ania351

  • Dokumenty1 974
  • Odsłony107 037
  • Obserwuję93
  • Rozmiar dokumentów65.8 GB
  • Ilość pobrań70 555

Marek Nowakowski - Dziewczyna i Carino

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :7.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Marek Nowakowski - Dziewczyna i Carino.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

Morek Todeusz NOWAKOWSKI WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI

Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracji Zygmunt Bobrowski Redaktor Barbara Kaczorowska Redaktor techniczny Jarosław Wolodko Korektor Elżbieta Kozłowska-Jurczak Copyright by Marek T, Nowakowski, Warszawa 1988 WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI Warszawa 1988 Wydanie I. Nakład 49 740 + 260 egz. Objętość ark. wyd. 13,68; ark. druk. 9,5. Oddano do składania w styczniu 1988 r. Skład wykonał — „Comet” Sp, z o.o., Lublin. Podpisano do druku w październiku 1988 r. Druk ukończono w listopadzie 1988 r. Druk i oprawę wykonały Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19. Zam. 4768/88 U-93 ISBN 83-212-0516-X Z pociągu wysypywali się podróżni, podążając w kie­ runku wyjścia do miasta. Szli szybko, wyprzedzając Grażynę, idącą powoli, bo obciążoną dwiema sporymi i ciężkimi walizami. Gdy znalazła się przed budynkiem dworcowym, placyk, na którym stały samochody i tak­ sówki, byłjuż prawie pusty. Postawiła walizki i rozejrzała się, szukając wozu, który miał być po nią wysłany. Spostrzegła go. Szara sanitarka warszawa stała ukryta na końcu parkingu. Ruszyła w tamtą stronę. Kiedy była już blisko, drzwi wozu otworzyły się i leniwie wysiadł kierowca ubrany w kożuch. Nie zamykając drzwiczek zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny. Pan może po mnie, ze stadniny? — zapytała, stawiając ciążące jej walizki. Kierowca podszedł szybko. Tak. Stanąłem daleko, ale tam, przed dworcem, nie wolno teraz parkować podniósł walizki, obrzucając dziewczynę szybkim, badawczym spojrzeniem. Ale o nic nie spytał. Dorzucił tylko: - Nie wychodziłem na peron, bo bałem się z panią rozminąć. Poszedł przodem. Kiedy umieścił już jej walizki, ot­ worzył drzwiczki, zapraszając na miejsce koło siebie. 5

Usiadła, wóz ruszył szybko z miejsca, prezentując w całej okazałości lekko zatarty napis na bocznych drzwiach: „Państwowa Stadnina Koni w Mokrej”. Miała ochotę pytać o wiele rzeczy, ale kierowca nie wyglądał na rozmownego. Wóz znalazł się poza miastem, mknął teraz szosą w kierunku widniejącego w dali lasu. Grażyna w milczeniu obserwowała zmieniający się póź- nojesienny krajobraz. Minęli wreszcie tablicę z napisem MOKRA i po chwili skręcili w długą aleję, którą zamyka­ ła masywna bryła pałacu. Samochód przejechał aleję i zatrzymał się przed domkiem stojącym na uboczu. Tu mieszczą się pokoje gościnne. Zaraz pani pomo­ gę zanieść rzeczy. Zabrał walizki z wozu i ruszył pierwszy. Grażyna, idąc za nim, poczuła się nagle obca temu wszystkiemu, co ją otaczało, nikomu tutaj nie potrzebna. Skarciła samą siebie w myślach: czego się spodziewałaś? Przecież nie triumfalnej bramy... Tu powinno być pani wygodnie — powiedział kierowca, wnosząc walizki do pokoju i kładąc je na podłodze przy łóżku. — Nad panią mieszka dyrektor zespołu, a obok jest biuro. Łazienka jest tu. Pchnął drzwi i ukazał pomieszczenie z wanną i piecem węglowym do grzania wody. Pełen komfort. No, a teraz idę zawiadomić doktora, że pani przyjechała. — Był uprzejmy, rzeczowy, ta bezosobowa rzeczowość nie poprawiała samopoczucia Grażyny. Została sama. Przez chwilę rozglądała się po swoim nowym mieszkaniu. Nie wyglądało przytulnie. Miało w sobie coś z tych pokoi, w których ludzie przyjeżdżający zatrzymują się tylko po to, by przespać się i ruszyć dalej. Zakratowane okna wychodziły na widoczny za murem ogród ze szklarniami i wielkimi, starymi drzewami.

Zaczęła rozpakowywać walizki. Rzeczy miała niewiele i w szafie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca. Była rozpakowana, zdążyła nawet umyć ręce i przecze­ sać się po podróży, gdy zapukano do drzwi i do pokoju weszła czterdziestoletnia kobieta ubrana w kożuszek, spodnie i ciepłe, grube buty. Na głowie miała futrzaną czapkę. Witam panią u nas, w Mokrej — podeszła do Grażyny i podała jej rękę. Jestem Krystyna Fron- czakowska, mąż prosił, abym się panią zajęła, zobaczyła, czy czegoś pani nie brak. I, jak pani będzie gotowa* zaprowadziła panią do naszej apteki. Była nieco szorstka, ale przyjazna, tę życzliwość wy­ czuwało się pomimo mało zachęcającego powoływania się na męża; Grażyna wolałaby, by Fronczakowska nie podkreślała aż tak wyraźnie, że przyszła tylko na jego życzenie. Może dlatego nie potrafiła się przemóc, od­ powiedziała dość sztywno, że nie potrzebuje niczego. Szybko zamknęła puste walizki i narzuciwszy płaszcz wyszła za Fronczakowską. Kiedy szły wzdłuż budynków stajni, Fronczakowska zaczęła wypytywać Grażynę, kiedy robiła dyplom, jak wyobraża sobie pracę kobiety jako lekarza w stadninie i młoda lekarka najeżyła się znowu. Czy oni wszyscy tutaj są tacy? Czy nikt nie potrafi zwyczajnie się uśmiechnąć, zamiast ją badać wzrokiem i wypytywać nieufnie? Fron­ czakowska kończyła właśnie zaczęte przed chwilą zdanie: - ...bo to przecież wymaga czasami sporej siły fizycz­ nej? A pani jest może lekarzem weterynarii? — rzuciła pytanie Grażyna. Kobieta uśmiechnęła się, rozumiejąc ukrytą intencję tego pytania. Nie. Jestem ogrodnikiem, a moją specjalnością są 8 kwiaty i warzywa. Pracuję tutaj, prowadzę szklarnie i ogród, który widać z okna pani pokoju. Rozmowa urwała się. Weszły w otwartą bramę stajni i zagłębiły się w półmrok pachnący słomą, sianem i ost­ rym, przyjemnym końskim zapachem. Długie przejście, przypominające korytarz, biegło przez całą długość budy­ nku, z jego jednej i drugiej strony znajdowały się boksy lub stanowiska dla koni. W głębi, przy zsypie siana, pracował masztalerz, przygotowując dużą stertę paszy. Gdy podeszły do niego, odłożył widły i zrobił kilka kroków w ich stronę. Pan doktor poszedł do ujeżdżalni. Prosił, by pani zaczekała albo poszła do niego. Chodźmy tam. Zobaczy pani od razu, gdzie jest ujeżdżalnia — zaproponowała Fronczakowska. Przeszły przez podwórze i, minąwszy długi budynek, znalazły się w czworoboku zabudowań. Fronczakowska przez cały czas objaśniała, gdzie co się mieści; Grażyna oswoiła się już z jej sposobem bycia, zaczynała odczuwać pewną sympatię do tej powściągliwej, lecz w gruncie rzeczy chyba przyjaźnie nastawionej kobiety. Weszły do ujeżdżalni. Wzdłuż ścian chodziły stępa lub kłusowały konie. Na środku stałjeden osiodłany, ale bezjeźdźca. Wokół niego zgromadziło się kilka osób. Stojący przy koniu mężczyźni odwrócili głowy w kierunku podchodzących kobiet, zatrzymując wzrok na nie znanej im młodej dziewczynie, którą przyprowadziła doktorowa. Fronczakowska przy­ spieszyła kroku, wyprzedzając trochę Grażynę. — To nasza nowa stażystka Grażyna Białasówna powiedziała, dokonując pobieżnej prezentacji. Fronczakowski. — Doktor był niezbyt wysoki, dosyć mocnej budowy; on jeden wyciągnął do młodej lekarki rękę. Patrząc na pozostałych wymienił ich nazwi­ 9

ska: — Inżynier Klimaszewski, nasz szef, dyrektor stad­ niny. Piotr Janczar, zootechnik. Koniuszy — Antoni Małecki. Małecki przyjrzał się jej uważniej niż inni — oceniają- co, lecz i z wyraźną sympatią; pomyślała, że chyba się polubią. Po raz pierwszy od chwili przyjazdu rozluźniła się nieco, zaczęła się rozglądać, zatrzymując wzrok na kłusujących wokół nich koniach. Jak już pani tu jest z nami, to może pani posłucha, jak pracuje serce tego konika — usłyszała. Odwróciła się: doktor podawał jej fonendoskop. — Ciekaw jestem, co pani tu usłyszy? Propozycja była zaskakująca. Poczuła strach, na gór­ nej wardze wystąpiły małe kropelki potu. Spojrzała na doktora szukając wjego spojrzeniu ironii, złośliwości. Ale szare oczy patrzyły na nią życzliwie, Fronczakowski uśmiechał się, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy. Masztalerz, który trzymał konia za uzdę, schylił się i podniósł jego lewą przednią nogę, by umożliwić Graży­ nie przyłożenie membrany fonendoskopu w miejsce, gdzie zawsze osłuchuje się serce. Nie było wyjścia. Czując na sobie baczne spojrzenia wszystkich obecnych, speszo­ na tak, jak nie zdarzało się to nigdy na żadnym egzaminie, nawet na pierwszym roku, zbliżyła się do konia. Zdenerwowana, w pierwszej sekundzie nie mogła nic usłyszeć. Po chwili, skupiwszy się, zaczęła rozróżniać pracę serca. Już chciała odjąć membranę i powiedzieć, że wszystko jest w porządku, gdy zdała sobie sprawę, że to „pa-pach” nie jest normalne. Tak, drugi ton był zbyt przeciągnięty, jakby syczący. Poza tym rytm dość przy­ spieszony, nie taki, jaki słyszała zawsze u zdrowych, normalnych koni. Klimaszewski spogląda na Janczara, wymieniają mię­ dzy sobą lekkie, prawie niedostrzegalne uśmieszki. Ma­ 10 łecki udaje obojętnego, ale to jego oglądanie się za końmi chodzącymi po ujeżdżalni jest chyba znaczące. Jeden Fronczakowski, skupiony, przygląda się temu, co robi Grażyna. —No i...? — pyta wreszcie. Grażyna odejmuje membranę od boku konia, zdejmuje fonendoskop. Zwija go i podaje lekarzowi. Odnoszę wrażenie, że mamy tu jakąś wadę serca. Tak jakby niedomykalność zastawki. Tętno także jest przyspieszone. Czy koń nie kaszle? Brawo, koleżanko! — Fronczakowski jest szczerze uradowany. — Pani diagnoza jest identyczna z moją. Zwracając się do dyrektora Klimaszewskiego dodaje: Teraz już nie mogą panowie mieć wątpliwości. Proszę go wyłączyć z treningów. Damy mu przez tydzień glukozę i niech go tylko przestępują. Potem, pomału, lekko przekłusować. Jeśli po tygodniu nie będzie poprawy, to zrobimy kardiogram, no i wtedy zadecydujemy, co dalej... Ostatnie słowa doktora nie są już radosne, twarze pozostałych także się nieprzyjemnie ściągają. Grażyna ma wrażenie, że Małecki patrzy na nią i na doktora z wyrzutem. Gdy w chwilę później wychodzi wraz z doktorem, słyszy,jak mówi do inżyniera Klimasze­ wskiego: —Szkoda Gawota. Nawet stażystka wysłuchała u nie­ go tę zastawkę. Doktor tylko dla formy powiedział, że będzie go leczył. Tak, słabo stoimy z aukcją. Jest tylko parę koni, Gawot odpada, dostaniemy za niego tyle, ile jest warte jego mięso, skóra i kości — martwi się Klimaszewski. Grażynie robi się przykro. Po ich wyjściu mężczyźni w ujeżdżalni milczą przez chwilę. A potem Janczar rzuca: —Całkiem fajna babka, ta lekarka. 11

Owszem, przystojna — przytakuje Klimaszewski. 1 dodaje: — Ale i ona, jak inne, skończy pewnie na pieskach czy na drobiu. Jeszcze nie słyszałem, żeby kobieta lekarz utrzymała się w jakiejś stadninie.., Fronczakowski aż do wieczora oprowadzał Grażynę po stajniach, pokazywał jej pomieszczenie zwane apteką, zaangażował nawet do kilku opatrunków. Było już ciemno, gdy zakończyli ten obchód. Przez plac, słabo oświetlony latarniami, masztalerze odprowadzali właśnie konie z ujeżdżalni do stajen. Grażyna przyglądała się przechodzącym zwierzętom z wyraźną przyjemnością. Widzę, że lubi pani konie — zauważył Fronczakow­ ski. — Przejdziemy przez stajnię, jeśli ma pani ochotę. Grażyna kiwa głową na zgodę. Ruszają w stronę widocznego z daleka, jasnego otworu drzwi, w którym przesuwają się sylwetki ludzi noszących bele siana i sło­ my. Kiedy wchodzą do środka, owiewa ich ciepło i wszys­ tkie zapachy stajni. Konie poruszają się w boksach, chrupią siano, przestępują z nogi na nogę. Czasem któryś się spłoszy, zadźwięczy łańcuch kantaru. Grażyna i Fron­ czakowski podchodzą do niektórych boksów, zaglądają do środka. Konie na ich widok zbliżają się do krat, dmuchają rozdętymi chrapami, szukając pyskami cukru. Rozpieszczone - uśmiecha się Grażyna. —Cóż pani chce, koleżanko — odpowiada Fron­ czakowski. — To majątek stadniny. Dba się o nie, prawie tak jak o dzieci. Grażyna wyciąga rękę, dotyka przez kratę miękkich, węszących chrap. Razi ją trochę ten zwyczaj mówienia o zwierzętach jak o przedmiotach, o czymś, co ma wyłącznie handlową czy użytkową wartość. Koń prycha, rozczarowany, że w wyciągniętej ku niemu ręce nie ma cukru. 12 Chodźmy, pokażę pani porodówkę — ponagla ją Fronczakowski. Otwiera drzwi i przepuszcza Grażynę przed sobą. Na ich wejście odwraca się stojący przy boksie Małecki. - Jak tam, panie Małecki? — Doktor staje przy koniuszym i spogląda na klacz chodzącą po boksie. - Od trzech dni tak samo. — A reszta? W porządku, panie doktorze. Grażyna zagląda do sąsiedniego boksu, w którym stoi klacz z urodzonym przed paroma dniami źrebakiem. Klacz na jej widok podchodzi i chrapiąc obwąchuje wsuniętą przez kraty rękę. Źrebak robi to samo, ale mniej ufnie, gotów do ucieczki. Uwielbiam takie małe. Wyglądają, jakby miały marchwiane nogi uśmiecha się Grażyna; chce pogłas­ kać źrebaka, ten jednak cofa się, przestraszony. Onjeszcze nie nauczył się ufać człowiekowi — mówi podchodząc Małecki. — To instynkt. Boi się. A może będzie tak samo narwany jak matka? Jest najwyraźniej zadowolony, że ma nowego słuchacza; widać, że mówie­ nie o koniach to prawie jego nałóg. — Ona — wskazuje głową klacz — nazywa się Mitra. Była dwukrotną zwyciężczynią w derbach. Ale charakter ma taki, że niech ją cholera weźmie. Wygląda niby łagodnie, ale, jak to niektóra kobieta, za przeproszeniem pani doktor, kiedyją co ugryzie, to nie daj Boże! Nawet mnie kiedyś chwyciła zębami... Była kryta ogierem Acapulco. Importowany z Anglii. Też derbista. Ale spokojnyjak dziecko. Zupełnie niejak ogier. Ten mały to pierwsze źrebię po nim. I też,jak ojciec, będzie kasztanowaty. Grażyna ze zdziwieniem spogląda na źrebaka, potem na Małeckiego. Przecież nigdy się nie wie, jaką źrebak dostanie sierść. 13

— Kto pani tak powiedział? — Czytałam w podręczniku. Aja pani mówię, że to będzie kasztan. Zobaczy pani. Niech pani słucha, co mówi pan Małecki — wtrąca się Fronczakowski. — Bo tego w książkach nie ma, ale w życiu cholernie się przydaje. To mądrość pokoleń koniarzy. Co też pan... — zaczyna zażenowany, ale zadowolo­ ny Małecki. Jednak nie kończy, bo drzwi otwierają się i staje w nich dyrektor Klimaszewski. — Wszędzie cię szukam — mówi, podchodząc do Fronczakowskiego. — Mam bardzo ważną sprawę. Odciąga doktora na bok i chwilę rozmawiają przyci­ szonymi głosami w kącie stajni. Grażyna i Małecki przechodzą więc do boksu, w któ­ rym stoi klacz oczekująca źrebaka. To już staruszka — objaśnia koniuszy. — Ale kiedyś biegała świetnie i skoczna była wyjątkowo. Źreba­ ki po niej są w cenie, pani doktor. A kryta była... Pani Grażyno! woła z drugiego boksu Fron­ czakowski. Wyjeżdżam z dyrektorem na kilka dni. Będzie pani musiała radzić tu sobie sama. Ale... - zaczyna Grażyna, spłoszona. Gdyby co, to zatelefonuję po doktora Koniecznego - rzuca Małecki i nie wiadomo kogo chce uspokoić: dziewczynę czy doktora. Fronczakowski milczy, przygląda się Grażynie, trochę tak, jakby chciał ją ocenić, jakby raz jeszcze szacował tę stojącą koło niego wysoką, wysportowaną dziewczynę. To w ostateczności, jeśli już tak zdecydujecie oboje z panią doktor. To „z panią doktor” jest nienatrętnym przypomnie­ niem obecnym, że przecież stadnina nie pozostaje bez lekarza. Grażyna czuje wdzięczność dla starszego kolegi. 14 Pani Białasówna będzie miała klucze od apteki ijutro zrobi zastrzyk Gawotowi. Czy ma panjakieś nowe przypadki, panie Małecki? Nie, panie doktorze. Tylko że dwa źrebaki po południu zaczęły kasłać... Niech pani jutro je obejrzy i zmierzy temperaturę ordynuje Fronczakowski. — Uwagi zapisze pani na kartach, tak jak to dziś robiliśmy. W pozostałe sprawy wprowadzę panią, jak wrócę... Dopiero teraz dostrzega, jak zmęczona jest młoda lekarka. Ojcowskim gestem klepie ją po ramieniu. No, dosyć tego na dzisiaj — mówi. — Zapomnieliś­ my, że pani jest zmęczona po podróży... Dziś pani zje obiad u nas — zarządza tonem tak samo nie znoszącym sprzeci­ wu jak wówczas, gdy wydawał dyspozycje dotyczące źrebaków. — Pogada pani sobie z moją żoną. No, idziemy! Grażyna uśmiecha się do niego z wdzięcznością. Jest tak zmęczona, że oczy jej się kleją, dopiero teraz uświada­ mia sobie, jak okropnie jest głodna. W ogarniającym ją gwałtownie znużeniu z przyjemnością poddaje się dob­ rodusznej tyranii doktora, który zagarnia ją jedną ręką i popycha ku drzwiom, powtarzając: „Chodźmy! Chodź­ my! Obiad tam czeka!”. Już przed stajniami dogonił ich Klimaszewski. - A więc tym nocnym, tak? - Jeśli ci to odpowiada. Wiatr wzmógł się w ciągu ostatnich godzin; rano właściwie niezauważalny, teraz uderza w twarze, zacina śniegiem. Fronczakowski chwyta Grażynę za rękę, ciąg­ nie ją. - No szybciej, szybciej — ponagla. Grażyna śmieje się. Nie czuje się już obco. Byli przy deserze, rozmowa zeszła znowu na temat wyjazdu. 15

- Jakby pani nie mogła sobie z jakimś przypadkiem poradzić — zaczął Fronczakowski — to trzeba będzie wezwać doktora Koniecznego z ośrodka albo doktora Stelmaszka z województwa. Ale to ostateczność. Na co dzień Janczar z Małeckim i bez weterynarza radzą sobie wystarczająco dobrze. Wkrótce zaczął się zbierać do drogi, a w pół godziny później światła podjeżdżającego samochodu prześliznęły się po szybach. Obie kobiety wyszły z doktorem przed dom. W ciągu ostatniej godziny zaczął padać śnieg, zerwał się silny wiatr, w zadymce i wichrze ledwie majaczyły światełka lamp wiszących nad wejściami do stajen. — Jedźmy, jedźmy, bo możemy nie zdążyć — ponaglał Klimaszewski. Nie mogę jechać szybko — zastrzega się kierowca. — Zupełna szklanka. — Czy moja obecność w Warszawie jest rzeczywiście konieczna? — zaczyna powątpiewać Fronczakowski. Wiatr miecie śniegiem coraz gwałtowniej, wyraźnie widać to w świetle reflektorów. — Tylko ty przekonasz ich, że wsadzanie nam fiordin- gów nie ma sensu. Jeśli to zrobię, to tylko dla ciebie. Mniej z nimi kłopotu niż z fulblutami. A liczyć na wielkie wygrane? —Doktor spogląda z pobłażaniem na Klimaszewskiego. —Mało ci zeszłego roku? Mało deficytu? Już lepsze były araby. No dobrze, jedźmy... Klimaszewski wsiada do wozu. Ale doktor jeszcze w ostatniej chwili odciąga Grażynę na bok, pyta, zniżając głos do szeptu: — Niech pani szczerze powie, czy rzeczywiście umie pani robić zastrzyki? Bo, wie pani, różnie to bywa. — Czy chodzi o tę jutrzejszą glukozę? 16 Tak. Niech się pan nie obawia, panie doktorze. Robiłam już w życiu sporo zastrzyków. To pięknie, życzę powodzenia. Koniuszy będzie na panią czekał w aptece po ósmej. W ostatniej chwili nadeszła jeszcze żona Klimaszews­ kiego i wszystkie trzy patrzyły, jak samochód wykręca, rozcinając reflektorami zamieć, i wolno, migocząc czer­ wonymi światłami, posuwa się aleją. Nim tylne światła wozu znikły im z oczu, Fronczakowska zgarnęła kobiety do siebie. Mróz coraz większy, chodźmy się napić herbaty zaproponowała, otulając się szczelniej i nastawiając kołnierz. Dobrze, ale to ja zapraszam do nas rzuciła Klimaszewska. Herbatę piły więc w mieszkaniu Klimaszewskich. Po­ kój jadalny obwieszony .był starymi sztychami podsta­ wiającymi konie wyścigowe i sportowe, sceny z wyścigów i biegów za lisem. Liczne puchary i statuetki koni na kominku mówiły o sportowej karierze gospodarza. Gra­ żyna nie miała jednak dość czasu, by obejrzeć je wszyst­ kie, bo obie panie zasypały ją pytaniami. Chciały wie­ dzieć, czy nie boi się pracy w stadninie, czy zdaje sobie sprawę, że trzeba nieraz pracować w ciężkich warunkach. Z początku odpowiadała raczej oszczędnie, ale czując, że jej rozmówczyniami powoduje głównie życzliwość, za­ częła opowiadać o sobie, o tym, że jej rodzice, choć pochodzący ze wsi, pracują w mieście, ale ona wolałaby właśnie taką pracę, jaka jest w stadninie, że lubi zwierzęta i zdaje sobie sprawę z trudności wybranego zawodu. —A trudności są wszędzie, w każdym zawodzie - zakończyła z uśmiechem i dodała, nie dopuszczając do głosu Fronczakowskiei: Nie jestem wcale słaba. 2 — Dziewczyna i Carino 17

W AZS-ie uprawiałam gimnastykę przyrządową i cho­ dziłam na dżudo, więc i tutaj poradzę sobie chyba... Na pewno zacznie tu pani jeździć konno — pod­ sunęła domyślnie Klimaszewska. — To piękny sport. Jeśli będzie czas i okazja, to trzeba będzie zacząć — zakończyła Grażyna, podnosząc się od stołu. — Jeśli panie pozwolą, pójdę do siebie. Bardzo jestem zmęczona. Dziękuję za opiekę i miły wieczór... Gdy wychodziła, Fronczakowska dała jej klucze od apteki, na wszelki wypadek, gdyby potrzeba było czegoś w nocy. Małecki wie o tym, że będą u pani — dorzuciła. Na dworze śnieg przestał padać, ale wiatr wzmógł się tak, że z trudem szła do domu, kryjąc twarz przed jego uderzeniami w kołnierzu kurtki. Przechodząc koło poro­ dówki zdecydowała się jednak, by tam zajrzeć. Dyżurny masztalerz stał przy boksie i patrzył z uwagą na starą klacz, która miała się źrebić. Grażyna podeszła do niego i stanęła obok. Kręci się... Może już będzie rodzić — powiedział, nie odwracając się do niej. Grażyna przyglądała się klaczy, która krążyła po boksie, muskając od czasu do czasu ściółkę pyskiem. Potem spojrzała na masztalerza; zachowywał się tak, jakby jej wcale nie było, zdecydowała więc, że o nic nie będzie go pytać. Idędo siebie i położę się — powiedziała. — Gdybym była potrzebna, to proszę mnie obudzić. Spojrzał na nią z ukosa. Dobrze, jak pan koniuszy każe, to zaraz obudzę. Udała, że nie rozumie lekkiego lekceważenia zawartego w tych słowach, i rzuciwszy „dobranoc”, odeszła. Kiedy wreszcie znalazła się sama w swoim pokoju, włączyła radio i usiadła na łóżku, próbując uporząd­ 18 kować wrażenia tego pierwszego dnia. Jedno narzucało się aż nazbyt wyraźnie: niezależnie od sympatii, którą chyba udało jej się wzbudzić w kilku osobach, wciąż była na cenzurowanym. A większość osób, z którymi się zetknęła, zakłada z góry, żejej obecność tutaj to nieporo­ zumienie, że dziewczyna i konie... Westchnęła: niełatwo będzie zdobyć ich zaufanie, wyrobić sobie autorytet. Wzięła książkę, ale czytanie jej nie szło. Podeszła więc do okna i patrzyła w mrok nocy. Nagle rozjaśniły go światła reflektorów: wrócił samochód wysłany z doktorem i dyre­ ktorem na stację. Kierowca wygramolił się z szoferki i odezwał do kogoś nadchodzącego spiesznie, kogo jednak nie mogła poznać w mroku: No, ledwie zdążyliśmy. A z miasta wlokłem się aż półtorej godziny. Szklanka jak cholera i ten wiatr... Za lasem mało nie rzuciło mnie do rowu. A u doktora Koniecznego byłeś? Tak, obiecał, że wpadnie jutro w południe. W porządku, dziękuję..- teraz dopiero poznała głos Janczara. Jazdy jakieś będą? Dziś nie, bo co? To może zrobię hamulce? Jutro w południe może będzie trzeba skoczyć do powiatu. Do południa zrobię. Zaraz zacznę, a rano skończę. Janczar kiwnął przyzwalająco głową. Kierowca wsiadł do wozu i ruszył ostro w stronę garażu. Grażyna czuje, że zrobiło się zimno. Dotyka grzejnika. Jest letni. Wyjmuje z szafy szlafrok i idzie do łazienki. Wreszcie wsuwa się pod kołdrę. Gasi nocną lampkę, pokój ogarnia ciemność. Tylko na suficie tańczą cienie konarów miotanych wiatrem. Chwilę patrzy na nie,

potem przekręca się na bok, zamyka oczy. Zasypia prawie natychmiast. Księżyc znów zaszedł za chmury i zaczął sypać śnieg. Wiatr wzmógł się, przeszedł niemal w huragan. Z drzew zaczęły spadać połamane gałęzie. Gdzieś poleciała da­ chówka. Ze stajni wybiegł jakiś człowiek i skierował się w stronę mieszkań pracowniczych. Po chwili w oknie Janczarów zapaliło się światło. Za kilka minut z domu wyszło dwóch ludzi, szybkim krokiem zdążali do porodówki. Drzwi do boksu klaczy były otwarte, stał przy nich mały stoliczek z podręcznymi przyborami lekarskimi i zeszytem. Nad leżącą klaczą pochylał się Małecki ubrany w długi, szary fartuch. No, co jest? — zagadnął Janczar. Niedobrze. To trochę za długo trwa. Kiedy się zaczęło? Ze dwie godziny temu. Że też właśnie musiało wynieść i dyrektora, i dok­ tora. Janczar zbliżył się do łba klaczy i pogłaskał ją po szyi. - - Cholernie się poci. - Wstał i popatrzyłjeszcze raz na leżącą na podściółce kobyłę; dyszała ciężko, pociem­ niałe od potu boki pracowały jak miechy. A może, panie Piotrze, poprosić tę stażystkę? W głosie Małeckiego czuło się niezdecydowanie. Masztalerz wybiegł szybko. Klacz zaczęła się rzucać. Próbowała poderwać się na nogi, raz i drugi kopyta kurczowym ruchem zagarnęły podesłaną jej słomę, głowa uniosła się na wygiętej w bok szyi, opadła znowu. Obawiam się, że bez doktora Koniecznego albo Stelmaszka się tu nie obejdzie... Może pójdę zatelefonować? — zaproponował Ma­ łecki. 20 Dobrze, za chwilę... Zobaczymy, może płód jest nieprawidłowo ułożony. — Podeszli do leżącej klaczy. Janczar zamruczał jeszcze: — Cholera, czego ta dziew­ czyna się tak grzebie... Grażyna spała mocno, przez dłuższą chwilę nie mogła się obudzić, choć zza drzwi dochodziło silne łomotanie. Nie ma jej czy co... —- mruczy do siebie bijący w deski pięścią masztalerz. Już chce odchodzić, ale uderza raz jeszcze, wołając przy tym: — Pani doktor! Pani doktor! Niech pani wstanie! Grażyna oprzytomniała. Przez chwilę, macając, szuka­ ła wyłącznika nocnej lampki, wreszcie znalazła go i nacis­ nęła. W mdłym świetle słabej żarówki narzuciła szlafrok. — Co się stało? Pan Janczar prosi panią szybko do porodówki. Carmen nie może się oźrebić — dobiegło zza drzwi. Już idę! — odkrzyknęła, wciągając na piżamę dżinsy. Wychodząc wzięła z sobą torbę z fonendoskopem i zegarek. Spojrzała: była pierwsza. Na dworze wiatr uderzył w nią z taką siłą, że ledwie utrzymała się na nogach. Podniosła kołnierz i biegiem puściła się w stronę stajni. Zastała Janczara i Małeckiego stojących w boksie i patrzących na ciągle leżącą klacz. Milczeli. W stajni czuło się jakiś niepokój. Inne klacze denerwowały się, stojąca zaś w sąsiednim boksie kasztanka kręciła się i nerwowo prychała. Żeby tylko której nie zechciało się oźrebić w tym samym czasie — westchnął Małecki. Grażyna, patrząc na leżącą Carmen, poczuła się cał­ kowicie bezradna. Spojrzała na Janczara i Małeckiego, odruchowo szukając u nich pomocy, ale ich wzrok mówił, że to oni oczekują tego od niej. Podeszła więc do klaczy, przykucnęła i osłuchała serce. 21

—Trzeba zbadać położenie płodu — zawyrokowała. Obie nogi podwinięte. Bardzo zły układ. Spraw­ dzałem — mówi pewnym głosem Janczar. — Próbował pan obrócić? A co, miałem czekać na panią? — Tym razem głos Janczara jest nieprzyjemny, ostry. Mogę pani powie­ dzieć jeszcze, że jedną nogę jakoś wyprostowałem. Ale drugiej nie daję rady. - Długo to już trwa? — pyta lekarka, usiłując prze­ zwyciężyć ucisk w gardle. — A będzie ze dwie godziny... Grażyna po raz drugi nachyla się nad klaczą, bierze fonendoskop i znów osłuchuje serce. Małecki kuca obok. Siedzi jej ruchy, od czasu do czasu rzuca uważne spoj­ rzenie na twarz lekarki, jakby próbował odczytać z niej stan klaczy. No i co, pani doktor? Obawiam się, że może być ciężko. Dam zastrzyk na wzmocnienie serca. — To znaczy, że z nią niedobrze? Silne osłabienie. Chyba trzeba będzie robić cesars­ kie, jeśli nie uda się ułożyć płodu. I może to pani ma robić? — Janczar* staje w drzwiach boksu. — Wolałabym nie. — Ja też wolałbym, żeby nie pani. Grażyna chce odpowiedzieć ostro, ale rezygnuje niemal w ostatniej chwili. Rozumiem. Więc niech pan zaraz dzwoni po dok­ tora Koniecznego. — Nie wytrzymuje jednak i dodaje z ironią: — Ala zastrzyk zrobić mogę? Dobrze, niech jeden z panów dzwoni, aja pójdę przygotować narzędzia. Jest już przy wyjściu, dalsze jej słowa giną w szumie wiatru i huku zatrzaskiwanych drzwi. 22 Janczar z Małeckim jeszcze próbują wyprostować drugą nogę źrebaka, ale rezygnują. Janczar narzuca kożuch, biegnie do biura do telefonu. Minęło dużo czasu, nim zgłosiła się poczta. Janczar, poprzez trzaski na linii, ledwie słyszał telefonistkę. Wreszcie uzyskał połączenie. Nadal było źle słychać i z trudem mógł zrozumieć, co mówią z drugiej strony. Wreszcie zrozumiał, że doktora nie ma pojechał do wypadku. Powiedziano, że dobrze będzie, jeśli wróci rano. Połączył się znów z pocztą i poprosił o numer w miasteczku powiatowym. Ale słowo „łączę” wypowiedziane przez telefonistkę było ostatnim, jakie usłyszał. Trzaski narosły do tego stopnia, że zro­ zumienie czegokolwiek było niemożliwością. Halo! Halo! Poczta! Halo! — wołał do ochryp­ nięcia, ale bez skutku. Rzucił więc słuchawkę na widełki i wybiegł z biura. Miał jeszcze słabą nadzieję, że kierowca nie zdążył rozmontować hamulców. I ona jednak okazała się płon­ na. Kierowca sanitarki z kolei był po kilku kieliszkach, właśnie wrócił z imienin. Panie kierowniku, jak mogę jechać? — tłumaczył Janczarowi. — Pijany nie jestem, ale ileś tam procent mam. - To niech Dziuba pojedzie sanitarką. O, co to, to nie — głos Nowaka, kierowcy sanitarki, jest stanowczy. — W taką ślizgawicę nikomu nie dam wozu. Rozbije, a potem będzie na mnie, że to moja wina, że po co dałem. Przecież na tej dzisiejszej szklance to i Zasada nie dałby rady. Iść nie można, a pan chce samochód wysyłać. Panie Nowak, niech pan siądzie koło mnie i będzie pan pilnował, jak jadę proponuje Dziuba. Nowak drapie się za uchem. Niech będzie — mówi wreszcie. — Jako pasażer 23

jechać mogę. Tylko jak my się doczłapiemy w taką ślizgawicę do miasta? Mimo to Dziuba bierze klucze, idą do samochodu. Ale Janczar, wpatrując się w szalejącą zadymkę, nie ma nadziei, by doktor zdążył na czas. Grażyna biegnie przez podwórze, zmagając się z hura­ ganowym wiatrem. Gdy otwiera drzwi, zderza się z wy­ chodzącym koniuszym. Nie dam rady... — mówi bezradnie Małecki. — Mo­ że doktor zaraz przyjedzie. Niech pani robi zastrzyk... Jest wyraźnie przybity, dziewczyna rozumie, czuje w tej chwili to samo co i on. Ale bierze się w garść. Rozkłada strzykawkę na serwetce, przeciera ręce spirytusem. Staje w drzwiach boksu. Możemy? - pyta Małecki. — Możemy. Grażyna robi zastrzyk. Potem oboje z Małeckim czekają chwilę, milczą. W tym milczeniu rodzi się między nimi poczucie jakiejś wspólnoty. Lekarka znów osłuchuje serce rodzącej klaczy. - No, jest lepiej — spogląda na zegarek. Kiedy doktor Konieczny może tu być? - Normalnie w trzydzieści minut, ale przy tej pogo­ dzie i ślizgawicy... Niech pan zorganizuje parę prześcieradeł, dobrze? — Prześcieradeł? — Tak. Nie będziemy przecież operować na słomie. Przez ten czas przygotuję wszystko do zabiegu. - Skąd ja wezmę prześcieradła? — zastanawia się przez chwilę Małecki. — Z domu mam przynieść? Chyba że wezmę te, co są do pokoi gościnnych. W magazyniejest ich na pewno kilkanaście sztuk... Tylko czy magazynier wyda? 24 Jak potrzebne, to musi wydać — Grażyna mówi niespodziewanie twardo. Małecki po raz pierwszy chyba — patrzy na nią z uznaniem. Dobrze, zaraz tam poślę któregoś z masztalerzy - mówi i odchodzi wydać polecenia. Grażyna zagląda do boksu. Klacz dyszy teraz nie tak silnie jak przedtem, ale jest ciągle spocona, jej wielkie wypukłe oczy patrzą tak, jakby prosiła ludzi o pomoc. Grażyna spogląda na zegarek. - - No, nic... Teraz trzeba czekać mówi pocieszają­ co. Siada, sięga po książkę, którą zabrała z apteki, otwiera ją i zaczyna wertować. Małecki podchodzi do niej i za­ gląda przez ramię. Muszę się trochę poduczyć, bo tylko raz asys­ towałam przy zabiegu. Małecki nic nie mówi, odwraca się i drapie frasobliwie po głowie, potem znowu spogląda na dziwczynę, kiwa głową i wolno wchodzi do boksu, staje w drzwiach i patrzy z troską na klacz. W drzwiach porodówki pojawia się Janczar. Doktor Konieczny pojechał do wypadku mówi ze znużeniem. Wysłałem wóz po doktora Stelmaszka, do miasta. Ale nie wiem, czy w ogóle dojadą... Zapada cisza. Wszyscy troje patrzą na siebie w przed­ łużającym się milczeniu. Grażyna znajduje we wzroku koniuszego coś, co sprawia, że wracajej energia, wiara we własne siły. Zrzuca kurtkę i podwija rękawy. No cóż, spróbujemyjej pomóc — mówi zdecydowa­ nie. — Może jakoś uda się nam ułożyć płód i obejdzie się bez zabiegu. W tonie jej głosu jest tyle stanowczości, że Janczar mówi: „tak jest” — i nie jest to wcale odruch. Małecki pomaga założyć dziewczynie fartuch. Wchodzą razem do 25

boksu. Kiedy wychodzą z niego znowu, koniuszy mówi z ulgą, wycierając ręce: No, teraz powinna urodzić normalnie... Ale pani doktor to chyba już nie ma sił... Grażyna rzeczywiście ledwie stoi na nogach. Opiera się ramieniem o ściankę boksu, jest zdyszana, spocona. Ale mimo zmęczenia czuje się prawie szczęśliwa. Obaj męż­ czyźni patrzą na nią z uznaniem. Radość trwa krótko. Znika, kiedy dziewczyna rzuca okiem na klacz: jest cała mokra od potu,jej oddech stał się jeszcze cięższy i krótszy, gwałtowne drgawki wstrząsają skórą. Grażyna nagle znajduje w sobie siły: już jest koło stolika z narzędziami. Napełnia strzykawkę. Z nią jest bardzo źle — mówi cicho. To jednak będzie potrzebny doktor Stelmaszek? Nie sądzę... Operacji i tak nie wytrzyma... Szybko pani skazała tę kobyłę na śmierć — buntuje się nagle Janczar. To nie ja, tylko jej serce — odpowiada Grażyna ze smutkiem. — Serce zarżnięte na torze wyścigowym, jakby powiedział mój profesor. Janczar nie replikuje. Grażyna bierze strzykawkę i, mijając go, wchodzi do boksu. Robi zastrzyk, osłuchuje razjeszcze serce Carmen. Potem odwraca twarz w stronę Janczara i Małeckiego, a widząc, że obaj stoją, rzuca ostro: - No, panowie, teraz już chodzi tylko o uratowanie źrebaka! Pomóżcie jej, pomóżcie prędzej! Bo inaczej będę musiała operować. Janczar zrzuca marynarkę, zakłada fartuch. Podchodzi do stojącego już nad klaczą Małeckiego. Grażyna schyla się nad łbem klaczy, kontroluje tętno. Nagle odwraca się do obu mężczyzn. - Co ze źrebakiem? Bo tętno słabnie! 26 W tej samej chwili widzi, że Małecki iJanczar pochylają się nad leżącym nieruchomo źrebakiem. Ale nie czas, by się temu przyglądać - tętno klaczy wciąż słabnie. Grażyna razjeszcze osłuchujejej serce. Twarz dziewczyny poważnieje jeszcze bardziej. Potem wyjmuje z uszu słu­ chawki i wstaje. Klacz wzdycha głęboko, z ludzkim nieomal jękiem, i cichnie. Jedno spojrzenie na jej głowę wystarcza, by wiedzieć, że nie żyje. Grażynie łzy zakręciły się w oczach. Stała bezradna, zdrętwiała na ten widok. Janczar spostrzegł to, podniósł się od źrebaka. Carmen zdechła — powiedział półgłosem do Małec­ kiego. Koniuszy zmienia się na twarzy. Podchodzi do głowy klaczy. Klęka przy niej, dotyka ręką łba. Chwilę patrzy, potem wzdycha i wraca do źrebaka. Nim teraz trzeba się zająć — mówi ni to do siebie, ni to do stojącej wciąż nieruchomo Grażyny. — Zostałeś się za sierotkę — kontynuuje, wycierając małego. — No, ale jakoś ciebie wyhodujemy. Nie martw się, damy radę. Trzeba będzie mu znaleźć mamkę — mówi na wpół twierdząco, na wpół pytająco Grażyna. Mamkę, źrebakowi? — uśmiecha się, tym razem bez ironii, Janczar. — Nie, pani doktor, żadna kobyła nie przyjmie obcego źrebaka. Trzeba go wziąć na butelkę. Grażyna pochyla się nad źrebakiem, który z trudem próbuje podnieść łeb i wstać na przednie nogi. Małecki na chwilę przerywa wycieranie. To pani chrześniak, pani doktor — mówi. Na odgłos otwieranych drzwi Grażyna odwróciła się od szafki, w której układała narzędzia. W drzwiach stał siwawy, zażywny, sympatyczny mężczyzna w narzuco­ nym na ubranie kożuchu. 27

Dzień dobry. Nazywam się Konieczny. — I zbliża­ jąc się do dziewczyny: — Jak sytuacja? Klacz padła — młoda lekarka czuje w gardle ten sam sJkurcz co w nocy i chociaż nie jest niczemu winna, opuszcza wzrok. — A źrebak? — Dobrze. Żyje. — Robiła pani zabieg? Nie, jakoś udało się wyprostować nóżkę. Konieczny przysiadł na krzesełku, ale zaraz podniósł się i zrobił kilka kroków tam i z powrotem wzdłuż pomieszczenia. Nie chciałbym pani straszyć, ale Klimaszewski będzie na panią pomstować. Nie zazdroszczę pani — za­ trzymał się koło Grażyny. — No, ale cóż robić. Zrobimy sekcję i stwierdzimy przyczynę padnięcia. Ajakiejest pani zdanie, koleżanko? — Wada serca, panie doktorze. — No, zobaczymy, czy pani ma rację... Drzwi apteki • otwierają się znowu iwpuszczają światło wstającego dnia. W smudze bladego blasku, kłócącego się ze światłem wciąż jeszcze zapalonych żarówek, pojawia się sylwetka owiniętej grubą chustą kobiety. Dzień dobry, jestem Janczarowa przedstawia się od progu. — Zapraszam na śniadanie. Pan doktor zmarzł pewnie w wozie, a i pani doktor dostała dziś za swoje... zaraz pierwszego dnia. Gorąca kawa się przyda. Dziękuję bardzo, miałem termos ze sobę — grzecz­ nie odmówił Konieczny. — Nie mam za dużo czasu, a trzeba zrobić sekcję. Grażyna idzie więc sama. Ale zaraz przed stajnią spotykają Małeckiego. - A śniadanie chrześniaka? — zatrzymuje ją z uda­ nym oburzeniem. 28 Dałbyś się napić kawy pani doktór — protestuje gwałtownie Janczarowa. — Nie widzisz, jaka zmor­ dowana? Dobrze jest poczuć się pod czyjąś opieką, miła ta Janczarowa. Ale Grażyna przemaga senność. Odpowiada z uśmiechem: Trudno, niemowlak pierwszy. Przyjdę, jeśli pani pozwoli, zaraz jak z nim skończymy. Bardzo proszę, naprawdę. Będę na panią czekać. Ajakby pani zobaczyła gdzieś Piotra, mojego, to niech go pani też przyśle na śniadanie. Małecki i Grażyna zawracają do porodówki. Źrebak jużjest w innym boksie. Stoi niepewnie na rozkraczonych nogach i przygląda się ludziom ze śmieszną, gapiowatą miną. Małecki wyjmuje z kieszeni grubą gumową rękawi­ cę, ogląda ją z uwagą, a potem scyzorykiem odcina jeden z palców. Ogląda go raz jeszcze, bada, czy nie jest sparciały, czy nie rwie się zbyt łatwo. Można założyć? — pyta Grażyna, sięgając po przyniesioną przez koniuszego butelkę z mlekiem. Chwileczkę, pani doktor — powstrzymuje koniu­ szy- — Musimy przedtem wlać coś na przeczyszczenie. Życie nie składa się z samych przyjemności... — wzdycha sentencjonalnie i uśmiechając się, wlewa do mleka łyżkę parafiny. — Teraz już można. Grażyna zakłada smoczek, obwiązuje szyjkę butelki sznurkiem. Małecki zabiera jednak z jej rąk flaszkę, zaciska mocniej węzeł. To musi być zawiązane „na fest”, bo inaczej źrebak zerwie i połknie. Co pani wtedy zrobi? — mówi tonem, jakim mógłby pouczać dziecko, ale w jego głosie nie ma poprzedniej rezerwy. Już ty nie ucz pani doktor — zwraca uwagę nie zauważony przez nich aż dotąd Janczar.

Kiedy ja się nie obrażam - uśmiecha się Grażyna. Małecki podaje jej butelkę. No, teraz już może pani karmić chrzestnego synka. Podchodzą. Źrebak chwieje się na „marchwianych” nogach, patrzy, jakby coś kontemplował, na widok zbliżających się ludzi próbuje ruszyć to w jedną, to w drugą stronę, ale nogi jeszcze niosą go z trudem, nie może utrzymać równowagi. Mężczyźni poruszają się wolno, ostrożnie, by źrebak, przestraszywszy się, nie wpadł na ścianę boksu. Małecki zachodzi z boku. - Hoo... Hooo... maleńki — mówi uspokajająco. Źrebak, jak gdyby wyczekiwał sposobnej chwili, nagle rzuca się w bok. Ale Janczar jest szybszy i chwyta go za ogon. Małecki dobiega, obejmuje obydwoma rękami i unieruchamia zwierzę. Silna bestyjka — mruczy z satysfakcją. Grażyna zbliża się z butlą, podsuwa smoczek. Źrebię jednak ucieka od niej pyszczkiem. Trzeba, żeby poczuł mleko podpowiada szeptem Małecki. Dziewczyna wytrząsa więc trochę mleka na rękę i smaruje pyszczek małego, który oblizuje się raz i drugi. Teraz butelkę — komenderuje koniuszy. Konik jeszcze przez chwilę nie chce, ale wyczuwszy smak mleka zaczyna ssać. Do boksu wchodzi Fronczakowska z Koniecznym. - Do twarzy pani z tym źrebakiem, koleżanko —śmieje się weterynarz. — Tylko niech pani uważa, żeby nie połknął pani z butelką i tym mlekiem. - Nie ma obawy, panie doktorze. Pani Grażyna daje sobie doskonale radę — bierze ją w obronę Małecki. - Tak, rzeczywiście, dobrą robotę zrobiła dzisiaj w nocy — poważnieje Konieczny. — Sam chyba nie zrobiłbym nic lepiej... A Carmen była nie do uratowania. Nikt nie mógł tu nic zrobić. 30 Tak będzie w protokole? — upewnia się koniuszy. Tak, zaraz go napiszę. A pani, koleżanko, niech pani przyjdzie do apteki, kiedy pani skończy. Podpisze pani protokół. A potem do nas, musi pani wreszcie coś zjeść — dorzuca Fronczakowska. Dziękuję, ale pani Janczarowa mnie zaprosiła odpowiada Grażyna. - Dostałam polecenie, by przypilnować pana Piotra, żeby także coś zjadł. Konieczny z Fronczakowską wychodzą, wkrótce też kończy się karmienie źrebaka. Grażyna wpół przytomnie podpisuje protokół, nie pomaga nawet mocna, gorąca kawa, jaką przygotowała jej Janczarowa. Spać — wzdycha dziewczyna, z trudem powstrzy­ mując ziewanie. — Mam uczucie, że jak się wreszcie położę, to trzy dni nikt mnie nie obudzi. Spać? — udaje zgorszonego Janczar. — A chrzciny? To mały dalej ma żyć nie chrzczony? — Chrzciny? — zdumiewa się Grażyna. A pewnie. Pan Małecki już wszystko przygotował. No, dobrze. Tylko ja nie wiem, jak się to robi... Nic trudnego, zapewniam. Idziemy komenderuje Janczar. Po nie przespanej nocy Grażyna z przyjemnością wystawia twarz na ledwie wyczuwalny powiew mroźnego wiatru. Zamieć ucichła, świeci słońce, śnieg skrzypi pod nogami idących. Już oddał smółkę — wita ich uśmiechnięty Małecki. To znaczy, że z nim dobrze. Trawi, to znaczy: zdrów. Na stoliku, na którym w nocy złożone były lekarstwa i narzędzia medyczne, leży teraz biały obrus, na nim talerzyk z kanapkami, kieliszki i butelka winiaku. Pan ma niezrównaną żonę, panie Małecki mówi Janczar ze śmiechem.

— Coż, zna zwyczaje... — bagatelizuje koniuszy, ale widać, że mu przyjemnie. — Ale to chyba ja powinnam urządzić przyjęcie? pyta Grażyna, szukając spojrzeniem rady u Jan- czarowej. - To na poprawiny. Pani się jeszcze nie zdążyła zagospodarować i dlatego tym razem myśmy przygoto­ wali —- mówi szybko Małecka. Janczar otwiera butelkę, nalewa do kieliszków. — Jak go pani nazwie? — A jak tu jest w zwyczaju? — Pierwsza litera po matce, a ostatnia po ojcu. - Carmen i Onyx — podpowiada Małecki. Grażyna usiłuje coś wymyślić, ale nic nie przychodzi jej do głowy. -C a... Ce... - No, pani Grażyno — przynagla Janczarowa. Janczar podaje kolejno wszystkim nalane już kieliszki. Jak go nazwać?... Taki drogi ... carino... Czy może być Carino? — Grażyna nie jest pewna swego wyboru. - Świetnie, może być Carino mówi Janczar i pod­ nosi kieliszek. — A więc zdrowie Carino. Źrebak, zainteresowany gwarem, podchodzi do kratki i usiłuje zobaczyć, co się dzieje. Grażyna zbliża się do niego. — No, pamiętaj, że nazywasz się Carino — mówi. Carino patrzy na nią swoimi wielkimi, ciemnymi oczami. Wygląda, jakby zastanawiał się, co też do niego mówią. II Dni, które nastąpiły po tym pierwszym, uciekały szybko, wypełnione pracą, drobnymi zmartwieniami i ra­ dościami. Z perspektywy czasu tamta noc stawała się nie tak straszna i Grażyna była teraz nawet zadowolona, że pierwsze chwile w Mokrej stały się dla niej jakby eg­ zaminem. Dzięki temu ludzie zaczęli ją tu cenić, dzięki temu została szybko uznana przez większość z nich za „swoją”. Dla niej najważniejsze było, że zaakceptował ją Małecki. Nie tylko polubił, ale wziął pod opiekę. A auto­ rytet miał koniuszy w stadninie ogromny. Swoją zażyłość z Małeckim ceniła tym wyżej, że obaj jej bezpośredni szefowie - dyrektor Klimaszewski i doktor Fronczakowski — choć bardzo uprzejmi, odnosili się do niej wciąż jeszcze z ledwie wyczuwalną, ale przecież rezerwą. Mimo to nie mogłaby stwierdzić, że nie starają się jej pomagać w budowaniu autorytetu zawodo­ wego. Zwracano się do niej zawsze „pani doktor”, a Fronczakowski nigdy nie podważał jej decyzji przy innych pracownikach. Jeśli zdarzyło się Grażynie popeł­ nić jakiś błąd, wytykał go dopiero wówczas, gdy znaleźli się we dwójkę; polecał, by sama znalazła sposób wycofa­ nia się z błędnych decyzji. Po paru takich lekcjach Grażyna nauczyła się częściej prosić o radę swego szefa, Dziewczyna i Carino 33

zrozumiała, że nie przyniesie jej to ujmy. On ?aś osten­ tacyjnie zaczął zwracać się do niej w trakcie badań wyszukanym zwrotem: Czy mógłbym prosić koleżankę o konsultację? Gdy pierwszy raz tak się do niej odezwał, oniemiała. Ale błyskawicznie zrozumiała jego intencje i od tej pory konsultowali się już wzajemnie. A każda z tych konsulta­ cji była dla Grażyny skarbnicą praktycznych wiadomoś­ ci, których zdobycie wymagałoby lat pracy. Lecz mimo owych oznak przychylności czuła, że Fronczakowski wciąż nie jest do końca przekonany, że kobieta zdoła poradzić sobie z pracą lekarza weterynarii w stadninie. Nie myliła się. Fronczakowski dał wreszcie pewnego dnia dowód tych wątpliwości, powierzając jej opiekę nad oborą należącego do stadniny gospodarstwa rolnego. Koń, droga koleżanko, był zawsze sprawą męską, rycerską! — próbował żartować, osłaniając w ten sposób swe prawdziwe intencje. — Umiejętność obcowania z by­ dłem i trzodą chlewną także się pani przyda. Poza tym tego rodzaju praktyka tu, na wsi, podbuduje pani auto­ rytet. A może i czasami przynieść pewne profity. Zresztą nie wie pani przecież, czy całe życie spędzi pani wśród koni. Różnie może być, prawda? Więc proszę nie trak­ tować tegojako odsunięcia od pracy w stadninie, przeciw­ nie, raczej jako dowód mojego zaufania do pani wiedzy i zdolności. A nawet — jako wyróżnienie. Udała, że tak to właśnie rozumie i podziękowała serdecznie, obiecując radzić się go w każdej poważniejszej sprawie. Ale leciutki osad goryczy pozostał. Dlaczego doktor traktował ją jak kogoś, kto nie zagrzeje długo miejsca w stadninie? Dlaczego tak wyraźnie wątpiono tutaj, czy kobieta weterynarz poradzi sobie z leczeniem koni? Nie pocieszyły jej nawet słowa doktora: Chciałbym, żeby poczuła się tam pani samodziel­ nym lekarzem. — I raz jeszcze powtórzył: — Proszę traktować to jako dowód mojego zaufania. Zaufanie! Wyróżnienie! Wprędce okazało się, że dla Grażyny oznacza to w praktyce moc dodatkowej pracy, dojazdy do gospodarstwa i studiowanie po nocach mate­ riałów dotyczących schorzeń, z którymi zaczęła się spoty­ kać, a których istnienia nawet nie podejrzewała. Z każ­ dym dniem coraz bardziej przekonywała się, że studia dały jej tylko ogólny zarys wiedzy, z pominięciem wielu drobnych, a przecież istotnych spraw — tę lukę mogła uzupełnić tylko dalsza nauka i stała praktyka. Zaczęła coraz częściej zachodzić do Fronczakowskich, aby poży­ czyć książki, czasopisma fachowe lub poradzić się w spra­ wach, w których nie wiedziała, jak należy postąpić. Pewnego dnia, w czasie takiej dyskusji-konsultacji domowej, padło nagle pytanie: Jakiego obcego języka uczyła się pani, Grażynko, w szkole i uczelni? Chodziłam na lektorat rosyjski i niemiecki — od­ powiedziała niezbyt pewnie. Zamierzała dodać, że trudno mówić o tym, że zna te języki dobrze, ale nie zdążyła. To doskonale — ucieszył się Fronczakowski. Zer­ wał się z fotela. — Dam pani lekturę niemiecką, którą właśnie dostałem. Bardzo dobrze wyjaśnia ona te pro­ blemy, które panią interesują. Podszedł do biblioteki i już po chwili kładł przed zaskoczoną dziewczyną plik czasopism. Grażyna po­ czuła, że się poci. Moja' znajomość niemieckiego jest raczej słaba powiedziała czując, że czerwieni się po uszy. Słownik mogę pani pożyczyć — po oczach Fron- czakowskiego widać było, że bawi go jej zażenowanie. Gramatykę również. Więc chyba da pani sobie radę? A gdyby miała pani trudności, to oboje z żoną służymy .1* 35

pomocą. Prawda, Krysiu, że pomożesz pani Grażynce, jeśli będzie miała kłopoty z niemieckim? — Oczywiście, chętnie pani pomogę. Nie było wyjścia, tym bardziej że Grażynie przypom­ niało się to, co Fronczakowski mówił kilka dni temu: lekarz, który nie potrafi posługiwać się obcojęzyczną literaturą, zasługuje, jego zdaniem, na nazwę półinteli­ genta. Od tamtego wieczoru stwierdziła, że właściwie nie ma chwili wolnego czasu dla siebie. Z rzadka tylko udawało jej się wyrwać do miasteczka do kina, gdy szedł tam szczególnie dobry film, coraz rzadziej zachodziła teraz do Fronczakowskich lub Janczarów na telewizję. - Zdziczeję tutaj całkiem — mówiła sobie w chwilach zmęczenia i zniechęcenia. — Nawet już innej niż fachowe książki nie mam kiedy przeczytać! Doktor rzeczywiście zarzucał ją fachową literaturą i pilnował, żeby nie mogła narzekać na brak codziennej pracy. Imimo chwil zniechęcenia, w miaręjak wciągałyją te wszystkie nowe obowiązki, zaczęła zdawać sobie sprawę, że bez nich czułaby się samotna i opuszczona na tym odludziu, w Mokrej, gdzie życie było tak inne od wszystkiego, do czego przywykła w mieście. Bo gdy minęły pierwsze tygodnie fascynacji nowością, zaczęła także spostrzegać i tę stronę dokonanego wyboru. Teraz dopiero w pełni zrozumiała, skąd brał się niepokój matki, gdy powiedziała jej o swoim wyborze i podjętej decyzji. I chociaż matka wyrażała go często w dener­ wujący sposób — po prostu tak jak umiała, biadoląc, by Grażyna „nie popełniła jakiegoś głupstwa”, by „uważała na siebie”, lub narzekając: „no i jakie ty tam będziesz miała towarzystwo?” — teraz, z perspektywy czasu, odległości i nowych doświadczeń zaczynała rozumieć ją coraz lepiej. Niejednokrotnie miała ochotę jej o tym napisać. Ale 36 kontakt z rodzinnym domem teżjakoś osłabł. Wprawdzie listy od matki przychodziły dość regularnie, ale donosiły tylko o zdrowiu ojca, które ostatnio zaczęło się pogar­ szać, wszystkie inne sprawy kwitowała zwrotem:„poza tym w domu wszystko w porządku”. Grażyna z początku winiła siebie — może jej listy nie są takie jak dawniej, może zapracowanie sprawia, że stały się bardziej oschłe? Ale nie po jej stronie leżała chyba wina, po prostu coraz trudniej było się porozumieć. Nowe problemy Grażyny nie interesowały rodziców. Powoli korespondencja z da­ wnymi kolegami i koleżankami także urywała się — każ­ dy z nich żył teraz swoim życiem, zrywały się więzi łączące ich w czasie studiów. Najbardziej jednak zabolałoją to, że list, na który liczyła najbardziej, którego spodziewała się przez pierwsze miesiące niemal każdego dnia, nie przy­ szedł. Była tylko kartka na Boże Narodzenie. Konwen­ cjonalna kartka, z wydrukowanymi życzeniami i ręcznie nabazgranym podpisem. Więc tak wygląda zerwanie? — pomyślała. Ze zdumie­ niem i żalem przypominała sobie początki owej miłości, która zdawała się kiedyś czymś tak wielkim i trwałym. Może dopiero tego było potrzeba, by zdała sobie sprawę, że to uczucie nie istniało od dawna. Kartka po prostu przypieczętowała wszystko, co stało się już wcześniej, co dla wszystkich, prócz niej, było widoczne. Lecz to stwier­ dzenie niewielejej pomogło. Nie pomogła także rozmowa z panią Krystyną, której zwierzyła się ze swoich pro­ blemów któregoś wieczora. Jeśli tak się skończyło, to znaczy, że nie był wart ciebie powiedziała Fronczakowska i ta sentencjonalna mądrość wydała się Grażynie płaskim banałem. — Nie przejmuj się, mało to sympatycznych i mądrych chłopców chodzi po tym świecie? Zobaczysz, lepszy ci się trafi. — Tylko kiedy? — wyrwało się prawie bezwiednie 37

westchnienie z ust Grażyny. — Mam już dwadzieścia pięć lat... O, masz jeszcze czas. A spieszyć się nie ma co. „Co nagle, to po diable” — zna pani to przysłowie? Moja córka, która rozwiodła się z mężem, twierdzi, że dziś łatwiej o chłopa do łóżka niż o mężczyznę wartego ożenku. Pani zresztą nie wygląda na taką, co by się z tym spieszyła. Pewnie ma pani duże wymagania: ten za mało inteligentny, ten znów niezbyt przystojny... - A jak mnie się spodobał, to ja mu nie odpowiada­ łam... wpadła w jej ton Grażyna. Miała już dość tej rozmowy, postanowiła ją skończyć. Uśmiechnęła się. — A swoją drogą przydałby się jakiś chłopak, choćby po to, żeby z nim pójść do kina czy pojechać potań­ czyć. Krystyna nie odpowiedziała, przyjrzała się tylko uważ­ niej siedzącej przed nią dziewczynie. Zadziorność Graży­ ny nie zwiodła jej, zrozumiała, że dziewczyna musi czuć się w Mokrej samotna. Czuła do niej sympatię i szukała sposobu, by w jakiś sposób jej pomóc. Nagle naszła ją myśl: — Jeździ pani konno, Grażynko? Konno? — Dziewczyna poczuła się trochę zasko­ czona tym nagłym zwrotem rozmowy. — Konno? — po­ wtórzyła. — Nie, nigdy nie jeździłam. - Powinna więc pani zacząć jeździć. Mówiła pani, że uprawiała dżudo i gimnastykę. Tu jest okazja nauczyć się konnejjazdy. To bardzo piękny sport. Dobrze pani zrobi. No i nie będzie się pani czuła taka samotna, koniarze to taki ludek, że jak już kogoś przyjmą za swego... Mam tyle zajęć... Lepiej ich mieć za dużo niż za mało. Proszę mi wierzyć. No to jak, zgoda? Pomówię z Zygmuntem... z dyrektorem Klimaszewskim — poprawiła się natych­ 38 miast. — Na pewno się ucieszy. Potrzebują amazonek w klubie. Aleja... — Grażyna denerwuje się, że Fronczakow- ska właściwie decyduje za nią. Z drugiej strony zawsze marzyła o tym, by zacząć jeździć, i jadąc do Mokrej myślała o tym, że to będzie okazja... Tylko że decyzję odkładała do odpowiedniejszej chwili. Namówię Marię Klimaszewską — dorzuca Krys­ tyna. — Ona już kiedyś jeździła, tak jak i ja zresztą. Będziemy więc we trzy. A na czwartą weźmiemy Jan- czarową. To będzie i dla mnie przyjemność, bo muszę się pani przyznać, żejako mała dziewczynka zupełnie dobrze jeździłam. Po wojnie też, ale już rzadko. Nie było czasu i okazji, jakoś nie wychodziło... W tej sytuacji nie sposób było odmówić. Sprawa została bardzo szybko załatwiona i już na drugi dzień Klimaszewski zagadnął Grażynę, kiedy zamierza wstąpić do klubu i rozpocząć naukę konnej jazdy. Ma pani ruchy i figurę sportsmenki — perorował, idąc z nią przez podwórze. — No i bardzo dobrze, jeżeli człowiek, który pracuje przy koniach, jest takżejeźdźcem. Proszę zapytać swojego pryncypała, on pani potwierdzi, że konia najlepiej poznaje się, jeżdżąc na nim. Którego konia przewidział pan dla mnie, dyrek­ torze? Klimaszewski zastanawiał się chwilę, wreszcie powie­ dział oficjalnym tonem: Musimy zastanowić się nad tym. Na razie proszę zgłosić się do kolegi Janczara i zapisać do naszej sekcji jeździeckiej. Kiedy szła zapisać się do klubu, marzyłojej się, że przez sport jeździecki pozna jakichś ciekawych ludzi spoza małego grona pracowników stadniny i sąsiednich go­

spodarstw, a nawet — że w przyszłości zdobędzie sławę jeździecką... — Tylko bez marzeń! — przywołała sama siebie do porządku. — Najprzód trzeba nauczyć się jeździć. Z wyraźną ulgą ściągała długie, sięgające niemal do pach gumowe rękawice zabiegowe i zrzucała z siebie ciężki, ceratowy fartuch. Dopiero potem spojrzała na stojącą na środku obory krowę. Wszystko w porządku. Nic jej nie będzie. W porę dał mi pan znać. Wolno podeszła do kubła z wodą, by umyć ręce. Oborowy — czterdziestoletni mężczyzna o masywnej budowie i szerokiej, łagodnej twarzy — wziął kubek i polewał jej dłonie spłukując mydło. Uśmiechał się szeroko. —Ja, pani doktor, kiedy zauważę coś niedobrego, to zaraz do pani telefonuję. Ojciec mi jeszcze powiadał, też oborowym był przed wojną, w majątku, że lepiej, żeby doktor po próżnicy przyjechał, niż żeby miałajaka sztuka paść czy mleko się zakazić. Bo jak co się stanie, to korowodów potem... — Wiem, ale tu nic nie grozi — przerwała mu Grażyna. — Trzeba tylko na nią uważać. Wytarła ręce i wyszła przed oborę. Głęboko odetchnęła —uderzyło ją słońce i rześki, wiosenny wiatr. — Rozkoszne powietrze — powiedziała bardziej do siebie niż do idącego za nią mężczyzny. — Oj, nie lubi pani doktor obory, nie przepada za bydełkiem — westchnął oborowy. — Ja? Kto to panu powiedział? — To się czuje, pani doktor. Konia pogłaskałaby pani, poklepała, zagadała do niego. A od krowiny odeszła pani bez słowa, nie obejrzawszy się za nią nawet. 40 •y 4 - Grażynie zrobiło się głupio. Ten człowiek, którego właściwie znała bardzo mało, zauważył coś, na co ona sama nigdy nie zwróciła uwagi. Zdała sobie sprawę, że to prawda. Ten brak sympatii dla zwierząt, którymi tutaj się zajmowała, był w niej, poza jej świadomością. Zdener­ wowało ją to, jak przyłapanie na jakiejś wstydliwej sprawie. Przez chwilę była zła — na siebie i na niego. Zreflektowała się: 41

Cóż, ma pan chyba rację. To prawda — uwielbiam konie. A do bydła nie mam wielkiego sentymentu. Jednak leczę je tak samo sumiennie... Oczywiście, pani doktor — uśmiechnął się do niej przyjaźnie. I wracając do zwykłych spraw: - - Jak będzie co znowu, to zaraz do pani zatelefonuję. Miejmy nadzieję, że nic złego nie będzie — wyciąg­ nęła do niego rękę. — Do widzenia. Myślała o tej rozmowie w samochodzie. Tak, oborowy odkrył to, z czego dotąd nie całkiem zdawała sobie sprawę: konie, tylko konie, mogły być jej pasją. I jak to zwykle w takich wypadkach bywało, na koniec myśli jej zwróciły się do Carino. Dziś właśnie po raz pierwszy będzie przechodził zabieg czyszczenia kopyt. Żałowała, że nie może być przy tym. No, ale o Carino mogła być przecież spokojna: wiedziała, że koniuszy Małecki na pewno wszystkiego dopilnuje. Nie myliła się, koniuszy od rana zajmował się tym tylko, byjak najlepiej dopilnować pierwszego czyszczenia- kopyt tegorocznym źrebakom. Zabieg to bezbolesny, ale niezrozumiały dla zwierząt, które nie chciały stać spokoj­ nie, tak że trzeba byłoje kłaść na ściółce i mocno trzymać. Carino czekał na swoją kolejkę w osobnym boksie, przeznaczonym dla niego — źrebaka bez matki. Strzygł niespokojnie uszami i silnie reagował na odgłosy szamo­ tania. Wreszcie Małecki w asyście kowala i dwóch stajennych zjawił się u niego. Źrebak przyjął kostkę cukru od koniuszego i uspokoił się na chwilę, ale gdy chciano go położyć, wyrwał się i trzeba go było zapędzić w róg, by móc pojmać znowu. Ku zdumieniu wszystkich ten roz­ pieszczony, chowany na butelce źrebak objawił nagle dziki charakter. Czterech ludzi zmagało się z nim, a on rzucał się i bił nogami na wszystkie strony. — Nie tak! Nie tak, ofiary boże! — Małecki siny ze 42 złości i wysiłku trzyma łeb i przednie nogi źrebaka. Wiązać go w pęcinach i niech kto chwyci za ogon! Linka zostaje szybko zarzucona i oplątana. Carino leży już spokojnie, nie mogąc się ruszyć, trzymany jeszcze za leb przez jednego ze stajennych. - No, to teraz już krzywdy sobie nie zrobi, szatan jeden. Małecki podnosi się z klęczek. — To bierz się pan, panie Heniu, do roboty — zwraca się do kowala, który ze specjalnym nożem i obcęgami pochyla się nad kopytami źrebaka. Tylko uważaj pan, żebyś go nie skaleczył, bo będziesz miał do czynienia nie tylko ze mną, ale i z panią doktor! — dorzuca niby to groźnym tonem, który tak dobrze wszyscy znają w stadninie i wiedzą, że znamionuje dobry humor koniuszego. Kowal i stajenni spoglądają na siebie porozumiewaw­ czo: nie jest tajemnicą, że Carino to ulubieniec Grażyny. Patrz pan, panie koniuszy, matka była łagodna, ojciec spokojny, a w tym diabeł siedzi — rzuca uwagę pod adresem skrępowanego Carino jeden ze stajennych. Może po chrzestnej odziedziczył taki charakter? próbuje dowcipkować drugi. Małecki mówi ostro: Dla ciebie, Jędruś, to ona pani doktor. Więc miar­ kuj się. Zapada krótka cisza. Wszyscy wiedzą, że z koniuszym nie ma dyskusji. Wychowany w stadninie państwowej jeszcze przed wojną, nawykł do wojskowego rygoru i uważał, że taki właśnie powinien obowiązywać w stad­ ninach. Pilnował więc podziałów hierarchicznych i za­ chowywania dystansu między przełożonymi a podwład­ nymi. Ludzie mieliby może o to pretensję, ale wiedzieli, że pod służbową oschłością krył się człowiek o głębokim sercu, wrażliwy na krzywdy ludzi i zwierząt. Kowal ukończył czyszczenie i podnosi się z klęczek. 43

— Możecie go puszczać — oznajmia. Chwileczkę — wstrzymuje stajennych Małecki. Się­ ga do kieszeni, wyciąga kostkę cukru i wkładają do pyska źrebaka. — No, teraz można go zwolnić. Carino, zajęty chrupaniem ulubionego przysmaku, jakby nie zauważył zdjęcia pęt. Dopiero po chwili zrywa się gwałtownie na nogi, gotów do ucieczki. Ale koniuszy podaje na wyciągniętej ręce następną kostkę. Źrebak, po kilku sekundach wahania, ostrożnie zbliża się i bierze cukier. Uczcie się, panowie, od pana koniuszego, jak po­ stępować z końmi! — Janczar stoi w drzwiach boksu i przygląda się źrebakowi. Wie pan, panie Piotrze — oczy koniuszemu się śmieją po mojemu to z tego konika będziemy mieli pożytek. Tylko tyle, że uparty i trochę rozpieszczony. — Tak. Szczególnie przez panią doktor... i przez pana. - Ja do wszystkich koni mam taki sam stosunek - broni się lekko urażony Małecki. —Jak pan tak mówi, panie Antoni, to tak musi być. Ale chodź pan, chcę z panem porozmawiać. Kiedy wyszli przed stajnię, Janczar wziął koniuszego pod rękę. Świadczyło to, że sprawa ma szczególne znaczenie. Przychodzi do nas, panie koniuszy, nowy trener do sekcji jeździeckiej. — A pan? — Ja zostaję. Będzie nas teraz dwóch. Tamten będzie dojeżdżał z miasta. — Znam go? — Chyba nie. Ja też nie wiem, kto to jest. Słyszałem tylko, jak dyrektor mówił z kimś przez telefon. —Jak przyjedzie, to się zobaczy, kto to taki — stwier­ dził filozoficznie Małecki, rozstając się z Janczarem. 44 Ale wiadomość zainteresowała go. W małym światku Mokrej przybycie kogoś nowego było wydarzeniem. Toteż przy najbliższej okazji, gdy natknął się na idącego podwórzem dyrektora, podszedł ku niemu szybko, by się czegoś więcej dowiedzieć. Stanął o parę kroków przed Klimaszewskim, tak jak to robił zawsze, gdy miał do niego jakąś sprawę. Przepraszam, panie dyrektorze, czy wolno zapytać? Słucham, panie Małecki? - Czy wiadomo, kto przychodzi na instruktora do klubu? Brwi dyrektora podniosły się ze zdziwienia do góry. — A skąd wiecie, że ktoś przychodzi? Wróble ćwierkają, panie dyrektorze. — Ale nie powiedziały, kto? Może nie wiedziały. A człowiek chciałby wiedzieć, na kogo i na co ma się przyszykować. Jeśli chodzi o przyszykowanie, to trzeba przygoto­ wać dwa stanowiska w stajni klubowej. — Dyrektor był w dobrym humorze i chciał przetrzymać ciekawość Małeckiego. — Dostajemy konie? — Nie, to konie trenera. Coo...?! To znaczy, że figura! — Tak. To źle? Wszystko zależy od figury, panie dyrektorze. Nazwisko Stolarzewski coś panu mówi, panie Małe­ cki? To ten, co wygrał ostatnie zawody okręgu północ­ nego i miał trzecie miejsce w Kolonii? — Ten sam. Jeździ na Frydze, to kobyła po Florze i Acapulco. A Flora to od nas, po Fatmie i Maestro, jeśli dobrze pamiętam.

Pan to ma wszystkie konie w głowie, panie Antoni. Podziwiam pana! Stolarzewski odciąży od zajęć klubo­ wych kolegę Janczara i mnie. Ale a propos zajęć klubo­ wych. Jakiego wierzchowca proponuje pan dla pani doktor? Pasowałaby Babette, panie dyrektorze. Ma w tym roku stawać na aukcję. Ale to idealny wierzchowiec do nauki, a pani doktor na pewno jej nie znarowi. Tak więc stanęło na tym, że Grażyna będziejeździła na Babette. Wiadomość o nowym trenerze młodym, a przecież już wysoko cenionym zawodniku przychodzącym do Mokrej rozeszła się bardzo szybko, chociaż Małecki niczego swoim zwyczajem nie rozpowiadał, nie chciał nawet potwierdzać. Terazjuż wszyscy oczekiwali przyjaz­ du Stolarzewskiego. Dwie atrakcje w ciągu jednego roku: najpierw nowy lekarz weterynarii, a teraz to! Być może wiadomość o Stolarzewskim utwierdziła panie w zamia­ rze podjęcia jazd konnych. W każdym razie Janczarowa, Klimaszewska i Fronczakowska nie zamierzały z tego projektu zrezygnować. Jedna tylko Grażyna nie wiedziała o niczym, jakoś nikt nie powtórzył jej wiadomości. Wjeżdżając na teren stadniny Grażyna czuła się trochę nie w porządku. Dała się namówić kierowcy na wypad do miasta po zakupy. Chodziło nie tylko o to, że mogła spóźnić się na dwunastą, gdy konie przyprowadzano do ambulatorium. Ale jej zgoda na namowy elokwentnego pana Czesia Nowaka dawała mu teraz nad nią pewną przewagę w ich stosunkach służbowych. Po raz pierwszy zrobiła to, czego tak się starała do tej pory unikać - wchodzenia we wzajemne zależności w stadninie. Ale stało się. Teraz była na siebie wściekła. Co chwila 46 spoglądała na zegarek, by sprawdzić, czy rzeczywiście zdąży na czas. Niech się pani, pani Grażynko, nie denerwuje. Za pięć minut będziemy w domu, a za drugie pięć w am­ bulatorium. Jak Czesio Nowak obiecuje, że będzie na czas, to mucha nie siada i komar nie tupie. Kierowca, bardzo zadowolony z siebie, z fasonem zajechał przed budynek, w którym mieściło się mieszkanie Grażyny. Jeszcze będzie pani taka miła i złoży podpisik na karcie jazdy... O, tu... i tu, i tu... i tu... Przy trzecim podpisie Grażyna zawahała się. - Nie za wiele tych autografów? Przecież muszę jakoś rozchodować te kilometry, no nie? Spojrzała na niego i napotkała jego wzrok. Patrzył na nią z bezczelnym uśmieszkiem, jak gdyby chciał powie­ dzieć, że jest pewny tego, że ona podpisze, bo cóż innego może zrobić. No tak — to były konsekwencje jej nie przemyślanego kroku: traktował ją teraz jak wspólnika. Skoro ona „na lewo” pojechała po prywatne zakupy, to teraz musi podpisać mu in blanco, tak żeby i on mógł sobie wpisać „lewe” kilometry. Podpiszę, jak pan wypełni rubryczki, drogi panie Czesiu. Tak wypada, no nie? — Owo „no nie” powiedzia­ ła naśladując jego własny, specyficzny sposób mówienia. Zobaczył jej chłodne, ironiczne spojrzenie. Zabrał kartkę i bez słowa wziął się do wypełniania. Niech pan wpisze jazdę do miasteczka — powie­ działa stanowczo. — Podpiszę. Ale w dyspozycji... — zaczął Nowak. Tak, w mojej. W razie czego trudno, będę się tłumaczyła. — Po tej decyzji poczuła nagle ulgę. Kierow­ ca patrzył na nią, zaskoczony. — Niech pan nie filozofuje, tylko pisze — dorzuciła ze śmiechem. 47

Wpisał i podał jej kartę. Podpisała rzuciwszy okiem na stan licznika tak, by to zauważył. —Do widzenia. Dziś chyba nie będzie mi już pan potrzebny, panie Czesiu. Dziękuję. —Do widzenia, pani doktor. — Kierowca był zbyt zaskoczony, by coś więcej powiedzieć. Obejrzała się za nim z uśmiechem i machnęła mu ręką. Odmachnął jej i pokiwał do siebie głową. Kuta na cztery nogi. Oj, kuta... — mruczał. — Ale równiacha, nie ma co — dorzucił sprawiedliwie, z lekką nutką podziwu. Do ambulatorium, na szczęście, zdążyła punktualnie. Czekało już parę klaczy ijeden koń roboczy z poważnym skaleczeniem. Przy pomocy sanitariusza zabrała się do pracy. Na pewien czas zapomniała o całym incydencie. Przypomniała go sobie dopiero wówczas, gdy wracając do domu, natknęła się na Klimaszewskiego i Janczara. — Pani doktor! Niech no pani do mnie pozwoli!' Głos Klimaszewskiego był ostry i nieprzyjemny. „No tak, sprawdził kartę. Trzeba się będzie tłumaczyć” pomyślała. Podeszła bez pośpiechu, by nie okazać zdenerwowania, cała zjeżona wewnątrz. - Słucham. Stało się coś? — W jej głosie była pod­ świadoma arogancja spowodowana gotowością obrony. — Zwolniła pani na dziś Nowaka? — Nie. A bo co? Bo go nie ma w domu, a żona powiedziała, że go pani zwolniła. Jest mi potrzebny. Ach, więc o to chodziło. Swoją drogą denerwujący był ten zwyczaj mówienia dyrektora do ludzi w taki sposób, kiedy był o coś zły. Zwyczajna grzeczność przecież by mu nie szkodziła — zżymała się w duchu. Podniesiony głos sprawiał, że człowiek mimo woli zaczynał zastanawiać się, 48 w czym zawinił, jaką popełnił pomyłkę. Może i o to dyrektorowi chodziło? Odpowiedziała już o wiele spokoj­ niej: Powiedziałam tylko, że mnie nie będzie potrzebny. Przecież nie ja dysponuję samochodem, tylko biuro stadniny. Po dalsze dyspozycje powinien był tam się zgłosić. Ten Czesio za dużo sobie pozwala — warknął dyrektor. \ Grażyna przypomniała sobie jego manewry z kartą. Nie było wątpliwości, że już wówczas planował na dzisiaj jakiś „lewy” kurs. Ale niczego nie powiedziała dyrek­ torowi. Ostatecznie to nie jej sprawa. Klimaszewski zresztą uspokoił się, było mu nawet chyba trochę wstyd poprzedniego tonu, bo rzucił pojednawczo: Mam jeszcze jedną sprawę. Przydzieliłem pani Ba- bette jako wierzchówkę. Terminy treningów ustali pani z kolegą Janczarem. To wszystko. Odszedł szybko. Grażyna i Janczar chwilę patrzyli za odchodzącym. ' Co mu się stało? Giez go ukąsił? — Nie, złapał chłopców na kradzieży owsa. Zawsze go to wpienia. Tym razem były to zresztą drobne ilości. Da im po premii i po upomnieniu i na tym się skończy... —Janczar przeniósł spojrzenie na twarz Grażyny. — To kiedy pani chce zacząć? A pańska żona? A pani Klimaszewska i Fron- czakowska? Onejuż trochę umieją. A moja woli, żebym nieja był jej instruktorem. Pani także bym radził, żeby pierwsze lekcje wzięła pani u Małeckiego. Tak trochę... mniej oficjalnie, na boczku, wie pani... Małecki będzie szczęś­ liwy, jak go pani o to poprosi... lego samego zdania był i Małecki. Na pierwszą lekcję umówili się w ujeżdżalni, gdzie mogli być sami. 4 — D/jcwczyna i Carino 49