J O H N B R A I N E
Wielka kariera
Przełoży!
HENRYK KRZECZKOWSKI
P A Ń S T W O W Y i n s t y t u t w y d a w n i c z y
Tytuł oryginału
«n O O M A T T H E T O P ,
Okładkę projektowała
Da n u t a S t a s z e w s k a
- F a b r y k i P a p ieru w e **' 104 **
O d d an o do sk la d a n , a u v n ‘ ''"
™ T T o £ ,0::uku
dZka U r“ >™m>a M ięto w a ,
2 “">- nr SSu a m . N , ? 0lUCji 1,m r ■
C en a zł 20.—
R O Z D Z IA Ł P I E R W S Z Y
cV Jd y przyjechałem do Warley w deszczowy pora
nek wrześniowy, niebo było szare jak płyty piaskowca na
chodniku. W przedziale nikogo poza mną nie było. Pamię
tam, że obiecałem sobie: „Z Truposzami skończone, Joe.
Koniec z Truposzami.”
W brzuchu burczało mi z głodu, po wczorajszej popija
wie miałem szum w głowie, a w nosie wierciło jak po wo
dzie sodowej, lecz tego ranka nawet te niewygody spra
wiały mi przyjemność. Byłem przepity, ale przepity, jak
przystało na dżentelmena, a teraz czekała mnie gorąca
kąpiel, jeden głębszy jako klin, czarna kawa i drzemka
w jedwabnym szlafroku.
Na sobie miałem najlepszy garnitur, ten od niedzieli,
jasnopopielate ubranie, które kosztowało mnie czternaście
gwinei, gładki szary krawat, gładkie szare skarpetki i brą
zowe buciki. Tak drogich bucików, z głębokim, prawie
czarnym połyskiem, w życiu dotąd nic miałem. Gorzej
było z deszczowcem i kapeluszem. Płaszcz już po trzech
miesiącach noszenia był straszliwie pomięty, a kapelusz
miejscami stracił kolor od brylantyny, z przodu zaś miał
ostro wyciśnięty kant.
Nauczyłem się potem, między innymi, że nigdy nie na
leży kupować taniego deszczowca, że kapelusz trzeba wy
gładzać po zdjęciu, a garderoba nie powinna być zbyt ści
śle dopasowana w kolorze. Ale i tak nieźle wyglądałem
owego ranka przed dziesięciu laty. Nie pojawiły się jesz
cze te oznaki rozrastania się w pasie, właściwe panom
w średnim wieku, a w oku — trudno, niech to nawet za
brzmi sentymentalnie — błyszczał jeszcze nie przyga
szony rozczarowaniem zapał, który aż nadto nadrabiał
5
braki płaszcza, kapelusza i reszty stroju, układających się
w całość przypominającą mundur. Znalazłem onegdaj
zdjęcie, które sobie zrobiłem po przyjeździe do Warley.
Włosy przylizane, kołnierzyk nie dopasowany i o wiele
za mały węzeł krawata, przytrzymywany ohydną szpilką
w kształcie sztyletu. Wszystko to jest bez znaczenia wobec
twarzy, jeśli może niezupełnie niewinnej, to w każdym
razie nie zużytej. Mam na myśli nie zużytej miłosnymi
przygodami, pieniędzmi, znajomościami i wpływami, nie
tkniętej jeszcze tym błotem, przez które trzeba przebrnąć,
by dotrzeć do obranego celu.
Tę twarz zobaczyła pani Thompson. Mieszkanie zała
twiłem sobie za pośrednictwem ogłoszenia w „Warley
Courier” i widziałem ją teraz po raz pierwszy. Napisała,
że będzie w brązowym płaszczu, a w ręce trzymać będzie
pismo ilustrowane, ale i bez tego poznałbym ją. Od razu
wiedziałem, że to ona; tak ją sobie właśnie wyobraziłem
sądząc po grubym, białym, ręcznie czerpanym papierze li
stowym i prawie kaligraficznym piśmie z greckimi ,,E”.
Czekała na mnie przy wyjściu. Oddałem bilet i zwróci
łem się do niej:
— Pani Thompson?
Uśmiechała się. Miała bladą, spokojną twarz i ciemne,
siwiejące włosy. Uśmiech był prawdopodobnie wynikiem
dawno nabytej wprawy, usta pozostawały przy tym nie
mal nieruchome. Płynął z oczu, był wyrazem osobistej
sympatii, a nie zwyczajnym grymasem towarzyskim.
— A więc to pan jest Joe Lampton. Mam nadzieję, że
podróż była przyjemna. — Stała przypatrując mi się uwa
żnie. Przypomniałem sobie nagle, że powinienem jej
podać rękę.
— Miło mi panią poznać — powiedziałem zupełnie szcze
rze. Jej ręka była chłodna i sucha, odwzajemniła się mo
cnym uściskiem dłoni. Poszliśmy krytym mostem, który
drżał, gdy przejeżdżały po nim pociągi, a potem długim,
rozbrzmiewającym echami korytarzem podziemnym. Na
dworcach kolejowych zawsze mam uczucie zagubienia
w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Opanowało mnie chwi
6
lowe przygnębienie, a szum w głowie zmienił się w do
tkliwy ból.
Poczułem się lepiej, gdy znaleźliśmy się na dworze.
Deszcz prawie ustał, zmienił się w kapuśniaczek, a powie
trze było świeże i czyste, pachniało jak dobry chleb z ma
słem, widocznie niedaleko zaczynały się pola. Budynek
dworcowy stał w środku wschodniej dzielnicy Warley.
Miało się wrażenie, że wszystkie fabryki miasta stłoczono
w jednym miejscu. Później zorientowałem się, że ten po
dział był wynikiem polityki Rady Miejskiej. Jeśli kto
chciał otworzyć fabrykę lub przędzalnię w Warley, mógł
to zrobić tylko we wschodnich dzielnicach.
— To nie jest najładniejsza część Warley — pani Thom
pson objęła ruchem ręki wielką przędzalnię, sklep rybny
i odrapany „Hotel Handlowy”. — Nie wiem dlaczego, ale
w pobliżu dworców zawsze to tak wygląda. Cedryk ma co
do tego całą teorię. Ale wszystko to razem jest dosyć cie
kawe. Za hotelem jest jeszcze cały labirynt ulic...
— Czy do ulicy Orlej daleko? — zapytałem. — Mogli
byśmy wziąć taksówkę. — Na placu przed stacją stało ich
kilkanaście, a szoferzy jakby przymarzli do kierownic.
— Doskonały pomysł. Trochę mi żal tych biedaków —
mówiła z uśmiechem. — Nie widziałam jeszcze nigdy, by
ktoś skorzystał z tych taksówek. Od lat czekają tu co
dziennie na pasażerów, których nigdy nie ma. Czasami
nawet zastanawiam się, z czego oni żyją.
W taksówce raz jeszcze przyjrzała mi się uważnie. Spoj
rzenie było dociekliwe, ale nie wzbudzające zakłopotania,
tak samo chłodne i suche jak jej uścisk dłoni, ale też ró
wnie przyjazne i stanowcze. Zdawało mi się, że zdałem
jakiś egzamin.
— Będę do pana mówiła: panie Lampton, jeśli pan sobie
tego życzy, ale wolałabym po prostu: Joe. — W jej sło
wach nie było cienia skrępowania czy zalotności, wido
cznie uważała sprawę za załatwioną. — A mnie na imię
Joan — dodała.
— Świetnie, Joan. — Odtąd mówiłem do niej po imie-
7
niu, chociaż, rzecz dziwna, w myślach pozostała dla mnie
zawsze panią Thompson.
— Jesteśmy na ulicy St. Clair — odezwała sic;, gdy tak
sówka skręciła w długą, stromo wspinającą się ku górze
ulicę. — My mieszkamy na Szczycie. W Warley to jest
Szczyt z dużej litery. Mój mąż ma i w tej sprawie pewną
teorię.
Zauważyłem, że świetnie prowadzi rozmowę, głos jej
był niski, lecz czysty, bez najmniejszego śladu prowincjo
nalnego akcentu, bez rozwlekłych samogłosek / Yorkshire
czy klusek w gębie cechujących ludzi z środkowej Anglii.
Poszczęściło mi się, przecież z równym powodzeniem mo
głem trafić na jedną z tych zwyczajnych gospodyń, zala
tujących sodą do szorowania i proszkiem do pieczenia,
i na mieszkanie w jednym z tych odrapanych domków
przy stacji. Zamieniłbym jedno Dufton na drugie'. Ale uda
ło mi się, jechałem na Szczyt, do świata, który od pier
wszego spojrzenia mnie podniecał. Duże domy z prywa
tnymi dojazdami, sadami i pielęgnowanymi żywopłota
mi, szkoła, do której wkrótce wrócą chłopcy po przygo
dach w Bretonii, Brazylii czy Indiach lub w najgorszym
razie ze starego zamku w Ko-rnwalii, luksusowe samocho
dy, bentleye, lagondy, daimlery, jaguary, parkujące wszę
dzie, pozostawione na ulicach jako ostentacyjnie posiane
śmiecie, mające świadczyć o zamożności dzielnicy, a co
najważniejsze — wiatr docierający z łąk i lasów' na dale
kim horyzoncie.
Największe wrażenie zrobiła na mnie Aleja Cyprysowa.
Była szeroka i prosta, wysadzana cyprysami. W Dufton
mieszkałem przy Zaułku Dębowym, który wcale nie był
zaułkiem i nic w nim w ogóle nie rosło. Aleja Cypryso
wa z miejsca stała się dla mnie symbolem Warley. Mia
łem wrażenie, że przez całe życie jadłem trociny w prze
konaniu, że jem chleb.
Pani Thompson położyła mi rękę na kolanie. Poczułem
lekki zapach wody kolońskiej, wody w najlepszym ga
tunku, dyskretnej i aseptycznej.
—•Jesteśmy w domu, Joe.
8
Był to jeden z dwóch przylegających do siebie domków.
Szkoda, wyobrażałem to sobie lepiej, ale i tak był przy
zwoitych rozmiarów, z drogiego, jasnobrązowego piaskow
ca i miał garaż. Tynki błyszczały świeżością, trawnik był
puszysty jak futerko, widać było, że to dom starannie pie
lęgnowany z wyjątkiem — o dziwo — garażu z popęka
nym i odpadającym tynkiem i wybitą szybą w oknie.
_ To jest rupieciarnia Cedryka. — W jakiś niesamowi
ty sposób odpowiadała na nie zadane pytania. — Trzeba
by się nim zająć, ale tak się składa, że nigdy na to nie ma
czasu. Po śmierci Maurycego pozbyliśmy się samochodu,
należał właściwie do niego i przykro nam było tym wozem
jeździć. — Otworzyła drzwi.
— Był w wojsku? — zapytałem.
— Pilot w RAFie. Zginął w głupim wypadku w Kana
dzie. Skończył właśnie 21 lat.
W hallu pachniało woskiem i owocami, a na małym dę
bowym stoliku stała duża miedziana waza z mimozą. Na
tle kremowych ścian widziałem delikatny refleks mimozy
i wazy, kremowożółty i prawie złoty, wszystko to niemal
zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, jak ilustracja
z „Home and Garden” 1
Pomogłem pani Thompson zdjąć płaszcz. Jak na czter
dziestopięcioletnią kobietę, a tyle jej dawałem na piei-
wszy rzut oka, była dobrze zbudowana, szczupła, me
zdradzająca skłonności ani do tycia, ara do chudnięcia.
Bez trudu można było ją wziąć za młodą kobietę, chociaż
bynajmniej nie usiłowała ukryć swego prawdziwego wie
ku. Patrzyłem na nią bez cienia pożądania, nigdy nie mia
łem ochoty na flirt z panią Thompson, chociaż, jeśli juz
mam być zupełnie szczery, nie wyrzuciłbym jej z łóżka.
Znowu spojrzała na mnie w swój szczególnie uporczywy
sposób.
— Bardzo jest pan do niego podobny — powiedziała
półgłosem. Wyprostowała się, jakby przywołując się do
i „Dom i ogród” (czasopismo).
0
porządku. — Przepraszam, Joe, zapomniałam o swoich obo
wiązkach. Pokażę panu pokój.
Pokój na ulicy Orlej był moim pierwszym naprawdę wła
snym pokojem. Pomijam oczywiście klitkę w koszarach
podoficerskich w Campton Bassett, spałem w niej tylko.
A poza tym mieszkało w niej tylu ludzi szykujących się do
wyjazdu w inne miejsce lub na śmierć, że nie miałem do
niej żadnego przywiązania. Nie biorę również pod uwagę
mego pokoju u ciotki Emilii, to była tylko i wyłącznie sy
pialnia. Sądzę, że mógłbym nawet kupić jakieś meble i za
instalować piecyk elektryczny, ale ani ciotka, ani wuj nie
zrozumieliby, dlaczego zależy mi na odosobnieniu. Dla nich
sypialnia była pokojem z łóżkiem, w moim wypadku był to
pokój z łóżkiem z mosiężnymi prętami i materacem z ow
czej wełny, z szafą na ubrania, krzesłem z twardym opar
ciem, i służył tylko do spania. Czytało się, pisało, rozmawia
ło i słuchało radia w pokoju rodzinnym. Tak jakby nazwy
pokojów traktowano dosłownie.
Teraz, idąc za panią Thompson do mego pokoju, przeno
siłem się do innego świata.
— Cudownie — powiedziałem głośno, czując równo
cześnie, że to za skromne określenie, ale nie chciałem dać
po sobie poznać, że wrażenie jest zbyt wielkie. Nie miesz
kałem przecież dotąd w brudnych ruderach. Patrzyłem
uradowany, nie dowierzając własnym oczom. Tapety
w srebrne i beżowe podłużne pasy, okno we wnęce prawie
na cala ścianę, tapczan, który wyglądał tylko jak tapczan,
a nie jak łóżko, wywołujące zawsze w świetle dziennym
przygnębiające myśli o spaniu i chorobie, dwa fotele,
stolik z lustrem, szafa i biurko, wszystko z tego samego
jasnego satynowanego drzewa. Na kremowej półce na
książki stała waza z anemonami, na kominku buzował
ogień wydzielając nieco ostry i przypominający trochę
zapach kwiatów aromat, zapach znany mi, choć w żaden
sposób nie umiałem go zidentyfikować.
— Jabłoń — powiedziała pani Thompson. — Dzięki bra
kowi węgla stajemy się smakoszami. Jest także piecyk
elektryczny, ale pomyślałam sobie, że prawdziwy ogień
10
będzie przyjemniejszy w taki okropny dzień jak dzisiej
szy.
Na ścianie wisiały trzy małe obrazy: Port w Arles,
scenka łyżwiarska Breughla i Olimpia Maneta.
— Specjalnie dobrane na pana cześć — zauważyła pani
Thompson. — Reprodukcje „Medici”. Mamy niezłą kolek
cję, jak te się panu znudzą, niech pan po prostu założy
nowe.
— Lubię tych łyżwiarzy. — Chciałem dać do zrozumie
nia, że podobają mi się najbardziej. Nie była to prawda,
bo nawet mówiąc te słowa patrzyłem na białą, pulchną
i chłodno opanowaną Olimpię, ale moje wychowanie nie
pozwalało mi na to, by powiedzieć kobiecie, że mi się
podoba akt.
Właściwie tego dnia po raz pierwszy przyglądałem się
obrazowi. Wiedziałem na przykład, że u ciotki Emilii wi
siały w pokoju rodzinnym trzy akwarele, ale poza domem
nie potrafiłem sobie nawet przypomnieć, co przedstawiały.
Jestem z natury spostrzegawczy, a w pokoju tym prze
bywałem codziennie przez dwa lata, lecz obrazki z Dufton
stanowiły część umeblowania, nie były przeznaczone do
oglądania, natomiast reprodukcje „Medici” niewątpliwie
do tego celu służyły. Należały do czegoś, co się nazywa
wytwornym życiem. Myśląc o tym stwierdziłem ze zdzi
wieniem, że ten oklepany frazes, żywcem wzięty z kobie
cych pism ilustrowanych, oddawał trafnie atmosferę po
koju; pasował jak doskonale leżące ubranie ze sklepu
z konfekcją.
— Pan na pewno chce się umyć — powiedziała pani
Thompson. — Łazienka jest na prawo, reszta obok. —
Wzięła ze stolika pęk kluczy. — Joe, póki pamiętam, oto
pana klucze. Drzwi frontowe, ten pokój, szafa, biurko,
a te dwa, Bóg jeden wie, do czego są, ale w końcu sobie
przypomnę. Ach, i jeszcze... za pół godziny będzie kawa.
A może pan woli herbatę?
Odpowiedziałem, że będę zachwycony kawą (wolałbym
oczywiście herbatę, ale instynktownie wyczułem, że o tej
porze byłoby to niewłaściwe). Gdy wyszła z pokoju, otwo-
rzyłem walizkę i rozłożyłem szlafrok. Był to mój pierwszy
szlafrok w życiu. Ciotka Emilia uważała, że szlafrok jest
nie tylko ekstrawagancją (płaszcz świetnie spełnia to za
danie), lecz również, że jest liberią lenistwa i zepsucia.
Patrząc na szlafrok zdawało mi się, że słyszę jej głos:
„Już bym wolała zobaczyć kogoś nago — mówiła — lu
dzie pracy wyglądają w szlafroku rozpustnie jak ulicznice
wiercące się po domu, zbyt leniwe, by umyć twarz... Jak
już chcesz wydawać, chłopcze, pieniądze, to przynajmniej
na coś sensownego.” Uśmiechnąłem się do siebie. Ten
strój na pewno nie był sensowny. Przypominam sobie,
że uszyty był z bardzo cienkiego sztucznego jedwabiu,
sprzedawca w sklepie określał to jako „mieniący się jed
wab , to znaczy, że zależnie od światła wydawał się albo
zbyt jaskrawy, albo bury. Wykończony był kiepsko i po
jednym praniu zrobił się z niego łachman. Typowa próbka
towarów rzuconych na rynek tuż po wojnie. Musiałem
być pijany, gdy kupowałem ten szlafrok.
A mimo to sprawił mi więcej przyjemności niż ten,
który mam teraz, kupiony u Sulki na Bond Street. Nie
znaczy to, żebym nie lubił Sulki; najlepszy towar, a ja
zawsze noszę tylko najlepsze rzeczy. Ale chwilami prze
śladuje mnie nieprzyjemne uczucie, że zostałem zmuszony
od odgrywania roli żywego dowodu sukcesów firmy, że
jestem czymś w rodzaju człowieka-reklamy. Nie mam naj
mniejszej ochoty źle się ubierać, lecz nie cierpię myśli, że
gdybym nawet zechciał, nie wolno mi być źle ubranym.
Ten tani szlafrok ze sztucznego jedwabiu kupiłem dla
przyjemności, natomiast ten drogi, z prawdziwego jedwa
biu musiałem kupić, ponieważ stałe noszenie rzeczy w tym
gatunku jest niepisanym warunkiem mojego kontraktu.
I już nigdy nie wróci to uczucie braku pośpiechu, dostat
ku i wyrafinowania, które mnie opanowało owego pierw
szego popołudnia w Warley, gdy zdjąłem marynarkę i koł
nierzyk i wszedłem do łazienki mając na sobie prawdzi
wy szlafrok.
Łazienka była w sam raz taka, jakiej można się spo
dziewać w porządnym mieszczańskim domu. Zielone kafle,
12
zielona emalia, chromowane wieszaki na ręczniki, wielkie
lustro z uchwytami na szklankę do mycia zębów i na
pędzel do golenia, stalowa szafka, wpuszczona w podłogę
wanna z prysznicem na wężu oraz światło zapalane przy
pomocy sznura, a nie kontaktu. Nieskazitelnie czysta,
z lekkim zapachem perfumowanego mydła i świeżo upra
nych ręczników. Była łazienką i niczym innym, została
pomyślana jako łazienka.
Łazienkę, którą używałem w przeddzień przyjazdu do
Warley, przerobiono z sypialni. W tych latach, gdy
powstawały domy przy Zaułku Dębowym, panowało prze
konanie, że robotnicy nie potrzebują kąpieli. Był to mały
pokoik z podłogą z sosnowych desek (trzeba było uważać,
by nie wbić sobie paskudnej drzazgi) i brązowymi, popla
mionymi od zacieków tapetami. Ręczniki przechowywano
w szafce nad zbiornikiem, zazwyczaj wypełnionej schną
cą bielizną. Na parapecie okiennym leżała brzytwa, ka
wałek mydła do golenia, tubka pasty do zębów, niepo-
rządna masa szczoteczek do zębów, zużytych żyletek i trzy
co najmniej filiżanki z obtłuczonymi uszkami, mające słu
żyć do rozrabiania mydła do golenia, lecz nigdy do tego
celu nie używane, jak o tym zdawała się świadczyć po
krywająca je gruba warstwa kurzu.
Nie chcę bynajmniej udawać, że ten stan rzeczy działał
mi w jakiś szczególny sposób na nerwy. Przez cały czas,
gdy mieszkałem u ciotki Emilii, Karol i ja uważaliśmy za
punkt honoru nie kaprysić. Nie chcieliśmy upodobnić się
do kupca korzennego na końcu ulicy, który nieustannie
powtarzał wszem wobec, jak wielką wagę przywiązuje
do czystości i jak brzydzi go brak czystości u innych.
Karol często go naśladował: „Mój Boże, woda i mydło są
dostatecznie tanie. Człowiek nie musi być bogaczem, by
sobie na nie pozwolić. Za skarby świata nie potrafił
bym się obejść bez kąpieli...” Mówił o kąpieli tak, jakby
sam fakt zanurzenia ciała w wodzie był czymś godnym
pochwały. Karol mawiał, że na jego widok człowiek miał
ochotę wrzeszczeć na cały głos, że trzyma u siebie w wan-
13
nie węgiel i myje się dopiero wtedy, gdy poczuje, że go
ciaio swędzi.
Mimo to pewne strony życia w Dufton były tak wstręt
ne, że przestawały mnie bawić. Byłem bardzo przywiązany
do ciotki Emilii i wuja Dicka, a nawet do ich dwóch sy
nów: trzynastoletniego Toma i czternastoletniego Sydneya,
hałaśliwych, niezgrabnych i nierozgarniętych chłopaków,
których nie czekało nic poza pracą w fabryce i którzy, jak
się zdaje, żadnych innych ambicji nie mieli. Nawet po
czuwałem się trochę do winy w związku z wyjazdem
z Dufton. Wiedziałem, że osiem funtów miesięcznie, które
dawałem ciotce, były dla niej wielką pomocą, ale nie
mogłem już dłużej pozostawać w jej świecie. Już w tej
chwili, wycierając ręce i twarz dużym, miękkim ręczni
kiem, zerkając kątem oka na szlafrok wiszący za drzwia
mi (pilnowałem tej części garderoby, jakbym się obawiał,
że mi ucieknie), wdychając zapach perfum i czystości
byłem jedną nogą w zupełnie innym świecie.
Wróciłem do swego pokoju, zmieniłem kołnierzyk i wy-
szczotkowałem włosy. Przyglądając się sobie w lustrze po
czułem się nagle zupełnie osamotniony. Po dziecinnemu
zatęskniłem do tych brzydkich pokojów, gdzie człowiekowi
nigdy nie groził głód, i tych brzydkich ulic, w których
nie można było zabłądzić. Do znajomych twarzy, które
mogły nudzić i denerwować, ale nigdy nie mogły zdradzić
albo zranić. Przypuszczam, że tęsknoty za domem uniknąć
nie można. Ja przełknąłem ją w skoncentrowanej dawce
pierwszego dnia w przeciągu paru sekund i już nigdy mi
potem nie dolegała.
Wyjrzałem przez okno, ogród za domem był niespodzie
wanie wielki. Otaczał go żywopłot, na samym końcu rosła
duża jabłoń. Obok niej były dwie czereśnie. Przypomnia
łem sobie, jak to kiedyś ojciec mi opowiadał, że czereśnie
nie rozwijają się, gdy są samotne. „Trzeba je ożenić, żeby
owocowały” — dodał naiwnie uradowany obrazem. Ojciec
nigdy nie miał własnego ogrodu, a tylko działkę na
miejskich gruntach. Nie było tam jabłoni, czereśni ani
żywopłotu...
14
Poprawiłem krawat i zszedłem na dół do salonu. Nie
upłynęło pięć minut, gdy zjawiła się pani Thompson
z kawą. Przyniosła ją na srebrnej tacy. Pomyślałem sobie,
jakie też oni muszą mieć dochody. W liście napisała mi, że
jej mąż uczy w szkole średniej, ale to nie tłumaczyło po
ziomu życia. Nie tylko taca i czajnik na kawę zrobiły na
mnie wrażenie, w końcu mogły to być prezenty ślubne, ale
filiżanki, dzbanek na mleko i cukiernica. Były cienkie
i przezroczyste, z jasną, utrzymaną w czystych kolorach
emalią, czerwoną, niebieską, żółtą i pomarańczową. Wie
działem, że muszą być kosztowne, zdradzał to brak orna
mentu i głęboki połysk emalii. W sprawach pieniężnych
mój instynkt jest niezawodny jak u różdżkarza. Byłem
pewny, że mam przed sobą co najmniej tysiąc funtów
rocznie. Gdy zauważyłem, jak bezceremonialnie obchodzi
się pani Thompson z serwisem, bez śladu owej mieszanej
dumy i ostrożności, z jaką większość kobiet podaje swoją
najlepszą porcelanę, podwyższyłem sumę o pięćset funtów.
— Nigdy dotąd nie mieliśmy sublokatora —•powiedzia
ła podając mi kawę. Wyczuwało się wyraźnie, że głos jej
zatrzymał się przy słowie „sublokator”, jak gdyby rozwa
żała wszystkie eufemizmy: płacący gość, młody dżentel
men, który z nami mieszkał, itd. — i odrzucała je po
kolei. — Ale sama dość się nacierpiałam od gospodyń
w latach mojej młodości. Joe, proszę przyjąć do wiado
mości, że pański pokój należy wyłącznie do pana. I musi
pan sprowadzać tu swoich przyjaciół, kiedykolwiek będzie
pan miał na to ochotę. — Zawahała się. — Jeśli pan po
czuje się osamotniony, a na początku zawsze człowiek
czuje się trochę obco w nowym miejscu, prosimy bardzo
do nas na dół. Pan jest pierwszy raz poza domem? Oczy
wiście nie licząc wojska.
— I tak, i nie. Moi rodzice zginęli w czasie wojny.
Mieszkałem u mojej ciotki Emilii. — Miałem już zamiar
odpowiednio zaakcentować słowo: ciotka, ale postanowi
łem, że jeszcze nie czas na to.
— Jak właściwie wygląda Dufton?
— Mnóstwo fabryk, zakłady chemiczne, szkoła średnia,
15
pomnik wojenny i rzeka, która codziennie zmienia kolor.
I kino, i czternaście knajp. To właściwie wszystko, co moż
na o miasteczku powiedzieć.
— Nie ma tam teatru?
Nonkonformiści każdej zimy wypróbowują cały ka
talog Abe’a Heywooda. Gdy chciałem zobaczyć jakieś
przedstawienie, wybierałem się do Manchesteru. W Dufton
nie ma na co patrzeć.
Dla Karola i dla mnie Dufton było zawsze Martwym
Dufton, a radnych, wyższych urzędników i wszystkich,
którzy się nam nie podobali, nazywaliśmy truposzami. Po
czątkowo ponumerowaliśmy ich. „Truposz Numer Trzy—
mawiał Karol o swoim szefie, kierowniku biblioteki — po
pełnił dziś dowcip. Czyż to nie jest żałosne, gdy udają
żywych ludzi, n’est-ce-pas?” 12— Gdy doszliśmy do Nume
ru Dziesiątego, trudno już było spamiętać, o kogo chodzi,
wobec czego wymyśliliśmy nowy system. „Tłusty Truposz
znowu rozcieńczał piwo — rzucałem, gdy właściciel ,Duf-
tońskicgo Jeźdźca» kołysząc się jak kaczka kroczył w no
wym wełnianym garniturze. — Przecież uczciwą drogą nie
dorobił się takiego całuna.” Mieliśmy Truposza Pranego,
kupca korzennego, który wciąż mówił o kąpieli, i Trupo
sza Uśmiechniętego, który prowadził sprzedaż konfekcji
na raty i pożyczał pieniądze na procent. Było jeszcze wielu
innych, wiedzieliśmy dużo o mieszkańcach Dufton. Więcej,
aniżeli sobie z tego zdawali sprawę dwaj nasi miejscy
notable, Truposz Cudzołożny i Truposz Miłujący Dzieci,
^dyby sobie to uświadomili, nie utrzymalibyśmy się długo
aa naszych posadach.
- Mamy w Warley bardzo przyzwoity teatr amator
ski powiedziała pani Thompson. „Warlejańscy Tespij-
czycy , rzeczywiście niemądra nazwa. Musi pan przyjść
na nasz najbliższy wieczorek towarzyski. Będzie pan roz
rywany od pierwszej chwili — brak nam mężczyzn.
Uniosłem brwi.
Chciałam powiedzieć: aktorów — dodała z uśmie
l nieprawdaż? (fr.)
16
chem. — Chociaż i na przystojnych kawalerów jest olbrzy
mie zapotrzebowanie. Czy pan kiedykolwiek grał?
— Trochę w koncertach w wojsku. Ale nie będę miał
zbyt wiele wolnego czasu. A prawdę mówiąc, nie mam
większego zamiłowania do sztuk w rodzaju Przyjazd lek
komyślnego Cyryla i Wielka wygrana Peggy.
— Wymyślił pan te tytuły — odpowiedziała, wyraźnie
zadowolona ze mnie. — Przyznaję, że pachną kolekcją
Heywooda.
— Właściwie wymyślił je Karol. Mój przyjaciel Karol
Lufford. Znamy się od dzieciństwa.
— Pan go bardzo lubi, prawda?
— Jesteśmy sobie bliscy jak bracia, a nawet znacznie
bliżsi.
Przypomniałem sobie okrągłą twarz Karola, absurdalnie
wielkie okulary i mieszany wyraz niewinności i rozpustnej
wesołości. Mawiałem o nim, że wygląda jak pastor na
bibce. „Joe, nie masz co szukać w Dufton, wyjeżdżaj,
zanim i ty staniesz się truposzem...” Jego głęboki, nieco
przepity głos brzmiał mi jeszcze w uszach tak wyraźnie,
jakby Karol stał obok mnie w tym pokoju. „Gdy przenie
siesz się do Warley, skończysz z truposzami, koniec z tru
poszami. Pamiętaj, z truposzami skończone raz na zawsze.”
— Będzie pan za nim tęsknił.
— Tak. Ale to mi przejdzie — przerwałem, nie bardzo
wiedząc, jak sformułować moje myśli.
— Wydaje mi się, że przyjaźnie mężczyzn są znacznie
głębsze aniżeli kobiece — mówiła pani Thompson ale
też nie są tak zaborcze, nigdy nie stają się zawadą. Nie
powiedziała wcale, że wie, co mam na myśli. Jak zwykle,
oszczędziła mi delikatnie kłopotliwego tłumaczenia, że co
prawda bynajmniej nie rozpaczam po Karolu, niemniej
wcale nie jest mi to obojętne, że musiałem zostawić go
w Dufton.
Zegar wybił pół godziny i pani Thompson powiedziała,
że musi doglądnąć kurczaka. Gdy wyszła, zapaliłem pa
pierosa i podszedłem do kominka, nad którym wisiała
duża oprawiona fotografia, przedstawiająca młodego czło-
2 — Wielka kariera 17
wieka w mundurze RAFu. Na czapce miał białą wypustkę
członka załogi. Ciemna czupryna, zaciśnięte pełne wargi
i gęste brwi nadawały twarzy stanowczy wyraz. Uśmie
chał się oczami, sztuczka odziedziczona po pani Thompson.
Był przystojny i czarujący, co nie zawsze wychodzi na
fotografii.
Czar człowieka stanowił ulubiony temat moich rozmów
z Karolem. Obaj byliśmy przekonani, że umiejętnie posłu
gując się tą cechą można wydatnie dopomóc swej karie
rze. Oczywiście sam czar nie był jeszcze gwarancją suk
cesu, ale wyglądało na to, że cecha ta zawsze towarzyszy
ambicji. Co prawda, nie była to zaleta wysoce ceniona
w Dufton. Tutaj panowała moda na bezceremonialność.
Jak to Karol mawiał, wszyscy ludzie zachowywali się tu,
jak gdyby podpisali kontrakt, który zobowiązywał ich do
podtrzymywania tradycji owego yorkshirczyka ukrywa
jącego złote serce pod szorstką pokrywą powierzchowności.
Ale, co gorsze — dodawał — pod tą szorstką powierz
chownością kryją się serca równie podłe i złośliwe jak te,
które posiadają gładcy i obłudni mieszkańcy Południa.
Nie uważam jednak, że to tylko ich wina. W Dufton nie
było zbyt wiele możliwości nabycia wytwornych manier.
Młody człowiek na fotografii (niewątpliwie syn pani Thom
pson, który zginął podczas wojny) od urodzenia otrzymy
wał wychowanie zapewniające mu osobisty urok. Czyż
nie jest rzeczą zadziwiającą, jak często złote serca i uro
dzenie się w czepku idą w parze?
Byłem trochę zdziwiony tym, że pani Thompson umieś
ciła zdjęcie zmarłego syna na tak widocznym miejscu.
Wydawało mi się, że tego rodzaju przypomnienie nie jest
dla niej rzeczą zbyt lekką. Ale przypomniałem sobie sło
wa Karola: „Truposze zawsze albo odchodzą od nas, albo
udają się na wieczny spoczynek. A ludzi gubią jak paczkę
albo rękawiczkę. Nie mogą znieść, by o Tym mówiono,
żeby im To przypominano. Bo już za życia są umarli.”
Pani Thompson nie była Truposzem i dlatego mogła
patrzeć na swego nieżyjącego syna bez histerii, zresztą
atmosfera pokoju nie sprzyjała histerycznym atakom. Był
.18
to salon moim zdaniem umeblowany z doskonałym sma
kiem meblami w stylu Sheratona, o wysmukłych, ale nie
pajęczych nóżkach. Tapety były jasnożółte i kremowe,
tworzące raczej gamę kolorów niż określony wzór. Stał
tu aparat radiowy z adapterem, duża półka na książki
i fortepian. Na fortepianie nic nie stało, co świadczyłoby
o tym, że jest używany jako instrument muzyczny, a nie
dodatkowy gzyms kominka. Biała skóra niedźwiedzia na
parkiecie podłogi przypominała co prawda holywoodzkie
filmy, ale pasowała do tego wnętrza, dodając mu niezbęd
ny odcień frywolności, a nawet lekki posmak erotyczny
jak pachnące cachouh
Raz jeszcze spojrzałem na fotografię Maurycego. Twarz
była znajoma. Denerwowało mnie, że nie mogłem sobie
przypomnieć, czyja to twarz, zupełnie jakby zagubiła się
karta katalogowa książki, o której wiedziałem z pewno
ścią, że jest w magazynie. Wydało mi się rzeczą bardzo
ważną rozpoznanie podobieństwa, ale im bardziej tiu-
dziłem się, tym bardziej twarz stawała się neutralna i ano
nimowa. Zrezygnowałem z dalszych prób i poszedłem do
siebie na górę rozpakowywać rzeczy.
ROZDZIAŁ DRUGI
(^jedryk Thompson był ode mnie wyższy co
najmniej o trzy cale, chociaż nie jestem ułomkiem
i w skarpetkach mam ponad metr siedemdziesiąt. Był za
to bardzo szczupły i nie ważył więcej jak pięćdziesiąt
parę kilogramów. Miał na sobie świetnie skrojone ciem
noszare ubranie, które musiało kosztować ze trzydzieści
gwinei, ale na prawym rękawie były ślady kredy, a mary
narka zapięta na wszystkie guziki traciła fason. Wełniana
kamizelka w czerwono-niebieską szkocką kratę i brązowai
i Wonne pastylki używane przez palaczy (fr.)
2* 19
koszula były eleganckie, za to całość nie pasowała do
siebie. Odniosłem jednak wrażenie, że ta niefortunna kom
binacja nie jest bynajmniej dowodem złego gustu, lecz
powstała na skutek noszenia rzeczy będących po prostu
pod ręką.
— Tak się cieszę, że nie jest pan nauczycielem — po
wiedział. — Sam nie wiem dlaczego, ale nauczyciele wy
dają mi się zawsze ludźmi nierealnymi... Buchalteria jest
zajęciem sensownym, a przy tym czarującym. „W jego
ustach Homer brzmiał jak bilans, a bilans jak Homer...”
— Widziałem to w Londynie — wtrąciłem.
— O, chodzenie do teatru jest zajęciem właściwym. Ale
czytania niech się pan wystrzega. Zdrowi młodzi ludzie
nie powinni czytać. Kończy się na tym, że zostają zady
szanymi bakałarzami.
Jedliśmy śniadanie w pokoju stołowym. Cedryk siedzący
u szczytu stołu krajał kurczaka, ale zapomniał o tym
i rękę z nożem wciąż jeszcze miał zawieszoną w powie
trzu.
— Cedryku — powiedziała pani Thompson stanowczo —
przestań ćwiczyć się na panu w wygłaszaniu swego refe
ratu dla Towarzystwa Literackiego i daj mu kawałek
kurczaka. Od szóstej rano jest w drodze. — Uśmiechnęła
się. — Wymachując tak groźnie nożem wyglądasz na czło
wieka, który ma zamiar go zjeść, a nie dać mu coś do
zjedzenia.
Wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem. Była to jedna z tych
uwag, które na papierze bynajmniej nie są dowcipne, ale
w rzeczywistości wywołują nieodparcie komiczne wraże
nie. Ten nasz wspólny śmiech wciągnął mnie do ich kółka.
Cedryk nabierał łyżką kartofle dla mnie, gdy pani
Thompson wstrzymała go.
— Ach, mój Boże, zapomniałam zapytać, Joe, czy pan
lubi cebulę.
— Przepadam za nią.
— To świetnie, moja specjalność to kartofle gotowane
w mleku z siekaną cebulą.
— Wszyscy mężczyźni cnotliwi, inteligentni i przystojni
20
lubią cebulę - powiedział Cedryk - ale kobieta lubiąca
cebulę jest wzorem wszelkich cnót. — Zapomnia po ac
mi kartofle. — Gdy odkryłem, że Joan lubi cebulę, pos a-
nowiłem się z nią ożenić. Chodziliśmy w tym czasie na
długie spacery żywiąc się cebulą i serem, sp u ują
wszystko piwem. _ „v,;r.Vintać
Oczy pani Thompson zaświeciły się, zaczęła chi •
_ A pamiętasz, co ojciec mówił? Uważał * mus my
się pobrać, bo tak straszliwie czuc nas cebulą,
inny nas nie zechce.
Znowu roześmieliśmy się zgodnie.
Gdy z kawą przeszliśmy do salonu i podawałem og en
pani Thompson, zorientowałem się, kogo mi przypo
Maurycy. Cedryk nagle przerwał w połowie zdań P I
rżał* na mnie, jakby w tej chwili dostrzegł, ze mam o jedno
oko za dużo. , *
_ Jakże to ja nie zobaczyłem od mzu? - * * 0 * ^
gniewnie. — Joe, me ruszaj się. V mnie
L b y osi,dał raeib,. - Ma pan jasne ndosy 1J o “
zmyliło. Nie uwierzyłbym za nic w swiecie... te same oc y,
te same kości policzkowe, ten sam wyraz Thom_
— Zauważyłam natychmiast — odezwała się pai
pson. — Wizerunek Maurycego.
Patrząc na fotografię stojącą na kominku zobaczyłe
swoją twarz po raz pierwszy. Byłem przez chwilę wstrząs
nTęty Znalazłem się nagle w owej strefie merzeczywi-
stości, w którą czasem w RAFie wpadał człowiek na kilka
sekund, gdy widział, jak niemal na końcu jegc•
skrzydła bombowiec rozpada się nagle na weso -
i pomarańczowe płomienie, wiedząc równocześnie z
w środku ludzie, z którymi przed paroma godzinami PU
się piwo, smażą się teraz we własnym tłuszczu jak bekon.
— Przepraszam pana — odezwała się pani Thompson
rozmawiamy o panu, jakby pana nie było w pokoju, .
nam pan wybaczy. — Położyła dłoń na mojej ręce.
pan, czasami tak go nam brak. Ale nie wy m owa
mu kapliczki, nie myślimy o nim bez przerwy. w
nie mamy za złe, gdy się go nam przypomina. To wszystko
21
brzmi trochę niejasno, ale pan przecież wic, co mam na
myśli.
— Ja tak samo myślę o moich rodzicach — powiedzia
łem ku memu własnemu zdumieniu.
Cedryk patrzył na mnie zaniepokojony. Miał kościstą,
łagodną twarz, gęste brwi i przerzedzające się czarne
włosy.
— Jestem gruboskórny, ordynarny, źle wychowany sta
ry nudziarz. Przepraszam, Joe, jeśli pana wprawiłem
w zakłopotanie.
— Ależ ja wcale nie jestem zakłopotany — odpowie
działem i uśmiechnąłem się do niego. W ciszy, która zapa
nowała, nie było skrępowania. Włączyliśmy, że tak po
wiem, czwarty bieg. Siedzieliśmy w trójkę w najlepszej
komitywie, jaką sobie można wyobrazić między młodym
mężczyzną a małżeństwem w średnim wieku. Łączyła nas
intymność — popularne tygodniki zbrukały to słowo do
tego stopnia, że człowiek wzdraga się przed użyciem go —
ponieważ z takimi ludźmi nie można żyć na innej płasz
czyźnie. Ale miałem dość zdrowego rozsądku, by zrozu
mieć, że nie wolno mi tej intymności nadużywać i że co
prawda włączyliśmy czwarty bieg, lecz podróż dopiero się
zaczyna.
Cedryk wrócił do szkoły, ja zaś udałem się do mego
pokoju i położyłem się spać. Ubiegłej nocy nie wyspałem
się, a teraz po solidnym śniadaniu opanowała mnie przy
jemna senność. Zdjąłem buciki i marynarkę, narzuciłem
szlafrok (bardziej dla efektu aniżeli dla ciepła) i wyciąg
nąłem się na kanapie.
Nie zasnąłem od razu, lecz świadomie starałem się
utrzymać na granicy snu, wciąż jeszcze mając na końcu
języka smak kurczaka, ciasta cytrynowego i tureckiej
kawy, rozmyślając nad tym, z jakimi ludźmi przyjdzie
mi pracować w magistracie, a w szczególności, jakim
szefem będzie naczelnik Wydziału Finansowego, Hoylake.
Do pracy przystępowałem dopiero w poniedziałek, dziś był
>)•)
piątek, miałem więc jeszcze dość czasu na zebranie
macji... Deszcz ustał, w domu było bardzo cicho, słyszałem,
jak na dole pani Thompson krzątała się w kuchni. Ni
przeszkadzało mi to ześliznąć się do snu po długim, g •
kim stołku. Zupełnie jak gdyby wszystkie dźwięki _
przyjazne trzaskanie drzewa na kominku, brzęk naczyn,
plusk wody — zostały wynalezione wyłącznie dla przyjem
ności.
ROZDZIAŁ TRZECI
O budziłem się o trzeciej przez chwilę nie wie
dząc gdzie właściwie jestem. Na dworze świeciło słonce,
S i ale ciepłe, koloru jasnego rumu. Na czereśni
dział kos, śliski i lśniący, jakby go wykąpano w
dziób miał żółty, tak jak filiżanka, w orej
rano kawę. Gdy wychyliłem su* prnv ^
wać, urywając nagle każdą irazę, ja.b^ mu zabr.
tchu, zupełnie jak śpiewak-amator.
Gdy zeszedłem na dół, pani Thompson wałkowała
ciasto Kuchnia była duża i czysta, elektryczny piec miał
tablicę rozdzielczą jak w bombowcu. Od razu było wiado
me że we wszystkich puszkach znajdowało się dokładnie
to co głosiły napisy, że wszystkie noże są ostre, wszystkie
przyrządy, począwszy od maszynki do ubijania , any az
do wyciskacza pomarańcz, funkcjonują doskona e. im
to kuchnia była równie pogodna jak fartuc w
pani Thompson i nadawała się na dekorację do mieszczań
skiej komedii filmowej. Człowiek me czuł się tu m ru
zem, nie było żadnych małych tajemnic w postaci zatka
nych zlewów czy brudnych ścierek do naczyn.
_ Wybieram się na zakupy — powiedziałem. - Mozę
coś przynieść pani?
— Nie, dziękuję. Najlepsze sklepy znajdzie pan przy
rynku. Pojedzie pan tam autobusem, przystanek josl na
końcu ulicy. Wracając proszę pamiętać, że odchodzi co
pół godziny z dworca autobusowego. Urząd żywnościowy
jest w ratuszu. Prawda, że jestem wspaniałym źródłem
informacji?
Rozwinęła z papieru kawałek sera i zaczęła trzeć.
— Co to będzie?
Zobaczy pan o szóstej — odpowiedziała. — Mam
nadzieję, że uda się i będzie wspaniałe, ale za nic nie
ręczę, proszę o tym pamiętać. — Przypatrywała mi się
spokojnie i czule. — Przyjemnie jest znowu mieć dwóch
mężczyzn w domu.
Wyszedłem na Orlą. Dom Thompsonów nie stał, jak to
stwierdziłem po dokładnym obejrzeniu sobie okolicy, na
samym szczycie ulicy ani też w najwyższym punkcie
Warley. Najwyższym budynkiem na ulicy był blok miesz
kalny z żelazobetonu i szkła, przy czym szkło przeważa
ło, a ulica St. Clair, której odgałęzieniem była ulica
Orla, wspinała się jeszcze co najmniej ćwierć mili wyżej.
Domy były w każdym możliwym stylu od imitacji śre
dniowiecznych belkowanych budynków po jakąś budowlę,
której białe ściany, ciemnozielony dach i obfitość kutych
w żelazie ozdób zrobiły na mnie wrażenie hiszpańszczyzny.
Nie ulega kwestii, że dla osoby mającej jakie takie pojęcie
0 architekturze całość byłaby prawdziwym koszmarem,
ale mnie nie obchodziły względy estetyczne. Ulicę tę wi
działem na tle Dufton: na tle domów przylepionych do
siebie, klozetów przed domami, dymu gryzącego gardło
1 brudzącego czystą koszulę po paru godzinach noszenia —•
uczucie, że się nieustannie występuje w sztuce zatytuło
wanej Ciężkie czasy. Ulica podobała mi się, bo jej domy
były solidnie murowane i tynkowane, przy każdym był
garaż, bo miała smak dostatku, gładki i pożywny jak ajer-
koniak. Oczywiście dla bogatego rentiera mieszkającego
sobie w nadmorskim uzdrowisku jestem ordynarnym cha
mem, ale każdy, kto mieszkał w takiej miejscowości jak
Dufton, zrozumie to uczucie ulgi i lekkości, które opano
wało mnie tego popołudnia, gdy poczułem, że na człowie
ka przypada tu dostateczna ilość tlenu.
24
Ratusz był dziwaczną mieszaniną gotyku i klasycyzmu
z blankami, wieżyczkami i kolumnami. Przypominał ratusz
duftoński, jak i zresztą setki jemu podobnych. Natych
miast po przekroczeniu drzwi frontowych rozpoznałem ma
gistracki zapach kaloryferów, środków dezynfekcyjnych
i pasty do podłogi. W ciągu ostatnich dwóch dni zdołałem
już zapomnieć, jak bardzo przygnębiający może być ten
jak go określał Karol — zapach bezpieczeństwa i posłu
szeństwa.
Urząd żywnościowy też był taki sam jak w Dufton. Dłu
gi kantor, stoły na krzyżakach, rzędy kartotek, jaskrawe
afisze wzywające do krwiodawstwa, do przestrzegania bez
pieczeństwa na drogach, do ochotniczej służby wojskowej,
i chociaż stanowił jedynie część ratusza, miał swój własny
zapach niepodobny do niczego innego, zapach urzędowy,
coś między herbaciarnią a sklepem z przyborami kance
laryjnymi.
W pokoju nie było nikogo poza dwiema dziewczynami
siedzącymi za kantorem. Zajęła się mną starsza, pulchna
czarnooka panna.
— Pan będzie pracował w Wydziale Finansowym? —
zapytała. — Widziałam pańskie zdjęcie w „Kurierze”.
W rzeczywistości wygląda pan lepiej. Prawda, Beryl?
— Zachwycający — powiedziała Beryl. Gapiła się na
mnie bezczelnie. Miała jeszcze dziecinne, niedojrzałe
kształty i ani śladu piersi, ale było w niej coś niepoko
jąco a prymitywnie prowokującego, jak gdyby wraz ze
świadectwem maturalnym zdała egzamin ze znajomości
płci odmiennej.
— Jestem jeszcze bardziej zachwycający przy bliższym
poznaniu. Mam ukryte zalety...
Chichotały.
— Mówi pan nieprzyzwoitości... — zaczęła Beryl, gdy
do pokoju wszedł człowiek w średnim wieku, niosący stos
kartek jak monstrancję. Jego pojawienie się zepsuło z miej
sca atmosferę flirtu i zarozumiałej kobiecości, tak mło
dzieńczej, głupiutkiej i kociakowatej. Dosyć jednak zacho
wało się z tej atmosfery, by mi towarzyszyć przez całe
popołudnie. Jej ślady pozostały na mnie jak puder na
klapie marynarki.
Po zakupach poszedłem do parku. Nie przypominał on
w niczym, jakby się lego można było spodziewać, parku
miejskiego, otwartej przestrzeni, nie mającej nic wspólne
go z dniem powszednim, objętej niejako kwarantanną. Ten
park robił wrażenie organicznej części miasta. Rzeka Mer-
ton obejmowała pętlą południową część Warley. Park znaj
dował się między rzeką a lasem Warley, zwężając się przy
rynku, jakby chciał bliżej dopuścić las. Zdawało się, że
wszystkie wąskie brukowane uliczki wokół rynku kończą
się wodą i drzewami.
Usiadłem na ławce i wyciągnąłem „Kurier Warley”.
Patrząc na Merton, tak przejrzystą, że widać było kamie
nie na jej dnie, myślałem o tej brudnej błazeńskiej rzecz
ce, która biegła — jeśli można tak wyrazić się o wodzie
cieknącej jak ropa — przez ulice Dufton. Merton wezbra
ła po całodziennym deszczu, płynęła rączo, ale w stojącej
wodzie o jakieś sto jardów od miejsca, gdzie siedziałem,
zobaczyłem coś jeszcze ważniejszego od przejrzystości —
bladozielone algi. A więc woda jest tak czysta, iż mogą
w niej żyć ryby! Jakże zazdrościłem w tej chwili dwóm
chłopaczkom spacerującym z matką niedaleko po ścieżce.
Wyrosną nad rzeką, w której można pływać, po której
można żeglować i łowić ryby. Rzeka Langdon w moim
miasteczku potrafiła jedynie topić ludzi i często to robiła,
tym tylko przypominając inne rzeki.
Ławka stała na małym wzniesieniu łagodnie spływają
cym ku rzece. Od lego najwyższego punktu park znowu
się rozszerzał i mijał rynek. Składał się z dwóch połó
wek tworzących mniej więcej literę B odwróconą tyłem
do miasta. Kształt był przyjemny, park dziki i naturalny,
a jednak, pielęgnowany. Ludzi było w nim tego popołudnia
niedużo. Z daleka docierał stłumiony pomruk ruchu na
ulicy Rynkowej, jedyne przypomnienie, że nie jestem
gdzieś na wsi. Na drugim brzegu było jeszcze bardziej
ustronnie. Wystarczył pięciominutowy spacer w głąb lasu,
by znaleźć się w takich miejscach, skąd nie widać było
26
nawet kominów domów. Ale o tym dowiedziałem się do
piero później.
Nie chciało mi się czytać gazety. Miałem zamiar zapalić
papierosa, ale wstrzymałem się. Nie było najmniejszej po
trzeby wypełniać tej chwili błahostkami, była pełna po
brzegi. Wystarczało siedzieć tutaj, oddychać, patrzeć na
drzewa i rzekę, po prostu istnieć.
Siedziałem chyba z godzinę, gdy wiatr oziębił się i po
czułem, że drżę z zimna. Wyszedłem z parku na rynek, by
napić się herbaty. Za długo siedziałem nieruchomo. Gdy
wyciągnąłem rękę ku drzwiom „Cafe Sylvia”, poczułem,
że mi jedna noga lekko zdrętwiała i ugina się pode mną.
Zachwiałem się, wyciągnąłem drugą rękę ku ścianie, by
nie stracić równowagi. Incydent bez znaczenia i po chwili
wszystko było w porządku, ale ten ułamek sekundy wy
starczył, by wyrwać mnie z dotychczasowego nastroju
i zaostrzyć uwagę. Miałem uczucie, że znikła jakaś prze
szkoda. Wszystko wydawało mi się intensywnie realne, jak
gdybym widział samego siebie w filmie dokumentalnym
w filmie naprawdę dobrze zrobionym, dokładnym, ostrym,
bez żadnych widomych sztuczek obiektywu. Na czarnych
kamieniach bruku żółte i czerwone plamy warzyw i owo
ców, czerwona jedwabna kołdra rozpostarta jak kapa to-
readora rękami grubego sprzedawcy w kamizelce, chichot
pensjonarek otaczających stosy jaskrawej damskiej bie
lizny jedwabnej, dzwony kościoła parafialnego wybijające
smutno jak w niedzielę godziny, mała dziewczynka w far
tuszku, z jednym ramiączkiem przyczepionym zabójczo
wielką agrafką — wszystko to nabrało niezwykłego zna
czenia, ale nie było niczym innym, jak tylko sobą. Żad
nych sztuczek z obiektywem czy mikrofonem, budynki po
słuszne prawom perspektywy, kolory reprodukowane wier
nie, bez mgiełki, dźwięki nie tworzące ani symfonii, ani
kakofonii. Ani jednego fałszywego cala w perspektywie,
ani jednego nietrafnego koloru, niewłaściwego decybelu.
Zdawało mi się, że moje zmysły funkcjonują po raz
pierwszy w życiu, a potem, wchodząc do kawiarni, wró-
ciłem do normalnego stanu, gładko jak narciarz lądujący
po skoku.
Usiadłem przy oknie i zamówiłem herbatę. Okno było
szerokie o wygiętej linii, wysunięte do przodu, tworzące
wzdłuż całego frontu kawiarni coś w rodzaju mostka ka
pitańskiego. Mój stolik stał w środku, widziałem wszyst
kie ulice prowadzące do rynku. Najszersza, Rynkowa, była
jedną stroną placu, trzy pozostałe, wąskie i brukowane
kocimi łbami, wybiegały z rynku, każda z jednego rogu.
W połowie lewej ściany rynku była jeszcze jedna uliczka,
tak wąska, że z trudem przecisnęłyby się obok siebie dwie
osoby. U wylotu tej ulicy stały dwa domy z autentyczny
mi elżbietańskimi belkowaniami. Od razu zorientowałem
się, że to nie jest imitacja zrobiona z desek poprzybija-
nych do tynku. Następne dwa domy łączył żelazny, oszklo
ny most i zdawało się, że tylko dzięki niemu oba domy
nie przewracają się na siebie. Ulica nazywała się —
Szubieniczna. Przyszło mi na myśl, że musiał tu mieszkać
prawdziwy elżbietański kat z zakrwawionymi rękami,
a nie jakiś mały nudziarz w wytartym ubranku i melo
niku.
W następnej chwili, gdy kelnerka podawała mi herbatę,
nastąpił zwrot w moim życiu. Może to niezupełnie tak;
przypuszczam, że mój instynkt zawiódłby mnie do miej
sca, do którego obecnie dotarłem, nawet gdybym nie sie
dział wówczas w oknie „Cafe Sylvia”. Być może, nie zosta
łem skierowany w tym znaczeniu, jakie temu słowu nada
je Ministerstwo Pracy, ale nie ulega wątpliwości, że został
mi wskazany kierunek zupełnie różny od tego, w którym
zamierzałem wtedy pójść.
Naprzeciw kawiarni, przy biurze adwokata, stał zielony
sportowy aston-martin, o bardzo niskim podwoziu, z błot
nikami typu rowerowych. Miał ową męską funkcjonalną
elegancję dobrego angielskiego wozu sportowego; są to
zalety trudne do opisania bez użycia reklamowych superla
tywów - „ręczna robota”, „rasowy” itd. — wystarczy,
jeśli powiem, że była to piękna maszyna, i koniec. Przed
wojną kosztowałby tyle co trzy małe limuzyny; nie był to
28
wóz, którym się jedzie do pracy czy wyjeżdża z rodziną,
ale po prostu zabawka bogatego człowieka.
Patrzyłem z podziwem, gdy wtem z biura adwokata wy
szedł młody mężczyzna i panna. On zapalał motor, a ona
mówiła coś do niego. Po króciutkiej rozmowie podniósł
szybę. Panna przygładziła mu włosy; gest ten, nie wiado
mo dlaczego, poruszył mnie — jak gdyby raz jeszcze zo
stała usunięta przeszkoda, ale tym razem z rozmysłem.
Aston-martin sam przez się oznaczał, że młody człowiek
należy do znacznie wyższej klasy społecznej niż ja, ale
posiadanie samochodu było tylko sprawą pieniędzy. Pan
na, równo opalona, krótko ostrzyżona i uczesana tak pro
sto, że mógł to zrobić tylko drogi fryzjer, była dla mnie
równie niedostępna jak samochód. Ale posiadanie jej było
również jedynie kwestią pieniędzy, ceny pierścienia z bry
lantem na palcu lewej ręki. Wszystko to, aż nadto oczy
wiste, było jednak jakąś prawdą, którą do tej pory uzna
wałem jedynie teoretycznie.
Aston-martin ruszył z miejsca z głębokim rykiem. Gdy
mijał kawiarnię w kierunku ulicy St. Clair, zwróciłem
uwagę na oliwkową płócienną koszulę młodzieńca i kolo
rową jedwabną chustkę. Kołnierz koszuli schowany był
pod marynarkę; tę nieco teatralną kombinację nosił z na
turalną nonszalancją. W ogóle wszystko na nim robiło
wrażenie swobody i luźności, ale nie było w tym śladu
wymiętoszenia czy niedbalstwa. Miał pospolitą twarz,
niskie czoło, krótko ostrzyżone mysie włosy, nie tknięte
brylantyną. Była to twarz człowieka bogatego, pewnego
siebie i sytego.
Nie musiał nigdy pracować na to, czego pragnął; wszyst
ko to było mu dane. Pensja, z której byłem tak zadowo
lony, przesunięcie z grupy dziesiątej do dziewiątej, dla
niego byłaby drobną sumką. Garnitur, w którym się tak
bardzo sobie podobałem — moje najlepsze ubranie — jemu
zapewne wydałoby się tanie i okropne. On oczywiście
w ogóle nie ma najlepszego ubrania; wszystkie są naj
lepsze.
Przez chwilę nienawidziłem go. Porównywałem siebie
29
z nim, widziałem siebie, drobnego urzędnika magistrackie
go, podrzędnego skrybę, na wpół Truposza, i w ustach
poczułem gorycz zawiści. Potem jednak przezwyciężyłem
to uczucie bynajmniej nie z powodów moralnych, ale dla
tego, że uważałem zawiść za podłą i obrzydliwą przywarę;
człowiek zawistny przypomina więźnia rozgoryczonego
tym, że jego towarzysz otrzymał większą porcję polewki.
W niczym nie zmniejszało to siły mego pożądania. Chcia
łem mieć astona-martina, chciałem mieć płócienną koszu
lę za trzy gwinee, pragnąłem dziewczyny opalonej na Ri
wierze — wszystko to należało mi się, miałem do tego
wszelkie prawa.
Obserwując znikający mi z oczu tył astona-martina
z błyszczącą, nowiuteńką tabliczką G. B., przypomniałem
sobie używanego austina-siódemkę, którego sprawił sobie
niedawno Truposz Zaradny, naczelnik Wydziału Finanso
wego w Dufton. Oto szczyty, do jakich mogłem dotrzeć
na stanowisku magistrackim, ale te mi nie wystarczały.
Wtedy właśnie, na miejscu, dokonałem wyboru: postano
wiłem, że zdobędę wszystkie te luksusy, które ów młody
człowiek posiadał. Postanowiłem wyegzekwować moje pra
wa. Było to tak jasne i przekonywające jak uczucie powo
łania, które rzekomo mają lekarze i misjonarze, chociaż
w moim wypadku powołanie nakazywało mi czynić
dobrze sobie, a nie innym.
Gdyby Karol był wówczas przy mnie, sprawy potoczy
łyby się inaczej. Opracowaliśmy sobie specjalny rodzaj
konwersacji mający na celu wyzbywanie się zazdrości i jej
przeciwieństwa, podziwiania z palcem w ustach. „Kapita
listyczne bydło” — powiedziałby w takim wypadku Ka
rol — „Lufford, oddaj pannie szatki, bo zmarzła na
kość” — odpowiedziałbym mu. „Gały ci wyłażą z głowy
z pożądania — zreplikowałby Karol. — O dziewczynę ci
chodzi czy o wóz?”
Ciągnęlibyśmy tak przez pewien czas, coraz brutalniej,
aż wybuch śmiechu zakończyłby wszystko. Był to rodzaj
zaklęcia, rytuału; szczere przyznanie się do zazdrości w ja
kiś sposób oczyszczało nas. Bardzo to wszystko było mo
30
ralne, ale obawiam się, że oczyszczało nas zbyt gruntow
nie, zapominaliśmy, że materialne przedmioty naszej za
zdrości są osiągalne. Nie wiedziałem tylko, jak je można
osiągnąć. Byłem jak oficer, który przybył na front prosto
ze szkoły i zrazu nie potrafi bałaganu złożonego ze stra
chu, wybuchów i trupów uporządkować w logiczne i nie
odparte natarcie. A jednak postanowiłem, że zdobędę tę
pozycję, byłem tego pewny. Ruszałem do ataku i niech
już lepiej nikt nie próbuje mnie powstrzymać. Generał
Joe Lampton rozpoczął działania wojenne.
ROZDZIAŁ CZWARTY
B o b i Ewa Storrowie przyszli na herbatę na
stępnego dnia. Później zaprzyjaźniłem się z nimi, ale tego
popołudnia czułem się trochę onieśmielony w ich obec
ności. Początkowo zdawało mi się, że są rodzeństwem, tak
bardzo byli do siebie podobni, oboje mali, o ciemnych wło
sach, perkatych nosach i dużych uszach. Mówili dużo, naj
więcej o teatrze, zajmując się szczególnie „Warlejańskimi
Tespijczykami”.
Byli na wszystkich najnowszych przedstawieniach te
atralnych i baletowych, znali najdokładniejsze szczegóły
życia prywatnego gwiazd. „A na próbę ściągały karawany
taksówek z hordami ciot.” — To był styl opowiadań
Boba. — „Teatr śmierdział jak burdel. I to ma być, moi
kochani, wyśniony kochanek angielskiej matki i żony.
Głupie pindy omdlewały na jego widok.”
Z kolei przerywała Ewa wtrącając swoją plotkę. - Ko
chanie, wcale nie jest taki zły, to znaczy, chciałam tylko
powiedzieć, że przecież on nikogo nie deprawuje, jego
przyjaciele są już i tak zdeprawowani. A biedny Roger?
Taki był szczęśliwy, gdy dostał rolę. — Wymieniła nazwi
sko aktora, który, jeśli wierzyć reklamom, był szczytem
krzepy i męskości. — Zapraszał go co niedzielę na obiad,
upijał, a gdy to nie odniosło pożądanego skutku, zapropo
nował mu podwyżkę... Roger oczywiście rzucił zespół.
„Jeśli mam to robić, by dojść do czegoś na scenie — po
wiedział, pamiętasz, Bobby, najdroższy? — no to mam dość
sceny.” Biedactwo, miał łzy w oczach.
Przez chwilę rozważałem także możliwość, że Roger nie
najlepiej spisywał się w swojej roli i wymyślił sobie całą
historyjkę na wytłumaczenie tego, że go wyrzucono z te
atru, ale trzymałem język za zębami. Gdy skończyli na
ten temat, można było sądzić, że w całej branży aktorskiej
nie ma ani jednej normalnej osoby. W najlepszym wy
padku były to eunuchy i erotomanki.
Rozmawiali, jak gdyby byli w stałej styczności ze sce
ną zawodową, a w rzeczywistości znali kilku zaledwie za
wodowych aktorów, głównie młodzież, która niedawno
opuściła szkołę teatralną. Poza tym „Tespijczycy” spro
wadzali od czasu do czasu na odczyty aktorów i drama
turgów, po większej części postacie trzeciorzędne, wyko
lejone, częstujące ich plotkami w zamian za okazję popicia
sobie bezpłatnie, a jak się poszczęściło, to i sutej kolacji
z noclegiem.
Oczywiście o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero
znacznie później, a tymczasem Bob i Ewa wydawali mi się
ludźmi niesłychanie subtelnymi, miałem uczucie, że nale
żę do kręgu wtajemniczonych, że ocieram się o frywolny,
zachwycający i, co najważniejsze, bogaty świat. Nie mó
wię już o tym, że przy państu Thompson wydawali się
bardzo młodzi, nie dużo starsi ode mnie, chociaż on liczył
lat trzydzieści siedem, a ona trzydzieści trzy, i mieli dwóch
synów.
Jak się okazało, Bob był w branży tekstylnej, ale co
właściwie robił, tego się nie dowiedziałem. Mieszkał
w swoim czasie w Londynie, lecz nie podobało mu się
tam. Mam tego po uszy — mówił. — Nie lubię być
małą rybką w dużym stawie. Co, Ewuś, zadowolona, że
jesteśmy z powrotem?
Zauważyłem, że naśladując Ronalda Colmana skracał
słowa — co prawda, często zapominał się i mówił, jak na
32
leży. Mój podziw nieco ochłódł. Stawiało go to w jednym
rzędzie z chłopakiem imitującym „kamienną twarz” Alla
na Ladda i dziewczyną z fryzurą a la Weronika Lakę. 1
— Pan gra? — zwrócił się do mnie.
—- Grywałem, ale zawsze brak na to czasu.
__ Ma pan ładny profil — powiedziała Ewa — i głęboki,
aksamitny głos. Najwyższy czas, żebyśmy mieli nowego
amanta. Ten maleńki wrak gra prawie wszystkich młodych
bohaterów. Wstąpiłam do Tespijczyków wyobrażając so
bie, że bez przerwy będą mnie obejmowali przystojni mło
dzieńcy, a okazuje się, że jedynym mężczyzną, który się
do mnie dobiera, jest mój mąż. To może robić u siebie
w domu.
__ To prawda — rzucił Bob, lubieżnie łypiąc okiem.
Nagle wyobraziłem ich sobie w łóżku. Ewa zmierzyła
mnie zimnym, taksującym spojrzeniem. Ciekaw byłem, czy
wiedziała, o czym myślę.
— Przedstawimy go Ronniemu i załatwimy próbę
powiedziała energicznie pani Thompson.
— Ale nie przedstawiaj go Alicji — odezwała się Ewa.
Poluje na świeżą zwierzynę. Na dobrą sprawę, jeszcze nie
przyszła do siebie po Młodym Woodleyu.
— psst — przerwała pani Thompson — Joe jeszcze so
bie co pomyśli.
— Joe, czyżby trzeba było pana pilnować? — zapytała
Ewa.
— Nikt mnie nie zechce — wtrąciłem.
— Już ja się postaram, żeby pan poznał kilka napraw
dę miłych dziewcząt.
— Kochanie — powiedział Bob — jakie straszliwe po
mieszanie wyuzdania i przyzwoitości w jednym zdaniu.
Zawsze odnoszę wrażenie... — Pani Thompson przerwała
mu wpół słowa:
— Bob, dość już tych dowcipów ze Stylu życia. — Zwra
cając mu uwagę, uśmiechała się, dzięki czemu nie wypa-
l R o n a 1 d C o l m a n , L a d d , W e r o n i k a L a k ę — popular
ne gwiazdy ekranu.
3 — W ie lk a k a r ie r a 33
dło to złośliwie, ale widziałem, że czuwa nad rozmową
i że Bob zahacza o niebezpieczne tematy.
—■Nie powinni byli tego wystawiać — odezwał się Ce-
dryk. Tego rodzaju sztuki powinny być zabronione
w teatrze amatorskim, tak, zabronione. A w ogóle zagrali
ją tylko po to, żeby się popisać swoimi strojami wieczoro
wymi.
— Moja suknia była olśniewająca — powiedziała Ewa.
— Owszem — dodał Bob. — Jeden Bóg wie, jakim cu
dem trzymała się na tobie.
Ewa pokazała mu język, po czym ziewnęła unosząc rę
ce i patrząc przy tym na mnie.
Nie zakochałem się w niej. I wcale nie miałem manii
erotycznej, chociaż prawdę mówiąc można mieć znacznie
gorsze manie. Sprawa była prosta. Miałem wtedy dwa
dzieścia pięć lat i normalne apetyty kawalera. Gdy szyku
je się dobra kolacja, jest rzeczą naturalną, że głodny czło
wiek stara się upolować zaproszenie.
Kolacja była, że tak powiem, na stole, a ja już dość da
wno nie jadłem. Ściśle mówiąc, ostatnia okazja nadarzyła
mi się po dancingu w duftońskim „Locarno” i nawet nie
pamiętam, jak się nazywała. Wszystko odbyło się pospie
sznie i nie sprawiło mi większej przyjemności. Tego ro
dzaju historie przestawały mnie bawić. Były w typowo du
ftońskim stylu, a z tego już wyrosłem.
Intuicja nagle podpowiedziała mi, że będę mógł się prze
spać z Ewą. Była to naprawdę intuicja, wcale nie jakieś
rozumowe usprawiedliwienie moich pragnień. Raz po raz
miałem możność przekonania się, że intuicja rzadko zawo
dzi. U mnie funkcjonowała doskonale, ponieważ nie mam
skłonności do abstrakcyjnego myślenia i nikogo bynaj
mniej nie uważam za istotę morałniejszą ode mnie.
Po herbacie wybraliśmy się do Tespijczyków samocho
dem Boba. Był to nowiuteńki austin-ósemka. Niełatwo by
ło w tym czasie o nowy samochód, szczególnie mały.
Pomyślałem sobie, że bez względu na to, co on robi w tek
styliach, musi mu to przynosić porządne dochody.
— Siadaj z przodu z Bobem — powiedziała Ewa do Ce-
34
dryka — będziesz mógł wygodnie wyciągnąć nogi. A ty,
Joan, siadaj z tyłu. I pan, Joe, kochanie. Będę mogła
usiąść panu na kolanach.
—■Może pani lepiej zapyta Boba, czy pozwoli? — Poczu
łem kretyńskie zadowolenie.
— Bobby, nie masz nic przeciw temu, że usiądę mu na
kolanach? Nie będziesz przecież zazdrosny i zaborczy,
i wiktoriański? Co, najdroższy?
—■Skądże, jeśli jemu to nie przeszkadza. Mogę tylko
dodać, że pożałuje tego. Joe, ostrzegam, ona tylko wyglą
da na wątłą i lekką kobietę. Ja nie pozwalam jej siadać na
moich kolanach.
— Niech go pan nie słucha. Joe jest silny i zniesie moją
wagę. Prawda, że to panu sprawi przyjemność?
Objąłem ją mocno w pasie.
— Bob, może pan jechać tak szybko, jak się panu tylko
spodoba. — Czułem wyraźnie jej ciepłe i miękkie ciało.
Dzielnica, w której znajdował się teatr, była, jak pani
Thompson powiedziała, prawdziwym labiryntem uliczek.
Przypomniały mi one na chwilę Dufton, ale miały w sobie
coś ciepłego i wesołego, czego nigdy w Dufton nie było.
Być może, sprawiało to sąsiedztwo teatru. Nawet najbar
dziej obskurny teatrzyk promieniuje jakąś wesołością. Jest
jakby przeczuciem istnienia szerszego świata. Nie mówiąc
już o tym, że Warley nie ucierpiało zbyt dotkliwie od kry
zysu, gdyż potrafiło się zabezpieczyć na wiele sposobów.
W 1930 roku trzy czwarte ludności Dufton było bez pracy.
Pamiętam na ulicy tłumy ludzi o szarych twarzach — ży
wili się wyłącznie Chlebem i margaryną; pamiętam ludzi
śpiących do południa, dzieci w płóciennych pantoflach
w najgorsze zimna i tę rzekę, gęstą i żółtą jak ropa, naj
większy kamień obrazy, gorszy nawet od historii z la
skiem, ostatnim kawałkiem niespaskudzonej zieloności
w Dufton, który Zarząd Miejski zamienił na rozmokłą
szkółkę drzew szpilkowych i otoczył drutem kolczastym.
Kryzys się skończył, a Dufton nadal było nieszczęśliwe
i złamane na duchu; nawet gdy bezrobocie zostało zupeł
nie zlikwidowane, atmosfera nędzy i niepewności nie ustą
3* 35
piła. Ciężkie lata pozostawiły za sobą hordę koślawych
strachów jak bękarty po okupacyjnej armii.
Chciałbym zaznaczyć, że nie obchodziło mnie to zupeł
nie z politycznego punktu widzenia. Chociaż może gdy
bym miał posadę, na której wolno by mi było zajmować się
polityką, kto wie, może próbowałbym zrobić jakiś porzą
dek, siedząc na przykład w eleganckiej dzielnicy Londy
nu, w której, możecie mi wierzyć albo nie, mieszka labou-
rzystowski poseł z Dufton. Głosowałem na niego w 1945 r.
zupełnie przypadkowo; po trochu dlatego, że rodzice za
pewne chcieliby, żebym na niego głosował, a częściowo dla
tego, że konserwatywny kandydat był spokrewniony
z Torversami, właścicielami największej firmy w Dufton,
a ja absolutnie nie miałem zamiaru pomagać im — byłoby
to równoznaczne z lizaniem im butów, i tak już dobrze
wylizanych.
Głos pani Thompson przerwał moje rozmyślania.
— Gdy byłam małą dziewczynką, zawsze wyobrażałam
sobie, że gdzieś tutaj musi się znajdować brama Sieur de
Maladroit. Lubiłam wędrować po tych uliczkach w poszu
kiwaniu przygody.
W małym samochodzie panował zapach skóry, tytoniu
i perfum; moje lędźwie znowu rejestrowały ciało Ewy. By
łem w Warley, jechałem samochodem do teatru, Dufton
było daleko. Dufton było martwe, martwe, martwe. .
— A przytrafiły się pani jakieś przygody? — zapytałem
panią Thompson. Twarzą dotykałem włosów Ewy.
— Razu pewnego pocałował mnie mały chłopak, stra
szliwy, mały, rudy brutal. Chwycił mnie po prostu i po
całował. Potem uderzył mnie i uciekł. Od tego czasu je
stem przywiązana do tej dzielnicy.
— Obecnie — odezwał się poważnie Bob — chłopak ten
jest najbogatszym mieszkańcem Warley. Od tego spotka
nia już nigdy nie spojrzał na inną kobietę. Wszyscy my
ślą, że jest twardy, niedostępny, że nic go nie obchodzi
poza pieniędzmi i władzą. Ale czasami, gdy siedzi samo
tnie w swoim georgiańskim pałacyku stojącym na samym
szczycie, wspomina tę ujmującą małą dziewczynkę, na
36
wpół anioła i na wpół ptaszka, i łzy pojawiają się w jego
zawziętych oczach... Jakie to wzruszające, zupełnie jak
Dante i Beatrice.
Zatrzymał samochód przed teatrem.
— Dante miał żonę i dużą rodzinę — powiedział łago
dnie Cedryk.
— Wyszło na twoje — odpowiedział Bob wychodząc
z wozu — niemniej, to ładna bajka.
Pani Thompson milczała, ale uśmiechnęła się do Boba.
Fasada teatru była z błyszczącego białego betonu. Nad
wejściem duży oświetlony napis, złożony małymi literami,
upodabniał teatr do nocnego lokalu, co, zdaje się, było
efektem zamierzonym. Na widowni panował zapach tro
cin, farb i kredy. Ściany były kremowe i szare, a scena
zwyczajna, pudełkowa. Było w tym wszystkim coś z atmo
sfery szkoły, może sprawiał to zapach właściwy klasie.
Publiczność nie wyróżniała się niczym szczególnym. A ja
właściwie spodziewałem się, że w teatrze będzie pełno ta
kich ludzi jak Bob i Ewa, zdecydowanie dowcipnych, na
leżących do świata teatralnego, głośno rozprawiających.
Sztuka też była dość przeciętna. Szła trzy lata podczas
wojny, ale jej nie widziałem, bo byłem w tym czasie
w Stalagu 1000. Treścią jej była historia przemiłej bogatej
rodziny mieszczańskiej, której członkowie omal nie popeł
niali cudzołóstwa, omal nie robili fortuny, omal nie do
prowadzili do nierozsądnego związku małżeńskiego, omal
nie mijali się z powołaniem. Wszystko to naprawiała
w końcu mądra stara babunia, która nawet trochę odważ
nie jak na tego rodzaju sztukę wygłaszała prolog i epilog,
kołysząc się w fotelu na biegunach i przerywając swoje
perory dłubaniem na drutach.
Znajdowałem w tym przyjemność z tego samego powo
du, dla którego ludziom podoba się Pamiętnik pani Dale —
postacie sztuki należały do kategorii ludzi, do której ja
też chciałem należeć; miałem wrażenie, że w czapce-nie-
widce podpatruję życie w jednym z wielkich domów na
ulicy Orlej. Wszystko to było bardzo pochlebiające pró
żności, włącznie z komicznymi służącymi o szczerozłotych
37
sercach. (Niania ofiarowała paniczowi wszystkie swoje
oszczędności, gdy wyglądało na to, że zbankrutuje, i wy
raźnie słyszałem, jak za moimi plecami jakaś pani pocią
gała nosem.)
W połowie pierwszego aktu zobaczyłem po raz pierwszy
Zuzannę. Grała najmłodszą córkę, wesołą, niewinną pa
nienkę, której serca omal nie złamał starszy pan — tak
przynajmniej rolę tę opisywał „Warley Clarion”. Pamię
tam jej pierwsze słowa: ,,Piekło, szatani, spóźniłam się!
...ń dobry mamusiu, ptaszyno.” Brzydkich słów nauczyła
się oczywiście od Starszego Mężczyzny, jowialnego, szpa
kowatego kompozytora; używał ich, gdy mu nie szło pisa
nie nowej symfonii, i oczywiście oznaczało to, że mamy do
czynienia z człowiekiem niesłychanie subtelnym i frywol-
nym. Zuzanna miała świeży i młodzieńczy głos, akcent
wyniesiony z dobrych kursów aktorskich. W sztuce była
to rola szesnastoletniej panny, ale Zuzanna nie miała
szczenięcej pulchności kształtów i niezgrabności właściwej
temu wiekowi; oceniałem ją na lat około dziewiętnaście.
Grała nienadzwyczajnie, niemniej w moich oczach cała ta
głupia sztuka tylko dzięki niej nabrała rumieńców życia.
Rola nie wymagała zresztą szczególnego kunsztu aktor
skiego, była tak skrojona, że pasowała do każdej młodej
dziewczyny z porządną wymową. Ale do mnie najbardziej
przemawiała jej konwencjonalna uroda. Długie czarne
włosy opadające na ramiona, okrągłe, orzechowego kolo
ru oczy, zgrabny nos i usta, dołki na twarzy — wyglądała
jak dziewczyna z amerykańskich ogłoszeń, reklamujących
zegarki, perkaliki czy samochody. Mogła być rodzoną sio
strą panny, którą widziałem przed „Cafe Sylvia”.
W swoim czasie doszliśmy z Karolem do wniosku, że im
więcej ma pieniędzy mąż, tym przystojniejsza jest żona.
Opracowaliśmy wówczas klasyfikację kobiet, a nawet spre
parowaliśmy skrypt przepisany na maszynie pt. „Statys
tyka miłosna Lampton-Lufforda”, uzupełnióny dodatkiem:
„Wskaźniki seksualne”. Przypominam sobie, że kobieta
kategorii I była nadzwyczajna w łóżku i dobrze się skła
dało, że wszyscy mężowńe I kategorii odziedziczyli mająt
38
ki, gdyż w innym wypadku nie starczyłoby im już praw
dopodobnie energii na zarabianie pieniędzy. Mężczyźni ka
tegorii IV otrzymywali przy każdym awansie drobne pre
mie („Ach, kochanie, tak się cieszę, że nareszcie kiero
wnictwo cię doceniło — powiedziała — a oczy jej zasnuła
mgiełka”), zaś kategoria IX dogadzała sobie oczywiście je
dynie w sobotnie noce i niedzielne popołudnia.
Rzecz jasna, kategorie były bezpośrednio związane z do
chodami męża czy narzeczonego, od kategorii I, milione
rów, gwiazdorów filmowych i dyktatorów, a właściwie od
każdego z dochodem rocznym ponad dwadzieścia tysięcy
funtów, do kategorii XII, to jest tych, którzy mieli poniżej
trzystu pięćdziesięciu funtów rocznie i jedynie minimalne
szanse na powiększenie swoich dochodów. Karol i ja na
leżeliśmy do kategorii VII, oznaczającej sześćset funtów
rocznie, czyli stanowiska zastępców naczelników. Prawdę
mówiąc należeliśmy do kategorii niższej, ale istotnym
szczegółem naszej siatki było to, że mężowie byli dobie
rani zarówno z punktu widzenia ewentualnych, jak i ak
tualnych zarobków, zakładaliśmy bowiem w kobietach po
wyżej X kategorii szczyptę inteligencji. Oczywiście siatka
nasza nie była idealna, czasami mężczyźni VII kategorii
mieli żony III kategorii, a więc kobiety, które mogłyby
zdobywać mężów dziewięciotysięcznych, a ci, którzy wła
snym trudem dochrapali się III kategorii, miewali żony
X kategorii, które złapali, zanim jeszcze udało im się nabić
kabzę. Ale mężowie VII kategorii często tracili swe żony
na rzecz kochanków, którzy je naprawdę rozumieli i doce
niali, albo co gorzej, do końca życia musieli wysłuchiwać
utyskiwań na brak pieniędzy. Mężowie III kategorii mieli
zazwyczaj przyjaciółki III kategorii. Wszystko to niewąt
pliwie może wydać się bardzo cyniczne, faktem jest jed
nak, że Karol i ja potrafiliśmy wydedukować mężowskie
dochody z dokładnością do pięćdziesięciu funtów. Przez
pewien czas ścisłość naszej siatki działała na mnie depry
mująco. (Było to wtedy, gdy mój widnokrąg zamykały
Dufton i Związek Pracowników Samorządowych.) Wiedzia
łem, że jestem równie miły i diablo bardziej przystojny
39
aniżeli Błyszczący Truposz, młody mężczyzna z ulizanymi
czarnymi włosami, świecącą czerwoną twarzą, złotym
szwajcarskim zegarkiem dobrej marki, złotą cygarniczką,
złotą zapalniczką, złotą papierośnicą; ale ojciec mój nie
był „bukmacherem” wyścigowym i w najlepszym wypad
ku mogłem liczyć na żonę VI kategorii, gdy on automa
tycznie przyciągał uwagę III kategorii.
Zuzanna należała do II kategorii, a może nawet do I,
bez względu na to, czy miała, czy też nie miała pieniędzy.
Byłem przekonany, że zarówno finansowo, jak i eroty
cznie kwalifikuje się do tych kategorii. Jeżeli jednak mam
już być zupełnie uczciwy i nie oczerniać siebie, to muszę
przyznać, że nie był to jedyny powód, dla którego mnie
tak podniecała, że nie tylko dlatego układne banały sztuki
wydawały mi się bardzo poetyckie, że nie tylko dlatego
zdawało mi się, iż w każdej chwili mogą paść słowa, które
nadadzą właściwy kształt memu życiu, że będą spełnieniem
tej obietnicy szczęścia, jaką otrzymałem od Warley. Pra
wdopodobnie przeżywałbym to samo będąc porządnym fa
cetem, który cały pomysł z klasyfikowaniem kobiet uwa
żałby za coś bydlęco cynicznego. Była tak młoda i tak
niewinna, że mi omal serca nie złamała; patrząc na nią
odczuwałem dziwny, ale przyjemny ból. Wyobrażam so
bie, że gdyby ciało miało smak, jej ciało smakowałoby
jak świeże mleko. Zakochałem się od pierwszego wejrze
nia. Używam tego konwencjonalnego zwrotu jak znaczni
ka w stenogramie, by w możliwie skondensowanej postaci
wyrazić uczucia, które we mnie wzbudziła.
Gdy po przedstawieniu ubieraliśmy się w foyer, Cedryk
powiedział:
— Joe, przypuszczam, że po tym burżuazyjnym bigosie
przyda się panu coś mocniejszego na pokrzepienie. — Sło
wa usłyszałem, ale nie zrozumiałem, o co właściwie idzie.
— Zuzanna Brown jest bardzo piękna — powiedziałem
i natychmiast pomyślałem sobie, że zachowałem się w ich
oczach jak głupie cielę. Z obrzydzeniem stwierdziłem, że
się czerwienię. Ewa śmiała się.
— Zielenieję z zazdrości. — Pchnęła mnie w pierś,
40
a w jej uderzeniu więcej było siły aniżeli żartu. — Gdy
tylko poznaję jakiegoś przystojnego młodzieńca, natych
miast traci głowę dla tej sroki.
— Mnie się zdaje, że brak jej pieprzyka — odezwał się
Bob. — Absolutna pensjonarka.
— Ach, skądże — rzuciła szybko Ewa. — To bardzo ła
dnie z twojej strony, kochanie, gdy mówisz, że nie jest
pociągająca, ale to po prostu nieprawda. Joe ma dobry
gust. Jest piękna, naprawdę piękna. Świeża jak róża
w dzień bitwy, czy jak tam to jest w wierszu, i naprawdę
urocze dziecko.
— A któż by nie był uroczym dzieckiem mając bogate
go i uwielbiającego papę? — pytał Bob.
— Warto, by Joe ją poznał — wtrąciła się pani Thom
pson.
— Dość już tej gadaniny o piękności i słodyczy — nie
cierpliwił się Cedryk. — Marzę o czymś mocnym. Bob,
jeśli chcecie teraz pójść za kulisy, to zobaczymy się w „Cla-
rence”.
Wyszedł na ulicę ciągnąc za sobą niemal po ziemi szalik
wetknięty do kieszeni. Perorował głośno: — Ani śladu ży
cia, energii, poezji! — Słyszałem jeszcze jego głos, gdy
znikł mi z oczu; obok niego kroczyła statecznie pani Thom
pson, z głową lekko przechyloną na bok, słuchając pilnie
tego, co mówi, ale z wyraźnie rozbawionym wyrazem
twarzy.
— Zastrzeliła pana, co, Joe? — pytała Ewa, gdy z foyer
weszliśmy do korytarza.
— Na pewno już ma chłopaka — odpowiedziałem ponu
ro.
— Nie jest zaręczona — wyjaśnił Bob — ale niech pan
uważa na Jacka Wałęsa. Wory pieniędzy, prawie dwa me
try wzrostu i piękny RAFowski wąs.
— Tacy to dla mnie na jeden ząb — śmiałem się —
a poza tym podziwiam ją z czysto artystycznego punktu
widzenia. — Sam czułem, że nie brzmi to zbyt przekony
wająco, ale spychano mnie do sytuacji żebraka przy bra
mie, pokornego wielbiciela z daleka.
41
W garderobie był już tłok. Był to wąski pokój z betono
wi} podłogą i długim stołem, na którym stały oświetlone
lustra. Panował tu przyjemny zapach szminki, tytoniu oraz
sytych i dobrze umytych ciał. ♦
Zuzanna właśnie kończyła zmywać szminkę i ścierała
z twarzy resztki kremu. Przyjemną niespodzianką było
dla mnie, że miała tak białą i delikatną cerę.
— To jest Joe Lampton — powiedziała Ewa. — Przyje
chał do nas aż z Dufton. Bardzo mu się podobało przed
stawienie.
— A szczególnie pani — dodałem. Miała dziecinnie cie
płą i miękką dłoń i chętnie potrzymałbym ją dłużej w mo
jej ręce, ale tego rodzaju nie prowadzące do niczego kon
takty należały do zwyczajów Truposzów, to oni próbowali
z przystawek skombinować cały obiad.
— Ale naprawdę wcale tak dobrze nie gram — powie
działa. Stałem blisko, mimo to musiałem wytężyć słuch,
by uchwycić jej słowa. Zuzanna zawsze ściszała głos, gdy
była onieśmielona.
— Gdybym wiedział, przyniósłbym pani kwiaty.
Opuściła swe ciemne rzęsy i przez chwilę nie patrzyła
na mnie. Tego rodzaju mina może ujść bezkarnie tylko
dziewicy. Była tak naturalna i niewystudiowana, że wzru
szyła mnie niemal do łez.
— Gdyby co pan wiedział?
— Gdybym wiedział, że pani będzie taka piękna.
Jeden guzik jej bluzki nie był zapięty. Widziała, że mu
się przyglądam, ale nie próbowała go nawet zapiąć. Była
w tym jakaś obietnica, chociaż przekonany jestem, że nie
świadoma.
— Wstąpisz z nami napić się czegoś, kochanie? — py
tała Ewa.
— Marzę o tym, ale Jack i ja obiecaliśmy, że wrócimy
do domu na kolację.
— Weź Jacka ze sobą — odezwał się Bob. — Chcę mu
wytłumaczyć, do czego służy cyklorama. Jego świt spadał
jak grzmot, to jest doskonałe w Burmie, ale nie w środko
wej Anglii.
42
— Jesteś obrzydliwy — powiedziała Zuzanna. — Świt
był absolutnie przemiły. — Mówiła o tym tak, jakby świt
był małym zwiniętym w kłębek zwierzątkiem.
Zaczęli dyskutować na ten temat, gdy wszedł Jack. Od
razu wiedziałem, że to on. Duży RAFowski wąs nosił z od
powiednią nonszalancją, był oficerem, a wąs to ozdoba
oficerska. Właśnie dlatego nigdy nie zapuściłem wąsa. Na
człowieka z takim wąsem, nie posiadającego stopnia ofi
cerskiego, ludzie patrzą jak na kogoś, kto bezprawnie nosi
mundur czy ordery. Ale najbardziej złościło mnie, że był
szerszy w plecach i jakieś cztery cale wyższy ode mnie.
Miał twarz o nieregularnych rysach, typu Bulldog Drum-
mond, i niewątpliwie, jak sobie złośliwie pomyślałem, wie
dział o tym.
— Halo, Zu — zawołał. Spojrzał na zegarek. — Równo
dziewiętnasta trzydzieści. Zaczynamy scenę: „kolacja”. —
Śmiał się zadowolony ze swojego dowcipu. — Boże, co to
za sztuczydło. Jak ty możesz w tym wytrzymać.
Spojrzał na mnie ostro.
— To jest Joe Lampton — przedstawił mnie Bob. —
Jack Wales, Joe Lampton, panowie się poznają. Musicie
mieć coś wspólnego, obaj przecież byliście nieustraszony
mi lotnikami.
Jack śmiał się i wyciągnął dłoń jak szynka. Starał się
pokonać mnie w uchwycie, ale mu się nie udało.
— Jeśli o mnie idzie — powiedział — jestem zadowo
lony, że to się już skończyło. Latanie jest zabawne, ale
być zestrzelonym to rzecz straszliwie kłopotliwa.
— Prawda — powiedziałem. — Nie bez tego, żeby mi
się i latanie w końcu nie znudziło.
— Jacy wy jesteście zblazowani, moi młodzieńcy —
wtrąciła Ewa. — Jack, wybierasz się z nami do knajpy?
— Strasznie mi przykro, ale przecież wiesz, jak uczu
lony jest papa Brown, jeśli idzie o punktualność. Innym
razem pójdziemy z przyjemnością. To znaczy ja pójdę
z przyjemnością — mrugnął niezgrabnie do Ewy — zo
stawimy resztę. Wybierzemy się tylko we dwójkę, ty i ja,
co?
43
Przysłuchiwaliśmy się mu, jak gdyby był członkiem
rodziny królewskiej, tłumaczącym łaskawie, że ze względu
na inne zajęcia nie będzie mógł dokonać otwarcia wenty
na cele dobroczynne, że być może innym razem... Gdy
on z Zuzanną wyjdą, w pokoju zrobi się pusto, pójdą sobie
do ciepła, luksusu i wesołości i porzucą nas na łup chłod
nej poniedziałkowej szarzyzny.
Nie przyłączyłem się do próśb Ewy, chociaż wyczuwa
łem, że Zuzanna chętnie poszłaby z nami.
— Mnie panienka nie musi zapędzać do piwa — powie
działem do Ewy. Umyślnie chciałem przeciwstawić się
prawdziwie oficerskiemu językowi Wałęsa, równie po
prawnemu jak jego tweedowe ubranie. — Jadziem. ■—
Zuzannę żegnałem moim najlepszym uśmiechem, owocem
długiej wprawy, pozwalającej mi ukryć zęby, których
utrzymanie w jako takim porządku opłacałem co roku
straszliwymi katuszami u dentysty. Chciałbym mieć tak
białe zęby jak mój rywal (bo tak go już nazywałem
w myślach), ale uśmiech z zamkniętymi ustami, z małymi
zmarszczkami w kąciku oka, może okazać się równie sku
teczny jak popisywanie się uzębieniem. Tak przynajmniej
zdawało mi się, gdy zobaczyłem, że się zaczerwieniła. —
Następnym razem będę pamiętał o kwiatach — doda
łem.
— Dziękuję. — Oczy jej błyszczały. Wiem, że był to
tylko skutek zbytniego łzawienia, prawdopodobnie w tym
wypadku podrażnienia wywołanego nadużyciem tuszu do
rzęs, ale wyglądała dzięki temu jak dziecko pod- drzew
kiem wigilijnym. Ciekaw byłem, czy słyszała dużo kom
plementów od tego kołka, który z zazdrosną miną stał za
nią.
Na ulicy Ewa znowu żartobliwie dała mi szturchańca
w pierś.
— Jest pan, jak widać, człowiekiem bardzo bezpośred
nim?
— Zawsze zmierzam prosto do celu.
Bob uśmiechnął się złośliwie.
44
— Jackowi nie podobały się pańskie obiecane kwiaty.
Dostrzegłem oznaki zazdrości.
— Przecież nie jest jej narzeczonym.
— Ale zna ją od zawsze. Wie pan, przyjaźń z lat dzie
cięcych i tym podobne...
■— Jakie to śliczne! — zadrwiłem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W dwa miesiące później byłem w Bibliotece
Publicznej próbując wytłumaczyć elementy buchalterii
głównemu zastępcy kierownika, małemu, ruchliwemu czło
wieczkowi, którego poznałem u „Tespijczyków . Narobił
potwornego bałaganu w księgach, bałaganu tak straszli
wego, że przez chwilę podejrzewałem go o jakieś kombi
nacje z pieniędzmi publicznymi. Potem stwierdziłem, że
p. własnej kieszeni dołożył dziesięć szylingów. Jak to się
często zdarza skądinąd bardzo inteligentnym ludziom, tra
cił natychmiast głowę w obliczu kolumny cyfr. Prawdo
podobnie nawet mu to na myśl nie przyszło, że deficyt
może być po prostu wynikiem błędnego zaksięgowania.
— Ja nie nadaję się do tego rodzaju rzeczy — narzekał,
gdy już wreszcie doprowadził sprawę do porządku. Co
dziennie tracę godzinę nad tymi przeklętymi księgami.
I zdaje mi się, że to wszystko na próżno, nie mówiąc już
o tym, że marnuję pański czas.
— Ten starszy pan za chwilę wybuchnie — przerwałem
mu patrząc na siwego jegomościa, usiłującego wyjaśnić
pomocnikowi bibliotekarza, o jaką książkę mu idzie.
Szczupły młodzieniec, z którym rozmawiał, chodził już
lekko zgarbiony, jak to w bibliotekarskim zawodzie przy
stało. — Reggie — wróciłem do naszych spraw — pomó
wię o tej księgowości z Hoylake’em. Trzeba koniecznie
uprościć to wszystko.
Albo zredukujemy numerację rozmaitych pokwitowań,
45
albo trzeba będzie przejąć całą tę robotę inkasując pie
niądze i zaksięgowując je codziennie rano. Hoylake z pew
nością wysłucha każdej mojej propozycji. W porówna
niu ze Sprawnym Truposzem był olbrzymią zmianą na
lepsze. Do dziś jeszcze niechętnie wspominam Sprawnego
Truposza. Miał duży łeb, krótkie tłuste włosy i absolutnie
nieruchomą twarz. Nie była to twarz nadęta czy nawet
kamienna, ale po prostu martwa. W jego obecności odno
siło się wrażenie, że wysysa cały tlen z powietrza. Udało
mi się zabajtlować go, uwierzył, że imponuje mi jego
sprawność, dzięki czemu lubił mnie, o tyle, o ile mógł
w ogóle kogoś lubić. Ale praca u niego była zawsze mę
czarnią.
Należał do tych urzędników magistrackich, których prze
śladuje kompleks winy w związku ze stałym zatrudnie
niem i trzydziestosześciogodzinnym tygodniem pracy. Stale
nam przypominał, jak brutalny jest otaczający nas świat,
i zawsze przejmował się tym, jaką opinię mamy w Radzie
Miejskiej. Mógł sobie zaoszczędzić tych zmartwień, więk
szość radnych nie zauważyłaby nas, nawet gdyby cały
personel ratusza przyszedł nago do pracy. Byli wśród
nich co prawda tacy, którzy dla uzyskania rozgłosu od
grywali rolę biczów na rozpuszczoną biurokrację. Gdy
tylko w „Dufton Observer” pojawiał się sensacyjny na
główek: „Radny wali pięścią na konferencji: Dlaczego
urzędnicy są niepunktualni?”, „Fantastyczna podwyżka
pensji , natychmiast wzmagała się aktywność Sprawnego
Truposza, co z kolei oznaczało lawinę okólników zaczyna
jących się od słów: „Doszło do mojej wiadomości”, i koń
czących się: „TEN STAN RZECZY MUSI ULEC ZMIA
NIE. Co gorsza, następowały tak zwane pogadanki umo-
lalniające, tym straszliwsze, że potrafił mówić nie rusza
jąc ustami, wobec czego jego jasny metaliczny głos zdawał
się pochodzić znikąd.
Żądano od nas pracy nieprzerwanej, co nawet nie było
takie nierozsądne, ale zaledwie coś zaczynaliśmy, natych
miast kazano nam przerywać. Na dłuższą metę było to
większym marnotrawieniem czasu aniżeli dziesięć minut
spędzonych na paleniu papierosa i flircie z maszynistką.
Przynajmniej raz w tygodniu pracowaliśmy w godzinach
nadliczbowych, z czego Sprawny Truposz był bardzo za
dowolony, szczególnie jeśli dowiadywał się o tym któryś
z członków Rady, ale nadliczbówki byłyby zupełnie zby
teczne, gdyby' zespołowi pozwolono na wytworzenie swe
go własnego rytmu pracy.
Hoylake był zupełnym przeciwieństwem Sprawnego
Truposza. Niski, otyły, uprzejmy, z ekscentrycznym ma
łym szczotkowatym wąsikiem i czarnymi okularami biblio
tecznymi przypominał mi stale Robertsona Hare a, tyle
tylko, że miał lekki yorkshirski akcent. Nie wtrącał się
do nas, nic go nie obchodziło, jak kto pracuje, byle robo
ta była wykonana na czas, i nie pozwalał sobie zawracać
głowy szczegółami. Toteż jego dział funkcjonował znacznie
sprawniej aniżeli u Sprawnego Truposza; stanowiliśmy
zespół fachowców, a nie kolekcję maszyn do liczenia.
Był to, że tak powiem, kolejny prezent otrzymany od
Warley: po raz pierwszy w życiu byłem zupełnie zadowo
lony ze swej pracy. Wstąpiłem do Tespijczyków i zaczy
nałem przebywać w towarzystwie ludzi, z jakimi dotąd
się nie stykałem. Tespijczycy stanowili coś w rodzaju
klubu, do którego, jeśli się było młodym, dostęp nie był
trudny. A jednak był to klub ekskluzywny. Nic właściwie
nie stało na przeszkodzie robotnikowi, gdyby chciał wstą
pić do zespołu, tak się jednak złożyło, że żaden robotnik
nie próbował tego uczynić. Poza tym Tespijczycy dawali
mi coś, czego nigdy dotąd nie znałem: poczucie przyna
leżności, uczucie, że należę do jakiejś grupy. Być może
brzmi to pretensjonalnie, ale niech już tak będzie. Krótko
mówiąc, byłem zadowolony i szczęśliwy; może nawet za
bardzo. Zapomniałem już o postanowieniu powziętym
w owo popołudnie w „Cafe Sylvia”.
Księgi buchalteryjne sprawdzaliśmy w małym pokoiku
obok wypożyczalni, który zastępca kierownika chętnie na
zywał swym biurem, chociaż w zasadzie była to zwyczaj
na pracownia. Za szklaną przegródką zobaczyłem Ewę.
Zastępca poprosił ją do środka.
47
Kochanie, chodź tu do nas i poświadcz, że jestem
uczciwym człowiekiem, Joe oskarżył mnie właściwie o fał
szowanie ksiąg.
— Mój ulubieniec nigdy się nie myli.
— A ja myślałem, że to ja jestem twoim ulubieńcem —
powiedział zastępca.
Pogłaskała go po ręce. — Póki nie przyjechał Joe, mój
Reggie. — Spojrzała na rzędy nowych książek. — Reggie,
masz coś naprawdę mocnego? Przepadam za świństwami,
a tych nigdy nie- masz w bibliotece.
Jej perfumy miały zapach róż; zdawało się, że wypeł
niają pokój tłumiąc odór pasty do podłogi i książek.
A pan zna jakieś dobre książki w tym rodzaju? —
zwróciła się do mnie.
— Ja lubię pornografię w życiu — odpowiedziałem.
— No, więc na co czekamy?
Reggie przyglądał się nam z osobliwą uwagą. Biblioteka
była giełdą wszystkich plotek miasteczka. Postanowiłem
zmienić temat.
Czy pani wie, że gram Jozuego? — zademonstrowa
łem swoje atletyczne muskuły i klatkę piersiową. —
Olbrzyma, którego niegodziwa kobieta sprowadza na złą
drogę...
— Diabli niech wezmą komisję obsadzającą role —
odezwała się — to ja chciałam pana sprowadzić na złą
drogę, dlaczego mnie nie dali tej roli?
— Gosposia jest znacznie sympatyczniejszą rolą — po
wiedział Reggie. — Wymaga prawdziwego kunsztu aktor
skiego. Każdy mógłby zagrać Ledę.
Być może — Ewa zachmurzyła się — ale ja już mam
dość cnoty. Marzę o tym, by kusić i uwodzić. Cóż takiego
ma Alicja, czego ja nie mam?
— A kto to jest Alicja?
Poznał ją pan, tumanie. Wysoka, szczupła blondyn
ka. Występowała dawniej w teatrze. Na pewno by ją pan
zauważył, gdyby pan nie kokietował Zuzanny.
— Ma męża?
— Mam nadzieję, bo żyje z nim już dziesięć lat, jego
48
zresztą też pan poznał, George Aisgill, był na ostatnim
wieczorku. Gruba forsa i wyglądają na dość szczęśli
wych... — Przerwała, jak gdyby w ostatniej chwili po
wstrzymała się od niedyskrecji.
- Teraz ją sobie przypominam. Wydała mi się trochę
wyniosła, a właściwie absolutnie zimna.
— Ma pan na myśli, że nie uległa natychmiast pańskie
mu urokowi. — Nie mogłem się obrazić, bo Reggie powie
dział to żartem, ale postanowiłem mieć się przed nim na
baczności.
— Rozmawiając z jedną kobietą, nie należy oglądać się
za inną — powiedziała Ewa. — Nic dziwnego, że biedac
two potraktowało pana z góry. Alicja jest przemiła i przy
mnie nie wolno powiedzieć o niej złego słowa.
— To piekielnie dobra aktorka — dodał Reggie. —
Boże, ależ była wspaniała w Boisku. Po prostu pociła
się zmysłami. Dwie miłe starsze panie wyszły w środku
drugiego aktu.
— Wysoka szczupła blondynka. Mniam-mniam-mniam,
zapamiętam to sobie.
— Będziesz go musiała przypilnować. — Na małej, śnia
dej twarzyczce Reggie’ego malowało się rozmarzenie.
— Chłopie, nie przejmuj się tak bardzo — Ewa powta
rzała słowa sztuki. — Od tego, żeś się wygłupił, świat
się nie kończy. Będą z ciebie jeszcze ludzie.
Reggie odłożył księgi. — Lepiej sprawdzę, czy mi się
tam personel nie wygłupił. — Poszedł do pokoju, gdzie
siwowłosy pan wciąż jeszcze próbował wytłumaczyć po
mocnikowi bibliotekarza, o co mu idzie.
— Joe, proszę mi pomóc wybrać jakąś książkę. — Ewa
wzięła mnie pod ramię. — Nasz pan Scurrah jest wcale
miły; co prawda, trochę sflaczały. To nie jest praca dla
mężczyzny.
— Nie wszyscy są tacy sami.
Ewa dotykała moich bicepsów twardymi małymi pal
cami.
— Silny brutalu!
— Kiedyś boksowałem.
4 — W ie lk a k a r ie r a 49
J O H N B R A I N E Wielka kariera Przełoży! HENRYK KRZECZKOWSKI P A Ń S T W O W Y i n s t y t u t w y d a w n i c z y
Tytuł oryginału «n O O M A T T H E T O P , Okładkę projektowała Da n u t a S t a s z e w s k a - F a b r y k i P a p ieru w e **' 104 ** O d d an o do sk la d a n , a u v n ‘ ''" ™ T T o £ ,0::uku dZka U r“ >™m>a M ięto w a , 2 “">- nr SSu a m . N , ? 0lUCji 1,m r ■ C en a zł 20.— R O Z D Z IA Ł P I E R W S Z Y cV Jd y przyjechałem do Warley w deszczowy pora nek wrześniowy, niebo było szare jak płyty piaskowca na chodniku. W przedziale nikogo poza mną nie było. Pamię tam, że obiecałem sobie: „Z Truposzami skończone, Joe. Koniec z Truposzami.” W brzuchu burczało mi z głodu, po wczorajszej popija wie miałem szum w głowie, a w nosie wierciło jak po wo dzie sodowej, lecz tego ranka nawet te niewygody spra wiały mi przyjemność. Byłem przepity, ale przepity, jak przystało na dżentelmena, a teraz czekała mnie gorąca kąpiel, jeden głębszy jako klin, czarna kawa i drzemka w jedwabnym szlafroku. Na sobie miałem najlepszy garnitur, ten od niedzieli, jasnopopielate ubranie, które kosztowało mnie czternaście gwinei, gładki szary krawat, gładkie szare skarpetki i brą zowe buciki. Tak drogich bucików, z głębokim, prawie czarnym połyskiem, w życiu dotąd nic miałem. Gorzej było z deszczowcem i kapeluszem. Płaszcz już po trzech miesiącach noszenia był straszliwie pomięty, a kapelusz miejscami stracił kolor od brylantyny, z przodu zaś miał ostro wyciśnięty kant. Nauczyłem się potem, między innymi, że nigdy nie na leży kupować taniego deszczowca, że kapelusz trzeba wy gładzać po zdjęciu, a garderoba nie powinna być zbyt ści śle dopasowana w kolorze. Ale i tak nieźle wyglądałem owego ranka przed dziesięciu laty. Nie pojawiły się jesz cze te oznaki rozrastania się w pasie, właściwe panom w średnim wieku, a w oku — trudno, niech to nawet za brzmi sentymentalnie — błyszczał jeszcze nie przyga szony rozczarowaniem zapał, który aż nadto nadrabiał 5
braki płaszcza, kapelusza i reszty stroju, układających się w całość przypominającą mundur. Znalazłem onegdaj zdjęcie, które sobie zrobiłem po przyjeździe do Warley. Włosy przylizane, kołnierzyk nie dopasowany i o wiele za mały węzeł krawata, przytrzymywany ohydną szpilką w kształcie sztyletu. Wszystko to jest bez znaczenia wobec twarzy, jeśli może niezupełnie niewinnej, to w każdym razie nie zużytej. Mam na myśli nie zużytej miłosnymi przygodami, pieniędzmi, znajomościami i wpływami, nie tkniętej jeszcze tym błotem, przez które trzeba przebrnąć, by dotrzeć do obranego celu. Tę twarz zobaczyła pani Thompson. Mieszkanie zała twiłem sobie za pośrednictwem ogłoszenia w „Warley Courier” i widziałem ją teraz po raz pierwszy. Napisała, że będzie w brązowym płaszczu, a w ręce trzymać będzie pismo ilustrowane, ale i bez tego poznałbym ją. Od razu wiedziałem, że to ona; tak ją sobie właśnie wyobraziłem sądząc po grubym, białym, ręcznie czerpanym papierze li stowym i prawie kaligraficznym piśmie z greckimi ,,E”. Czekała na mnie przy wyjściu. Oddałem bilet i zwróci łem się do niej: — Pani Thompson? Uśmiechała się. Miała bladą, spokojną twarz i ciemne, siwiejące włosy. Uśmiech był prawdopodobnie wynikiem dawno nabytej wprawy, usta pozostawały przy tym nie mal nieruchome. Płynął z oczu, był wyrazem osobistej sympatii, a nie zwyczajnym grymasem towarzyskim. — A więc to pan jest Joe Lampton. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna. — Stała przypatrując mi się uwa żnie. Przypomniałem sobie nagle, że powinienem jej podać rękę. — Miło mi panią poznać — powiedziałem zupełnie szcze rze. Jej ręka była chłodna i sucha, odwzajemniła się mo cnym uściskiem dłoni. Poszliśmy krytym mostem, który drżał, gdy przejeżdżały po nim pociągi, a potem długim, rozbrzmiewającym echami korytarzem podziemnym. Na dworcach kolejowych zawsze mam uczucie zagubienia w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Opanowało mnie chwi 6 lowe przygnębienie, a szum w głowie zmienił się w do tkliwy ból. Poczułem się lepiej, gdy znaleźliśmy się na dworze. Deszcz prawie ustał, zmienił się w kapuśniaczek, a powie trze było świeże i czyste, pachniało jak dobry chleb z ma słem, widocznie niedaleko zaczynały się pola. Budynek dworcowy stał w środku wschodniej dzielnicy Warley. Miało się wrażenie, że wszystkie fabryki miasta stłoczono w jednym miejscu. Później zorientowałem się, że ten po dział był wynikiem polityki Rady Miejskiej. Jeśli kto chciał otworzyć fabrykę lub przędzalnię w Warley, mógł to zrobić tylko we wschodnich dzielnicach. — To nie jest najładniejsza część Warley — pani Thom pson objęła ruchem ręki wielką przędzalnię, sklep rybny i odrapany „Hotel Handlowy”. — Nie wiem dlaczego, ale w pobliżu dworców zawsze to tak wygląda. Cedryk ma co do tego całą teorię. Ale wszystko to razem jest dosyć cie kawe. Za hotelem jest jeszcze cały labirynt ulic... — Czy do ulicy Orlej daleko? — zapytałem. — Mogli byśmy wziąć taksówkę. — Na placu przed stacją stało ich kilkanaście, a szoferzy jakby przymarzli do kierownic. — Doskonały pomysł. Trochę mi żal tych biedaków — mówiła z uśmiechem. — Nie widziałam jeszcze nigdy, by ktoś skorzystał z tych taksówek. Od lat czekają tu co dziennie na pasażerów, których nigdy nie ma. Czasami nawet zastanawiam się, z czego oni żyją. W taksówce raz jeszcze przyjrzała mi się uważnie. Spoj rzenie było dociekliwe, ale nie wzbudzające zakłopotania, tak samo chłodne i suche jak jej uścisk dłoni, ale też ró wnie przyjazne i stanowcze. Zdawało mi się, że zdałem jakiś egzamin. — Będę do pana mówiła: panie Lampton, jeśli pan sobie tego życzy, ale wolałabym po prostu: Joe. — W jej sło wach nie było cienia skrępowania czy zalotności, wido cznie uważała sprawę za załatwioną. — A mnie na imię Joan — dodała. — Świetnie, Joan. — Odtąd mówiłem do niej po imie- 7
niu, chociaż, rzecz dziwna, w myślach pozostała dla mnie zawsze panią Thompson. — Jesteśmy na ulicy St. Clair — odezwała sic;, gdy tak sówka skręciła w długą, stromo wspinającą się ku górze ulicę. — My mieszkamy na Szczycie. W Warley to jest Szczyt z dużej litery. Mój mąż ma i w tej sprawie pewną teorię. Zauważyłem, że świetnie prowadzi rozmowę, głos jej był niski, lecz czysty, bez najmniejszego śladu prowincjo nalnego akcentu, bez rozwlekłych samogłosek / Yorkshire czy klusek w gębie cechujących ludzi z środkowej Anglii. Poszczęściło mi się, przecież z równym powodzeniem mo głem trafić na jedną z tych zwyczajnych gospodyń, zala tujących sodą do szorowania i proszkiem do pieczenia, i na mieszkanie w jednym z tych odrapanych domków przy stacji. Zamieniłbym jedno Dufton na drugie'. Ale uda ło mi się, jechałem na Szczyt, do świata, który od pier wszego spojrzenia mnie podniecał. Duże domy z prywa tnymi dojazdami, sadami i pielęgnowanymi żywopłota mi, szkoła, do której wkrótce wrócą chłopcy po przygo dach w Bretonii, Brazylii czy Indiach lub w najgorszym razie ze starego zamku w Ko-rnwalii, luksusowe samocho dy, bentleye, lagondy, daimlery, jaguary, parkujące wszę dzie, pozostawione na ulicach jako ostentacyjnie posiane śmiecie, mające świadczyć o zamożności dzielnicy, a co najważniejsze — wiatr docierający z łąk i lasów' na dale kim horyzoncie. Największe wrażenie zrobiła na mnie Aleja Cyprysowa. Była szeroka i prosta, wysadzana cyprysami. W Dufton mieszkałem przy Zaułku Dębowym, który wcale nie był zaułkiem i nic w nim w ogóle nie rosło. Aleja Cypryso wa z miejsca stała się dla mnie symbolem Warley. Mia łem wrażenie, że przez całe życie jadłem trociny w prze konaniu, że jem chleb. Pani Thompson położyła mi rękę na kolanie. Poczułem lekki zapach wody kolońskiej, wody w najlepszym ga tunku, dyskretnej i aseptycznej. —•Jesteśmy w domu, Joe. 8 Był to jeden z dwóch przylegających do siebie domków. Szkoda, wyobrażałem to sobie lepiej, ale i tak był przy zwoitych rozmiarów, z drogiego, jasnobrązowego piaskow ca i miał garaż. Tynki błyszczały świeżością, trawnik był puszysty jak futerko, widać było, że to dom starannie pie lęgnowany z wyjątkiem — o dziwo — garażu z popęka nym i odpadającym tynkiem i wybitą szybą w oknie. _ To jest rupieciarnia Cedryka. — W jakiś niesamowi ty sposób odpowiadała na nie zadane pytania. — Trzeba by się nim zająć, ale tak się składa, że nigdy na to nie ma czasu. Po śmierci Maurycego pozbyliśmy się samochodu, należał właściwie do niego i przykro nam było tym wozem jeździć. — Otworzyła drzwi. — Był w wojsku? — zapytałem. — Pilot w RAFie. Zginął w głupim wypadku w Kana dzie. Skończył właśnie 21 lat. W hallu pachniało woskiem i owocami, a na małym dę bowym stoliku stała duża miedziana waza z mimozą. Na tle kremowych ścian widziałem delikatny refleks mimozy i wazy, kremowożółty i prawie złoty, wszystko to niemal zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, jak ilustracja z „Home and Garden” 1 Pomogłem pani Thompson zdjąć płaszcz. Jak na czter dziestopięcioletnią kobietę, a tyle jej dawałem na piei- wszy rzut oka, była dobrze zbudowana, szczupła, me zdradzająca skłonności ani do tycia, ara do chudnięcia. Bez trudu można było ją wziąć za młodą kobietę, chociaż bynajmniej nie usiłowała ukryć swego prawdziwego wie ku. Patrzyłem na nią bez cienia pożądania, nigdy nie mia łem ochoty na flirt z panią Thompson, chociaż, jeśli juz mam być zupełnie szczery, nie wyrzuciłbym jej z łóżka. Znowu spojrzała na mnie w swój szczególnie uporczywy sposób. — Bardzo jest pan do niego podobny — powiedziała półgłosem. Wyprostowała się, jakby przywołując się do i „Dom i ogród” (czasopismo). 0
porządku. — Przepraszam, Joe, zapomniałam o swoich obo wiązkach. Pokażę panu pokój. Pokój na ulicy Orlej był moim pierwszym naprawdę wła snym pokojem. Pomijam oczywiście klitkę w koszarach podoficerskich w Campton Bassett, spałem w niej tylko. A poza tym mieszkało w niej tylu ludzi szykujących się do wyjazdu w inne miejsce lub na śmierć, że nie miałem do niej żadnego przywiązania. Nie biorę również pod uwagę mego pokoju u ciotki Emilii, to była tylko i wyłącznie sy pialnia. Sądzę, że mógłbym nawet kupić jakieś meble i za instalować piecyk elektryczny, ale ani ciotka, ani wuj nie zrozumieliby, dlaczego zależy mi na odosobnieniu. Dla nich sypialnia była pokojem z łóżkiem, w moim wypadku był to pokój z łóżkiem z mosiężnymi prętami i materacem z ow czej wełny, z szafą na ubrania, krzesłem z twardym opar ciem, i służył tylko do spania. Czytało się, pisało, rozmawia ło i słuchało radia w pokoju rodzinnym. Tak jakby nazwy pokojów traktowano dosłownie. Teraz, idąc za panią Thompson do mego pokoju, przeno siłem się do innego świata. — Cudownie — powiedziałem głośno, czując równo cześnie, że to za skromne określenie, ale nie chciałem dać po sobie poznać, że wrażenie jest zbyt wielkie. Nie miesz kałem przecież dotąd w brudnych ruderach. Patrzyłem uradowany, nie dowierzając własnym oczom. Tapety w srebrne i beżowe podłużne pasy, okno we wnęce prawie na cala ścianę, tapczan, który wyglądał tylko jak tapczan, a nie jak łóżko, wywołujące zawsze w świetle dziennym przygnębiające myśli o spaniu i chorobie, dwa fotele, stolik z lustrem, szafa i biurko, wszystko z tego samego jasnego satynowanego drzewa. Na kremowej półce na książki stała waza z anemonami, na kominku buzował ogień wydzielając nieco ostry i przypominający trochę zapach kwiatów aromat, zapach znany mi, choć w żaden sposób nie umiałem go zidentyfikować. — Jabłoń — powiedziała pani Thompson. — Dzięki bra kowi węgla stajemy się smakoszami. Jest także piecyk elektryczny, ale pomyślałam sobie, że prawdziwy ogień 10 będzie przyjemniejszy w taki okropny dzień jak dzisiej szy. Na ścianie wisiały trzy małe obrazy: Port w Arles, scenka łyżwiarska Breughla i Olimpia Maneta. — Specjalnie dobrane na pana cześć — zauważyła pani Thompson. — Reprodukcje „Medici”. Mamy niezłą kolek cję, jak te się panu znudzą, niech pan po prostu założy nowe. — Lubię tych łyżwiarzy. — Chciałem dać do zrozumie nia, że podobają mi się najbardziej. Nie była to prawda, bo nawet mówiąc te słowa patrzyłem na białą, pulchną i chłodno opanowaną Olimpię, ale moje wychowanie nie pozwalało mi na to, by powiedzieć kobiecie, że mi się podoba akt. Właściwie tego dnia po raz pierwszy przyglądałem się obrazowi. Wiedziałem na przykład, że u ciotki Emilii wi siały w pokoju rodzinnym trzy akwarele, ale poza domem nie potrafiłem sobie nawet przypomnieć, co przedstawiały. Jestem z natury spostrzegawczy, a w pokoju tym prze bywałem codziennie przez dwa lata, lecz obrazki z Dufton stanowiły część umeblowania, nie były przeznaczone do oglądania, natomiast reprodukcje „Medici” niewątpliwie do tego celu służyły. Należały do czegoś, co się nazywa wytwornym życiem. Myśląc o tym stwierdziłem ze zdzi wieniem, że ten oklepany frazes, żywcem wzięty z kobie cych pism ilustrowanych, oddawał trafnie atmosferę po koju; pasował jak doskonale leżące ubranie ze sklepu z konfekcją. — Pan na pewno chce się umyć — powiedziała pani Thompson. — Łazienka jest na prawo, reszta obok. — Wzięła ze stolika pęk kluczy. — Joe, póki pamiętam, oto pana klucze. Drzwi frontowe, ten pokój, szafa, biurko, a te dwa, Bóg jeden wie, do czego są, ale w końcu sobie przypomnę. Ach, i jeszcze... za pół godziny będzie kawa. A może pan woli herbatę? Odpowiedziałem, że będę zachwycony kawą (wolałbym oczywiście herbatę, ale instynktownie wyczułem, że o tej porze byłoby to niewłaściwe). Gdy wyszła z pokoju, otwo-
rzyłem walizkę i rozłożyłem szlafrok. Był to mój pierwszy szlafrok w życiu. Ciotka Emilia uważała, że szlafrok jest nie tylko ekstrawagancją (płaszcz świetnie spełnia to za danie), lecz również, że jest liberią lenistwa i zepsucia. Patrząc na szlafrok zdawało mi się, że słyszę jej głos: „Już bym wolała zobaczyć kogoś nago — mówiła — lu dzie pracy wyglądają w szlafroku rozpustnie jak ulicznice wiercące się po domu, zbyt leniwe, by umyć twarz... Jak już chcesz wydawać, chłopcze, pieniądze, to przynajmniej na coś sensownego.” Uśmiechnąłem się do siebie. Ten strój na pewno nie był sensowny. Przypominam sobie, że uszyty był z bardzo cienkiego sztucznego jedwabiu, sprzedawca w sklepie określał to jako „mieniący się jed wab , to znaczy, że zależnie od światła wydawał się albo zbyt jaskrawy, albo bury. Wykończony był kiepsko i po jednym praniu zrobił się z niego łachman. Typowa próbka towarów rzuconych na rynek tuż po wojnie. Musiałem być pijany, gdy kupowałem ten szlafrok. A mimo to sprawił mi więcej przyjemności niż ten, który mam teraz, kupiony u Sulki na Bond Street. Nie znaczy to, żebym nie lubił Sulki; najlepszy towar, a ja zawsze noszę tylko najlepsze rzeczy. Ale chwilami prze śladuje mnie nieprzyjemne uczucie, że zostałem zmuszony od odgrywania roli żywego dowodu sukcesów firmy, że jestem czymś w rodzaju człowieka-reklamy. Nie mam naj mniejszej ochoty źle się ubierać, lecz nie cierpię myśli, że gdybym nawet zechciał, nie wolno mi być źle ubranym. Ten tani szlafrok ze sztucznego jedwabiu kupiłem dla przyjemności, natomiast ten drogi, z prawdziwego jedwa biu musiałem kupić, ponieważ stałe noszenie rzeczy w tym gatunku jest niepisanym warunkiem mojego kontraktu. I już nigdy nie wróci to uczucie braku pośpiechu, dostat ku i wyrafinowania, które mnie opanowało owego pierw szego popołudnia w Warley, gdy zdjąłem marynarkę i koł nierzyk i wszedłem do łazienki mając na sobie prawdzi wy szlafrok. Łazienka była w sam raz taka, jakiej można się spo dziewać w porządnym mieszczańskim domu. Zielone kafle, 12 zielona emalia, chromowane wieszaki na ręczniki, wielkie lustro z uchwytami na szklankę do mycia zębów i na pędzel do golenia, stalowa szafka, wpuszczona w podłogę wanna z prysznicem na wężu oraz światło zapalane przy pomocy sznura, a nie kontaktu. Nieskazitelnie czysta, z lekkim zapachem perfumowanego mydła i świeżo upra nych ręczników. Była łazienką i niczym innym, została pomyślana jako łazienka. Łazienkę, którą używałem w przeddzień przyjazdu do Warley, przerobiono z sypialni. W tych latach, gdy powstawały domy przy Zaułku Dębowym, panowało prze konanie, że robotnicy nie potrzebują kąpieli. Był to mały pokoik z podłogą z sosnowych desek (trzeba było uważać, by nie wbić sobie paskudnej drzazgi) i brązowymi, popla mionymi od zacieków tapetami. Ręczniki przechowywano w szafce nad zbiornikiem, zazwyczaj wypełnionej schną cą bielizną. Na parapecie okiennym leżała brzytwa, ka wałek mydła do golenia, tubka pasty do zębów, niepo- rządna masa szczoteczek do zębów, zużytych żyletek i trzy co najmniej filiżanki z obtłuczonymi uszkami, mające słu żyć do rozrabiania mydła do golenia, lecz nigdy do tego celu nie używane, jak o tym zdawała się świadczyć po krywająca je gruba warstwa kurzu. Nie chcę bynajmniej udawać, że ten stan rzeczy działał mi w jakiś szczególny sposób na nerwy. Przez cały czas, gdy mieszkałem u ciotki Emilii, Karol i ja uważaliśmy za punkt honoru nie kaprysić. Nie chcieliśmy upodobnić się do kupca korzennego na końcu ulicy, który nieustannie powtarzał wszem wobec, jak wielką wagę przywiązuje do czystości i jak brzydzi go brak czystości u innych. Karol często go naśladował: „Mój Boże, woda i mydło są dostatecznie tanie. Człowiek nie musi być bogaczem, by sobie na nie pozwolić. Za skarby świata nie potrafił bym się obejść bez kąpieli...” Mówił o kąpieli tak, jakby sam fakt zanurzenia ciała w wodzie był czymś godnym pochwały. Karol mawiał, że na jego widok człowiek miał ochotę wrzeszczeć na cały głos, że trzyma u siebie w wan- 13
nie węgiel i myje się dopiero wtedy, gdy poczuje, że go ciaio swędzi. Mimo to pewne strony życia w Dufton były tak wstręt ne, że przestawały mnie bawić. Byłem bardzo przywiązany do ciotki Emilii i wuja Dicka, a nawet do ich dwóch sy nów: trzynastoletniego Toma i czternastoletniego Sydneya, hałaśliwych, niezgrabnych i nierozgarniętych chłopaków, których nie czekało nic poza pracą w fabryce i którzy, jak się zdaje, żadnych innych ambicji nie mieli. Nawet po czuwałem się trochę do winy w związku z wyjazdem z Dufton. Wiedziałem, że osiem funtów miesięcznie, które dawałem ciotce, były dla niej wielką pomocą, ale nie mogłem już dłużej pozostawać w jej świecie. Już w tej chwili, wycierając ręce i twarz dużym, miękkim ręczni kiem, zerkając kątem oka na szlafrok wiszący za drzwia mi (pilnowałem tej części garderoby, jakbym się obawiał, że mi ucieknie), wdychając zapach perfum i czystości byłem jedną nogą w zupełnie innym świecie. Wróciłem do swego pokoju, zmieniłem kołnierzyk i wy- szczotkowałem włosy. Przyglądając się sobie w lustrze po czułem się nagle zupełnie osamotniony. Po dziecinnemu zatęskniłem do tych brzydkich pokojów, gdzie człowiekowi nigdy nie groził głód, i tych brzydkich ulic, w których nie można było zabłądzić. Do znajomych twarzy, które mogły nudzić i denerwować, ale nigdy nie mogły zdradzić albo zranić. Przypuszczam, że tęsknoty za domem uniknąć nie można. Ja przełknąłem ją w skoncentrowanej dawce pierwszego dnia w przeciągu paru sekund i już nigdy mi potem nie dolegała. Wyjrzałem przez okno, ogród za domem był niespodzie wanie wielki. Otaczał go żywopłot, na samym końcu rosła duża jabłoń. Obok niej były dwie czereśnie. Przypomnia łem sobie, jak to kiedyś ojciec mi opowiadał, że czereśnie nie rozwijają się, gdy są samotne. „Trzeba je ożenić, żeby owocowały” — dodał naiwnie uradowany obrazem. Ojciec nigdy nie miał własnego ogrodu, a tylko działkę na miejskich gruntach. Nie było tam jabłoni, czereśni ani żywopłotu... 14 Poprawiłem krawat i zszedłem na dół do salonu. Nie upłynęło pięć minut, gdy zjawiła się pani Thompson z kawą. Przyniosła ją na srebrnej tacy. Pomyślałem sobie, jakie też oni muszą mieć dochody. W liście napisała mi, że jej mąż uczy w szkole średniej, ale to nie tłumaczyło po ziomu życia. Nie tylko taca i czajnik na kawę zrobiły na mnie wrażenie, w końcu mogły to być prezenty ślubne, ale filiżanki, dzbanek na mleko i cukiernica. Były cienkie i przezroczyste, z jasną, utrzymaną w czystych kolorach emalią, czerwoną, niebieską, żółtą i pomarańczową. Wie działem, że muszą być kosztowne, zdradzał to brak orna mentu i głęboki połysk emalii. W sprawach pieniężnych mój instynkt jest niezawodny jak u różdżkarza. Byłem pewny, że mam przed sobą co najmniej tysiąc funtów rocznie. Gdy zauważyłem, jak bezceremonialnie obchodzi się pani Thompson z serwisem, bez śladu owej mieszanej dumy i ostrożności, z jaką większość kobiet podaje swoją najlepszą porcelanę, podwyższyłem sumę o pięćset funtów. — Nigdy dotąd nie mieliśmy sublokatora —•powiedzia ła podając mi kawę. Wyczuwało się wyraźnie, że głos jej zatrzymał się przy słowie „sublokator”, jak gdyby rozwa żała wszystkie eufemizmy: płacący gość, młody dżentel men, który z nami mieszkał, itd. — i odrzucała je po kolei. — Ale sama dość się nacierpiałam od gospodyń w latach mojej młodości. Joe, proszę przyjąć do wiado mości, że pański pokój należy wyłącznie do pana. I musi pan sprowadzać tu swoich przyjaciół, kiedykolwiek będzie pan miał na to ochotę. — Zawahała się. — Jeśli pan po czuje się osamotniony, a na początku zawsze człowiek czuje się trochę obco w nowym miejscu, prosimy bardzo do nas na dół. Pan jest pierwszy raz poza domem? Oczy wiście nie licząc wojska. — I tak, i nie. Moi rodzice zginęli w czasie wojny. Mieszkałem u mojej ciotki Emilii. — Miałem już zamiar odpowiednio zaakcentować słowo: ciotka, ale postanowi łem, że jeszcze nie czas na to. — Jak właściwie wygląda Dufton? — Mnóstwo fabryk, zakłady chemiczne, szkoła średnia, 15
pomnik wojenny i rzeka, która codziennie zmienia kolor. I kino, i czternaście knajp. To właściwie wszystko, co moż na o miasteczku powiedzieć. — Nie ma tam teatru? Nonkonformiści każdej zimy wypróbowują cały ka talog Abe’a Heywooda. Gdy chciałem zobaczyć jakieś przedstawienie, wybierałem się do Manchesteru. W Dufton nie ma na co patrzeć. Dla Karola i dla mnie Dufton było zawsze Martwym Dufton, a radnych, wyższych urzędników i wszystkich, którzy się nam nie podobali, nazywaliśmy truposzami. Po czątkowo ponumerowaliśmy ich. „Truposz Numer Trzy— mawiał Karol o swoim szefie, kierowniku biblioteki — po pełnił dziś dowcip. Czyż to nie jest żałosne, gdy udają żywych ludzi, n’est-ce-pas?” 12— Gdy doszliśmy do Nume ru Dziesiątego, trudno już było spamiętać, o kogo chodzi, wobec czego wymyśliliśmy nowy system. „Tłusty Truposz znowu rozcieńczał piwo — rzucałem, gdy właściciel ,Duf- tońskicgo Jeźdźca» kołysząc się jak kaczka kroczył w no wym wełnianym garniturze. — Przecież uczciwą drogą nie dorobił się takiego całuna.” Mieliśmy Truposza Pranego, kupca korzennego, który wciąż mówił o kąpieli, i Trupo sza Uśmiechniętego, który prowadził sprzedaż konfekcji na raty i pożyczał pieniądze na procent. Było jeszcze wielu innych, wiedzieliśmy dużo o mieszkańcach Dufton. Więcej, aniżeli sobie z tego zdawali sprawę dwaj nasi miejscy notable, Truposz Cudzołożny i Truposz Miłujący Dzieci, ^dyby sobie to uświadomili, nie utrzymalibyśmy się długo aa naszych posadach. - Mamy w Warley bardzo przyzwoity teatr amator ski powiedziała pani Thompson. „Warlejańscy Tespij- czycy , rzeczywiście niemądra nazwa. Musi pan przyjść na nasz najbliższy wieczorek towarzyski. Będzie pan roz rywany od pierwszej chwili — brak nam mężczyzn. Uniosłem brwi. Chciałam powiedzieć: aktorów — dodała z uśmie l nieprawdaż? (fr.) 16 chem. — Chociaż i na przystojnych kawalerów jest olbrzy mie zapotrzebowanie. Czy pan kiedykolwiek grał? — Trochę w koncertach w wojsku. Ale nie będę miał zbyt wiele wolnego czasu. A prawdę mówiąc, nie mam większego zamiłowania do sztuk w rodzaju Przyjazd lek komyślnego Cyryla i Wielka wygrana Peggy. — Wymyślił pan te tytuły — odpowiedziała, wyraźnie zadowolona ze mnie. — Przyznaję, że pachną kolekcją Heywooda. — Właściwie wymyślił je Karol. Mój przyjaciel Karol Lufford. Znamy się od dzieciństwa. — Pan go bardzo lubi, prawda? — Jesteśmy sobie bliscy jak bracia, a nawet znacznie bliżsi. Przypomniałem sobie okrągłą twarz Karola, absurdalnie wielkie okulary i mieszany wyraz niewinności i rozpustnej wesołości. Mawiałem o nim, że wygląda jak pastor na bibce. „Joe, nie masz co szukać w Dufton, wyjeżdżaj, zanim i ty staniesz się truposzem...” Jego głęboki, nieco przepity głos brzmiał mi jeszcze w uszach tak wyraźnie, jakby Karol stał obok mnie w tym pokoju. „Gdy przenie siesz się do Warley, skończysz z truposzami, koniec z tru poszami. Pamiętaj, z truposzami skończone raz na zawsze.” — Będzie pan za nim tęsknił. — Tak. Ale to mi przejdzie — przerwałem, nie bardzo wiedząc, jak sformułować moje myśli. — Wydaje mi się, że przyjaźnie mężczyzn są znacznie głębsze aniżeli kobiece — mówiła pani Thompson ale też nie są tak zaborcze, nigdy nie stają się zawadą. Nie powiedziała wcale, że wie, co mam na myśli. Jak zwykle, oszczędziła mi delikatnie kłopotliwego tłumaczenia, że co prawda bynajmniej nie rozpaczam po Karolu, niemniej wcale nie jest mi to obojętne, że musiałem zostawić go w Dufton. Zegar wybił pół godziny i pani Thompson powiedziała, że musi doglądnąć kurczaka. Gdy wyszła, zapaliłem pa pierosa i podszedłem do kominka, nad którym wisiała duża oprawiona fotografia, przedstawiająca młodego czło- 2 — Wielka kariera 17
wieka w mundurze RAFu. Na czapce miał białą wypustkę członka załogi. Ciemna czupryna, zaciśnięte pełne wargi i gęste brwi nadawały twarzy stanowczy wyraz. Uśmie chał się oczami, sztuczka odziedziczona po pani Thompson. Był przystojny i czarujący, co nie zawsze wychodzi na fotografii. Czar człowieka stanowił ulubiony temat moich rozmów z Karolem. Obaj byliśmy przekonani, że umiejętnie posłu gując się tą cechą można wydatnie dopomóc swej karie rze. Oczywiście sam czar nie był jeszcze gwarancją suk cesu, ale wyglądało na to, że cecha ta zawsze towarzyszy ambicji. Co prawda, nie była to zaleta wysoce ceniona w Dufton. Tutaj panowała moda na bezceremonialność. Jak to Karol mawiał, wszyscy ludzie zachowywali się tu, jak gdyby podpisali kontrakt, który zobowiązywał ich do podtrzymywania tradycji owego yorkshirczyka ukrywa jącego złote serce pod szorstką pokrywą powierzchowności. Ale, co gorsze — dodawał — pod tą szorstką powierz chownością kryją się serca równie podłe i złośliwe jak te, które posiadają gładcy i obłudni mieszkańcy Południa. Nie uważam jednak, że to tylko ich wina. W Dufton nie było zbyt wiele możliwości nabycia wytwornych manier. Młody człowiek na fotografii (niewątpliwie syn pani Thom pson, który zginął podczas wojny) od urodzenia otrzymy wał wychowanie zapewniające mu osobisty urok. Czyż nie jest rzeczą zadziwiającą, jak często złote serca i uro dzenie się w czepku idą w parze? Byłem trochę zdziwiony tym, że pani Thompson umieś ciła zdjęcie zmarłego syna na tak widocznym miejscu. Wydawało mi się, że tego rodzaju przypomnienie nie jest dla niej rzeczą zbyt lekką. Ale przypomniałem sobie sło wa Karola: „Truposze zawsze albo odchodzą od nas, albo udają się na wieczny spoczynek. A ludzi gubią jak paczkę albo rękawiczkę. Nie mogą znieść, by o Tym mówiono, żeby im To przypominano. Bo już za życia są umarli.” Pani Thompson nie była Truposzem i dlatego mogła patrzeć na swego nieżyjącego syna bez histerii, zresztą atmosfera pokoju nie sprzyjała histerycznym atakom. Był .18 to salon moim zdaniem umeblowany z doskonałym sma kiem meblami w stylu Sheratona, o wysmukłych, ale nie pajęczych nóżkach. Tapety były jasnożółte i kremowe, tworzące raczej gamę kolorów niż określony wzór. Stał tu aparat radiowy z adapterem, duża półka na książki i fortepian. Na fortepianie nic nie stało, co świadczyłoby o tym, że jest używany jako instrument muzyczny, a nie dodatkowy gzyms kominka. Biała skóra niedźwiedzia na parkiecie podłogi przypominała co prawda holywoodzkie filmy, ale pasowała do tego wnętrza, dodając mu niezbęd ny odcień frywolności, a nawet lekki posmak erotyczny jak pachnące cachouh Raz jeszcze spojrzałem na fotografię Maurycego. Twarz była znajoma. Denerwowało mnie, że nie mogłem sobie przypomnieć, czyja to twarz, zupełnie jakby zagubiła się karta katalogowa książki, o której wiedziałem z pewno ścią, że jest w magazynie. Wydało mi się rzeczą bardzo ważną rozpoznanie podobieństwa, ale im bardziej tiu- dziłem się, tym bardziej twarz stawała się neutralna i ano nimowa. Zrezygnowałem z dalszych prób i poszedłem do siebie na górę rozpakowywać rzeczy. ROZDZIAŁ DRUGI (^jedryk Thompson był ode mnie wyższy co najmniej o trzy cale, chociaż nie jestem ułomkiem i w skarpetkach mam ponad metr siedemdziesiąt. Był za to bardzo szczupły i nie ważył więcej jak pięćdziesiąt parę kilogramów. Miał na sobie świetnie skrojone ciem noszare ubranie, które musiało kosztować ze trzydzieści gwinei, ale na prawym rękawie były ślady kredy, a mary narka zapięta na wszystkie guziki traciła fason. Wełniana kamizelka w czerwono-niebieską szkocką kratę i brązowai i Wonne pastylki używane przez palaczy (fr.) 2* 19
koszula były eleganckie, za to całość nie pasowała do siebie. Odniosłem jednak wrażenie, że ta niefortunna kom binacja nie jest bynajmniej dowodem złego gustu, lecz powstała na skutek noszenia rzeczy będących po prostu pod ręką. — Tak się cieszę, że nie jest pan nauczycielem — po wiedział. — Sam nie wiem dlaczego, ale nauczyciele wy dają mi się zawsze ludźmi nierealnymi... Buchalteria jest zajęciem sensownym, a przy tym czarującym. „W jego ustach Homer brzmiał jak bilans, a bilans jak Homer...” — Widziałem to w Londynie — wtrąciłem. — O, chodzenie do teatru jest zajęciem właściwym. Ale czytania niech się pan wystrzega. Zdrowi młodzi ludzie nie powinni czytać. Kończy się na tym, że zostają zady szanymi bakałarzami. Jedliśmy śniadanie w pokoju stołowym. Cedryk siedzący u szczytu stołu krajał kurczaka, ale zapomniał o tym i rękę z nożem wciąż jeszcze miał zawieszoną w powie trzu. — Cedryku — powiedziała pani Thompson stanowczo — przestań ćwiczyć się na panu w wygłaszaniu swego refe ratu dla Towarzystwa Literackiego i daj mu kawałek kurczaka. Od szóstej rano jest w drodze. — Uśmiechnęła się. — Wymachując tak groźnie nożem wyglądasz na czło wieka, który ma zamiar go zjeść, a nie dać mu coś do zjedzenia. Wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem. Była to jedna z tych uwag, które na papierze bynajmniej nie są dowcipne, ale w rzeczywistości wywołują nieodparcie komiczne wraże nie. Ten nasz wspólny śmiech wciągnął mnie do ich kółka. Cedryk nabierał łyżką kartofle dla mnie, gdy pani Thompson wstrzymała go. — Ach, mój Boże, zapomniałam zapytać, Joe, czy pan lubi cebulę. — Przepadam za nią. — To świetnie, moja specjalność to kartofle gotowane w mleku z siekaną cebulą. — Wszyscy mężczyźni cnotliwi, inteligentni i przystojni 20 lubią cebulę - powiedział Cedryk - ale kobieta lubiąca cebulę jest wzorem wszelkich cnót. — Zapomnia po ac mi kartofle. — Gdy odkryłem, że Joan lubi cebulę, pos a- nowiłem się z nią ożenić. Chodziliśmy w tym czasie na długie spacery żywiąc się cebulą i serem, sp u ują wszystko piwem. _ „v,;r.Vintać Oczy pani Thompson zaświeciły się, zaczęła chi • _ A pamiętasz, co ojciec mówił? Uważał * mus my się pobrać, bo tak straszliwie czuc nas cebulą, inny nas nie zechce. Znowu roześmieliśmy się zgodnie. Gdy z kawą przeszliśmy do salonu i podawałem og en pani Thompson, zorientowałem się, kogo mi przypo Maurycy. Cedryk nagle przerwał w połowie zdań P I rżał* na mnie, jakby w tej chwili dostrzegł, ze mam o jedno oko za dużo. , * _ Jakże to ja nie zobaczyłem od mzu? - * * 0 * ^ gniewnie. — Joe, me ruszaj się. V mnie L b y osi,dał raeib,. - Ma pan jasne ndosy 1J o “ zmyliło. Nie uwierzyłbym za nic w swiecie... te same oc y, te same kości policzkowe, ten sam wyraz Thom_ — Zauważyłam natychmiast — odezwała się pai pson. — Wizerunek Maurycego. Patrząc na fotografię stojącą na kominku zobaczyłe swoją twarz po raz pierwszy. Byłem przez chwilę wstrząs nTęty Znalazłem się nagle w owej strefie merzeczywi- stości, w którą czasem w RAFie wpadał człowiek na kilka sekund, gdy widział, jak niemal na końcu jegc• skrzydła bombowiec rozpada się nagle na weso - i pomarańczowe płomienie, wiedząc równocześnie z w środku ludzie, z którymi przed paroma godzinami PU się piwo, smażą się teraz we własnym tłuszczu jak bekon. — Przepraszam pana — odezwała się pani Thompson rozmawiamy o panu, jakby pana nie było w pokoju, . nam pan wybaczy. — Położyła dłoń na mojej ręce. pan, czasami tak go nam brak. Ale nie wy m owa mu kapliczki, nie myślimy o nim bez przerwy. w nie mamy za złe, gdy się go nam przypomina. To wszystko 21
brzmi trochę niejasno, ale pan przecież wic, co mam na myśli. — Ja tak samo myślę o moich rodzicach — powiedzia łem ku memu własnemu zdumieniu. Cedryk patrzył na mnie zaniepokojony. Miał kościstą, łagodną twarz, gęste brwi i przerzedzające się czarne włosy. — Jestem gruboskórny, ordynarny, źle wychowany sta ry nudziarz. Przepraszam, Joe, jeśli pana wprawiłem w zakłopotanie. — Ależ ja wcale nie jestem zakłopotany — odpowie działem i uśmiechnąłem się do niego. W ciszy, która zapa nowała, nie było skrępowania. Włączyliśmy, że tak po wiem, czwarty bieg. Siedzieliśmy w trójkę w najlepszej komitywie, jaką sobie można wyobrazić między młodym mężczyzną a małżeństwem w średnim wieku. Łączyła nas intymność — popularne tygodniki zbrukały to słowo do tego stopnia, że człowiek wzdraga się przed użyciem go — ponieważ z takimi ludźmi nie można żyć na innej płasz czyźnie. Ale miałem dość zdrowego rozsądku, by zrozu mieć, że nie wolno mi tej intymności nadużywać i że co prawda włączyliśmy czwarty bieg, lecz podróż dopiero się zaczyna. Cedryk wrócił do szkoły, ja zaś udałem się do mego pokoju i położyłem się spać. Ubiegłej nocy nie wyspałem się, a teraz po solidnym śniadaniu opanowała mnie przy jemna senność. Zdjąłem buciki i marynarkę, narzuciłem szlafrok (bardziej dla efektu aniżeli dla ciepła) i wyciąg nąłem się na kanapie. Nie zasnąłem od razu, lecz świadomie starałem się utrzymać na granicy snu, wciąż jeszcze mając na końcu języka smak kurczaka, ciasta cytrynowego i tureckiej kawy, rozmyślając nad tym, z jakimi ludźmi przyjdzie mi pracować w magistracie, a w szczególności, jakim szefem będzie naczelnik Wydziału Finansowego, Hoylake. Do pracy przystępowałem dopiero w poniedziałek, dziś był >)•) piątek, miałem więc jeszcze dość czasu na zebranie macji... Deszcz ustał, w domu było bardzo cicho, słyszałem, jak na dole pani Thompson krzątała się w kuchni. Ni przeszkadzało mi to ześliznąć się do snu po długim, g • kim stołku. Zupełnie jak gdyby wszystkie dźwięki _ przyjazne trzaskanie drzewa na kominku, brzęk naczyn, plusk wody — zostały wynalezione wyłącznie dla przyjem ności. ROZDZIAŁ TRZECI O budziłem się o trzeciej przez chwilę nie wie dząc gdzie właściwie jestem. Na dworze świeciło słonce, S i ale ciepłe, koloru jasnego rumu. Na czereśni dział kos, śliski i lśniący, jakby go wykąpano w dziób miał żółty, tak jak filiżanka, w orej rano kawę. Gdy wychyliłem su* prnv ^ wać, urywając nagle każdą irazę, ja.b^ mu zabr. tchu, zupełnie jak śpiewak-amator. Gdy zeszedłem na dół, pani Thompson wałkowała ciasto Kuchnia była duża i czysta, elektryczny piec miał tablicę rozdzielczą jak w bombowcu. Od razu było wiado me że we wszystkich puszkach znajdowało się dokładnie to co głosiły napisy, że wszystkie noże są ostre, wszystkie przyrządy, począwszy od maszynki do ubijania , any az do wyciskacza pomarańcz, funkcjonują doskona e. im to kuchnia była równie pogodna jak fartuc w pani Thompson i nadawała się na dekorację do mieszczań skiej komedii filmowej. Człowiek me czuł się tu m ru zem, nie było żadnych małych tajemnic w postaci zatka nych zlewów czy brudnych ścierek do naczyn. _ Wybieram się na zakupy — powiedziałem. - Mozę coś przynieść pani? — Nie, dziękuję. Najlepsze sklepy znajdzie pan przy rynku. Pojedzie pan tam autobusem, przystanek josl na
końcu ulicy. Wracając proszę pamiętać, że odchodzi co pół godziny z dworca autobusowego. Urząd żywnościowy jest w ratuszu. Prawda, że jestem wspaniałym źródłem informacji? Rozwinęła z papieru kawałek sera i zaczęła trzeć. — Co to będzie? Zobaczy pan o szóstej — odpowiedziała. — Mam nadzieję, że uda się i będzie wspaniałe, ale za nic nie ręczę, proszę o tym pamiętać. — Przypatrywała mi się spokojnie i czule. — Przyjemnie jest znowu mieć dwóch mężczyzn w domu. Wyszedłem na Orlą. Dom Thompsonów nie stał, jak to stwierdziłem po dokładnym obejrzeniu sobie okolicy, na samym szczycie ulicy ani też w najwyższym punkcie Warley. Najwyższym budynkiem na ulicy był blok miesz kalny z żelazobetonu i szkła, przy czym szkło przeważa ło, a ulica St. Clair, której odgałęzieniem była ulica Orla, wspinała się jeszcze co najmniej ćwierć mili wyżej. Domy były w każdym możliwym stylu od imitacji śre dniowiecznych belkowanych budynków po jakąś budowlę, której białe ściany, ciemnozielony dach i obfitość kutych w żelazie ozdób zrobiły na mnie wrażenie hiszpańszczyzny. Nie ulega kwestii, że dla osoby mającej jakie takie pojęcie 0 architekturze całość byłaby prawdziwym koszmarem, ale mnie nie obchodziły względy estetyczne. Ulicę tę wi działem na tle Dufton: na tle domów przylepionych do siebie, klozetów przed domami, dymu gryzącego gardło 1 brudzącego czystą koszulę po paru godzinach noszenia —• uczucie, że się nieustannie występuje w sztuce zatytuło wanej Ciężkie czasy. Ulica podobała mi się, bo jej domy były solidnie murowane i tynkowane, przy każdym był garaż, bo miała smak dostatku, gładki i pożywny jak ajer- koniak. Oczywiście dla bogatego rentiera mieszkającego sobie w nadmorskim uzdrowisku jestem ordynarnym cha mem, ale każdy, kto mieszkał w takiej miejscowości jak Dufton, zrozumie to uczucie ulgi i lekkości, które opano wało mnie tego popołudnia, gdy poczułem, że na człowie ka przypada tu dostateczna ilość tlenu. 24 Ratusz był dziwaczną mieszaniną gotyku i klasycyzmu z blankami, wieżyczkami i kolumnami. Przypominał ratusz duftoński, jak i zresztą setki jemu podobnych. Natych miast po przekroczeniu drzwi frontowych rozpoznałem ma gistracki zapach kaloryferów, środków dezynfekcyjnych i pasty do podłogi. W ciągu ostatnich dwóch dni zdołałem już zapomnieć, jak bardzo przygnębiający może być ten jak go określał Karol — zapach bezpieczeństwa i posłu szeństwa. Urząd żywnościowy też był taki sam jak w Dufton. Dłu gi kantor, stoły na krzyżakach, rzędy kartotek, jaskrawe afisze wzywające do krwiodawstwa, do przestrzegania bez pieczeństwa na drogach, do ochotniczej służby wojskowej, i chociaż stanowił jedynie część ratusza, miał swój własny zapach niepodobny do niczego innego, zapach urzędowy, coś między herbaciarnią a sklepem z przyborami kance laryjnymi. W pokoju nie było nikogo poza dwiema dziewczynami siedzącymi za kantorem. Zajęła się mną starsza, pulchna czarnooka panna. — Pan będzie pracował w Wydziale Finansowym? — zapytała. — Widziałam pańskie zdjęcie w „Kurierze”. W rzeczywistości wygląda pan lepiej. Prawda, Beryl? — Zachwycający — powiedziała Beryl. Gapiła się na mnie bezczelnie. Miała jeszcze dziecinne, niedojrzałe kształty i ani śladu piersi, ale było w niej coś niepoko jąco a prymitywnie prowokującego, jak gdyby wraz ze świadectwem maturalnym zdała egzamin ze znajomości płci odmiennej. — Jestem jeszcze bardziej zachwycający przy bliższym poznaniu. Mam ukryte zalety... Chichotały. — Mówi pan nieprzyzwoitości... — zaczęła Beryl, gdy do pokoju wszedł człowiek w średnim wieku, niosący stos kartek jak monstrancję. Jego pojawienie się zepsuło z miej sca atmosferę flirtu i zarozumiałej kobiecości, tak mło dzieńczej, głupiutkiej i kociakowatej. Dosyć jednak zacho wało się z tej atmosfery, by mi towarzyszyć przez całe
popołudnie. Jej ślady pozostały na mnie jak puder na klapie marynarki. Po zakupach poszedłem do parku. Nie przypominał on w niczym, jakby się lego można było spodziewać, parku miejskiego, otwartej przestrzeni, nie mającej nic wspólne go z dniem powszednim, objętej niejako kwarantanną. Ten park robił wrażenie organicznej części miasta. Rzeka Mer- ton obejmowała pętlą południową część Warley. Park znaj dował się między rzeką a lasem Warley, zwężając się przy rynku, jakby chciał bliżej dopuścić las. Zdawało się, że wszystkie wąskie brukowane uliczki wokół rynku kończą się wodą i drzewami. Usiadłem na ławce i wyciągnąłem „Kurier Warley”. Patrząc na Merton, tak przejrzystą, że widać było kamie nie na jej dnie, myślałem o tej brudnej błazeńskiej rzecz ce, która biegła — jeśli można tak wyrazić się o wodzie cieknącej jak ropa — przez ulice Dufton. Merton wezbra ła po całodziennym deszczu, płynęła rączo, ale w stojącej wodzie o jakieś sto jardów od miejsca, gdzie siedziałem, zobaczyłem coś jeszcze ważniejszego od przejrzystości — bladozielone algi. A więc woda jest tak czysta, iż mogą w niej żyć ryby! Jakże zazdrościłem w tej chwili dwóm chłopaczkom spacerującym z matką niedaleko po ścieżce. Wyrosną nad rzeką, w której można pływać, po której można żeglować i łowić ryby. Rzeka Langdon w moim miasteczku potrafiła jedynie topić ludzi i często to robiła, tym tylko przypominając inne rzeki. Ławka stała na małym wzniesieniu łagodnie spływają cym ku rzece. Od lego najwyższego punktu park znowu się rozszerzał i mijał rynek. Składał się z dwóch połó wek tworzących mniej więcej literę B odwróconą tyłem do miasta. Kształt był przyjemny, park dziki i naturalny, a jednak, pielęgnowany. Ludzi było w nim tego popołudnia niedużo. Z daleka docierał stłumiony pomruk ruchu na ulicy Rynkowej, jedyne przypomnienie, że nie jestem gdzieś na wsi. Na drugim brzegu było jeszcze bardziej ustronnie. Wystarczył pięciominutowy spacer w głąb lasu, by znaleźć się w takich miejscach, skąd nie widać było 26 nawet kominów domów. Ale o tym dowiedziałem się do piero później. Nie chciało mi się czytać gazety. Miałem zamiar zapalić papierosa, ale wstrzymałem się. Nie było najmniejszej po trzeby wypełniać tej chwili błahostkami, była pełna po brzegi. Wystarczało siedzieć tutaj, oddychać, patrzeć na drzewa i rzekę, po prostu istnieć. Siedziałem chyba z godzinę, gdy wiatr oziębił się i po czułem, że drżę z zimna. Wyszedłem z parku na rynek, by napić się herbaty. Za długo siedziałem nieruchomo. Gdy wyciągnąłem rękę ku drzwiom „Cafe Sylvia”, poczułem, że mi jedna noga lekko zdrętwiała i ugina się pode mną. Zachwiałem się, wyciągnąłem drugą rękę ku ścianie, by nie stracić równowagi. Incydent bez znaczenia i po chwili wszystko było w porządku, ale ten ułamek sekundy wy starczył, by wyrwać mnie z dotychczasowego nastroju i zaostrzyć uwagę. Miałem uczucie, że znikła jakaś prze szkoda. Wszystko wydawało mi się intensywnie realne, jak gdybym widział samego siebie w filmie dokumentalnym w filmie naprawdę dobrze zrobionym, dokładnym, ostrym, bez żadnych widomych sztuczek obiektywu. Na czarnych kamieniach bruku żółte i czerwone plamy warzyw i owo ców, czerwona jedwabna kołdra rozpostarta jak kapa to- readora rękami grubego sprzedawcy w kamizelce, chichot pensjonarek otaczających stosy jaskrawej damskiej bie lizny jedwabnej, dzwony kościoła parafialnego wybijające smutno jak w niedzielę godziny, mała dziewczynka w far tuszku, z jednym ramiączkiem przyczepionym zabójczo wielką agrafką — wszystko to nabrało niezwykłego zna czenia, ale nie było niczym innym, jak tylko sobą. Żad nych sztuczek z obiektywem czy mikrofonem, budynki po słuszne prawom perspektywy, kolory reprodukowane wier nie, bez mgiełki, dźwięki nie tworzące ani symfonii, ani kakofonii. Ani jednego fałszywego cala w perspektywie, ani jednego nietrafnego koloru, niewłaściwego decybelu. Zdawało mi się, że moje zmysły funkcjonują po raz pierwszy w życiu, a potem, wchodząc do kawiarni, wró-
ciłem do normalnego stanu, gładko jak narciarz lądujący po skoku. Usiadłem przy oknie i zamówiłem herbatę. Okno było szerokie o wygiętej linii, wysunięte do przodu, tworzące wzdłuż całego frontu kawiarni coś w rodzaju mostka ka pitańskiego. Mój stolik stał w środku, widziałem wszyst kie ulice prowadzące do rynku. Najszersza, Rynkowa, była jedną stroną placu, trzy pozostałe, wąskie i brukowane kocimi łbami, wybiegały z rynku, każda z jednego rogu. W połowie lewej ściany rynku była jeszcze jedna uliczka, tak wąska, że z trudem przecisnęłyby się obok siebie dwie osoby. U wylotu tej ulicy stały dwa domy z autentyczny mi elżbietańskimi belkowaniami. Od razu zorientowałem się, że to nie jest imitacja zrobiona z desek poprzybija- nych do tynku. Następne dwa domy łączył żelazny, oszklo ny most i zdawało się, że tylko dzięki niemu oba domy nie przewracają się na siebie. Ulica nazywała się — Szubieniczna. Przyszło mi na myśl, że musiał tu mieszkać prawdziwy elżbietański kat z zakrwawionymi rękami, a nie jakiś mały nudziarz w wytartym ubranku i melo niku. W następnej chwili, gdy kelnerka podawała mi herbatę, nastąpił zwrot w moim życiu. Może to niezupełnie tak; przypuszczam, że mój instynkt zawiódłby mnie do miej sca, do którego obecnie dotarłem, nawet gdybym nie sie dział wówczas w oknie „Cafe Sylvia”. Być może, nie zosta łem skierowany w tym znaczeniu, jakie temu słowu nada je Ministerstwo Pracy, ale nie ulega wątpliwości, że został mi wskazany kierunek zupełnie różny od tego, w którym zamierzałem wtedy pójść. Naprzeciw kawiarni, przy biurze adwokata, stał zielony sportowy aston-martin, o bardzo niskim podwoziu, z błot nikami typu rowerowych. Miał ową męską funkcjonalną elegancję dobrego angielskiego wozu sportowego; są to zalety trudne do opisania bez użycia reklamowych superla tywów - „ręczna robota”, „rasowy” itd. — wystarczy, jeśli powiem, że była to piękna maszyna, i koniec. Przed wojną kosztowałby tyle co trzy małe limuzyny; nie był to 28 wóz, którym się jedzie do pracy czy wyjeżdża z rodziną, ale po prostu zabawka bogatego człowieka. Patrzyłem z podziwem, gdy wtem z biura adwokata wy szedł młody mężczyzna i panna. On zapalał motor, a ona mówiła coś do niego. Po króciutkiej rozmowie podniósł szybę. Panna przygładziła mu włosy; gest ten, nie wiado mo dlaczego, poruszył mnie — jak gdyby raz jeszcze zo stała usunięta przeszkoda, ale tym razem z rozmysłem. Aston-martin sam przez się oznaczał, że młody człowiek należy do znacznie wyższej klasy społecznej niż ja, ale posiadanie samochodu było tylko sprawą pieniędzy. Pan na, równo opalona, krótko ostrzyżona i uczesana tak pro sto, że mógł to zrobić tylko drogi fryzjer, była dla mnie równie niedostępna jak samochód. Ale posiadanie jej było również jedynie kwestią pieniędzy, ceny pierścienia z bry lantem na palcu lewej ręki. Wszystko to, aż nadto oczy wiste, było jednak jakąś prawdą, którą do tej pory uzna wałem jedynie teoretycznie. Aston-martin ruszył z miejsca z głębokim rykiem. Gdy mijał kawiarnię w kierunku ulicy St. Clair, zwróciłem uwagę na oliwkową płócienną koszulę młodzieńca i kolo rową jedwabną chustkę. Kołnierz koszuli schowany był pod marynarkę; tę nieco teatralną kombinację nosił z na turalną nonszalancją. W ogóle wszystko na nim robiło wrażenie swobody i luźności, ale nie było w tym śladu wymiętoszenia czy niedbalstwa. Miał pospolitą twarz, niskie czoło, krótko ostrzyżone mysie włosy, nie tknięte brylantyną. Była to twarz człowieka bogatego, pewnego siebie i sytego. Nie musiał nigdy pracować na to, czego pragnął; wszyst ko to było mu dane. Pensja, z której byłem tak zadowo lony, przesunięcie z grupy dziesiątej do dziewiątej, dla niego byłaby drobną sumką. Garnitur, w którym się tak bardzo sobie podobałem — moje najlepsze ubranie — jemu zapewne wydałoby się tanie i okropne. On oczywiście w ogóle nie ma najlepszego ubrania; wszystkie są naj lepsze. Przez chwilę nienawidziłem go. Porównywałem siebie 29
z nim, widziałem siebie, drobnego urzędnika magistrackie go, podrzędnego skrybę, na wpół Truposza, i w ustach poczułem gorycz zawiści. Potem jednak przezwyciężyłem to uczucie bynajmniej nie z powodów moralnych, ale dla tego, że uważałem zawiść za podłą i obrzydliwą przywarę; człowiek zawistny przypomina więźnia rozgoryczonego tym, że jego towarzysz otrzymał większą porcję polewki. W niczym nie zmniejszało to siły mego pożądania. Chcia łem mieć astona-martina, chciałem mieć płócienną koszu lę za trzy gwinee, pragnąłem dziewczyny opalonej na Ri wierze — wszystko to należało mi się, miałem do tego wszelkie prawa. Obserwując znikający mi z oczu tył astona-martina z błyszczącą, nowiuteńką tabliczką G. B., przypomniałem sobie używanego austina-siódemkę, którego sprawił sobie niedawno Truposz Zaradny, naczelnik Wydziału Finanso wego w Dufton. Oto szczyty, do jakich mogłem dotrzeć na stanowisku magistrackim, ale te mi nie wystarczały. Wtedy właśnie, na miejscu, dokonałem wyboru: postano wiłem, że zdobędę wszystkie te luksusy, które ów młody człowiek posiadał. Postanowiłem wyegzekwować moje pra wa. Było to tak jasne i przekonywające jak uczucie powo łania, które rzekomo mają lekarze i misjonarze, chociaż w moim wypadku powołanie nakazywało mi czynić dobrze sobie, a nie innym. Gdyby Karol był wówczas przy mnie, sprawy potoczy łyby się inaczej. Opracowaliśmy sobie specjalny rodzaj konwersacji mający na celu wyzbywanie się zazdrości i jej przeciwieństwa, podziwiania z palcem w ustach. „Kapita listyczne bydło” — powiedziałby w takim wypadku Ka rol — „Lufford, oddaj pannie szatki, bo zmarzła na kość” — odpowiedziałbym mu. „Gały ci wyłażą z głowy z pożądania — zreplikowałby Karol. — O dziewczynę ci chodzi czy o wóz?” Ciągnęlibyśmy tak przez pewien czas, coraz brutalniej, aż wybuch śmiechu zakończyłby wszystko. Był to rodzaj zaklęcia, rytuału; szczere przyznanie się do zazdrości w ja kiś sposób oczyszczało nas. Bardzo to wszystko było mo 30 ralne, ale obawiam się, że oczyszczało nas zbyt gruntow nie, zapominaliśmy, że materialne przedmioty naszej za zdrości są osiągalne. Nie wiedziałem tylko, jak je można osiągnąć. Byłem jak oficer, który przybył na front prosto ze szkoły i zrazu nie potrafi bałaganu złożonego ze stra chu, wybuchów i trupów uporządkować w logiczne i nie odparte natarcie. A jednak postanowiłem, że zdobędę tę pozycję, byłem tego pewny. Ruszałem do ataku i niech już lepiej nikt nie próbuje mnie powstrzymać. Generał Joe Lampton rozpoczął działania wojenne. ROZDZIAŁ CZWARTY B o b i Ewa Storrowie przyszli na herbatę na stępnego dnia. Później zaprzyjaźniłem się z nimi, ale tego popołudnia czułem się trochę onieśmielony w ich obec ności. Początkowo zdawało mi się, że są rodzeństwem, tak bardzo byli do siebie podobni, oboje mali, o ciemnych wło sach, perkatych nosach i dużych uszach. Mówili dużo, naj więcej o teatrze, zajmując się szczególnie „Warlejańskimi Tespijczykami”. Byli na wszystkich najnowszych przedstawieniach te atralnych i baletowych, znali najdokładniejsze szczegóły życia prywatnego gwiazd. „A na próbę ściągały karawany taksówek z hordami ciot.” — To był styl opowiadań Boba. — „Teatr śmierdział jak burdel. I to ma być, moi kochani, wyśniony kochanek angielskiej matki i żony. Głupie pindy omdlewały na jego widok.” Z kolei przerywała Ewa wtrącając swoją plotkę. - Ko chanie, wcale nie jest taki zły, to znaczy, chciałam tylko powiedzieć, że przecież on nikogo nie deprawuje, jego przyjaciele są już i tak zdeprawowani. A biedny Roger? Taki był szczęśliwy, gdy dostał rolę. — Wymieniła nazwi sko aktora, który, jeśli wierzyć reklamom, był szczytem krzepy i męskości. — Zapraszał go co niedzielę na obiad,
upijał, a gdy to nie odniosło pożądanego skutku, zapropo nował mu podwyżkę... Roger oczywiście rzucił zespół. „Jeśli mam to robić, by dojść do czegoś na scenie — po wiedział, pamiętasz, Bobby, najdroższy? — no to mam dość sceny.” Biedactwo, miał łzy w oczach. Przez chwilę rozważałem także możliwość, że Roger nie najlepiej spisywał się w swojej roli i wymyślił sobie całą historyjkę na wytłumaczenie tego, że go wyrzucono z te atru, ale trzymałem język za zębami. Gdy skończyli na ten temat, można było sądzić, że w całej branży aktorskiej nie ma ani jednej normalnej osoby. W najlepszym wy padku były to eunuchy i erotomanki. Rozmawiali, jak gdyby byli w stałej styczności ze sce ną zawodową, a w rzeczywistości znali kilku zaledwie za wodowych aktorów, głównie młodzież, która niedawno opuściła szkołę teatralną. Poza tym „Tespijczycy” spro wadzali od czasu do czasu na odczyty aktorów i drama turgów, po większej części postacie trzeciorzędne, wyko lejone, częstujące ich plotkami w zamian za okazję popicia sobie bezpłatnie, a jak się poszczęściło, to i sutej kolacji z noclegiem. Oczywiście o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero znacznie później, a tymczasem Bob i Ewa wydawali mi się ludźmi niesłychanie subtelnymi, miałem uczucie, że nale żę do kręgu wtajemniczonych, że ocieram się o frywolny, zachwycający i, co najważniejsze, bogaty świat. Nie mó wię już o tym, że przy państu Thompson wydawali się bardzo młodzi, nie dużo starsi ode mnie, chociaż on liczył lat trzydzieści siedem, a ona trzydzieści trzy, i mieli dwóch synów. Jak się okazało, Bob był w branży tekstylnej, ale co właściwie robił, tego się nie dowiedziałem. Mieszkał w swoim czasie w Londynie, lecz nie podobało mu się tam. Mam tego po uszy — mówił. — Nie lubię być małą rybką w dużym stawie. Co, Ewuś, zadowolona, że jesteśmy z powrotem? Zauważyłem, że naśladując Ronalda Colmana skracał słowa — co prawda, często zapominał się i mówił, jak na 32 leży. Mój podziw nieco ochłódł. Stawiało go to w jednym rzędzie z chłopakiem imitującym „kamienną twarz” Alla na Ladda i dziewczyną z fryzurą a la Weronika Lakę. 1 — Pan gra? — zwrócił się do mnie. —- Grywałem, ale zawsze brak na to czasu. __ Ma pan ładny profil — powiedziała Ewa — i głęboki, aksamitny głos. Najwyższy czas, żebyśmy mieli nowego amanta. Ten maleńki wrak gra prawie wszystkich młodych bohaterów. Wstąpiłam do Tespijczyków wyobrażając so bie, że bez przerwy będą mnie obejmowali przystojni mło dzieńcy, a okazuje się, że jedynym mężczyzną, który się do mnie dobiera, jest mój mąż. To może robić u siebie w domu. __ To prawda — rzucił Bob, lubieżnie łypiąc okiem. Nagle wyobraziłem ich sobie w łóżku. Ewa zmierzyła mnie zimnym, taksującym spojrzeniem. Ciekaw byłem, czy wiedziała, o czym myślę. — Przedstawimy go Ronniemu i załatwimy próbę powiedziała energicznie pani Thompson. — Ale nie przedstawiaj go Alicji — odezwała się Ewa. Poluje na świeżą zwierzynę. Na dobrą sprawę, jeszcze nie przyszła do siebie po Młodym Woodleyu. — psst — przerwała pani Thompson — Joe jeszcze so bie co pomyśli. — Joe, czyżby trzeba było pana pilnować? — zapytała Ewa. — Nikt mnie nie zechce — wtrąciłem. — Już ja się postaram, żeby pan poznał kilka napraw dę miłych dziewcząt. — Kochanie — powiedział Bob — jakie straszliwe po mieszanie wyuzdania i przyzwoitości w jednym zdaniu. Zawsze odnoszę wrażenie... — Pani Thompson przerwała mu wpół słowa: — Bob, dość już tych dowcipów ze Stylu życia. — Zwra cając mu uwagę, uśmiechała się, dzięki czemu nie wypa- l R o n a 1 d C o l m a n , L a d d , W e r o n i k a L a k ę — popular ne gwiazdy ekranu. 3 — W ie lk a k a r ie r a 33
dło to złośliwie, ale widziałem, że czuwa nad rozmową i że Bob zahacza o niebezpieczne tematy. —■Nie powinni byli tego wystawiać — odezwał się Ce- dryk. Tego rodzaju sztuki powinny być zabronione w teatrze amatorskim, tak, zabronione. A w ogóle zagrali ją tylko po to, żeby się popisać swoimi strojami wieczoro wymi. — Moja suknia była olśniewająca — powiedziała Ewa. — Owszem — dodał Bob. — Jeden Bóg wie, jakim cu dem trzymała się na tobie. Ewa pokazała mu język, po czym ziewnęła unosząc rę ce i patrząc przy tym na mnie. Nie zakochałem się w niej. I wcale nie miałem manii erotycznej, chociaż prawdę mówiąc można mieć znacznie gorsze manie. Sprawa była prosta. Miałem wtedy dwa dzieścia pięć lat i normalne apetyty kawalera. Gdy szyku je się dobra kolacja, jest rzeczą naturalną, że głodny czło wiek stara się upolować zaproszenie. Kolacja była, że tak powiem, na stole, a ja już dość da wno nie jadłem. Ściśle mówiąc, ostatnia okazja nadarzyła mi się po dancingu w duftońskim „Locarno” i nawet nie pamiętam, jak się nazywała. Wszystko odbyło się pospie sznie i nie sprawiło mi większej przyjemności. Tego ro dzaju historie przestawały mnie bawić. Były w typowo du ftońskim stylu, a z tego już wyrosłem. Intuicja nagle podpowiedziała mi, że będę mógł się prze spać z Ewą. Była to naprawdę intuicja, wcale nie jakieś rozumowe usprawiedliwienie moich pragnień. Raz po raz miałem możność przekonania się, że intuicja rzadko zawo dzi. U mnie funkcjonowała doskonale, ponieważ nie mam skłonności do abstrakcyjnego myślenia i nikogo bynaj mniej nie uważam za istotę morałniejszą ode mnie. Po herbacie wybraliśmy się do Tespijczyków samocho dem Boba. Był to nowiuteńki austin-ósemka. Niełatwo by ło w tym czasie o nowy samochód, szczególnie mały. Pomyślałem sobie, że bez względu na to, co on robi w tek styliach, musi mu to przynosić porządne dochody. — Siadaj z przodu z Bobem — powiedziała Ewa do Ce- 34 dryka — będziesz mógł wygodnie wyciągnąć nogi. A ty, Joan, siadaj z tyłu. I pan, Joe, kochanie. Będę mogła usiąść panu na kolanach. —■Może pani lepiej zapyta Boba, czy pozwoli? — Poczu łem kretyńskie zadowolenie. — Bobby, nie masz nic przeciw temu, że usiądę mu na kolanach? Nie będziesz przecież zazdrosny i zaborczy, i wiktoriański? Co, najdroższy? —■Skądże, jeśli jemu to nie przeszkadza. Mogę tylko dodać, że pożałuje tego. Joe, ostrzegam, ona tylko wyglą da na wątłą i lekką kobietę. Ja nie pozwalam jej siadać na moich kolanach. — Niech go pan nie słucha. Joe jest silny i zniesie moją wagę. Prawda, że to panu sprawi przyjemność? Objąłem ją mocno w pasie. — Bob, może pan jechać tak szybko, jak się panu tylko spodoba. — Czułem wyraźnie jej ciepłe i miękkie ciało. Dzielnica, w której znajdował się teatr, była, jak pani Thompson powiedziała, prawdziwym labiryntem uliczek. Przypomniały mi one na chwilę Dufton, ale miały w sobie coś ciepłego i wesołego, czego nigdy w Dufton nie było. Być może, sprawiało to sąsiedztwo teatru. Nawet najbar dziej obskurny teatrzyk promieniuje jakąś wesołością. Jest jakby przeczuciem istnienia szerszego świata. Nie mówiąc już o tym, że Warley nie ucierpiało zbyt dotkliwie od kry zysu, gdyż potrafiło się zabezpieczyć na wiele sposobów. W 1930 roku trzy czwarte ludności Dufton było bez pracy. Pamiętam na ulicy tłumy ludzi o szarych twarzach — ży wili się wyłącznie Chlebem i margaryną; pamiętam ludzi śpiących do południa, dzieci w płóciennych pantoflach w najgorsze zimna i tę rzekę, gęstą i żółtą jak ropa, naj większy kamień obrazy, gorszy nawet od historii z la skiem, ostatnim kawałkiem niespaskudzonej zieloności w Dufton, który Zarząd Miejski zamienił na rozmokłą szkółkę drzew szpilkowych i otoczył drutem kolczastym. Kryzys się skończył, a Dufton nadal było nieszczęśliwe i złamane na duchu; nawet gdy bezrobocie zostało zupeł nie zlikwidowane, atmosfera nędzy i niepewności nie ustą 3* 35
piła. Ciężkie lata pozostawiły za sobą hordę koślawych strachów jak bękarty po okupacyjnej armii. Chciałbym zaznaczyć, że nie obchodziło mnie to zupeł nie z politycznego punktu widzenia. Chociaż może gdy bym miał posadę, na której wolno by mi było zajmować się polityką, kto wie, może próbowałbym zrobić jakiś porzą dek, siedząc na przykład w eleganckiej dzielnicy Londy nu, w której, możecie mi wierzyć albo nie, mieszka labou- rzystowski poseł z Dufton. Głosowałem na niego w 1945 r. zupełnie przypadkowo; po trochu dlatego, że rodzice za pewne chcieliby, żebym na niego głosował, a częściowo dla tego, że konserwatywny kandydat był spokrewniony z Torversami, właścicielami największej firmy w Dufton, a ja absolutnie nie miałem zamiaru pomagać im — byłoby to równoznaczne z lizaniem im butów, i tak już dobrze wylizanych. Głos pani Thompson przerwał moje rozmyślania. — Gdy byłam małą dziewczynką, zawsze wyobrażałam sobie, że gdzieś tutaj musi się znajdować brama Sieur de Maladroit. Lubiłam wędrować po tych uliczkach w poszu kiwaniu przygody. W małym samochodzie panował zapach skóry, tytoniu i perfum; moje lędźwie znowu rejestrowały ciało Ewy. By łem w Warley, jechałem samochodem do teatru, Dufton było daleko. Dufton było martwe, martwe, martwe. . — A przytrafiły się pani jakieś przygody? — zapytałem panią Thompson. Twarzą dotykałem włosów Ewy. — Razu pewnego pocałował mnie mały chłopak, stra szliwy, mały, rudy brutal. Chwycił mnie po prostu i po całował. Potem uderzył mnie i uciekł. Od tego czasu je stem przywiązana do tej dzielnicy. — Obecnie — odezwał się poważnie Bob — chłopak ten jest najbogatszym mieszkańcem Warley. Od tego spotka nia już nigdy nie spojrzał na inną kobietę. Wszyscy my ślą, że jest twardy, niedostępny, że nic go nie obchodzi poza pieniędzmi i władzą. Ale czasami, gdy siedzi samo tnie w swoim georgiańskim pałacyku stojącym na samym szczycie, wspomina tę ujmującą małą dziewczynkę, na 36 wpół anioła i na wpół ptaszka, i łzy pojawiają się w jego zawziętych oczach... Jakie to wzruszające, zupełnie jak Dante i Beatrice. Zatrzymał samochód przed teatrem. — Dante miał żonę i dużą rodzinę — powiedział łago dnie Cedryk. — Wyszło na twoje — odpowiedział Bob wychodząc z wozu — niemniej, to ładna bajka. Pani Thompson milczała, ale uśmiechnęła się do Boba. Fasada teatru była z błyszczącego białego betonu. Nad wejściem duży oświetlony napis, złożony małymi literami, upodabniał teatr do nocnego lokalu, co, zdaje się, było efektem zamierzonym. Na widowni panował zapach tro cin, farb i kredy. Ściany były kremowe i szare, a scena zwyczajna, pudełkowa. Było w tym wszystkim coś z atmo sfery szkoły, może sprawiał to zapach właściwy klasie. Publiczność nie wyróżniała się niczym szczególnym. A ja właściwie spodziewałem się, że w teatrze będzie pełno ta kich ludzi jak Bob i Ewa, zdecydowanie dowcipnych, na leżących do świata teatralnego, głośno rozprawiających. Sztuka też była dość przeciętna. Szła trzy lata podczas wojny, ale jej nie widziałem, bo byłem w tym czasie w Stalagu 1000. Treścią jej była historia przemiłej bogatej rodziny mieszczańskiej, której członkowie omal nie popeł niali cudzołóstwa, omal nie robili fortuny, omal nie do prowadzili do nierozsądnego związku małżeńskiego, omal nie mijali się z powołaniem. Wszystko to naprawiała w końcu mądra stara babunia, która nawet trochę odważ nie jak na tego rodzaju sztukę wygłaszała prolog i epilog, kołysząc się w fotelu na biegunach i przerywając swoje perory dłubaniem na drutach. Znajdowałem w tym przyjemność z tego samego powo du, dla którego ludziom podoba się Pamiętnik pani Dale — postacie sztuki należały do kategorii ludzi, do której ja też chciałem należeć; miałem wrażenie, że w czapce-nie- widce podpatruję życie w jednym z wielkich domów na ulicy Orlej. Wszystko to było bardzo pochlebiające pró żności, włącznie z komicznymi służącymi o szczerozłotych 37
sercach. (Niania ofiarowała paniczowi wszystkie swoje oszczędności, gdy wyglądało na to, że zbankrutuje, i wy raźnie słyszałem, jak za moimi plecami jakaś pani pocią gała nosem.) W połowie pierwszego aktu zobaczyłem po raz pierwszy Zuzannę. Grała najmłodszą córkę, wesołą, niewinną pa nienkę, której serca omal nie złamał starszy pan — tak przynajmniej rolę tę opisywał „Warley Clarion”. Pamię tam jej pierwsze słowa: ,,Piekło, szatani, spóźniłam się! ...ń dobry mamusiu, ptaszyno.” Brzydkich słów nauczyła się oczywiście od Starszego Mężczyzny, jowialnego, szpa kowatego kompozytora; używał ich, gdy mu nie szło pisa nie nowej symfonii, i oczywiście oznaczało to, że mamy do czynienia z człowiekiem niesłychanie subtelnym i frywol- nym. Zuzanna miała świeży i młodzieńczy głos, akcent wyniesiony z dobrych kursów aktorskich. W sztuce była to rola szesnastoletniej panny, ale Zuzanna nie miała szczenięcej pulchności kształtów i niezgrabności właściwej temu wiekowi; oceniałem ją na lat około dziewiętnaście. Grała nienadzwyczajnie, niemniej w moich oczach cała ta głupia sztuka tylko dzięki niej nabrała rumieńców życia. Rola nie wymagała zresztą szczególnego kunsztu aktor skiego, była tak skrojona, że pasowała do każdej młodej dziewczyny z porządną wymową. Ale do mnie najbardziej przemawiała jej konwencjonalna uroda. Długie czarne włosy opadające na ramiona, okrągłe, orzechowego kolo ru oczy, zgrabny nos i usta, dołki na twarzy — wyglądała jak dziewczyna z amerykańskich ogłoszeń, reklamujących zegarki, perkaliki czy samochody. Mogła być rodzoną sio strą panny, którą widziałem przed „Cafe Sylvia”. W swoim czasie doszliśmy z Karolem do wniosku, że im więcej ma pieniędzy mąż, tym przystojniejsza jest żona. Opracowaliśmy wówczas klasyfikację kobiet, a nawet spre parowaliśmy skrypt przepisany na maszynie pt. „Statys tyka miłosna Lampton-Lufforda”, uzupełnióny dodatkiem: „Wskaźniki seksualne”. Przypominam sobie, że kobieta kategorii I była nadzwyczajna w łóżku i dobrze się skła dało, że wszyscy mężowńe I kategorii odziedziczyli mająt 38 ki, gdyż w innym wypadku nie starczyłoby im już praw dopodobnie energii na zarabianie pieniędzy. Mężczyźni ka tegorii IV otrzymywali przy każdym awansie drobne pre mie („Ach, kochanie, tak się cieszę, że nareszcie kiero wnictwo cię doceniło — powiedziała — a oczy jej zasnuła mgiełka”), zaś kategoria IX dogadzała sobie oczywiście je dynie w sobotnie noce i niedzielne popołudnia. Rzecz jasna, kategorie były bezpośrednio związane z do chodami męża czy narzeczonego, od kategorii I, milione rów, gwiazdorów filmowych i dyktatorów, a właściwie od każdego z dochodem rocznym ponad dwadzieścia tysięcy funtów, do kategorii XII, to jest tych, którzy mieli poniżej trzystu pięćdziesięciu funtów rocznie i jedynie minimalne szanse na powiększenie swoich dochodów. Karol i ja na leżeliśmy do kategorii VII, oznaczającej sześćset funtów rocznie, czyli stanowiska zastępców naczelników. Prawdę mówiąc należeliśmy do kategorii niższej, ale istotnym szczegółem naszej siatki było to, że mężowie byli dobie rani zarówno z punktu widzenia ewentualnych, jak i ak tualnych zarobków, zakładaliśmy bowiem w kobietach po wyżej X kategorii szczyptę inteligencji. Oczywiście siatka nasza nie była idealna, czasami mężczyźni VII kategorii mieli żony III kategorii, a więc kobiety, które mogłyby zdobywać mężów dziewięciotysięcznych, a ci, którzy wła snym trudem dochrapali się III kategorii, miewali żony X kategorii, które złapali, zanim jeszcze udało im się nabić kabzę. Ale mężowie VII kategorii często tracili swe żony na rzecz kochanków, którzy je naprawdę rozumieli i doce niali, albo co gorzej, do końca życia musieli wysłuchiwać utyskiwań na brak pieniędzy. Mężowie III kategorii mieli zazwyczaj przyjaciółki III kategorii. Wszystko to niewąt pliwie może wydać się bardzo cyniczne, faktem jest jed nak, że Karol i ja potrafiliśmy wydedukować mężowskie dochody z dokładnością do pięćdziesięciu funtów. Przez pewien czas ścisłość naszej siatki działała na mnie depry mująco. (Było to wtedy, gdy mój widnokrąg zamykały Dufton i Związek Pracowników Samorządowych.) Wiedzia łem, że jestem równie miły i diablo bardziej przystojny 39
aniżeli Błyszczący Truposz, młody mężczyzna z ulizanymi czarnymi włosami, świecącą czerwoną twarzą, złotym szwajcarskim zegarkiem dobrej marki, złotą cygarniczką, złotą zapalniczką, złotą papierośnicą; ale ojciec mój nie był „bukmacherem” wyścigowym i w najlepszym wypad ku mogłem liczyć na żonę VI kategorii, gdy on automa tycznie przyciągał uwagę III kategorii. Zuzanna należała do II kategorii, a może nawet do I, bez względu na to, czy miała, czy też nie miała pieniędzy. Byłem przekonany, że zarówno finansowo, jak i eroty cznie kwalifikuje się do tych kategorii. Jeżeli jednak mam już być zupełnie uczciwy i nie oczerniać siebie, to muszę przyznać, że nie był to jedyny powód, dla którego mnie tak podniecała, że nie tylko dlatego układne banały sztuki wydawały mi się bardzo poetyckie, że nie tylko dlatego zdawało mi się, iż w każdej chwili mogą paść słowa, które nadadzą właściwy kształt memu życiu, że będą spełnieniem tej obietnicy szczęścia, jaką otrzymałem od Warley. Pra wdopodobnie przeżywałbym to samo będąc porządnym fa cetem, który cały pomysł z klasyfikowaniem kobiet uwa żałby za coś bydlęco cynicznego. Była tak młoda i tak niewinna, że mi omal serca nie złamała; patrząc na nią odczuwałem dziwny, ale przyjemny ból. Wyobrażam so bie, że gdyby ciało miało smak, jej ciało smakowałoby jak świeże mleko. Zakochałem się od pierwszego wejrze nia. Używam tego konwencjonalnego zwrotu jak znaczni ka w stenogramie, by w możliwie skondensowanej postaci wyrazić uczucia, które we mnie wzbudziła. Gdy po przedstawieniu ubieraliśmy się w foyer, Cedryk powiedział: — Joe, przypuszczam, że po tym burżuazyjnym bigosie przyda się panu coś mocniejszego na pokrzepienie. — Sło wa usłyszałem, ale nie zrozumiałem, o co właściwie idzie. — Zuzanna Brown jest bardzo piękna — powiedziałem i natychmiast pomyślałem sobie, że zachowałem się w ich oczach jak głupie cielę. Z obrzydzeniem stwierdziłem, że się czerwienię. Ewa śmiała się. — Zielenieję z zazdrości. — Pchnęła mnie w pierś, 40 a w jej uderzeniu więcej było siły aniżeli żartu. — Gdy tylko poznaję jakiegoś przystojnego młodzieńca, natych miast traci głowę dla tej sroki. — Mnie się zdaje, że brak jej pieprzyka — odezwał się Bob. — Absolutna pensjonarka. — Ach, skądże — rzuciła szybko Ewa. — To bardzo ła dnie z twojej strony, kochanie, gdy mówisz, że nie jest pociągająca, ale to po prostu nieprawda. Joe ma dobry gust. Jest piękna, naprawdę piękna. Świeża jak róża w dzień bitwy, czy jak tam to jest w wierszu, i naprawdę urocze dziecko. — A któż by nie był uroczym dzieckiem mając bogate go i uwielbiającego papę? — pytał Bob. — Warto, by Joe ją poznał — wtrąciła się pani Thom pson. — Dość już tej gadaniny o piękności i słodyczy — nie cierpliwił się Cedryk. — Marzę o czymś mocnym. Bob, jeśli chcecie teraz pójść za kulisy, to zobaczymy się w „Cla- rence”. Wyszedł na ulicę ciągnąc za sobą niemal po ziemi szalik wetknięty do kieszeni. Perorował głośno: — Ani śladu ży cia, energii, poezji! — Słyszałem jeszcze jego głos, gdy znikł mi z oczu; obok niego kroczyła statecznie pani Thom pson, z głową lekko przechyloną na bok, słuchając pilnie tego, co mówi, ale z wyraźnie rozbawionym wyrazem twarzy. — Zastrzeliła pana, co, Joe? — pytała Ewa, gdy z foyer weszliśmy do korytarza. — Na pewno już ma chłopaka — odpowiedziałem ponu ro. — Nie jest zaręczona — wyjaśnił Bob — ale niech pan uważa na Jacka Wałęsa. Wory pieniędzy, prawie dwa me try wzrostu i piękny RAFowski wąs. — Tacy to dla mnie na jeden ząb — śmiałem się — a poza tym podziwiam ją z czysto artystycznego punktu widzenia. — Sam czułem, że nie brzmi to zbyt przekony wająco, ale spychano mnie do sytuacji żebraka przy bra mie, pokornego wielbiciela z daleka. 41
W garderobie był już tłok. Był to wąski pokój z betono wi} podłogą i długim stołem, na którym stały oświetlone lustra. Panował tu przyjemny zapach szminki, tytoniu oraz sytych i dobrze umytych ciał. ♦ Zuzanna właśnie kończyła zmywać szminkę i ścierała z twarzy resztki kremu. Przyjemną niespodzianką było dla mnie, że miała tak białą i delikatną cerę. — To jest Joe Lampton — powiedziała Ewa. — Przyje chał do nas aż z Dufton. Bardzo mu się podobało przed stawienie. — A szczególnie pani — dodałem. Miała dziecinnie cie płą i miękką dłoń i chętnie potrzymałbym ją dłużej w mo jej ręce, ale tego rodzaju nie prowadzące do niczego kon takty należały do zwyczajów Truposzów, to oni próbowali z przystawek skombinować cały obiad. — Ale naprawdę wcale tak dobrze nie gram — powie działa. Stałem blisko, mimo to musiałem wytężyć słuch, by uchwycić jej słowa. Zuzanna zawsze ściszała głos, gdy była onieśmielona. — Gdybym wiedział, przyniósłbym pani kwiaty. Opuściła swe ciemne rzęsy i przez chwilę nie patrzyła na mnie. Tego rodzaju mina może ujść bezkarnie tylko dziewicy. Była tak naturalna i niewystudiowana, że wzru szyła mnie niemal do łez. — Gdyby co pan wiedział? — Gdybym wiedział, że pani będzie taka piękna. Jeden guzik jej bluzki nie był zapięty. Widziała, że mu się przyglądam, ale nie próbowała go nawet zapiąć. Była w tym jakaś obietnica, chociaż przekonany jestem, że nie świadoma. — Wstąpisz z nami napić się czegoś, kochanie? — py tała Ewa. — Marzę o tym, ale Jack i ja obiecaliśmy, że wrócimy do domu na kolację. — Weź Jacka ze sobą — odezwał się Bob. — Chcę mu wytłumaczyć, do czego służy cyklorama. Jego świt spadał jak grzmot, to jest doskonałe w Burmie, ale nie w środko wej Anglii. 42 — Jesteś obrzydliwy — powiedziała Zuzanna. — Świt był absolutnie przemiły. — Mówiła o tym tak, jakby świt był małym zwiniętym w kłębek zwierzątkiem. Zaczęli dyskutować na ten temat, gdy wszedł Jack. Od razu wiedziałem, że to on. Duży RAFowski wąs nosił z od powiednią nonszalancją, był oficerem, a wąs to ozdoba oficerska. Właśnie dlatego nigdy nie zapuściłem wąsa. Na człowieka z takim wąsem, nie posiadającego stopnia ofi cerskiego, ludzie patrzą jak na kogoś, kto bezprawnie nosi mundur czy ordery. Ale najbardziej złościło mnie, że był szerszy w plecach i jakieś cztery cale wyższy ode mnie. Miał twarz o nieregularnych rysach, typu Bulldog Drum- mond, i niewątpliwie, jak sobie złośliwie pomyślałem, wie dział o tym. — Halo, Zu — zawołał. Spojrzał na zegarek. — Równo dziewiętnasta trzydzieści. Zaczynamy scenę: „kolacja”. — Śmiał się zadowolony ze swojego dowcipu. — Boże, co to za sztuczydło. Jak ty możesz w tym wytrzymać. Spojrzał na mnie ostro. — To jest Joe Lampton — przedstawił mnie Bob. — Jack Wales, Joe Lampton, panowie się poznają. Musicie mieć coś wspólnego, obaj przecież byliście nieustraszony mi lotnikami. Jack śmiał się i wyciągnął dłoń jak szynka. Starał się pokonać mnie w uchwycie, ale mu się nie udało. — Jeśli o mnie idzie — powiedział — jestem zadowo lony, że to się już skończyło. Latanie jest zabawne, ale być zestrzelonym to rzecz straszliwie kłopotliwa. — Prawda — powiedziałem. — Nie bez tego, żeby mi się i latanie w końcu nie znudziło. — Jacy wy jesteście zblazowani, moi młodzieńcy — wtrąciła Ewa. — Jack, wybierasz się z nami do knajpy? — Strasznie mi przykro, ale przecież wiesz, jak uczu lony jest papa Brown, jeśli idzie o punktualność. Innym razem pójdziemy z przyjemnością. To znaczy ja pójdę z przyjemnością — mrugnął niezgrabnie do Ewy — zo stawimy resztę. Wybierzemy się tylko we dwójkę, ty i ja, co? 43
Przysłuchiwaliśmy się mu, jak gdyby był członkiem rodziny królewskiej, tłumaczącym łaskawie, że ze względu na inne zajęcia nie będzie mógł dokonać otwarcia wenty na cele dobroczynne, że być może innym razem... Gdy on z Zuzanną wyjdą, w pokoju zrobi się pusto, pójdą sobie do ciepła, luksusu i wesołości i porzucą nas na łup chłod nej poniedziałkowej szarzyzny. Nie przyłączyłem się do próśb Ewy, chociaż wyczuwa łem, że Zuzanna chętnie poszłaby z nami. — Mnie panienka nie musi zapędzać do piwa — powie działem do Ewy. Umyślnie chciałem przeciwstawić się prawdziwie oficerskiemu językowi Wałęsa, równie po prawnemu jak jego tweedowe ubranie. — Jadziem. ■— Zuzannę żegnałem moim najlepszym uśmiechem, owocem długiej wprawy, pozwalającej mi ukryć zęby, których utrzymanie w jako takim porządku opłacałem co roku straszliwymi katuszami u dentysty. Chciałbym mieć tak białe zęby jak mój rywal (bo tak go już nazywałem w myślach), ale uśmiech z zamkniętymi ustami, z małymi zmarszczkami w kąciku oka, może okazać się równie sku teczny jak popisywanie się uzębieniem. Tak przynajmniej zdawało mi się, gdy zobaczyłem, że się zaczerwieniła. — Następnym razem będę pamiętał o kwiatach — doda łem. — Dziękuję. — Oczy jej błyszczały. Wiem, że był to tylko skutek zbytniego łzawienia, prawdopodobnie w tym wypadku podrażnienia wywołanego nadużyciem tuszu do rzęs, ale wyglądała dzięki temu jak dziecko pod- drzew kiem wigilijnym. Ciekaw byłem, czy słyszała dużo kom plementów od tego kołka, który z zazdrosną miną stał za nią. Na ulicy Ewa znowu żartobliwie dała mi szturchańca w pierś. — Jest pan, jak widać, człowiekiem bardzo bezpośred nim? — Zawsze zmierzam prosto do celu. Bob uśmiechnął się złośliwie. 44 — Jackowi nie podobały się pańskie obiecane kwiaty. Dostrzegłem oznaki zazdrości. — Przecież nie jest jej narzeczonym. — Ale zna ją od zawsze. Wie pan, przyjaźń z lat dzie cięcych i tym podobne... ■— Jakie to śliczne! — zadrwiłem. ROZDZIAŁ PIĄTY W dwa miesiące później byłem w Bibliotece Publicznej próbując wytłumaczyć elementy buchalterii głównemu zastępcy kierownika, małemu, ruchliwemu czło wieczkowi, którego poznałem u „Tespijczyków . Narobił potwornego bałaganu w księgach, bałaganu tak straszli wego, że przez chwilę podejrzewałem go o jakieś kombi nacje z pieniędzmi publicznymi. Potem stwierdziłem, że p. własnej kieszeni dołożył dziesięć szylingów. Jak to się często zdarza skądinąd bardzo inteligentnym ludziom, tra cił natychmiast głowę w obliczu kolumny cyfr. Prawdo podobnie nawet mu to na myśl nie przyszło, że deficyt może być po prostu wynikiem błędnego zaksięgowania. — Ja nie nadaję się do tego rodzaju rzeczy — narzekał, gdy już wreszcie doprowadził sprawę do porządku. Co dziennie tracę godzinę nad tymi przeklętymi księgami. I zdaje mi się, że to wszystko na próżno, nie mówiąc już o tym, że marnuję pański czas. — Ten starszy pan za chwilę wybuchnie — przerwałem mu patrząc na siwego jegomościa, usiłującego wyjaśnić pomocnikowi bibliotekarza, o jaką książkę mu idzie. Szczupły młodzieniec, z którym rozmawiał, chodził już lekko zgarbiony, jak to w bibliotekarskim zawodzie przy stało. — Reggie — wróciłem do naszych spraw — pomó wię o tej księgowości z Hoylake’em. Trzeba koniecznie uprościć to wszystko. Albo zredukujemy numerację rozmaitych pokwitowań, 45
albo trzeba będzie przejąć całą tę robotę inkasując pie niądze i zaksięgowując je codziennie rano. Hoylake z pew nością wysłucha każdej mojej propozycji. W porówna niu ze Sprawnym Truposzem był olbrzymią zmianą na lepsze. Do dziś jeszcze niechętnie wspominam Sprawnego Truposza. Miał duży łeb, krótkie tłuste włosy i absolutnie nieruchomą twarz. Nie była to twarz nadęta czy nawet kamienna, ale po prostu martwa. W jego obecności odno siło się wrażenie, że wysysa cały tlen z powietrza. Udało mi się zabajtlować go, uwierzył, że imponuje mi jego sprawność, dzięki czemu lubił mnie, o tyle, o ile mógł w ogóle kogoś lubić. Ale praca u niego była zawsze mę czarnią. Należał do tych urzędników magistrackich, których prze śladuje kompleks winy w związku ze stałym zatrudnie niem i trzydziestosześciogodzinnym tygodniem pracy. Stale nam przypominał, jak brutalny jest otaczający nas świat, i zawsze przejmował się tym, jaką opinię mamy w Radzie Miejskiej. Mógł sobie zaoszczędzić tych zmartwień, więk szość radnych nie zauważyłaby nas, nawet gdyby cały personel ratusza przyszedł nago do pracy. Byli wśród nich co prawda tacy, którzy dla uzyskania rozgłosu od grywali rolę biczów na rozpuszczoną biurokrację. Gdy tylko w „Dufton Observer” pojawiał się sensacyjny na główek: „Radny wali pięścią na konferencji: Dlaczego urzędnicy są niepunktualni?”, „Fantastyczna podwyżka pensji , natychmiast wzmagała się aktywność Sprawnego Truposza, co z kolei oznaczało lawinę okólników zaczyna jących się od słów: „Doszło do mojej wiadomości”, i koń czących się: „TEN STAN RZECZY MUSI ULEC ZMIA NIE. Co gorsza, następowały tak zwane pogadanki umo- lalniające, tym straszliwsze, że potrafił mówić nie rusza jąc ustami, wobec czego jego jasny metaliczny głos zdawał się pochodzić znikąd. Żądano od nas pracy nieprzerwanej, co nawet nie było takie nierozsądne, ale zaledwie coś zaczynaliśmy, natych miast kazano nam przerywać. Na dłuższą metę było to większym marnotrawieniem czasu aniżeli dziesięć minut spędzonych na paleniu papierosa i flircie z maszynistką. Przynajmniej raz w tygodniu pracowaliśmy w godzinach nadliczbowych, z czego Sprawny Truposz był bardzo za dowolony, szczególnie jeśli dowiadywał się o tym któryś z członków Rady, ale nadliczbówki byłyby zupełnie zby teczne, gdyby' zespołowi pozwolono na wytworzenie swe go własnego rytmu pracy. Hoylake był zupełnym przeciwieństwem Sprawnego Truposza. Niski, otyły, uprzejmy, z ekscentrycznym ma łym szczotkowatym wąsikiem i czarnymi okularami biblio tecznymi przypominał mi stale Robertsona Hare a, tyle tylko, że miał lekki yorkshirski akcent. Nie wtrącał się do nas, nic go nie obchodziło, jak kto pracuje, byle robo ta była wykonana na czas, i nie pozwalał sobie zawracać głowy szczegółami. Toteż jego dział funkcjonował znacznie sprawniej aniżeli u Sprawnego Truposza; stanowiliśmy zespół fachowców, a nie kolekcję maszyn do liczenia. Był to, że tak powiem, kolejny prezent otrzymany od Warley: po raz pierwszy w życiu byłem zupełnie zadowo lony ze swej pracy. Wstąpiłem do Tespijczyków i zaczy nałem przebywać w towarzystwie ludzi, z jakimi dotąd się nie stykałem. Tespijczycy stanowili coś w rodzaju klubu, do którego, jeśli się było młodym, dostęp nie był trudny. A jednak był to klub ekskluzywny. Nic właściwie nie stało na przeszkodzie robotnikowi, gdyby chciał wstą pić do zespołu, tak się jednak złożyło, że żaden robotnik nie próbował tego uczynić. Poza tym Tespijczycy dawali mi coś, czego nigdy dotąd nie znałem: poczucie przyna leżności, uczucie, że należę do jakiejś grupy. Być może brzmi to pretensjonalnie, ale niech już tak będzie. Krótko mówiąc, byłem zadowolony i szczęśliwy; może nawet za bardzo. Zapomniałem już o postanowieniu powziętym w owo popołudnie w „Cafe Sylvia”. Księgi buchalteryjne sprawdzaliśmy w małym pokoiku obok wypożyczalni, który zastępca kierownika chętnie na zywał swym biurem, chociaż w zasadzie była to zwyczaj na pracownia. Za szklaną przegródką zobaczyłem Ewę. Zastępca poprosił ją do środka. 47
Kochanie, chodź tu do nas i poświadcz, że jestem uczciwym człowiekiem, Joe oskarżył mnie właściwie o fał szowanie ksiąg. — Mój ulubieniec nigdy się nie myli. — A ja myślałem, że to ja jestem twoim ulubieńcem — powiedział zastępca. Pogłaskała go po ręce. — Póki nie przyjechał Joe, mój Reggie. — Spojrzała na rzędy nowych książek. — Reggie, masz coś naprawdę mocnego? Przepadam za świństwami, a tych nigdy nie- masz w bibliotece. Jej perfumy miały zapach róż; zdawało się, że wypeł niają pokój tłumiąc odór pasty do podłogi i książek. A pan zna jakieś dobre książki w tym rodzaju? — zwróciła się do mnie. — Ja lubię pornografię w życiu — odpowiedziałem. — No, więc na co czekamy? Reggie przyglądał się nam z osobliwą uwagą. Biblioteka była giełdą wszystkich plotek miasteczka. Postanowiłem zmienić temat. Czy pani wie, że gram Jozuego? — zademonstrowa łem swoje atletyczne muskuły i klatkę piersiową. — Olbrzyma, którego niegodziwa kobieta sprowadza na złą drogę... — Diabli niech wezmą komisję obsadzającą role — odezwała się — to ja chciałam pana sprowadzić na złą drogę, dlaczego mnie nie dali tej roli? — Gosposia jest znacznie sympatyczniejszą rolą — po wiedział Reggie. — Wymaga prawdziwego kunsztu aktor skiego. Każdy mógłby zagrać Ledę. Być może — Ewa zachmurzyła się — ale ja już mam dość cnoty. Marzę o tym, by kusić i uwodzić. Cóż takiego ma Alicja, czego ja nie mam? — A kto to jest Alicja? Poznał ją pan, tumanie. Wysoka, szczupła blondyn ka. Występowała dawniej w teatrze. Na pewno by ją pan zauważył, gdyby pan nie kokietował Zuzanny. — Ma męża? — Mam nadzieję, bo żyje z nim już dziesięć lat, jego 48 zresztą też pan poznał, George Aisgill, był na ostatnim wieczorku. Gruba forsa i wyglądają na dość szczęśli wych... — Przerwała, jak gdyby w ostatniej chwili po wstrzymała się od niedyskrecji. - Teraz ją sobie przypominam. Wydała mi się trochę wyniosła, a właściwie absolutnie zimna. — Ma pan na myśli, że nie uległa natychmiast pańskie mu urokowi. — Nie mogłem się obrazić, bo Reggie powie dział to żartem, ale postanowiłem mieć się przed nim na baczności. — Rozmawiając z jedną kobietą, nie należy oglądać się za inną — powiedziała Ewa. — Nic dziwnego, że biedac two potraktowało pana z góry. Alicja jest przemiła i przy mnie nie wolno powiedzieć o niej złego słowa. — To piekielnie dobra aktorka — dodał Reggie. — Boże, ależ była wspaniała w Boisku. Po prostu pociła się zmysłami. Dwie miłe starsze panie wyszły w środku drugiego aktu. — Wysoka szczupła blondynka. Mniam-mniam-mniam, zapamiętam to sobie. — Będziesz go musiała przypilnować. — Na małej, śnia dej twarzyczce Reggie’ego malowało się rozmarzenie. — Chłopie, nie przejmuj się tak bardzo — Ewa powta rzała słowa sztuki. — Od tego, żeś się wygłupił, świat się nie kończy. Będą z ciebie jeszcze ludzie. Reggie odłożył księgi. — Lepiej sprawdzę, czy mi się tam personel nie wygłupił. — Poszedł do pokoju, gdzie siwowłosy pan wciąż jeszcze próbował wytłumaczyć po mocnikowi bibliotekarza, o co mu idzie. — Joe, proszę mi pomóc wybrać jakąś książkę. — Ewa wzięła mnie pod ramię. — Nasz pan Scurrah jest wcale miły; co prawda, trochę sflaczały. To nie jest praca dla mężczyzny. — Nie wszyscy są tacy sami. Ewa dotykała moich bicepsów twardymi małymi pal cami. — Silny brutalu! — Kiedyś boksowałem. 4 — W ie lk a k a r ie r a 49