ania351

  • Dokumenty1 549
  • Odsłony82 356
  • Obserwuję69
  • Rozmiar dokumentów49.5 GB
  • Ilość pobrań55 867

Jean Marie Laclavetine - Przeklęta pierwsza linijka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Jean Marie Laclavetine - Przeklęta pierwsza linijka.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 34 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

|5f B m M ! >11>4 | i \ P ■ ii J 3 I M F -a L . ||| RiSI■ Jr is1.S

Tytuł oryginału: PREMIĆRE LIGNE Copyright © Editions Gallimard, 1999 Książka ta ukazała się dzięki pomocy finansowej udzielonej przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Francji, Wydział Kultury Ambasady Francji w Polsce i Instytut Francuski w Warszawie w ramach programu wydawniczego Boy Żeleński. Ce livre, publie dans le cadre du Programme de participation a la publication BOY ŻELEŃSKI, beneficie du soutien du Ministere franęais des Affaires Etrangeres, du Service Culturel de 1’Ambassade de France en Pologne et de 1’Institut Franęais de Varsovie. Projekt okładki: Anita Andrzejewska R edaktor prowadzący serię: Andrzej Appel Redakcja: Agnieszka Rabińska Redaktor techniczny: Elżbieta Babińska J Łamanie: Liwia Drubkowska Korekta: Grażyna Nawrocka ISBN 83-7255-699-7 biblioteczka interesującej prozy Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: GRAFMAR Sp. z o.o. 36-100 Kolbuszowa Dolna, ul. W iejska 43

Rozdział pierwszy Deliberacje \ J ie niepokójcie się, on nie jest ciężki - tak będą brzmią- i l ł y jego ostatnie słowa. Potem wypadnie oczyścić dywany i boazerie. Ciało łudz- kie zawiera w sobie różne substancje płynne, nie zwraca się na nie uwagi, kiedy się wszystko trzyma kupy; dopiero ich wyodrębnianie się przyprawia o lęk. Trzeba będzie oczyścić te ściany, które były w przeszłości świadkami tylu jadowicie przewrotnych pochwał, tylu okrut­ nych dytyrambów, tyłu zręcznych i drobiazgowych analiz, tylu potępień ostatecznych, a zakamuflowanych pochwała­ mi odnoszącymi się do dokonań poprzednich. Trzeba będzie uprzątnąć wielki owalny stół, choć dopiero co podano zaba- ione, podtrzymać na duchu kilku pisarzy wrażliwych, nie- mogących pogodzić się z nieoczekiwaną utratą kompana i przyjaciela (najlepszego spośród nas - powtarzać będzie z przekonaniem pan Prezes, przecierając chusteczką swą po- długowatą, łysą czaszkę i wpatrując się w zwłoki - zwłoki! - Cyriła Cordouana złożone na perskim dywanie i pozbawione elementu nie doprzeoczenia, czaszki -to w niej rodziły się naj­ czarniejszepomysły - aż do chwili, w której maitre d’hótel po­ łoży temu kres, napełniając sobie kieliszek wybornym szam­ panem); trzeba będzie skupić się na sprawnym dokonaniu procedury, gdyż podwójne dębowe drzwi trzaskaćbędą pod na­ ciskiem tłumu dziennikarzy zaalarmowanych głośną eksplo­ zją i rozgardiaszem, jaki wybuchnie na kilka minut przed

ogłoszeniem nazwiska laureata, i podnieconych atmosferą skandalu; trzeba będzie wyraźnie wymawiać nazwiska, prze­ liczaćgłosy, poszeptującpoprzez wąsy zroszone potem i łzami. Niektórzy zaczną wychodzić już po kilku starannie odli­ czonych sekundach obrzędowej żałoby, by zająć się zawodo­ wymi wypytywaniami. A jeśli obliczanie głosów spowoduje czyjeś' załamanie nerwowe, czyż nie trzeba będzie zwoływać zgromadzenia ponownie dla odbycia nowego głosowania? Czy wolno brać pod uwagę osobę, która wstrzymała się od udziału w wyborach?Czyż taki gest przesadny, czy odmowa uczestniczenia w procedurze formalnej i demokratycznej nie stawia wyniku wyborów pod znakiem zapytania? Nikt z przezorności nie odda głosu jako pierwszy. Zwłaszcza ci, którzy - za przykładem C.C. - nie wypowiedzieli się na ko­ rzyśćSymfonii Marguerite, utworu o wstydliwych i tajemni­ czych powiązaniach. Tym bardziej - ktoś będzie się oburzał - nie powinno sięgo braćpod uwagę! Chodzi przecież o Litera­ turę, o Literaturę! Pełne godnego oburzenia uwagi będą kie­ rowane pod adresem zwłok osłoniętych obrusem ze śladami wina i sosów (jakim też cudem będzie można w przyszłości zdobyć się na degustację kotleta de uolaille przyrządzonego według przepisu z Tours? Oj, Cyńlu, Cyrilu!). Wkrótce nastą­ pi zgoda co do tego, by głos zabrał najlepszy spośród nas; wszyscy przygotują się do udziału w bezlitosnej walce; tylko szacunek należny zmarłym powstrzyma nas na chwilę. Trzeba będzie ponowić procedurę kolejnego zgłaszania kandydatur. Przypomniane zostaną typowania, które prze­ padły już w pierwszych wiosennych przymiarkach. Wśród nich sędziwy pieczeniarz Konstanty Galuchat, niestrudzo­ ny uczestnik zgromadzeń literackich, mający na koncie dwadzieścia pięć literackich niepowodzeń, noszący żółtą bluzę firmy Bodoni, niespodziewany beneficjant czerwo­ nych krwinek, ofiara pętli zdradziecko zaciśniętej przez Pre­ zesa osobiście, forsującego zwycięstwo własnego kandydata (C.C. byłby przy tym postukiwał palcem o zabrudzony ob­ rus, co przypominałoby specjalnie nadwęgloną rzeźbę Oli- viera Brice’a, ze słowami: „Po co było to ponownie wywle­ kać? Uśmiercacie go w ten sposób po raz drugi”). Zanurzmy nosy w pustych kieliszkach, wyobrażając so­ bie C.C. zasiadającego na swym miejscu, rzucającego diabłu 8 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclaoetine 9 na pożarcie kawałki swej czaszki i toczącego wokół spojrze­ niem pełnym gniewu i pogardy. Msza zostanie odprawiona. A w tym czasie do drzwi będą się dobijali, z krzykiem, reporterzy dziennika telewizyjnego; Literatura jednak bę­ dzie sobie z tego drwiła. Dojdziemy w końcu do zgodnego przekonania, ze proto­ kół sporządzony zostanie później, tymczasem zaś ów najlep­ szy spośród nas oznajmi, że nie jest w stanie podać oczeki­ wanego nazwiska laureata. Gdyby jacyś dziennikarze mieli się okazać nazbyt natarczywi, poda się do wiadomości, że Cyńl Cordouan poważnie zaniemógł. Prezes podniesie się z miejsca, przetrze usta przybrudzo­ ną serwetką, i ogarnąwszy zgromadzonych spojrzeniem, skieruje się

osemonde! l i A dlaczego nie Ifigenia albo nie Kwiat Lotosu? Przy­ wołują na pomoc poetów, fantastyczne stwory, dziwne zdarzenia, mitologię, historię - wszystko po to, by wymy­ ślać światy uładnione i ubogacone, pozbawione szorstko­ ści i niespodzianek, zamiast pisać powieść, zamiast mó­ wić o życiu, o chaosie, który nas zewsząd otacza! Błazny. Wyciskacze fałszywych łez. Zgrywusy. Rosemonde objęła ukochanego swymi ciężkimi piersiami. Rzeczywistość napawa ich lękiem. Słowa ich wprost przerażają. I słusznie. Ale któż z nich cofa się przed tym lękiem? Któż poprzestanie na popijaniu ziółek przy oglą­ daniu programu kulturalnego w telewizji? Żaden nie od­ czuwa wstydu. Wszyscy ulegają przemożnej i żałosnej po­ trzebie zabawiania sobie podobnych. Cyril wścieka się, jak zawsze, kiedy ma do czynienia z rękopisem bez mięsa i bez nerwów, rękopisem bez. Ma ochotę unicestwić ten utwór, jego autora, samego siebie. To uczucie nierozsądne. Cyril Cordouan przymyka oczy, dłonie kładzie na płask na rękopisie. Wywołuje sobie pod powiekami wizję świata wirtualnego. Ten świat istnieje jedynie dla niego samego. Kipią w nim fale przeciwne sobie i zmienne. Uło­ żenie dłoni: preludium do lektury, zawieszenie ciała przed nurkowaniem. Podejmuje wysiłek przeczytania ty­ Jean-Mańe Laclavetine 11 tułu: Niebieskie pocałunki. Do kosza. Wybaczcie nam nasze dzieciństwo. Do kosza. Mętłik i konieczność. Pamięci, moja zmoro. Mełuzyna z mych snów. Pastyłki Vichy. Czerwona płisowana spódnica. Boże drogi! Śmierć wyobraźni! Tak, tak, to właśnie to. Temat i ja. Niestety! Dokąd idziesz, Mag­ dalenko? Dosyć. Na śmieci. Z prawego skraju biurka ześlizguje się rękopis i spa­ da do wielkiego kosza. Tylko niektóre z nich uzyskują od­ roczenie, przedłużenie pobytu w czyśćcu na etażerce. Do śmieci z tym wszystkim! Wrzucić to wszystko w ogień! Oczyścić biurko! Powietrza! C.C. jest czytelnikiem rozwścieczonym. Złość jest odeń silniejsza, wrze w nim i kipi, burzy się, wybucha, rozbryzgu­ je wokół. Nie daje się powstrzymać. Ileż to razy Blanche, urzędująca w sąsiednim pokoju, słyszy wyroki wypowia­ dane w takt uderzeń dłonią o blat biurka: Łajdak! Ach, co za łajdak! Analfabeta! Minus - zero! Anglofil! Oszust! Dupek żołędny! Dusza towarzystwa! Pedagog! Rolka pa­ pieru higienicznego! Demagog! Patafian! Każdego dnia marzy o natychmiastowym spaleniu wszystkich rękopisów, które uznaje za nienadające się do publikacji. Gdyby mu starczyło czasu i energii, najchętniej roztarłby na proch zwęglone kartki. Co wieczór specjalny kosz na dobrze naoliwionych kółkach wywoziłby papierzy- ska do małego krematorium umieszczonego w rogu wą­ skiego podwórka. C.C. syci swą wyobraźnię krzepiącym ob­ razem: ogień jarzy się czerwonym blaskiem, drobinki popiołu z wypalonymi do cna słowami rozpraszają się nad Saint-Germain-des-Pres. C.C. wyobraża sobie bywalców kawiarni Florę rozsiadających się na jej tarasie: pośród nich znajduje się zapewne kilku autorów o dłoniach spoco­ nych z przejęcia, którzy wybierają się właśnie do wydaw­ nictwa, marząc o tym, by wypatrzyć w hallu nadchodzące­ go redaktora, z ich manuskryptem w ręku, złotą aureolą wokół głowy, otwierającego na ich widok ramiona i szero­ kim gestem zapraszającego do gabinetu... Nie wątpią ani przez chwilę, że natychmiast poczęstuje ich szklaneczką martini, zatapiają się bez reszty w marzeniach, z których wyrwie ich dopiero listonosz przynoszący kopertę zodesła­ nym przez wydawcę rękopisem... A tymczasem pan Cor-

douan pracuje właśnie nad tekstem ogłoszenia, które chce zamieścić w prasie i które ma powstrzymać falę napływa­ jących doń utworów, zniechęcić autorów do mnożenia ich liczby: „Przestańcie pisać! Nikt was już nie czyta!”. Cyril podejmuje decyzje sam. Nie powierza nikomu ko­ munikowania ani postanowień odmownych, ani pozytyw­ nych - częściej tych negatywnych niż tych pozytywnych - jak to jest w zwyczaju. Na pokładzie statku Fulmen, który zbudował sam, w ciągu dwóch dekad - rozpoczął tę pracę, mając lat dwadzieścia pięć - jest panem życia i śmierci wszystkich utworów, jakie doń trafiają. Wydaje dziesięć ty­ tułów rocznie, ani jednego mniej, ani jednego więcej. Co miesiąc - z wyjątkiem lipca i sierpnia - na witrynach księ­ garni pojawia się nowa czerwona okładka przecięta bły­ skawicą o trzech nieregularnych ramionach, jakby zwia­ stując grom z jasnego nieba. Drżyjcie, małoduszni czytelnicy! Literatura żyje i rozwija się! Świat ma to oczywiście w nosie. Fulmen wegetuje w tym kraju, w którym wszyscy piszą, a nikt nie czyta, dzię­ ki skromnym subwencjom i anemicznej sprzedaży, jego publikacje spotykają się z lekceważeniem bądź wręcz zło­ śliwościami ze strony krytyki. Rosemonde! Kończmy z nią. C.C. zrzuca rękopis z biur­ ka w piekielną otchłań kosza na śmieci stanowczym ge­ stem lewej ręki, jednocześnie sięgając prawą po kolejny manuskrypt. Nie odczuwa żadnej ulgi, odprężenia, żadnej satysfakcji. Czuje się coraz głębiej pogrążony w magmie ludzkiej małości. Klęska tego utworu jest moją klęską. To ja przegrywam. Biedny Cyril! Nawet sobie nie uświada­ mia, do jakiego stopnia to on właśnie przegrywa. Zaratustra i mistrzowie krętactwa. Całkiem otwarcie! Nie cofną się przed niczym, byle tylko wydać się zabawny­ mi. Cyril kładzie dłonie na podłużnej, zielonej okładce ma­ nuskryptu. No, no... Odczuł pod skórą jakieś mrowienie, ja­ kiś niepokój, wezwanie, przestrogę... Zaczerpnął powietrza. Wezwanie! Ileż to razy zdarzało mu się je wysłyszeć, odebrać ów nieśmiały sygnał wydzierający się spomiędzy stronic rękopisu? Zareagować wewnętrznie na ów kuszą­ cy poszept? Owo wabiące kwilenie? C.C. zagłębia się więc w tę prostokątną studnię, rozważnie, z wielką ostroż­ 12 Przeklęta pierwsza linijka nością, przygotowany na pierwsze objawy rozczarowania, które go nieuchronnie spotka. Ale może ktoś się kryje tam na dnie? Ktoś prawdziwy, autentyczny? Czy też C.C. wysłyszał jedynie przygłuszone echo chorągiewki, trzepoczącej w każdej kalekiej głowie od podmuchów mody? Chrzęsty wydawane przez żuchwy przeżuwającego okruchy artystycznych idei robactwa, jakie kryje się pod powierzchnią życia umysłowego? Czy naprawdę warto zapuszczać się w głąb tych dusznych, ciemnych pieczar wypełnionych swoistymi miazmatami, nasiąkać łzawym wzruszeniem w nadziei na dotarcie do aromatu niepowtarzalnego, do brzmień niemających pre­ cedensu? Zaratustra. Jaki rodzaj postawy reprezentował? Pro­ metejski? Orficki? Epicki? Liryczno-mazgajski? Czy to jeden jeszcze z tych skąpców, którzy swe sknerstwo przedstawiają jako minimalizm? Kutw utrzymywanych najczęściej z funduszów Edukacji Narodowej? Pociesz­ nych ascetów - wykwintnisiów? Cyril rzuca spojrzenie w lewo, ku stercie rękopisów od­ rzuconych. Jak każdego rana, Blanche, wierna współpra­ cownica, zeszła do stróżówki po taczki, zakupione w fir­ mie Bricojardin w heroicznym okresie rozwoju Fulmena, w które to taczki codziennie agent reklamowy wkłada chwiejną piramidę starych szpargałów, wypełniających ju­ towy worek. Kolejny głęboki wdech. I westchnienie. Spodziewa się lada chwila natknąć na stęchliznę rozdra­ pywanych ran, wynurzeń, zapamiętałych pretensji, sympto­ mów nieuleczalnego egomaniackiego autobiografizmu, oscylującego pomiędzy żądzą a omdleniem. Dość tego, na litość boską! Z jakąż rozkoszą odnajdywałby Cyril, choćby od czasu do czasu, woń dziecięcych karmelków, wypełniają­ cą jakieś pomieszczenie opisane bez wymyślnych historii, świeżość zapachu stokrotek i wilgotnych ziół, które to aro­ maty nie wyrażałyby niczego poza tym, czym są te rośliny, niczego by nie tłumaczyły, nie próbowałyby wywołać w czy­ telniku żadnych dalszych skojarzeń... Zamiast nieokreślo­ nego i agresywnego aromatu genialności choćby odrobina woni naturalnej... Choćby przez chwilę, dla odprężenia... Jean-Marie Laclauetine 13

Nic z tego. Jeśli nie serwują oschlej powieści spartań­ skiej, zanudzają was drobiazgowymi historiami o angiel­ skich surdutach, chorej przetoce babci, raku, który zżera sąsiada, AIDS-ie, którego może odziedziczyć czyjś synek. Odsłanianie tajemnic, delektowanie się nimi, ukazywanie rozkładu, ale przyjmowanego z godnością, nieprawdaż, opisywanie śmierci przyjmowanej ze spokojnym uśmie­ chem, to obraża poczucie humoru, to cuchnie pozerstwem. Nie mówmy już o miłości, temacie numer jeden całej pa­ rady obraźliwych obrzydliwości. Zdradziła mnie, porzuci­ ła, ale przecież natura ludzka jest czysta, mimo wszystko! Przekonacie się o tym, po przeczytaniu sześciuset stron upewnicie się co do tego! Niechaj przekonają was moje , cierpienia... Mam minę cierpiętnika, co? Ale nie człowie­ ka zdesperowanego? Posłuchajcie, opowiem wam o mym rozwodzie. Uprzedzam, że będzie to opowieść przykra, bardzo przykra. Drugi tom dotyczy Papy... Na szczęście, Cyril dokonuje niekiedy prawdziwych odkryć: odczytywane słowa zaczynają mu tańczyć przed oczyma, słyszy głosy jeszcze mu nieznane i nieoczekiwa­ ne, już pierwsza linijka tekstu wnika mu wprost w umysł i splata się w węzeł, którego rozwiązywanie pochłania je­ go myśl aż do ostatniej stronicy. Dzięki takim odkryciom, w ciągu lat wypełnionych zarazem cierpliwością i pasją, tworzy się to, co hipokryci nazywają stajnią. Oczywiście, najlepsze konie trafiają do boksu Fulmena już po pierw­ szym odniesionym sukcesie, dołączając do korytka dobrze zaopatrzonego. Cynl ma pewien zwyczaj. Perspektywa sukcesu rynkowego raczej go jednak odstrasza. Wydawa­ ne przez siebie książki adresuje do grona maniaków, któ­ rzy przechowują je w katakumbach na użytek przyszłego tysiąclecia, nie pociąga go możliwość przekształcenia się w biznesmena rynku książkowego. Liczy się z możliwością całkiem katastroficzną: z wydaniem, jedna po drugiej, tu­ zina książek absolutnie niechodliwych, otwierających ścieżki niedostępne i niestwarzające możliwości odwrotu, książek pozbawionych marginesów i przecinków, odpa­ dów ze ścieku oczyszczającego ludzkie sumienia, hymnów na cześć pedofilii, postmaoistycznego traktatu metafi­ zycznego, biografii Edourda Dujardina (1200 stron), które 14 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclavetine 15 to dzieła trzyma w odwodzie. Biorąc pod uwagę, że wszy­ scy, na mocy niezbadanych praw, podlegają stadnym za­ ślepieniom. Jak na razie, jego renoma jako wydawcy ce­ chuje się godną uwagi stałością. C.C. skupia uwagę na cnotach słowa i wiąże nadzieje z jego silą - co katalogowi jego publikacji nadaje spójność i wyłącza go ze sfery sprzedażnej atrakcyjności. Zbyt mało podejmuje troskliwych zabiegów o osią­ gnięcie przyjemności, by mu zazdrościć narażania się. Wraca do Zaratustry i mistrzów krętactwa, zaczyna czy­ tać. Jest to historia Martina i Luce. No proszę, nie ma mo­ wy o wrzodach żołądka ani o żylakach. Nie chodzi też o wza­ jemną wojnę podjazdową. Mowa o miłości nieomroczonej żadną chmurą, co najwyżej na horyzoncie pojawiają się ja­ kieś obłoczki. To nie są postaci z papieru, tylko z mocnej lektury. Ale, ale, tu i ówdzie... Jakieś ukradkowe spojrzenie, jakieś chwilowe zamieszanie, jakiś głuchy pomruk... Nie da się zaprzeczyć... C.C. wraca do początku, przepatruje tekst, pochyla się nad którymś zdaniem... Blanche? Ma trudności z wydarciem z siebie głosu o pełnej mo­ cy. Ale Blanche, jak zawsze, zjawia się natychmiast - do­ bry duszek, krótkowidz. Na tym maszynopisie nie ma nazwiska autora. Jak to się stało? Ktoś go wrzucił do skrzynki. Spisałam dane z koperty. Wszystko odnotowałam, liczbę stron, szerokość interlinii. Wszystko zostało zachowane, ha ha, nawet najdrobniej­ szy skrawek kartki. Czy mam kogoś umówionego na popołudnie? Tak, o piątej, jak zwykle, odpowiada Blanche, wzru­ szając ramionami i odwracając się na pięcie. ★ Ludzie podrzucają swe manuskrypty tak jak się podrzu­ ca niemowlęta w koszu z bielizną, pod furtą klasztoru. Nie­ którzy opatrują te podrzucone teksty nazwiskiem ich ojca. Inni ograniczają się do oznaczenia ich iksem. Po co to wszystko? Po to, by rozprawiać o stryjecznym dziadku, na­

czelniku stacji Montpon-Menesterol. O nieszczęśliwym dzieciństwie. Albo - co gorsza - o dzieciństwie szczęśliwym. O pobycie na koloniach w czasie wakacji. Przelewają to wszystko na biały papier w tajemnicy, pod osłoną czarnej nocy. Aż do dnia, w którym postanawiają przedstawić swój utwór światu... Proszę go opublikować jak najrychlej, w jak najwyższym nakładzie, bardzo proszę! Ludzkość od tak dawna czeka na to podsumowanie moich doświadczeń! Manuskrypty mnożą się jak oszalałe. Nie dostrzega się ich, ale krążą wokół nas, otaczają nas i osaczają niepo­ strzeżenie, osłaniają się przed naszym wzrokiem na różne sposoby, wkradają do toreb na zakupy marki Hermes, do żebraczych worków i dyrektorskich aktówek, do poczto­ wych kontenerów i wagonów w pociągach superekspreso- wych, do żółtych półciężarówek krążących po górskich serpentynach i do sztabowych mapników zwisających zra­ mion dowódców. Dostają się do najstaranniej zastrzeżo­ nych skrzynek na listy, krążą po biurach, pojawiają się w kuchni, skąd przechodzą na pokoje. Czają się w półmro­ ku, krzyżują ze sobą, wkradają milczkiem do gabinetów profesjonalnych lektorów, niekiedy pod fałszywymi na­ zwami i okładkami, by zaskoczyć czytelnika i dołączyć do utworów odbywających już pokutę na jego etażerce. Prze­ czytaj mnie! Przeczytaj mnie zaraz! No już, czytaj! Nie po­ żałujesz, oferuję ci mój własny świat! I dziwią się, że ich spotyka odmowa. Przecież pokazy­ wałem to rodzinie, przyjaciołom, znajomym - wszystkim się podobało! Mogę powiedzieć, że wprost zachwycało! Je­ stem z natury nieśmiały/nieśmiała, ale niektórzy z nich wręcz mnie namawiali, żeby się udać z tym utworem do pa­ na, że odpowiada on w pełni pańskim wysokim wymaga­ niom. Jeśli pan go odrzuci, stracę do nich zaufanie... Uraża ich wszelki brak entuzjazmu. Brak entuzjazmu? Co ja mówię! Spróbujcie zakwestionować w tym dziele najdrobniejszy przecinek, zobaczycie, co się rozpęta! Ostrzegam: nie próbujcie żadnego przesunięcia akcentu, żadnej korektury w melodii zdania. Wszystko jest dokład­ nie przemyślane, wymierzone, dopasowane. Nic nie pozo­ staje sprawą przypadku. Jest to dzieło mojego życia, pro­ szę mi wierzyć! 16 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclauetine 17 A po ewentualnym jego opublikowaniu, oburza ich brak uznania i zdawkowa zwięzłość recenzji. Ci krytycy to tępole! Przekupni mafiosi. A co mówić o księgarzach! In­ teresuje ich tylko kasa fiskalna, automatycznie rejestru­ jąca wpływy ze sprzedaży, tych bezmyślnych ministran­ tów kultu pieniądza. Nawiasem mówiąc, chciałbym panu zasygnalizować, że nie widziałem ani jednego egzempla­ rza mojej książki w klubie prasy w Saint-Cast-le-Guildo. Powinno się na to zareagować, drogi panie. Chyba pan nie chce skierować całego nakładu na przemiał, co? W głębi serca zaskoczeni są tym, że świat ich nie poko­ chał - zresztą jakiż śmiertelnik nie odczuwa z tego powo­ du zdziwienia? C.C., skoro już dokonał wyboru, zachowuje wobec takich urazów anielską cierpliwość. Podziela smu­ tek swych autorów, zaraża się ich rozżaleniem na przejawy dyskryminacji, a przede wszystkim wczuwa się w ich za­ niepokojenie, od razu przy rozmówcy dzwoni do szefa do­ mu prasy w Saint-Cast-le-Guildo z odpowiednią interpela­ cją, by w jej wyniku udzielić autorowi nic nieznaczącej pociechy i zachęty. Cóż więc będzie się działo dzisiaj? Ten rękopis... Cyril przyjmuje postawę obronną. Trzeba będzie zaprosić na rozmowę autora Zaratustry. Trzeba mu będzie uświado­ mić, że w Pałacu Literatury żadna komnata nie jest dlań przygotowana, niestety, nawet nie przewiduje się dlań żadnego alkierza. Niech pan nie nalega na zmianę tego stanu rzeczy, błagam pana. C.C. potraktuje tego autora tak, jak traktuje wszystkich, których utwory nie wywoła­ ły w nim żadnego żywszego oddźwięku, najmniejszego na­ wet wzruszenia. Przedstawi mu swą ocenę jasno i wyraź­ nie, tak jak to czynił wobec innych odrzuconych. Niech pan da spokój pisaninie. Ściąga pan sobie na głowę same kłopoty. Po co pisać, jeśli się nie ma noża na gardle? Uprzedzając ewentualne złagodnienie, Cyril zrzuca maszynopis z biurka gestem tak zdecydowanym, jakby siedział na nim jakiś szczególnie jadowity pająk 2. Przeklęta pierwsza linijka

ATagły trzask rozgniatanej blachy, a w chwilę później od- 1 ^głos rozsypywania się kawałków potłuczonego szklą uświadamiają Cyrilowi, że powinien był wysunięciem rę­ ki zasygnalizować zamiar skręcenia w lewo. Przykro mi, nie starcza mi odwagi na wypuszczenie z rąk kierownicy. Krzyk za jego plecami słabnie. Słowo „Stój!”, wypowiada­ ne omdlałym głosem, pobrzmiewa mu jeszcze w lewym uchu, kiedy skręca w ulicę d’Assas. Dziś wraca przez bul­ war Port-Royal; po zapuszczeniu się w ulicę Corvisart, po­ winien znaleźć się nieopodal Cinq-Diamants, ulicy, przy której mieszka. Każdego dnia obiera inną trasę, nie bacząc na deszcze ani śniegi, nie cofając się przed koniecznymi objazdami. Warto zobaczyć, jak dziarsko przebija się przez watę smo­ gu, dziś szczególnie gęstego. Cyril zmywa zsiebie osad zca­ łego dnia, nagromadzone w jego ciągu rozzłoszczenia i smutki. Do domu dociera już od nich uwolniony, z uśmie­ chem przypina swój rower o ośmiobiegowej przekładni do poręczy specjalnym przegubem zabezpieczającym przed kradzieżą. Wypróbowywał już różne modele, wszystkie od­ słaniały jakieś słabe punkty (najbardziej zadziwiającemu widowisku dała powód kłódka, którą znalazł na asfalcie, oderwaną wraz z kawałkiem łańcucha, jakby świadectwem patetycznego zmagania się z własną słabością). Ten nowy przegub chyba go nie zdradzi. Jean-Marie Laclavetine 19 Na stole kuchennym znajduje notatkę. Jeden wyraz nakreślony ręką Anity pośrodku białej karty: Odchodzę. Cyril otwiera lodówkę; drzwiczki wydają odgłos podob­ ny do pocałunku. Wnętrze jest niemal puste, pozostała w nim tylko butelka vouvray przechowywana na nie wie­ dzieć jaką miłą okazję, rocznik 1982. Cyril napełnia sobie kieliszek. Nic nadzwyczajnego. Siki świętej Weroniki, jak­ by powiedział jego przyjaciel Felipe. Cyril przegląda jakieś nadesłane rachunki, wyciągi z konta, sięga po gazetę. Roz­ siada się na kanapie i zagłębia w lekturze. W Buenos Aires jakiś facet wyrzucił żonę z siódmego piętra. Nie wziął pod uwagę faktu, że między budynkami rozciągają się kable elektryczne; wychyliwszy się przez okno, ujrzał kobietę uwieszoną na nich o metr poniżej ich piętra, żywą i całą. Gdybym znalazł taki epizod w którymś z manuskryptów, powiedziałbym, że autorzy posuwają się zbyt daleko w fantazjowaniu. WTadżykistanie władze komunistyczne zamierzają usankcjonować prawnie bigamię i pobierać na rzecz państwa podatek w kwocie odpowiadającej trzem tysiącom franków za każdą małżonkę. Niemieccy benedyk­ tyni, ośmieleni sukcesem, jaki odnosi wyrabiane przez nich luksusowe piwo, zapowiadają otwarcie pola golfowe­ go o osiemnastu dołkach. Dziwny jest ten świat! Odchodzę. Dobra, idź sobie. Nic nowego pod słońcem. Anita ma dwie wady główne, nie licząc pomniejszych. Pierwszą jest to, że on ją kocha. Drugą - że ona co jakiś czas odchodzi. Skłonność naturalna, ale przykra, słabość, występek. Cyril nalewa sobie drugi kieliszek vouvray i powraca do lektury. Ktoś tam napadł na bank na przedmieściu Ha- zenbrouck. Kasjer wziął go za żartownisia i wybuchnął śmiechem. Na widok stropionej miny niewydarzonego bandyty, inni pracownicy banku, za przykładem swego ko­ legi, również pękali ze śmiechu. Zbity z pantałyku, niefor­ tunny napastnik uciekł, rozbijając sobie nos o szklane drzwi. Dopiero po godzinie pracownicy banku zapanowali nad swym rozbawieniem i wezwali policję. Spróbujcie przedstawić takie zdarzenie w powieści. Oprócz podobnych wypadków w gazecie mówi się tyl­ ko o tragicznej sytuacji naszej planety. Odeszła, wielki

Boże, poszła sobie. On by czegoś takiego nie zrobił. Od­ chodzę! Cyril rozgląda się za czymś, co mógłby roztłuc, wybiera przywiezionego przez Anitę z Afryki gipsowego nosorożca, do którego była przywiązana, ale nie nazbyt silnie, ciska nim gwałtownie w marmurowy gzyms komin­ ka. No proszę, to nie jest z gipsu. Chyba z brązu albo cze­ goś w tym rodzaju. Nosorożec pozostał nienaruszony, za to marmur się nadkruszył. A dokąd - cholera jasna - ode­ szła? I z kim? (To ostatnie pytanie właściwie nie zostało wyartykułowane. Zamajaczyło gdzieś na dalekim zaple­ czu świadomości). Nie wolno zostać w domu. Cyril kieruje się bez wahania ku Caminito. Kafejka położona nieco niżej przy tej samej ulicy jest pusta, nie licząc właściciela, który słucha sobie muzyki. To Sampras, nadal na czele listy - Felipe komunikuje tę wieść Cyrilowi żałobnym tonem. Cyril zasiada na taborecie przy barku. Daj mi coś do zjedzenia, jeśliś łaskaw. Nie ma dziś nic pożywniejszego. Może być duży suflet. Na pół okrzepła porcja puszystej masy zjawia się przed Cyrilem, wraz z bułką oraz płatem szynki obłożo­ nym plasterkami korniszonów; maź roztopionego masła miesza się z nadtopionym serem. Co ja mam teraz począć, Felipe? Felipe, były zapaśnik (znany kiedyś pod przydomkiem „Zabójca Much”), ma całkiem prostą koncepcję stosun­ ków międzyludzkich: dajesz jej po pysku i przykuwasz do kaloryfera. Oto jego ulubiony dowcip: jak rozmawiać z ko­ bietą o cielęcym spojrzeniu? W ogóle nie rozmawiać, robić wszystko, żeby przestała być jałówką. Nie miej złudzeń, Felipe. Wiesz, że twoje rady nie zda­ dzą mi się na nic. Ach, przecież to nie Cyril napisał Zaratustrę i mistrzów krętactwa. Nie zaznał miłości tak przejrzystej i chłodnej, jak uczucie łączące owego Martina i Luce. Luce! Wszystko wygładzone i ukazane w przyćmionym świetle. Lukrowana Luce! Anita to coś niezaprzeczalnie odmiennego. Luce trwa przy mężu, podczas gdy on kreśli jej portret lekkimi dotknięciami pastelowych wyrazów. Luce nie opuszcza do­ 20 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclavetine 21 mu co czwarty dzień. Nie zawarła ze swym Martinem ukła­ du o lwiej surowości: wolno mi tu być lub nie być, żadnych sprawozdań, żadnych wymagań. Żadnych sprawozdań! Sły­ szałeś, Felipe? Tylko przykuć do kaloryfera, nie widzę innego wyj­ ścia - powtarza Felipe, podając kolejny dymiący suflet. Ale Felipe niewiele wie o kobietach. Rozwiódł się po trzech miesiącach małżeństwa. Oczywiście z powodu ka­ loryfera.

M ożna by sądzić, że się śpieszą do dentysty. Sień, poło­ żona na niskim parterze, jest pusta, mroczna i chłod­ na. Nikt nie reaguje na dzwonki. Blanche uważa, że oni nigdy nie przychodzą o właściwej porze. Zawsze stawiają się przed czasem. Na przykład ten facet. Trzydziestolatek, grube okulary, unika spoza nich pa­ trzenia rozmówcy w oczy. Wszystko zdaje się wskazywać na to, że spod pach wyciekają mu strumyczki potu. Nosi długi, sięgający kostek płaszcz nieprzemakalny, co ma mu nadać wygląd artysty. Nazywa się Martin Real. Otrzymał bilecik, zapraszający na spotkanie o czwartej po południu. Zegar kościoła Saint-Germain wskazuje pięć po trzeciej. Martin wstępuje na kawę do narożnego bistro. Inni zapro­ szeni oczekują gdzieś dalej, w obawie, by ich nie posądzo­ no Bóg wie o co, z powodu tego, że wystukują na blatach barków jakieś zwariowane rytmy, zagryzając wargi i prze­ bierając nogami. Martin zachował wstydliwośc maturzysty przystępującego do egzaminu ustnego. Kupił jakiś dzien­ nik i udaje, że czyta nagłówki, nie zwracając uwagi na to, że stygnie mu kawa w filiżance. Zamawia sobie podwójny koniak i wpatruje się w prasowe fotosy, jego wzrok przyku­ wa zwłaszcza białoruski oleodruk oraz zdjęcie prawego napastnika; ale w istocie to obraz jego samego jawi mu się na płachcie trzymanej w rozdygotanych dłoniach gazety. Ruch wskazówek zegara, widocznego za ekspresem do ka­ wy, ulega stopniowemu spowolnieniu, aż wreszcie zamiera. Nie do wiary. . Za kilka chwil ma poznać wydawcę Cynia Cordouana. Szef bistro, nie umiejąc sobie w ogóle wyobrazić podob­ Jean-Marie Laclavetine 23 nego zdarzenia, z niesmakiem popatruje na filiżankę i kieliszek, z których ten dziwny klient nie upija ani kro­ pelki, podczas gdy Martin stwierdza zjawisko bardziej jeszcze niewiarygodne, a jednak w pełni dlań prawdziwe: wskazówki zaczęły się cofać. Tym gorzej. Nie ma na co czekać. Trzeba bez pośpie­ chu udać się na umówione spotkanie. Chce złożyć gazetę i uregulować rachunek, ale grube płachty dziennika wyślizgują mu się z ręki i rozsypują z głośnym hałasem. Martin zbiera je z podłogi energicz­ nymi ruchami. Zaczerwienił się jak burak. Wszyscy przy­ glądają mu się z zaciekawieniem. Pospiesznie wychodzi z bistro, pozostawiając na tacce obok zmiętoszonej gaze­ ty nietkniętą filiżankę, kieliszek i garść nieodliczonego bilonu, która powinna zsumować się w dziesięć franków. Właściciel bistro zachowuje swą pełną dezaprobaty mi­ nę, ale w lewym oku rozbłyskuje mu iskierka rozbawie­ nia. Martin kroczy przed siebie trzeźwy, choć oszołomio­ ny, szef baru wlewa niewypity przez osobliwego klienta koniak z powrotem do butelki. Martin staje przed mroczną sienią. Jest za kwadrans czwarta. Na pierwszy dzwonek nie ma żadnej odpowiedzi. Nacisnął jednak guzik tak leciutko, że ulega pokusie pono­ wienia sygnału - tym razem bardziej stanowczo. Znów bez skutku. Zbierając się na odwagę, mocno napiera na drzwi. Martin Real wkracza teraz do przedpokoju. Oświetlo­ nego jak kapliczka. Zamknął za sobą drzwi wejściowe. Oczekuje jakiegoś znaku życia spoza oszklonych drzwi bocznych, po lewej. Wchodzi w głąb przedpokoju, drobne kroczki powodują skrzypienie podłogi. Nagle pojawia się Blanche. Szacuje go wzrokiem. Mar­ tin nieruchomieje jak skamieniały: królik przydybany przez kunę. Kurczy się, za chwilę stanie się niewidoczny gołym okiem, ale Blanche znika równie niepostrzeżenie, jak się w tym przedpokoju znalazła. Na szczęście Martin ma dość czasu, by odzyskać swe normalne wymiary, zanim stanie przed obliczem Cyrila Cordouana. Wydawca ukazuje się w drzwiach swego gabi­ netu, w towarzystwie jakiegoś niezwykłego stworzenia, młodej utrefionej kobiety, która rozpaczliwie przyciska

do piersi plik papierów w plastykowej reklamówce. C.C. i kobieta przechodzą w milczeniu obok nowo przybyłego. Po kilku chwilach wydawca powraca; ujmuje dłoń Martina Reala w swoją prawicę, wymrukuje jakieś słowa powitania i nie puszczając jego ręki, wciąga do gabinetu. Drzwi zamykają się za nimi. C.C. przywdziewa pancerz kirasjera toczącego bój na pierwszej linii obrony gatunku powieściowego. Przez kilka minut obmyśla! plan bitwy, nie wolno mu teraz go zaprze­ paścić: pochyleniem ciała i mimiką daje do zrozumienia, że jest bez reszty pochłonięty zadaniem, które sobie postawił. Nie może sobie pozwolić na popełnienie żadnego błędu w rozmowie. Oni wykorzystują natychmiast każdą chwilę wahania, wlewają w nią hektolitry łez i śluzu z nosa. Jego gabinet jest wąski i skromny. Przez okienko przy­ pominające rozmiarami okrętowy iluminator wsącza się blade światło. C.C. wypuszcza z dłoni rękę gościa i wska­ zuje mu jedno z dwóch krzeseł, stojących w rogu. Meblując swe biuro, Cyril poszukiwał krzeseł możli­ wie najbardziej niewygodnych, ale nie udawało mu się takich znaleźć. Interesanci powinni sobie dokładnie zda­ wać sprawę z tego, że Fulmen nie jest przybytkiem z wy­ moszczonymi sofami i tym podobnymi udogodnieniami. Kiedy tylko C.C. milknie, gość zaczyna drapać się po szyi i przygotowuje się do przemówienia. W gabinecie nie ma nic oprócz krzeseł i biurka zawalonego maszynopisami. Na samym szczycie ich sterty - rękopis w zielonej teczce, rozpoznawalny natychmiast pomiędzy tysiącami podob­ nych, plik kart, od których zależy życie autora. Proszę nic nie mówić - perswaduje C.C. łagodnym to­ nem. - Ja pana rozumiem. Martin szeroko otwiera płochliwe oczy i wbija wzrok w okienko, ponad głową swego rozmówcy. Ludzie, którzy do mnie przychodzą - tłumaczy się Cy­ ril - najczęściej owładnięci są jedną tylko myślą: czy mój utwór zostanie opublikowany? Czy będę mógł na wizy­ tówce wydrukować sobie po angielsku słowo „pisarz”? Czy będę występował w radiu? Czy mnie pokaże telewi­ zja? Czy będą o mnie pisały dzienniki? Panie Real, czy z panem rzecz ma się podobnie? 24 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclavetine 25 Martin nie odpowiada. Czy nie ogląda pan już oczyma wyobraźni swego zdję­ cia zajmującego całą stronę w „Nouvel Observateur” albo w „Le Monde des Livres”? Recenzja pióra Raymonda Sei- che’a, oto co się najbardziej liczy na tym targowisku próż­ ności... Wszyscy o tym marzą. Pan też, prawda? Niech pan nie sądzi, że mam to panu za złe, panie Real. Takie marze­ nia są śmieszne, ale nie są niegodziwe. W rzeczywistości jednak Cyril wcale tych wszystkich słów nie wypowiada. Wyrzuca z siebie tylko kilka z nich, głosem urywanym, okraszając je przepraszającym uśmie­ chem. Skąd pan nabrał całej tej wiedzy, panie Cordouan? Jakim sposobem odkrył pan we mnie tę żądzę druku, któ­ ra mnie opętała? Wyczytałem ją, po prostu wyczytałem. Przeczytałem Zaratustrę i mistrzów krętactwa. To jest złe, prawda? - pyta Martin, z determinacją, zjaką lekarzowi stawia pytanie o nowotwór pacjent świa­ dom tego, że nie usłyszy odpowiedzi zaprzeczającej. Nie, to nie jest złe! - zaprzecza Cyril. - To jest absur­ dalne! Pisząc, przez cały czas przegląda się pan w lustrze i bardzo się pan sobie podoba! Utwór pański przesycony jest tą mdlącą satysfakcją: nie ma w nim ani krzty życia, ani iskierki buntu, ani cienia niepewności czy pokusy za­ ryzykowania. Cyril ulega wzburzeniu. Glos więźnie mu w gardle, złości go niemożność zapanowania nad własnymi emocja­ mi, uświadamia sobie, że jest dla tego tekstu niesprawie­ dliwy i okrutny, i to bez wątpienia za sprawą Anity - ale nic nie jest w stanie powstrzymać go przed ciągnięciem swego wywodu. Czyż jednak naprawdę wypowiedział te wszystkie słowa? Czy to od jego uniesionego głosu drżą szybki w oszklonych drzwiach gabinetu? O jaką stawkę pan gra, panie Real? Co składa pan na szalę? Uważa pan, że po to, by zjednać sobie czytelnika, wystarczy go ukołysać melodyjną frazą o poprawnej budo­ wie gramatycznej? Na tym, według pana, polegać ma lite­ ratura? Na wytwornym profesorskim dowcipie? Ach, praw­ da, pan nie pozuje na profesora! „W tej kupie mierzwy, którą jestem, zawsze zrodzi się potrzeba dokonania cze­

goś”.Kupa mierzwy, panie Real. Franz Kafka uważał się za kupę mierzwy, nie za konferansjera radiowych kabareci­ ków ani nie za dostarczyciela deserowych ciasteczek. „Pi­ sać - to znaczy domagać się dla siebie Sądu Ostateczne­ go”. Ibsen. „Nie ma mnie bez leżącej przede mną kartki papieru”. Bułhakow. Czy brak papieru oznaczałby dla pa­ na to samo? Czy jest pan przygotowany na Sąd Ostatecz­ ny? Czy jest pan gotów ustawić się w kolejce za Bułhako­ wem, Ibsenem, Beckettem, Thomasem Bernhardem? Za ludźmi, którzy nigdy nie marzyli o zdobyciu uznania swych współczesnych? Jest pan na to gotów, panie Real? Jestem gotów. Czy jest pan gotów dołączyć do ludzi, którzy nie przej­ mowali się tym, czy się komukolwiek spodobają - wykrzy­ kuje Cyril, nie słysząc odpowiedzi gościa - i którzy skąd­ inąd nie byli w stanie spodobać się swym współczesnym? Autor Zaratustry już się nie odzywa. Kręci z zakłopota­ niem głową, zadając sobie w myślach pytanie, co się wła­ ściwie zacięło, w jakiej chwili ziarenko piasku wpadło w delikatne trybiki tej myślowej maszynerii, skąd się wzięło i po co? Przez chwilę obaj siedzą naprzeciw siebie, bez słowa i bez ruchu. Potem wydawca wstaje zza biurka, bierze do ręki ma­ szynopis Zaratustry i mistrzów krętactwa i wyciąga go w stronę autora. Nie odrzucam panu tego. Wolę, żeby pan dokonał tego aktu sam, któregoś dnia, po ponownej lek­ turze. Zrozumie pan wtedy, że chcąc zostać pisarzem, bę­ dzie pan musiał zdecydować się na życie pełne cierpienia i niepewności, do którego to życia nie jest pan przygoto­ wany. Z całą pewnością Martin Real pisze po to tylko, by nadać swemu życiu charakter niepowszedni. Cyril jest o tym teraz głęboko przeświadczony. Wystarczy na autora Zaratustry popatrzeć. On pisze, by uzyskać jeden jeszcze wyróżnik podwyższający status społeczny. Moja willa, moje dzieci, moja powieść. Och, piszę w czasie wolnym od zajęć - wyjaśnia teściowej w czasie niedzielnego obiadku.To bar­ dziej mnie odpręża niż jogging, proszę samej popróbować. Chciałem po prostu opowiedzieć pewną historię pani cór­ 26 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclauetine 27 ce, trochę ją rozerwać, widzi pani, lekko podrażnić... A wy­ dawca, niech mi pani wierzy, nalega, żebym się zgodzi! to opublikować... Jak na razie, odmawiam! Ale pani to czyta­ ła, więc... Ciekawiło to panią, naprawdę? Zaraz się zarumie­ nię, już się zarumieniłem. Już podaję pani udko, tak, tak, zdejmę skórkę, te sztucznie dokarmiane kurczęta mają skórkę niesmaczną... Po co w ogóle zapraszał tu tego typa? Lepiej było zafun­ dować sobie wolne popołudnie. Ten jego Zaratustra, tak starannie wystylizowany... Uduchowiony i sentymentalny... W ogień z nim! Do pieca! Za jakie grzechy mam się wsłu­ chiwać w to układne mruczando? I za jakie grzechy mam wysłuchiwać autora, całego tego pana Reala? Wystarczył­ by rutynowy liścik. Łamiesz się, Cyrilu, dałeś plamę. Wydawca przygasa wewnętrznie. Czuje, że czas mija bezużytecznie. Czego się spodziewał po tym autorze? Tego, co zawsze, oczywiście, i na co liczy za każdym razem: jakie­ goś błysku skrzesanego przez któreś zdanie, wyczucia we­ wnętrznego pulsu tej prozy, tak jak się wymacuje drganie tkanki mięśniowej pod sierścią i skórą wierzchowca... Wła­ śnie czegoś takiego oczekiwał po lekturze Zaratustry, wie­ rzył, że to w tym utworze odnajdzie... Próbował się tego doszukać... Na próżno! Nic, tylko pustka i martwota. Przy­ patrzcie się autorowi, usadowionemu na krześle, twarz po­ spolita, nawet śladu irytacji; pewnie ją starannie ukrywa... Zawsze rodzi się we mnie potrzeba dokonania czegoś, w tej kupie mierzwy, którą jestem... Czy w końcu odbierze ode mnie ten swój rękopis? Można by sądzić, że Martin Real wcale nie ma takie­ go zamiaru. Nie wyciąga ręki po podawaną mu teczkę z manuskryptem. Zanurza dłonie głęboko w kieszenie płaszcza, kuli ramiona, łokcie przyciska do boków. Oznaj­ mia wreszcie swemu mentorowi: może pan to sobie za­ trzymać, mnie to niepotrzebne. Zawsze ten sam, dziwny uśmieszek. A potem Martin Real wyciąga z prawej kieszeni ogromny rewolwer, bez wątpienia zabawkę. Karty Zaratustry rozsypują się po podłodze. Proszę się nie niepokoić, nie jest nabity - wyjaśnia żartobliwym tonem.

Rozdział pierwszy Nie L udzi trzeba grzebać tylko latem. Jean Paulhan* nic na to nie odpowiada. Uznaje żart Pa­ na Boga za niestosowny. Lodowaty wiatr, który wydaje przejmujące poświsty w alejkach cmentarza Montparnasse i przewiewa do kości uczestników maszerujących w kon­ dukcie pogrzebowym, pogłębia swym okrucieństwem ich żałobny nastrój. Jedynym pocieszeniem są promyki słońca, przebijające się przez zieleń gałęzi. Odnosi się jednak wra­ żenie, że z każdym tygodniem i każdym miesiącem wojna stopniowo niszczy wszelkie obszary życia, pozostawiając lu­ dziom jedynie sterylny obszar kamiennej pustyni, asfaltu, martwego lasu. Liście nie odrastają, nie słyszy się już gło­ sów dzieci hałasujących po szkolnym podwórku, wiosna nie rozkwita gamą kolorów na gałęziach drzew, fasadach do­ mów, w oczach kobiet. Życie przypomina ów ponury kon­ dukt, który w okupowanym Paryżu odprowadza Cyrila Cordouana na miejsce wiecznego spoczynku. Pięćdziesiąt osób zgromadziło się wokół otwartej mogiły - zwykłej dziury wykopanej w ziemi, wedle życzenia zmar­ łego. Kołnierze postawione, kapelusze i czapki zsunięte aż na oczy, spojrzenia z niepokojem toczone wokół, sylwetki * Paulhan Jean (1884-1968) eseista i prozaik - przyp. tłum. Jean-Marie Laclaoetine 29 pochylone w przyczajeniu: nie tylko chłód spowodował wy­ ludnienie tego miejsca. Mówią, że gestapo nie omieszka przysłać tu swych informatorów i że oddawanie ostatniej posługi zmarłemu w pełnym toku wojny niekoniecznie mu­ si świadczyć o inteligencji i odwadze żałobników. Wybitne osobistości świata artystycznego nie mają po­ wodu do niepokoju, uczestniczenie w pogrzebie człowieka tak szanowanego jak Cordouan nie naraża ich na kompro­ mitację, nawet jeśli zmarłego podejrzewano o nielegalną i ziałalność. Niemcy zdobywają się na gesty selektywnej wy­ rozumiałości, szczególnie w odniesieniu do literatury i sztu­ ki. Ale ci pomniejsi, mniej znani uczestnicy pogrzebu, po­ i mni byli zachować ostrożność: jeśli elita tolerowana przez okupanta poddana jest nadzorowi donosicieli w stopniu na­ dającym stolicy pozory biernego spokoju, osoby z dalszego planu muszą się liczyć z nieprzewidywalnymi następstwa­ mi swego zachowania. - Okoliczności jego śmierci nie zostały w pełni wyjaśnio- in... Wydaje się, że w chwili zgonu w mieszkaniu przebywa- i jacyś policjanci. Chodzą pogłoski, że go zadenuncjowano. - Wiedziałeś, że uczestniczył w oporze? - Pewnie. Stawiał opór tak stanowczy, że mi odrzucił dwa rękopisy. Stojąca nieco z boku młoda kobieta wbiła wzrok w ja­ mę, w którą za chwilę złożone zostaną zwłoki zmarłego. i lemne włosy okalają twarz wybladłą, z oczyma podkrążo­ nymi. i Pnulhan zaczyna wygłaszać nadgrobne przemówienie. Podejmując się reprezentowania wszystkich, którym oko- lu zności umożliwiły wzięcie udziału w tej smutnej ceremo­ nii, kreśli sylwetkę wydawcy. , ~ Wiem, jak ciężkie życie mają za sobą zmarli. Cyrila i ordouana trzeba uczcić nową formą milczenia. Należał do tych, którzy nie zgodzili się stać takimi, jacy my jesteśmy. Je­ go słowna powściągliwość wprawiała nas w stan zaalarmo­ wania. Nie potrzebował zbyt wielu słów: być wydawcą, to ■naczy przede wszystkim umieć mówić nie. Cyril Cordouan opanował tę umiejętność w stopniu niedoścignionym. Uczestnicy pogrzebu popatrują na siebie, rozszyfrowują w myślach zawarte w tym przemówieniu aluzje. Za przykła-

30 Przeklęta pierwsza linijka dem Paulhana, kilka osób zabiera głos. Martin du Gard*, który specjalnie przyjechał z Nicei, jest tak wzruszony, że ogranicza się do pożegnalnego gestu dłonią. W oczach wielu uczestników ceremonii połyskują łzy. Wiatr się nasila. Niesie z sobą płatki śniegu, ciska nimi w twarze i odsłonięte dłonie. Każdy z żałobników stara się jak najrychlej docisnąć do otwartego grobu. Niektórzy wrzucają w wykop kwiaty albo grudkę ziemi. Młoda kobieta podchodzi na skraj wykopanego grobu ostatnia. Nie zwraca uwagi na grabarzy, którzy nie wzdraga­ ją się przytupywać z zimna, dla przyspieszenia chwili, w któ­ rej będą mogli zasypać grób ziemią. W pewnej chwili wyciąg ga z koszyka rękopis zwinięty w rulon i starannie zawiązany sznureczkiem i z nieoczekiwaną gwałtownością rzuca go na wieko trumny, po czym szybko oddala się w stronę bramy cmentarnej, zsiniała z przemarznięcia. Kondukt rozdziela się na małe grupki. W chwili, gdy Drieu** przechodzi przez bramę, * Martin du Gard Roger (1881-1958) - prozaik, laureat Nagrody Nobla (1937) - przyp. tłum. ** Drieu la Rochelle Pierre (1893-1945) - prozaik, poeta i drama­ turg, oskarżony o kalaborację - przyp. tłum. Blanche staje obok krzesła, na którym siedzi Cyril, z opu­ szczoną głową, przymkniętymi powiekami, rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Przed oczyma kłębią mu się obrazy Anity i Martina Reala. Blanche, proszę mi powie­ dzieć, że to się w ogóle nie zdarzyło - wydaje to polecenie zduszonym głosem. Blanche próbuje sprawę zbagatelizować: to przecież tylko jeden z tłumu autorów... Gabinet Cyrila został całkowicie opróżniony, ściany od­ malowano, podłogę oczyszczono i zapastowano. Śmierć Martina Reala zdarzyła się już przed kilkunastu dniami, ale Cyril pozostaje w nastroju bliskim załamania i nastrój ten bynajmniej się nie poprawia. Blanche czerpie szcze­ gólną przyjemność z odprawiania spod jego drzwi niecier­ pliwiących się autorów, a także z odwoływania wszelkich umówionych spotkań; mimo to maszynopisy napływają bez ustanku, w przedpokoju rośnie stos utworów oczekują­ cych na to, by trafić na biurko wydawcy. Panowie z firmy meblarskiej proszą o zgodę na wnie­ sienie nowej etażerki i stołu. Czy mogę ich wpuścić? A niby po co, Blanche? Nic nie widzę, nic nie rozu­ miem... Kończę z tym wszystkim! Nie mogę czytać! Ten człowiek ożyje jeszcze, ożyje... Niech pan się wreszcie otrząśnie, na litość boską! Ten człowiek był chory, ot i wszystko. Czy ktoś zabija się z po­ wodu powieści? W dodatku marnej?

Oczywiście, że tak - myśli sobie Cyril. Ludzie zabijają się z powodu powieści, z powodu obłoczka dymu i rządka słów. Każda linijka tekstu jest języczkiem u wagi, na której szalach złożono życie i śmierć. On, Cyril, zawsze opowiadał się przeciwko rzecznikom literatury błahej, przyprawianej w kąciku wspólnej kuchni. Zawsze pragnął - i to z jakże przesadną żarliwością - literatury stającej oko w oko zApo­ kalipsą. Zasługujesz na otrzymanie książki, na przecięcie jej kartek, ponieważ zostałeś uśmiercony... No właśnie. Autorzy, czytelnicy. Ci, którzy oddali życie za przykładem młodego Wertera. Ci, którzy pisali pochyleni nad skrajem przepaści. Którzy wstąpili w głąb wulkanicznego krateru. Samobójcy w swej społeczności. Mężczyźni i kobiety pełni uniesienia. Obmyli swe ciała, oczyścili je ze zmazy krwią jagnięcia. Strony oczyszczone krwią. Zgoda na śmierć, w imię nowego życia. Zdobyć się na otwarcie księgi, zerwać siódmą pieczęć, pogrążyć się w ciszy przez około pół godzi­ ny, stanowiącej preludium wielkiego wybuchu. Cyril popełnił błąd. Błąd polegający na przeświadcze­ niu, że tylko wielcy pisarze są w stanie stworzyć książkę, rzucić wszystko na szalę, zaryzykować utratę życia. Zwło­ ki Martina Reala, pisarza miernego, a przy tym bohatera umęczonego przez język, stanowią oto dowód rozstrzyga­ jący o tym, że nie miał racji. Blanche go pociesza: no trudno, trzeba przystąpić do lektur. Pan tu sobie rozmyśla, a tymczasem zaległości na­ rastają. Ileż wyrzucił do kosza szczerych marzeń, odważnych przygód, zasługujących na szacunek i uznanie? Na jakiej podstawie, w imię czego? Naiwnie sądził, że ludzie dzielą się na dwie, dające się wyodrębnić kategorie: na rasę nie- pisarzy, do której należą pisarze marni, i na rasę wybrań­ ców, władających sprawnie piórem bohaterów, potrafią­ cych krzesać ogień swymi słowami, jagniąt o lwich paszczach, herosów zdecydowanych na wszystko, pionie­ rów wytyczających nowe szlaki, odkrywców, którzy sami stają się odkryciem, heroldów i milczków zarazem, pisarzy żywych... Czasami jednak, w chwilach olśnienia C.C. pojmuje nagle, że każdy z tych autorów, którym zwraca ich rękopi- 32 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclaoetine 33 sy z zażenowaniem, niesmakiem albo wręcz gniewem, być może złożył na ich karty całe brzemię życia, całe cierpie­ nie, które przypadło mu w udziale... Być może wcale nie żartował ten autor, który w wyni­ ku udzielonej mu w zeszłym tygodniu odmowy druku na­ kreślił na pomiętej kartce bristolu zdanie: Pogrzebał mnie pan żywcem. Być może nie przesadzała bynajmniej pisarka, która po dłuższej chwili milczenia wyszeptała w słuchawkę: Za­ warłam wszystko, co miałam, na tych kilku stroniczkach. Skoro je pan odrzuca, nic mi już nie pozostanie. I nie ma żadnego znaczenia, czy są one banalne i marne. Takie też w istocie były. Ale co się stało z tym głosikiem delikat­ nym, niemal zamierającym? Proszę się odsunąć. Zaraz ich wpuszczę. Wpuszczę? Tych ludzi. Ludzi z firmy meblarskiej. Proszę się do­ kądś wybrać na kawę, to potrwa z pół godziny. Blanche klaszcze w dłonie, zupełnie jak nauczycielka na koniec przerwy między lekcjami. Hejże, do dzieła! ★ Cyril Cordouan zasiada do kawy przy barku, nieświa­ dom tego, że w tej samej kafejce, siedząc na tym samym stołku, Martin Real zamówił swą ostatnią kawę w życiu. Właściciel bistro podejrzliwie przygląda się nieopadają- cemu ani o milimetr poziomowi koniaku w kieliszku go­ ścia. To najmniejsza ilość trunku, jaką można zamówić, wyolbrzymiona jedynie kształtem kieliszka, wydłużone­ go jak lupa. Ci młodzi mają słabe głowy. Jak się nazywała ta kobieta, z którą C.C. rozmawiał wczoraj przez telefon? Justine Breviaire czy jakoś tak. Jaki tytuł nosił jej utwór? Portret mamy jako młodej feministki. Nie, to tytuł rę­ kopisu tego psychologa z Montauban. Wariacje Marie Louise, tak, to właśnie to. „Wszystko, co miałam... na tych kilku stroniczkach”... Wszystko, co miała! Cztery niezdar­ ne metafory! Język przesłodzony, sztuczny... Jak u wycho- wanicy Sacre Coeur! I to wszystko, co miała. Cały miąższ 3. Przeklęta pierwsza linijka

jej życia... C.C. zastanawia się, czy ten manuskrypt odło­ żył na etażerkę, do czyśćca, czy też od razu go wyrzucił. Nagła myśl przeszywa mu umysł: trzeba ten rękopis odnaleźć, może uda się go jeszcze uratować! Zapobiec wy­ konaniu wyroku! Ocalić i utwór, i autorkę! Cyril zrywa się z barowego stołka, rusza przed siebie wielkimi krokami, nie zwracając uwagi na rękę, która usiłuje go zatrzymać. Kelner zabiera mu spod ramienia torbę, pod zastaw należności za niewypity koniak (który właściciel bistro zlewa na powrót do butelki). C.C. zastaje Blanche w przedpokoju, zagradza mu drogę. Drzwi do gabinetu wydawcy są otwarte, nie dochodzą stamtąd żadne odgłosy. Widocznie ludzie z firmy meb­ larskiej ukończyli już ustawianie nowych mebli. Ale Blanche ostrzega, że czeka nań ktoś w środku, i nadal przy­ myka przed Cyrilem drzwi do jego gabinetu, jakby znaj­ dował się za nimi jakiś rozsierdzony byk. Chwileczkę, Blanche. Czy przypomina pani sobie Wa­ riacje Marie Louise? Oczywiście. Gdzie to jest? Co? Rękopis, Blanche. Gdzie jest ten rękopis? W śmietniku. A gdzież by miał się znajdować ten śmieć? Cyril odpycha ją ze złością i wchodzi do wnętrza. Jest tam kobieta, która na niego czeka, siedząc na jed­ nym z dwóch krzeseł z miną pełną smutku. Niech sobie idzie, jeśli nie jest Anitą. Meble ustawiono we właściwym porządku, półki etażerki zawalone są zdyskwalifikowany­ mi maszynopisami. C.C. odnosi wrażenie, że spomiędzy ich kart wydzierają się jakieś jęki, okrzyki rozpaczy, we­ zwania o pomoc, jakieś oskarżenia i potępienia. Interesantka podnosi się z krzesła. Jej oczy przybiera­ ją dziwny wyraz. Rozbłyskują bólem. Ten ból wprost z nich promieniuje. Gdyby Cyril próbował dostosować się do nastroju swej rozmówczyni, stwierdziłby, że powinien całej swej fizjonomii nadać wyraz bolesnej kontemplacji. 34 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclauetine 35 Poddany tej osobliwej hipnozie, Cyril milczy jak za­ klęty, nie zadając nawet sobie samemu pytania, z kim właściwie znalazł się oko w oko. Pan mnie nie poznaje, panie Cordouan? A dlaczegóż bym miał panią poznawać? Nie, nie znam pani. Ależ zna mnie pan, oczywiście! Nie widział jej nigdy, a mimo to ją rozpoznaje. Jej wi­ zerunek powoli krystalizuje się w jego świadomości. By­ ła tylko fantazmatem, zjawą ze snów, płynną ektoplazmą wyłaniającą się zotchłani, nieszczęsną układanką słowną - i oto zmaterializowała się przed nim, groźnie rzeczywi­ sta, ze znamionami urody w układzie ust, który uważał za lak sztucznie wymyślony, z dłońmi „z porcelany” i spoj­ rzeniem „lodowatym” - całą tą papką prozy cherlawej i stąd tak podatnej na unicestwienie. Ona, epicentrum Zaratustry i mistrzów krętactwa, Luce Real. ★ Wdowa zachowuje kamienny spokój. Wyraz oczu nie­ złomny. Z ust Cyrila wydobywa się jakieś burczenie, przybiera­ jące formę samousprawiedliwień. Odtwarza sobie, spięty wewnętrznie, tę straszną scenę: Martina Reala, jego nieda- jącą się wymazać z pamięci minę tuż przed samobójczym wystrzałem (taką samą, jaką bez wątpienia przybrała Blandine na chwilę przed rozszarpaniem przez rozwście­ czoną bestię w cyrku Lugdunum: wzniosła pogoda ducha zmieszana z otchłannym smutkiem, ale także radością, iż wszystko dobiega już kresu), a potem huk, swąd prochu, Irup osuwa się na podłogę, nagłe wtargnięcie Blanche do gabinetu i jego pełne ulgi stwierdzenie, iż śmierć nie za­ wiodła samobójcy, w tle ściana gabinetu pokryta nagle krwawym freskiem w stylu Pollocka... W tym punkcie film zaczyna się cofać, jakby taśma kręciła się w odwrotnym kierunku: Martin Real podnosi się z podłogi, czaszka skła­ da mu się na powrót w całość, na twarzy pojawia się nie­ śmiały uśmiech, okulary osiadają na nosie, powieki przy­ słaniają spojrzenie pełne zadziwienia i łagodności... Nie ma w jego fizjonomii żadnego podobieństwa do wyglądu

wdowy. A film znów biegnie ku swemu finałowi, powraca­ ją idiotyczne słowa, poprzedzające naciśnięcie spustu... Nie jest nabity... Proszę się nie niepokoić... Pan się źle czuje? Proszę się nie niepokoić... Czuję się dobrze. Ja się nie niepokoję, panie Cordouan. Ja się staram dokładnie poznać sytuację. Rusza nowa fala żałosnych usprawiedliwień i kondo- lencji. Pani Real zaczyna mówić. Stwierdza, że Martin dedyko­ wał jej swą powieść. Swą pierwszą książkę. Zapewnia, że włożył w jej stworzenie całą energię, jaką był w stanie z siebie wykrzesać. Podkreśla, że to ona, Luce, jest główną bohaterką tego utworu. Pyta: „Czy pan go przeczytał?”. Cyril zapewnia, że oczywiście, jakżeby mógł go nie prze­ czytać. Pani Real oznajmia, że Martin wysiał do niej list przed udaniem się do biura wydawcy, list uprzedzający o decyzji, jaką powziął. Postanowił odebrać sobie życie, je­ śli Cyril nie przyjmie Zaratustry do druku. Włożył w ten utwór wszystko, co posiadał - zapewnia wdowa - wszystko rzucił na szalę. Zwolnił się z pracy, od­ wrócił od przyjaciół, zerwał różne więzi łączące go zróżny­ mi ludźmi, wyrzekł się różnych korzyści. Wszystko poświę­ cił swemu pisaniu. Zatopił się bez reszty w zgłębianiu swej miłości. Pani Real podkreśla, że jej mąż darzył absolutnym za­ ufaniem Cyrila i jego sądy, Bóg jeden wie dlaczego. Do­ daje, że na szczęście ta ufność uległa już nadkruszeniu. Opowiada, że wszystkie publikacje Fulmena znajdowały się w księgozbiorze zmarłego. Ze Martin był wielbicielem literatury. Że sądził, iż jeśli jakaś książka zostaje krytycz­ nie oceniona przez kogoś takiego jak Cyril Cordouan, to oznacza to, iż on, Martin, byl w błędzie co do wszystkie­ go: oczywiście przede wszystkim co do swego talentu, ale także co do literatury w ogóle, co do swego życia, co do samego siebie, co do swej miłości... Cyril zapewnia wdowę o swym głębokim współczuciu, ale ona oznajmia, że samo współczucie bynajmniej jej nie wystarczy. Pragnie odzyskać maszynopis utworu swego męża. 36 Przeklęta pienusza linijka Jean-Marie Laclauetine 37 Cyril podnosi się z krzesła i zaczyna przepatrywać ręko­ pisy złożone na etażerce. Kilka z nich spada na świeżo wyfroterowaną podłogę, która pokrywa się rozsypanymi kartkami papieru. Wszystkie te rękopisy znajdują się w sy­ tuacji oczekiwania na definitywne wrzucenie do kosza. Blanche, proszę przyjść tutaj. Ale Blanche nie stawia się na wezwanie. Moja współpracownica gdzieś ten manuskrypt scho­ wała... Zaraz zobaczymy... Chwileczkę... Jaki to miało wła­ ściwie tytuł? Aha. Zaratustra i mistrzowie krętactwa, tak, naturalnie... Bardzo mi przykro... Myślę, że rękopis leży o, tutaj. Na pańskim biurku. Wdowa wskazuje palcem zieloną teczkę. C.C. natych­ miast ją rozpoznaje. Nadal czuje się zakłopotany. I daje to po sobie poznać. Podsuwa maszynopis utworu osobie, której jest on dedykowany. Przypominam sobie panią. Pani występuje w tej powieści pod imieniem Luce. To moje prawdziwe imię. Luce Real wstaje z krzesła. Wychodzi z gabinetu. Cy­ ril odprowadza ją do drzwi. Pan zabił człowieka, którego kochałam - oświadcza Luce, przekraczając próg. - I mnie pan uśmierca, wraz z utworem Martina. Mam dużo czasu na rozmyślania o pa­ nu. Może mi pan wierzyć, że uczynię wszystko, co mogę, żeby pana zniszczyć.

B lanche! Proszę mi odnaleźć adres Justine Breviaire. Autorki Wariacji Marie Louise. Blanche wyciąga Wariacje ze stosu maszynopisów zale­ gających etażerkę szefa. Leżą tam, opatrzone setkami róż­ nych nazwisk, oblane niebieskawym światłem tego elek­ tronicznego funerarium, pooznaczane czarnymi literkami na zielonych tekturach teczek - prawdziwe Verdun sztuki powieściowej. Ulica des Reculettes, numer 7. A czy jest tam podany numer telefonu? Szybciej, proszę. Zaraz zobaczymy... Nie ma telefonu. Z pewnością au­ torka porozumiewa się ze światem za pomocą dymków z ogniska. Powinien się pan uspokoić. Przecież to nie ona wyprowadziła pana z równowagi. Pewnie to się stało za sprawą tej wdowy? C.C. nie podnosi się z krzesła. Ile mam spotkań tego popołudnia? Pięć, jak zwykle - odpowiada Blanche - jak zwykle. Je­ śli interesuje pana moje zdanie, źle pan sobie dobrał ko­ szulę. Proszę odwołać te spotkania, Blanche, wychodzę. I niech się pani postara być miła dla tych interesantów. Blanche potrząsa głową, co ma cały ów świat obrócić w nicość. Szef znika za oszklonymi drzwiami. Zanim je za sobą zatrzaśnie, wsuwa głowę do pokoju Blanche. Jean-Marie Laclavetine 39 Proszę mi na jutro przygotować wykaz wszystkich au­ torów tekstów odrzuconych w ciągu ostatniego półrocza. Jeśli o mnie chodzi, nie porozumiewałabym się z tymi autorami. Ma to być wykaz wraz z tytułami, to mi dopomoże, Blanche. Proszę, żeby to było gotowe bezwzględnie na ju­ tro. To kwestia życia albo śmierci. Jak wszystkie inne kwestie - mamrocze Blanche. Ach, ci autorzy! Zostaje sama w swej maleńkiej pakamerze, zarzuconej pocztowymi przesyłkami, materiałami biurowymi i różny­ mi sprzętami. Sterta maszynopisów pnie się po ścianie ku sufitowi. Nierozcięte koperty zdają się wypinać grzbiety w stronę pulpitu, na którym leżą nożyce. Blanche siada na krześle, zwrócona twarzą ku temu pulpitowi, i zaczyna pła­ kać, jak to czyni co dzień. Słyszy, jak Cyril z trzaskiem za­ myka za sobą drzwi i szybkim krokiem przemierza kory­ tarz. ★ Nikt się nie odzywa. Cyril ponawia pukanie. Krótki, za­ gracony korytarz oświetlają dwie nagie żarówki oraz małe okienko. Do drzwi przyczepiono pinezką kartonik z wyka­ ligrafowanym imieniem i nazwiskiem Justine Breviaire. Cyril kładzie dłoń na klamce, naciska ją, przymyka oczy i wchodzi do środka. Zdaje sobie sprawę z tego, że kie­ dy je otworzy, przyjdzie mu stanąć przed zwłokami jego drugiej ofiary, Justine Breviaire, skazanej na śmierć nega­ tywnym orzeczeniem wydawcy. Ciało autorki odrzuconego maszynopisu zwisać będzie z krokwi pod sufitem. Pod le­ wą pachą tkwić będzie list pożegnalny skierowany do bez­ dusznego świata. Albo też autorka, wychylona przez para­ pet, zbierać będzie siły do skoku przez okno. Otworzywszy oczy, C.C. widzi pokój pusty. Wzdłuż ścian półki z książkami - edycje Fulmena na miejscu ho­ norowym - zasłaniają prawie w całości tapetę, w jednym miejscu na dywanie widać zaciek po kociej urynie. Na stole, pod oknem, starannie ułożony plik kartek po­ krytych drobnym, wyraźnym pismem, poprawki zaznaczo­ ne różnokolorowymi długopisami: przynajmniej dwa ty­

siące pięćset stron - wydawca machinalnie szacuje ich liczbę. Podchodzi do stołu i odczytuje tytuł wypisany wy­ myślnym gotykiem: Wariacje Marie Louise. A więc maszy­ nopis, który mu złożono, liczący niespełna trzysta stron, był tylko kwintesencją tej olbrzymiej całości, jej koncen­ tratem, skrótem, wyciągiem. Biedna Justine. Wszystek ten zużyty atrament, cały ogrom czasu poświęciła stworze­ niu utworu rozlazłego, pozbawionego kręgosłupa. Nawet lektura pół stronicy tego tekstu stwarzała nieodparte wra­ żenie, że on się nigdy nie skończy... Ale nie ma w pokoju zwłok. To już dobrze. Cyril rozsia­ da się w fotelu, jedynym luksusowym przedmiocie w tym pomieszczeniu. Wszystkie inne sprzęty wydają się pocho­ dzić z darowizn charytatywnego towarzystwa Emaus - łóż­ ko, krzesło i pomalowany na biało drewniany stół, abażur z pożółkłego papieru, kabinka z pordzewiałym prysznicem i brodzikiem, umieszczona w rogu pokoju, bez wątpienia wyniesiona z jakiegoś składu odpadków. Wszystko to okre­ śla lokatorkę jednoznacznie jako osobę samotną, oddaną wyłącznie pracy. Jako kobietę, która wyłączyła się ze świa­ ta, aby mu nadać sens. Wiele dni, tygodni, lat tworzy ona dzieło, które ma zadziwić zarówno współczesnych, jak i po­ tomnych, tworzy je, nie bacząc na to, iż żadne światło nie rozjaśnia mansardy, w której się zamknęła. Lata milczenia, gorzkich rozmyślań, zapiekanek z ryżowego kleiku, utraco­ nych randek, zerwanych przyjaźni - wszystko po to, by osią­ gnąć zamilknięcie jeszcze pełniejsze i cięższe do zniesie­ nia, by jeszcze głębiej pogrążyć się w chaosie świata. Poczeka tu na nią. Zna dobrze ludzi tego rodzaju: wie, że nigdy nie oddalają się na dłużej od swego rękopisu. Jak też będzie wyglądała? Drobna, o ciemnej karnacji, grube okulary kryjące zaczerwienione oczy, głos zachrypnięty od tytoniu i w ogóle nienawykły do tego, by go używać... Co pan tu robi? Cyril zrywa się na równe nogi. Rozmyślając o Justine Breviaire, przysnął w jej wygodnym fotelu. W jego sen­ nej wyobraźni przejeżdżała na koniu po kartach swego maszynopisu w stronę płonącego lasu, którego każde drzewo przypominało ją swym wyglądem. A oto stoi przed Cyrilem, bez wątpienia rzeczywista i wcale nie mi­ 40 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclavetine 41 ła dla oka. Kobieta o pełnych, jędrnych kształtach, w suk­ ni w kwiatki i płóciennej kamizeli w czerwony deseń. Cyril otrząsa się z otępienia, na usta wywabia przepra­ szający uśmiech. Poczuł się nagle uszczęśliwiony, chętnie by ją uściskał: a więc ona żyje, patrzy na niego, pyta, kto on zacz. Cyril Cordouan. Przychodzę w związku z książką. W związku z Marie Louise. Książką? - pyta Justine Breviaire pełnym zdziwienia tonem. Zbiera przez chwilę myśli, a potem wskazuje rękopis złożony na stole. A, chodzi o to. Czego właściwie pan sobie życzy? Chciałbym, żebyśmy porozmawiali. Żebyśmy sobie wy­ jaśnili pewne sprawy. Postąpiłem niegodziwie, brutalnie. Justine przypatruje mu się podejrzliwie. Nie sądzę. Gdybym mogła w czymś panu pomóc... Zwraca się do niego jak do chorego. Ale można od­ nieść wrażenie, że kieruje się ku wyjściu. Pani Breviaire... Pani Breviaire? Pani Breviaire przebywa w szpitalu Val-de-Grace - wyjaśnia rozmówczyni Cyrila, wyraźnie odprężona, przestając już cofać się ku drzwiom. - Ja tyl­ ko przyszłam nakarmić Marka Aureliusza. Jak na rozkaz, kłębek brudnego i podziurawionego przez mole aksamitu, leżący na łóżku, podlega nagłej przemianie: wysuwają się z niego najpierw łapki, potem ogonek i kawałek łebka. Marek Aureliusz pręży się leni­ wie. Boże drogi, jakiż on wstrętny. Czy on chory? - pyta Cyril, nagle pobladły. Nie, ale to biedne stworzonko. Wszystko przez te papie- rzyska. Mówiłam jej, że tu trzeba wietrzyć, obrośnięcie obo­ je pleśnią! Nie słuchała mnie. Uśmiechała się tylko. Całymi godzinami siedzi tu z nosem zagłębionym w te papiery, wę­ dzi się jak szynka w papierosowym dymie. Nie potrzebuje niczego oprócz tytoniu, to nie jest dobre, także dla Marka Aureliusza. Nigdy nie otwiera okna, wyobraża pan sobie? Boi się, żeby przeciąg nie porwał tych jej kartek. Co jej się stało? Opiła się atramentem.

Niemożliwe. A jak nie! Ma całą kolekcję atramentów, tam, w tej skrzyneczce. Czerwone, niebieskie, zielone, diabli wiedzą jakie jeszcze. Wszystkie buteleczki są opróżnione, może pan sprawdzić. Ale dlaczego to zrobiła? A bo ja wiem? Któregoś dnia przyniosłam jej pocztę. Rzadko dostaje listy. Na pewno ją coś załamało. Dwadzie­ ścia butelek, ani mniej, ani więcej. Po kolei, jednym hau­ stem! Gdybym nie przyszła zmienić piasku w skrzyneczce Marka Aureliusza, byliby ją zawieźli nie do Val-de-Grace, ale na quai de la Rappe, przekręciłaby się bez pardonu. ★ Ach, Breviaire, tak, tak. Trudny przypadek. Nie udzie­ lamy informacji. Sala 313. Czy stan jest poważny? Wygrzebie się z tego. Uszczypliwy ton głosu pielęgniarki wyraża przekona­ nie, że nie ma na świecie sprawiedliwości. „Trudne przy­ padki” zawsze się wygrzebują, z samego założenia. A po­ tem trzeba się rekonwalescentami czule opiekować, zupełnie jakby się nie miało dosyć roboty z przewlekle chorymi, zniedołężniałymi i zesklerotyczniałymi. Ot, jaki jest ten świat! Przez pokrytą jakimś matowym wzrokiem szybę, która oddziela salę 313 od korytarza, C.C. dostrzega ją. Justine Breviaire jest kobietą młodą, nie przekroczyła chyba trzy­ dziestki. Ciało, odziane w niebieską piżamę, układa się na łóżku linią załamaną, wątłą i spłaszczoną jak składana miarka metryczna, wyodrębniająca z nadwyżką poszcze­ gólne segmenty postaci, od ułożonej na poduszce czaszki poczynając, po stopy spoczywające w nogach łóżka. Pro­ mień słońca poblyskuje na rurce kroplówki, łączącej lewe ramię z butelką wypełnioną jakimś przezroczystym pły­ nem: jest to z pewnością atrament sympatyczny. Kiedy C.C. wchodzi do separatki, Justine otwiera oczy. Nie oczekiwała żadnych odwiedzin. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy nadają jej wygląd dziecka. Wyraz jej twarzy zmienia się po tym, jak Cyril się jej przedstawił. 42 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Mańe Laclavetine 43 Wargi rozsuwają się, odsłaniając rządki bardzo białych zębów, rozmieszczonych tak chaotycznie, jakby Stwórca wcisnął je naprędce do jamy ustnej, nie dbając o ich wła­ ściwe zainstalowanie. Mimo to jej uśmiech ma dużo wdzię­ ku, wystarczy się z nim oswoić. I nie tylko uśmiech ma cza­ rujący. Jeśli się dobrze przyjrzeć, ciało Justine, w tej chwili zniekształcone przez załamujące obraz zmatowienia szyby, wydaje się odpowiadać kanonom szczególnej har­ monii. Cała gama różnobarwnych kolorów, załamujących się na wyfroterowanej posadzce, układa się pionowymi prążkami na jej brodzie. Justine nie zwraca na to uwagi. Cyril Cordouan składa jej wizytę, jej! Siada na łóżku, wy­ prostowana, i wykrzykuje z niedowierzaniem: „Pan przyj­ muje Marie Louise do druku?!”. Cyril odczuwa na swych barkach nagle tam złożone brzemię wszystkich niegodziwości świata. Nie, nie wyda Marie Louise. Prawdę mówiąc, nie przyszedł tu wcale po to, by autorkę umacniać w pisarskiej determinacji. Wręcz przeciwnie. Wręcz przeciwnie? Proszę zobaczyć, do czego doprowadziła panią ta de­ terminacja. To jest całe moje życie, panie Cordouan. Myli się pani. Pani życie nie polega na przesiadywa­ niu w celi i pokrywaniu białych kart papieru rzędami li­ ter wypisywanych różnymi kolorami atramentu. Proszę tego zaniechać! Proszę wyjść na słońce! Justine uśmiecha się wyrozumiale. Rozmowa nabiera tempa, staje się rzeczowa. Cyril siada na krześle obok łóż­ ka pacjentki. Uratuję panią - zapowiada Cyril. - Widzi pani prze­ cież, że skrybomania prowadzi do Val-de-Grace. Nie potrzebuję od pana żadnego ratunku - odpowiada Justine. - Mam pomysł na dalszy ciąg Wariacji. Jest to za­ miar bardziej rozległy, zakrojony na pełniejszą miarę. I dość już zaawansowany. Przedstawię życie kobiety uro­ dzonej w roku 1900 i zmarłej w roku 2000. Tytuł: Symfonia Marguerite. Pięć części, pięć tomów. Porozmawiajmy o tym. Uratuję panią wbrew pani samej - szepcze zaskoczo­ ny wydawca.

44 Przeklęta pierwsza linijka Tak, uratuje ją. Wyczuwa w sobie, pod pyszałkowatą pozą, głęboką potrzebę uspokojenia, pragnienie życia prostego i odnowionego, bez kałamarzy i popielniczek, bez Marie Louise i Marguerite. Uratuje ją i nie tylko ją. Cyril pojmuje, do jakiego stopnia się mylił. Wcale nie wystarczy wyłonić z lawiny manuskryptów te, które za­ sługują na obronę, na opublikowanie. Trzeba rozpoznać także maszynopisy, których autorzy znajdują się w nie­ bezpieczeństwie, ulegli zatruciu atramentem Waterma- na, zaślepieniu i otumanieniu własnym uniesieniem, któ­ rzy drążą stalówkami swych piór głębokie tunele, nie zdając sobie sprawy z tego, że nigdy nie wydobędą się na powierzchnię, ani z tego, że światełko, które biorą za od­ blask uniwersum, jest tylko anemicznym płomykiem led­ wie widocznym w mrokach ich skołatanej myśli i ubogiej wyobraźni. Odrzucać manuskrypty? To zbyt łatwe. Można oczywiście odjąć pijakowi od ust butelczynę - ale stanie się on wtedy pijakiem nieszczęśliwym. To będzie tylko pierwszy krok. Trzeba postawić następne. I temu właśnie Cyril postanawia poświęcić kilka naj­ bliższych dni. Zażąda od Blanche listy utworów odrzuco­ nych. Wybierze spośród nich przypadki najcięższe. Zało­ ży klub wzorowany na Anonimowych Alkoholikach, co mu pozwoli dopiąć swego poprzez zespołowo prowadzone na spotkaniach analizy. Pracę trzeba rozłożyć na kilka etapów. Najpierw trzeba rozpoznać chorobę, postawić diagnozę. Następnie przyznać się otwarcie do niemożności pro­ wadzenia tej walki w pojedynkę. Pierwsi bojownicy wyruszą ewangelizować cały kraj. Powstańcie, męczennicy pióra! Niektórzy zastąpią praw­ dziwych pisarzy, których C.C. wydaje; inni przestaną zasy­ pywać wydawnictwa swymi wypocinami. Wydawcy nie będą już narażeni na wyrzuty sumienia ani stawiani w ob­ liczu smutnych dylematów. Ludzie przestaną cierpieć bez powodu. Narodzi się ruch Anonimowych Autorów. Będzie to wymagało pracy długotrwałej i wytężonej. C.C. jest do jej podjęcia przygotowany. Poczuł się owładnięty prze­ Jean-Marie Laclauetine 45 możną siłą własnej dobroci. Wyszedł zdecydowanym kro­ kiem ze szpitala i udał się na plac Saint-Germain-des- -Pres. Justine do nich dołączy. On jej pomoże się przezwy­ ciężyć. Dołączą też inni - wszyscy Martinowie Realowie, którzy w jednej ręce dzierżą pióro, a w drugiej pistolet. Praca długotrwała i wytężona - oto czego potrzeba, by zapomnieć, że Anita go porzuciła.

Przedłożył mi Pan/Pani jeden ze swych utworów. Ja go odrzuciłem. Porozmawiajmy o nim. Proponuję spotka­ nie w następną środę...” Nie. „Pan/Pani zajmuje się pisaniem. Być może uważa Pan/Pani tę czynność za szczególny przywilej, wyróżnie­ nie i będzie Pan/Pani trwał/trwała w tym przeświadcze­ niu aż do dnia, w którym przekona się Pan/Pani, że jest to w istocie przekleństwo. Ale być może jest to schorzenie uleczalne? Porozmawiajmy o tym. Zapraszam na spotka­ nie we środę...” „Uprawianie pisarstwa męczy. Może nawet uśmiercić. Jeśliby Pan/Pani zechcial/zechciala...” „Powstrzymanie się od uprawiania pisarstwa wydaje się łatwe. Wymaga przede wszystkim stanowczej woli i podjęcia odpowiedniej próby. Mógłbym, gdyby Pan/Pani sobie tego życzył/życzyła...” „Nie ma żadnego fatalizmu. Nikt nie jest skazany na zatonięcie w bagnie skrybomanii. Chciałbym...” Nie, nie i nie, to wszystko me to. Trzeba to wyrazić pro­ ściej. Bardziej bezpośrednio. I zarazem delikatniej. „Zechciał mi Pan/Pani przed pewnym czasem powie­ rzyć swój rękopis. Po zapoznaniu się z nim napisałem do Pana/Pani list zawiadamiający, iż nie mogę się podjąć je­ go wydania drukiem. Być może powodów tej decyzji nie Jean-Marie Laclavetine 47 wyłożyłem w mym liście z należytą jasnością. Proponuję Panu/Pani spotkanie w najbliższą środę o ósmej wieczo­ rem w kafejce Caminio, przy ulicy des Cinq-Diamants, dla omówienia tej sprawy. Mam nadzieję, że takie spo­ tkanie okaże się Panu/Pani przydatne. Łączę pozdrowienia Cyril Cordouan” ★ W tydzień później stawiają się na to wezwanie: trzyna­ ście osób o twarzach, na których maluje się zdziwienie i niepokój, gromadzi się w pozbawionej okien salce na za­ pleczu baru. Blanche wita wszystkich przy drzwiach wej­ ściowych, wskazuje im miejsca, wreszcie siada naprzeciw­ ko szefa. Przysunięto krzesła do stołu, Felipe rozstawia szklaneczki i butelki z wodą mineralną. A potem zasuwa kotarę oddzielającą salkę na zapleczu od frontowych po­ mieszczeń baru. Justine również przyszła, poważna i pobladła. Podobnie jak inni uczestnicy spotkania, liczyła na rozmowę w cztery oczy, w której wyniku - kto wie - wydawca może by zmie­ ni! zdanie o jej utworze. Teraz wszyscy wyzbyli się już podobnych nadziei. Wpa­ trują się w Cyrila z napięciem. Każdy z uczestników spo­ tkania przyniósł z sobą przynajmniej jeden albo i dwa maszynopisy. Swojego Ulissesa, swoje Poszukiwania utra­ conego czasu, swój Sezon w piekle, swojego Don Kichota, swoją Boską Komedię. Zapada długa, bardzo długa cisza. Cyril nie podejmu­ je żadnej próby położenia jej kresu. Owa cisza nie jest pogróżką, jest modelem mającym coś zademonstrować, czegoś dowieść. Bierzcie ją za przykład, przedmioty umieją milczeć. Wasze maszynopisy wszczynają zbyt wie­ le wrzawy. Cyril przygląda się kolejno każdemu z uczestników spotkania. Starając się nadać swej twarzy wyraz możli­ wie najbardziej przyjazny, promieniujący dobrą wolą. Po jego lewej stronie siedzi niski grubasek, zaczerwie­ nioną twarz okala mu śnieżnobiała broda i baczki, były nafciarz, który swe życiowe doświadczenia podsumował

w ujętych w formę powieściową wspomnieniach zatytuło­ wanych Bardzo kochałem Timbuktu. Z drugiego boku Cyril ma przy sobie podstarzałego młodzieńca o nieokreślonych rysach i zwisających z łysa­ wej głowy długich kosmykach wątłych włosów, ważącego na oko trzydzieści pięć kilogramów - wliczając w to dżin­ sowe ubranko wraz z licznymi metalowymi ozdóbkami - to najpewniej autor Ustalonego adresu zamieszkania: powie­ ści dysjunkcyjnej i seropozytywnej, rozsypanego na stu białych stronicach laboratoryjnego proszku, swoistego pu­ dru podsuniętego pod nos światu zewnętrznemu, który z tego powodu nawet nie kichnął. Dalej siedzi pucołowaty czterdziestolatek, którego wyróżnia spory krzyżyk widoczny spod rozchylonej kami­ zelki: tak, to będzie autor Czółenek siostry Teresy. Oto ktoś, kto stworzył swą powieść pod wpływem dojmujące­ go bólu - i jej napisanie bynajmniej go od tego bólu nie uwolniło. Gdyby się tak stało, byłby utracił wiarę. Dalej siedzi osobnik o markotnym wyrazie twarzy, jak­ by ją pokryto woskiem, i o paznokciach równie przezroczy­ stych jak plastykowa teczka z rękopisem, na której położył na płask obie dłonie, każdą na osobnym tomie dwuczęścio­ wego cyklu autobiograficznego, złożonego z Moich kuracji szpitalnych i ich pełnej wyrzutów konkluzji zatytułowanej Mogłaś była. Pisarstwo jest jednak być może dolegliwością nieuleczalną, która w dodatku atakuje bliźnich. Jeszcze dalej usadowił się trzydziestoletni okularnik, który poniechał pracy nad rozprawą doktorską z dziedziny filozofii, by się oddać bez reszty stylistycznemu szlifowa­ niu utworu zatytułowanego Niczego nie zobaczyłaś w Mont- ceau-les-Mines; rzuca on spoza szkieł spojrzenia pełne pod­ szytej ironią wyrozumiałości. Ten szereg zamyka Blanche. Nieruchoma jak posążek. Wzrok wbiła w Cyrila, oczekując odeń Bóg raczy wie­ dzieć jakiego znaku. Po prawej stronie wydawcy siedzi autorka powieści ero­ tycznej Zdejmij spódniczkę, Tete, zatrudniona jako inspi- cjentka w Operze. Wyglądem przypomina marynowanego śledzia; rodzice za cenę wielu wyrzeczeń wykształcili ją na nauczycielkę, podczas gdy ona uważała się za powołaną do 48 Przeklęta pierwsza linijka Jean-Marie Laclaoetine 49 tego, by zostać choreografem. Jej powieść, oprócz serii epi­ zodów ukazujących wyrafinowane formy zbliżeń hetero- i homoseksualnych rozgrywających się za kulisami sceny operowej, zawiera także dokładny opis czterdziestu róż­ nych przedstawień Gisełle. Za nią zasiadł autor Salsefii, powieści eksperymental­ nej, na którą składa się trzysta kartek (Salsefia, sposób użycia). Każda kartka zawiera określony nakaz, autor zrozsmakowaniem wykłada na wstępie swe credo, nadając mu psalmodyczną formę („Poddaj się przymusowi dobro­ wolnie! Poddaj się przymusowi dobrowolnie!”): Reguła nu­ mer jeden: Każde zdanie składa się z ośmiu wyrazów, tylu, ile jest liter w wyrazie SALSEFIA. Reguła numer dwa: Pierwsze litery każdego wyrazu wedle ich kolejności, albo bez podporządkowania tej kolejności, składają się na wyraz SALSEFIA. Reguła numer trzy: Każdy rozdział zawiera ty­ le zdań, ile cząstek salsefii znajduje się w jednej puszce kon­ serw firmy Chassepot, to znaczy sześćdziesiąt cztery (prze­ ciętna wartość liczbowa osiągnięta po zbadaniu zawartości ośmiu puszek, pomnożona przez osiem, daje pięćset dwana­ ście cząsteczek). Reguła numer cztery: Na powieść składa się tyłe rozdziałów, iłe puszek konserwy marki Chassepot wyłożono na dziobie gondoli w supermarkecie Franprix przy ulicy Huit-Mai-1945 w Paryżu, pod numerem ósmym - odpowiednich obliczeń dokonano ósmego sierpnia o czwartej po południu. (Ta ostatnia reguła wskazuje, że powieść powstała przed dwoma laty, kiedy ósmy sierpnia wypadał w niedzielę, w następnym zaś roku - w poniedzia­ łek). Wezwania autora nie odniosły jednak pełnego skutku - powieść, budząca zrazu lekkie tylko opory, wywoływała rychło w czytelniku gniewne zniechęcenie. Obok Salsefii - Justine. Przyniosła z sobą Marie Lou- ise i początek Marguerite, co ma dowodzić, iż można być duchem czystym zdobywającym się na wysiłek fizyczny. Dalej siedzi nieszczęsne uosobienie pisarzyny, istne sie­ dem nieszczęść, autor powieścideł Ofiarował mi chryzante­ my, Z Vitry sprawa skończona i Opieki nie roztoczono. I wreszcie dwie osoby na końcu prawej strony stołu. Charab reprezentowany jest przez jakąś istotę, której płci nie sposób określić. Podeszły wiek nadał jej wygląd bryłki 4. Przeklęta pierwsza linijka