twarz, odrzuciłaś do tyłu swoją ciemną głowę i za śmiałaś się: — Czarodziej z ciebie, wywołujesz obrazy, do których długo potem można tęsknić. Zawsze tęskniłam do południa, do innych krajów, sama nie wiem do jakich... Ale urodzi łam się tu, na północy i północ mnie trzyma. Teraz też jadę daleko, gdzie dzień trw a pół roku i gdzie zorza ma luje niebo wszystkimi barwami tęczy. Mówiłaś trochę jak w transie. Nie wiem, czy to był alkohol, który wypiliśmy, czy może coś innego. Nie wie działem, czy mówisz prawdę, czy tylko żartujesz... Jeszcze raz potrząsnęłaś głową i jakbyś się zbudziła ze snu, powiedziałaś: — Późno już i chyba wypiliśmy trochę za dużo. Dobra noc, Jan. — Dobranoc, Solvejg. Nie zatrzymywałem cię, bo powiedzieliśmy sobie wszyst ko i nic już więcej nie zostało do powiedzenia. 16 A potem był ranek, wspaniały, rześki, czysty jak woda źródlana. Z okna widać było spokojną wodę fiordu, pokry tą płatami kry i długie nabrzeże, na które wtaczały się pociągi ze szwedzką rudą z Kiruny. A wszystko: i fiord, i miasto otaczały góry, których szczyty ginęły gdzieś w chmurach. Samochody na skrzyżowaniu koło stacji ben zynowej buksowały po szosie w śniegu, radio za ścianą hu czało melodią znaną aż do znudzenia. Zadźwięczał telefon. Radość wypełniła mnie, kiedy usły szałem twój głos. Śmiałaś się, że spałem tak długo. Zdą żyłaś już się dowiedzieć, że śnieg porobił zaspy, a pługi dopiero ruszyły na trasę. — Autobus pojedzie koło jede nastej — mówiłaś. — Pospiesz się, Jan, zjemy prędko śniadanie i pójdziemy zobaczyć coś niecoś. Poprowadziłaś mnie pełnymi śniegu ulicami do poblis kiego gmachu z czerwonej cegły. Z dumą pokazywałaś w tym ratuszu gablotę pełną pamiątek z Polski, z małego miasta podgórskiego, które z Narvikiem wiąże braterstwo. A potem poszliśmy obok, do maleńkiego muzeum, w któ rym mieszkańcy Narviku zatrzymali wszystko, co przypo mina tam te dni, sprzed lat niemal trzydziestu. W milczeniu patrzyłem na te pamiątki. Żołnierz w ta kiej samej pelerynie i w kapeluszu okrągłym jak mój ojciec. Obok m arynarz w czapce z napisem ORP „Grom”. Przy nich manekiny w mundurach francuskim, angielskim, norweskim. Koło sterowe z zatopionego w fiordzie okrętu. Stara broń, szczątki torped, min i pocisków. Wszystko z tam tych czasów. I plastyczny obraz: panorama Narviku z wi dokiem na fiord. Ciało w mundurze feldgrau, a obok żoł nierz aliancki opatrujący rannego w głowę kolegę. Duży stół z mapą, na której zapalają się światełka. Tu atako wali Anglicy, Francuzi, Norwedzy. A tu, od Ankenes szli Polacy. Tu się połączyli, oswobodzili Narvik. Daleko za szli, wyparli wroga aż po szwedzką granicę. A potem była klęska, padła Francja, Narvik trzeba było oddać wrogowi. Zapalają się żaróweczki na wodach fiordu — tam, za tym cyplem leży „Grom”... Na ścianach zdjęcia. Żołnierze z Brygady Podhalańskiej w walce, ukryci wśród skał rażą wroga ogniem. Naczelny wódz gratuluje im i przypina odznaczenia. W dokumen tach są nazwiska... 2 — M iędzy o g n iem a w odą 17
Ale tego jednego nigdzie nie ma. A przecież tu był. Na tej ziemi walczył. Wgryzał się w te szare skały, chronił głowę przed pociskami i sam strzelał... Co potem? Gdzie zaginął? Nie ma tu żadnej odpowie dzi... Było południe, kiedy autobus po świeżo oczyszczonej drodze dotarł na to dalekie przedmieście Narviku. Popro wadziłaś mnie najpierw na cmentarz. Byłaś przez cały czas ze mną, jakby tobie też było ciężko się roztać. Szare płyty, starannie utrzymane miejsce pod drzewami obsypanymi teraz śniegiem. Czy tu, wśród tych kilkudzie sięciu spoczywających po wielkim trudzie jest ojciec? Co powiem matce? Że widziałem miejsce, ale nie znalazłem nazwiska? Kiedy wyszliśmy z cmentarza na drogę, powiedziałem: — Nie znalazłem. — Bo nic nie mogłeś znaleźć — odpowiedziałaś — Gdy by tu leżał, już dawno byście wiedzieli. — Ale są tacy, których nazwisk nie zidentyfikowano... — Czy to ważne dla ciebie po tylu latach? Przecież go wcale nie znałeś... — A jednak ważne. Nie dla mnie, dla matki... Ona musi wiedzieć... — Może w pamięci ludzkiej jeszcze żyje? Tu ludzie ciągle jeszcze ich pamiętają. Moja matka też ma po nich pamiątki, też ciągle wraca myślą do tamtych dni... Chodź ze mną, poznasz moją matkę... Poszedłem. Wcale nie dlatego, żeby jeszcze szukać. Nie miałem nadziei, że znajdę jakiś ślad. Po prostu chciałem być z tobą, chciałem oddalić chwilę, w której trzeba będzie się pożegnać, bo wiedziałem, że nigdy już cię nie zobaczę. Matka skamieniała, kiedy stanęliśmy w progu. Potem zaczęła mówić, a ja rozumiałem tylko twoje imię; Solvejg. Witałyście się, nie zwracając na mnie uwagi. Dopiero ty mnie przedstawiłaś i znów język niemiecki był nam po mocny, matka umiała się nim posługiwać. Kiedy powiedziałaś, kim jestem i po co przychodzę, twoja matka patrzyła na mnie długo i bardzo uważnie. Czułem się nieswojo pod tym spojrzeniem. A ona patrzyła, patrzyła i zdawało mi się, że wargi jej zaczynają drżeć i blednie coraz bardziej. 18 Kiedy zrozumiała, w jakim celu przybyłem, zakrzątnęła się po mieszkaniu. — Siadaj, synu, siadaj — mówiła do mnie. — Niewiele pamiętam, ale co pamiętam, to ci opowiem... Obiad zjesz pewnie z nami. Sven niedługo wróci z pracy. Rzadko tu mamy gościa, a jeszcze z tak daleka... Mówiła szybko i dużo. Odniosłem wrażenie, że mówi tyle, aby pokryć coś jakby niepokój czy zmieszanie. Co chwila spoglądała uważnie to na ciebie, to na mnie, kręciła głową, wchodziła do kuchni, wracała, znów wy chodziła. Ręce jej się trzęsły, głos chwilami się łamał, jakby ogarniało ją niezrozumiałe wzruszenie. Nagle zaproponowała: — Idź, Solvejg, po ojca. Za pół godziny kończy pracę, przyprowadzisz go, jak dawniej. Zrobisz mu wielką przy jemność... Chyba oboje zrozumieliśmy, że chciała, żebyś mnie zo stawiła z nią samego. Uśmiechnęłaś się po swojemu, jak byś mi dodawała odwagi, i poszłaś. Wtedy twoja matka siadła tuż przy mnie. Ręce złożyła na stole i widziałem, jak suche palce, tak samo cienkie jak twoje, drżą lekko. Nie patrzyła mi w oczy. — Odejdź stąd, synu, odejdź — powiedziała cicho. W pierwszej chwili sądziłem, że nie zrozumiałem jej dobrze. Ale ona podniosła głowę i spojrzała na mnie z ta kim błaganiem w oczach, że coś chwyciło mnie za gardło. — Dlaczego, muri, co się stało? — Bezwiednie użyłem tego norweskiego słowa: „muri” — matko, słowa, którym ty zwracałaś się do niej. — Nie mów do mnie „muri” — zaprotestowała. — Nie jestem twoją matką. Jestem matką Solvejg, tylko Solvejg... — Ale dlaczego? Czemu mam odejść? Czy zrobiłem coś złego? — Nie, nic złego nie zrobiłeś, synu — mówiła bardzo cicho i jakby z trudem. — Ale musisz odejść, już zaraz... — Ale Solvejg, co ona powie? Zaprzyjaźniliśmy się, nie mogę jej tak zostawić. — Właśnie dlatego musisz odejść — upierała się. — Szukam śladów ojca, Solvejg mówiła, że może ty coś będziesz wiedziała, znałaś naszych żołnierzy, pamiętasz tamte czasy... 2* 19
— Solvejg? — przestraszyła się. — Skąd ona może wie dzieć? — Ona nie wie, tylko sądziła, że może coś będziesz mo gła mi powiedzieć. Mówiła, że tu ludzie pamiętają na szych żołnierzy... Nagle rozpłakała się. Nie szlochała, nie chowała twarzy w dłonie, po prostu łzy spływały jej po policzkach i tylko palce drżały nieco mocniej. — Nic nie wiesz, nic nie rozumiesz... — powiedziała. — A ja od pierwszego spojrzenia... Nagle podniosła się i wyszła do drugiego pokoju. Sły szałem skrzypienie drzwi szafy, szelest jakichś papierów. Gdy wróciła, podała mi starą fotografię. To był on. W tym samym kapeluszu i tej samej pelery nie. Miał także ten sam wyraz twarzy. Pamiętałem to zdjęcie, bo tyle razy pokazywała mi je matka. — Skąd to masz? To mój ojciec — zawołałem. A ona pokiwała głową i odwróciła zdjęcie. Wyblakłe li tery mówiły: Marcie na pamiątkę — Janek. Narvik, 1940. I nagle zrozumiałem wszystko. Poznałem ten sam lekko zadarty nos i zarys podbródka i układ warg, i wyraz oczu, a nawet uśmiech, ten sam uśmiech, który tak mi się po dobał i tak bardzo coś przypominał. — Solvejg — krzyknąłem. — Solvejg! A twoja matka powiedziała mając znów oczy pełne łez: — Ty też jesteś bardzo do niego podobny. I do niej także... — To niemożliwe! Gdzie on jest? Tu, z tobą? Palcami wytarła łzy i zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie. Nie ma go ani tu, ani nigdzie na świecie. — Więc gdzie jest, co się z nim stało? — Kiedy tu przyszedł, był ranny i bardzo zmęczony. Musiał odpocząć, opatrzyć ranę. Jego koledzy poszli dalej, do Narviku i jeszcze dalej, aż do szwedzkiej granicy. On został w moim domu. Sven także wtedy poszedł. Nie mógł zostać, kiedy trwała walka. Przyłączył się do walczących i zostawił mnie samą. Nie samą. Byłam z nim — oczami pokazała na fotografię. A potem wszyscy odeszli. Tonęły okręty, strzelali, umierali. Wrócili Niemcy, a tamci odeszli. Sven także odszedł z naszymi. A on został. Nie mógł iść z nimi, był jeszcze ranny. Nie przetrw ał długo, choć robiłam wszystko, żeby go 20 ukryć. Ale tamci i tak się dowiedzili, kim był. Zabrali go i nie wiem, gdzie go pochowali, oni nie robili cmentarzy dla tych, których rozstrzelali. Kiedy Sven wrócił, Solvejg miała pięć lat. Nie pytał 0 nic, nie liczył dni ani lat nieobecności. Ale nie trzeba, żeby wiedział. Nie wolno budzić na nowo bólu, wracać do tego, co odeszło... — Ale Solvejg? — próbowałem jeszcze bronić siebie 1 ciebie. — Właśnie dla Solvejg musisz to zrobić. Ona nic nie wie. Kocha Svena, jest dla niego tak dobrą córką, jak on dla niej ojcem. Solvejg zawsze była inna niż wszystkie tutaj. Tęskniła do czegoś, co jest daleko, ciągnęło ją gdzieś w świat, na południe, choć sama nie umiała nigdy powiedzieć dokąd. Jeśli zostaniesz, ona nie opanuje tej tęsknoty. A czy będziesz ją mógł tam gdzieś zabrać? I po co miałbyś ją zabierać? — Muri... — Nie mów do mnie tak... Twoja m uri jest tam, żyje, czeka... — Tak, czeka. Ciągle czeka. I cóż jej powiem teraz? — Nie zabieraj jej nadziei. Ja nie mam na co czekać, bo wiem, że go nie ma... — Ty masz Solvejg. — A ona ma ciebie. Zostaw mi Solvejg, a sam wracaj do niej... Nie trzeba, żeby cię Sven widział. Jesteś po dobny, bardzo do niej podobny... Posłuchałem jej. Może to było tchórzostwo, ucieczka przed tobą, Solvejg, bo cóż bym ci powiedział? A może litość dla tych dwóch kobiet, z których jedna czeka od tylu lat, a druga przez te wszystkie lata nosi w sobie tę wielką tajemnicę? Ale ty, Solvejg, co pomyślałaś, kiedy wróciłaś ze Sve- nem do domu i zobaczyłaś, że mnie już nie ma? Czy się zmartwiłaś, że oto jeszcze raz w twoim życiu marzenie się nie spełniło, że północ nie puściła cię w daleki świat twoich marzeń? Może się rozpłakałaś, choć jesteś taka po godna, wesoła i dzielna? Nie płacz, Solvejg, nic na to nie poradzimy... 21
M A R Y N A R Z — Więc chciałby pan usłyszeć coś ciekawego? — kapi tan lekko przymrużył oczy. Nie było w tym złośliwości, trudno by się było naw et doszukać ironii, a jednak pyta jący poczuł się trochę nieswojo. Pomyślał, że w pytaniu i w tym zmrużeniu powiek tak delikatnym, że ledwo dostrzegalnym jest odrobina drwiny. — Tak — odpowiedział. — A co na przykład? — sondował kapitan. Reporter czuł się coraz mniej pewny siebie. Pytania proste, surowe, bardzo konkretne wytrącały go z równo wagi, był przyzwyczajony, że to raczej on zasypywał roz mówcę pytaniami. Tymczasem siedzący naprzeciwko niego człowiek wcale nie czuł się zaszczycony ani zażenowany wizytą dziennikarza. Uparcie pytał i cierpliwie czekał na odpowiedzi. Z wolna reportera zaczynała ogarniać iryta cja. Był przyzwyczajony do sytuacji odwrotnych; jego wi zyty i pytania wprawiały ludzi w zakłopotanie, stawali się uprzejmi, nadskakujący, odpowiadali skwapliwie, pod suwali szczegóły — chcieli, żeby o nich napisał jak naj więcej i jak najlepiej. Ten był zupełnie inny. Kiedy wszedł na pokład stateczku i skierował się do je go dowódcy, był przekonany, że spotka się z tą nieco sztuczną życzliwością i uprzejmością. Tymczasem kapi tan — człowiek o mocno siwej czuprynie, ubrany w gru be spodnie welwetowe i golf upodabniający go do kosmo nauty — spojrzał na gościa bez szczególnej przychylności. Owszem, wskazał miejsce na wąskiej kanapce przy ma łym stoliku w kącie kabiny, poprosił stewarda o dwie kawy, nalał kieliszek winiaku, ale nie kwapił się do snu cia opowieści. W niczym nie ułatwił reporterowi zadania, chciał dokładnie wiedzieć, o co chodzi. — Panie kapitanie — męczył się reporter, uciekając wzrokiem nieco w bok od tych lekko przymrużonych 23
oczu. — Chciałbym napisać reportaż, opowiadanie... Pan wie, czytelnicy w kraju ciągle mało wiedzą o was, o mo rzu, ludziach morza... Pan cieszy się opinią jednego z naj lepszych kapitanów statków rybackich — nie przerwał, choć kapitan wykonał niecierpliwy ruch dłonią. — Pływa pan tyle lat, od przed wojny... Więc chciałbym... — Co, opowiedzieć o jakiejś przygodzie? Znów reporter nie umiałby określić, czy była w tym py taniu złośliwość, na wszelki jednak wypadek odpowiedział prędko: — No nie, niezupełnie... O pracy... Tyle lat pływania... Na pewno jest o czym opowiadać... Kapitan uniósł opróżniony do połowy kieliszek, stuknął się z gościem i obaj wypili. Spojrzał w oczy reporterowi. — Chciałbym panu pomóc — powiedział poważnie. — Ale obawiam się, że nie potrafię. — Jakże to? — wykrzyknął reporter zdumiony. — Nie umiem — stwierdził po prostu kapitan. — Nie jestem typem, który kurząc fajkę opowiada fantastyczne morskie historie prawdziwe czy zmyślone. Jestem mruk, małomówny typ, wolę robić niż gadać. — Ale ja właśnie o tej robocie... — wtrącił reporter. — O czym tu opowiadać? Jak śmierdzi pokład rybami? Jak nas woda moczy? Jak się zepsuła maszyna i były kło poty na morzu? Naprawili mechanicy i po krzyku. Albo może o dzikich sztormach? Zwykła codzienność, panie re daktorze. Szarzyzna, robota jak każda inna, tyle że nie na lądzie, a na morzu. — Ależ to właśnie jest to, co chciałbym usłyszeć — upierał się dziennikarz. — Dla pana to szarzyzna, a dla mnie i dla czytelnika coś bardzo interesującego, innego niż nasza codzienna robota na lądzie.. Kapitan milczał przez dłuższą chwilę. Wałkował w pal cach papierosa, długo go zapalał, pociągnął łyk kawy. W końcu zapytał: — Był pan kiedy w rejsie? Trochę dłużej, nie z Gdyni na Hel... — Nie — bąknął reporter. — No to jak pan chce oddać to, co czuje się na morzu? Jak pan chce opisać, co czuje marynarz, kiedy traw i go tęsknota albo kiedy w' krzyżu łupie od roboty, a ręce gra bieją na mrozie? Jak pan opowie o morskiej chorobie, o zu 24 pie, która wylewa się na kolana, o koi, która parzy w tro piku? O tym wszystkim, co pana interesuje, o naszej ro bocie i o naszym życiu na statku? Ubodło reportera. Kapitan nie wierzył w jego zdolno ści, zagrała w nim zawodowa ambicja. — Panie kapitanie — odpowiedział z godnością — nig dy nie byłem rolnikiem, a pisałem na ten tem at i mówi li mi, że całkiem nieźle... — Nie wątpię, nie wątpię — kapitan uśmiechnął się i nalał jeszcze winiaku. — Niech pan się nie obraża — po wiedział ugodowo. — Są ludzie, którzy chcą, żeby o nich pisać, lubią, by ich pokazywano, lubią reklamę. Ja nie lubię. Pańskie zdrowie. No, niech pan się nie czuje do tknięty. W kabinie zapadło krępujące milczenie. Reporter czuł, że poniósł zawodową porażkę. Jedną z bardzo nielicznych. Nie chciał się z tym pogodzić, ale nie przychodził mu do głowy żaden sposób, by przełamać opór kapitana. Zamknął pusty notes, schował długopis, ale nie wstawał, bo żal mu się było rozstać z tematem i człowiekiem, o którym już sobie poprzednio układał okrągłe zdania. Kapitan wstał. Przeszedł dwa kroki po kabinie. Ręce wbił głęboko w kieszenie, ramiona podciągnął do góry, ćmił papierosa wetkniętego w kącik warg. Widząc, że re porter jeszcze nie wstaje, podszedł do iluminatora. Zamy ślił się i reporter miał nadzieję, że może teraz właśnie jego gospodarz jeszcze się waha, czy jednak nie ustąpić... Niespodziewanie kapitan się odezwał: — Niech pan tu podejdzie — poprosił. Reporter zbliżył się i spojrzał przez okrągły iluminator. Miał przed sobą niewielki wycinek portowego nabrzeża. Nie był to widok zbyt pociągający. Pod statkiem na beto nie leżała wielka pryzma beczek, od których aż tutaj zalatywało zapachem ryb. Dalej znajdowały się skrzynki, trochę z boku sterta żelastwa i plątanina lin. Elektryczny wózek przejechał niemal bezgłośnie, jacyś ludzie kręcili się, pokrzykując do siebie. Pod długim szarym magazynem stały ciężarówki-chłodnie z napisem Centrala Rybna i re klamą: „Ryby na każdym stole”. W bok od tego magazy nu widać było niewysoki biurowiec, a przed nim kilka zardzewiałych kadłubów rybackich kutrów i większych statków. A wszystko to wydawało się jeszcze bardziej 25
szare, gdyż na świecie panowała brzydka, późnozimowa pogoda. Leżały sterty brudnego śniegu, a tam, gdzie roz topiła go sól, tworzyły się kałuże. Niebo było zachmurzo ne, ponure, od iluminatora ciągnęło chłodem. Reporter oderwał wzrok od tego widoku i spojrzał na kapitana. Nie rozumiał, po co ten go tutaj przywołał. Pomyślał, że może w ten sposób, ukazując smutny, nie ciekawy pejzaż portowy, chce go zniechęcić do pisania 0 tych sprawach. Ale kapitan co innego miał na myśli, wykonał ruch brodą i powiedział: — 'Niech pan o nim napisze. Reporter skierował wzrok jeszcze raz poza iluminator 1 wówczas dojrzał daleko od statku, na nabrzeżu, sylwetkę jakiegoś człowieka. Był niepozorny, ubrany w przydługą jesionkę, miał wokół szyi owinięty kraciasty szalik, a na głowie podniszczony kapelusz. Wyglądał jak trochę za suszony, słabo zarabiający urzędnik, a może nawet emeryt. — Kto to? — zapytał reporter, wiedząc, że wygląd zew nętrzny często wprowadza w błąd i właśnie kapitan po wiedział: — Ciekawy człowiek. — Marynarz? — O tak! — wykrzyknął kapitan. — Żaden wilk mor ski mu nie dorówna. Coś podejrzanego drgnęło w głosie kapitana, reporter więc spojrzał podejrzliwie, czy znów z niego nie drwi i na wszelki wypadek zapytał: — Pan go zna? — Znam. Razem tu przyjechaliśmy. Dawno.. Och, jak dawno temu... Gdynia się dopiero budowała... To już coś było. Człowiek, który tu zakotwiczył przed wielu laty. Marynarz. Warto spróbować... Reporter zapy tał: — Gdzie go szukać? — Tam, gdzie pan go widzi. Bywa codziennie przed wieczorem. — A adresu pan nie ma? I nazwiska... — Kowalski. Wacek Kowalski — odparł kapitan. — Mieszka blisko portu, znajdzie go pan... — No cóż, dziękuję i za to — powiedział reporter wy ciągając rękę na pożegnanie. Kapitan się uśmiechnął. — Będzie pan zadowolony — zapewnił. — To bardzo 26 ciekawy człowiek. Na pewno nadaje się do tego, żeby o nim napisać piękną opowieść... Życzę powodzenia... Rozmowa na statku zabrała sporo czasu. Reporter scho dząc po trapie stwierdził, że dziś już nie zdąży odszukać wskazanego przez kapitana człowieka. Popędził na jakąś imprezę. Potem były inne sprawy, terminy, tematy. Zwy kła gonitwa. Toteż upłynęło sporo dni, zanim wreszcie sięgnął do notesu po kartkę z adresem podanym przez kapitana. Zbliżał się wczesny zimowy wieczór. Od morza ciągnęło chłodem, w powietrzu wirowały płatki śniegu, może już ostatniego w tym roku, bo pora była, aby puścił lód na zatoce i słońce przygrzało nieco cieplej, po marcowemu. Wszedł do wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy. Na liście lokatorów odszukał nazwisko Kowalski i sapnął niezadowolony — przedwojenny dom nie miał windy, a po szukiwany m arynarz mieszkał na ostatnim piętrze. Był trochę zmęczony całodzienną bieganiną, toteż wspinał się wolno, posapując, coraz bardziej wyczerpany. Pomyślał, że staremu człowiekowi, jakim był Kowalski, musi być jeszcze ciężej wchodzić codziennie tak wysoko, ale zaraz przyszło mu do głowy, że jeśli to taki wilk morski, musi być solidnie zahartowany i te parę pięter nic dla niego nie znaczą. Zadzwonił i stał bardzo' długo, nasłuchując. Zza odrapa nych drzwi, na których widniała mała tabliczka z nazwi skiem, nie było słychać żadnego dźwięku. Nacisnął jeszcze raz guzik dzwonka i trzymał nieprzyzwoicie długo. Od czuł ulgę, gdy posłyszał człapanie. — Kto tam? — głos był nieprzyjazny, ostry, zachryp nięty. — Do pana Kowalskiego. — Pytam się kto? — Chciałem porozmawiać, jestem reporterem. — Chwi la milczenia. Głośnie chrząknięcie. Potem szczęk łańcucha, zgrzyt zasuwy i wreszcie drzwi się uchyliły. — Proszę, niech pan wejdzie. Stary człowiek wyglądał mizernie. Siwe włosy okalały wydatną łysinę na środku głowy, wielkie uszy odstawały od czaszki, a twarz żółta, o niezdrowej skórze była silnie 27
pomarszczona. Brwi gospodarza najeżyły się wojowniczo, oczy zaś patrzyły czujnie i badawczo. — Czego pan chce? — Już mówiłem, chciałem z panem porozmawiać. — Ze mną? — Pan jest Władysław Kowalski? — Wacław. — Przepraszam, tak, Wacław. — Na pewno ze mną chciał pan rozmawiać? — Ależ tak, wiele o panu słyszałem... Gospodarz otulając się niezbyt czystym szlafrokiem, spod którego wyglądały flanelowe spodnie od piżamy, popro wadził gościa dalej. Mieszkanie nie było wielkie. Składało się z dużego pokoju, kuchni i łazienki, co gość zauważył mimochodem, bo wszystkie drzwi były pootwierane. Pa nował wszędzie bałagan, stało pełno starych gratów. Była w tym mieszkaniu owa wyraźna, łatwo wyczuwalna atmosfera charakterystyczna dla mieszkań, od wielu lat zamieszkałych przez tych samych ludzi, gromadzących tysiące rzeczy, z którymi nie umieją się rozstać, choć nig dy im się nie przydadzą. Pokój, choć duży, o dwóch oknach, wysoki jak kościel na nawa, był tak pozastawiany różnymi meblami i przed miotami, że trudno się było w nim poruszać. Stało tam olbrzymie biurko ze stertami papierów, okrągły stół, nad którym zwisała staroświecka lampa, taka, jakie były na dawnych żaglowcach, łóżko wysokie, obudowane niczym skrzynia, z szufladami i zasłonką, do złudzenia przypo minało koję marynarską. Na ścianach wisiały obrazki, przeważnie tandetne, a nawet niektóre reprodukcje wy cięte z magazynów ilustrowanych. Wszystko o tematyce morskiej. Za biurkiem wisiało okute mosiądzem koło ste rowe, nad nim zaś oprawiona w ramki i za szkłem stara mapa świata, taka, jaką posługiwali się żeglarze z czasów Vasco da Gamy. Wszystko tu tchnęło morzem, o morzu mówiło i morze przypominało. Ale najbardziej morski był widok, jaki roztaczał się z okna tego pokoju. Szeroko rozlewała się Zatoka Gdań ska zakolem obejmująca horyzont aż po kraniec Półwy spu Helskiego. Każdy statek na redzie portu, każdy szcze gół w dole, przy nabrzeżach, budynkach i magazynach 28 widać stąd było doskonale, niczym na wielkiej mapie plastycznej. — Pięknie tu — powiedział zachwycony reporter. — Czuje się, że to mieszkanie starego marynarza. Kowalski przysiadł na rozrzuconej w nieładzie pościeli, spojrzał wrogo spod wojowniczych brwi. — O czym pan chciał ze mną mówić? — Panie kapitanie — reporter siadł nie proszony, przy sunął krzesło blisko gospodarza. — Co pan? W głosie starego człowieka usłyszał niechęć, złość i wzburzenie, więc szybko, byle nie pozwolić sobie przer wać wyrzucał zdania o tym, co chce napisać, że ludzie na to czekają, że sprawy morza wszystkich interesują, że chciałby usłyszeć jakąś opowieść z życia, z morza, prawdziwą... Dużo o nim słyszał, więc... Stary słuchał i brwi coraz bardziej mu się jeżyły. W końcu przerwał brutalnie: — Kto pana tu przysłał? — Byłem parę dni temu na „Czajce”. Kapitan nie miał czasu na rozmowę, ale skierował mnie do pana. Dużo mi 0 panu mówił... — Co mówił? — Że pan jest starym marynarzem i żaden wilk mor ski panu nie dorówna. Radził, żebym o panu napisał 1 twierdził, że to będzie piękny i ciekawy temat... Gospodarz mieszkania podniósł się. Podszedł do okna, patrzył przez chwilę na rozległą panoramę, wreszcie nie odwracając się zapytał: — Tak mówił? Naprawdę? — Naprawdę. — I nie drwił? — Ależ, panie kapitanie... W pokoju zapanowała cisza. Reporter patrzył na pochy lone, szczupłe plecy starego człowieka, na siwą głowę wtu loną w ramiona, lekko drżącą na tle szarzejącego okna. Pomyślał, że podobną pozę przyjął tamten, w kabinie, kie dy patrzył przez iluminator. Nie odzywał się, nie chciał płoszyć nastroju, bo czuł, że z gospodarzem dzieje się coś niezwykłego. Poznał to po drżeniu głowy, po oddechu, który stawał się coraz szybszy, głośniejszy, jak u czło 29
wieka dobiegającego z wielkim wysiłkiem do mety po wie lokilometrowym biegu. — Panie kapitanie — przerwał wreszcie milczenie re porter. Stary się nie odwrócił. Powiedział głosem niezbyt sil nym, chrapliwym, jakby coś go dławiło za gardło: — Niech pan sobie idzie... — Ależ — chciał zaprotestować reporter, lecz gospodarz, nadal zwrócony twarzą do okna, za którym gasł już krót ki, brzydki dzień, powtórzył: — Niech pan sobie idzie. Jestem chory. I stary. Nic pa nu nie opowiem. Proszę już sobie iść. — Więc może przyjdę kiedy indziej, jak pan wyzdro wieje? — próbował rozczarowany i zdziwiony reporter, ale stary pokręcił przecząco głową. — Nie. Proszę nie nalegać. Przepraszam pana, ale niech pan mnie zostawi w spokoju. Było w tym głosie rozedrganym i całej sylwetce co raz bardziej zamazującej się w szarzejącym kwadracie okna coś takiego, że reporter poczuł się głupio. Nie odczu wał nawet żalu, że znów spotkała go odmowa, pojął, że nie powinien nalegać, a jego pytania są nie na miejscu. Nie rozumiał dlaczego, ale nagle doznał takiego wrażenia, jakby niespodziewanie znalazł się w świątyni, którą bez czeszczą głośne śmiechy i niemądre uwagi turystów. Wycofał się po cichu i opuścił mieszkanie, niezadowo lony z siebie, zły na cały świat. Znowu upłynęło sporo dni. Lód na zatoce popękał, za mienił się w drobną kaszę na szlaku, którym przepływały statki, i w wielkie płaty przy brzegu, wokół falochronów. Zrobiło się cieplej, słonko częściej przygrzewało, przed wiośnie zawitało nad morski brzeg. Telefon był zupełnie niespodziewany i reporter przez dłuższą chwilę nie mógł sobie skojarzyć nazwiska, które podał rozmówca, z konkretną osobą. Tamten widocznie zrozumiał to, bo przypomniał: — Był pan u mnie na statku, pamięta pan? — Ach tak, już wiem, panie kapitanie, słucham, o co chodzi? — ożywił się reporter, ale jednocześnie wróciła cicha uraza za tam tą odmowę. 30 — Chciałbym się z panem zobaczyć. ■— Coś pilnego? — Chciał pan ode mnie m ateriału do opowieści. Opo wiem panu o czymś. — Naprawdę? — rezerwa reportera od razu zniknęła. — Gdzie mam się stawić? Na statku? — Nie. Spotkajmy się na końcu Skweru Kościuszki. Zna pan to miejsce, gdzie kończy się bulwar, na samym końcu, tam są takie betonowe głazy, po prawej stronie. — Znam, znam, dobrze... Będę za godzinę... Kapitan siedział już na wielkim betonowym bloku. Była to ostatnia pozostałość wojny, która zburzyła falochron i zostawiła gruzy nawet tu, nad morskim brzegiem. Reporter przysiadł obok, przyjął papierosa. Zapadło milczenie. Obaj patrzyli na falochron zagradzający wej ście do portu, za którym rozciągała się wielka, gładka przestrzeń morza, pokryta przy brzegu płatami kry, a da lej wolna, nieskazitelnie czysta, lśniąca niczym stare srebro. — Był pan u niego? — zapytał kapitan. — Byłem — przytaknął reporter i zaraz dodał bez złoś ci: — Pan mi zrobił kawał? — Nie. Naprawdę chciałem, żeby pan o nim napisał. — Przepędził mnie, kiedy go poprosiłem o rozmowę. Kapitan pokiwał głową i uśmiechnął się smutno. — Pewnie z miejsca go pan zaczął pytać o morskie przygody? — Nie o przygody, ale o morską karierę... — Taaak — przeciągnął kapitan. — To był mój błąd. Przepraszam, nie uprzedziłem pana... — O czym pan mówi? Zamiast odpowiedzi kapitan niespodziewanie zapytał: — Chce pan, żebym o nim opowiedział? — Wolałbym, żeby każdy opowiadał o sobie — odparł reporter. — On już panu nic nie powie. — Tak się zaciął? — Nie, to nie to... — Więc co się stało? ■— Niech pan jednak posłucha... \ 31
Reporter nie odezwał się. Siedział na twardym betonie, ćmił papierosa i patrzył przed siebie. Było jeszcze dość chłodno, czuł, że mimo kurtki zimno przenika go i długo tak nie wysiedzi. Był rozczarowany tym spotkaniem. Nie rozumiał, dlaczego kapitan ciągle krąży wokół tamtego dziwaka, ale nie miał odwagi wypytywać, powstrzymywa ła go powściągliwość kapitana. Czekał więc cierpliwie, co mu powie, choć nie miał wielkiej nadziei, że będzie to coś fascynującego. — Wędrował przez wszystkie morza i oceany świa ta — zaczął kapitan, a reporter nie musiał pytać, o kim mówi, wiedział, że tamten stary człowiek ciągle jeszcze zaprząta jego myśli. — Gdyby ktoś spisał jego przygody, powstałby tom olbrzymi i niezmiernie ciekawy, lecz nikt tego nie zrobił, bo bohater tych przygód nikomu o nich nie opowiadał, nie chwalił się, nie gawędził, a raczej je ukrywał przed ludźmi, pieścił i krył głęboko w swoim sercu. — Więc skąd pan o tym wie? — zapytał reporter. — Naprawdę byliśmy starym i przyjaciółmi. Przyjecha liśmy tu razem na długo przed pańskim narodzeniem. Ile to lat? Czterdzieści? Przeszło czterdzieści. Obaj chcie liśmy iść na morze... Gdyni prawie jeszcze nie było, stat ki stawały przy drewnianym pirsie, ludzi kręciło się róż nych sporo, a wśród nich także i tacy jak my, amatorzy przygody, egzotyki, dalekich podróży... Przez jakiś czas trzymaliśmy się razem. Potem nasze drogi się rozeszły, ale przyjaźń została. Kiedy mogłem, odwiedzałem go. On do mnie przyjść nie chciał, ale ja bywałem u niego. Kiedy trochę wypił, opowiadał. Chyba mnie jednemu. O tym, jak żegnał ojczysty port i jak go witał, wracając z dale kiej podróży. Jak go chłostały wichry i chińskie tajfuny, jak kołysały pasaty Atlantyku, kąsały mrozy Dalekiej Północy i grzało łagodne słońce Południa. Cóż z tego, że nie opuszczał tego miasta przez lat z górą czterdzieści? Nikt i nic nie mogło powstrzymać je go marzeń. Jego myśli wędrowały zawsze hen, po dalekim świecie, przeżywał przygody, zwiedzał cudne kraje, zma gał się z morzem i to było jego największym szczęściem.. — Więc on?... — zakrzyknął zaskoczony reporter, a ka 32 pitan nie pozwalając mu dokończyć pytania pokiwał głową. — Tak. Nigdy nie był na morzu. Chociaż nie wtedy, kiedy przyjechaliśmy tu nad brzeg, udało mu się zaciąg nąć na jakiegoś małego smolucha. Ale jego marynarzowa- nie trwało tylko parę godzin. Był słaby jak mucha, miał zapadniętą klatkę piersiową, cienkie ramiona bez bicep sów, słabą głowę. A nade wszystko nie mógł ścierpieć kołysania. Morska choroba od razu zwaliła go z nóg. Tyle popływał, ile płynął ów holownik po redzie portu. Przez cały czas leżał półprzytomny. Po przyjściu do nabrzeża wylano go bez litości. Od tej pory nie próbował stanąć na pokładzie. Nawet jako gość. Zapraszałem go. Nigdy nie chciał do mnie przyjść. A jednak nie wyrzekł się morza. — Cóż więc robił? — Nie wyjechał z Gdyni. Pozostał tu ze swoimi marze niami, które towarzyszyły mu przez całe życie. Z Wacka przemienił się w pana Wacława. Pracował w różnych spółkach jako buchalter. Przetrwał tu wojnę i po wojnie, jako marny, wyśmiewany, ale trochę łubiany dziwak do trwał do emerytury. Widział pan jego pokój? No właśnie. Tam zamknął się ze swoim morzem. Nadał temu pokojowi wygląd kabiny, zbierał drobiazgi i pamiątki morskie, książ ki miał niemal wyłącznie marynistyczne, łącznie z locjami i innymi fachowymi podręcznikami nawigatorów. Nie ożenił się i nie odczuwał braku kobiety. Morze chy ba zastępowało mu rodzinę. Ludzie sądzili, że jest samo tny, a on czuł się tak silnie związany z morzem, jakby miał niezwykle wymagającą kochankę. Mało było w jego życiu wolnych chwil nie spędzonych nad morzem. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni co dziennie przychodził właśnie na to miejsce i siadał na betonowym bloku. Czasem wędrował brzegiem w kierun ku Orłowa. Lubił to miejsce i pewnie tu przeżywał wszyst kie swoje morskie rejsy, o których mi niekiedy opowiadał. Czasem bywałem tu z nim. Trzeba go było zobaczyć, jak słuchał śpiewu fal, które mu pewnie przynosiły wieści z całego świata. Uśmiechał się, gdy morze było gniewne i bryzgało na niego pianą. Wprowadzał wzrokiem statki do portu i wiele żegnał wyruszających w świat. Znał każ dy kuter rybacki i niepokoił się, gdy któryś nie wracał zbyt długo do portu. Rybacy znali jego sylwetkę. Gdy ] — M iędzy ogniem a wodą 33
wracali wieczorem do portu, machali do niego rękami P rzyzw yczai się uważać go za część tego portu . ' JSgu T le‘ K°Chał ten °braz zaczynający sie d betonowych falochronów, a kończący cienką ^kreską Półwyspu Helskiego na horyzoncie. ką Kapitan zamilkł. Kiedy zapalał papierosa, reporter doi- ał, ze palce mu lekko drżą. Ten szorstki, grubo ciosany sto rS eSdezwałr s?ęym Wzruszeniem opowiadał mu tę hi - Pew nt116’ 310 niedzisi0jsze' Za bardzo romantyczne. ma ?an rację ~ zS°dził ^ kapitan _ Ale szego. Pan P°ZWOll> 26 jeszcze coś opowiem. Coś dzisiej- Reporter uniósł brwi, kapitan nie zareagował. Zimę w tym roku mieliśmy ostrą. Lód długo sie dzif ™ 'S Ł S * " ‘prz“ dtażzzy czas „ie pzzycho- . ■ , ^ g- r-rzezięoił się i musiał leżeć w łóżku Wtedy pokaza!°s£ n Z yHSmy’ jak Pan M u mnie na statku,’ pokazał się po raz pierwszy. Zaczynało się ocieplać, a on miejsce82026 ZdrÓW> jUŻ Przych°d^ na swoje sc^ c o itmi tertmU ^ tU Si6d2iał na tym samym miej- k t ń t w , JU> P°Pękał 1 23mienił si w wielkie płaty k e k°łysaJy S1<5 Przy brzegu popychane falą i ła- bounjm wiatrem, a mewy, uradowane wolną od lodów L w a S u epÓżVtien2y 2 P1SkiGm nad jCg0 gł° Wą W P0SZU- o k S ^ i S 3 r02krzyczanych dzieci korzystała ze świetnej ło z s u n a f l rf° ku stwarzały pływające kry. Wvstarczv- ło zsunąć się z falochronu i już można było pływać na wielkiej tafli lodu. Kije i deski służyły za wiosła Dorośli t=e zakaWv Zre,a ttakie ale dzieciaki ignorowały od hr-pcrn" 7 d Z\ą 016 odwazały się odpływać daleko h e ^ H ? S1Q OWiem wypadki- ze fala unosiła n ? r n t t dy Zf tok1, 1 musiał kuter czy holownik ruszać bocie k małyCh rozbltków. a w domu był pas w rc^ d°ŚĆ dłUg° ’ jak zwykle W ia ln i nie- becny; Juz dzieci nasyciły się zabawą i odeszły do do- drewnnnP h j / k° ^ 3 P° drUgiej Stronie nabrzeża obok drewnianej budki zołmerz Wojsk Ochrony Pogranicza przytupujący z zimna. graniczą, Nagle Wacław usłyszał dziecięce krzyki, w których brzmiał strach. Spojrzał w tam tą stronę i zmartwiał. Dwoje dzieci stało na krze coraz bardziej oddalającej się od brzegu. Mały, może pięcioletni chłopiec i nieco star sza od niego dziewczynka, zapewne poprzednio odganiani przez inne dzieci, teraz postanowili samodzielnie popły wać. Dziewczynka wzięła deskę, którą wiosłowała, gdy byli przy samym nabrzeżu. Niespodziewanie silniejsza fala zakołysała krą i odciąg nęła ją od brzegu. Wówczas dziewczynka, przestraszona kołysaniem, wypuściła z rąk deskę, a gdy odzyskała rów nowagę, nie mogła już jej dosięgnąć. A kra, lekko, ale stale unoszona przez falę, coraz bardziej oddalała się od brzegu. Chłopczyk zaczął rozpaczliwie płakać, a po chwili dziewczynka przyłączyła się do niego. Wtedy wła śnie usłyszał je Wacław. Nigdy szczególnie nie kochał dzieci, bał się ich, nie lu bił, kiedy zakłócały mu spokój. Nie uczucie więc poruszyło nim, lecz po prostu m arynarski obowiązek nakazywał mu ratować zagrożonych przez morze ludzi. Nie wiedział jed nak, jak się do tego zabrać. Podniecony biegał po nabrze żu, w rozpiętym płaszczu, z szalikiem fruwającym wokół szyi. Wopista, zobaczywszy co się dzieje, wypuścił serię z au tomatu, żeby przywołać ludzi, sam nie mogąc zejść z po sterunku. Ale Wacław już postanowił. Wolno, niezdarnie, lecz zdecydowanie począł się zsu wać po ślizłym, mokrym betonie. Nad samą wodą przez chwilę balansował na jednej nodze, po czym skoczył i znalazł się na najbliższej krze, która pod jego ciężarem zachybotała niebezpiecznie i pokryła się wodą. Dzieci, wi dząc że Wacław spieszy im na ratunek, zamilkły i przytu lone do siebie patrzyły w napięciu. Ich kra nie odpłynęła zbyt daleko, lecz dostać się na nią, skacząc z jednej na drugą ponad szczelinami, nie było łatwe ani bezpieczne, zwłaszcza dla starszego człowieka, który w życiu chyba nie wykonał skoku, z gimnastyką nic nie miał wspólnego, a w dodatku dopiero wstał z łóż ka po chorobie. Ale Wacław był zdecydowany. Szczęśliwie przemierzył kilka tafli, aż nagle szczelina wodna okazała się tak szeroka, że Wacław pojął, iż w żaden sposób jej 3* 35
nie przeskoczy. Położył się więc na lodzie i rękami począł wiosłować. Po chwili dopłynął do dzieci. Płat lodu, na którym się znaleźli mali rozbitkowie, miał z pięć metrów kwadratowych powierzchni. Kiedy Wacław stanął na nim, zachybotał. Woda kilkucentymetrową war stwą wystąpiła na powierzchnię. Dzieci krzyknęły prze rażone. Po chwili chybotanie ustało i okazało się, że lód wytrzymuje ciężar. Wacław nakazał dzieciom, by stały nieruchomo. Słuchały go, były sparaliżowane strachem. Wtedy on znów się położył na lodzie i wolno, ostrożnie począł wiosłować rękami. Poczuł kłujący chłód wody na brzuchu i piersiach. Przeszło mu przez myśl, że teraz bę dzie musiał poleżeć trochę dłużej, ale nie przejął się tym. Był szczęśliwy. Przeżywał prawdziwą morską przygodę, ratował życie ludzkie, a cóż w tej okoliczności znaczył mokry brzuch? Nie czuł już zimna i wytrwale wiosłował kostniejącymi rękami. Zwabieni strzałami i krzykiem ludzie zgromadzili się na nabrzeżu i zasypywali go głośnymi okrzykami i rada mi. Ktoś nadbiegł z bosakiem i podał go. Wacław chwycił żelazny hak i przyciągnął się do brzegu. Ktoś chciał ska kać na krę, ktoś inny powstrzymywał. Wacław stanął, z wysiłkiem podniósł malca i podał go ludziom. Kilka par rąk chwyciło chłopca. Dziewczynka była starsza i cięższa, uniósł ją więc z niemałym trudem. Chcąc ją podać, mu siał zbliżyć się do krawędzi kry. W momencie, kiedy lu dzie z brzegu złapali małą, kra jakby kopnięta przechyliła się gwałtownie i odjechała do tyłu. Wacław zachwiał się, krzyknął. Rozległ się plusk. Woda zamknęła się nad jego głową i poszedł od razu na dno. Nie było tu głęboko. Na pewno odbił się od dna i wy płynął ku powierzchni. Lecz kra, uwolniona od jego cię żaru, wróciła na swoje miejsce i wypływając uderzył w nią głową... Kapitan zamilkł na dłuższą chwilę. Potem odezwał się nie patrząc na reportera: — Napisze pan o nim, prawda? Zginął śmiercią m ary narza... Wyrzucił niedopałek, wstał i nie żegnając się odszedł w kierunku portu rybackiego. 36 R A N O BĘDZIE P O R T Już świta. Za godzinę będzie całkiem jasno. A potem... Potem będzie port. Przed chwilą minęliśmy traw ers Ro zewia. Więc to już... Och, jak trudno mi zebrać myśli. Nie mogę, nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić. Brakuje mi ludzi. Są niedaleko, wiem, że przyjdą na każde wezwanie, ale nie o to mi chodzi. Nie o nich. Potrzebuję kogoś bardziej bli skiego. Chciałbym, żeby tu ten ktoś był przy mnie, żeby coś poradził, żeby samą swoją obecnością uspokoił. Ale nie. Boję się jednocześnie kontaktu z ludźmi. Boję się mówić, bo wówczas trzeba to wszystko rozważać jeszcze raz, a ja już nie mam na to siły i wiem, że nikt mi w tym nie jest w stanie dopomóc... Nie mogę ludziom pokazać, jak fatal nie się czuję i co przeżywam. Nie mogę ujawnić przygnę bienia, kapitan przecież nie może przeżywać załamań, nie może się wahać, mazgaić, musi być twardy, zdecydowany, męski, musi innych podtrzymywać na duchu, dodawać od wagi. Wszystko trzeba dźwigać samemu. Czasami przychodzi mi na myśl bluźniercze porówna nie. Nie mówię o tym nikomu, bo posądziliby mnie o py chę i zarozumialstwo, ale wiem, że mam rację. Kapitan nie jest „pierwszym po Bogu”. On jest podobny do Boga. Jest tak samo samotny jak On i tak samo musi decydować wyłącznie sam. Sam też ponosi odpowiedzialność. Za siebie i za innych. _ Tylko Tamtego, na wysokościach, nikt nie sądzi. Ludzie wymyślili, że On jest najwyższym sędzią, jedynym auto rytetem, którego nikt karać nie może i który nigdy się nie myli, a tylko my nie umiemy odgadnąć Jego myśli i wyroków. A kapitan podlega sądom ludzkim. Sam decyduje i sam odpowiada. I to odpowiada przed ludźmi, którzy mu po móc nie mogą, ale są w mocy potępić i karać. 37
Zresztą nie trzeba ludzi. Własne sumienie potrafi sądzić bardziej surowo niż trybunał ludzki. Ech, po co mi te metafizyczne rozważania i porównania? I tak me mogę uciec od myśli, nie mogę odwrócić tego, co się stało... s To nic, że stanę przed sądem. Tacy sami kapitanowie jak ja zapewne orzekną, że nie ma mojej winy, że tragedia wynikła z przyczyn obiektywnych, a może nawet on sam był winien... Powiedzą, że w końcu na morzu tragedie się zdarzają. I nie tylko na morzu, ale wszędzie, a żyć trzeba dalej. Tak, żyć trzeba. I będę żył, będę pływał... Ale co jej powiem? Przecież przyjdzie tu. Skierują ją do mnie. Zapyta. Bę- azie czekała na odpowiedź. Będzie płakała. I co jej odpowiem? Jak ona będzie żyła? Boję się tej chwili. Boję się jej łez, jej pytań, spojrze nia pełnego wyrzutu. A tak się wszyscy cieszyliśmy, że rejs dobiega końca. Jeszcze parę godzin temu przypominaliśmy sobie, że rano będzie port. On cieszył się chyba bardziej niż inni. Miał powody... Tylko ja nie miałem w sobie tej radości. Nie wierzę w przeznaczenie, ale teraz myślę, że jednak coś podświa domie we mnie tkwiło, coś, co nie pozwalało się przed wcześnie cieszyć. Już wtedy, kiedy zdaliśmy pilota i wy szliśmy z Kanału Kilońskiego. 1 Niezbyt silny, ale wyraźnie odczuwalny w iatr dmuchał z północnego wschodu. Statek zaczynał monotonnie uno sić dziób, łagodnie, wolno, jakby rozleniwiony spokojem w kanale nie miał teraz ochoty na zwykłą pracę na mor skiej fali. Motorówka odbiła od burty, zatoczyła szeroki łuk i na bierając prędkości popłynęła w kierunku zacierających się za rzadką mgiełką nabrzeży portu. Patrzyli za nią lekko wychyleni za burtę. Potem jak na 38 komendę wyprostowali się i spojrzeli na siebie. Chief uśmiechnął się pogodnie. __ No, w porządku — powiedział. — Teraz już ostatni etap. .. . , . . Kapitan z wolna odwrócił głowę. Uniósł nieco brwi, ale nic nie powiedział. Popatrzył na zacierający się już nie znacznie horyzont. A chief nadal wygłaszał swoje odkryw cze uwagi: — Rano będziemy w porcie. ............................. Teraz wreszcie na twarzy kapitana pojawił się nieśmiały uśmiech. Zapukał palcem w drewnianą poręcz. — Na psa urok. Zęby pan nie zapeszył. Chief rozciągnął warg; w jeszcze bardziej pogodnym uśmiechu. Machnął ręką. — Teraz już żadne sztormy nas nie zatrzymają, L>o Gdyni kamieniem można dorzucić. Kapitan wzruszył ramionami. Przyjął papierosa od chie fa, zaciągnął się z wyraźną przyjemnością. Zawsze jak miał pilota, nie palił, zachowywał się sztywno, był uważny i na pięty, jakby w obecności obcego musiał szczególnie czu wać. Dopiero gdy zostawali sami, rozluźniał się, na nowo stawał się panem swego statku. — Różnie bywa — zauważył. — Już nieraz wyznaczałem godzinę wejścia do portu, a potem odwoływałem. Silniej szy sztorm i plan bierze w łeb. Stali ciągle jeszcze na skrzydle mostku. Za nimi m aja czył kiloński port z ledwo widocznymi śluzami, na brzegu wznosiła się łukowato wygięta bryła pomnika, od dziobu i z lewej burty widać było morze siwe, dość spokojne, z lekka tylko marszczone niezbyt silnym wiatrem. Stamtąd też szła mało widoczna fala, która niby oddech rytmicznie unosiła dziób statku. . . . . Kapitan był starszy od chiefa dobrych dwadzieścia la... Należał do tych, którzy najbardziej się podobają młodym dziewczętom: siwiejące skronie, otwarta, szczera twarz, brązowa od słońca i w iatru, oczy jasne, jakby wyblakłe. Trzymał się prosto, ale w jego sylwetce nie było tej od pychającej sztywności, którą lubią kapitanowie starej daty, usiłujący za wszelką cenę ukryć wszystkie swoje uczucia i stwarzać chłodny pancerz odgradzający ich od całej załogi. Ten „stary” był surowy, wymagający, nie darował uchybienia, ale zarazem stwarzał swą postawą i zachowa- 39
niem atmosferę zaufania, budził poczucie bezpieczeństwa Cieszył się posłuchem, ale i sympatią. Chief, trzydziestoletni, ciemnowłosy mężczyzna, miał w sobie coś z Indianina. Był krępy, doskonale zbudowany, zwinny, bystry, a zarazem zdecydowany i szybki w działa niu. Twarz o ostrych rysach, ciemne, jakby nieco natłusz czone włosy, cienki, lekko garbaty nos i brwi grube, zroś nięte nad oczami. Każdy wiedział, że jest Góralem z dzia da pradziada i czasem nawet swoim akcentem zdradzał podhalańskie pochodzenie. Z kapitanem pływał już od dłuższego czasu. Zżyli się, panowała między nimi atmosfera serdeczna, choć w co dziennym zachowaniu nie okazywali tego zbyt wylewnie. Stanowili zgrany tandem i obaj cieszyli się u załogi dużym mirem, choć — jak zwykle — kapitana dzielił od ludzi większy dystans niż chiefa. Nie spieszyli się zbytnio, by opuścić skrzydło mostku. Pogoda była ładna, niebo dość pogodne, a przedwieczorny chłód niezbyt jeszcze dawał się we znaki. Chief miał wy raźną ochotę kontynuować pogawędkę. Ja tam jestem optymistą — wyznał w odpowiedzi na uwagę kapitana. Stary spojrzał na niego z błyskiem przekory w oczach. — Ja nie jestem pesymistą — oświadczył. — Tylko mam większe doświadczenie. Nie cieszę się z góry, a to pozwala uniknąć rozczarowań. — Spojrzał na zegarek i nagle zmie nił ton. — Niech pan zwolni załogę ze stanowisk mane wrowych — polecił. — Cała naprzód! Trzeci, młody jeszcze chłopiec, o twarzy niemal dziew częcej, ubrany na manewry jak na kapitański bal, nie- zvvłocznie przesunął rączkę telegrafu maszynowego i odpo wiedział służbiście jak w wojsku: Cała naprzód! — A po chwili dorzucił: — Jest cała naprzód! Kapitan skinął głową. Chief podszedł do szarej skrzynki, przekręcił włącznik i ujął w rękę mikrofon. — Koniec manewrów! — zarządził. Głośniki rozmiesz czone na statku powieliły jego głos. — Przechodzimy na morskie wachty! Kapitan jeszcze raz omiótł wzrokiem mostek. Wszystko tu było na swoim miejscu: sternik nieruchomo tkwił za kołem i lekkimi ruchami rąk utrzymywał kurs. Za chwilę, 40 gdy wyjdą poza strefę kanału, oficer wachtowy włączy „michałka” — automatyczny sternik i m arynarz zajmie się czymś innym. M arynarz wachtowy coś porządkował, w sterówce pojawił się drugi oficer, żeby objąć swoją wachtę. Statek płynął coraz szybciej. Już wywołany jego ruchem wiatr zaczynał poświstywać, a przez otwarte na przestrzał drzwi ciągnął chłodnawy powiew. Maszyny niemal tu nie było słychać. Tylko lekki dygot pod stopami i cieniutkie brzęczenie jakiegoś naczynia w sterówce świadczyły o tym, że wibracja przybiera na sile. _ Dobrze — powiedział kapitan. — Chodźmy na kola cję. Późno się robi, ochmistrz będzie zły, że wszystko wy stygło. — Skinął głową wachtowym i ruszył pierwszy w kierunku drzwi wiodących w głąb statku. Chief bez słowa podążył za nim. Znaleźli się w niezbyt szerokim korytarzu wyłożonym kokosowym chodnikiem. Po lewej widniały drzwi z jasne go drzewa z mosiężną tabliczką, na której wygrawerowano napis: „Master”. Po prawej takie same drzwi miały napis: „Radiostacja”. Kapitan przystanął i powiedział: — Wstąpimy na chwilę? Nim chief zdążył odpowiedzieć, już nacisnął klamkę. Powitał ich charakterystyczny, piskliwy stuk klucza. Radiooficer pracował ze słuchawkami otulającymi uszy. Nie zauważył wejścia przełożonych. Kapitan odczekał, aż ręka radiooficera przestanie wystu kiwać kreski i kropki, i dopiero wtedy się odezwał: — Dobry wieczór. No co tam słychać na świecie? Radio zdjął grube, gąbczaste słuchawki i podniósł się ze swego obrotowego fotela. Był przysadzisty, bardzo tęgi, twarz miał pyzatą, dobroduszną. Nikt by nie powiedział, że to stary, wytrawny marynarz. Bez uniżoności spojrzał na kapitana, potem okrągłym gestem pulchnej dłoni wska zał na swoją aparaturę. — Pożegnałem się z Kilonią — powiedział. — Panowie chcą zamówić rozmowy? Teraz już świetnie słychać i Gdy nię, i Szczecin. — Wiedział, że przed przyjściem do portu będzie miał duży ruch w radiostacji, m arynarze zawiada miali zawsze rodziny o terminie przyjścia do portu. Chief od razu skorzystał z zaproszenia: — Dobrze, zamów pan. 41
Radio skinął głową, naw et nie pytał o numer, chief często rozmawiał z żoną. Spojrzał pytająco na kapitana, ale ten pokręcił głową. — Trochę za wcześnie — rzucił okiem na zegar wiszący nad aparaturą — dopiero minęła siódma. Lepiej połączyć się za jakieś dwie godziny. Radio skinął głową. słychać k ^ kapit3n S°bie życzy- Badzie jeszcze lepiej — Racja — podchwycił chief. — Może ich nie być w do mu. To mnie też dasz rozmowę trochę później. — Jaka prognoza? — zapytał kapitan. Radio sięgnął po kartę gęsto zapisana drobnym pi — Nie najlepsza. Proszę — podał kartkę kapitanowi. Chief juz miał zamiar opuścić kabinę, ale powstrzymał go cichy gwizd kapitana. Zawrócił i zajrzał staremu przez ramię. „Wiatry północne, północno-wschodnie 6—0 w skali Beauforta z tendencjami wzrastającymi. Możliwość za dymki śnieżnej. Tem peratura minus cztery do minus sześciu”... — Sztorm — m ruknął chief. Sztorm, i to nielichy — przytaknął radio. Chief spojrzał przez prostokątne okno. Morze nadal było spokojne, niemal jak jezioro. Nawet zwykłych o tej porze roku płatów kry nie było widać. Brzeg, który odsunął się już daleko, lśnił w gęstniejącym mroku, jakby ktoś białą farbą pociągnął długą krechę od krańca do krańca horyzontu. Niebo mocno pociemniało, ale nie były to brzemienne śnieżycą chmury, lecz normalny, wczesny, zimowy mrok. Jakoś nie pasowała do tego widoku progno za, którą przed chwilą czytali, toteż chief powiedział'po godnie: — Ale tu jest spokojnie. Prognoza pewnie jak zwykle trochę przesadza. Szwedzi opierają się na danych ze swo jego rejonu, a to daleko, na północy... Radio uśmiechnął się lekko. On także nie chciał sztor mu, rozumiał chiefa. Odparł jednak: — To prognoza nie tylko szwedzka, ale niemiecka, duńska, fińska i radziecka. 42 — A nasza? — chief chwytał się ostatniej deski ra tunku. . . — Taka sama — bezlitośnie stwierdził radio. — To jest zbiorówka. Nie ma co się łudzić, pogoda na Bałtyku fa talna. . — Ale tu jakoś nie widać — bąknął chief. Kapitan niespodziewanie roześmiał się głośno. __ Chief chce za wszelką cenę odpędzić sztorm. Nie bądź pan dzieckiem. Jeszcze jesteśmy zasłonięci lądem. Zaraz wyjdziemy dalej, to dmuchnie... Nic pan nie po radzi. Chief nonszalancko wzruszył ramionami. __ Wielkie rzeczy! Mało sztormów przeżywaliśmy? Prze żyjemy i ten. Statek nowy, mocny, łatwo się nie da i pręd kości nie straci... . , . , Radio zaczął porządkować swoje papierki. Powiedział trochę smętnie: . . — Ale ten rejs był spokojny. Przeszło cztery miesiące i właściwie nie mieliśmy większego kołysania. Chief szturchnął go żartobliwie w bok. — No to nam się należy — żartował. — Żebyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy na morzu... _ Radio nigdy nie był zwolennikiem sztormów. Nie tylKo dlatego, że mu to przeszkadzało w pracy, do tego osta tecznie przywykł, ale było powszechną tajemnicą, że choć lata całe spędził na morzu, zawsze podczas silniejszych przechyłów czuł się źle, a bywało, że nawiedzała go mor ska choroba niczym praktykanta. Trwał na swoim poste runku, ale męczył się i ciężko przeżywał kaprysy morza. Toteż teraz odpowiedział z kwaśną miną: ^ __ Tu nie ma co żartować. Bałtyk lubi robić głupie ka wały, jest cholernie złośliwy. — Boisz się? . . , . — Nie. Przez piętnaście lat się oswoiłem. Ale me luDię, jak mi wszystko lata po kabinie. Pracować nie można... Chief klepnął go przyjacielsko w ramię i mrugnąwszy do kapitana powiedział złośliwie: , — Nie m artw się, statek wytrzyma. A że tam ktoś sobie rzygnie, to co wielkiego, prawda? Radio ze złością strząsnął rękę chiefa, a kapitan się odezwał: , . . — Każdemu może się zdarzyć... Daj pan spokoj, chief... 43
cijRadl° sp°jrzał z wdzięcznością na kapitana i podchwy- No właśnie. Są tacy, co do śmierci nie mogą się przy zwyczaić do tego kiwania. Taki cieśla... Dajcie spokój cieśli — uciął kapitan. Radio postanowił trochę się odegrać na chiefie. 7" Północno-wschodni trochę nas przytrzyma, nie wej dziemy rano do portu, co, panie kapitanie? Chief zrozumiał tę intencję, wydął tylko wargi i mruk nął beztrosko: nawyżej trochę się spóźnimy. Celnicy pocze- Kapitan miał już dosyć tej pogawędki. Przypomniał so bie o posiłku i ochmistrzu, który tam pewnie skręcał się ze złe :i, ze jedzenie stygnie i będzie do niczego. Skinął więc głową radiooficerowi i powiedział: — No dobrze, nie ma co się przejmować, chodźmy na tę kolację, trzeba zjeść, póki jest spokojnie, potem może być trudno... Otworzył drzwi. W tym momencie wszyscy odczuli sil niejszy przechył na prawą burtę. Nie był jeszcze zbyt du- zy> wprawne stopy bez trudu utrzymały równowagę, ale drzwi już poleciały dziwnie lekko w stronę korytarza i kapitan musiał się chwycić za futrynę. Radio rzucił za odchodzącymi: — To zamówię rozmowy tak gdzieś na ósmą—dziewiątą... Dobrze, dziękuję — odparł kapitan i zaraz drzwi z hukiem się zamknęły, bo statek pochylił się na drugą burtę. 2 W półokrągłej mesie kapitańskiej panował dyskretny półmrok. Jarzyły się okrągłe lampy na ścianach, nie zapa lono górnych, jaskrawych świateł — steward wiedział, że jego stołownicy lubią taki właśnie nastrój, a jedynie do rozgrywek brydżowych chcą mieć więcej światła. Załoga jadała w drugiej, położonej niżej mesie. Obok mej także mieściła się mesa oficerska. Tu była jadalnia 44 przeznaczona dla szefostwa statku i ewentualnych pasaże rów. Cztery kwadratowe stoliki zapewniały szesnaście miejsc. Statek często miewał komplet, dwunastu pasaże rów i wówczas steward miał pełne ręce roboty. Teraz jednak, kiedy statek z dalekiego rejsu już zbliżał się do macierzystego portu, pasażerowie opuścili go ostatni wysiedli w Hamburgu, a nikt nie płynął do Polski. Pozo stali więc w tej mesie tylko kapitan, pierwszy oficer, pierwszy mechanik i lekarz okrętowy. Zawsze jadali w czwórkę i stanowili zgrany zespół. Mieli o czym rozma wiać podczas długich dni rejsu, nierzadko zasiadali do brydża, chyba że kapitan lub któryś inny zapraszał do swej kabiny, gdzie wyciągał buteleczkę whisky albo chłodnego „żywca”... Pierwszy mechanik był najstarszy z nich wszystkich, zbliżał się do sześćdziesiątki, pływał dłużej naw et niż kapitan. Całkiem łysy, o twarzy nalanej, powiekach na pół opuszczonych i grubej, wywiniętej dol nej wardze, na pierwszy rzut oka robił niezbyt miłe wra żenie. Ale kto go poznał bliżej, chętnie szukał jego towa rzystwa. Chief maszyny był bowiem spokojny, ale bardzo towarzyski, gościnny i życzliwy. Sam wiele miał do po wiedzenia, ale też umiał słuchać uważnie i okazać przy jazne zainteresowanie. Poza maszynownią, która stanowiła jego cały świat, miał jeszcze na statku dwie namiętności: brydż i szachy i na tym polu często ścierał się z chiefem pokładu. Lekarz był z nich najmłodszy. Szczupły, żywy, ruchliwy, ciekawy statku, świata, łatwo i chętnie nawiązujący kon takt ze wszystkimi — był łubiany przez całą załogę. Wszy scy mieli do niego stosunek nieco protekcjonalny, jak do człowieka, który nigdy nie był i nigdy nie będzie m ary narzem, ale którego nie można nie lubić. Tym bardziej że doktor znał się na swym fachu, umiał ludziom pomoc i czynił to chętnie, na każde zawołanie. Nie miał zamiaru swego życia poświęcać morzu, pływał, bo chciał poznać trochę świata, ale poważnie traktował swoje obowiązki i za to był ceniony. Lekarza szczególnie lubił chief, co wyrażało się stałymi przycinkami, żartobliwym dokuczaniem i drwinami, któ re jednak nigdy nie prowadziły do poważniejszych scysji. Teraz też już na progu mesy chief zawołał, widząc za sto łem lekarza: 45
O, doktorek już czeka, czwarta wachta przy stole czuwa! Lekarz się nachmurzył. Nie chciało mu się żartować. głodny, czekanie na kapitana i chiefa wprawiło go w nie najlepszy humor. — Manewry dawno się skończyły — zauważył. Chief się roześmiał. — No proszę. Doktorek skończył manewry i ma spokój! Kapitan zajął miejsce, skinął głową stewardowi, pyta jącemu czy może podawać, i powiedział: Niech pan da spokój doktorowi, bo się kiedyś ze mści... — Właśnie wtrącił pierwszy mechanik z całą powa gą. — Jak mu będziesz dokuczał, to ci kiedyś da proszek na przeczyszczenie, zamiast od bólu zęba... — Albo wytnę język, zamiast ślepiej kiszki — dorzucił lekarz. — I dobrze jeszcze jeżeli tylko język — m ruknął me chanik. Ooo, tylko nie to, tylko nie to — zaprotestował ze śmiechem chief. Rozmowę przerwało nadejście stewarda. Rosły, zbudo wany niczym bokser wagi ciężkiej, ale opasły i z trudem dźwigający swój ogromny brzuch, steward postawił na stole porcelanową wazę. Jego ruchy były powolne i do stojne. Niektórych to irytowało, kapitan zaś lubił go, bo Franio — jak wszyscy nazywali stewarda — był świetnym fachowcem i umiał zaspokoić wszelkie potrzeby kapitana i jego gości. — No co tam dobrego? — zainteresował się kapitan. Zajrzał do wazy, ucieszył się na widok ulubionego da- n*a- Gulasz świetnie! Głodny jestem jak rzadko — oznajmił. — A pan, doktorze, czemu jeszcze nie jadł? — Czekałem na panów, nie jestem samotnikiem — od parł lekarz. Nabierali kolejno, Franio podsuwał im kiszone ogórki, lekko drżały szklanki do wody. — A w portach kto się sam urywał? — zauważył chief złośliwie. — No, doktorku, przyznaj się pan, jak tam było? Pan nie chciał być przewodnikiem, to sam zwiedza łem — poważnie wyjaśnił lekarz. 4G Kapitan się roześmiał, a niezmordowany chief sko mentował: — Zwiedzałem, dobre, co? Znamy takich! Modli się pod figurą, a ma diabła za skórą. Niech pan uważa, doktorku, bo żona uszy oberwie. Milczący dotychczas pierwszy mechanik pociągnął łyk wody m ineralnej i powiedział: — Ależ się przypiął do pana, doktorze. Niech pan mu się odetnie, bo jak nie, to ja to zrobię... _ Ty? __ chief wycelował widelec w mechanika. — Spróbuj, zobaczysz, co z ciebie zrobię. — Ależ z ciebie dziś kozak — mechanik pokręcił gło wą. — Nabrałeś wigoru. Pewnie bliskość Gdyni tak ci dodała ducha? Chief żartobliwie wypiął pierś. — Zawsze mam ducha potężnego! — Rozsadza pana energia, co, chief? — zapytał kapitan. Pierwszy oficer spojrzał podejrzliwie. Nie był pewny, czy za tym pytaniem nie kryje się jakaś kapitańska pu łapka. Od odpowiedzi uratował go lekarz. — Może pan się wyładuje w brydżu? Zrobimy parę ro- berków? — zawsze miał ochotę na brydża, a mechanik był tym, który pierwszy chętnie podejmował jego propo zycje. Teraz też rzekł: — Właściwie można by... Doktorze, skroimy temu dzię ciołowi skórę, to przestanie się nadymać. Chief z humorem podjął rękawicę: __ Wy mnie? Patałachy! Pan kapitan zagra na czwar tego? Kapitan odsunął talerz, wsypał cukru do herbaty poda nej przez stewarda i wolno mieszał uważając, żeby nie dzwonić łyżeczką o szklankę. Zawsze bardzo zwracał uwa gę na zachowanie przyzwoitych form podczas posiłków. __ Nie, dziękuję — odpowiedział. — Rano będziemy wchodzić do portu, a mam jeszcze trochę papierkowej ro boty. Spakować też właściwie trzeba by się teraz... Chief skrzywił się, jakby go nagle zabolał ząb. __ Racja. Ech, ta cholerna biurokracja. Ja też mam całą kupę papierzysk. Butelka dżynu temu, kto to za mnie zrobi! . ., . — Znalazł wymówkę, żeby nie dostać w kość pierw 47
szy mechanik zrobił oko do lekarza. Ale ten także przy pomniał sobie o sprawozdaniu. — Kapitan ma rację — mruknął. — Trzeba się przygo tować na port... — Będzie jeszcze czas — nie dawał za wygraną mecha nik. — Zresztą jak ktoś systematycznie pracuje, nie musi niczego porządkować ani klecić raportów w ostatniej chwili... — Będą z pana ludzie, doktorku — chief nie rezygnował z docinania lekarzowi. — Już pan mówi, że kapitan ma rację. Jak pan będzie mówił, że kapitan ma zawsze rację, stanie się pan prawdziwym matrosem. Kapitan się roześmiał. Sięgnął po papierosa, zapalił i rzucił: — Teraz pan się do mnie dobiera, chief? — Nie, skądże! — ze sztuczną powagę protestował pierwszy oficer. — Ja już od dawna wiem, że kapitan ma zawsze rację... — No dobra. — Kapitan zdusił papierosa. Uznał, że po ra kończyć nic nie znaczącą pogawędkę. Zawsze po posił kach uprawiali taką szermierkę słowną, ale gdy stary da wał do zrozumienia, że pora kończyć — ucinali i rozcho dzili się do zajęć, a tylko wieczorami, gdy nic nie mieli do roboty, i czas się dłużył, kompletowali zespół brydżo wy. Teraz jednak rozumieli, że pomysł był nie najlepszy. Kapitan określił to wyraźnie. — Żarty, żartami, ale niech panowie w swoich działach przygotują się do sztormu. Może naprawdę być paskudnie w nocy. Ochmistrzowi trzeba powiedzieć, żeby hotel zabezpieczył wszystkie na czynia i garnki. I tak dość wytłukli chociaż rejs był spo kojny jak rzadko. Pierwszy mechanik spojrzał uważnie na kapitana. — Taka niedobra prognoza? — zapytał. — Fatalna. — Na szczęście już niedaleko — pocieszył się mecha nik. — Jedną noc wytrzymamy, Gdynię prawie widać... — Co to jest jedna noc! — podchwycił chief. — Cza sem przez tydzień człowiek się telepie w sztormie i do brze... Kapitan popatrzył uważnie na pierwszego oficera. Nie bardzo mu przypadły do gustu te słowa. 48 — Chief — powiedział — wygląda na to, że pan jest jeszcze bardzo młody. Sztorm panu imponuje... — Pan żartuje, panie kapitanie? Kapitan zrozumiał, że pod tą całą bufonadą i żartobliwą gadaniną coś się kryje. Zdziwiło go to, bo znał chiefa do brze i nigdy nie zauważył u niego podobnych objawów. Postanowił jednak wszystko traktować nadal lekko i z uśmiechem. — Pan też — powiedział. — To świetnie, dobry humor zawsze potrzebny. Ale nie ma co lekceważyć Bałtyku. Radio miał rację, bywa, że przed wejściem do portu robi paskudne kawały... Lekarz przysłuchiwał się tej rozmowie bardzo uważnie. Jako nowicjusz nie przeżywał jeszcze prawdziwego sztor mu, choć wiele się nasłuchał o wyczynach szalejących mórz. Nieraz trochę w duchu żałował, że nie dane mu było przeżyć tego, o czym opowiadali marynarze. Ale te raz odczuł lekki niepokój. — No ale to już tak niedaleko... — powiedział samo- uspokajająco. — Na wszelki wypadek niech pan połknie aviomarin — poradził chief. — Podobno pomaga... — Dobrze — m ruknął lekarz. — Panu też dam. — Uważaj, chief — zaśmiał się mechanik. — Podobno aviomarinu nie można odróżnić od pigułek na przeczy szczenie albo globulek... — O, tylko nie to! Może ostatecznie być na przeczyszcze nie, byle nie globulki — bronił się chief. Mechanik spojrzał podejrzliwie na chiefa. On także za uważył, że jego wesołość jest nieco nienaturalna. Przysu nął się bliżej, zajrzał koledze w oczy. — Ależ ci dziś wesoło — stwierdził. — Możeś coś sobie łyknął? Kapitan, który już miał zamiar wstać od stołu, zatrzy mał na nich wzrok. A chief zaprotestował: — Ja? Coś ty, przecież to suchy statek. Kapitan jest okrutny, nie pozwala. A ja słucham. Chyba żeby mnie ka pitan siłą zmuszał, to ustąpię. — Ee, to już raczej nie będę się znęcał nad panem — uspokoił go stary. — Niech pan na sucho dojedzie... — Trudno, życie jest okrutne. Brydża nie, kieliszka nie, klasztor, słowo daję, klasztor... 4 — M iędzy ogniem a wodą 49