ania351

  • Dokumenty1 977
  • Odsłony107 138
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów66.0 GB
  • Ilość pobrań70 592

John Braine - Wielka kariera

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :8.3 MB
Rozszerzenie:pdf

John Braine - Wielka kariera.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 128 stron)

J O H N B R A I N E Wielka kariera Przełoży! HENRYK KRZECZKOWSKI P A Ń S T W O W Y i n s t y t u t w y d a w n i c z y

Tytuł oryginału «n O O M A T T H E T O P , Okładkę projektowała Da n u t a S t a s z e w s k a - F a b r y k i P a p ieru w e **' 104 ** O d d an o do sk la d a n , a u v n ‘ ''" ™ T T o £ ,0::uku dZka U r“ >™m>a M ięto w a , 2 “">- nr SSu a m . N , ? 0lUCji 1,m r ■ C en a zł 20.— R O Z D Z IA Ł P I E R W S Z Y cV Jd y przyjechałem do Warley w deszczowy pora­ nek wrześniowy, niebo było szare jak płyty piaskowca na chodniku. W przedziale nikogo poza mną nie było. Pamię­ tam, że obiecałem sobie: „Z Truposzami skończone, Joe. Koniec z Truposzami.” W brzuchu burczało mi z głodu, po wczorajszej popija­ wie miałem szum w głowie, a w nosie wierciło jak po wo­ dzie sodowej, lecz tego ranka nawet te niewygody spra­ wiały mi przyjemność. Byłem przepity, ale przepity, jak przystało na dżentelmena, a teraz czekała mnie gorąca kąpiel, jeden głębszy jako klin, czarna kawa i drzemka w jedwabnym szlafroku. Na sobie miałem najlepszy garnitur, ten od niedzieli, jasnopopielate ubranie, które kosztowało mnie czternaście gwinei, gładki szary krawat, gładkie szare skarpetki i brą­ zowe buciki. Tak drogich bucików, z głębokim, prawie czarnym połyskiem, w życiu dotąd nic miałem. Gorzej było z deszczowcem i kapeluszem. Płaszcz już po trzech miesiącach noszenia był straszliwie pomięty, a kapelusz miejscami stracił kolor od brylantyny, z przodu zaś miał ostro wyciśnięty kant. Nauczyłem się potem, między innymi, że nigdy nie na­ leży kupować taniego deszczowca, że kapelusz trzeba wy­ gładzać po zdjęciu, a garderoba nie powinna być zbyt ści­ śle dopasowana w kolorze. Ale i tak nieźle wyglądałem owego ranka przed dziesięciu laty. Nie pojawiły się jesz­ cze te oznaki rozrastania się w pasie, właściwe panom w średnim wieku, a w oku — trudno, niech to nawet za­ brzmi sentymentalnie — błyszczał jeszcze nie przyga­ szony rozczarowaniem zapał, który aż nadto nadrabiał 5

braki płaszcza, kapelusza i reszty stroju, układających się w całość przypominającą mundur. Znalazłem onegdaj zdjęcie, które sobie zrobiłem po przyjeździe do Warley. Włosy przylizane, kołnierzyk nie dopasowany i o wiele za mały węzeł krawata, przytrzymywany ohydną szpilką w kształcie sztyletu. Wszystko to jest bez znaczenia wobec twarzy, jeśli może niezupełnie niewinnej, to w każdym razie nie zużytej. Mam na myśli nie zużytej miłosnymi przygodami, pieniędzmi, znajomościami i wpływami, nie tkniętej jeszcze tym błotem, przez które trzeba przebrnąć, by dotrzeć do obranego celu. Tę twarz zobaczyła pani Thompson. Mieszkanie zała­ twiłem sobie za pośrednictwem ogłoszenia w „Warley Courier” i widziałem ją teraz po raz pierwszy. Napisała, że będzie w brązowym płaszczu, a w ręce trzymać będzie pismo ilustrowane, ale i bez tego poznałbym ją. Od razu wiedziałem, że to ona; tak ją sobie właśnie wyobraziłem sądząc po grubym, białym, ręcznie czerpanym papierze li­ stowym i prawie kaligraficznym piśmie z greckimi ,,E”. Czekała na mnie przy wyjściu. Oddałem bilet i zwróci­ łem się do niej: — Pani Thompson? Uśmiechała się. Miała bladą, spokojną twarz i ciemne, siwiejące włosy. Uśmiech był prawdopodobnie wynikiem dawno nabytej wprawy, usta pozostawały przy tym nie­ mal nieruchome. Płynął z oczu, był wyrazem osobistej sympatii, a nie zwyczajnym grymasem towarzyskim. — A więc to pan jest Joe Lampton. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna. — Stała przypatrując mi się uwa­ żnie. Przypomniałem sobie nagle, że powinienem jej podać rękę. — Miło mi panią poznać — powiedziałem zupełnie szcze­ rze. Jej ręka była chłodna i sucha, odwzajemniła się mo­ cnym uściskiem dłoni. Poszliśmy krytym mostem, który drżał, gdy przejeżdżały po nim pociągi, a potem długim, rozbrzmiewającym echami korytarzem podziemnym. Na dworcach kolejowych zawsze mam uczucie zagubienia w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Opanowało mnie chwi­ 6 lowe przygnębienie, a szum w głowie zmienił się w do­ tkliwy ból. Poczułem się lepiej, gdy znaleźliśmy się na dworze. Deszcz prawie ustał, zmienił się w kapuśniaczek, a powie­ trze było świeże i czyste, pachniało jak dobry chleb z ma­ słem, widocznie niedaleko zaczynały się pola. Budynek dworcowy stał w środku wschodniej dzielnicy Warley. Miało się wrażenie, że wszystkie fabryki miasta stłoczono w jednym miejscu. Później zorientowałem się, że ten po­ dział był wynikiem polityki Rady Miejskiej. Jeśli kto chciał otworzyć fabrykę lub przędzalnię w Warley, mógł to zrobić tylko we wschodnich dzielnicach. — To nie jest najładniejsza część Warley — pani Thom­ pson objęła ruchem ręki wielką przędzalnię, sklep rybny i odrapany „Hotel Handlowy”. — Nie wiem dlaczego, ale w pobliżu dworców zawsze to tak wygląda. Cedryk ma co do tego całą teorię. Ale wszystko to razem jest dosyć cie­ kawe. Za hotelem jest jeszcze cały labirynt ulic... — Czy do ulicy Orlej daleko? — zapytałem. — Mogli­ byśmy wziąć taksówkę. — Na placu przed stacją stało ich kilkanaście, a szoferzy jakby przymarzli do kierownic. — Doskonały pomysł. Trochę mi żal tych biedaków — mówiła z uśmiechem. — Nie widziałam jeszcze nigdy, by ktoś skorzystał z tych taksówek. Od lat czekają tu co­ dziennie na pasażerów, których nigdy nie ma. Czasami nawet zastanawiam się, z czego oni żyją. W taksówce raz jeszcze przyjrzała mi się uważnie. Spoj­ rzenie było dociekliwe, ale nie wzbudzające zakłopotania, tak samo chłodne i suche jak jej uścisk dłoni, ale też ró­ wnie przyjazne i stanowcze. Zdawało mi się, że zdałem jakiś egzamin. — Będę do pana mówiła: panie Lampton, jeśli pan sobie tego życzy, ale wolałabym po prostu: Joe. — W jej sło­ wach nie było cienia skrępowania czy zalotności, wido­ cznie uważała sprawę za załatwioną. — A mnie na imię Joan — dodała. — Świetnie, Joan. — Odtąd mówiłem do niej po imie- 7

niu, chociaż, rzecz dziwna, w myślach pozostała dla mnie zawsze panią Thompson. — Jesteśmy na ulicy St. Clair — odezwała sic;, gdy tak­ sówka skręciła w długą, stromo wspinającą się ku górze ulicę. — My mieszkamy na Szczycie. W Warley to jest Szczyt z dużej litery. Mój mąż ma i w tej sprawie pewną teorię. Zauważyłem, że świetnie prowadzi rozmowę, głos jej był niski, lecz czysty, bez najmniejszego śladu prowincjo­ nalnego akcentu, bez rozwlekłych samogłosek / Yorkshire czy klusek w gębie cechujących ludzi z środkowej Anglii. Poszczęściło mi się, przecież z równym powodzeniem mo­ głem trafić na jedną z tych zwyczajnych gospodyń, zala­ tujących sodą do szorowania i proszkiem do pieczenia, i na mieszkanie w jednym z tych odrapanych domków przy stacji. Zamieniłbym jedno Dufton na drugie'. Ale uda­ ło mi się, jechałem na Szczyt, do świata, który od pier­ wszego spojrzenia mnie podniecał. Duże domy z prywa­ tnymi dojazdami, sadami i pielęgnowanymi żywopłota­ mi, szkoła, do której wkrótce wrócą chłopcy po przygo­ dach w Bretonii, Brazylii czy Indiach lub w najgorszym razie ze starego zamku w Ko-rnwalii, luksusowe samocho­ dy, bentleye, lagondy, daimlery, jaguary, parkujące wszę­ dzie, pozostawione na ulicach jako ostentacyjnie posiane śmiecie, mające świadczyć o zamożności dzielnicy, a co najważniejsze — wiatr docierający z łąk i lasów' na dale­ kim horyzoncie. Największe wrażenie zrobiła na mnie Aleja Cyprysowa. Była szeroka i prosta, wysadzana cyprysami. W Dufton mieszkałem przy Zaułku Dębowym, który wcale nie był zaułkiem i nic w nim w ogóle nie rosło. Aleja Cypryso­ wa z miejsca stała się dla mnie symbolem Warley. Mia­ łem wrażenie, że przez całe życie jadłem trociny w prze­ konaniu, że jem chleb. Pani Thompson położyła mi rękę na kolanie. Poczułem lekki zapach wody kolońskiej, wody w najlepszym ga­ tunku, dyskretnej i aseptycznej. —•Jesteśmy w domu, Joe. 8 Był to jeden z dwóch przylegających do siebie domków. Szkoda, wyobrażałem to sobie lepiej, ale i tak był przy­ zwoitych rozmiarów, z drogiego, jasnobrązowego piaskow­ ca i miał garaż. Tynki błyszczały świeżością, trawnik był puszysty jak futerko, widać było, że to dom starannie pie­ lęgnowany z wyjątkiem — o dziwo — garażu z popęka­ nym i odpadającym tynkiem i wybitą szybą w oknie. _ To jest rupieciarnia Cedryka. — W jakiś niesamowi­ ty sposób odpowiadała na nie zadane pytania. — Trzeba by się nim zająć, ale tak się składa, że nigdy na to nie ma czasu. Po śmierci Maurycego pozbyliśmy się samochodu, należał właściwie do niego i przykro nam było tym wozem jeździć. — Otworzyła drzwi. — Był w wojsku? — zapytałem. — Pilot w RAFie. Zginął w głupim wypadku w Kana­ dzie. Skończył właśnie 21 lat. W hallu pachniało woskiem i owocami, a na małym dę­ bowym stoliku stała duża miedziana waza z mimozą. Na tle kremowych ścian widziałem delikatny refleks mimozy i wazy, kremowożółty i prawie złoty, wszystko to niemal zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, jak ilustracja z „Home and Garden” 1 Pomogłem pani Thompson zdjąć płaszcz. Jak na czter­ dziestopięcioletnią kobietę, a tyle jej dawałem na piei- wszy rzut oka, była dobrze zbudowana, szczupła, me zdradzająca skłonności ani do tycia, ara do chudnięcia. Bez trudu można było ją wziąć za młodą kobietę, chociaż bynajmniej nie usiłowała ukryć swego prawdziwego wie­ ku. Patrzyłem na nią bez cienia pożądania, nigdy nie mia­ łem ochoty na flirt z panią Thompson, chociaż, jeśli juz mam być zupełnie szczery, nie wyrzuciłbym jej z łóżka. Znowu spojrzała na mnie w swój szczególnie uporczywy sposób. — Bardzo jest pan do niego podobny — powiedziała półgłosem. Wyprostowała się, jakby przywołując się do i „Dom i ogród” (czasopismo). 0

porządku. — Przepraszam, Joe, zapomniałam o swoich obo­ wiązkach. Pokażę panu pokój. Pokój na ulicy Orlej był moim pierwszym naprawdę wła­ snym pokojem. Pomijam oczywiście klitkę w koszarach podoficerskich w Campton Bassett, spałem w niej tylko. A poza tym mieszkało w niej tylu ludzi szykujących się do wyjazdu w inne miejsce lub na śmierć, że nie miałem do niej żadnego przywiązania. Nie biorę również pod uwagę mego pokoju u ciotki Emilii, to była tylko i wyłącznie sy­ pialnia. Sądzę, że mógłbym nawet kupić jakieś meble i za­ instalować piecyk elektryczny, ale ani ciotka, ani wuj nie zrozumieliby, dlaczego zależy mi na odosobnieniu. Dla nich sypialnia była pokojem z łóżkiem, w moim wypadku był to pokój z łóżkiem z mosiężnymi prętami i materacem z ow­ czej wełny, z szafą na ubrania, krzesłem z twardym opar­ ciem, i służył tylko do spania. Czytało się, pisało, rozmawia­ ło i słuchało radia w pokoju rodzinnym. Tak jakby nazwy pokojów traktowano dosłownie. Teraz, idąc za panią Thompson do mego pokoju, przeno­ siłem się do innego świata. — Cudownie — powiedziałem głośno, czując równo­ cześnie, że to za skromne określenie, ale nie chciałem dać po sobie poznać, że wrażenie jest zbyt wielkie. Nie miesz­ kałem przecież dotąd w brudnych ruderach. Patrzyłem uradowany, nie dowierzając własnym oczom. Tapety w srebrne i beżowe podłużne pasy, okno we wnęce prawie na cala ścianę, tapczan, który wyglądał tylko jak tapczan, a nie jak łóżko, wywołujące zawsze w świetle dziennym przygnębiające myśli o spaniu i chorobie, dwa fotele, stolik z lustrem, szafa i biurko, wszystko z tego samego jasnego satynowanego drzewa. Na kremowej półce na książki stała waza z anemonami, na kominku buzował ogień wydzielając nieco ostry i przypominający trochę zapach kwiatów aromat, zapach znany mi, choć w żaden sposób nie umiałem go zidentyfikować. — Jabłoń — powiedziała pani Thompson. — Dzięki bra­ kowi węgla stajemy się smakoszami. Jest także piecyk elektryczny, ale pomyślałam sobie, że prawdziwy ogień 10 będzie przyjemniejszy w taki okropny dzień jak dzisiej­ szy. Na ścianie wisiały trzy małe obrazy: Port w Arles, scenka łyżwiarska Breughla i Olimpia Maneta. — Specjalnie dobrane na pana cześć — zauważyła pani Thompson. — Reprodukcje „Medici”. Mamy niezłą kolek­ cję, jak te się panu znudzą, niech pan po prostu założy nowe. — Lubię tych łyżwiarzy. — Chciałem dać do zrozumie­ nia, że podobają mi się najbardziej. Nie była to prawda, bo nawet mówiąc te słowa patrzyłem na białą, pulchną i chłodno opanowaną Olimpię, ale moje wychowanie nie pozwalało mi na to, by powiedzieć kobiecie, że mi się podoba akt. Właściwie tego dnia po raz pierwszy przyglądałem się obrazowi. Wiedziałem na przykład, że u ciotki Emilii wi­ siały w pokoju rodzinnym trzy akwarele, ale poza domem nie potrafiłem sobie nawet przypomnieć, co przedstawiały. Jestem z natury spostrzegawczy, a w pokoju tym prze­ bywałem codziennie przez dwa lata, lecz obrazki z Dufton stanowiły część umeblowania, nie były przeznaczone do oglądania, natomiast reprodukcje „Medici” niewątpliwie do tego celu służyły. Należały do czegoś, co się nazywa wytwornym życiem. Myśląc o tym stwierdziłem ze zdzi­ wieniem, że ten oklepany frazes, żywcem wzięty z kobie­ cych pism ilustrowanych, oddawał trafnie atmosferę po­ koju; pasował jak doskonale leżące ubranie ze sklepu z konfekcją. — Pan na pewno chce się umyć — powiedziała pani Thompson. — Łazienka jest na prawo, reszta obok. — Wzięła ze stolika pęk kluczy. — Joe, póki pamiętam, oto pana klucze. Drzwi frontowe, ten pokój, szafa, biurko, a te dwa, Bóg jeden wie, do czego są, ale w końcu sobie przypomnę. Ach, i jeszcze... za pół godziny będzie kawa. A może pan woli herbatę? Odpowiedziałem, że będę zachwycony kawą (wolałbym oczywiście herbatę, ale instynktownie wyczułem, że o tej porze byłoby to niewłaściwe). Gdy wyszła z pokoju, otwo-

rzyłem walizkę i rozłożyłem szlafrok. Był to mój pierwszy szlafrok w życiu. Ciotka Emilia uważała, że szlafrok jest nie tylko ekstrawagancją (płaszcz świetnie spełnia to za­ danie), lecz również, że jest liberią lenistwa i zepsucia. Patrząc na szlafrok zdawało mi się, że słyszę jej głos: „Już bym wolała zobaczyć kogoś nago — mówiła — lu­ dzie pracy wyglądają w szlafroku rozpustnie jak ulicznice wiercące się po domu, zbyt leniwe, by umyć twarz... Jak już chcesz wydawać, chłopcze, pieniądze, to przynajmniej na coś sensownego.” Uśmiechnąłem się do siebie. Ten strój na pewno nie był sensowny. Przypominam sobie, że uszyty był z bardzo cienkiego sztucznego jedwabiu, sprzedawca w sklepie określał to jako „mieniący się jed­ wab , to znaczy, że zależnie od światła wydawał się albo zbyt jaskrawy, albo bury. Wykończony był kiepsko i po jednym praniu zrobił się z niego łachman. Typowa próbka towarów rzuconych na rynek tuż po wojnie. Musiałem być pijany, gdy kupowałem ten szlafrok. A mimo to sprawił mi więcej przyjemności niż ten, który mam teraz, kupiony u Sulki na Bond Street. Nie znaczy to, żebym nie lubił Sulki; najlepszy towar, a ja zawsze noszę tylko najlepsze rzeczy. Ale chwilami prze­ śladuje mnie nieprzyjemne uczucie, że zostałem zmuszony od odgrywania roli żywego dowodu sukcesów firmy, że jestem czymś w rodzaju człowieka-reklamy. Nie mam naj­ mniejszej ochoty źle się ubierać, lecz nie cierpię myśli, że gdybym nawet zechciał, nie wolno mi być źle ubranym. Ten tani szlafrok ze sztucznego jedwabiu kupiłem dla przyjemności, natomiast ten drogi, z prawdziwego jedwa­ biu musiałem kupić, ponieważ stałe noszenie rzeczy w tym gatunku jest niepisanym warunkiem mojego kontraktu. I już nigdy nie wróci to uczucie braku pośpiechu, dostat­ ku i wyrafinowania, które mnie opanowało owego pierw­ szego popołudnia w Warley, gdy zdjąłem marynarkę i koł­ nierzyk i wszedłem do łazienki mając na sobie prawdzi­ wy szlafrok. Łazienka była w sam raz taka, jakiej można się spo­ dziewać w porządnym mieszczańskim domu. Zielone kafle, 12 zielona emalia, chromowane wieszaki na ręczniki, wielkie lustro z uchwytami na szklankę do mycia zębów i na pędzel do golenia, stalowa szafka, wpuszczona w podłogę wanna z prysznicem na wężu oraz światło zapalane przy pomocy sznura, a nie kontaktu. Nieskazitelnie czysta, z lekkim zapachem perfumowanego mydła i świeżo upra­ nych ręczników. Była łazienką i niczym innym, została pomyślana jako łazienka. Łazienkę, którą używałem w przeddzień przyjazdu do Warley, przerobiono z sypialni. W tych latach, gdy powstawały domy przy Zaułku Dębowym, panowało prze­ konanie, że robotnicy nie potrzebują kąpieli. Był to mały pokoik z podłogą z sosnowych desek (trzeba było uważać, by nie wbić sobie paskudnej drzazgi) i brązowymi, popla­ mionymi od zacieków tapetami. Ręczniki przechowywano w szafce nad zbiornikiem, zazwyczaj wypełnionej schną­ cą bielizną. Na parapecie okiennym leżała brzytwa, ka­ wałek mydła do golenia, tubka pasty do zębów, niepo- rządna masa szczoteczek do zębów, zużytych żyletek i trzy co najmniej filiżanki z obtłuczonymi uszkami, mające słu­ żyć do rozrabiania mydła do golenia, lecz nigdy do tego celu nie używane, jak o tym zdawała się świadczyć po­ krywająca je gruba warstwa kurzu. Nie chcę bynajmniej udawać, że ten stan rzeczy działał mi w jakiś szczególny sposób na nerwy. Przez cały czas, gdy mieszkałem u ciotki Emilii, Karol i ja uważaliśmy za punkt honoru nie kaprysić. Nie chcieliśmy upodobnić się do kupca korzennego na końcu ulicy, który nieustannie powtarzał wszem wobec, jak wielką wagę przywiązuje do czystości i jak brzydzi go brak czystości u innych. Karol często go naśladował: „Mój Boże, woda i mydło są dostatecznie tanie. Człowiek nie musi być bogaczem, by sobie na nie pozwolić. Za skarby świata nie potrafił­ bym się obejść bez kąpieli...” Mówił o kąpieli tak, jakby sam fakt zanurzenia ciała w wodzie był czymś godnym pochwały. Karol mawiał, że na jego widok człowiek miał ochotę wrzeszczeć na cały głos, że trzyma u siebie w wan- 13

nie węgiel i myje się dopiero wtedy, gdy poczuje, że go ciaio swędzi. Mimo to pewne strony życia w Dufton były tak wstręt­ ne, że przestawały mnie bawić. Byłem bardzo przywiązany do ciotki Emilii i wuja Dicka, a nawet do ich dwóch sy­ nów: trzynastoletniego Toma i czternastoletniego Sydneya, hałaśliwych, niezgrabnych i nierozgarniętych chłopaków, których nie czekało nic poza pracą w fabryce i którzy, jak się zdaje, żadnych innych ambicji nie mieli. Nawet po­ czuwałem się trochę do winy w związku z wyjazdem z Dufton. Wiedziałem, że osiem funtów miesięcznie, które dawałem ciotce, były dla niej wielką pomocą, ale nie mogłem już dłużej pozostawać w jej świecie. Już w tej chwili, wycierając ręce i twarz dużym, miękkim ręczni­ kiem, zerkając kątem oka na szlafrok wiszący za drzwia­ mi (pilnowałem tej części garderoby, jakbym się obawiał, że mi ucieknie), wdychając zapach perfum i czystości byłem jedną nogą w zupełnie innym świecie. Wróciłem do swego pokoju, zmieniłem kołnierzyk i wy- szczotkowałem włosy. Przyglądając się sobie w lustrze po­ czułem się nagle zupełnie osamotniony. Po dziecinnemu zatęskniłem do tych brzydkich pokojów, gdzie człowiekowi nigdy nie groził głód, i tych brzydkich ulic, w których nie można było zabłądzić. Do znajomych twarzy, które mogły nudzić i denerwować, ale nigdy nie mogły zdradzić albo zranić. Przypuszczam, że tęsknoty za domem uniknąć nie można. Ja przełknąłem ją w skoncentrowanej dawce pierwszego dnia w przeciągu paru sekund i już nigdy mi potem nie dolegała. Wyjrzałem przez okno, ogród za domem był niespodzie­ wanie wielki. Otaczał go żywopłot, na samym końcu rosła duża jabłoń. Obok niej były dwie czereśnie. Przypomnia­ łem sobie, jak to kiedyś ojciec mi opowiadał, że czereśnie nie rozwijają się, gdy są samotne. „Trzeba je ożenić, żeby owocowały” — dodał naiwnie uradowany obrazem. Ojciec nigdy nie miał własnego ogrodu, a tylko działkę na miejskich gruntach. Nie było tam jabłoni, czereśni ani żywopłotu... 14 Poprawiłem krawat i zszedłem na dół do salonu. Nie upłynęło pięć minut, gdy zjawiła się pani Thompson z kawą. Przyniosła ją na srebrnej tacy. Pomyślałem sobie, jakie też oni muszą mieć dochody. W liście napisała mi, że jej mąż uczy w szkole średniej, ale to nie tłumaczyło po­ ziomu życia. Nie tylko taca i czajnik na kawę zrobiły na mnie wrażenie, w końcu mogły to być prezenty ślubne, ale filiżanki, dzbanek na mleko i cukiernica. Były cienkie i przezroczyste, z jasną, utrzymaną w czystych kolorach emalią, czerwoną, niebieską, żółtą i pomarańczową. Wie­ działem, że muszą być kosztowne, zdradzał to brak orna­ mentu i głęboki połysk emalii. W sprawach pieniężnych mój instynkt jest niezawodny jak u różdżkarza. Byłem pewny, że mam przed sobą co najmniej tysiąc funtów rocznie. Gdy zauważyłem, jak bezceremonialnie obchodzi się pani Thompson z serwisem, bez śladu owej mieszanej dumy i ostrożności, z jaką większość kobiet podaje swoją najlepszą porcelanę, podwyższyłem sumę o pięćset funtów. — Nigdy dotąd nie mieliśmy sublokatora —•powiedzia­ ła podając mi kawę. Wyczuwało się wyraźnie, że głos jej zatrzymał się przy słowie „sublokator”, jak gdyby rozwa­ żała wszystkie eufemizmy: płacący gość, młody dżentel­ men, który z nami mieszkał, itd. — i odrzucała je po kolei. — Ale sama dość się nacierpiałam od gospodyń w latach mojej młodości. Joe, proszę przyjąć do wiado­ mości, że pański pokój należy wyłącznie do pana. I musi pan sprowadzać tu swoich przyjaciół, kiedykolwiek będzie pan miał na to ochotę. — Zawahała się. — Jeśli pan po­ czuje się osamotniony, a na początku zawsze człowiek czuje się trochę obco w nowym miejscu, prosimy bardzo do nas na dół. Pan jest pierwszy raz poza domem? Oczy­ wiście nie licząc wojska. — I tak, i nie. Moi rodzice zginęli w czasie wojny. Mieszkałem u mojej ciotki Emilii. — Miałem już zamiar odpowiednio zaakcentować słowo: ciotka, ale postanowi­ łem, że jeszcze nie czas na to. — Jak właściwie wygląda Dufton? — Mnóstwo fabryk, zakłady chemiczne, szkoła średnia, 15

pomnik wojenny i rzeka, która codziennie zmienia kolor. I kino, i czternaście knajp. To właściwie wszystko, co moż­ na o miasteczku powiedzieć. — Nie ma tam teatru? Nonkonformiści każdej zimy wypróbowują cały ka­ talog Abe’a Heywooda. Gdy chciałem zobaczyć jakieś przedstawienie, wybierałem się do Manchesteru. W Dufton nie ma na co patrzeć. Dla Karola i dla mnie Dufton było zawsze Martwym Dufton, a radnych, wyższych urzędników i wszystkich, którzy się nam nie podobali, nazywaliśmy truposzami. Po­ czątkowo ponumerowaliśmy ich. „Truposz Numer Trzy— mawiał Karol o swoim szefie, kierowniku biblioteki — po­ pełnił dziś dowcip. Czyż to nie jest żałosne, gdy udają żywych ludzi, n’est-ce-pas?” 12— Gdy doszliśmy do Nume­ ru Dziesiątego, trudno już było spamiętać, o kogo chodzi, wobec czego wymyśliliśmy nowy system. „Tłusty Truposz znowu rozcieńczał piwo — rzucałem, gdy właściciel ,Duf- tońskicgo Jeźdźca» kołysząc się jak kaczka kroczył w no­ wym wełnianym garniturze. — Przecież uczciwą drogą nie dorobił się takiego całuna.” Mieliśmy Truposza Pranego, kupca korzennego, który wciąż mówił o kąpieli, i Trupo­ sza Uśmiechniętego, który prowadził sprzedaż konfekcji na raty i pożyczał pieniądze na procent. Było jeszcze wielu innych, wiedzieliśmy dużo o mieszkańcach Dufton. Więcej, aniżeli sobie z tego zdawali sprawę dwaj nasi miejscy notable, Truposz Cudzołożny i Truposz Miłujący Dzieci, ^dyby sobie to uświadomili, nie utrzymalibyśmy się długo aa naszych posadach. - Mamy w Warley bardzo przyzwoity teatr amator­ ski powiedziała pani Thompson. „Warlejańscy Tespij- czycy , rzeczywiście niemądra nazwa. Musi pan przyjść na nasz najbliższy wieczorek towarzyski. Będzie pan roz­ rywany od pierwszej chwili — brak nam mężczyzn. Uniosłem brwi. Chciałam powiedzieć: aktorów — dodała z uśmie­ l nieprawdaż? (fr.) 16 chem. — Chociaż i na przystojnych kawalerów jest olbrzy­ mie zapotrzebowanie. Czy pan kiedykolwiek grał? — Trochę w koncertach w wojsku. Ale nie będę miał zbyt wiele wolnego czasu. A prawdę mówiąc, nie mam większego zamiłowania do sztuk w rodzaju Przyjazd lek­ komyślnego Cyryla i Wielka wygrana Peggy. — Wymyślił pan te tytuły — odpowiedziała, wyraźnie zadowolona ze mnie. — Przyznaję, że pachną kolekcją Heywooda. — Właściwie wymyślił je Karol. Mój przyjaciel Karol Lufford. Znamy się od dzieciństwa. — Pan go bardzo lubi, prawda? — Jesteśmy sobie bliscy jak bracia, a nawet znacznie bliżsi. Przypomniałem sobie okrągłą twarz Karola, absurdalnie wielkie okulary i mieszany wyraz niewinności i rozpustnej wesołości. Mawiałem o nim, że wygląda jak pastor na bibce. „Joe, nie masz co szukać w Dufton, wyjeżdżaj, zanim i ty staniesz się truposzem...” Jego głęboki, nieco przepity głos brzmiał mi jeszcze w uszach tak wyraźnie, jakby Karol stał obok mnie w tym pokoju. „Gdy przenie­ siesz się do Warley, skończysz z truposzami, koniec z tru­ poszami. Pamiętaj, z truposzami skończone raz na zawsze.” — Będzie pan za nim tęsknił. — Tak. Ale to mi przejdzie — przerwałem, nie bardzo wiedząc, jak sformułować moje myśli. — Wydaje mi się, że przyjaźnie mężczyzn są znacznie głębsze aniżeli kobiece — mówiła pani Thompson ale też nie są tak zaborcze, nigdy nie stają się zawadą. Nie powiedziała wcale, że wie, co mam na myśli. Jak zwykle, oszczędziła mi delikatnie kłopotliwego tłumaczenia, że co prawda bynajmniej nie rozpaczam po Karolu, niemniej wcale nie jest mi to obojętne, że musiałem zostawić go w Dufton. Zegar wybił pół godziny i pani Thompson powiedziała, że musi doglądnąć kurczaka. Gdy wyszła, zapaliłem pa­ pierosa i podszedłem do kominka, nad którym wisiała duża oprawiona fotografia, przedstawiająca młodego czło- 2 — Wielka kariera 17

wieka w mundurze RAFu. Na czapce miał białą wypustkę członka załogi. Ciemna czupryna, zaciśnięte pełne wargi i gęste brwi nadawały twarzy stanowczy wyraz. Uśmie­ chał się oczami, sztuczka odziedziczona po pani Thompson. Był przystojny i czarujący, co nie zawsze wychodzi na fotografii. Czar człowieka stanowił ulubiony temat moich rozmów z Karolem. Obaj byliśmy przekonani, że umiejętnie posłu­ gując się tą cechą można wydatnie dopomóc swej karie­ rze. Oczywiście sam czar nie był jeszcze gwarancją suk­ cesu, ale wyglądało na to, że cecha ta zawsze towarzyszy ambicji. Co prawda, nie była to zaleta wysoce ceniona w Dufton. Tutaj panowała moda na bezceremonialność. Jak to Karol mawiał, wszyscy ludzie zachowywali się tu, jak gdyby podpisali kontrakt, który zobowiązywał ich do podtrzymywania tradycji owego yorkshirczyka ukrywa­ jącego złote serce pod szorstką pokrywą powierzchowności. Ale, co gorsze — dodawał — pod tą szorstką powierz­ chownością kryją się serca równie podłe i złośliwe jak te, które posiadają gładcy i obłudni mieszkańcy Południa. Nie uważam jednak, że to tylko ich wina. W Dufton nie było zbyt wiele możliwości nabycia wytwornych manier. Młody człowiek na fotografii (niewątpliwie syn pani Thom­ pson, który zginął podczas wojny) od urodzenia otrzymy­ wał wychowanie zapewniające mu osobisty urok. Czyż nie jest rzeczą zadziwiającą, jak często złote serca i uro­ dzenie się w czepku idą w parze? Byłem trochę zdziwiony tym, że pani Thompson umieś­ ciła zdjęcie zmarłego syna na tak widocznym miejscu. Wydawało mi się, że tego rodzaju przypomnienie nie jest dla niej rzeczą zbyt lekką. Ale przypomniałem sobie sło­ wa Karola: „Truposze zawsze albo odchodzą od nas, albo udają się na wieczny spoczynek. A ludzi gubią jak paczkę albo rękawiczkę. Nie mogą znieść, by o Tym mówiono, żeby im To przypominano. Bo już za życia są umarli.” Pani Thompson nie była Truposzem i dlatego mogła patrzeć na swego nieżyjącego syna bez histerii, zresztą atmosfera pokoju nie sprzyjała histerycznym atakom. Był .18 to salon moim zdaniem umeblowany z doskonałym sma­ kiem meblami w stylu Sheratona, o wysmukłych, ale nie pajęczych nóżkach. Tapety były jasnożółte i kremowe, tworzące raczej gamę kolorów niż określony wzór. Stał tu aparat radiowy z adapterem, duża półka na książki i fortepian. Na fortepianie nic nie stało, co świadczyłoby o tym, że jest używany jako instrument muzyczny, a nie dodatkowy gzyms kominka. Biała skóra niedźwiedzia na parkiecie podłogi przypominała co prawda holywoodzkie filmy, ale pasowała do tego wnętrza, dodając mu niezbęd­ ny odcień frywolności, a nawet lekki posmak erotyczny jak pachnące cachouh Raz jeszcze spojrzałem na fotografię Maurycego. Twarz była znajoma. Denerwowało mnie, że nie mogłem sobie przypomnieć, czyja to twarz, zupełnie jakby zagubiła się karta katalogowa książki, o której wiedziałem z pewno­ ścią, że jest w magazynie. Wydało mi się rzeczą bardzo ważną rozpoznanie podobieństwa, ale im bardziej tiu- dziłem się, tym bardziej twarz stawała się neutralna i ano­ nimowa. Zrezygnowałem z dalszych prób i poszedłem do siebie na górę rozpakowywać rzeczy. ROZDZIAŁ DRUGI (^jedryk Thompson był ode mnie wyższy co najmniej o trzy cale, chociaż nie jestem ułomkiem i w skarpetkach mam ponad metr siedemdziesiąt. Był za to bardzo szczupły i nie ważył więcej jak pięćdziesiąt parę kilogramów. Miał na sobie świetnie skrojone ciem­ noszare ubranie, które musiało kosztować ze trzydzieści gwinei, ale na prawym rękawie były ślady kredy, a mary­ narka zapięta na wszystkie guziki traciła fason. Wełniana kamizelka w czerwono-niebieską szkocką kratę i brązowai i Wonne pastylki używane przez palaczy (fr.) 2* 19

koszula były eleganckie, za to całość nie pasowała do siebie. Odniosłem jednak wrażenie, że ta niefortunna kom­ binacja nie jest bynajmniej dowodem złego gustu, lecz powstała na skutek noszenia rzeczy będących po prostu pod ręką. — Tak się cieszę, że nie jest pan nauczycielem — po­ wiedział. — Sam nie wiem dlaczego, ale nauczyciele wy­ dają mi się zawsze ludźmi nierealnymi... Buchalteria jest zajęciem sensownym, a przy tym czarującym. „W jego ustach Homer brzmiał jak bilans, a bilans jak Homer...” — Widziałem to w Londynie — wtrąciłem. — O, chodzenie do teatru jest zajęciem właściwym. Ale czytania niech się pan wystrzega. Zdrowi młodzi ludzie nie powinni czytać. Kończy się na tym, że zostają zady­ szanymi bakałarzami. Jedliśmy śniadanie w pokoju stołowym. Cedryk siedzący u szczytu stołu krajał kurczaka, ale zapomniał o tym i rękę z nożem wciąż jeszcze miał zawieszoną w powie­ trzu. — Cedryku — powiedziała pani Thompson stanowczo — przestań ćwiczyć się na panu w wygłaszaniu swego refe­ ratu dla Towarzystwa Literackiego i daj mu kawałek kurczaka. Od szóstej rano jest w drodze. — Uśmiechnęła się. — Wymachując tak groźnie nożem wyglądasz na czło­ wieka, który ma zamiar go zjeść, a nie dać mu coś do zjedzenia. Wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem. Była to jedna z tych uwag, które na papierze bynajmniej nie są dowcipne, ale w rzeczywistości wywołują nieodparcie komiczne wraże­ nie. Ten nasz wspólny śmiech wciągnął mnie do ich kółka. Cedryk nabierał łyżką kartofle dla mnie, gdy pani Thompson wstrzymała go. — Ach, mój Boże, zapomniałam zapytać, Joe, czy pan lubi cebulę. — Przepadam za nią. — To świetnie, moja specjalność to kartofle gotowane w mleku z siekaną cebulą. — Wszyscy mężczyźni cnotliwi, inteligentni i przystojni 20 lubią cebulę - powiedział Cedryk - ale kobieta lubiąca cebulę jest wzorem wszelkich cnót. — Zapomnia po ac mi kartofle. — Gdy odkryłem, że Joan lubi cebulę, pos a- nowiłem się z nią ożenić. Chodziliśmy w tym czasie na długie spacery żywiąc się cebulą i serem, sp u ują wszystko piwem. _ „v,;r.Vintać Oczy pani Thompson zaświeciły się, zaczęła chi • _ A pamiętasz, co ojciec mówił? Uważał * mus my się pobrać, bo tak straszliwie czuc nas cebulą, inny nas nie zechce. Znowu roześmieliśmy się zgodnie. Gdy z kawą przeszliśmy do salonu i podawałem og en pani Thompson, zorientowałem się, kogo mi przypo Maurycy. Cedryk nagle przerwał w połowie zdań P I rżał* na mnie, jakby w tej chwili dostrzegł, ze mam o jedno oko za dużo. , * _ Jakże to ja nie zobaczyłem od mzu? - * * 0 * ^ gniewnie. — Joe, me ruszaj się. V mnie L b y osi,dał raeib,. - Ma pan jasne ndosy 1J o “ zmyliło. Nie uwierzyłbym za nic w swiecie... te same oc y, te same kości policzkowe, ten sam wyraz Thom_ — Zauważyłam natychmiast — odezwała się pai pson. — Wizerunek Maurycego. Patrząc na fotografię stojącą na kominku zobaczyłe swoją twarz po raz pierwszy. Byłem przez chwilę wstrząs nTęty Znalazłem się nagle w owej strefie merzeczywi- stości, w którą czasem w RAFie wpadał człowiek na kilka sekund, gdy widział, jak niemal na końcu jegc• skrzydła bombowiec rozpada się nagle na weso - i pomarańczowe płomienie, wiedząc równocześnie z w środku ludzie, z którymi przed paroma godzinami PU się piwo, smażą się teraz we własnym tłuszczu jak bekon. — Przepraszam pana — odezwała się pani Thompson rozmawiamy o panu, jakby pana nie było w pokoju, . nam pan wybaczy. — Położyła dłoń na mojej ręce. pan, czasami tak go nam brak. Ale nie wy m owa mu kapliczki, nie myślimy o nim bez przerwy. w nie mamy za złe, gdy się go nam przypomina. To wszystko 21

brzmi trochę niejasno, ale pan przecież wic, co mam na myśli. — Ja tak samo myślę o moich rodzicach — powiedzia­ łem ku memu własnemu zdumieniu. Cedryk patrzył na mnie zaniepokojony. Miał kościstą, łagodną twarz, gęste brwi i przerzedzające się czarne włosy. — Jestem gruboskórny, ordynarny, źle wychowany sta­ ry nudziarz. Przepraszam, Joe, jeśli pana wprawiłem w zakłopotanie. — Ależ ja wcale nie jestem zakłopotany — odpowie­ działem i uśmiechnąłem się do niego. W ciszy, która zapa­ nowała, nie było skrępowania. Włączyliśmy, że tak po­ wiem, czwarty bieg. Siedzieliśmy w trójkę w najlepszej komitywie, jaką sobie można wyobrazić między młodym mężczyzną a małżeństwem w średnim wieku. Łączyła nas intymność — popularne tygodniki zbrukały to słowo do tego stopnia, że człowiek wzdraga się przed użyciem go — ponieważ z takimi ludźmi nie można żyć na innej płasz­ czyźnie. Ale miałem dość zdrowego rozsądku, by zrozu­ mieć, że nie wolno mi tej intymności nadużywać i że co prawda włączyliśmy czwarty bieg, lecz podróż dopiero się zaczyna. Cedryk wrócił do szkoły, ja zaś udałem się do mego pokoju i położyłem się spać. Ubiegłej nocy nie wyspałem się, a teraz po solidnym śniadaniu opanowała mnie przy­ jemna senność. Zdjąłem buciki i marynarkę, narzuciłem szlafrok (bardziej dla efektu aniżeli dla ciepła) i wyciąg­ nąłem się na kanapie. Nie zasnąłem od razu, lecz świadomie starałem się utrzymać na granicy snu, wciąż jeszcze mając na końcu języka smak kurczaka, ciasta cytrynowego i tureckiej kawy, rozmyślając nad tym, z jakimi ludźmi przyjdzie mi pracować w magistracie, a w szczególności, jakim szefem będzie naczelnik Wydziału Finansowego, Hoylake. Do pracy przystępowałem dopiero w poniedziałek, dziś był >)•) piątek, miałem więc jeszcze dość czasu na zebranie macji... Deszcz ustał, w domu było bardzo cicho, słyszałem, jak na dole pani Thompson krzątała się w kuchni. Ni przeszkadzało mi to ześliznąć się do snu po długim, g • kim stołku. Zupełnie jak gdyby wszystkie dźwięki _ przyjazne trzaskanie drzewa na kominku, brzęk naczyn, plusk wody — zostały wynalezione wyłącznie dla przyjem­ ności. ROZDZIAŁ TRZECI O budziłem się o trzeciej przez chwilę nie wie­ dząc gdzie właściwie jestem. Na dworze świeciło słonce, S i ale ciepłe, koloru jasnego rumu. Na czereśni dział kos, śliski i lśniący, jakby go wykąpano w dziób miał żółty, tak jak filiżanka, w orej rano kawę. Gdy wychyliłem su* prnv ^ wać, urywając nagle każdą irazę, ja.b^ mu zabr. tchu, zupełnie jak śpiewak-amator. Gdy zeszedłem na dół, pani Thompson wałkowała ciasto Kuchnia była duża i czysta, elektryczny piec miał tablicę rozdzielczą jak w bombowcu. Od razu było wiado­ me że we wszystkich puszkach znajdowało się dokładnie to co głosiły napisy, że wszystkie noże są ostre, wszystkie przyrządy, począwszy od maszynki do ubijania , any az do wyciskacza pomarańcz, funkcjonują doskona e. im to kuchnia była równie pogodna jak fartuc w pani Thompson i nadawała się na dekorację do mieszczań­ skiej komedii filmowej. Człowiek me czuł się tu m ru zem, nie było żadnych małych tajemnic w postaci zatka­ nych zlewów czy brudnych ścierek do naczyn. _ Wybieram się na zakupy — powiedziałem. - Mozę coś przynieść pani? — Nie, dziękuję. Najlepsze sklepy znajdzie pan przy rynku. Pojedzie pan tam autobusem, przystanek josl na

końcu ulicy. Wracając proszę pamiętać, że odchodzi co pół godziny z dworca autobusowego. Urząd żywnościowy jest w ratuszu. Prawda, że jestem wspaniałym źródłem informacji? Rozwinęła z papieru kawałek sera i zaczęła trzeć. — Co to będzie? Zobaczy pan o szóstej — odpowiedziała. — Mam nadzieję, że uda się i będzie wspaniałe, ale za nic nie ręczę, proszę o tym pamiętać. — Przypatrywała mi się spokojnie i czule. — Przyjemnie jest znowu mieć dwóch mężczyzn w domu. Wyszedłem na Orlą. Dom Thompsonów nie stał, jak to stwierdziłem po dokładnym obejrzeniu sobie okolicy, na samym szczycie ulicy ani też w najwyższym punkcie Warley. Najwyższym budynkiem na ulicy był blok miesz­ kalny z żelazobetonu i szkła, przy czym szkło przeważa­ ło, a ulica St. Clair, której odgałęzieniem była ulica Orla, wspinała się jeszcze co najmniej ćwierć mili wyżej. Domy były w każdym możliwym stylu od imitacji śre­ dniowiecznych belkowanych budynków po jakąś budowlę, której białe ściany, ciemnozielony dach i obfitość kutych w żelazie ozdób zrobiły na mnie wrażenie hiszpańszczyzny. Nie ulega kwestii, że dla osoby mającej jakie takie pojęcie 0 architekturze całość byłaby prawdziwym koszmarem, ale mnie nie obchodziły względy estetyczne. Ulicę tę wi­ działem na tle Dufton: na tle domów przylepionych do siebie, klozetów przed domami, dymu gryzącego gardło 1 brudzącego czystą koszulę po paru godzinach noszenia —• uczucie, że się nieustannie występuje w sztuce zatytuło­ wanej Ciężkie czasy. Ulica podobała mi się, bo jej domy były solidnie murowane i tynkowane, przy każdym był garaż, bo miała smak dostatku, gładki i pożywny jak ajer- koniak. Oczywiście dla bogatego rentiera mieszkającego sobie w nadmorskim uzdrowisku jestem ordynarnym cha­ mem, ale każdy, kto mieszkał w takiej miejscowości jak Dufton, zrozumie to uczucie ulgi i lekkości, które opano­ wało mnie tego popołudnia, gdy poczułem, że na człowie­ ka przypada tu dostateczna ilość tlenu. 24 Ratusz był dziwaczną mieszaniną gotyku i klasycyzmu z blankami, wieżyczkami i kolumnami. Przypominał ratusz duftoński, jak i zresztą setki jemu podobnych. Natych­ miast po przekroczeniu drzwi frontowych rozpoznałem ma­ gistracki zapach kaloryferów, środków dezynfekcyjnych i pasty do podłogi. W ciągu ostatnich dwóch dni zdołałem już zapomnieć, jak bardzo przygnębiający może być ten jak go określał Karol — zapach bezpieczeństwa i posłu­ szeństwa. Urząd żywnościowy też był taki sam jak w Dufton. Dłu­ gi kantor, stoły na krzyżakach, rzędy kartotek, jaskrawe afisze wzywające do krwiodawstwa, do przestrzegania bez­ pieczeństwa na drogach, do ochotniczej służby wojskowej, i chociaż stanowił jedynie część ratusza, miał swój własny zapach niepodobny do niczego innego, zapach urzędowy, coś między herbaciarnią a sklepem z przyborami kance­ laryjnymi. W pokoju nie było nikogo poza dwiema dziewczynami siedzącymi za kantorem. Zajęła się mną starsza, pulchna czarnooka panna. — Pan będzie pracował w Wydziale Finansowym? — zapytała. — Widziałam pańskie zdjęcie w „Kurierze”. W rzeczywistości wygląda pan lepiej. Prawda, Beryl? — Zachwycający — powiedziała Beryl. Gapiła się na mnie bezczelnie. Miała jeszcze dziecinne, niedojrzałe kształty i ani śladu piersi, ale było w niej coś niepoko­ jąco a prymitywnie prowokującego, jak gdyby wraz ze świadectwem maturalnym zdała egzamin ze znajomości płci odmiennej. — Jestem jeszcze bardziej zachwycający przy bliższym poznaniu. Mam ukryte zalety... Chichotały. — Mówi pan nieprzyzwoitości... — zaczęła Beryl, gdy do pokoju wszedł człowiek w średnim wieku, niosący stos kartek jak monstrancję. Jego pojawienie się zepsuło z miej­ sca atmosferę flirtu i zarozumiałej kobiecości, tak mło­ dzieńczej, głupiutkiej i kociakowatej. Dosyć jednak zacho­ wało się z tej atmosfery, by mi towarzyszyć przez całe

popołudnie. Jej ślady pozostały na mnie jak puder na klapie marynarki. Po zakupach poszedłem do parku. Nie przypominał on w niczym, jakby się lego można było spodziewać, parku miejskiego, otwartej przestrzeni, nie mającej nic wspólne­ go z dniem powszednim, objętej niejako kwarantanną. Ten park robił wrażenie organicznej części miasta. Rzeka Mer- ton obejmowała pętlą południową część Warley. Park znaj­ dował się między rzeką a lasem Warley, zwężając się przy rynku, jakby chciał bliżej dopuścić las. Zdawało się, że wszystkie wąskie brukowane uliczki wokół rynku kończą się wodą i drzewami. Usiadłem na ławce i wyciągnąłem „Kurier Warley”. Patrząc na Merton, tak przejrzystą, że widać było kamie­ nie na jej dnie, myślałem o tej brudnej błazeńskiej rzecz­ ce, która biegła — jeśli można tak wyrazić się o wodzie cieknącej jak ropa — przez ulice Dufton. Merton wezbra­ ła po całodziennym deszczu, płynęła rączo, ale w stojącej wodzie o jakieś sto jardów od miejsca, gdzie siedziałem, zobaczyłem coś jeszcze ważniejszego od przejrzystości — bladozielone algi. A więc woda jest tak czysta, iż mogą w niej żyć ryby! Jakże zazdrościłem w tej chwili dwóm chłopaczkom spacerującym z matką niedaleko po ścieżce. Wyrosną nad rzeką, w której można pływać, po której można żeglować i łowić ryby. Rzeka Langdon w moim miasteczku potrafiła jedynie topić ludzi i często to robiła, tym tylko przypominając inne rzeki. Ławka stała na małym wzniesieniu łagodnie spływają­ cym ku rzece. Od lego najwyższego punktu park znowu się rozszerzał i mijał rynek. Składał się z dwóch połó­ wek tworzących mniej więcej literę B odwróconą tyłem do miasta. Kształt był przyjemny, park dziki i naturalny, a jednak, pielęgnowany. Ludzi było w nim tego popołudnia niedużo. Z daleka docierał stłumiony pomruk ruchu na ulicy Rynkowej, jedyne przypomnienie, że nie jestem gdzieś na wsi. Na drugim brzegu było jeszcze bardziej ustronnie. Wystarczył pięciominutowy spacer w głąb lasu, by znaleźć się w takich miejscach, skąd nie widać było 26 nawet kominów domów. Ale o tym dowiedziałem się do­ piero później. Nie chciało mi się czytać gazety. Miałem zamiar zapalić papierosa, ale wstrzymałem się. Nie było najmniejszej po­ trzeby wypełniać tej chwili błahostkami, była pełna po brzegi. Wystarczało siedzieć tutaj, oddychać, patrzeć na drzewa i rzekę, po prostu istnieć. Siedziałem chyba z godzinę, gdy wiatr oziębił się i po­ czułem, że drżę z zimna. Wyszedłem z parku na rynek, by napić się herbaty. Za długo siedziałem nieruchomo. Gdy wyciągnąłem rękę ku drzwiom „Cafe Sylvia”, poczułem, że mi jedna noga lekko zdrętwiała i ugina się pode mną. Zachwiałem się, wyciągnąłem drugą rękę ku ścianie, by nie stracić równowagi. Incydent bez znaczenia i po chwili wszystko było w porządku, ale ten ułamek sekundy wy­ starczył, by wyrwać mnie z dotychczasowego nastroju i zaostrzyć uwagę. Miałem uczucie, że znikła jakaś prze­ szkoda. Wszystko wydawało mi się intensywnie realne, jak gdybym widział samego siebie w filmie dokumentalnym w filmie naprawdę dobrze zrobionym, dokładnym, ostrym, bez żadnych widomych sztuczek obiektywu. Na czarnych kamieniach bruku żółte i czerwone plamy warzyw i owo­ ców, czerwona jedwabna kołdra rozpostarta jak kapa to- readora rękami grubego sprzedawcy w kamizelce, chichot pensjonarek otaczających stosy jaskrawej damskiej bie­ lizny jedwabnej, dzwony kościoła parafialnego wybijające smutno jak w niedzielę godziny, mała dziewczynka w far­ tuszku, z jednym ramiączkiem przyczepionym zabójczo wielką agrafką — wszystko to nabrało niezwykłego zna­ czenia, ale nie było niczym innym, jak tylko sobą. Żad­ nych sztuczek z obiektywem czy mikrofonem, budynki po­ słuszne prawom perspektywy, kolory reprodukowane wier­ nie, bez mgiełki, dźwięki nie tworzące ani symfonii, ani kakofonii. Ani jednego fałszywego cala w perspektywie, ani jednego nietrafnego koloru, niewłaściwego decybelu. Zdawało mi się, że moje zmysły funkcjonują po raz pierwszy w życiu, a potem, wchodząc do kawiarni, wró-

ciłem do normalnego stanu, gładko jak narciarz lądujący po skoku. Usiadłem przy oknie i zamówiłem herbatę. Okno było szerokie o wygiętej linii, wysunięte do przodu, tworzące wzdłuż całego frontu kawiarni coś w rodzaju mostka ka­ pitańskiego. Mój stolik stał w środku, widziałem wszyst­ kie ulice prowadzące do rynku. Najszersza, Rynkowa, była jedną stroną placu, trzy pozostałe, wąskie i brukowane kocimi łbami, wybiegały z rynku, każda z jednego rogu. W połowie lewej ściany rynku była jeszcze jedna uliczka, tak wąska, że z trudem przecisnęłyby się obok siebie dwie osoby. U wylotu tej ulicy stały dwa domy z autentyczny­ mi elżbietańskimi belkowaniami. Od razu zorientowałem się, że to nie jest imitacja zrobiona z desek poprzybija- nych do tynku. Następne dwa domy łączył żelazny, oszklo­ ny most i zdawało się, że tylko dzięki niemu oba domy nie przewracają się na siebie. Ulica nazywała się — Szubieniczna. Przyszło mi na myśl, że musiał tu mieszkać prawdziwy elżbietański kat z zakrwawionymi rękami, a nie jakiś mały nudziarz w wytartym ubranku i melo­ niku. W następnej chwili, gdy kelnerka podawała mi herbatę, nastąpił zwrot w moim życiu. Może to niezupełnie tak; przypuszczam, że mój instynkt zawiódłby mnie do miej­ sca, do którego obecnie dotarłem, nawet gdybym nie sie­ dział wówczas w oknie „Cafe Sylvia”. Być może, nie zosta­ łem skierowany w tym znaczeniu, jakie temu słowu nada­ je Ministerstwo Pracy, ale nie ulega wątpliwości, że został mi wskazany kierunek zupełnie różny od tego, w którym zamierzałem wtedy pójść. Naprzeciw kawiarni, przy biurze adwokata, stał zielony sportowy aston-martin, o bardzo niskim podwoziu, z błot­ nikami typu rowerowych. Miał ową męską funkcjonalną elegancję dobrego angielskiego wozu sportowego; są to zalety trudne do opisania bez użycia reklamowych superla­ tywów - „ręczna robota”, „rasowy” itd. — wystarczy, jeśli powiem, że była to piękna maszyna, i koniec. Przed wojną kosztowałby tyle co trzy małe limuzyny; nie był to 28 wóz, którym się jedzie do pracy czy wyjeżdża z rodziną, ale po prostu zabawka bogatego człowieka. Patrzyłem z podziwem, gdy wtem z biura adwokata wy­ szedł młody mężczyzna i panna. On zapalał motor, a ona mówiła coś do niego. Po króciutkiej rozmowie podniósł szybę. Panna przygładziła mu włosy; gest ten, nie wiado­ mo dlaczego, poruszył mnie — jak gdyby raz jeszcze zo­ stała usunięta przeszkoda, ale tym razem z rozmysłem. Aston-martin sam przez się oznaczał, że młody człowiek należy do znacznie wyższej klasy społecznej niż ja, ale posiadanie samochodu było tylko sprawą pieniędzy. Pan­ na, równo opalona, krótko ostrzyżona i uczesana tak pro­ sto, że mógł to zrobić tylko drogi fryzjer, była dla mnie równie niedostępna jak samochód. Ale posiadanie jej było również jedynie kwestią pieniędzy, ceny pierścienia z bry­ lantem na palcu lewej ręki. Wszystko to, aż nadto oczy­ wiste, było jednak jakąś prawdą, którą do tej pory uzna­ wałem jedynie teoretycznie. Aston-martin ruszył z miejsca z głębokim rykiem. Gdy mijał kawiarnię w kierunku ulicy St. Clair, zwróciłem uwagę na oliwkową płócienną koszulę młodzieńca i kolo­ rową jedwabną chustkę. Kołnierz koszuli schowany był pod marynarkę; tę nieco teatralną kombinację nosił z na­ turalną nonszalancją. W ogóle wszystko na nim robiło wrażenie swobody i luźności, ale nie było w tym śladu wymiętoszenia czy niedbalstwa. Miał pospolitą twarz, niskie czoło, krótko ostrzyżone mysie włosy, nie tknięte brylantyną. Była to twarz człowieka bogatego, pewnego siebie i sytego. Nie musiał nigdy pracować na to, czego pragnął; wszyst­ ko to było mu dane. Pensja, z której byłem tak zadowo­ lony, przesunięcie z grupy dziesiątej do dziewiątej, dla niego byłaby drobną sumką. Garnitur, w którym się tak bardzo sobie podobałem — moje najlepsze ubranie — jemu zapewne wydałoby się tanie i okropne. On oczywiście w ogóle nie ma najlepszego ubrania; wszystkie są naj­ lepsze. Przez chwilę nienawidziłem go. Porównywałem siebie 29

z nim, widziałem siebie, drobnego urzędnika magistrackie­ go, podrzędnego skrybę, na wpół Truposza, i w ustach poczułem gorycz zawiści. Potem jednak przezwyciężyłem to uczucie bynajmniej nie z powodów moralnych, ale dla­ tego, że uważałem zawiść za podłą i obrzydliwą przywarę; człowiek zawistny przypomina więźnia rozgoryczonego tym, że jego towarzysz otrzymał większą porcję polewki. W niczym nie zmniejszało to siły mego pożądania. Chcia­ łem mieć astona-martina, chciałem mieć płócienną koszu­ lę za trzy gwinee, pragnąłem dziewczyny opalonej na Ri­ wierze — wszystko to należało mi się, miałem do tego wszelkie prawa. Obserwując znikający mi z oczu tył astona-martina z błyszczącą, nowiuteńką tabliczką G. B., przypomniałem sobie używanego austina-siódemkę, którego sprawił sobie niedawno Truposz Zaradny, naczelnik Wydziału Finanso­ wego w Dufton. Oto szczyty, do jakich mogłem dotrzeć na stanowisku magistrackim, ale te mi nie wystarczały. Wtedy właśnie, na miejscu, dokonałem wyboru: postano­ wiłem, że zdobędę wszystkie te luksusy, które ów młody człowiek posiadał. Postanowiłem wyegzekwować moje pra­ wa. Było to tak jasne i przekonywające jak uczucie powo­ łania, które rzekomo mają lekarze i misjonarze, chociaż w moim wypadku powołanie nakazywało mi czynić dobrze sobie, a nie innym. Gdyby Karol był wówczas przy mnie, sprawy potoczy­ łyby się inaczej. Opracowaliśmy sobie specjalny rodzaj konwersacji mający na celu wyzbywanie się zazdrości i jej przeciwieństwa, podziwiania z palcem w ustach. „Kapita­ listyczne bydło” — powiedziałby w takim wypadku Ka­ rol — „Lufford, oddaj pannie szatki, bo zmarzła na kość” — odpowiedziałbym mu. „Gały ci wyłażą z głowy z pożądania — zreplikowałby Karol. — O dziewczynę ci chodzi czy o wóz?” Ciągnęlibyśmy tak przez pewien czas, coraz brutalniej, aż wybuch śmiechu zakończyłby wszystko. Był to rodzaj zaklęcia, rytuału; szczere przyznanie się do zazdrości w ja­ kiś sposób oczyszczało nas. Bardzo to wszystko było mo­ 30 ralne, ale obawiam się, że oczyszczało nas zbyt gruntow­ nie, zapominaliśmy, że materialne przedmioty naszej za­ zdrości są osiągalne. Nie wiedziałem tylko, jak je można osiągnąć. Byłem jak oficer, który przybył na front prosto ze szkoły i zrazu nie potrafi bałaganu złożonego ze stra­ chu, wybuchów i trupów uporządkować w logiczne i nie­ odparte natarcie. A jednak postanowiłem, że zdobędę tę pozycję, byłem tego pewny. Ruszałem do ataku i niech już lepiej nikt nie próbuje mnie powstrzymać. Generał Joe Lampton rozpoczął działania wojenne. ROZDZIAŁ CZWARTY B o b i Ewa Storrowie przyszli na herbatę na­ stępnego dnia. Później zaprzyjaźniłem się z nimi, ale tego popołudnia czułem się trochę onieśmielony w ich obec­ ności. Początkowo zdawało mi się, że są rodzeństwem, tak bardzo byli do siebie podobni, oboje mali, o ciemnych wło­ sach, perkatych nosach i dużych uszach. Mówili dużo, naj­ więcej o teatrze, zajmując się szczególnie „Warlejańskimi Tespijczykami”. Byli na wszystkich najnowszych przedstawieniach te­ atralnych i baletowych, znali najdokładniejsze szczegóły życia prywatnego gwiazd. „A na próbę ściągały karawany taksówek z hordami ciot.” — To był styl opowiadań Boba. — „Teatr śmierdział jak burdel. I to ma być, moi kochani, wyśniony kochanek angielskiej matki i żony. Głupie pindy omdlewały na jego widok.” Z kolei przerywała Ewa wtrącając swoją plotkę. - Ko­ chanie, wcale nie jest taki zły, to znaczy, chciałam tylko powiedzieć, że przecież on nikogo nie deprawuje, jego przyjaciele są już i tak zdeprawowani. A biedny Roger? Taki był szczęśliwy, gdy dostał rolę. — Wymieniła nazwi­ sko aktora, który, jeśli wierzyć reklamom, był szczytem krzepy i męskości. — Zapraszał go co niedzielę na obiad,

upijał, a gdy to nie odniosło pożądanego skutku, zapropo­ nował mu podwyżkę... Roger oczywiście rzucił zespół. „Jeśli mam to robić, by dojść do czegoś na scenie — po­ wiedział, pamiętasz, Bobby, najdroższy? — no to mam dość sceny.” Biedactwo, miał łzy w oczach. Przez chwilę rozważałem także możliwość, że Roger nie najlepiej spisywał się w swojej roli i wymyślił sobie całą historyjkę na wytłumaczenie tego, że go wyrzucono z te­ atru, ale trzymałem język za zębami. Gdy skończyli na ten temat, można było sądzić, że w całej branży aktorskiej nie ma ani jednej normalnej osoby. W najlepszym wy­ padku były to eunuchy i erotomanki. Rozmawiali, jak gdyby byli w stałej styczności ze sce­ ną zawodową, a w rzeczywistości znali kilku zaledwie za­ wodowych aktorów, głównie młodzież, która niedawno opuściła szkołę teatralną. Poza tym „Tespijczycy” spro­ wadzali od czasu do czasu na odczyty aktorów i drama­ turgów, po większej części postacie trzeciorzędne, wyko­ lejone, częstujące ich plotkami w zamian za okazję popicia sobie bezpłatnie, a jak się poszczęściło, to i sutej kolacji z noclegiem. Oczywiście o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero znacznie później, a tymczasem Bob i Ewa wydawali mi się ludźmi niesłychanie subtelnymi, miałem uczucie, że nale­ żę do kręgu wtajemniczonych, że ocieram się o frywolny, zachwycający i, co najważniejsze, bogaty świat. Nie mó­ wię już o tym, że przy państu Thompson wydawali się bardzo młodzi, nie dużo starsi ode mnie, chociaż on liczył lat trzydzieści siedem, a ona trzydzieści trzy, i mieli dwóch synów. Jak się okazało, Bob był w branży tekstylnej, ale co właściwie robił, tego się nie dowiedziałem. Mieszkał w swoim czasie w Londynie, lecz nie podobało mu się tam. Mam tego po uszy — mówił. — Nie lubię być małą rybką w dużym stawie. Co, Ewuś, zadowolona, że jesteśmy z powrotem? Zauważyłem, że naśladując Ronalda Colmana skracał słowa — co prawda, często zapominał się i mówił, jak na­ 32 leży. Mój podziw nieco ochłódł. Stawiało go to w jednym rzędzie z chłopakiem imitującym „kamienną twarz” Alla­ na Ladda i dziewczyną z fryzurą a la Weronika Lakę. 1 — Pan gra? — zwrócił się do mnie. —- Grywałem, ale zawsze brak na to czasu. __ Ma pan ładny profil — powiedziała Ewa — i głęboki, aksamitny głos. Najwyższy czas, żebyśmy mieli nowego amanta. Ten maleńki wrak gra prawie wszystkich młodych bohaterów. Wstąpiłam do Tespijczyków wyobrażając so­ bie, że bez przerwy będą mnie obejmowali przystojni mło­ dzieńcy, a okazuje się, że jedynym mężczyzną, który się do mnie dobiera, jest mój mąż. To może robić u siebie w domu. __ To prawda — rzucił Bob, lubieżnie łypiąc okiem. Nagle wyobraziłem ich sobie w łóżku. Ewa zmierzyła mnie zimnym, taksującym spojrzeniem. Ciekaw byłem, czy wiedziała, o czym myślę. — Przedstawimy go Ronniemu i załatwimy próbę powiedziała energicznie pani Thompson. — Ale nie przedstawiaj go Alicji — odezwała się Ewa. Poluje na świeżą zwierzynę. Na dobrą sprawę, jeszcze nie przyszła do siebie po Młodym Woodleyu. — psst — przerwała pani Thompson — Joe jeszcze so­ bie co pomyśli. — Joe, czyżby trzeba było pana pilnować? — zapytała Ewa. — Nikt mnie nie zechce — wtrąciłem. — Już ja się postaram, żeby pan poznał kilka napraw­ dę miłych dziewcząt. — Kochanie — powiedział Bob — jakie straszliwe po­ mieszanie wyuzdania i przyzwoitości w jednym zdaniu. Zawsze odnoszę wrażenie... — Pani Thompson przerwała mu wpół słowa: — Bob, dość już tych dowcipów ze Stylu życia. — Zwra­ cając mu uwagę, uśmiechała się, dzięki czemu nie wypa- l R o n a 1 d C o l m a n , L a d d , W e r o n i k a L a k ę — popular­ ne gwiazdy ekranu. 3 — W ie lk a k a r ie r a 33

dło to złośliwie, ale widziałem, że czuwa nad rozmową i że Bob zahacza o niebezpieczne tematy. —■Nie powinni byli tego wystawiać — odezwał się Ce- dryk. Tego rodzaju sztuki powinny być zabronione w teatrze amatorskim, tak, zabronione. A w ogóle zagrali ją tylko po to, żeby się popisać swoimi strojami wieczoro­ wymi. — Moja suknia była olśniewająca — powiedziała Ewa. — Owszem — dodał Bob. — Jeden Bóg wie, jakim cu­ dem trzymała się na tobie. Ewa pokazała mu język, po czym ziewnęła unosząc rę­ ce i patrząc przy tym na mnie. Nie zakochałem się w niej. I wcale nie miałem manii erotycznej, chociaż prawdę mówiąc można mieć znacznie gorsze manie. Sprawa była prosta. Miałem wtedy dwa­ dzieścia pięć lat i normalne apetyty kawalera. Gdy szyku­ je się dobra kolacja, jest rzeczą naturalną, że głodny czło­ wiek stara się upolować zaproszenie. Kolacja była, że tak powiem, na stole, a ja już dość da­ wno nie jadłem. Ściśle mówiąc, ostatnia okazja nadarzyła mi się po dancingu w duftońskim „Locarno” i nawet nie pamiętam, jak się nazywała. Wszystko odbyło się pospie­ sznie i nie sprawiło mi większej przyjemności. Tego ro­ dzaju historie przestawały mnie bawić. Były w typowo du­ ftońskim stylu, a z tego już wyrosłem. Intuicja nagle podpowiedziała mi, że będę mógł się prze­ spać z Ewą. Była to naprawdę intuicja, wcale nie jakieś rozumowe usprawiedliwienie moich pragnień. Raz po raz miałem możność przekonania się, że intuicja rzadko zawo­ dzi. U mnie funkcjonowała doskonale, ponieważ nie mam skłonności do abstrakcyjnego myślenia i nikogo bynaj­ mniej nie uważam za istotę morałniejszą ode mnie. Po herbacie wybraliśmy się do Tespijczyków samocho­ dem Boba. Był to nowiuteńki austin-ósemka. Niełatwo by­ ło w tym czasie o nowy samochód, szczególnie mały. Pomyślałem sobie, że bez względu na to, co on robi w tek­ styliach, musi mu to przynosić porządne dochody. — Siadaj z przodu z Bobem — powiedziała Ewa do Ce- 34 dryka — będziesz mógł wygodnie wyciągnąć nogi. A ty, Joan, siadaj z tyłu. I pan, Joe, kochanie. Będę mogła usiąść panu na kolanach. —■Może pani lepiej zapyta Boba, czy pozwoli? — Poczu­ łem kretyńskie zadowolenie. — Bobby, nie masz nic przeciw temu, że usiądę mu na kolanach? Nie będziesz przecież zazdrosny i zaborczy, i wiktoriański? Co, najdroższy? —■Skądże, jeśli jemu to nie przeszkadza. Mogę tylko dodać, że pożałuje tego. Joe, ostrzegam, ona tylko wyglą­ da na wątłą i lekką kobietę. Ja nie pozwalam jej siadać na moich kolanach. — Niech go pan nie słucha. Joe jest silny i zniesie moją wagę. Prawda, że to panu sprawi przyjemność? Objąłem ją mocno w pasie. — Bob, może pan jechać tak szybko, jak się panu tylko spodoba. — Czułem wyraźnie jej ciepłe i miękkie ciało. Dzielnica, w której znajdował się teatr, była, jak pani Thompson powiedziała, prawdziwym labiryntem uliczek. Przypomniały mi one na chwilę Dufton, ale miały w sobie coś ciepłego i wesołego, czego nigdy w Dufton nie było. Być może, sprawiało to sąsiedztwo teatru. Nawet najbar­ dziej obskurny teatrzyk promieniuje jakąś wesołością. Jest jakby przeczuciem istnienia szerszego świata. Nie mówiąc już o tym, że Warley nie ucierpiało zbyt dotkliwie od kry­ zysu, gdyż potrafiło się zabezpieczyć na wiele sposobów. W 1930 roku trzy czwarte ludności Dufton było bez pracy. Pamiętam na ulicy tłumy ludzi o szarych twarzach — ży­ wili się wyłącznie Chlebem i margaryną; pamiętam ludzi śpiących do południa, dzieci w płóciennych pantoflach w najgorsze zimna i tę rzekę, gęstą i żółtą jak ropa, naj­ większy kamień obrazy, gorszy nawet od historii z la­ skiem, ostatnim kawałkiem niespaskudzonej zieloności w Dufton, który Zarząd Miejski zamienił na rozmokłą szkółkę drzew szpilkowych i otoczył drutem kolczastym. Kryzys się skończył, a Dufton nadal było nieszczęśliwe i złamane na duchu; nawet gdy bezrobocie zostało zupeł­ nie zlikwidowane, atmosfera nędzy i niepewności nie ustą­ 3* 35

piła. Ciężkie lata pozostawiły za sobą hordę koślawych strachów jak bękarty po okupacyjnej armii. Chciałbym zaznaczyć, że nie obchodziło mnie to zupeł­ nie z politycznego punktu widzenia. Chociaż może gdy­ bym miał posadę, na której wolno by mi było zajmować się polityką, kto wie, może próbowałbym zrobić jakiś porzą­ dek, siedząc na przykład w eleganckiej dzielnicy Londy­ nu, w której, możecie mi wierzyć albo nie, mieszka labou- rzystowski poseł z Dufton. Głosowałem na niego w 1945 r. zupełnie przypadkowo; po trochu dlatego, że rodzice za­ pewne chcieliby, żebym na niego głosował, a częściowo dla­ tego, że konserwatywny kandydat był spokrewniony z Torversami, właścicielami największej firmy w Dufton, a ja absolutnie nie miałem zamiaru pomagać im — byłoby to równoznaczne z lizaniem im butów, i tak już dobrze wylizanych. Głos pani Thompson przerwał moje rozmyślania. — Gdy byłam małą dziewczynką, zawsze wyobrażałam sobie, że gdzieś tutaj musi się znajdować brama Sieur de Maladroit. Lubiłam wędrować po tych uliczkach w poszu­ kiwaniu przygody. W małym samochodzie panował zapach skóry, tytoniu i perfum; moje lędźwie znowu rejestrowały ciało Ewy. By­ łem w Warley, jechałem samochodem do teatru, Dufton było daleko. Dufton było martwe, martwe, martwe. . — A przytrafiły się pani jakieś przygody? — zapytałem panią Thompson. Twarzą dotykałem włosów Ewy. — Razu pewnego pocałował mnie mały chłopak, stra­ szliwy, mały, rudy brutal. Chwycił mnie po prostu i po­ całował. Potem uderzył mnie i uciekł. Od tego czasu je­ stem przywiązana do tej dzielnicy. — Obecnie — odezwał się poważnie Bob — chłopak ten jest najbogatszym mieszkańcem Warley. Od tego spotka­ nia już nigdy nie spojrzał na inną kobietę. Wszyscy my­ ślą, że jest twardy, niedostępny, że nic go nie obchodzi poza pieniędzmi i władzą. Ale czasami, gdy siedzi samo­ tnie w swoim georgiańskim pałacyku stojącym na samym szczycie, wspomina tę ujmującą małą dziewczynkę, na 36 wpół anioła i na wpół ptaszka, i łzy pojawiają się w jego zawziętych oczach... Jakie to wzruszające, zupełnie jak Dante i Beatrice. Zatrzymał samochód przed teatrem. — Dante miał żonę i dużą rodzinę — powiedział łago­ dnie Cedryk. — Wyszło na twoje — odpowiedział Bob wychodząc z wozu — niemniej, to ładna bajka. Pani Thompson milczała, ale uśmiechnęła się do Boba. Fasada teatru była z błyszczącego białego betonu. Nad wejściem duży oświetlony napis, złożony małymi literami, upodabniał teatr do nocnego lokalu, co, zdaje się, było efektem zamierzonym. Na widowni panował zapach tro­ cin, farb i kredy. Ściany były kremowe i szare, a scena zwyczajna, pudełkowa. Było w tym wszystkim coś z atmo­ sfery szkoły, może sprawiał to zapach właściwy klasie. Publiczność nie wyróżniała się niczym szczególnym. A ja właściwie spodziewałem się, że w teatrze będzie pełno ta­ kich ludzi jak Bob i Ewa, zdecydowanie dowcipnych, na­ leżących do świata teatralnego, głośno rozprawiających. Sztuka też była dość przeciętna. Szła trzy lata podczas wojny, ale jej nie widziałem, bo byłem w tym czasie w Stalagu 1000. Treścią jej była historia przemiłej bogatej rodziny mieszczańskiej, której członkowie omal nie popeł­ niali cudzołóstwa, omal nie robili fortuny, omal nie do­ prowadzili do nierozsądnego związku małżeńskiego, omal nie mijali się z powołaniem. Wszystko to naprawiała w końcu mądra stara babunia, która nawet trochę odważ­ nie jak na tego rodzaju sztukę wygłaszała prolog i epilog, kołysząc się w fotelu na biegunach i przerywając swoje perory dłubaniem na drutach. Znajdowałem w tym przyjemność z tego samego powo­ du, dla którego ludziom podoba się Pamiętnik pani Dale — postacie sztuki należały do kategorii ludzi, do której ja też chciałem należeć; miałem wrażenie, że w czapce-nie- widce podpatruję życie w jednym z wielkich domów na ulicy Orlej. Wszystko to było bardzo pochlebiające pró­ żności, włącznie z komicznymi służącymi o szczerozłotych 37

sercach. (Niania ofiarowała paniczowi wszystkie swoje oszczędności, gdy wyglądało na to, że zbankrutuje, i wy­ raźnie słyszałem, jak za moimi plecami jakaś pani pocią­ gała nosem.) W połowie pierwszego aktu zobaczyłem po raz pierwszy Zuzannę. Grała najmłodszą córkę, wesołą, niewinną pa­ nienkę, której serca omal nie złamał starszy pan — tak przynajmniej rolę tę opisywał „Warley Clarion”. Pamię­ tam jej pierwsze słowa: ,,Piekło, szatani, spóźniłam się! ...ń dobry mamusiu, ptaszyno.” Brzydkich słów nauczyła się oczywiście od Starszego Mężczyzny, jowialnego, szpa­ kowatego kompozytora; używał ich, gdy mu nie szło pisa­ nie nowej symfonii, i oczywiście oznaczało to, że mamy do czynienia z człowiekiem niesłychanie subtelnym i frywol- nym. Zuzanna miała świeży i młodzieńczy głos, akcent wyniesiony z dobrych kursów aktorskich. W sztuce była to rola szesnastoletniej panny, ale Zuzanna nie miała szczenięcej pulchności kształtów i niezgrabności właściwej temu wiekowi; oceniałem ją na lat około dziewiętnaście. Grała nienadzwyczajnie, niemniej w moich oczach cała ta głupia sztuka tylko dzięki niej nabrała rumieńców życia. Rola nie wymagała zresztą szczególnego kunsztu aktor­ skiego, była tak skrojona, że pasowała do każdej młodej dziewczyny z porządną wymową. Ale do mnie najbardziej przemawiała jej konwencjonalna uroda. Długie czarne włosy opadające na ramiona, okrągłe, orzechowego kolo­ ru oczy, zgrabny nos i usta, dołki na twarzy — wyglądała jak dziewczyna z amerykańskich ogłoszeń, reklamujących zegarki, perkaliki czy samochody. Mogła być rodzoną sio­ strą panny, którą widziałem przed „Cafe Sylvia”. W swoim czasie doszliśmy z Karolem do wniosku, że im więcej ma pieniędzy mąż, tym przystojniejsza jest żona. Opracowaliśmy wówczas klasyfikację kobiet, a nawet spre­ parowaliśmy skrypt przepisany na maszynie pt. „Statys­ tyka miłosna Lampton-Lufforda”, uzupełnióny dodatkiem: „Wskaźniki seksualne”. Przypominam sobie, że kobieta kategorii I była nadzwyczajna w łóżku i dobrze się skła­ dało, że wszyscy mężowńe I kategorii odziedziczyli mająt­ 38 ki, gdyż w innym wypadku nie starczyłoby im już praw­ dopodobnie energii na zarabianie pieniędzy. Mężczyźni ka­ tegorii IV otrzymywali przy każdym awansie drobne pre­ mie („Ach, kochanie, tak się cieszę, że nareszcie kiero­ wnictwo cię doceniło — powiedziała — a oczy jej zasnuła mgiełka”), zaś kategoria IX dogadzała sobie oczywiście je­ dynie w sobotnie noce i niedzielne popołudnia. Rzecz jasna, kategorie były bezpośrednio związane z do­ chodami męża czy narzeczonego, od kategorii I, milione­ rów, gwiazdorów filmowych i dyktatorów, a właściwie od każdego z dochodem rocznym ponad dwadzieścia tysięcy funtów, do kategorii XII, to jest tych, którzy mieli poniżej trzystu pięćdziesięciu funtów rocznie i jedynie minimalne szanse na powiększenie swoich dochodów. Karol i ja na­ leżeliśmy do kategorii VII, oznaczającej sześćset funtów rocznie, czyli stanowiska zastępców naczelników. Prawdę mówiąc należeliśmy do kategorii niższej, ale istotnym szczegółem naszej siatki było to, że mężowie byli dobie­ rani zarówno z punktu widzenia ewentualnych, jak i ak­ tualnych zarobków, zakładaliśmy bowiem w kobietach po­ wyżej X kategorii szczyptę inteligencji. Oczywiście siatka nasza nie była idealna, czasami mężczyźni VII kategorii mieli żony III kategorii, a więc kobiety, które mogłyby zdobywać mężów dziewięciotysięcznych, a ci, którzy wła­ snym trudem dochrapali się III kategorii, miewali żony X kategorii, które złapali, zanim jeszcze udało im się nabić kabzę. Ale mężowie VII kategorii często tracili swe żony na rzecz kochanków, którzy je naprawdę rozumieli i doce­ niali, albo co gorzej, do końca życia musieli wysłuchiwać utyskiwań na brak pieniędzy. Mężowie III kategorii mieli zazwyczaj przyjaciółki III kategorii. Wszystko to niewąt­ pliwie może wydać się bardzo cyniczne, faktem jest jed­ nak, że Karol i ja potrafiliśmy wydedukować mężowskie dochody z dokładnością do pięćdziesięciu funtów. Przez pewien czas ścisłość naszej siatki działała na mnie depry­ mująco. (Było to wtedy, gdy mój widnokrąg zamykały Dufton i Związek Pracowników Samorządowych.) Wiedzia­ łem, że jestem równie miły i diablo bardziej przystojny 39

aniżeli Błyszczący Truposz, młody mężczyzna z ulizanymi czarnymi włosami, świecącą czerwoną twarzą, złotym szwajcarskim zegarkiem dobrej marki, złotą cygarniczką, złotą zapalniczką, złotą papierośnicą; ale ojciec mój nie był „bukmacherem” wyścigowym i w najlepszym wypad­ ku mogłem liczyć na żonę VI kategorii, gdy on automa­ tycznie przyciągał uwagę III kategorii. Zuzanna należała do II kategorii, a może nawet do I, bez względu na to, czy miała, czy też nie miała pieniędzy. Byłem przekonany, że zarówno finansowo, jak i eroty­ cznie kwalifikuje się do tych kategorii. Jeżeli jednak mam już być zupełnie uczciwy i nie oczerniać siebie, to muszę przyznać, że nie był to jedyny powód, dla którego mnie tak podniecała, że nie tylko dlatego układne banały sztuki wydawały mi się bardzo poetyckie, że nie tylko dlatego zdawało mi się, iż w każdej chwili mogą paść słowa, które nadadzą właściwy kształt memu życiu, że będą spełnieniem tej obietnicy szczęścia, jaką otrzymałem od Warley. Pra­ wdopodobnie przeżywałbym to samo będąc porządnym fa­ cetem, który cały pomysł z klasyfikowaniem kobiet uwa­ żałby za coś bydlęco cynicznego. Była tak młoda i tak niewinna, że mi omal serca nie złamała; patrząc na nią odczuwałem dziwny, ale przyjemny ból. Wyobrażam so­ bie, że gdyby ciało miało smak, jej ciało smakowałoby jak świeże mleko. Zakochałem się od pierwszego wejrze­ nia. Używam tego konwencjonalnego zwrotu jak znaczni­ ka w stenogramie, by w możliwie skondensowanej postaci wyrazić uczucia, które we mnie wzbudziła. Gdy po przedstawieniu ubieraliśmy się w foyer, Cedryk powiedział: — Joe, przypuszczam, że po tym burżuazyjnym bigosie przyda się panu coś mocniejszego na pokrzepienie. — Sło­ wa usłyszałem, ale nie zrozumiałem, o co właściwie idzie. — Zuzanna Brown jest bardzo piękna — powiedziałem i natychmiast pomyślałem sobie, że zachowałem się w ich oczach jak głupie cielę. Z obrzydzeniem stwierdziłem, że się czerwienię. Ewa śmiała się. — Zielenieję z zazdrości. — Pchnęła mnie w pierś, 40 a w jej uderzeniu więcej było siły aniżeli żartu. — Gdy tylko poznaję jakiegoś przystojnego młodzieńca, natych­ miast traci głowę dla tej sroki. — Mnie się zdaje, że brak jej pieprzyka — odezwał się Bob. — Absolutna pensjonarka. — Ach, skądże — rzuciła szybko Ewa. — To bardzo ła­ dnie z twojej strony, kochanie, gdy mówisz, że nie jest pociągająca, ale to po prostu nieprawda. Joe ma dobry gust. Jest piękna, naprawdę piękna. Świeża jak róża w dzień bitwy, czy jak tam to jest w wierszu, i naprawdę urocze dziecko. — A któż by nie był uroczym dzieckiem mając bogate­ go i uwielbiającego papę? — pytał Bob. — Warto, by Joe ją poznał — wtrąciła się pani Thom­ pson. — Dość już tej gadaniny o piękności i słodyczy — nie­ cierpliwił się Cedryk. — Marzę o czymś mocnym. Bob, jeśli chcecie teraz pójść za kulisy, to zobaczymy się w „Cla- rence”. Wyszedł na ulicę ciągnąc za sobą niemal po ziemi szalik wetknięty do kieszeni. Perorował głośno: — Ani śladu ży­ cia, energii, poezji! — Słyszałem jeszcze jego głos, gdy znikł mi z oczu; obok niego kroczyła statecznie pani Thom­ pson, z głową lekko przechyloną na bok, słuchając pilnie tego, co mówi, ale z wyraźnie rozbawionym wyrazem twarzy. — Zastrzeliła pana, co, Joe? — pytała Ewa, gdy z foyer weszliśmy do korytarza. — Na pewno już ma chłopaka — odpowiedziałem ponu­ ro. — Nie jest zaręczona — wyjaśnił Bob — ale niech pan uważa na Jacka Wałęsa. Wory pieniędzy, prawie dwa me­ try wzrostu i piękny RAFowski wąs. — Tacy to dla mnie na jeden ząb — śmiałem się — a poza tym podziwiam ją z czysto artystycznego punktu widzenia. — Sam czułem, że nie brzmi to zbyt przekony­ wająco, ale spychano mnie do sytuacji żebraka przy bra­ mie, pokornego wielbiciela z daleka. 41

W garderobie był już tłok. Był to wąski pokój z betono­ wi} podłogą i długim stołem, na którym stały oświetlone lustra. Panował tu przyjemny zapach szminki, tytoniu oraz sytych i dobrze umytych ciał. ♦ Zuzanna właśnie kończyła zmywać szminkę i ścierała z twarzy resztki kremu. Przyjemną niespodzianką było dla mnie, że miała tak białą i delikatną cerę. — To jest Joe Lampton — powiedziała Ewa. — Przyje­ chał do nas aż z Dufton. Bardzo mu się podobało przed­ stawienie. — A szczególnie pani — dodałem. Miała dziecinnie cie­ płą i miękką dłoń i chętnie potrzymałbym ją dłużej w mo­ jej ręce, ale tego rodzaju nie prowadzące do niczego kon­ takty należały do zwyczajów Truposzów, to oni próbowali z przystawek skombinować cały obiad. — Ale naprawdę wcale tak dobrze nie gram — powie­ działa. Stałem blisko, mimo to musiałem wytężyć słuch, by uchwycić jej słowa. Zuzanna zawsze ściszała głos, gdy była onieśmielona. — Gdybym wiedział, przyniósłbym pani kwiaty. Opuściła swe ciemne rzęsy i przez chwilę nie patrzyła na mnie. Tego rodzaju mina może ujść bezkarnie tylko dziewicy. Była tak naturalna i niewystudiowana, że wzru­ szyła mnie niemal do łez. — Gdyby co pan wiedział? — Gdybym wiedział, że pani będzie taka piękna. Jeden guzik jej bluzki nie był zapięty. Widziała, że mu się przyglądam, ale nie próbowała go nawet zapiąć. Była w tym jakaś obietnica, chociaż przekonany jestem, że nie­ świadoma. — Wstąpisz z nami napić się czegoś, kochanie? — py­ tała Ewa. — Marzę o tym, ale Jack i ja obiecaliśmy, że wrócimy do domu na kolację. — Weź Jacka ze sobą — odezwał się Bob. — Chcę mu wytłumaczyć, do czego służy cyklorama. Jego świt spadał jak grzmot, to jest doskonałe w Burmie, ale nie w środko­ wej Anglii. 42 — Jesteś obrzydliwy — powiedziała Zuzanna. — Świt był absolutnie przemiły. — Mówiła o tym tak, jakby świt był małym zwiniętym w kłębek zwierzątkiem. Zaczęli dyskutować na ten temat, gdy wszedł Jack. Od razu wiedziałem, że to on. Duży RAFowski wąs nosił z od­ powiednią nonszalancją, był oficerem, a wąs to ozdoba oficerska. Właśnie dlatego nigdy nie zapuściłem wąsa. Na człowieka z takim wąsem, nie posiadającego stopnia ofi­ cerskiego, ludzie patrzą jak na kogoś, kto bezprawnie nosi mundur czy ordery. Ale najbardziej złościło mnie, że był szerszy w plecach i jakieś cztery cale wyższy ode mnie. Miał twarz o nieregularnych rysach, typu Bulldog Drum- mond, i niewątpliwie, jak sobie złośliwie pomyślałem, wie­ dział o tym. — Halo, Zu — zawołał. Spojrzał na zegarek. — Równo dziewiętnasta trzydzieści. Zaczynamy scenę: „kolacja”. — Śmiał się zadowolony ze swojego dowcipu. — Boże, co to za sztuczydło. Jak ty możesz w tym wytrzymać. Spojrzał na mnie ostro. — To jest Joe Lampton — przedstawił mnie Bob. — Jack Wales, Joe Lampton, panowie się poznają. Musicie mieć coś wspólnego, obaj przecież byliście nieustraszony­ mi lotnikami. Jack śmiał się i wyciągnął dłoń jak szynka. Starał się pokonać mnie w uchwycie, ale mu się nie udało. — Jeśli o mnie idzie — powiedział — jestem zadowo­ lony, że to się już skończyło. Latanie jest zabawne, ale być zestrzelonym to rzecz straszliwie kłopotliwa. — Prawda — powiedziałem. — Nie bez tego, żeby mi się i latanie w końcu nie znudziło. — Jacy wy jesteście zblazowani, moi młodzieńcy — wtrąciła Ewa. — Jack, wybierasz się z nami do knajpy? — Strasznie mi przykro, ale przecież wiesz, jak uczu­ lony jest papa Brown, jeśli idzie o punktualność. Innym razem pójdziemy z przyjemnością. To znaczy ja pójdę z przyjemnością — mrugnął niezgrabnie do Ewy — zo­ stawimy resztę. Wybierzemy się tylko we dwójkę, ty i ja, co? 43

Przysłuchiwaliśmy się mu, jak gdyby był członkiem rodziny królewskiej, tłumaczącym łaskawie, że ze względu na inne zajęcia nie będzie mógł dokonać otwarcia wenty na cele dobroczynne, że być może innym razem... Gdy on z Zuzanną wyjdą, w pokoju zrobi się pusto, pójdą sobie do ciepła, luksusu i wesołości i porzucą nas na łup chłod­ nej poniedziałkowej szarzyzny. Nie przyłączyłem się do próśb Ewy, chociaż wyczuwa­ łem, że Zuzanna chętnie poszłaby z nami. — Mnie panienka nie musi zapędzać do piwa — powie­ działem do Ewy. Umyślnie chciałem przeciwstawić się prawdziwie oficerskiemu językowi Wałęsa, równie po­ prawnemu jak jego tweedowe ubranie. — Jadziem. ■— Zuzannę żegnałem moim najlepszym uśmiechem, owocem długiej wprawy, pozwalającej mi ukryć zęby, których utrzymanie w jako takim porządku opłacałem co roku straszliwymi katuszami u dentysty. Chciałbym mieć tak białe zęby jak mój rywal (bo tak go już nazywałem w myślach), ale uśmiech z zamkniętymi ustami, z małymi zmarszczkami w kąciku oka, może okazać się równie sku­ teczny jak popisywanie się uzębieniem. Tak przynajmniej zdawało mi się, gdy zobaczyłem, że się zaczerwieniła. — Następnym razem będę pamiętał o kwiatach — doda­ łem. — Dziękuję. — Oczy jej błyszczały. Wiem, że był to tylko skutek zbytniego łzawienia, prawdopodobnie w tym wypadku podrażnienia wywołanego nadużyciem tuszu do rzęs, ale wyglądała dzięki temu jak dziecko pod- drzew­ kiem wigilijnym. Ciekaw byłem, czy słyszała dużo kom­ plementów od tego kołka, który z zazdrosną miną stał za nią. Na ulicy Ewa znowu żartobliwie dała mi szturchańca w pierś. — Jest pan, jak widać, człowiekiem bardzo bezpośred­ nim? — Zawsze zmierzam prosto do celu. Bob uśmiechnął się złośliwie. 44 — Jackowi nie podobały się pańskie obiecane kwiaty. Dostrzegłem oznaki zazdrości. — Przecież nie jest jej narzeczonym. — Ale zna ją od zawsze. Wie pan, przyjaźń z lat dzie­ cięcych i tym podobne... ■— Jakie to śliczne! — zadrwiłem. ROZDZIAŁ PIĄTY W dwa miesiące później byłem w Bibliotece Publicznej próbując wytłumaczyć elementy buchalterii głównemu zastępcy kierownika, małemu, ruchliwemu czło­ wieczkowi, którego poznałem u „Tespijczyków . Narobił potwornego bałaganu w księgach, bałaganu tak straszli­ wego, że przez chwilę podejrzewałem go o jakieś kombi­ nacje z pieniędzmi publicznymi. Potem stwierdziłem, że p. własnej kieszeni dołożył dziesięć szylingów. Jak to się często zdarza skądinąd bardzo inteligentnym ludziom, tra­ cił natychmiast głowę w obliczu kolumny cyfr. Prawdo­ podobnie nawet mu to na myśl nie przyszło, że deficyt może być po prostu wynikiem błędnego zaksięgowania. — Ja nie nadaję się do tego rodzaju rzeczy — narzekał, gdy już wreszcie doprowadził sprawę do porządku. Co­ dziennie tracę godzinę nad tymi przeklętymi księgami. I zdaje mi się, że to wszystko na próżno, nie mówiąc już o tym, że marnuję pański czas. — Ten starszy pan za chwilę wybuchnie — przerwałem mu patrząc na siwego jegomościa, usiłującego wyjaśnić pomocnikowi bibliotekarza, o jaką książkę mu idzie. Szczupły młodzieniec, z którym rozmawiał, chodził już lekko zgarbiony, jak to w bibliotekarskim zawodzie przy­ stało. — Reggie — wróciłem do naszych spraw — pomó­ wię o tej księgowości z Hoylake’em. Trzeba koniecznie uprościć to wszystko. Albo zredukujemy numerację rozmaitych pokwitowań, 45

albo trzeba będzie przejąć całą tę robotę inkasując pie­ niądze i zaksięgowując je codziennie rano. Hoylake z pew­ nością wysłucha każdej mojej propozycji. W porówna­ niu ze Sprawnym Truposzem był olbrzymią zmianą na lepsze. Do dziś jeszcze niechętnie wspominam Sprawnego Truposza. Miał duży łeb, krótkie tłuste włosy i absolutnie nieruchomą twarz. Nie była to twarz nadęta czy nawet kamienna, ale po prostu martwa. W jego obecności odno­ siło się wrażenie, że wysysa cały tlen z powietrza. Udało mi się zabajtlować go, uwierzył, że imponuje mi jego sprawność, dzięki czemu lubił mnie, o tyle, o ile mógł w ogóle kogoś lubić. Ale praca u niego była zawsze mę­ czarnią. Należał do tych urzędników magistrackich, których prze­ śladuje kompleks winy w związku ze stałym zatrudnie­ niem i trzydziestosześciogodzinnym tygodniem pracy. Stale nam przypominał, jak brutalny jest otaczający nas świat, i zawsze przejmował się tym, jaką opinię mamy w Radzie Miejskiej. Mógł sobie zaoszczędzić tych zmartwień, więk­ szość radnych nie zauważyłaby nas, nawet gdyby cały personel ratusza przyszedł nago do pracy. Byli wśród nich co prawda tacy, którzy dla uzyskania rozgłosu od­ grywali rolę biczów na rozpuszczoną biurokrację. Gdy tylko w „Dufton Observer” pojawiał się sensacyjny na­ główek: „Radny wali pięścią na konferencji: Dlaczego urzędnicy są niepunktualni?”, „Fantastyczna podwyżka pensji , natychmiast wzmagała się aktywność Sprawnego Truposza, co z kolei oznaczało lawinę okólników zaczyna­ jących się od słów: „Doszło do mojej wiadomości”, i koń­ czących się: „TEN STAN RZECZY MUSI ULEC ZMIA­ NIE. Co gorsza, następowały tak zwane pogadanki umo- lalniające, tym straszliwsze, że potrafił mówić nie rusza­ jąc ustami, wobec czego jego jasny metaliczny głos zdawał się pochodzić znikąd. Żądano od nas pracy nieprzerwanej, co nawet nie było takie nierozsądne, ale zaledwie coś zaczynaliśmy, natych­ miast kazano nam przerywać. Na dłuższą metę było to większym marnotrawieniem czasu aniżeli dziesięć minut spędzonych na paleniu papierosa i flircie z maszynistką. Przynajmniej raz w tygodniu pracowaliśmy w godzinach nadliczbowych, z czego Sprawny Truposz był bardzo za­ dowolony, szczególnie jeśli dowiadywał się o tym któryś z członków Rady, ale nadliczbówki byłyby zupełnie zby­ teczne, gdyby' zespołowi pozwolono na wytworzenie swe­ go własnego rytmu pracy. Hoylake był zupełnym przeciwieństwem Sprawnego Truposza. Niski, otyły, uprzejmy, z ekscentrycznym ma­ łym szczotkowatym wąsikiem i czarnymi okularami biblio­ tecznymi przypominał mi stale Robertsona Hare a, tyle tylko, że miał lekki yorkshirski akcent. Nie wtrącał się do nas, nic go nie obchodziło, jak kto pracuje, byle robo­ ta była wykonana na czas, i nie pozwalał sobie zawracać głowy szczegółami. Toteż jego dział funkcjonował znacznie sprawniej aniżeli u Sprawnego Truposza; stanowiliśmy zespół fachowców, a nie kolekcję maszyn do liczenia. Był to, że tak powiem, kolejny prezent otrzymany od Warley: po raz pierwszy w życiu byłem zupełnie zadowo­ lony ze swej pracy. Wstąpiłem do Tespijczyków i zaczy­ nałem przebywać w towarzystwie ludzi, z jakimi dotąd się nie stykałem. Tespijczycy stanowili coś w rodzaju klubu, do którego, jeśli się było młodym, dostęp nie był trudny. A jednak był to klub ekskluzywny. Nic właściwie nie stało na przeszkodzie robotnikowi, gdyby chciał wstą­ pić do zespołu, tak się jednak złożyło, że żaden robotnik nie próbował tego uczynić. Poza tym Tespijczycy dawali mi coś, czego nigdy dotąd nie znałem: poczucie przyna­ leżności, uczucie, że należę do jakiejś grupy. Być może brzmi to pretensjonalnie, ale niech już tak będzie. Krótko mówiąc, byłem zadowolony i szczęśliwy; może nawet za bardzo. Zapomniałem już o postanowieniu powziętym w owo popołudnie w „Cafe Sylvia”. Księgi buchalteryjne sprawdzaliśmy w małym pokoiku obok wypożyczalni, który zastępca kierownika chętnie na­ zywał swym biurem, chociaż w zasadzie była to zwyczaj­ na pracownia. Za szklaną przegródką zobaczyłem Ewę. Zastępca poprosił ją do środka. 47

Kochanie, chodź tu do nas i poświadcz, że jestem uczciwym człowiekiem, Joe oskarżył mnie właściwie o fał­ szowanie ksiąg. — Mój ulubieniec nigdy się nie myli. — A ja myślałem, że to ja jestem twoim ulubieńcem — powiedział zastępca. Pogłaskała go po ręce. — Póki nie przyjechał Joe, mój Reggie. — Spojrzała na rzędy nowych książek. — Reggie, masz coś naprawdę mocnego? Przepadam za świństwami, a tych nigdy nie- masz w bibliotece. Jej perfumy miały zapach róż; zdawało się, że wypeł­ niają pokój tłumiąc odór pasty do podłogi i książek. A pan zna jakieś dobre książki w tym rodzaju? — zwróciła się do mnie. — Ja lubię pornografię w życiu — odpowiedziałem. — No, więc na co czekamy? Reggie przyglądał się nam z osobliwą uwagą. Biblioteka była giełdą wszystkich plotek miasteczka. Postanowiłem zmienić temat. Czy pani wie, że gram Jozuego? — zademonstrowa­ łem swoje atletyczne muskuły i klatkę piersiową. — Olbrzyma, którego niegodziwa kobieta sprowadza na złą drogę... — Diabli niech wezmą komisję obsadzającą role — odezwała się — to ja chciałam pana sprowadzić na złą drogę, dlaczego mnie nie dali tej roli? — Gosposia jest znacznie sympatyczniejszą rolą — po­ wiedział Reggie. — Wymaga prawdziwego kunsztu aktor­ skiego. Każdy mógłby zagrać Ledę. Być może — Ewa zachmurzyła się — ale ja już mam dość cnoty. Marzę o tym, by kusić i uwodzić. Cóż takiego ma Alicja, czego ja nie mam? — A kto to jest Alicja? Poznał ją pan, tumanie. Wysoka, szczupła blondyn­ ka. Występowała dawniej w teatrze. Na pewno by ją pan zauważył, gdyby pan nie kokietował Zuzanny. — Ma męża? — Mam nadzieję, bo żyje z nim już dziesięć lat, jego 48 zresztą też pan poznał, George Aisgill, był na ostatnim wieczorku. Gruba forsa i wyglądają na dość szczęśli­ wych... — Przerwała, jak gdyby w ostatniej chwili po­ wstrzymała się od niedyskrecji. - Teraz ją sobie przypominam. Wydała mi się trochę wyniosła, a właściwie absolutnie zimna. — Ma pan na myśli, że nie uległa natychmiast pańskie­ mu urokowi. — Nie mogłem się obrazić, bo Reggie powie­ dział to żartem, ale postanowiłem mieć się przed nim na baczności. — Rozmawiając z jedną kobietą, nie należy oglądać się za inną — powiedziała Ewa. — Nic dziwnego, że biedac­ two potraktowało pana z góry. Alicja jest przemiła i przy mnie nie wolno powiedzieć o niej złego słowa. — To piekielnie dobra aktorka — dodał Reggie. — Boże, ależ była wspaniała w Boisku. Po prostu pociła się zmysłami. Dwie miłe starsze panie wyszły w środku drugiego aktu. — Wysoka szczupła blondynka. Mniam-mniam-mniam, zapamiętam to sobie. — Będziesz go musiała przypilnować. — Na małej, śnia­ dej twarzyczce Reggie’ego malowało się rozmarzenie. — Chłopie, nie przejmuj się tak bardzo — Ewa powta­ rzała słowa sztuki. — Od tego, żeś się wygłupił, świat się nie kończy. Będą z ciebie jeszcze ludzie. Reggie odłożył księgi. — Lepiej sprawdzę, czy mi się tam personel nie wygłupił. — Poszedł do pokoju, gdzie siwowłosy pan wciąż jeszcze próbował wytłumaczyć po­ mocnikowi bibliotekarza, o co mu idzie. — Joe, proszę mi pomóc wybrać jakąś książkę. — Ewa wzięła mnie pod ramię. — Nasz pan Scurrah jest wcale miły; co prawda, trochę sflaczały. To nie jest praca dla mężczyzny. — Nie wszyscy są tacy sami. Ewa dotykała moich bicepsów twardymi małymi pal­ cami. — Silny brutalu! — Kiedyś boksowałem. 4 — W ie lk a k a r ie r a 49