Morek Todeusz NOWAKOWSKI
WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI
Projekt okładki, stron tytułowych
i ilustracji
Zygmunt Bobrowski
Redaktor
Barbara Kaczorowska
Redaktor techniczny
Jarosław Wolodko
Korektor
Elżbieta Kozłowska-Jurczak
Copyright by Marek T, Nowakowski, Warszawa 1988
WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI
Warszawa 1988
Wydanie I. Nakład 49 740 + 260 egz.
Objętość ark. wyd. 13,68; ark. druk. 9,5.
Oddano do składania w styczniu 1988 r.
Skład wykonał — „Comet” Sp, z o.o., Lublin.
Podpisano do druku w październiku 1988 r.
Druk ukończono w listopadzie 1988 r.
Druk i oprawę wykonały Rzeszowskie Zakłady
Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19.
Zam. 4768/88 U-93
ISBN 83-212-0516-X
Z pociągu wysypywali się podróżni, podążając w kie
runku wyjścia do miasta. Szli szybko, wyprzedzając
Grażynę, idącą powoli, bo obciążoną dwiema sporymi
i ciężkimi walizami. Gdy znalazła się przed budynkiem
dworcowym, placyk, na którym stały samochody i tak
sówki, byłjuż prawie pusty. Postawiła walizki i rozejrzała
się, szukając wozu, który miał być po nią wysłany.
Spostrzegła go. Szara sanitarka warszawa stała ukryta
na końcu parkingu. Ruszyła w tamtą stronę. Kiedy była
już blisko, drzwi wozu otworzyły się i leniwie wysiadł
kierowca ubrany w kożuch. Nie zamykając drzwiczek
zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny.
Pan może po mnie, ze stadniny? — zapytała,
stawiając ciążące jej walizki.
Kierowca podszedł szybko.
Tak. Stanąłem daleko, ale tam, przed dworcem, nie
wolno teraz parkować podniósł walizki, obrzucając
dziewczynę szybkim, badawczym spojrzeniem. Ale o nic
nie spytał. Dorzucił tylko: - Nie wychodziłem na peron,
bo bałem się z panią rozminąć.
Poszedł przodem. Kiedy umieścił już jej walizki, ot
worzył drzwiczki, zapraszając na miejsce koło siebie.
5
Usiadła, wóz ruszył szybko z miejsca, prezentując w całej
okazałości lekko zatarty napis na bocznych drzwiach:
„Państwowa Stadnina Koni w Mokrej”.
Miała ochotę pytać o wiele rzeczy, ale kierowca nie
wyglądał na rozmownego. Wóz znalazł się poza miastem,
mknął teraz szosą w kierunku widniejącego w dali lasu.
Grażyna w milczeniu obserwowała zmieniający się póź-
nojesienny krajobraz. Minęli wreszcie tablicę z napisem
MOKRA i po chwili skręcili w długą aleję, którą zamyka
ła masywna bryła pałacu. Samochód przejechał aleję
i zatrzymał się przed domkiem stojącym na uboczu.
Tu mieszczą się pokoje gościnne. Zaraz pani pomo
gę zanieść rzeczy.
Zabrał walizki z wozu i ruszył pierwszy. Grażyna, idąc
za nim, poczuła się nagle obca temu wszystkiemu, co ją
otaczało, nikomu tutaj nie potrzebna. Skarciła samą
siebie w myślach: czego się spodziewałaś? Przecież nie
triumfalnej bramy...
Tu powinno być pani wygodnie — powiedział
kierowca, wnosząc walizki do pokoju i kładąc je na
podłodze przy łóżku. — Nad panią mieszka dyrektor
zespołu, a obok jest biuro. Łazienka jest tu.
Pchnął drzwi i ukazał pomieszczenie z wanną i piecem
węglowym do grzania wody.
Pełen komfort. No, a teraz idę zawiadomić doktora,
że pani przyjechała. — Był uprzejmy, rzeczowy, ta
bezosobowa rzeczowość nie poprawiała samopoczucia
Grażyny.
Została sama. Przez chwilę rozglądała się po swoim
nowym mieszkaniu. Nie wyglądało przytulnie. Miało
w sobie coś z tych pokoi, w których ludzie przyjeżdżający
zatrzymują się tylko po to, by przespać się i ruszyć dalej.
Zakratowane okna wychodziły na widoczny za murem
ogród ze szklarniami i wielkimi, starymi drzewami.
Zaczęła rozpakowywać walizki. Rzeczy miała niewiele
i w szafie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca.
Była rozpakowana, zdążyła nawet umyć ręce i przecze
sać się po podróży, gdy zapukano do drzwi i do pokoju
weszła czterdziestoletnia kobieta ubrana w kożuszek,
spodnie i ciepłe, grube buty. Na głowie miała futrzaną
czapkę.
Witam panią u nas, w Mokrej — podeszła do
Grażyny i podała jej rękę. Jestem Krystyna Fron-
czakowska, mąż prosił, abym się panią zajęła, zobaczyła,
czy czegoś pani nie brak. I, jak pani będzie gotowa*
zaprowadziła panią do naszej apteki.
Była nieco szorstka, ale przyjazna, tę życzliwość wy
czuwało się pomimo mało zachęcającego powoływania
się na męża; Grażyna wolałaby, by Fronczakowska nie
podkreślała aż tak wyraźnie, że przyszła tylko na jego
życzenie. Może dlatego nie potrafiła się przemóc, od
powiedziała dość sztywno, że nie potrzebuje niczego.
Szybko zamknęła puste walizki i narzuciwszy płaszcz
wyszła za Fronczakowską.
Kiedy szły wzdłuż budynków stajni, Fronczakowska
zaczęła wypytywać Grażynę, kiedy robiła dyplom, jak
wyobraża sobie pracę kobiety jako lekarza w stadninie
i młoda lekarka najeżyła się znowu. Czy oni wszyscy tutaj
są tacy? Czy nikt nie potrafi zwyczajnie się uśmiechnąć,
zamiast ją badać wzrokiem i wypytywać nieufnie? Fron
czakowska kończyła właśnie zaczęte przed chwilą zdanie:
- ...bo to przecież wymaga czasami sporej siły fizycz
nej?
A pani jest może lekarzem weterynarii? — rzuciła
pytanie Grażyna.
Kobieta uśmiechnęła się, rozumiejąc ukrytą intencję
tego pytania.
Nie. Jestem ogrodnikiem, a moją specjalnością są
8
kwiaty i warzywa. Pracuję tutaj, prowadzę szklarnie
i ogród, który widać z okna pani pokoju.
Rozmowa urwała się. Weszły w otwartą bramę stajni
i zagłębiły się w półmrok pachnący słomą, sianem i ost
rym, przyjemnym końskim zapachem. Długie przejście,
przypominające korytarz, biegło przez całą długość budy
nku, z jego jednej i drugiej strony znajdowały się boksy
lub stanowiska dla koni. W głębi, przy zsypie siana,
pracował masztalerz, przygotowując dużą stertę paszy.
Gdy podeszły do niego, odłożył widły i zrobił kilka
kroków w ich stronę.
Pan doktor poszedł do ujeżdżalni. Prosił, by pani
zaczekała albo poszła do niego.
Chodźmy tam. Zobaczy pani od razu, gdzie jest
ujeżdżalnia — zaproponowała Fronczakowska.
Przeszły przez podwórze i, minąwszy długi budynek,
znalazły się w czworoboku zabudowań. Fronczakowska
przez cały czas objaśniała, gdzie co się mieści; Grażyna
oswoiła się już z jej sposobem bycia, zaczynała odczuwać
pewną sympatię do tej powściągliwej, lecz w gruncie
rzeczy chyba przyjaźnie nastawionej kobiety. Weszły do
ujeżdżalni.
Wzdłuż ścian chodziły stępa lub kłusowały konie. Na
środku stałjeden osiodłany, ale bezjeźdźca. Wokół niego
zgromadziło się kilka osób. Stojący przy koniu mężczyźni
odwrócili głowy w kierunku podchodzących kobiet,
zatrzymując wzrok na nie znanej im młodej dziewczynie,
którą przyprowadziła doktorowa. Fronczakowska przy
spieszyła kroku, wyprzedzając trochę Grażynę.
— To nasza nowa stażystka Grażyna Białasówna
powiedziała, dokonując pobieżnej prezentacji.
Fronczakowski. — Doktor był niezbyt wysoki,
dosyć mocnej budowy; on jeden wyciągnął do młodej
lekarki rękę. Patrząc na pozostałych wymienił ich nazwi
9
ska: — Inżynier Klimaszewski, nasz szef, dyrektor stad
niny. Piotr Janczar, zootechnik. Koniuszy — Antoni
Małecki.
Małecki przyjrzał się jej uważniej niż inni — oceniają-
co, lecz i z wyraźną sympatią; pomyślała, że chyba się
polubią. Po raz pierwszy od chwili przyjazdu rozluźniła
się nieco, zaczęła się rozglądać, zatrzymując wzrok na
kłusujących wokół nich koniach.
Jak już pani tu jest z nami, to może pani posłucha,
jak pracuje serce tego konika — usłyszała. Odwróciła się:
doktor podawał jej fonendoskop. — Ciekaw jestem, co
pani tu usłyszy?
Propozycja była zaskakująca. Poczuła strach, na gór
nej wardze wystąpiły małe kropelki potu. Spojrzała na
doktora szukając wjego spojrzeniu ironii, złośliwości. Ale
szare oczy patrzyły na nią życzliwie, Fronczakowski
uśmiechał się, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy.
Masztalerz, który trzymał konia za uzdę, schylił się
i podniósł jego lewą przednią nogę, by umożliwić Graży
nie przyłożenie membrany fonendoskopu w miejsce,
gdzie zawsze osłuchuje się serce. Nie było wyjścia. Czując
na sobie baczne spojrzenia wszystkich obecnych, speszo
na tak, jak nie zdarzało się to nigdy na żadnym egzaminie,
nawet na pierwszym roku, zbliżyła się do konia.
Zdenerwowana, w pierwszej sekundzie nie mogła nic
usłyszeć. Po chwili, skupiwszy się, zaczęła rozróżniać
pracę serca. Już chciała odjąć membranę i powiedzieć, że
wszystko jest w porządku, gdy zdała sobie sprawę, że to
„pa-pach” nie jest normalne. Tak, drugi ton był zbyt
przeciągnięty, jakby syczący. Poza tym rytm dość przy
spieszony, nie taki, jaki słyszała zawsze u zdrowych,
normalnych koni.
Klimaszewski spogląda na Janczara, wymieniają mię
dzy sobą lekkie, prawie niedostrzegalne uśmieszki. Ma
10
łecki udaje obojętnego, ale to jego oglądanie się za końmi
chodzącymi po ujeżdżalni jest chyba znaczące. Jeden
Fronczakowski, skupiony, przygląda się temu, co robi
Grażyna.
—No i...? — pyta wreszcie.
Grażyna odejmuje membranę od boku konia, zdejmuje
fonendoskop. Zwija go i podaje lekarzowi.
Odnoszę wrażenie, że mamy tu jakąś wadę serca.
Tak jakby niedomykalność zastawki. Tętno także jest
przyspieszone. Czy koń nie kaszle?
Brawo, koleżanko! — Fronczakowski jest szczerze
uradowany. — Pani diagnoza jest identyczna z moją.
Zwracając się do dyrektora Klimaszewskiego dodaje:
Teraz już nie mogą panowie mieć wątpliwości. Proszę
go wyłączyć z treningów. Damy mu przez tydzień glukozę
i niech go tylko przestępują. Potem, pomału, lekko
przekłusować. Jeśli po tygodniu nie będzie poprawy, to
zrobimy kardiogram, no i wtedy zadecydujemy, co dalej...
Ostatnie słowa doktora nie są już radosne, twarze
pozostałych także się nieprzyjemnie ściągają.
Grażyna ma wrażenie, że Małecki patrzy na nią i na
doktora z wyrzutem. Gdy w chwilę później wychodzi
wraz z doktorem, słyszy,jak mówi do inżyniera Klimasze
wskiego:
—Szkoda Gawota. Nawet stażystka wysłuchała u nie
go tę zastawkę. Doktor tylko dla formy powiedział, że
będzie go leczył.
Tak, słabo stoimy z aukcją. Jest tylko parę koni,
Gawot odpada, dostaniemy za niego tyle, ile jest warte
jego mięso, skóra i kości — martwi się Klimaszewski.
Grażynie robi się przykro.
Po ich wyjściu mężczyźni w ujeżdżalni milczą przez
chwilę. A potem Janczar rzuca:
—Całkiem fajna babka, ta lekarka.
11
Owszem, przystojna — przytakuje Klimaszewski.
1 dodaje: — Ale i ona, jak inne, skończy pewnie na
pieskach czy na drobiu. Jeszcze nie słyszałem, żeby
kobieta lekarz utrzymała się w jakiejś stadninie..,
Fronczakowski aż do wieczora oprowadzał Grażynę
po stajniach, pokazywał jej pomieszczenie zwane apteką,
zaangażował nawet do kilku opatrunków. Było już
ciemno, gdy zakończyli ten obchód. Przez plac, słabo
oświetlony latarniami, masztalerze odprowadzali właśnie
konie z ujeżdżalni do stajen. Grażyna przyglądała się
przechodzącym zwierzętom z wyraźną przyjemnością.
Widzę, że lubi pani konie — zauważył Fronczakow
ski. — Przejdziemy przez stajnię, jeśli ma pani ochotę.
Grażyna kiwa głową na zgodę. Ruszają w stronę
widocznego z daleka, jasnego otworu drzwi, w którym
przesuwają się sylwetki ludzi noszących bele siana i sło
my. Kiedy wchodzą do środka, owiewa ich ciepło i wszys
tkie zapachy stajni. Konie poruszają się w boksach,
chrupią siano, przestępują z nogi na nogę. Czasem któryś
się spłoszy, zadźwięczy łańcuch kantaru. Grażyna i Fron
czakowski podchodzą do niektórych boksów, zaglądają
do środka. Konie na ich widok zbliżają się do krat,
dmuchają rozdętymi chrapami, szukając pyskami cukru.
Rozpieszczone - uśmiecha się Grażyna.
—Cóż pani chce, koleżanko — odpowiada Fron
czakowski. — To majątek stadniny. Dba się o nie, prawie
tak jak o dzieci.
Grażyna wyciąga rękę, dotyka przez kratę miękkich,
węszących chrap. Razi ją trochę ten zwyczaj mówienia
o zwierzętach jak o przedmiotach, o czymś, co ma
wyłącznie handlową czy użytkową wartość. Koń prycha,
rozczarowany, że w wyciągniętej ku niemu ręce nie ma
cukru.
12
Chodźmy, pokażę pani porodówkę — ponagla ją
Fronczakowski.
Otwiera drzwi i przepuszcza Grażynę przed sobą. Na
ich wejście odwraca się stojący przy boksie Małecki.
- Jak tam, panie Małecki? — Doktor staje przy
koniuszym i spogląda na klacz chodzącą po boksie.
- Od trzech dni tak samo.
— A reszta?
W porządku, panie doktorze.
Grażyna zagląda do sąsiedniego boksu, w którym stoi
klacz z urodzonym przed paroma dniami źrebakiem.
Klacz na jej widok podchodzi i chrapiąc obwąchuje
wsuniętą przez kraty rękę. Źrebak robi to samo, ale mniej
ufnie, gotów do ucieczki.
Uwielbiam takie małe. Wyglądają, jakby miały
marchwiane nogi uśmiecha się Grażyna; chce pogłas
kać źrebaka, ten jednak cofa się, przestraszony.
Onjeszcze nie nauczył się ufać człowiekowi — mówi
podchodząc Małecki. — To instynkt. Boi się. A może
będzie tak samo narwany jak matka? Jest najwyraźniej
zadowolony, że ma nowego słuchacza; widać, że mówie
nie o koniach to prawie jego nałóg. — Ona — wskazuje
głową klacz — nazywa się Mitra. Była dwukrotną
zwyciężczynią w derbach. Ale charakter ma taki, że niech
ją cholera weźmie. Wygląda niby łagodnie, ale, jak to
niektóra kobieta, za przeproszeniem pani doktor, kiedyją
co ugryzie, to nie daj Boże! Nawet mnie kiedyś chwyciła
zębami... Była kryta ogierem Acapulco. Importowany
z Anglii. Też derbista. Ale spokojnyjak dziecko. Zupełnie
niejak ogier. Ten mały to pierwsze źrebię po nim. I też,jak
ojciec, będzie kasztanowaty.
Grażyna ze zdziwieniem spogląda na źrebaka, potem
na Małeckiego.
Przecież nigdy się nie wie, jaką źrebak dostanie
sierść.
13
— Kto pani tak powiedział?
— Czytałam w podręczniku.
Aja pani mówię, że to będzie kasztan. Zobaczy pani.
Niech pani słucha, co mówi pan Małecki — wtrąca
się Fronczakowski. — Bo tego w książkach nie ma, ale
w życiu cholernie się przydaje. To mądrość pokoleń
koniarzy.
Co też pan... — zaczyna zażenowany, ale zadowolo
ny Małecki. Jednak nie kończy, bo drzwi otwierają się
i staje w nich dyrektor Klimaszewski.
— Wszędzie cię szukam — mówi, podchodząc do
Fronczakowskiego. — Mam bardzo ważną sprawę.
Odciąga doktora na bok i chwilę rozmawiają przyci
szonymi głosami w kącie stajni.
Grażyna i Małecki przechodzą więc do boksu, w któ
rym stoi klacz oczekująca źrebaka.
To już staruszka — objaśnia koniuszy. — Ale
kiedyś biegała świetnie i skoczna była wyjątkowo. Źreba
ki po niej są w cenie, pani doktor. A kryta była...
Pani Grażyno! woła z drugiego boksu Fron
czakowski. Wyjeżdżam z dyrektorem na kilka dni.
Będzie pani musiała radzić tu sobie sama.
Ale... - zaczyna Grażyna, spłoszona.
Gdyby co, to zatelefonuję po doktora Koniecznego
- rzuca Małecki i nie wiadomo kogo chce uspokoić:
dziewczynę czy doktora.
Fronczakowski milczy, przygląda się Grażynie, trochę
tak, jakby chciał ją ocenić, jakby raz jeszcze szacował tę
stojącą koło niego wysoką, wysportowaną dziewczynę.
To w ostateczności, jeśli już tak zdecydujecie oboje
z panią doktor.
To „z panią doktor” jest nienatrętnym przypomnie
niem obecnym, że przecież stadnina nie pozostaje bez
lekarza. Grażyna czuje wdzięczność dla starszego kolegi.
14
Pani Białasówna będzie miała klucze od apteki
ijutro zrobi zastrzyk Gawotowi. Czy ma panjakieś nowe
przypadki, panie Małecki?
Nie, panie doktorze. Tylko że dwa źrebaki po
południu zaczęły kasłać...
Niech pani jutro je obejrzy i zmierzy temperaturę
ordynuje Fronczakowski. — Uwagi zapisze pani na
kartach, tak jak to dziś robiliśmy. W pozostałe sprawy
wprowadzę panią, jak wrócę...
Dopiero teraz dostrzega, jak zmęczona jest młoda
lekarka. Ojcowskim gestem klepie ją po ramieniu.
No, dosyć tego na dzisiaj — mówi. — Zapomnieliś
my, że pani jest zmęczona po podróży... Dziś pani zje obiad
u nas — zarządza tonem tak samo nie znoszącym sprzeci
wu jak wówczas, gdy wydawał dyspozycje dotyczące
źrebaków. — Pogada pani sobie z moją żoną. No, idziemy!
Grażyna uśmiecha się do niego z wdzięcznością. Jest
tak zmęczona, że oczy jej się kleją, dopiero teraz uświada
mia sobie, jak okropnie jest głodna. W ogarniającym ją
gwałtownie znużeniu z przyjemnością poddaje się dob
rodusznej tyranii doktora, który zagarnia ją jedną ręką
i popycha ku drzwiom, powtarzając: „Chodźmy! Chodź
my! Obiad tam czeka!”. Już przed stajniami dogonił ich
Klimaszewski.
- A więc tym nocnym, tak?
- Jeśli ci to odpowiada.
Wiatr wzmógł się w ciągu ostatnich godzin; rano
właściwie niezauważalny, teraz uderza w twarze, zacina
śniegiem. Fronczakowski chwyta Grażynę za rękę, ciąg
nie ją.
- No szybciej, szybciej — ponagla.
Grażyna śmieje się. Nie czuje się już obco.
Byli przy deserze, rozmowa zeszła znowu na temat
wyjazdu.
15
- Jakby pani nie mogła sobie z jakimś przypadkiem
poradzić — zaczął Fronczakowski — to trzeba będzie
wezwać doktora Koniecznego z ośrodka albo doktora
Stelmaszka z województwa. Ale to ostateczność. Na co
dzień Janczar z Małeckim i bez weterynarza radzą sobie
wystarczająco dobrze.
Wkrótce zaczął się zbierać do drogi, a w pół godziny
później światła podjeżdżającego samochodu prześliznęły
się po szybach. Obie kobiety wyszły z doktorem przed
dom. W ciągu ostatniej godziny zaczął padać śnieg,
zerwał się silny wiatr, w zadymce i wichrze ledwie
majaczyły światełka lamp wiszących nad wejściami do
stajen.
— Jedźmy, jedźmy, bo możemy nie zdążyć — ponaglał
Klimaszewski.
Nie mogę jechać szybko — zastrzega się kierowca.
— Zupełna szklanka.
— Czy moja obecność w Warszawie jest rzeczywiście
konieczna? — zaczyna powątpiewać Fronczakowski.
Wiatr miecie śniegiem coraz gwałtowniej, wyraźnie
widać to w świetle reflektorów.
— Tylko ty przekonasz ich, że wsadzanie nam fiordin-
gów nie ma sensu.
Jeśli to zrobię, to tylko dla ciebie. Mniej z nimi
kłopotu niż z fulblutami. A liczyć na wielkie wygrane?
—Doktor spogląda z pobłażaniem na Klimaszewskiego.
—Mało ci zeszłego roku? Mało deficytu? Już lepsze były
araby. No dobrze, jedźmy...
Klimaszewski wsiada do wozu. Ale doktor jeszcze
w ostatniej chwili odciąga Grażynę na bok, pyta, zniżając
głos do szeptu:
— Niech pani szczerze powie, czy rzeczywiście umie
pani robić zastrzyki? Bo, wie pani, różnie to bywa.
— Czy chodzi o tę jutrzejszą glukozę?
16
Tak.
Niech się pan nie obawia, panie doktorze. Robiłam
już w życiu sporo zastrzyków.
To pięknie, życzę powodzenia. Koniuszy będzie na
panią czekał w aptece po ósmej.
W ostatniej chwili nadeszła jeszcze żona Klimaszews
kiego i wszystkie trzy patrzyły, jak samochód wykręca,
rozcinając reflektorami zamieć, i wolno, migocząc czer
wonymi światłami, posuwa się aleją. Nim tylne światła
wozu znikły im z oczu, Fronczakowska zgarnęła kobiety
do siebie.
Mróz coraz większy, chodźmy się napić herbaty
zaproponowała, otulając się szczelniej i nastawiając
kołnierz.
Dobrze, ale to ja zapraszam do nas rzuciła
Klimaszewska.
Herbatę piły więc w mieszkaniu Klimaszewskich. Po
kój jadalny obwieszony .był starymi sztychami podsta
wiającymi konie wyścigowe i sportowe, sceny z wyścigów
i biegów za lisem. Liczne puchary i statuetki koni na
kominku mówiły o sportowej karierze gospodarza. Gra
żyna nie miała jednak dość czasu, by obejrzeć je wszyst
kie, bo obie panie zasypały ją pytaniami. Chciały wie
dzieć, czy nie boi się pracy w stadninie, czy zdaje sobie
sprawę, że trzeba nieraz pracować w ciężkich warunkach.
Z początku odpowiadała raczej oszczędnie, ale czując, że
jej rozmówczyniami powoduje głównie życzliwość, za
częła opowiadać o sobie, o tym, że jej rodzice, choć
pochodzący ze wsi, pracują w mieście, ale ona wolałaby
właśnie taką pracę, jaka jest w stadninie, że lubi zwierzęta
i zdaje sobie sprawę z trudności wybranego zawodu.
—A trudności są wszędzie, w każdym zawodzie -
zakończyła z uśmiechem i dodała, nie dopuszczając
do głosu Fronczakowskiei: Nie jestem wcale słaba.
2 — Dziewczyna i Carino 17
W AZS-ie uprawiałam gimnastykę przyrządową i cho
dziłam na dżudo, więc i tutaj poradzę sobie chyba...
Na pewno zacznie tu pani jeździć konno — pod
sunęła domyślnie Klimaszewska. — To piękny sport.
Jeśli będzie czas i okazja, to trzeba będzie zacząć
— zakończyła Grażyna, podnosząc się od stołu. — Jeśli
panie pozwolą, pójdę do siebie. Bardzo jestem zmęczona.
Dziękuję za opiekę i miły wieczór...
Gdy wychodziła, Fronczakowska dała jej klucze od
apteki, na wszelki wypadek, gdyby potrzeba było czegoś
w nocy.
Małecki wie o tym, że będą u pani — dorzuciła.
Na dworze śnieg przestał padać, ale wiatr wzmógł się
tak, że z trudem szła do domu, kryjąc twarz przed jego
uderzeniami w kołnierzu kurtki. Przechodząc koło poro
dówki zdecydowała się jednak, by tam zajrzeć.
Dyżurny masztalerz stał przy boksie i patrzył z uwagą
na starą klacz, która miała się źrebić. Grażyna podeszła
do niego i stanęła obok.
Kręci się... Może już będzie rodzić — powiedział,
nie odwracając się do niej.
Grażyna przyglądała się klaczy, która krążyła po
boksie, muskając od czasu do czasu ściółkę pyskiem.
Potem spojrzała na masztalerza; zachowywał się tak,
jakby jej wcale nie było, zdecydowała więc, że o nic nie
będzie go pytać.
Idędo siebie i położę się — powiedziała. — Gdybym
była potrzebna, to proszę mnie obudzić.
Spojrzał na nią z ukosa.
Dobrze, jak pan koniuszy każe, to zaraz obudzę.
Udała, że nie rozumie lekkiego lekceważenia zawartego
w tych słowach, i rzuciwszy „dobranoc”, odeszła.
Kiedy wreszcie znalazła się sama w swoim pokoju,
włączyła radio i usiadła na łóżku, próbując uporząd
18
kować wrażenia tego pierwszego dnia. Jedno narzucało
się aż nazbyt wyraźnie: niezależnie od sympatii, którą
chyba udało jej się wzbudzić w kilku osobach, wciąż była
na cenzurowanym. A większość osób, z którymi się
zetknęła, zakłada z góry, żejej obecność tutaj to nieporo
zumienie, że dziewczyna i konie... Westchnęła: niełatwo
będzie zdobyć ich zaufanie, wyrobić sobie autorytet.
Wzięła książkę, ale czytanie jej nie szło. Podeszła więc do
okna i patrzyła w mrok nocy. Nagle rozjaśniły go światła
reflektorów: wrócił samochód wysłany z doktorem i dyre
ktorem na stację. Kierowca wygramolił się z szoferki
i odezwał do kogoś nadchodzącego spiesznie, kogo
jednak nie mogła poznać w mroku:
No, ledwie zdążyliśmy. A z miasta wlokłem się aż
półtorej godziny. Szklanka jak cholera i ten wiatr... Za
lasem mało nie rzuciło mnie do rowu.
A u doktora Koniecznego byłeś?
Tak, obiecał, że wpadnie jutro w południe.
W porządku, dziękuję..- teraz dopiero poznała głos
Janczara.
Jazdy jakieś będą?
Dziś nie, bo co?
To może zrobię hamulce?
Jutro w południe może będzie trzeba skoczyć do
powiatu.
Do południa zrobię. Zaraz zacznę, a rano skończę.
Janczar kiwnął przyzwalająco głową. Kierowca wsiadł
do wozu i ruszył ostro w stronę garażu.
Grażyna czuje, że zrobiło się zimno. Dotyka grzejnika.
Jest letni. Wyjmuje z szafy szlafrok i idzie do łazienki.
Wreszcie wsuwa się pod kołdrę. Gasi nocną lampkę,
pokój ogarnia ciemność. Tylko na suficie tańczą cienie
konarów miotanych wiatrem. Chwilę patrzy na nie,
potem przekręca się na bok, zamyka oczy. Zasypia prawie
natychmiast.
Księżyc znów zaszedł za chmury i zaczął sypać śnieg.
Wiatr wzmógł się, przeszedł niemal w huragan. Z drzew
zaczęły spadać połamane gałęzie. Gdzieś poleciała da
chówka.
Ze stajni wybiegł jakiś człowiek i skierował się w stronę
mieszkań pracowniczych. Po chwili w oknie Janczarów
zapaliło się światło. Za kilka minut z domu wyszło dwóch
ludzi, szybkim krokiem zdążali do porodówki. Drzwi do
boksu klaczy były otwarte, stał przy nich mały stoliczek
z podręcznymi przyborami lekarskimi i zeszytem. Nad
leżącą klaczą pochylał się Małecki ubrany w długi, szary
fartuch.
No, co jest? — zagadnął Janczar.
Niedobrze. To trochę za długo trwa.
Kiedy się zaczęło?
Ze dwie godziny temu.
Że też właśnie musiało wynieść i dyrektora, i dok
tora. Janczar zbliżył się do łba klaczy i pogłaskał ją po
szyi. - - Cholernie się poci. - Wstał i popatrzyłjeszcze raz
na leżącą na podściółce kobyłę; dyszała ciężko, pociem
niałe od potu boki pracowały jak miechy.
A może, panie Piotrze, poprosić tę stażystkę?
W głosie Małeckiego czuło się niezdecydowanie.
Masztalerz wybiegł szybko. Klacz zaczęła się rzucać.
Próbowała poderwać się na nogi, raz i drugi kopyta
kurczowym ruchem zagarnęły podesłaną jej słomę, głowa
uniosła się na wygiętej w bok szyi, opadła znowu.
Obawiam się, że bez doktora Koniecznego albo
Stelmaszka się tu nie obejdzie...
Może pójdę zatelefonować? — zaproponował Ma
łecki.
20
Dobrze, za chwilę... Zobaczymy, może płód jest
nieprawidłowo ułożony. — Podeszli do leżącej klaczy.
Janczar zamruczał jeszcze: — Cholera, czego ta dziew
czyna się tak grzebie...
Grażyna spała mocno, przez dłuższą chwilę nie mogła
się obudzić, choć zza drzwi dochodziło silne łomotanie.
Nie ma jej czy co... —- mruczy do siebie bijący
w deski pięścią masztalerz. Już chce odchodzić, ale uderza
raz jeszcze, wołając przy tym: — Pani doktor! Pani
doktor! Niech pani wstanie!
Grażyna oprzytomniała. Przez chwilę, macając, szuka
ła wyłącznika nocnej lampki, wreszcie znalazła go i nacis
nęła. W mdłym świetle słabej żarówki narzuciła szlafrok.
— Co się stało?
Pan Janczar prosi panią szybko do porodówki.
Carmen nie może się oźrebić — dobiegło zza drzwi.
Już idę! — odkrzyknęła, wciągając na piżamę
dżinsy.
Wychodząc wzięła z sobą torbę z fonendoskopem
i zegarek. Spojrzała: była pierwsza. Na dworze wiatr
uderzył w nią z taką siłą, że ledwie utrzymała się na
nogach. Podniosła kołnierz i biegiem puściła się w stronę
stajni. Zastała Janczara i Małeckiego stojących w boksie
i patrzących na ciągle leżącą klacz. Milczeli. W stajni
czuło się jakiś niepokój. Inne klacze denerwowały się,
stojąca zaś w sąsiednim boksie kasztanka kręciła się
i nerwowo prychała.
Żeby tylko której nie zechciało się oźrebić w tym
samym czasie — westchnął Małecki.
Grażyna, patrząc na leżącą Carmen, poczuła się cał
kowicie bezradna. Spojrzała na Janczara i Małeckiego,
odruchowo szukając u nich pomocy, ale ich wzrok mówił,
że to oni oczekują tego od niej. Podeszła więc do klaczy,
przykucnęła i osłuchała serce.
21
—Trzeba zbadać położenie płodu — zawyrokowała.
Obie nogi podwinięte. Bardzo zły układ. Spraw
dzałem — mówi pewnym głosem Janczar.
— Próbował pan obrócić?
A co, miałem czekać na panią? — Tym razem głos
Janczara jest nieprzyjemny, ostry. Mogę pani powie
dzieć jeszcze, że jedną nogę jakoś wyprostowałem. Ale
drugiej nie daję rady.
- Długo to już trwa? — pyta lekarka, usiłując prze
zwyciężyć ucisk w gardle.
— A będzie ze dwie godziny...
Grażyna po raz drugi nachyla się nad klaczą, bierze
fonendoskop i znów osłuchuje serce. Małecki kuca obok.
Siedzi jej ruchy, od czasu do czasu rzuca uważne spoj
rzenie na twarz lekarki, jakby próbował odczytać z niej
stan klaczy.
No i co, pani doktor?
Obawiam się, że może być ciężko. Dam zastrzyk na
wzmocnienie serca.
— To znaczy, że z nią niedobrze?
Silne osłabienie. Chyba trzeba będzie robić cesars
kie, jeśli nie uda się ułożyć płodu.
I może to pani ma robić? — Janczar* staje
w drzwiach boksu.
— Wolałabym nie.
— Ja też wolałbym, żeby nie pani.
Grażyna chce odpowiedzieć ostro, ale rezygnuje niemal
w ostatniej chwili.
Rozumiem. Więc niech pan zaraz dzwoni po dok
tora Koniecznego. — Nie wytrzymuje jednak i dodaje
z ironią: — Ala zastrzyk zrobić mogę? Dobrze, niech
jeden z panów dzwoni, aja pójdę przygotować narzędzia.
Jest już przy wyjściu, dalsze jej słowa giną w szumie
wiatru i huku zatrzaskiwanych drzwi.
22
Janczar z Małeckim jeszcze próbują wyprostować
drugą nogę źrebaka, ale rezygnują. Janczar narzuca
kożuch, biegnie do biura do telefonu. Minęło dużo czasu,
nim zgłosiła się poczta. Janczar, poprzez trzaski na linii,
ledwie słyszał telefonistkę. Wreszcie uzyskał połączenie.
Nadal było źle słychać i z trudem mógł zrozumieć, co
mówią z drugiej strony. Wreszcie zrozumiał, że doktora
nie ma pojechał do wypadku. Powiedziano, że dobrze
będzie, jeśli wróci rano. Połączył się znów z pocztą
i poprosił o numer w miasteczku powiatowym. Ale słowo
„łączę” wypowiedziane przez telefonistkę było ostatnim,
jakie usłyszał. Trzaski narosły do tego stopnia, że zro
zumienie czegokolwiek było niemożliwością.
Halo! Halo! Poczta! Halo! — wołał do ochryp
nięcia, ale bez skutku.
Rzucił więc słuchawkę na widełki i wybiegł z biura.
Miał jeszcze słabą nadzieję, że kierowca nie zdążył
rozmontować hamulców. I ona jednak okazała się płon
na. Kierowca sanitarki z kolei był po kilku kieliszkach,
właśnie wrócił z imienin.
Panie kierowniku, jak mogę jechać? — tłumaczył
Janczarowi. — Pijany nie jestem, ale ileś tam procent
mam.
- To niech Dziuba pojedzie sanitarką.
O, co to, to nie — głos Nowaka, kierowcy sanitarki,
jest stanowczy. — W taką ślizgawicę nikomu nie dam
wozu. Rozbije, a potem będzie na mnie, że to moja wina,
że po co dałem. Przecież na tej dzisiejszej szklance to
i Zasada nie dałby rady. Iść nie można, a pan chce
samochód wysyłać.
Panie Nowak, niech pan siądzie koło mnie i będzie
pan pilnował, jak jadę proponuje Dziuba.
Nowak drapie się za uchem.
Niech będzie — mówi wreszcie. — Jako pasażer
23
jechać mogę. Tylko jak my się doczłapiemy w taką
ślizgawicę do miasta?
Mimo to Dziuba bierze klucze, idą do samochodu. Ale
Janczar, wpatrując się w szalejącą zadymkę, nie ma
nadziei, by doktor zdążył na czas.
Grażyna biegnie przez podwórze, zmagając się z hura
ganowym wiatrem. Gdy otwiera drzwi, zderza się z wy
chodzącym koniuszym.
Nie dam rady... — mówi bezradnie Małecki. — Mo
że doktor zaraz przyjedzie. Niech pani robi zastrzyk...
Jest wyraźnie przybity, dziewczyna rozumie, czuje w tej
chwili to samo co i on. Ale bierze się w garść. Rozkłada
strzykawkę na serwetce, przeciera ręce spirytusem. Staje
w drzwiach boksu.
Możemy? - pyta Małecki.
— Możemy.
Grażyna robi zastrzyk. Potem oboje z Małeckim
czekają chwilę, milczą. W tym milczeniu rodzi się między
nimi poczucie jakiejś wspólnoty. Lekarka znów osłuchuje
serce rodzącej klaczy.
- No, jest lepiej — spogląda na zegarek. Kiedy
doktor Konieczny może tu być?
- Normalnie w trzydzieści minut, ale przy tej pogo
dzie i ślizgawicy...
Niech pan zorganizuje parę prześcieradeł, dobrze?
— Prześcieradeł?
— Tak. Nie będziemy przecież operować na słomie.
Przez ten czas przygotuję wszystko do zabiegu.
- Skąd ja wezmę prześcieradła? — zastanawia się
przez chwilę Małecki. — Z domu mam przynieść? Chyba
że wezmę te, co są do pokoi gościnnych. W magazyniejest
ich na pewno kilkanaście sztuk... Tylko czy magazynier
wyda?
24
Jak potrzebne, to musi wydać — Grażyna mówi
niespodziewanie twardo.
Małecki po raz pierwszy chyba — patrzy na nią
z uznaniem.
Dobrze, zaraz tam poślę któregoś z masztalerzy
- mówi i odchodzi wydać polecenia.
Grażyna zagląda do boksu. Klacz dyszy teraz nie tak
silnie jak przedtem, ale jest ciągle spocona, jej wielkie
wypukłe oczy patrzą tak, jakby prosiła ludzi o pomoc.
Grażyna spogląda na zegarek.
- - No, nic... Teraz trzeba czekać mówi pocieszają
co.
Siada, sięga po książkę, którą zabrała z apteki, otwiera
ją i zaczyna wertować. Małecki podchodzi do niej i za
gląda przez ramię.
Muszę się trochę poduczyć, bo tylko raz asys
towałam przy zabiegu.
Małecki nic nie mówi, odwraca się i drapie frasobliwie
po głowie, potem znowu spogląda na dziwczynę, kiwa
głową i wolno wchodzi do boksu, staje w drzwiach
i patrzy z troską na klacz. W drzwiach porodówki
pojawia się Janczar.
Doktor Konieczny pojechał do wypadku mówi
ze znużeniem. Wysłałem wóz po doktora Stelmaszka,
do miasta. Ale nie wiem, czy w ogóle dojadą...
Zapada cisza. Wszyscy troje patrzą na siebie w przed
łużającym się milczeniu. Grażyna znajduje we wzroku
koniuszego coś, co sprawia, że wracajej energia, wiara we
własne siły. Zrzuca kurtkę i podwija rękawy.
No cóż, spróbujemyjej pomóc — mówi zdecydowa
nie. — Może jakoś uda się nam ułożyć płód i obejdzie się
bez zabiegu.
W tonie jej głosu jest tyle stanowczości, że Janczar
mówi: „tak jest” — i nie jest to wcale odruch. Małecki
pomaga założyć dziewczynie fartuch. Wchodzą razem do
25
boksu. Kiedy wychodzą z niego znowu, koniuszy mówi
z ulgą, wycierając ręce:
No, teraz powinna urodzić normalnie... Ale pani
doktor to chyba już nie ma sił...
Grażyna rzeczywiście ledwie stoi na nogach. Opiera się
ramieniem o ściankę boksu, jest zdyszana, spocona. Ale
mimo zmęczenia czuje się prawie szczęśliwa. Obaj męż
czyźni patrzą na nią z uznaniem.
Radość trwa krótko. Znika, kiedy dziewczyna rzuca
okiem na klacz: jest cała mokra od potu,jej oddech stał się
jeszcze cięższy i krótszy, gwałtowne drgawki wstrząsają
skórą. Grażyna nagle znajduje w sobie siły: już jest koło
stolika z narzędziami. Napełnia strzykawkę.
Z nią jest bardzo źle — mówi cicho.
To jednak będzie potrzebny doktor Stelmaszek?
Nie sądzę... Operacji i tak nie wytrzyma...
Szybko pani skazała tę kobyłę na śmierć — buntuje
się nagle Janczar.
To nie ja, tylko jej serce — odpowiada Grażyna ze
smutkiem. — Serce zarżnięte na torze wyścigowym, jakby
powiedział mój profesor.
Janczar nie replikuje. Grażyna bierze strzykawkę i,
mijając go, wchodzi do boksu. Robi zastrzyk, osłuchuje
razjeszcze serce Carmen. Potem odwraca twarz w stronę
Janczara i Małeckiego, a widząc, że obaj stoją, rzuca
ostro:
- No, panowie, teraz już chodzi tylko o uratowanie
źrebaka! Pomóżcie jej, pomóżcie prędzej! Bo inaczej będę
musiała operować.
Janczar zrzuca marynarkę, zakłada fartuch. Podchodzi
do stojącego już nad klaczą Małeckiego. Grażyna schyla
się nad łbem klaczy, kontroluje tętno. Nagle odwraca się
do obu mężczyzn.
- Co ze źrebakiem? Bo tętno słabnie!
26
W tej samej chwili widzi, że Małecki iJanczar pochylają
się nad leżącym nieruchomo źrebakiem. Ale nie czas, by
się temu przyglądać - tętno klaczy wciąż słabnie.
Grażyna razjeszcze osłuchujejej serce. Twarz dziewczyny
poważnieje jeszcze bardziej. Potem wyjmuje z uszu słu
chawki i wstaje. Klacz wzdycha głęboko, z ludzkim
nieomal jękiem, i cichnie. Jedno spojrzenie na jej głowę
wystarcza, by wiedzieć, że nie żyje.
Grażynie łzy zakręciły się w oczach. Stała bezradna,
zdrętwiała na ten widok. Janczar spostrzegł to, podniósł
się od źrebaka.
Carmen zdechła — powiedział półgłosem do Małec
kiego.
Koniuszy zmienia się na twarzy. Podchodzi do głowy
klaczy. Klęka przy niej, dotyka ręką łba. Chwilę patrzy,
potem wzdycha i wraca do źrebaka.
Nim teraz trzeba się zająć — mówi ni to do siebie, ni
to do stojącej wciąż nieruchomo Grażyny. — Zostałeś się
za sierotkę — kontynuuje, wycierając małego. — No, ale
jakoś ciebie wyhodujemy. Nie martw się, damy radę.
Trzeba będzie mu znaleźć mamkę — mówi na wpół
twierdząco, na wpół pytająco Grażyna.
Mamkę, źrebakowi? — uśmiecha się, tym razem bez
ironii, Janczar. — Nie, pani doktor, żadna kobyła nie
przyjmie obcego źrebaka. Trzeba go wziąć na butelkę.
Grażyna pochyla się nad źrebakiem, który z trudem
próbuje podnieść łeb i wstać na przednie nogi. Małecki na
chwilę przerywa wycieranie.
To pani chrześniak, pani doktor — mówi.
Na odgłos otwieranych drzwi Grażyna odwróciła się
od szafki, w której układała narzędzia. W drzwiach stał
siwawy, zażywny, sympatyczny mężczyzna w narzuco
nym na ubranie kożuchu.
27
Dzień dobry. Nazywam się Konieczny. — I zbliża
jąc się do dziewczyny: — Jak sytuacja?
Klacz padła — młoda lekarka czuje w gardle ten
sam sJkurcz co w nocy i chociaż nie jest niczemu winna,
opuszcza wzrok.
— A źrebak?
— Dobrze. Żyje.
— Robiła pani zabieg?
Nie, jakoś udało się wyprostować nóżkę.
Konieczny przysiadł na krzesełku, ale zaraz podniósł
się i zrobił kilka kroków tam i z powrotem wzdłuż
pomieszczenia.
Nie chciałbym pani straszyć, ale Klimaszewski
będzie na panią pomstować. Nie zazdroszczę pani — za
trzymał się koło Grażyny. — No, ale cóż robić. Zrobimy
sekcję i stwierdzimy przyczynę padnięcia. Ajakiejest pani
zdanie, koleżanko?
— Wada serca, panie doktorze.
— No, zobaczymy, czy pani ma rację... Drzwi apteki •
otwierają się znowu iwpuszczają światło wstającego dnia.
W smudze bladego blasku, kłócącego się ze światłem
wciąż jeszcze zapalonych żarówek, pojawia się sylwetka
owiniętej grubą chustą kobiety.
Dzień dobry, jestem Janczarowa przedstawia się
od progu. — Zapraszam na śniadanie. Pan doktor zmarzł
pewnie w wozie, a i pani doktor dostała dziś za swoje...
zaraz pierwszego dnia. Gorąca kawa się przyda.
Dziękuję bardzo, miałem termos ze sobę — grzecz
nie odmówił Konieczny. — Nie mam za dużo czasu,
a trzeba zrobić sekcję.
Grażyna idzie więc sama. Ale zaraz przed stajnią
spotykają Małeckiego.
- A śniadanie chrześniaka? — zatrzymuje ją z uda
nym oburzeniem.
28
Dałbyś się napić kawy pani doktór — protestuje
gwałtownie Janczarowa. — Nie widzisz, jaka zmor
dowana?
Dobrze jest poczuć się pod czyjąś opieką, miła ta
Janczarowa. Ale Grażyna przemaga senność. Odpowiada
z uśmiechem:
Trudno, niemowlak pierwszy. Przyjdę, jeśli pani
pozwoli, zaraz jak z nim skończymy.
Bardzo proszę, naprawdę. Będę na panią czekać.
Ajakby pani zobaczyła gdzieś Piotra, mojego, to niech go
pani też przyśle na śniadanie.
Małecki i Grażyna zawracają do porodówki. Źrebak
jużjest w innym boksie. Stoi niepewnie na rozkraczonych
nogach i przygląda się ludziom ze śmieszną, gapiowatą
miną. Małecki wyjmuje z kieszeni grubą gumową rękawi
cę, ogląda ją z uwagą, a potem scyzorykiem odcina jeden
z palców. Ogląda go raz jeszcze, bada, czy nie jest
sparciały, czy nie rwie się zbyt łatwo.
Można założyć? — pyta Grażyna, sięgając po
przyniesioną przez koniuszego butelkę z mlekiem.
Chwileczkę, pani doktor — powstrzymuje koniu
szy- — Musimy przedtem wlać coś na przeczyszczenie.
Życie nie składa się z samych przyjemności... — wzdycha
sentencjonalnie i uśmiechając się, wlewa do mleka łyżkę
parafiny. — Teraz już można.
Grażyna zakłada smoczek, obwiązuje szyjkę butelki
sznurkiem. Małecki zabiera jednak z jej rąk flaszkę,
zaciska mocniej węzeł.
To musi być zawiązane „na fest”, bo inaczej źrebak
zerwie i połknie. Co pani wtedy zrobi? — mówi tonem,
jakim mógłby pouczać dziecko, ale w jego głosie nie ma
poprzedniej rezerwy.
Już ty nie ucz pani doktor — zwraca uwagę nie
zauważony przez nich aż dotąd Janczar.
Kiedy ja się nie obrażam - uśmiecha się Grażyna.
Małecki podaje jej butelkę.
No, teraz już może pani karmić chrzestnego synka.
Podchodzą. Źrebak chwieje się na „marchwianych”
nogach, patrzy, jakby coś kontemplował, na widok
zbliżających się ludzi próbuje ruszyć to w jedną, to
w drugą stronę, ale nogi jeszcze niosą go z trudem, nie
może utrzymać równowagi. Mężczyźni poruszają się
wolno, ostrożnie, by źrebak, przestraszywszy się, nie
wpadł na ścianę boksu. Małecki zachodzi z boku.
- Hoo... Hooo... maleńki — mówi uspokajająco.
Źrebak, jak gdyby wyczekiwał sposobnej chwili, nagle
rzuca się w bok. Ale Janczar jest szybszy i chwyta go za
ogon. Małecki dobiega, obejmuje obydwoma rękami
i unieruchamia zwierzę.
Silna bestyjka — mruczy z satysfakcją.
Grażyna zbliża się z butlą, podsuwa smoczek. Źrebię
jednak ucieka od niej pyszczkiem.
Trzeba, żeby poczuł mleko podpowiada szeptem
Małecki. Dziewczyna wytrząsa więc trochę mleka na rękę
i smaruje pyszczek małego, który oblizuje się raz i drugi.
Teraz butelkę — komenderuje koniuszy.
Konik jeszcze przez chwilę nie chce, ale wyczuwszy
smak mleka zaczyna ssać.
Do boksu wchodzi Fronczakowska z Koniecznym.
- Do twarzy pani z tym źrebakiem, koleżanko
—śmieje się weterynarz. — Tylko niech pani uważa, żeby
nie połknął pani z butelką i tym mlekiem.
- Nie ma obawy, panie doktorze. Pani Grażyna daje
sobie doskonale radę — bierze ją w obronę Małecki.
- Tak, rzeczywiście, dobrą robotę zrobiła dzisiaj
w nocy — poważnieje Konieczny. — Sam chyba nie
zrobiłbym nic lepiej... A Carmen była nie do uratowania.
Nikt nie mógł tu nic zrobić.
30
Tak będzie w protokole? — upewnia się koniuszy.
Tak, zaraz go napiszę. A pani, koleżanko, niech
pani przyjdzie do apteki, kiedy pani skończy. Podpisze
pani protokół.
A potem do nas, musi pani wreszcie coś zjeść
— dorzuca Fronczakowska.
Dziękuję, ale pani Janczarowa mnie zaprosiła
odpowiada Grażyna. - Dostałam polecenie, by
przypilnować pana Piotra, żeby także coś zjadł.
Konieczny z Fronczakowską wychodzą, wkrótce też
kończy się karmienie źrebaka. Grażyna wpół przytomnie
podpisuje protokół, nie pomaga nawet mocna, gorąca
kawa, jaką przygotowała jej Janczarowa.
Spać — wzdycha dziewczyna, z trudem powstrzy
mując ziewanie. — Mam uczucie, że jak się wreszcie
położę, to trzy dni nikt mnie nie obudzi.
Spać? — udaje zgorszonego Janczar. — A chrzciny?
To mały dalej ma żyć nie chrzczony?
— Chrzciny? — zdumiewa się Grażyna.
A pewnie. Pan Małecki już wszystko przygotował.
No, dobrze. Tylko ja nie wiem, jak się to robi...
Nic trudnego, zapewniam. Idziemy komenderuje
Janczar.
Po nie przespanej nocy Grażyna z przyjemnością
wystawia twarz na ledwie wyczuwalny powiew mroźnego
wiatru. Zamieć ucichła, świeci słońce, śnieg skrzypi pod
nogami idących.
Już oddał smółkę — wita ich uśmiechnięty Małecki.
To znaczy, że z nim dobrze. Trawi, to znaczy: zdrów.
Na stoliku, na którym w nocy złożone były lekarstwa
i narzędzia medyczne, leży teraz biały obrus, na nim
talerzyk z kanapkami, kieliszki i butelka winiaku.
Pan ma niezrównaną żonę, panie Małecki mówi
Janczar ze śmiechem.
— Coż, zna zwyczaje... — bagatelizuje koniuszy, ale
widać, że mu przyjemnie.
— Ale to chyba ja powinnam urządzić przyjęcie?
pyta Grażyna, szukając spojrzeniem rady u Jan-
czarowej.
- To na poprawiny. Pani się jeszcze nie zdążyła
zagospodarować i dlatego tym razem myśmy przygoto
wali —- mówi szybko Małecka.
Janczar otwiera butelkę, nalewa do kieliszków.
— Jak go pani nazwie?
— A jak tu jest w zwyczaju?
— Pierwsza litera po matce, a ostatnia po ojcu.
- Carmen i Onyx — podpowiada Małecki.
Grażyna usiłuje coś wymyślić, ale nic nie przychodzi jej
do głowy.
-C a... Ce...
- No, pani Grażyno — przynagla Janczarowa.
Janczar podaje kolejno wszystkim nalane już kieliszki.
Jak go nazwać?... Taki drogi ... carino... Czy może
być Carino? — Grażyna nie jest pewna swego wyboru.
- Świetnie, może być Carino mówi Janczar i pod
nosi kieliszek. — A więc zdrowie Carino.
Źrebak, zainteresowany gwarem, podchodzi do kratki
i usiłuje zobaczyć, co się dzieje. Grażyna zbliża się do
niego.
— No, pamiętaj, że nazywasz się Carino — mówi.
Carino patrzy na nią swoimi wielkimi, ciemnymi
oczami. Wygląda, jakby zastanawiał się, co też do niego
mówią.
II
Dni, które nastąpiły po tym pierwszym, uciekały
szybko, wypełnione pracą, drobnymi zmartwieniami i ra
dościami. Z perspektywy czasu tamta noc stawała się nie
tak straszna i Grażyna była teraz nawet zadowolona, że
pierwsze chwile w Mokrej stały się dla niej jakby eg
zaminem. Dzięki temu ludzie zaczęli ją tu cenić, dzięki
temu została szybko uznana przez większość z nich za
„swoją”. Dla niej najważniejsze było, że zaakceptował ją
Małecki. Nie tylko polubił, ale wziął pod opiekę. A auto
rytet miał koniuszy w stadninie ogromny.
Swoją zażyłość z Małeckim ceniła tym wyżej, że obaj jej
bezpośredni szefowie - dyrektor Klimaszewski i doktor
Fronczakowski — choć bardzo uprzejmi, odnosili się do
niej wciąż jeszcze z ledwie wyczuwalną, ale przecież
rezerwą. Mimo to nie mogłaby stwierdzić, że nie
starają się jej pomagać w budowaniu autorytetu zawodo
wego. Zwracano się do niej zawsze „pani doktor”,
a Fronczakowski nigdy nie podważał jej decyzji przy
innych pracownikach. Jeśli zdarzyło się Grażynie popeł
nić jakiś błąd, wytykał go dopiero wówczas, gdy znaleźli
się we dwójkę; polecał, by sama znalazła sposób wycofa
nia się z błędnych decyzji. Po paru takich lekcjach
Grażyna nauczyła się częściej prosić o radę swego szefa,
Dziewczyna i Carino 33
zrozumiała, że nie przyniesie jej to ujmy. On ?aś osten
tacyjnie zaczął zwracać się do niej w trakcie badań
wyszukanym zwrotem:
Czy mógłbym prosić koleżankę o konsultację?
Gdy pierwszy raz tak się do niej odezwał, oniemiała.
Ale błyskawicznie zrozumiała jego intencje i od tej pory
konsultowali się już wzajemnie. A każda z tych konsulta
cji była dla Grażyny skarbnicą praktycznych wiadomoś
ci, których zdobycie wymagałoby lat pracy. Lecz mimo
owych oznak przychylności czuła, że Fronczakowski
wciąż nie jest do końca przekonany, że kobieta zdoła
poradzić sobie z pracą lekarza weterynarii w stadninie.
Nie myliła się. Fronczakowski dał wreszcie pewnego
dnia dowód tych wątpliwości, powierzając jej opiekę nad
oborą należącego do stadniny gospodarstwa rolnego.
Koń, droga koleżanko, był zawsze sprawą męską,
rycerską! — próbował żartować, osłaniając w ten sposób
swe prawdziwe intencje. — Umiejętność obcowania z by
dłem i trzodą chlewną także się pani przyda. Poza tym
tego rodzaju praktyka tu, na wsi, podbuduje pani auto
rytet. A może i czasami przynieść pewne profity. Zresztą
nie wie pani przecież, czy całe życie spędzi pani wśród
koni. Różnie może być, prawda? Więc proszę nie trak
tować tegojako odsunięcia od pracy w stadninie, przeciw
nie, raczej jako dowód mojego zaufania do pani wiedzy
i zdolności. A nawet — jako wyróżnienie.
Udała, że tak to właśnie rozumie i podziękowała
serdecznie, obiecując radzić się go w każdej poważniejszej
sprawie. Ale leciutki osad goryczy pozostał. Dlaczego
doktor traktował ją jak kogoś, kto nie zagrzeje długo
miejsca w stadninie? Dlaczego tak wyraźnie wątpiono
tutaj, czy kobieta weterynarz poradzi sobie z leczeniem
koni? Nie pocieszyły jej nawet słowa doktora:
Chciałbym, żeby poczuła się tam pani samodziel
nym lekarzem. — I raz jeszcze powtórzył: — Proszę
traktować to jako dowód mojego zaufania.
Zaufanie! Wyróżnienie! Wprędce okazało się, że dla
Grażyny oznacza to w praktyce moc dodatkowej pracy,
dojazdy do gospodarstwa i studiowanie po nocach mate
riałów dotyczących schorzeń, z którymi zaczęła się spoty
kać, a których istnienia nawet nie podejrzewała. Z każ
dym dniem coraz bardziej przekonywała się, że studia
dały jej tylko ogólny zarys wiedzy, z pominięciem wielu
drobnych, a przecież istotnych spraw — tę lukę mogła
uzupełnić tylko dalsza nauka i stała praktyka. Zaczęła
coraz częściej zachodzić do Fronczakowskich, aby poży
czyć książki, czasopisma fachowe lub poradzić się w spra
wach, w których nie wiedziała, jak należy postąpić.
Pewnego dnia, w czasie takiej dyskusji-konsultacji
domowej, padło nagle pytanie:
Jakiego obcego języka uczyła się pani, Grażynko,
w szkole i uczelni?
Chodziłam na lektorat rosyjski i niemiecki — od
powiedziała niezbyt pewnie. Zamierzała dodać, że trudno
mówić o tym, że zna te języki dobrze, ale nie zdążyła.
To doskonale — ucieszył się Fronczakowski. Zer
wał się z fotela. — Dam pani lekturę niemiecką, którą
właśnie dostałem. Bardzo dobrze wyjaśnia ona te pro
blemy, które panią interesują.
Podszedł do biblioteki i już po chwili kładł przed
zaskoczoną dziewczyną plik czasopism. Grażyna po
czuła, że się poci.
Moja' znajomość niemieckiego jest raczej słaba
powiedziała czując, że czerwieni się po uszy.
Słownik mogę pani pożyczyć — po oczach Fron-
czakowskiego widać było, że bawi go jej zażenowanie.
Gramatykę również. Więc chyba da pani sobie radę?
A gdyby miała pani trudności, to oboje z żoną służymy
.1*
35
pomocą. Prawda, Krysiu, że pomożesz pani Grażynce,
jeśli będzie miała kłopoty z niemieckim?
— Oczywiście, chętnie pani pomogę.
Nie było wyjścia, tym bardziej że Grażynie przypom
niało się to, co Fronczakowski mówił kilka dni temu:
lekarz, który nie potrafi posługiwać się obcojęzyczną
literaturą, zasługuje, jego zdaniem, na nazwę półinteli
genta. Od tamtego wieczoru stwierdziła, że właściwie nie
ma chwili wolnego czasu dla siebie. Z rzadka tylko
udawało jej się wyrwać do miasteczka do kina, gdy szedł
tam szczególnie dobry film, coraz rzadziej zachodziła
teraz do Fronczakowskich lub Janczarów na telewizję.
- Zdziczeję tutaj całkiem — mówiła sobie w chwilach
zmęczenia i zniechęcenia. — Nawet już innej niż fachowe
książki nie mam kiedy przeczytać!
Doktor rzeczywiście zarzucał ją fachową literaturą
i pilnował, żeby nie mogła narzekać na brak codziennej
pracy. Imimo chwil zniechęcenia, w miaręjak wciągałyją
te wszystkie nowe obowiązki, zaczęła zdawać sobie
sprawę, że bez nich czułaby się samotna i opuszczona na
tym odludziu, w Mokrej, gdzie życie było tak inne od
wszystkiego, do czego przywykła w mieście.
Bo gdy minęły pierwsze tygodnie fascynacji nowością,
zaczęła także spostrzegać i tę stronę dokonanego wyboru.
Teraz dopiero w pełni zrozumiała, skąd brał się niepokój
matki, gdy powiedziała jej o swoim wyborze i podjętej
decyzji. I chociaż matka wyrażała go często w dener
wujący sposób — po prostu tak jak umiała, biadoląc, by
Grażyna „nie popełniła jakiegoś głupstwa”, by „uważała
na siebie”, lub narzekając: „no i jakie ty tam będziesz
miała towarzystwo?” — teraz, z perspektywy czasu,
odległości i nowych doświadczeń zaczynała rozumieć ją
coraz lepiej.
Niejednokrotnie miała ochotę jej o tym napisać. Ale
36
kontakt z rodzinnym domem teżjakoś osłabł. Wprawdzie
listy od matki przychodziły dość regularnie, ale donosiły
tylko o zdrowiu ojca, które ostatnio zaczęło się pogar
szać, wszystkie inne sprawy kwitowała zwrotem:„poza
tym w domu wszystko w porządku”. Grażyna z początku
winiła siebie — może jej listy nie są takie jak dawniej,
może zapracowanie sprawia, że stały się bardziej oschłe?
Ale nie po jej stronie leżała chyba wina, po prostu coraz
trudniej było się porozumieć. Nowe problemy Grażyny
nie interesowały rodziców. Powoli korespondencja z da
wnymi kolegami i koleżankami także urywała się — każ
dy z nich żył teraz swoim życiem, zrywały się więzi łączące
ich w czasie studiów. Najbardziej jednak zabolałoją to, że
list, na który liczyła najbardziej, którego spodziewała się
przez pierwsze miesiące niemal każdego dnia, nie przy
szedł. Była tylko kartka na Boże Narodzenie. Konwen
cjonalna kartka, z wydrukowanymi życzeniami i ręcznie
nabazgranym podpisem.
Więc tak wygląda zerwanie? — pomyślała. Ze zdumie
niem i żalem przypominała sobie początki owej miłości,
która zdawała się kiedyś czymś tak wielkim i trwałym.
Może dopiero tego było potrzeba, by zdała sobie sprawę,
że to uczucie nie istniało od dawna. Kartka po prostu
przypieczętowała wszystko, co stało się już wcześniej, co
dla wszystkich, prócz niej, było widoczne. Lecz to stwier
dzenie niewielejej pomogło. Nie pomogła także rozmowa
z panią Krystyną, której zwierzyła się ze swoich pro
blemów któregoś wieczora.
Jeśli tak się skończyło, to znaczy, że nie był wart
ciebie powiedziała Fronczakowska i ta sentencjonalna
mądrość wydała się Grażynie płaskim banałem. — Nie
przejmuj się, mało to sympatycznych i mądrych chłopców
chodzi po tym świecie? Zobaczysz, lepszy ci się trafi.
— Tylko kiedy? — wyrwało się prawie bezwiednie
37
westchnienie z ust Grażyny. — Mam już dwadzieścia pięć
lat...
O, masz jeszcze czas. A spieszyć się nie ma co. „Co
nagle, to po diable” — zna pani to przysłowie? Moja
córka, która rozwiodła się z mężem, twierdzi, że dziś
łatwiej o chłopa do łóżka niż o mężczyznę wartego
ożenku. Pani zresztą nie wygląda na taką, co by się z tym
spieszyła. Pewnie ma pani duże wymagania: ten za mało
inteligentny, ten znów niezbyt przystojny...
- A jak mnie się spodobał, to ja mu nie odpowiada
łam... wpadła w jej ton Grażyna. Miała już dość tej
rozmowy, postanowiła ją skończyć. Uśmiechnęła się.
— A swoją drogą przydałby się jakiś chłopak, choćby po
to, żeby z nim pójść do kina czy pojechać potań
czyć.
Krystyna nie odpowiedziała, przyjrzała się tylko uważ
niej siedzącej przed nią dziewczynie. Zadziorność Graży
ny nie zwiodła jej, zrozumiała, że dziewczyna musi czuć
się w Mokrej samotna. Czuła do niej sympatię i szukała
sposobu, by w jakiś sposób jej pomóc. Nagle naszła ją
myśl:
— Jeździ pani konno, Grażynko?
Konno? — Dziewczyna poczuła się trochę zasko
czona tym nagłym zwrotem rozmowy. — Konno? — po
wtórzyła. — Nie, nigdy nie jeździłam.
- Powinna więc pani zacząć jeździć. Mówiła pani, że
uprawiała dżudo i gimnastykę. Tu jest okazja nauczyć się
konnejjazdy. To bardzo piękny sport. Dobrze pani zrobi.
No i nie będzie się pani czuła taka samotna, koniarze to
taki ludek, że jak już kogoś przyjmą za swego...
Mam tyle zajęć...
Lepiej ich mieć za dużo niż za mało. Proszę mi
wierzyć. No to jak, zgoda? Pomówię z Zygmuntem...
z dyrektorem Klimaszewskim — poprawiła się natych
38
miast. — Na pewno się ucieszy. Potrzebują amazonek
w klubie.
Aleja... — Grażyna denerwuje się, że Fronczakow-
ska właściwie decyduje za nią.
Z drugiej strony zawsze marzyła o tym, by zacząć
jeździć, i jadąc do Mokrej myślała o tym, że to będzie
okazja... Tylko że decyzję odkładała do odpowiedniejszej
chwili.
Namówię Marię Klimaszewską — dorzuca Krys
tyna. — Ona już kiedyś jeździła, tak jak i ja zresztą.
Będziemy więc we trzy. A na czwartą weźmiemy Jan-
czarową. To będzie i dla mnie przyjemność, bo muszę się
pani przyznać, żejako mała dziewczynka zupełnie dobrze
jeździłam. Po wojnie też, ale już rzadko. Nie było czasu
i okazji, jakoś nie wychodziło...
W tej sytuacji nie sposób było odmówić. Sprawa
została bardzo szybko załatwiona i już na drugi dzień
Klimaszewski zagadnął Grażynę, kiedy zamierza wstąpić
do klubu i rozpocząć naukę konnej jazdy.
Ma pani ruchy i figurę sportsmenki — perorował,
idąc z nią przez podwórze. — No i bardzo dobrze, jeżeli
człowiek, który pracuje przy koniach, jest takżejeźdźcem.
Proszę zapytać swojego pryncypała, on pani potwierdzi,
że konia najlepiej poznaje się, jeżdżąc na nim.
Którego konia przewidział pan dla mnie, dyrek
torze?
Klimaszewski zastanawiał się chwilę, wreszcie powie
dział oficjalnym tonem:
Musimy zastanowić się nad tym. Na razie proszę
zgłosić się do kolegi Janczara i zapisać do naszej sekcji
jeździeckiej.
Kiedy szła zapisać się do klubu, marzyłojej się, że przez
sport jeździecki pozna jakichś ciekawych ludzi spoza
małego grona pracowników stadniny i sąsiednich go
spodarstw, a nawet — że w przyszłości zdobędzie sławę
jeździecką...
— Tylko bez marzeń! — przywołała sama siebie do
porządku. — Najprzód trzeba nauczyć się jeździć.
Z wyraźną ulgą ściągała długie, sięgające niemal do
pach gumowe rękawice zabiegowe i zrzucała z siebie
ciężki, ceratowy fartuch. Dopiero potem spojrzała na
stojącą na środku obory krowę.
Wszystko w porządku. Nic jej nie będzie. W porę
dał mi pan znać.
Wolno podeszła do kubła z wodą, by umyć ręce.
Oborowy — czterdziestoletni mężczyzna o masywnej
budowie i szerokiej, łagodnej twarzy — wziął kubek
i polewał jej dłonie spłukując mydło. Uśmiechał się
szeroko.
—Ja, pani doktor, kiedy zauważę coś niedobrego, to
zaraz do pani telefonuję. Ojciec mi jeszcze powiadał, też
oborowym był przed wojną, w majątku, że lepiej, żeby
doktor po próżnicy przyjechał, niż żeby miałajaka sztuka
paść czy mleko się zakazić. Bo jak co się stanie, to
korowodów potem...
— Wiem, ale tu nic nie grozi — przerwała mu Grażyna.
— Trzeba tylko na nią uważać.
Wytarła ręce i wyszła przed oborę. Głęboko odetchnęła
—uderzyło ją słońce i rześki, wiosenny wiatr.
— Rozkoszne powietrze — powiedziała bardziej do
siebie niż do idącego za nią mężczyzny.
— Oj, nie lubi pani doktor obory, nie przepada za
bydełkiem — westchnął oborowy.
— Ja? Kto to panu powiedział?
— To się czuje, pani doktor. Konia pogłaskałaby pani,
poklepała, zagadała do niego. A od krowiny odeszła pani
bez słowa, nie obejrzawszy się za nią nawet.
40
•y 4 -
Grażynie zrobiło się głupio. Ten człowiek, którego
właściwie znała bardzo mało, zauważył coś, na co ona
sama nigdy nie zwróciła uwagi. Zdała sobie sprawę, że to
prawda. Ten brak sympatii dla zwierząt, którymi tutaj się
zajmowała, był w niej, poza jej świadomością. Zdener
wowało ją to, jak przyłapanie na jakiejś wstydliwej
sprawie. Przez chwilę była zła — na siebie i na niego.
Zreflektowała się:
41
Cóż, ma pan chyba rację. To prawda — uwielbiam
konie. A do bydła nie mam wielkiego sentymentu. Jednak
leczę je tak samo sumiennie...
Oczywiście, pani doktor — uśmiechnął się do niej
przyjaźnie. I wracając do zwykłych spraw: - - Jak będzie
co znowu, to zaraz do pani zatelefonuję.
Miejmy nadzieję, że nic złego nie będzie — wyciąg
nęła do niego rękę. — Do widzenia.
Myślała o tej rozmowie w samochodzie. Tak, oborowy
odkrył to, z czego dotąd nie całkiem zdawała sobie
sprawę: konie, tylko konie, mogły być jej pasją. I jak to
zwykle w takich wypadkach bywało, na koniec myśli jej
zwróciły się do Carino. Dziś właśnie po raz pierwszy
będzie przechodził zabieg czyszczenia kopyt. Żałowała, że
nie może być przy tym. No, ale o Carino mogła być
przecież spokojna: wiedziała, że koniuszy Małecki na
pewno wszystkiego dopilnuje.
Nie myliła się, koniuszy od rana zajmował się tym
tylko, byjak najlepiej dopilnować pierwszego czyszczenia-
kopyt tegorocznym źrebakom. Zabieg to bezbolesny, ale
niezrozumiały dla zwierząt, które nie chciały stać spokoj
nie, tak że trzeba byłoje kłaść na ściółce i mocno trzymać.
Carino czekał na swoją kolejkę w osobnym boksie,
przeznaczonym dla niego — źrebaka bez matki. Strzygł
niespokojnie uszami i silnie reagował na odgłosy szamo
tania. Wreszcie Małecki w asyście kowala i dwóch
stajennych zjawił się u niego. Źrebak przyjął kostkę cukru
od koniuszego i uspokoił się na chwilę, ale gdy chciano go
położyć, wyrwał się i trzeba go było zapędzić w róg, by
móc pojmać znowu. Ku zdumieniu wszystkich ten roz
pieszczony, chowany na butelce źrebak objawił nagle
dziki charakter. Czterech ludzi zmagało się z nim, a on
rzucał się i bił nogami na wszystkie strony.
— Nie tak! Nie tak, ofiary boże! — Małecki siny ze
42
złości i wysiłku trzyma łeb i przednie nogi źrebaka.
Wiązać go w pęcinach i niech kto chwyci za ogon!
Linka zostaje szybko zarzucona i oplątana. Carino leży
już spokojnie, nie mogąc się ruszyć, trzymany jeszcze za
leb przez jednego ze stajennych.
- No, to teraz już krzywdy sobie nie zrobi, szatan
jeden. Małecki podnosi się z klęczek. — To bierz się
pan, panie Heniu, do roboty — zwraca się do kowala,
który ze specjalnym nożem i obcęgami pochyla się nad
kopytami źrebaka. Tylko uważaj pan, żebyś go nie
skaleczył, bo będziesz miał do czynienia nie tylko ze mną,
ale i z panią doktor! — dorzuca niby to groźnym tonem,
który tak dobrze wszyscy znają w stadninie i wiedzą, że
znamionuje dobry humor koniuszego.
Kowal i stajenni spoglądają na siebie porozumiewaw
czo: nie jest tajemnicą, że Carino to ulubieniec Grażyny.
Patrz pan, panie koniuszy, matka była łagodna,
ojciec spokojny, a w tym diabeł siedzi — rzuca uwagę pod
adresem skrępowanego Carino jeden ze stajennych.
Może po chrzestnej odziedziczył taki charakter?
próbuje dowcipkować drugi.
Małecki mówi ostro:
Dla ciebie, Jędruś, to ona pani doktor. Więc miar
kuj się.
Zapada krótka cisza. Wszyscy wiedzą, że z koniuszym
nie ma dyskusji. Wychowany w stadninie państwowej
jeszcze przed wojną, nawykł do wojskowego rygoru
i uważał, że taki właśnie powinien obowiązywać w stad
ninach. Pilnował więc podziałów hierarchicznych i za
chowywania dystansu między przełożonymi a podwład
nymi. Ludzie mieliby może o to pretensję, ale wiedzieli, że
pod służbową oschłością krył się człowiek o głębokim
sercu, wrażliwy na krzywdy ludzi i zwierząt.
Kowal ukończył czyszczenie i podnosi się z klęczek.
43
— Możecie go puszczać — oznajmia.
Chwileczkę — wstrzymuje stajennych Małecki. Się
ga do kieszeni, wyciąga kostkę cukru i wkładają do pyska
źrebaka. — No, teraz można go zwolnić.
Carino, zajęty chrupaniem ulubionego przysmaku,
jakby nie zauważył zdjęcia pęt. Dopiero po chwili zrywa
się gwałtownie na nogi, gotów do ucieczki. Ale koniuszy
podaje na wyciągniętej ręce następną kostkę. Źrebak, po
kilku sekundach wahania, ostrożnie zbliża się i bierze
cukier.
Uczcie się, panowie, od pana koniuszego, jak po
stępować z końmi! — Janczar stoi w drzwiach boksu
i przygląda się źrebakowi.
Wie pan, panie Piotrze — oczy koniuszemu się
śmieją po mojemu to z tego konika będziemy mieli
pożytek. Tylko tyle, że uparty i trochę rozpieszczony.
— Tak. Szczególnie przez panią doktor... i przez pana.
- Ja do wszystkich koni mam taki sam stosunek
- broni się lekko urażony Małecki.
—Jak pan tak mówi, panie Antoni, to tak musi być.
Ale chodź pan, chcę z panem porozmawiać.
Kiedy wyszli przed stajnię, Janczar wziął koniuszego
pod rękę. Świadczyło to, że sprawa ma szczególne
znaczenie.
Przychodzi do nas, panie koniuszy, nowy trener do
sekcji jeździeckiej.
— A pan?
— Ja zostaję. Będzie nas teraz dwóch. Tamten będzie
dojeżdżał z miasta.
— Znam go?
— Chyba nie. Ja też nie wiem, kto to jest. Słyszałem
tylko, jak dyrektor mówił z kimś przez telefon.
—Jak przyjedzie, to się zobaczy, kto to taki — stwier
dził filozoficznie Małecki, rozstając się z Janczarem.
44
Ale wiadomość zainteresowała go. W małym światku
Mokrej przybycie kogoś nowego było wydarzeniem.
Toteż przy najbliższej okazji, gdy natknął się na idącego
podwórzem dyrektora, podszedł ku niemu szybko, by się
czegoś więcej dowiedzieć. Stanął o parę kroków przed
Klimaszewskim, tak jak to robił zawsze, gdy miał do
niego jakąś sprawę.
Przepraszam, panie dyrektorze, czy wolno zapytać?
Słucham, panie Małecki?
- Czy wiadomo, kto przychodzi na instruktora do
klubu?
Brwi dyrektora podniosły się ze zdziwienia do góry.
— A skąd wiecie, że ktoś przychodzi?
Wróble ćwierkają, panie dyrektorze.
— Ale nie powiedziały, kto?
Może nie wiedziały. A człowiek chciałby wiedzieć,
na kogo i na co ma się przyszykować.
Jeśli chodzi o przyszykowanie, to trzeba przygoto
wać dwa stanowiska w stajni klubowej. — Dyrektor był
w dobrym humorze i chciał przetrzymać ciekawość
Małeckiego.
— Dostajemy konie?
— Nie, to konie trenera.
Coo...?! To znaczy, że figura!
— Tak. To źle?
Wszystko zależy od figury, panie dyrektorze.
Nazwisko Stolarzewski coś panu mówi, panie Małe
cki?
To ten, co wygrał ostatnie zawody okręgu północ
nego i miał trzecie miejsce w Kolonii?
— Ten sam.
Jeździ na Frydze, to kobyła po Florze i Acapulco.
A Flora to od nas, po Fatmie i Maestro, jeśli dobrze
pamiętam.
Pan to ma wszystkie konie w głowie, panie Antoni.
Podziwiam pana! Stolarzewski odciąży od zajęć klubo
wych kolegę Janczara i mnie. Ale a propos zajęć klubo
wych. Jakiego wierzchowca proponuje pan dla pani
doktor?
Pasowałaby Babette, panie dyrektorze.
Ma w tym roku stawać na aukcję.
Ale to idealny wierzchowiec do nauki, a pani doktor
na pewno jej nie znarowi.
Tak więc stanęło na tym, że Grażyna będziejeździła na
Babette.
Wiadomość o nowym trenerze młodym, a przecież
już wysoko cenionym zawodniku przychodzącym do
Mokrej rozeszła się bardzo szybko, chociaż Małecki
niczego swoim zwyczajem nie rozpowiadał, nie chciał
nawet potwierdzać. Terazjuż wszyscy oczekiwali przyjaz
du Stolarzewskiego. Dwie atrakcje w ciągu jednego roku:
najpierw nowy lekarz weterynarii, a teraz to! Być może
wiadomość o Stolarzewskim utwierdziła panie w zamia
rze podjęcia jazd konnych. W każdym razie Janczarowa,
Klimaszewska i Fronczakowska nie zamierzały z tego
projektu zrezygnować. Jedna tylko Grażyna nie wiedziała
o niczym, jakoś nikt nie powtórzył jej wiadomości.
Wjeżdżając na teren stadniny Grażyna czuła się trochę
nie w porządku. Dała się namówić kierowcy na wypad do
miasta po zakupy. Chodziło nie tylko o to, że mogła
spóźnić się na dwunastą, gdy konie przyprowadzano do
ambulatorium. Ale jej zgoda na namowy elokwentnego
pana Czesia Nowaka dawała mu teraz nad nią pewną
przewagę w ich stosunkach służbowych. Po raz pierwszy
zrobiła to, czego tak się starała do tej pory unikać
- wchodzenia we wzajemne zależności w stadninie. Ale
stało się. Teraz była na siebie wściekła. Co chwila
46
spoglądała na zegarek, by sprawdzić, czy rzeczywiście
zdąży na czas.
Niech się pani, pani Grażynko, nie denerwuje. Za
pięć minut będziemy w domu, a za drugie pięć w am
bulatorium. Jak Czesio Nowak obiecuje, że będzie na
czas, to mucha nie siada i komar nie tupie.
Kierowca, bardzo zadowolony z siebie, z fasonem
zajechał przed budynek, w którym mieściło się mieszkanie
Grażyny.
Jeszcze będzie pani taka miła i złoży podpisik na
karcie jazdy... O, tu... i tu, i tu... i tu...
Przy trzecim podpisie Grażyna zawahała się.
- Nie za wiele tych autografów?
Przecież muszę jakoś rozchodować te kilometry, no
nie?
Spojrzała na niego i napotkała jego wzrok. Patrzył na
nią z bezczelnym uśmieszkiem, jak gdyby chciał powie
dzieć, że jest pewny tego, że ona podpisze, bo cóż innego
może zrobić. No tak — to były konsekwencje jej nie
przemyślanego kroku: traktował ją teraz jak wspólnika.
Skoro ona „na lewo” pojechała po prywatne zakupy, to
teraz musi podpisać mu in blanco, tak żeby i on mógł
sobie wpisać „lewe” kilometry.
Podpiszę, jak pan wypełni rubryczki, drogi panie
Czesiu. Tak wypada, no nie? — Owo „no nie” powiedzia
ła naśladując jego własny, specyficzny sposób mówienia.
Zobaczył jej chłodne, ironiczne spojrzenie. Zabrał
kartkę i bez słowa wziął się do wypełniania.
Niech pan wpisze jazdę do miasteczka — powie
działa stanowczo. — Podpiszę.
Ale w dyspozycji... — zaczął Nowak.
Tak, w mojej. W razie czego trudno, będę się
tłumaczyła. — Po tej decyzji poczuła nagle ulgę. Kierow
ca patrzył na nią, zaskoczony. — Niech pan nie filozofuje,
tylko pisze — dorzuciła ze śmiechem.
47
Wpisał i podał jej kartę. Podpisała rzuciwszy okiem na
stan licznika tak, by to zauważył.
—Do widzenia. Dziś chyba nie będzie mi już pan
potrzebny, panie Czesiu. Dziękuję.
—Do widzenia, pani doktor. — Kierowca był zbyt
zaskoczony, by coś więcej powiedzieć.
Obejrzała się za nim z uśmiechem i machnęła mu ręką.
Odmachnął jej i pokiwał do siebie głową.
Kuta na cztery nogi. Oj, kuta... — mruczał. — Ale
równiacha, nie ma co — dorzucił sprawiedliwie, z lekką
nutką podziwu.
Do ambulatorium, na szczęście, zdążyła punktualnie.
Czekało już parę klaczy ijeden koń roboczy z poważnym
skaleczeniem. Przy pomocy sanitariusza zabrała się do
pracy. Na pewien czas zapomniała o całym incydencie.
Przypomniała go sobie dopiero wówczas, gdy wracając
do domu, natknęła się na Klimaszewskiego i Janczara.
— Pani doktor! Niech no pani do mnie pozwoli!'
Głos Klimaszewskiego był ostry i nieprzyjemny.
„No tak, sprawdził kartę. Trzeba się będzie tłumaczyć”
pomyślała. Podeszła bez pośpiechu, by nie okazać
zdenerwowania, cała zjeżona wewnątrz.
- Słucham. Stało się coś? — W jej głosie była pod
świadoma arogancja spowodowana gotowością obrony.
— Zwolniła pani na dziś Nowaka?
— Nie. A bo co?
Bo go nie ma w domu, a żona powiedziała, że go
pani zwolniła. Jest mi potrzebny.
Ach, więc o to chodziło. Swoją drogą denerwujący był
ten zwyczaj mówienia dyrektora do ludzi w taki sposób,
kiedy był o coś zły. Zwyczajna grzeczność przecież by mu
nie szkodziła — zżymała się w duchu. Podniesiony głos
sprawiał, że człowiek mimo woli zaczynał zastanawiać się,
48
w czym zawinił, jaką popełnił pomyłkę. Może i o to
dyrektorowi chodziło? Odpowiedziała już o wiele spokoj
niej:
Powiedziałam tylko, że mnie nie będzie potrzebny.
Przecież nie ja dysponuję samochodem, tylko biuro
stadniny. Po dalsze dyspozycje powinien był tam się
zgłosić.
Ten Czesio za dużo sobie pozwala — warknął
dyrektor. \
Grażyna przypomniała sobie jego manewry z kartą.
Nie było wątpliwości, że już wówczas planował na dzisiaj
jakiś „lewy” kurs. Ale niczego nie powiedziała dyrek
torowi. Ostatecznie to nie jej sprawa. Klimaszewski
zresztą uspokoił się, było mu nawet chyba trochę wstyd
poprzedniego tonu, bo rzucił pojednawczo:
Mam jeszcze jedną sprawę. Przydzieliłem pani Ba-
bette jako wierzchówkę. Terminy treningów ustali pani
z kolegą Janczarem. To wszystko.
Odszedł szybko. Grażyna i Janczar chwilę patrzyli za
odchodzącym.
' Co mu się stało? Giez go ukąsił?
— Nie, złapał chłopców na kradzieży owsa. Zawsze go
to wpienia. Tym razem były to zresztą drobne ilości. Da
im po premii i po upomnieniu i na tym się skończy...
—Janczar przeniósł spojrzenie na twarz Grażyny. — To
kiedy pani chce zacząć?
A pańska żona? A pani Klimaszewska i Fron-
czakowska?
Onejuż trochę umieją. A moja woli, żebym nieja był
jej instruktorem. Pani także bym radził, żeby pierwsze
lekcje wzięła pani u Małeckiego. Tak trochę... mniej
oficjalnie, na boczku, wie pani... Małecki będzie szczęś
liwy, jak go pani o to poprosi...
lego samego zdania był i Małecki. Na pierwszą lekcję
umówili się w ujeżdżalni, gdzie mogli być sami.
4 — D/jcwczyna i Carino 49
Morek Todeusz NOWAKOWSKI WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI
Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracji Zygmunt Bobrowski Redaktor Barbara Kaczorowska Redaktor techniczny Jarosław Wolodko Korektor Elżbieta Kozłowska-Jurczak Copyright by Marek T, Nowakowski, Warszawa 1988 WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI Warszawa 1988 Wydanie I. Nakład 49 740 + 260 egz. Objętość ark. wyd. 13,68; ark. druk. 9,5. Oddano do składania w styczniu 1988 r. Skład wykonał — „Comet” Sp, z o.o., Lublin. Podpisano do druku w październiku 1988 r. Druk ukończono w listopadzie 1988 r. Druk i oprawę wykonały Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19. Zam. 4768/88 U-93 ISBN 83-212-0516-X Z pociągu wysypywali się podróżni, podążając w kie runku wyjścia do miasta. Szli szybko, wyprzedzając Grażynę, idącą powoli, bo obciążoną dwiema sporymi i ciężkimi walizami. Gdy znalazła się przed budynkiem dworcowym, placyk, na którym stały samochody i tak sówki, byłjuż prawie pusty. Postawiła walizki i rozejrzała się, szukając wozu, który miał być po nią wysłany. Spostrzegła go. Szara sanitarka warszawa stała ukryta na końcu parkingu. Ruszyła w tamtą stronę. Kiedy była już blisko, drzwi wozu otworzyły się i leniwie wysiadł kierowca ubrany w kożuch. Nie zamykając drzwiczek zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny. Pan może po mnie, ze stadniny? — zapytała, stawiając ciążące jej walizki. Kierowca podszedł szybko. Tak. Stanąłem daleko, ale tam, przed dworcem, nie wolno teraz parkować podniósł walizki, obrzucając dziewczynę szybkim, badawczym spojrzeniem. Ale o nic nie spytał. Dorzucił tylko: - Nie wychodziłem na peron, bo bałem się z panią rozminąć. Poszedł przodem. Kiedy umieścił już jej walizki, ot worzył drzwiczki, zapraszając na miejsce koło siebie. 5
Usiadła, wóz ruszył szybko z miejsca, prezentując w całej okazałości lekko zatarty napis na bocznych drzwiach: „Państwowa Stadnina Koni w Mokrej”. Miała ochotę pytać o wiele rzeczy, ale kierowca nie wyglądał na rozmownego. Wóz znalazł się poza miastem, mknął teraz szosą w kierunku widniejącego w dali lasu. Grażyna w milczeniu obserwowała zmieniający się póź- nojesienny krajobraz. Minęli wreszcie tablicę z napisem MOKRA i po chwili skręcili w długą aleję, którą zamyka ła masywna bryła pałacu. Samochód przejechał aleję i zatrzymał się przed domkiem stojącym na uboczu. Tu mieszczą się pokoje gościnne. Zaraz pani pomo gę zanieść rzeczy. Zabrał walizki z wozu i ruszył pierwszy. Grażyna, idąc za nim, poczuła się nagle obca temu wszystkiemu, co ją otaczało, nikomu tutaj nie potrzebna. Skarciła samą siebie w myślach: czego się spodziewałaś? Przecież nie triumfalnej bramy... Tu powinno być pani wygodnie — powiedział kierowca, wnosząc walizki do pokoju i kładąc je na podłodze przy łóżku. — Nad panią mieszka dyrektor zespołu, a obok jest biuro. Łazienka jest tu. Pchnął drzwi i ukazał pomieszczenie z wanną i piecem węglowym do grzania wody. Pełen komfort. No, a teraz idę zawiadomić doktora, że pani przyjechała. — Był uprzejmy, rzeczowy, ta bezosobowa rzeczowość nie poprawiała samopoczucia Grażyny. Została sama. Przez chwilę rozglądała się po swoim nowym mieszkaniu. Nie wyglądało przytulnie. Miało w sobie coś z tych pokoi, w których ludzie przyjeżdżający zatrzymują się tylko po to, by przespać się i ruszyć dalej. Zakratowane okna wychodziły na widoczny za murem ogród ze szklarniami i wielkimi, starymi drzewami.
Zaczęła rozpakowywać walizki. Rzeczy miała niewiele i w szafie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca. Była rozpakowana, zdążyła nawet umyć ręce i przecze sać się po podróży, gdy zapukano do drzwi i do pokoju weszła czterdziestoletnia kobieta ubrana w kożuszek, spodnie i ciepłe, grube buty. Na głowie miała futrzaną czapkę. Witam panią u nas, w Mokrej — podeszła do Grażyny i podała jej rękę. Jestem Krystyna Fron- czakowska, mąż prosił, abym się panią zajęła, zobaczyła, czy czegoś pani nie brak. I, jak pani będzie gotowa* zaprowadziła panią do naszej apteki. Była nieco szorstka, ale przyjazna, tę życzliwość wy czuwało się pomimo mało zachęcającego powoływania się na męża; Grażyna wolałaby, by Fronczakowska nie podkreślała aż tak wyraźnie, że przyszła tylko na jego życzenie. Może dlatego nie potrafiła się przemóc, od powiedziała dość sztywno, że nie potrzebuje niczego. Szybko zamknęła puste walizki i narzuciwszy płaszcz wyszła za Fronczakowską. Kiedy szły wzdłuż budynków stajni, Fronczakowska zaczęła wypytywać Grażynę, kiedy robiła dyplom, jak wyobraża sobie pracę kobiety jako lekarza w stadninie i młoda lekarka najeżyła się znowu. Czy oni wszyscy tutaj są tacy? Czy nikt nie potrafi zwyczajnie się uśmiechnąć, zamiast ją badać wzrokiem i wypytywać nieufnie? Fron czakowska kończyła właśnie zaczęte przed chwilą zdanie: - ...bo to przecież wymaga czasami sporej siły fizycz nej? A pani jest może lekarzem weterynarii? — rzuciła pytanie Grażyna. Kobieta uśmiechnęła się, rozumiejąc ukrytą intencję tego pytania. Nie. Jestem ogrodnikiem, a moją specjalnością są 8 kwiaty i warzywa. Pracuję tutaj, prowadzę szklarnie i ogród, który widać z okna pani pokoju. Rozmowa urwała się. Weszły w otwartą bramę stajni i zagłębiły się w półmrok pachnący słomą, sianem i ost rym, przyjemnym końskim zapachem. Długie przejście, przypominające korytarz, biegło przez całą długość budy nku, z jego jednej i drugiej strony znajdowały się boksy lub stanowiska dla koni. W głębi, przy zsypie siana, pracował masztalerz, przygotowując dużą stertę paszy. Gdy podeszły do niego, odłożył widły i zrobił kilka kroków w ich stronę. Pan doktor poszedł do ujeżdżalni. Prosił, by pani zaczekała albo poszła do niego. Chodźmy tam. Zobaczy pani od razu, gdzie jest ujeżdżalnia — zaproponowała Fronczakowska. Przeszły przez podwórze i, minąwszy długi budynek, znalazły się w czworoboku zabudowań. Fronczakowska przez cały czas objaśniała, gdzie co się mieści; Grażyna oswoiła się już z jej sposobem bycia, zaczynała odczuwać pewną sympatię do tej powściągliwej, lecz w gruncie rzeczy chyba przyjaźnie nastawionej kobiety. Weszły do ujeżdżalni. Wzdłuż ścian chodziły stępa lub kłusowały konie. Na środku stałjeden osiodłany, ale bezjeźdźca. Wokół niego zgromadziło się kilka osób. Stojący przy koniu mężczyźni odwrócili głowy w kierunku podchodzących kobiet, zatrzymując wzrok na nie znanej im młodej dziewczynie, którą przyprowadziła doktorowa. Fronczakowska przy spieszyła kroku, wyprzedzając trochę Grażynę. — To nasza nowa stażystka Grażyna Białasówna powiedziała, dokonując pobieżnej prezentacji. Fronczakowski. — Doktor był niezbyt wysoki, dosyć mocnej budowy; on jeden wyciągnął do młodej lekarki rękę. Patrząc na pozostałych wymienił ich nazwi 9
ska: — Inżynier Klimaszewski, nasz szef, dyrektor stad niny. Piotr Janczar, zootechnik. Koniuszy — Antoni Małecki. Małecki przyjrzał się jej uważniej niż inni — oceniają- co, lecz i z wyraźną sympatią; pomyślała, że chyba się polubią. Po raz pierwszy od chwili przyjazdu rozluźniła się nieco, zaczęła się rozglądać, zatrzymując wzrok na kłusujących wokół nich koniach. Jak już pani tu jest z nami, to może pani posłucha, jak pracuje serce tego konika — usłyszała. Odwróciła się: doktor podawał jej fonendoskop. — Ciekaw jestem, co pani tu usłyszy? Propozycja była zaskakująca. Poczuła strach, na gór nej wardze wystąpiły małe kropelki potu. Spojrzała na doktora szukając wjego spojrzeniu ironii, złośliwości. Ale szare oczy patrzyły na nią życzliwie, Fronczakowski uśmiechał się, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy. Masztalerz, który trzymał konia za uzdę, schylił się i podniósł jego lewą przednią nogę, by umożliwić Graży nie przyłożenie membrany fonendoskopu w miejsce, gdzie zawsze osłuchuje się serce. Nie było wyjścia. Czując na sobie baczne spojrzenia wszystkich obecnych, speszo na tak, jak nie zdarzało się to nigdy na żadnym egzaminie, nawet na pierwszym roku, zbliżyła się do konia. Zdenerwowana, w pierwszej sekundzie nie mogła nic usłyszeć. Po chwili, skupiwszy się, zaczęła rozróżniać pracę serca. Już chciała odjąć membranę i powiedzieć, że wszystko jest w porządku, gdy zdała sobie sprawę, że to „pa-pach” nie jest normalne. Tak, drugi ton był zbyt przeciągnięty, jakby syczący. Poza tym rytm dość przy spieszony, nie taki, jaki słyszała zawsze u zdrowych, normalnych koni. Klimaszewski spogląda na Janczara, wymieniają mię dzy sobą lekkie, prawie niedostrzegalne uśmieszki. Ma 10 łecki udaje obojętnego, ale to jego oglądanie się za końmi chodzącymi po ujeżdżalni jest chyba znaczące. Jeden Fronczakowski, skupiony, przygląda się temu, co robi Grażyna. —No i...? — pyta wreszcie. Grażyna odejmuje membranę od boku konia, zdejmuje fonendoskop. Zwija go i podaje lekarzowi. Odnoszę wrażenie, że mamy tu jakąś wadę serca. Tak jakby niedomykalność zastawki. Tętno także jest przyspieszone. Czy koń nie kaszle? Brawo, koleżanko! — Fronczakowski jest szczerze uradowany. — Pani diagnoza jest identyczna z moją. Zwracając się do dyrektora Klimaszewskiego dodaje: Teraz już nie mogą panowie mieć wątpliwości. Proszę go wyłączyć z treningów. Damy mu przez tydzień glukozę i niech go tylko przestępują. Potem, pomału, lekko przekłusować. Jeśli po tygodniu nie będzie poprawy, to zrobimy kardiogram, no i wtedy zadecydujemy, co dalej... Ostatnie słowa doktora nie są już radosne, twarze pozostałych także się nieprzyjemnie ściągają. Grażyna ma wrażenie, że Małecki patrzy na nią i na doktora z wyrzutem. Gdy w chwilę później wychodzi wraz z doktorem, słyszy,jak mówi do inżyniera Klimasze wskiego: —Szkoda Gawota. Nawet stażystka wysłuchała u nie go tę zastawkę. Doktor tylko dla formy powiedział, że będzie go leczył. Tak, słabo stoimy z aukcją. Jest tylko parę koni, Gawot odpada, dostaniemy za niego tyle, ile jest warte jego mięso, skóra i kości — martwi się Klimaszewski. Grażynie robi się przykro. Po ich wyjściu mężczyźni w ujeżdżalni milczą przez chwilę. A potem Janczar rzuca: —Całkiem fajna babka, ta lekarka. 11
Owszem, przystojna — przytakuje Klimaszewski. 1 dodaje: — Ale i ona, jak inne, skończy pewnie na pieskach czy na drobiu. Jeszcze nie słyszałem, żeby kobieta lekarz utrzymała się w jakiejś stadninie.., Fronczakowski aż do wieczora oprowadzał Grażynę po stajniach, pokazywał jej pomieszczenie zwane apteką, zaangażował nawet do kilku opatrunków. Było już ciemno, gdy zakończyli ten obchód. Przez plac, słabo oświetlony latarniami, masztalerze odprowadzali właśnie konie z ujeżdżalni do stajen. Grażyna przyglądała się przechodzącym zwierzętom z wyraźną przyjemnością. Widzę, że lubi pani konie — zauważył Fronczakow ski. — Przejdziemy przez stajnię, jeśli ma pani ochotę. Grażyna kiwa głową na zgodę. Ruszają w stronę widocznego z daleka, jasnego otworu drzwi, w którym przesuwają się sylwetki ludzi noszących bele siana i sło my. Kiedy wchodzą do środka, owiewa ich ciepło i wszys tkie zapachy stajni. Konie poruszają się w boksach, chrupią siano, przestępują z nogi na nogę. Czasem któryś się spłoszy, zadźwięczy łańcuch kantaru. Grażyna i Fron czakowski podchodzą do niektórych boksów, zaglądają do środka. Konie na ich widok zbliżają się do krat, dmuchają rozdętymi chrapami, szukając pyskami cukru. Rozpieszczone - uśmiecha się Grażyna. —Cóż pani chce, koleżanko — odpowiada Fron czakowski. — To majątek stadniny. Dba się o nie, prawie tak jak o dzieci. Grażyna wyciąga rękę, dotyka przez kratę miękkich, węszących chrap. Razi ją trochę ten zwyczaj mówienia o zwierzętach jak o przedmiotach, o czymś, co ma wyłącznie handlową czy użytkową wartość. Koń prycha, rozczarowany, że w wyciągniętej ku niemu ręce nie ma cukru. 12 Chodźmy, pokażę pani porodówkę — ponagla ją Fronczakowski. Otwiera drzwi i przepuszcza Grażynę przed sobą. Na ich wejście odwraca się stojący przy boksie Małecki. - Jak tam, panie Małecki? — Doktor staje przy koniuszym i spogląda na klacz chodzącą po boksie. - Od trzech dni tak samo. — A reszta? W porządku, panie doktorze. Grażyna zagląda do sąsiedniego boksu, w którym stoi klacz z urodzonym przed paroma dniami źrebakiem. Klacz na jej widok podchodzi i chrapiąc obwąchuje wsuniętą przez kraty rękę. Źrebak robi to samo, ale mniej ufnie, gotów do ucieczki. Uwielbiam takie małe. Wyglądają, jakby miały marchwiane nogi uśmiecha się Grażyna; chce pogłas kać źrebaka, ten jednak cofa się, przestraszony. Onjeszcze nie nauczył się ufać człowiekowi — mówi podchodząc Małecki. — To instynkt. Boi się. A może będzie tak samo narwany jak matka? Jest najwyraźniej zadowolony, że ma nowego słuchacza; widać, że mówie nie o koniach to prawie jego nałóg. — Ona — wskazuje głową klacz — nazywa się Mitra. Była dwukrotną zwyciężczynią w derbach. Ale charakter ma taki, że niech ją cholera weźmie. Wygląda niby łagodnie, ale, jak to niektóra kobieta, za przeproszeniem pani doktor, kiedyją co ugryzie, to nie daj Boże! Nawet mnie kiedyś chwyciła zębami... Była kryta ogierem Acapulco. Importowany z Anglii. Też derbista. Ale spokojnyjak dziecko. Zupełnie niejak ogier. Ten mały to pierwsze źrebię po nim. I też,jak ojciec, będzie kasztanowaty. Grażyna ze zdziwieniem spogląda na źrebaka, potem na Małeckiego. Przecież nigdy się nie wie, jaką źrebak dostanie sierść. 13
— Kto pani tak powiedział? — Czytałam w podręczniku. Aja pani mówię, że to będzie kasztan. Zobaczy pani. Niech pani słucha, co mówi pan Małecki — wtrąca się Fronczakowski. — Bo tego w książkach nie ma, ale w życiu cholernie się przydaje. To mądrość pokoleń koniarzy. Co też pan... — zaczyna zażenowany, ale zadowolo ny Małecki. Jednak nie kończy, bo drzwi otwierają się i staje w nich dyrektor Klimaszewski. — Wszędzie cię szukam — mówi, podchodząc do Fronczakowskiego. — Mam bardzo ważną sprawę. Odciąga doktora na bok i chwilę rozmawiają przyci szonymi głosami w kącie stajni. Grażyna i Małecki przechodzą więc do boksu, w któ rym stoi klacz oczekująca źrebaka. To już staruszka — objaśnia koniuszy. — Ale kiedyś biegała świetnie i skoczna była wyjątkowo. Źreba ki po niej są w cenie, pani doktor. A kryta była... Pani Grażyno! woła z drugiego boksu Fron czakowski. Wyjeżdżam z dyrektorem na kilka dni. Będzie pani musiała radzić tu sobie sama. Ale... - zaczyna Grażyna, spłoszona. Gdyby co, to zatelefonuję po doktora Koniecznego - rzuca Małecki i nie wiadomo kogo chce uspokoić: dziewczynę czy doktora. Fronczakowski milczy, przygląda się Grażynie, trochę tak, jakby chciał ją ocenić, jakby raz jeszcze szacował tę stojącą koło niego wysoką, wysportowaną dziewczynę. To w ostateczności, jeśli już tak zdecydujecie oboje z panią doktor. To „z panią doktor” jest nienatrętnym przypomnie niem obecnym, że przecież stadnina nie pozostaje bez lekarza. Grażyna czuje wdzięczność dla starszego kolegi. 14 Pani Białasówna będzie miała klucze od apteki ijutro zrobi zastrzyk Gawotowi. Czy ma panjakieś nowe przypadki, panie Małecki? Nie, panie doktorze. Tylko że dwa źrebaki po południu zaczęły kasłać... Niech pani jutro je obejrzy i zmierzy temperaturę ordynuje Fronczakowski. — Uwagi zapisze pani na kartach, tak jak to dziś robiliśmy. W pozostałe sprawy wprowadzę panią, jak wrócę... Dopiero teraz dostrzega, jak zmęczona jest młoda lekarka. Ojcowskim gestem klepie ją po ramieniu. No, dosyć tego na dzisiaj — mówi. — Zapomnieliś my, że pani jest zmęczona po podróży... Dziś pani zje obiad u nas — zarządza tonem tak samo nie znoszącym sprzeci wu jak wówczas, gdy wydawał dyspozycje dotyczące źrebaków. — Pogada pani sobie z moją żoną. No, idziemy! Grażyna uśmiecha się do niego z wdzięcznością. Jest tak zmęczona, że oczy jej się kleją, dopiero teraz uświada mia sobie, jak okropnie jest głodna. W ogarniającym ją gwałtownie znużeniu z przyjemnością poddaje się dob rodusznej tyranii doktora, który zagarnia ją jedną ręką i popycha ku drzwiom, powtarzając: „Chodźmy! Chodź my! Obiad tam czeka!”. Już przed stajniami dogonił ich Klimaszewski. - A więc tym nocnym, tak? - Jeśli ci to odpowiada. Wiatr wzmógł się w ciągu ostatnich godzin; rano właściwie niezauważalny, teraz uderza w twarze, zacina śniegiem. Fronczakowski chwyta Grażynę za rękę, ciąg nie ją. - No szybciej, szybciej — ponagla. Grażyna śmieje się. Nie czuje się już obco. Byli przy deserze, rozmowa zeszła znowu na temat wyjazdu. 15
- Jakby pani nie mogła sobie z jakimś przypadkiem poradzić — zaczął Fronczakowski — to trzeba będzie wezwać doktora Koniecznego z ośrodka albo doktora Stelmaszka z województwa. Ale to ostateczność. Na co dzień Janczar z Małeckim i bez weterynarza radzą sobie wystarczająco dobrze. Wkrótce zaczął się zbierać do drogi, a w pół godziny później światła podjeżdżającego samochodu prześliznęły się po szybach. Obie kobiety wyszły z doktorem przed dom. W ciągu ostatniej godziny zaczął padać śnieg, zerwał się silny wiatr, w zadymce i wichrze ledwie majaczyły światełka lamp wiszących nad wejściami do stajen. — Jedźmy, jedźmy, bo możemy nie zdążyć — ponaglał Klimaszewski. Nie mogę jechać szybko — zastrzega się kierowca. — Zupełna szklanka. — Czy moja obecność w Warszawie jest rzeczywiście konieczna? — zaczyna powątpiewać Fronczakowski. Wiatr miecie śniegiem coraz gwałtowniej, wyraźnie widać to w świetle reflektorów. — Tylko ty przekonasz ich, że wsadzanie nam fiordin- gów nie ma sensu. Jeśli to zrobię, to tylko dla ciebie. Mniej z nimi kłopotu niż z fulblutami. A liczyć na wielkie wygrane? —Doktor spogląda z pobłażaniem na Klimaszewskiego. —Mało ci zeszłego roku? Mało deficytu? Już lepsze były araby. No dobrze, jedźmy... Klimaszewski wsiada do wozu. Ale doktor jeszcze w ostatniej chwili odciąga Grażynę na bok, pyta, zniżając głos do szeptu: — Niech pani szczerze powie, czy rzeczywiście umie pani robić zastrzyki? Bo, wie pani, różnie to bywa. — Czy chodzi o tę jutrzejszą glukozę? 16 Tak. Niech się pan nie obawia, panie doktorze. Robiłam już w życiu sporo zastrzyków. To pięknie, życzę powodzenia. Koniuszy będzie na panią czekał w aptece po ósmej. W ostatniej chwili nadeszła jeszcze żona Klimaszews kiego i wszystkie trzy patrzyły, jak samochód wykręca, rozcinając reflektorami zamieć, i wolno, migocząc czer wonymi światłami, posuwa się aleją. Nim tylne światła wozu znikły im z oczu, Fronczakowska zgarnęła kobiety do siebie. Mróz coraz większy, chodźmy się napić herbaty zaproponowała, otulając się szczelniej i nastawiając kołnierz. Dobrze, ale to ja zapraszam do nas rzuciła Klimaszewska. Herbatę piły więc w mieszkaniu Klimaszewskich. Po kój jadalny obwieszony .był starymi sztychami podsta wiającymi konie wyścigowe i sportowe, sceny z wyścigów i biegów za lisem. Liczne puchary i statuetki koni na kominku mówiły o sportowej karierze gospodarza. Gra żyna nie miała jednak dość czasu, by obejrzeć je wszyst kie, bo obie panie zasypały ją pytaniami. Chciały wie dzieć, czy nie boi się pracy w stadninie, czy zdaje sobie sprawę, że trzeba nieraz pracować w ciężkich warunkach. Z początku odpowiadała raczej oszczędnie, ale czując, że jej rozmówczyniami powoduje głównie życzliwość, za częła opowiadać o sobie, o tym, że jej rodzice, choć pochodzący ze wsi, pracują w mieście, ale ona wolałaby właśnie taką pracę, jaka jest w stadninie, że lubi zwierzęta i zdaje sobie sprawę z trudności wybranego zawodu. —A trudności są wszędzie, w każdym zawodzie - zakończyła z uśmiechem i dodała, nie dopuszczając do głosu Fronczakowskiei: Nie jestem wcale słaba. 2 — Dziewczyna i Carino 17
W AZS-ie uprawiałam gimnastykę przyrządową i cho dziłam na dżudo, więc i tutaj poradzę sobie chyba... Na pewno zacznie tu pani jeździć konno — pod sunęła domyślnie Klimaszewska. — To piękny sport. Jeśli będzie czas i okazja, to trzeba będzie zacząć — zakończyła Grażyna, podnosząc się od stołu. — Jeśli panie pozwolą, pójdę do siebie. Bardzo jestem zmęczona. Dziękuję za opiekę i miły wieczór... Gdy wychodziła, Fronczakowska dała jej klucze od apteki, na wszelki wypadek, gdyby potrzeba było czegoś w nocy. Małecki wie o tym, że będą u pani — dorzuciła. Na dworze śnieg przestał padać, ale wiatr wzmógł się tak, że z trudem szła do domu, kryjąc twarz przed jego uderzeniami w kołnierzu kurtki. Przechodząc koło poro dówki zdecydowała się jednak, by tam zajrzeć. Dyżurny masztalerz stał przy boksie i patrzył z uwagą na starą klacz, która miała się źrebić. Grażyna podeszła do niego i stanęła obok. Kręci się... Może już będzie rodzić — powiedział, nie odwracając się do niej. Grażyna przyglądała się klaczy, która krążyła po boksie, muskając od czasu do czasu ściółkę pyskiem. Potem spojrzała na masztalerza; zachowywał się tak, jakby jej wcale nie było, zdecydowała więc, że o nic nie będzie go pytać. Idędo siebie i położę się — powiedziała. — Gdybym była potrzebna, to proszę mnie obudzić. Spojrzał na nią z ukosa. Dobrze, jak pan koniuszy każe, to zaraz obudzę. Udała, że nie rozumie lekkiego lekceważenia zawartego w tych słowach, i rzuciwszy „dobranoc”, odeszła. Kiedy wreszcie znalazła się sama w swoim pokoju, włączyła radio i usiadła na łóżku, próbując uporząd 18 kować wrażenia tego pierwszego dnia. Jedno narzucało się aż nazbyt wyraźnie: niezależnie od sympatii, którą chyba udało jej się wzbudzić w kilku osobach, wciąż była na cenzurowanym. A większość osób, z którymi się zetknęła, zakłada z góry, żejej obecność tutaj to nieporo zumienie, że dziewczyna i konie... Westchnęła: niełatwo będzie zdobyć ich zaufanie, wyrobić sobie autorytet. Wzięła książkę, ale czytanie jej nie szło. Podeszła więc do okna i patrzyła w mrok nocy. Nagle rozjaśniły go światła reflektorów: wrócił samochód wysłany z doktorem i dyre ktorem na stację. Kierowca wygramolił się z szoferki i odezwał do kogoś nadchodzącego spiesznie, kogo jednak nie mogła poznać w mroku: No, ledwie zdążyliśmy. A z miasta wlokłem się aż półtorej godziny. Szklanka jak cholera i ten wiatr... Za lasem mało nie rzuciło mnie do rowu. A u doktora Koniecznego byłeś? Tak, obiecał, że wpadnie jutro w południe. W porządku, dziękuję..- teraz dopiero poznała głos Janczara. Jazdy jakieś będą? Dziś nie, bo co? To może zrobię hamulce? Jutro w południe może będzie trzeba skoczyć do powiatu. Do południa zrobię. Zaraz zacznę, a rano skończę. Janczar kiwnął przyzwalająco głową. Kierowca wsiadł do wozu i ruszył ostro w stronę garażu. Grażyna czuje, że zrobiło się zimno. Dotyka grzejnika. Jest letni. Wyjmuje z szafy szlafrok i idzie do łazienki. Wreszcie wsuwa się pod kołdrę. Gasi nocną lampkę, pokój ogarnia ciemność. Tylko na suficie tańczą cienie konarów miotanych wiatrem. Chwilę patrzy na nie,
potem przekręca się na bok, zamyka oczy. Zasypia prawie natychmiast. Księżyc znów zaszedł za chmury i zaczął sypać śnieg. Wiatr wzmógł się, przeszedł niemal w huragan. Z drzew zaczęły spadać połamane gałęzie. Gdzieś poleciała da chówka. Ze stajni wybiegł jakiś człowiek i skierował się w stronę mieszkań pracowniczych. Po chwili w oknie Janczarów zapaliło się światło. Za kilka minut z domu wyszło dwóch ludzi, szybkim krokiem zdążali do porodówki. Drzwi do boksu klaczy były otwarte, stał przy nich mały stoliczek z podręcznymi przyborami lekarskimi i zeszytem. Nad leżącą klaczą pochylał się Małecki ubrany w długi, szary fartuch. No, co jest? — zagadnął Janczar. Niedobrze. To trochę za długo trwa. Kiedy się zaczęło? Ze dwie godziny temu. Że też właśnie musiało wynieść i dyrektora, i dok tora. Janczar zbliżył się do łba klaczy i pogłaskał ją po szyi. - - Cholernie się poci. - Wstał i popatrzyłjeszcze raz na leżącą na podściółce kobyłę; dyszała ciężko, pociem niałe od potu boki pracowały jak miechy. A może, panie Piotrze, poprosić tę stażystkę? W głosie Małeckiego czuło się niezdecydowanie. Masztalerz wybiegł szybko. Klacz zaczęła się rzucać. Próbowała poderwać się na nogi, raz i drugi kopyta kurczowym ruchem zagarnęły podesłaną jej słomę, głowa uniosła się na wygiętej w bok szyi, opadła znowu. Obawiam się, że bez doktora Koniecznego albo Stelmaszka się tu nie obejdzie... Może pójdę zatelefonować? — zaproponował Ma łecki. 20 Dobrze, za chwilę... Zobaczymy, może płód jest nieprawidłowo ułożony. — Podeszli do leżącej klaczy. Janczar zamruczał jeszcze: — Cholera, czego ta dziew czyna się tak grzebie... Grażyna spała mocno, przez dłuższą chwilę nie mogła się obudzić, choć zza drzwi dochodziło silne łomotanie. Nie ma jej czy co... —- mruczy do siebie bijący w deski pięścią masztalerz. Już chce odchodzić, ale uderza raz jeszcze, wołając przy tym: — Pani doktor! Pani doktor! Niech pani wstanie! Grażyna oprzytomniała. Przez chwilę, macając, szuka ła wyłącznika nocnej lampki, wreszcie znalazła go i nacis nęła. W mdłym świetle słabej żarówki narzuciła szlafrok. — Co się stało? Pan Janczar prosi panią szybko do porodówki. Carmen nie może się oźrebić — dobiegło zza drzwi. Już idę! — odkrzyknęła, wciągając na piżamę dżinsy. Wychodząc wzięła z sobą torbę z fonendoskopem i zegarek. Spojrzała: była pierwsza. Na dworze wiatr uderzył w nią z taką siłą, że ledwie utrzymała się na nogach. Podniosła kołnierz i biegiem puściła się w stronę stajni. Zastała Janczara i Małeckiego stojących w boksie i patrzących na ciągle leżącą klacz. Milczeli. W stajni czuło się jakiś niepokój. Inne klacze denerwowały się, stojąca zaś w sąsiednim boksie kasztanka kręciła się i nerwowo prychała. Żeby tylko której nie zechciało się oźrebić w tym samym czasie — westchnął Małecki. Grażyna, patrząc na leżącą Carmen, poczuła się cał kowicie bezradna. Spojrzała na Janczara i Małeckiego, odruchowo szukając u nich pomocy, ale ich wzrok mówił, że to oni oczekują tego od niej. Podeszła więc do klaczy, przykucnęła i osłuchała serce. 21
—Trzeba zbadać położenie płodu — zawyrokowała. Obie nogi podwinięte. Bardzo zły układ. Spraw dzałem — mówi pewnym głosem Janczar. — Próbował pan obrócić? A co, miałem czekać na panią? — Tym razem głos Janczara jest nieprzyjemny, ostry. Mogę pani powie dzieć jeszcze, że jedną nogę jakoś wyprostowałem. Ale drugiej nie daję rady. - Długo to już trwa? — pyta lekarka, usiłując prze zwyciężyć ucisk w gardle. — A będzie ze dwie godziny... Grażyna po raz drugi nachyla się nad klaczą, bierze fonendoskop i znów osłuchuje serce. Małecki kuca obok. Siedzi jej ruchy, od czasu do czasu rzuca uważne spoj rzenie na twarz lekarki, jakby próbował odczytać z niej stan klaczy. No i co, pani doktor? Obawiam się, że może być ciężko. Dam zastrzyk na wzmocnienie serca. — To znaczy, że z nią niedobrze? Silne osłabienie. Chyba trzeba będzie robić cesars kie, jeśli nie uda się ułożyć płodu. I może to pani ma robić? — Janczar* staje w drzwiach boksu. — Wolałabym nie. — Ja też wolałbym, żeby nie pani. Grażyna chce odpowiedzieć ostro, ale rezygnuje niemal w ostatniej chwili. Rozumiem. Więc niech pan zaraz dzwoni po dok tora Koniecznego. — Nie wytrzymuje jednak i dodaje z ironią: — Ala zastrzyk zrobić mogę? Dobrze, niech jeden z panów dzwoni, aja pójdę przygotować narzędzia. Jest już przy wyjściu, dalsze jej słowa giną w szumie wiatru i huku zatrzaskiwanych drzwi. 22 Janczar z Małeckim jeszcze próbują wyprostować drugą nogę źrebaka, ale rezygnują. Janczar narzuca kożuch, biegnie do biura do telefonu. Minęło dużo czasu, nim zgłosiła się poczta. Janczar, poprzez trzaski na linii, ledwie słyszał telefonistkę. Wreszcie uzyskał połączenie. Nadal było źle słychać i z trudem mógł zrozumieć, co mówią z drugiej strony. Wreszcie zrozumiał, że doktora nie ma pojechał do wypadku. Powiedziano, że dobrze będzie, jeśli wróci rano. Połączył się znów z pocztą i poprosił o numer w miasteczku powiatowym. Ale słowo „łączę” wypowiedziane przez telefonistkę było ostatnim, jakie usłyszał. Trzaski narosły do tego stopnia, że zro zumienie czegokolwiek było niemożliwością. Halo! Halo! Poczta! Halo! — wołał do ochryp nięcia, ale bez skutku. Rzucił więc słuchawkę na widełki i wybiegł z biura. Miał jeszcze słabą nadzieję, że kierowca nie zdążył rozmontować hamulców. I ona jednak okazała się płon na. Kierowca sanitarki z kolei był po kilku kieliszkach, właśnie wrócił z imienin. Panie kierowniku, jak mogę jechać? — tłumaczył Janczarowi. — Pijany nie jestem, ale ileś tam procent mam. - To niech Dziuba pojedzie sanitarką. O, co to, to nie — głos Nowaka, kierowcy sanitarki, jest stanowczy. — W taką ślizgawicę nikomu nie dam wozu. Rozbije, a potem będzie na mnie, że to moja wina, że po co dałem. Przecież na tej dzisiejszej szklance to i Zasada nie dałby rady. Iść nie można, a pan chce samochód wysyłać. Panie Nowak, niech pan siądzie koło mnie i będzie pan pilnował, jak jadę proponuje Dziuba. Nowak drapie się za uchem. Niech będzie — mówi wreszcie. — Jako pasażer 23
jechać mogę. Tylko jak my się doczłapiemy w taką ślizgawicę do miasta? Mimo to Dziuba bierze klucze, idą do samochodu. Ale Janczar, wpatrując się w szalejącą zadymkę, nie ma nadziei, by doktor zdążył na czas. Grażyna biegnie przez podwórze, zmagając się z hura ganowym wiatrem. Gdy otwiera drzwi, zderza się z wy chodzącym koniuszym. Nie dam rady... — mówi bezradnie Małecki. — Mo że doktor zaraz przyjedzie. Niech pani robi zastrzyk... Jest wyraźnie przybity, dziewczyna rozumie, czuje w tej chwili to samo co i on. Ale bierze się w garść. Rozkłada strzykawkę na serwetce, przeciera ręce spirytusem. Staje w drzwiach boksu. Możemy? - pyta Małecki. — Możemy. Grażyna robi zastrzyk. Potem oboje z Małeckim czekają chwilę, milczą. W tym milczeniu rodzi się między nimi poczucie jakiejś wspólnoty. Lekarka znów osłuchuje serce rodzącej klaczy. - No, jest lepiej — spogląda na zegarek. Kiedy doktor Konieczny może tu być? - Normalnie w trzydzieści minut, ale przy tej pogo dzie i ślizgawicy... Niech pan zorganizuje parę prześcieradeł, dobrze? — Prześcieradeł? — Tak. Nie będziemy przecież operować na słomie. Przez ten czas przygotuję wszystko do zabiegu. - Skąd ja wezmę prześcieradła? — zastanawia się przez chwilę Małecki. — Z domu mam przynieść? Chyba że wezmę te, co są do pokoi gościnnych. W magazyniejest ich na pewno kilkanaście sztuk... Tylko czy magazynier wyda? 24 Jak potrzebne, to musi wydać — Grażyna mówi niespodziewanie twardo. Małecki po raz pierwszy chyba — patrzy na nią z uznaniem. Dobrze, zaraz tam poślę któregoś z masztalerzy - mówi i odchodzi wydać polecenia. Grażyna zagląda do boksu. Klacz dyszy teraz nie tak silnie jak przedtem, ale jest ciągle spocona, jej wielkie wypukłe oczy patrzą tak, jakby prosiła ludzi o pomoc. Grażyna spogląda na zegarek. - - No, nic... Teraz trzeba czekać mówi pocieszają co. Siada, sięga po książkę, którą zabrała z apteki, otwiera ją i zaczyna wertować. Małecki podchodzi do niej i za gląda przez ramię. Muszę się trochę poduczyć, bo tylko raz asys towałam przy zabiegu. Małecki nic nie mówi, odwraca się i drapie frasobliwie po głowie, potem znowu spogląda na dziwczynę, kiwa głową i wolno wchodzi do boksu, staje w drzwiach i patrzy z troską na klacz. W drzwiach porodówki pojawia się Janczar. Doktor Konieczny pojechał do wypadku mówi ze znużeniem. Wysłałem wóz po doktora Stelmaszka, do miasta. Ale nie wiem, czy w ogóle dojadą... Zapada cisza. Wszyscy troje patrzą na siebie w przed łużającym się milczeniu. Grażyna znajduje we wzroku koniuszego coś, co sprawia, że wracajej energia, wiara we własne siły. Zrzuca kurtkę i podwija rękawy. No cóż, spróbujemyjej pomóc — mówi zdecydowa nie. — Może jakoś uda się nam ułożyć płód i obejdzie się bez zabiegu. W tonie jej głosu jest tyle stanowczości, że Janczar mówi: „tak jest” — i nie jest to wcale odruch. Małecki pomaga założyć dziewczynie fartuch. Wchodzą razem do 25
boksu. Kiedy wychodzą z niego znowu, koniuszy mówi z ulgą, wycierając ręce: No, teraz powinna urodzić normalnie... Ale pani doktor to chyba już nie ma sił... Grażyna rzeczywiście ledwie stoi na nogach. Opiera się ramieniem o ściankę boksu, jest zdyszana, spocona. Ale mimo zmęczenia czuje się prawie szczęśliwa. Obaj męż czyźni patrzą na nią z uznaniem. Radość trwa krótko. Znika, kiedy dziewczyna rzuca okiem na klacz: jest cała mokra od potu,jej oddech stał się jeszcze cięższy i krótszy, gwałtowne drgawki wstrząsają skórą. Grażyna nagle znajduje w sobie siły: już jest koło stolika z narzędziami. Napełnia strzykawkę. Z nią jest bardzo źle — mówi cicho. To jednak będzie potrzebny doktor Stelmaszek? Nie sądzę... Operacji i tak nie wytrzyma... Szybko pani skazała tę kobyłę na śmierć — buntuje się nagle Janczar. To nie ja, tylko jej serce — odpowiada Grażyna ze smutkiem. — Serce zarżnięte na torze wyścigowym, jakby powiedział mój profesor. Janczar nie replikuje. Grażyna bierze strzykawkę i, mijając go, wchodzi do boksu. Robi zastrzyk, osłuchuje razjeszcze serce Carmen. Potem odwraca twarz w stronę Janczara i Małeckiego, a widząc, że obaj stoją, rzuca ostro: - No, panowie, teraz już chodzi tylko o uratowanie źrebaka! Pomóżcie jej, pomóżcie prędzej! Bo inaczej będę musiała operować. Janczar zrzuca marynarkę, zakłada fartuch. Podchodzi do stojącego już nad klaczą Małeckiego. Grażyna schyla się nad łbem klaczy, kontroluje tętno. Nagle odwraca się do obu mężczyzn. - Co ze źrebakiem? Bo tętno słabnie! 26 W tej samej chwili widzi, że Małecki iJanczar pochylają się nad leżącym nieruchomo źrebakiem. Ale nie czas, by się temu przyglądać - tętno klaczy wciąż słabnie. Grażyna razjeszcze osłuchujejej serce. Twarz dziewczyny poważnieje jeszcze bardziej. Potem wyjmuje z uszu słu chawki i wstaje. Klacz wzdycha głęboko, z ludzkim nieomal jękiem, i cichnie. Jedno spojrzenie na jej głowę wystarcza, by wiedzieć, że nie żyje. Grażynie łzy zakręciły się w oczach. Stała bezradna, zdrętwiała na ten widok. Janczar spostrzegł to, podniósł się od źrebaka. Carmen zdechła — powiedział półgłosem do Małec kiego. Koniuszy zmienia się na twarzy. Podchodzi do głowy klaczy. Klęka przy niej, dotyka ręką łba. Chwilę patrzy, potem wzdycha i wraca do źrebaka. Nim teraz trzeba się zająć — mówi ni to do siebie, ni to do stojącej wciąż nieruchomo Grażyny. — Zostałeś się za sierotkę — kontynuuje, wycierając małego. — No, ale jakoś ciebie wyhodujemy. Nie martw się, damy radę. Trzeba będzie mu znaleźć mamkę — mówi na wpół twierdząco, na wpół pytająco Grażyna. Mamkę, źrebakowi? — uśmiecha się, tym razem bez ironii, Janczar. — Nie, pani doktor, żadna kobyła nie przyjmie obcego źrebaka. Trzeba go wziąć na butelkę. Grażyna pochyla się nad źrebakiem, który z trudem próbuje podnieść łeb i wstać na przednie nogi. Małecki na chwilę przerywa wycieranie. To pani chrześniak, pani doktor — mówi. Na odgłos otwieranych drzwi Grażyna odwróciła się od szafki, w której układała narzędzia. W drzwiach stał siwawy, zażywny, sympatyczny mężczyzna w narzuco nym na ubranie kożuchu. 27
Dzień dobry. Nazywam się Konieczny. — I zbliża jąc się do dziewczyny: — Jak sytuacja? Klacz padła — młoda lekarka czuje w gardle ten sam sJkurcz co w nocy i chociaż nie jest niczemu winna, opuszcza wzrok. — A źrebak? — Dobrze. Żyje. — Robiła pani zabieg? Nie, jakoś udało się wyprostować nóżkę. Konieczny przysiadł na krzesełku, ale zaraz podniósł się i zrobił kilka kroków tam i z powrotem wzdłuż pomieszczenia. Nie chciałbym pani straszyć, ale Klimaszewski będzie na panią pomstować. Nie zazdroszczę pani — za trzymał się koło Grażyny. — No, ale cóż robić. Zrobimy sekcję i stwierdzimy przyczynę padnięcia. Ajakiejest pani zdanie, koleżanko? — Wada serca, panie doktorze. — No, zobaczymy, czy pani ma rację... Drzwi apteki • otwierają się znowu iwpuszczają światło wstającego dnia. W smudze bladego blasku, kłócącego się ze światłem wciąż jeszcze zapalonych żarówek, pojawia się sylwetka owiniętej grubą chustą kobiety. Dzień dobry, jestem Janczarowa przedstawia się od progu. — Zapraszam na śniadanie. Pan doktor zmarzł pewnie w wozie, a i pani doktor dostała dziś za swoje... zaraz pierwszego dnia. Gorąca kawa się przyda. Dziękuję bardzo, miałem termos ze sobę — grzecz nie odmówił Konieczny. — Nie mam za dużo czasu, a trzeba zrobić sekcję. Grażyna idzie więc sama. Ale zaraz przed stajnią spotykają Małeckiego. - A śniadanie chrześniaka? — zatrzymuje ją z uda nym oburzeniem. 28 Dałbyś się napić kawy pani doktór — protestuje gwałtownie Janczarowa. — Nie widzisz, jaka zmor dowana? Dobrze jest poczuć się pod czyjąś opieką, miła ta Janczarowa. Ale Grażyna przemaga senność. Odpowiada z uśmiechem: Trudno, niemowlak pierwszy. Przyjdę, jeśli pani pozwoli, zaraz jak z nim skończymy. Bardzo proszę, naprawdę. Będę na panią czekać. Ajakby pani zobaczyła gdzieś Piotra, mojego, to niech go pani też przyśle na śniadanie. Małecki i Grażyna zawracają do porodówki. Źrebak jużjest w innym boksie. Stoi niepewnie na rozkraczonych nogach i przygląda się ludziom ze śmieszną, gapiowatą miną. Małecki wyjmuje z kieszeni grubą gumową rękawi cę, ogląda ją z uwagą, a potem scyzorykiem odcina jeden z palców. Ogląda go raz jeszcze, bada, czy nie jest sparciały, czy nie rwie się zbyt łatwo. Można założyć? — pyta Grażyna, sięgając po przyniesioną przez koniuszego butelkę z mlekiem. Chwileczkę, pani doktor — powstrzymuje koniu szy- — Musimy przedtem wlać coś na przeczyszczenie. Życie nie składa się z samych przyjemności... — wzdycha sentencjonalnie i uśmiechając się, wlewa do mleka łyżkę parafiny. — Teraz już można. Grażyna zakłada smoczek, obwiązuje szyjkę butelki sznurkiem. Małecki zabiera jednak z jej rąk flaszkę, zaciska mocniej węzeł. To musi być zawiązane „na fest”, bo inaczej źrebak zerwie i połknie. Co pani wtedy zrobi? — mówi tonem, jakim mógłby pouczać dziecko, ale w jego głosie nie ma poprzedniej rezerwy. Już ty nie ucz pani doktor — zwraca uwagę nie zauważony przez nich aż dotąd Janczar.
Kiedy ja się nie obrażam - uśmiecha się Grażyna. Małecki podaje jej butelkę. No, teraz już może pani karmić chrzestnego synka. Podchodzą. Źrebak chwieje się na „marchwianych” nogach, patrzy, jakby coś kontemplował, na widok zbliżających się ludzi próbuje ruszyć to w jedną, to w drugą stronę, ale nogi jeszcze niosą go z trudem, nie może utrzymać równowagi. Mężczyźni poruszają się wolno, ostrożnie, by źrebak, przestraszywszy się, nie wpadł na ścianę boksu. Małecki zachodzi z boku. - Hoo... Hooo... maleńki — mówi uspokajająco. Źrebak, jak gdyby wyczekiwał sposobnej chwili, nagle rzuca się w bok. Ale Janczar jest szybszy i chwyta go za ogon. Małecki dobiega, obejmuje obydwoma rękami i unieruchamia zwierzę. Silna bestyjka — mruczy z satysfakcją. Grażyna zbliża się z butlą, podsuwa smoczek. Źrebię jednak ucieka od niej pyszczkiem. Trzeba, żeby poczuł mleko podpowiada szeptem Małecki. Dziewczyna wytrząsa więc trochę mleka na rękę i smaruje pyszczek małego, który oblizuje się raz i drugi. Teraz butelkę — komenderuje koniuszy. Konik jeszcze przez chwilę nie chce, ale wyczuwszy smak mleka zaczyna ssać. Do boksu wchodzi Fronczakowska z Koniecznym. - Do twarzy pani z tym źrebakiem, koleżanko —śmieje się weterynarz. — Tylko niech pani uważa, żeby nie połknął pani z butelką i tym mlekiem. - Nie ma obawy, panie doktorze. Pani Grażyna daje sobie doskonale radę — bierze ją w obronę Małecki. - Tak, rzeczywiście, dobrą robotę zrobiła dzisiaj w nocy — poważnieje Konieczny. — Sam chyba nie zrobiłbym nic lepiej... A Carmen była nie do uratowania. Nikt nie mógł tu nic zrobić. 30 Tak będzie w protokole? — upewnia się koniuszy. Tak, zaraz go napiszę. A pani, koleżanko, niech pani przyjdzie do apteki, kiedy pani skończy. Podpisze pani protokół. A potem do nas, musi pani wreszcie coś zjeść — dorzuca Fronczakowska. Dziękuję, ale pani Janczarowa mnie zaprosiła odpowiada Grażyna. - Dostałam polecenie, by przypilnować pana Piotra, żeby także coś zjadł. Konieczny z Fronczakowską wychodzą, wkrótce też kończy się karmienie źrebaka. Grażyna wpół przytomnie podpisuje protokół, nie pomaga nawet mocna, gorąca kawa, jaką przygotowała jej Janczarowa. Spać — wzdycha dziewczyna, z trudem powstrzy mując ziewanie. — Mam uczucie, że jak się wreszcie położę, to trzy dni nikt mnie nie obudzi. Spać? — udaje zgorszonego Janczar. — A chrzciny? To mały dalej ma żyć nie chrzczony? — Chrzciny? — zdumiewa się Grażyna. A pewnie. Pan Małecki już wszystko przygotował. No, dobrze. Tylko ja nie wiem, jak się to robi... Nic trudnego, zapewniam. Idziemy komenderuje Janczar. Po nie przespanej nocy Grażyna z przyjemnością wystawia twarz na ledwie wyczuwalny powiew mroźnego wiatru. Zamieć ucichła, świeci słońce, śnieg skrzypi pod nogami idących. Już oddał smółkę — wita ich uśmiechnięty Małecki. To znaczy, że z nim dobrze. Trawi, to znaczy: zdrów. Na stoliku, na którym w nocy złożone były lekarstwa i narzędzia medyczne, leży teraz biały obrus, na nim talerzyk z kanapkami, kieliszki i butelka winiaku. Pan ma niezrównaną żonę, panie Małecki mówi Janczar ze śmiechem.
— Coż, zna zwyczaje... — bagatelizuje koniuszy, ale widać, że mu przyjemnie. — Ale to chyba ja powinnam urządzić przyjęcie? pyta Grażyna, szukając spojrzeniem rady u Jan- czarowej. - To na poprawiny. Pani się jeszcze nie zdążyła zagospodarować i dlatego tym razem myśmy przygoto wali —- mówi szybko Małecka. Janczar otwiera butelkę, nalewa do kieliszków. — Jak go pani nazwie? — A jak tu jest w zwyczaju? — Pierwsza litera po matce, a ostatnia po ojcu. - Carmen i Onyx — podpowiada Małecki. Grażyna usiłuje coś wymyślić, ale nic nie przychodzi jej do głowy. -C a... Ce... - No, pani Grażyno — przynagla Janczarowa. Janczar podaje kolejno wszystkim nalane już kieliszki. Jak go nazwać?... Taki drogi ... carino... Czy może być Carino? — Grażyna nie jest pewna swego wyboru. - Świetnie, może być Carino mówi Janczar i pod nosi kieliszek. — A więc zdrowie Carino. Źrebak, zainteresowany gwarem, podchodzi do kratki i usiłuje zobaczyć, co się dzieje. Grażyna zbliża się do niego. — No, pamiętaj, że nazywasz się Carino — mówi. Carino patrzy na nią swoimi wielkimi, ciemnymi oczami. Wygląda, jakby zastanawiał się, co też do niego mówią. II Dni, które nastąpiły po tym pierwszym, uciekały szybko, wypełnione pracą, drobnymi zmartwieniami i ra dościami. Z perspektywy czasu tamta noc stawała się nie tak straszna i Grażyna była teraz nawet zadowolona, że pierwsze chwile w Mokrej stały się dla niej jakby eg zaminem. Dzięki temu ludzie zaczęli ją tu cenić, dzięki temu została szybko uznana przez większość z nich za „swoją”. Dla niej najważniejsze było, że zaakceptował ją Małecki. Nie tylko polubił, ale wziął pod opiekę. A auto rytet miał koniuszy w stadninie ogromny. Swoją zażyłość z Małeckim ceniła tym wyżej, że obaj jej bezpośredni szefowie - dyrektor Klimaszewski i doktor Fronczakowski — choć bardzo uprzejmi, odnosili się do niej wciąż jeszcze z ledwie wyczuwalną, ale przecież rezerwą. Mimo to nie mogłaby stwierdzić, że nie starają się jej pomagać w budowaniu autorytetu zawodo wego. Zwracano się do niej zawsze „pani doktor”, a Fronczakowski nigdy nie podważał jej decyzji przy innych pracownikach. Jeśli zdarzyło się Grażynie popeł nić jakiś błąd, wytykał go dopiero wówczas, gdy znaleźli się we dwójkę; polecał, by sama znalazła sposób wycofa nia się z błędnych decyzji. Po paru takich lekcjach Grażyna nauczyła się częściej prosić o radę swego szefa, Dziewczyna i Carino 33
zrozumiała, że nie przyniesie jej to ujmy. On ?aś osten tacyjnie zaczął zwracać się do niej w trakcie badań wyszukanym zwrotem: Czy mógłbym prosić koleżankę o konsultację? Gdy pierwszy raz tak się do niej odezwał, oniemiała. Ale błyskawicznie zrozumiała jego intencje i od tej pory konsultowali się już wzajemnie. A każda z tych konsulta cji była dla Grażyny skarbnicą praktycznych wiadomoś ci, których zdobycie wymagałoby lat pracy. Lecz mimo owych oznak przychylności czuła, że Fronczakowski wciąż nie jest do końca przekonany, że kobieta zdoła poradzić sobie z pracą lekarza weterynarii w stadninie. Nie myliła się. Fronczakowski dał wreszcie pewnego dnia dowód tych wątpliwości, powierzając jej opiekę nad oborą należącego do stadniny gospodarstwa rolnego. Koń, droga koleżanko, był zawsze sprawą męską, rycerską! — próbował żartować, osłaniając w ten sposób swe prawdziwe intencje. — Umiejętność obcowania z by dłem i trzodą chlewną także się pani przyda. Poza tym tego rodzaju praktyka tu, na wsi, podbuduje pani auto rytet. A może i czasami przynieść pewne profity. Zresztą nie wie pani przecież, czy całe życie spędzi pani wśród koni. Różnie może być, prawda? Więc proszę nie trak tować tegojako odsunięcia od pracy w stadninie, przeciw nie, raczej jako dowód mojego zaufania do pani wiedzy i zdolności. A nawet — jako wyróżnienie. Udała, że tak to właśnie rozumie i podziękowała serdecznie, obiecując radzić się go w każdej poważniejszej sprawie. Ale leciutki osad goryczy pozostał. Dlaczego doktor traktował ją jak kogoś, kto nie zagrzeje długo miejsca w stadninie? Dlaczego tak wyraźnie wątpiono tutaj, czy kobieta weterynarz poradzi sobie z leczeniem koni? Nie pocieszyły jej nawet słowa doktora: Chciałbym, żeby poczuła się tam pani samodziel nym lekarzem. — I raz jeszcze powtórzył: — Proszę traktować to jako dowód mojego zaufania. Zaufanie! Wyróżnienie! Wprędce okazało się, że dla Grażyny oznacza to w praktyce moc dodatkowej pracy, dojazdy do gospodarstwa i studiowanie po nocach mate riałów dotyczących schorzeń, z którymi zaczęła się spoty kać, a których istnienia nawet nie podejrzewała. Z każ dym dniem coraz bardziej przekonywała się, że studia dały jej tylko ogólny zarys wiedzy, z pominięciem wielu drobnych, a przecież istotnych spraw — tę lukę mogła uzupełnić tylko dalsza nauka i stała praktyka. Zaczęła coraz częściej zachodzić do Fronczakowskich, aby poży czyć książki, czasopisma fachowe lub poradzić się w spra wach, w których nie wiedziała, jak należy postąpić. Pewnego dnia, w czasie takiej dyskusji-konsultacji domowej, padło nagle pytanie: Jakiego obcego języka uczyła się pani, Grażynko, w szkole i uczelni? Chodziłam na lektorat rosyjski i niemiecki — od powiedziała niezbyt pewnie. Zamierzała dodać, że trudno mówić o tym, że zna te języki dobrze, ale nie zdążyła. To doskonale — ucieszył się Fronczakowski. Zer wał się z fotela. — Dam pani lekturę niemiecką, którą właśnie dostałem. Bardzo dobrze wyjaśnia ona te pro blemy, które panią interesują. Podszedł do biblioteki i już po chwili kładł przed zaskoczoną dziewczyną plik czasopism. Grażyna po czuła, że się poci. Moja' znajomość niemieckiego jest raczej słaba powiedziała czując, że czerwieni się po uszy. Słownik mogę pani pożyczyć — po oczach Fron- czakowskiego widać było, że bawi go jej zażenowanie. Gramatykę również. Więc chyba da pani sobie radę? A gdyby miała pani trudności, to oboje z żoną służymy .1* 35
pomocą. Prawda, Krysiu, że pomożesz pani Grażynce, jeśli będzie miała kłopoty z niemieckim? — Oczywiście, chętnie pani pomogę. Nie było wyjścia, tym bardziej że Grażynie przypom niało się to, co Fronczakowski mówił kilka dni temu: lekarz, który nie potrafi posługiwać się obcojęzyczną literaturą, zasługuje, jego zdaniem, na nazwę półinteli genta. Od tamtego wieczoru stwierdziła, że właściwie nie ma chwili wolnego czasu dla siebie. Z rzadka tylko udawało jej się wyrwać do miasteczka do kina, gdy szedł tam szczególnie dobry film, coraz rzadziej zachodziła teraz do Fronczakowskich lub Janczarów na telewizję. - Zdziczeję tutaj całkiem — mówiła sobie w chwilach zmęczenia i zniechęcenia. — Nawet już innej niż fachowe książki nie mam kiedy przeczytać! Doktor rzeczywiście zarzucał ją fachową literaturą i pilnował, żeby nie mogła narzekać na brak codziennej pracy. Imimo chwil zniechęcenia, w miaręjak wciągałyją te wszystkie nowe obowiązki, zaczęła zdawać sobie sprawę, że bez nich czułaby się samotna i opuszczona na tym odludziu, w Mokrej, gdzie życie było tak inne od wszystkiego, do czego przywykła w mieście. Bo gdy minęły pierwsze tygodnie fascynacji nowością, zaczęła także spostrzegać i tę stronę dokonanego wyboru. Teraz dopiero w pełni zrozumiała, skąd brał się niepokój matki, gdy powiedziała jej o swoim wyborze i podjętej decyzji. I chociaż matka wyrażała go często w dener wujący sposób — po prostu tak jak umiała, biadoląc, by Grażyna „nie popełniła jakiegoś głupstwa”, by „uważała na siebie”, lub narzekając: „no i jakie ty tam będziesz miała towarzystwo?” — teraz, z perspektywy czasu, odległości i nowych doświadczeń zaczynała rozumieć ją coraz lepiej. Niejednokrotnie miała ochotę jej o tym napisać. Ale 36 kontakt z rodzinnym domem teżjakoś osłabł. Wprawdzie listy od matki przychodziły dość regularnie, ale donosiły tylko o zdrowiu ojca, które ostatnio zaczęło się pogar szać, wszystkie inne sprawy kwitowała zwrotem:„poza tym w domu wszystko w porządku”. Grażyna z początku winiła siebie — może jej listy nie są takie jak dawniej, może zapracowanie sprawia, że stały się bardziej oschłe? Ale nie po jej stronie leżała chyba wina, po prostu coraz trudniej było się porozumieć. Nowe problemy Grażyny nie interesowały rodziców. Powoli korespondencja z da wnymi kolegami i koleżankami także urywała się — każ dy z nich żył teraz swoim życiem, zrywały się więzi łączące ich w czasie studiów. Najbardziej jednak zabolałoją to, że list, na który liczyła najbardziej, którego spodziewała się przez pierwsze miesiące niemal każdego dnia, nie przy szedł. Była tylko kartka na Boże Narodzenie. Konwen cjonalna kartka, z wydrukowanymi życzeniami i ręcznie nabazgranym podpisem. Więc tak wygląda zerwanie? — pomyślała. Ze zdumie niem i żalem przypominała sobie początki owej miłości, która zdawała się kiedyś czymś tak wielkim i trwałym. Może dopiero tego było potrzeba, by zdała sobie sprawę, że to uczucie nie istniało od dawna. Kartka po prostu przypieczętowała wszystko, co stało się już wcześniej, co dla wszystkich, prócz niej, było widoczne. Lecz to stwier dzenie niewielejej pomogło. Nie pomogła także rozmowa z panią Krystyną, której zwierzyła się ze swoich pro blemów któregoś wieczora. Jeśli tak się skończyło, to znaczy, że nie był wart ciebie powiedziała Fronczakowska i ta sentencjonalna mądrość wydała się Grażynie płaskim banałem. — Nie przejmuj się, mało to sympatycznych i mądrych chłopców chodzi po tym świecie? Zobaczysz, lepszy ci się trafi. — Tylko kiedy? — wyrwało się prawie bezwiednie 37
westchnienie z ust Grażyny. — Mam już dwadzieścia pięć lat... O, masz jeszcze czas. A spieszyć się nie ma co. „Co nagle, to po diable” — zna pani to przysłowie? Moja córka, która rozwiodła się z mężem, twierdzi, że dziś łatwiej o chłopa do łóżka niż o mężczyznę wartego ożenku. Pani zresztą nie wygląda na taką, co by się z tym spieszyła. Pewnie ma pani duże wymagania: ten za mało inteligentny, ten znów niezbyt przystojny... - A jak mnie się spodobał, to ja mu nie odpowiada łam... wpadła w jej ton Grażyna. Miała już dość tej rozmowy, postanowiła ją skończyć. Uśmiechnęła się. — A swoją drogą przydałby się jakiś chłopak, choćby po to, żeby z nim pójść do kina czy pojechać potań czyć. Krystyna nie odpowiedziała, przyjrzała się tylko uważ niej siedzącej przed nią dziewczynie. Zadziorność Graży ny nie zwiodła jej, zrozumiała, że dziewczyna musi czuć się w Mokrej samotna. Czuła do niej sympatię i szukała sposobu, by w jakiś sposób jej pomóc. Nagle naszła ją myśl: — Jeździ pani konno, Grażynko? Konno? — Dziewczyna poczuła się trochę zasko czona tym nagłym zwrotem rozmowy. — Konno? — po wtórzyła. — Nie, nigdy nie jeździłam. - Powinna więc pani zacząć jeździć. Mówiła pani, że uprawiała dżudo i gimnastykę. Tu jest okazja nauczyć się konnejjazdy. To bardzo piękny sport. Dobrze pani zrobi. No i nie będzie się pani czuła taka samotna, koniarze to taki ludek, że jak już kogoś przyjmą za swego... Mam tyle zajęć... Lepiej ich mieć za dużo niż za mało. Proszę mi wierzyć. No to jak, zgoda? Pomówię z Zygmuntem... z dyrektorem Klimaszewskim — poprawiła się natych 38 miast. — Na pewno się ucieszy. Potrzebują amazonek w klubie. Aleja... — Grażyna denerwuje się, że Fronczakow- ska właściwie decyduje za nią. Z drugiej strony zawsze marzyła o tym, by zacząć jeździć, i jadąc do Mokrej myślała o tym, że to będzie okazja... Tylko że decyzję odkładała do odpowiedniejszej chwili. Namówię Marię Klimaszewską — dorzuca Krys tyna. — Ona już kiedyś jeździła, tak jak i ja zresztą. Będziemy więc we trzy. A na czwartą weźmiemy Jan- czarową. To będzie i dla mnie przyjemność, bo muszę się pani przyznać, żejako mała dziewczynka zupełnie dobrze jeździłam. Po wojnie też, ale już rzadko. Nie było czasu i okazji, jakoś nie wychodziło... W tej sytuacji nie sposób było odmówić. Sprawa została bardzo szybko załatwiona i już na drugi dzień Klimaszewski zagadnął Grażynę, kiedy zamierza wstąpić do klubu i rozpocząć naukę konnej jazdy. Ma pani ruchy i figurę sportsmenki — perorował, idąc z nią przez podwórze. — No i bardzo dobrze, jeżeli człowiek, który pracuje przy koniach, jest takżejeźdźcem. Proszę zapytać swojego pryncypała, on pani potwierdzi, że konia najlepiej poznaje się, jeżdżąc na nim. Którego konia przewidział pan dla mnie, dyrek torze? Klimaszewski zastanawiał się chwilę, wreszcie powie dział oficjalnym tonem: Musimy zastanowić się nad tym. Na razie proszę zgłosić się do kolegi Janczara i zapisać do naszej sekcji jeździeckiej. Kiedy szła zapisać się do klubu, marzyłojej się, że przez sport jeździecki pozna jakichś ciekawych ludzi spoza małego grona pracowników stadniny i sąsiednich go
spodarstw, a nawet — że w przyszłości zdobędzie sławę jeździecką... — Tylko bez marzeń! — przywołała sama siebie do porządku. — Najprzód trzeba nauczyć się jeździć. Z wyraźną ulgą ściągała długie, sięgające niemal do pach gumowe rękawice zabiegowe i zrzucała z siebie ciężki, ceratowy fartuch. Dopiero potem spojrzała na stojącą na środku obory krowę. Wszystko w porządku. Nic jej nie będzie. W porę dał mi pan znać. Wolno podeszła do kubła z wodą, by umyć ręce. Oborowy — czterdziestoletni mężczyzna o masywnej budowie i szerokiej, łagodnej twarzy — wziął kubek i polewał jej dłonie spłukując mydło. Uśmiechał się szeroko. —Ja, pani doktor, kiedy zauważę coś niedobrego, to zaraz do pani telefonuję. Ojciec mi jeszcze powiadał, też oborowym był przed wojną, w majątku, że lepiej, żeby doktor po próżnicy przyjechał, niż żeby miałajaka sztuka paść czy mleko się zakazić. Bo jak co się stanie, to korowodów potem... — Wiem, ale tu nic nie grozi — przerwała mu Grażyna. — Trzeba tylko na nią uważać. Wytarła ręce i wyszła przed oborę. Głęboko odetchnęła —uderzyło ją słońce i rześki, wiosenny wiatr. — Rozkoszne powietrze — powiedziała bardziej do siebie niż do idącego za nią mężczyzny. — Oj, nie lubi pani doktor obory, nie przepada za bydełkiem — westchnął oborowy. — Ja? Kto to panu powiedział? — To się czuje, pani doktor. Konia pogłaskałaby pani, poklepała, zagadała do niego. A od krowiny odeszła pani bez słowa, nie obejrzawszy się za nią nawet. 40 •y 4 - Grażynie zrobiło się głupio. Ten człowiek, którego właściwie znała bardzo mało, zauważył coś, na co ona sama nigdy nie zwróciła uwagi. Zdała sobie sprawę, że to prawda. Ten brak sympatii dla zwierząt, którymi tutaj się zajmowała, był w niej, poza jej świadomością. Zdener wowało ją to, jak przyłapanie na jakiejś wstydliwej sprawie. Przez chwilę była zła — na siebie i na niego. Zreflektowała się: 41
Cóż, ma pan chyba rację. To prawda — uwielbiam konie. A do bydła nie mam wielkiego sentymentu. Jednak leczę je tak samo sumiennie... Oczywiście, pani doktor — uśmiechnął się do niej przyjaźnie. I wracając do zwykłych spraw: - - Jak będzie co znowu, to zaraz do pani zatelefonuję. Miejmy nadzieję, że nic złego nie będzie — wyciąg nęła do niego rękę. — Do widzenia. Myślała o tej rozmowie w samochodzie. Tak, oborowy odkrył to, z czego dotąd nie całkiem zdawała sobie sprawę: konie, tylko konie, mogły być jej pasją. I jak to zwykle w takich wypadkach bywało, na koniec myśli jej zwróciły się do Carino. Dziś właśnie po raz pierwszy będzie przechodził zabieg czyszczenia kopyt. Żałowała, że nie może być przy tym. No, ale o Carino mogła być przecież spokojna: wiedziała, że koniuszy Małecki na pewno wszystkiego dopilnuje. Nie myliła się, koniuszy od rana zajmował się tym tylko, byjak najlepiej dopilnować pierwszego czyszczenia- kopyt tegorocznym źrebakom. Zabieg to bezbolesny, ale niezrozumiały dla zwierząt, które nie chciały stać spokoj nie, tak że trzeba byłoje kłaść na ściółce i mocno trzymać. Carino czekał na swoją kolejkę w osobnym boksie, przeznaczonym dla niego — źrebaka bez matki. Strzygł niespokojnie uszami i silnie reagował na odgłosy szamo tania. Wreszcie Małecki w asyście kowala i dwóch stajennych zjawił się u niego. Źrebak przyjął kostkę cukru od koniuszego i uspokoił się na chwilę, ale gdy chciano go położyć, wyrwał się i trzeba go było zapędzić w róg, by móc pojmać znowu. Ku zdumieniu wszystkich ten roz pieszczony, chowany na butelce źrebak objawił nagle dziki charakter. Czterech ludzi zmagało się z nim, a on rzucał się i bił nogami na wszystkie strony. — Nie tak! Nie tak, ofiary boże! — Małecki siny ze 42 złości i wysiłku trzyma łeb i przednie nogi źrebaka. Wiązać go w pęcinach i niech kto chwyci za ogon! Linka zostaje szybko zarzucona i oplątana. Carino leży już spokojnie, nie mogąc się ruszyć, trzymany jeszcze za leb przez jednego ze stajennych. - No, to teraz już krzywdy sobie nie zrobi, szatan jeden. Małecki podnosi się z klęczek. — To bierz się pan, panie Heniu, do roboty — zwraca się do kowala, który ze specjalnym nożem i obcęgami pochyla się nad kopytami źrebaka. Tylko uważaj pan, żebyś go nie skaleczył, bo będziesz miał do czynienia nie tylko ze mną, ale i z panią doktor! — dorzuca niby to groźnym tonem, który tak dobrze wszyscy znają w stadninie i wiedzą, że znamionuje dobry humor koniuszego. Kowal i stajenni spoglądają na siebie porozumiewaw czo: nie jest tajemnicą, że Carino to ulubieniec Grażyny. Patrz pan, panie koniuszy, matka była łagodna, ojciec spokojny, a w tym diabeł siedzi — rzuca uwagę pod adresem skrępowanego Carino jeden ze stajennych. Może po chrzestnej odziedziczył taki charakter? próbuje dowcipkować drugi. Małecki mówi ostro: Dla ciebie, Jędruś, to ona pani doktor. Więc miar kuj się. Zapada krótka cisza. Wszyscy wiedzą, że z koniuszym nie ma dyskusji. Wychowany w stadninie państwowej jeszcze przed wojną, nawykł do wojskowego rygoru i uważał, że taki właśnie powinien obowiązywać w stad ninach. Pilnował więc podziałów hierarchicznych i za chowywania dystansu między przełożonymi a podwład nymi. Ludzie mieliby może o to pretensję, ale wiedzieli, że pod służbową oschłością krył się człowiek o głębokim sercu, wrażliwy na krzywdy ludzi i zwierząt. Kowal ukończył czyszczenie i podnosi się z klęczek. 43
— Możecie go puszczać — oznajmia. Chwileczkę — wstrzymuje stajennych Małecki. Się ga do kieszeni, wyciąga kostkę cukru i wkładają do pyska źrebaka. — No, teraz można go zwolnić. Carino, zajęty chrupaniem ulubionego przysmaku, jakby nie zauważył zdjęcia pęt. Dopiero po chwili zrywa się gwałtownie na nogi, gotów do ucieczki. Ale koniuszy podaje na wyciągniętej ręce następną kostkę. Źrebak, po kilku sekundach wahania, ostrożnie zbliża się i bierze cukier. Uczcie się, panowie, od pana koniuszego, jak po stępować z końmi! — Janczar stoi w drzwiach boksu i przygląda się źrebakowi. Wie pan, panie Piotrze — oczy koniuszemu się śmieją po mojemu to z tego konika będziemy mieli pożytek. Tylko tyle, że uparty i trochę rozpieszczony. — Tak. Szczególnie przez panią doktor... i przez pana. - Ja do wszystkich koni mam taki sam stosunek - broni się lekko urażony Małecki. —Jak pan tak mówi, panie Antoni, to tak musi być. Ale chodź pan, chcę z panem porozmawiać. Kiedy wyszli przed stajnię, Janczar wziął koniuszego pod rękę. Świadczyło to, że sprawa ma szczególne znaczenie. Przychodzi do nas, panie koniuszy, nowy trener do sekcji jeździeckiej. — A pan? — Ja zostaję. Będzie nas teraz dwóch. Tamten będzie dojeżdżał z miasta. — Znam go? — Chyba nie. Ja też nie wiem, kto to jest. Słyszałem tylko, jak dyrektor mówił z kimś przez telefon. —Jak przyjedzie, to się zobaczy, kto to taki — stwier dził filozoficznie Małecki, rozstając się z Janczarem. 44 Ale wiadomość zainteresowała go. W małym światku Mokrej przybycie kogoś nowego było wydarzeniem. Toteż przy najbliższej okazji, gdy natknął się na idącego podwórzem dyrektora, podszedł ku niemu szybko, by się czegoś więcej dowiedzieć. Stanął o parę kroków przed Klimaszewskim, tak jak to robił zawsze, gdy miał do niego jakąś sprawę. Przepraszam, panie dyrektorze, czy wolno zapytać? Słucham, panie Małecki? - Czy wiadomo, kto przychodzi na instruktora do klubu? Brwi dyrektora podniosły się ze zdziwienia do góry. — A skąd wiecie, że ktoś przychodzi? Wróble ćwierkają, panie dyrektorze. — Ale nie powiedziały, kto? Może nie wiedziały. A człowiek chciałby wiedzieć, na kogo i na co ma się przyszykować. Jeśli chodzi o przyszykowanie, to trzeba przygoto wać dwa stanowiska w stajni klubowej. — Dyrektor był w dobrym humorze i chciał przetrzymać ciekawość Małeckiego. — Dostajemy konie? — Nie, to konie trenera. Coo...?! To znaczy, że figura! — Tak. To źle? Wszystko zależy od figury, panie dyrektorze. Nazwisko Stolarzewski coś panu mówi, panie Małe cki? To ten, co wygrał ostatnie zawody okręgu północ nego i miał trzecie miejsce w Kolonii? — Ten sam. Jeździ na Frydze, to kobyła po Florze i Acapulco. A Flora to od nas, po Fatmie i Maestro, jeśli dobrze pamiętam.
Pan to ma wszystkie konie w głowie, panie Antoni. Podziwiam pana! Stolarzewski odciąży od zajęć klubo wych kolegę Janczara i mnie. Ale a propos zajęć klubo wych. Jakiego wierzchowca proponuje pan dla pani doktor? Pasowałaby Babette, panie dyrektorze. Ma w tym roku stawać na aukcję. Ale to idealny wierzchowiec do nauki, a pani doktor na pewno jej nie znarowi. Tak więc stanęło na tym, że Grażyna będziejeździła na Babette. Wiadomość o nowym trenerze młodym, a przecież już wysoko cenionym zawodniku przychodzącym do Mokrej rozeszła się bardzo szybko, chociaż Małecki niczego swoim zwyczajem nie rozpowiadał, nie chciał nawet potwierdzać. Terazjuż wszyscy oczekiwali przyjaz du Stolarzewskiego. Dwie atrakcje w ciągu jednego roku: najpierw nowy lekarz weterynarii, a teraz to! Być może wiadomość o Stolarzewskim utwierdziła panie w zamia rze podjęcia jazd konnych. W każdym razie Janczarowa, Klimaszewska i Fronczakowska nie zamierzały z tego projektu zrezygnować. Jedna tylko Grażyna nie wiedziała o niczym, jakoś nikt nie powtórzył jej wiadomości. Wjeżdżając na teren stadniny Grażyna czuła się trochę nie w porządku. Dała się namówić kierowcy na wypad do miasta po zakupy. Chodziło nie tylko o to, że mogła spóźnić się na dwunastą, gdy konie przyprowadzano do ambulatorium. Ale jej zgoda na namowy elokwentnego pana Czesia Nowaka dawała mu teraz nad nią pewną przewagę w ich stosunkach służbowych. Po raz pierwszy zrobiła to, czego tak się starała do tej pory unikać - wchodzenia we wzajemne zależności w stadninie. Ale stało się. Teraz była na siebie wściekła. Co chwila 46 spoglądała na zegarek, by sprawdzić, czy rzeczywiście zdąży na czas. Niech się pani, pani Grażynko, nie denerwuje. Za pięć minut będziemy w domu, a za drugie pięć w am bulatorium. Jak Czesio Nowak obiecuje, że będzie na czas, to mucha nie siada i komar nie tupie. Kierowca, bardzo zadowolony z siebie, z fasonem zajechał przed budynek, w którym mieściło się mieszkanie Grażyny. Jeszcze będzie pani taka miła i złoży podpisik na karcie jazdy... O, tu... i tu, i tu... i tu... Przy trzecim podpisie Grażyna zawahała się. - Nie za wiele tych autografów? Przecież muszę jakoś rozchodować te kilometry, no nie? Spojrzała na niego i napotkała jego wzrok. Patrzył na nią z bezczelnym uśmieszkiem, jak gdyby chciał powie dzieć, że jest pewny tego, że ona podpisze, bo cóż innego może zrobić. No tak — to były konsekwencje jej nie przemyślanego kroku: traktował ją teraz jak wspólnika. Skoro ona „na lewo” pojechała po prywatne zakupy, to teraz musi podpisać mu in blanco, tak żeby i on mógł sobie wpisać „lewe” kilometry. Podpiszę, jak pan wypełni rubryczki, drogi panie Czesiu. Tak wypada, no nie? — Owo „no nie” powiedzia ła naśladując jego własny, specyficzny sposób mówienia. Zobaczył jej chłodne, ironiczne spojrzenie. Zabrał kartkę i bez słowa wziął się do wypełniania. Niech pan wpisze jazdę do miasteczka — powie działa stanowczo. — Podpiszę. Ale w dyspozycji... — zaczął Nowak. Tak, w mojej. W razie czego trudno, będę się tłumaczyła. — Po tej decyzji poczuła nagle ulgę. Kierow ca patrzył na nią, zaskoczony. — Niech pan nie filozofuje, tylko pisze — dorzuciła ze śmiechem. 47
Wpisał i podał jej kartę. Podpisała rzuciwszy okiem na stan licznika tak, by to zauważył. —Do widzenia. Dziś chyba nie będzie mi już pan potrzebny, panie Czesiu. Dziękuję. —Do widzenia, pani doktor. — Kierowca był zbyt zaskoczony, by coś więcej powiedzieć. Obejrzała się za nim z uśmiechem i machnęła mu ręką. Odmachnął jej i pokiwał do siebie głową. Kuta na cztery nogi. Oj, kuta... — mruczał. — Ale równiacha, nie ma co — dorzucił sprawiedliwie, z lekką nutką podziwu. Do ambulatorium, na szczęście, zdążyła punktualnie. Czekało już parę klaczy ijeden koń roboczy z poważnym skaleczeniem. Przy pomocy sanitariusza zabrała się do pracy. Na pewien czas zapomniała o całym incydencie. Przypomniała go sobie dopiero wówczas, gdy wracając do domu, natknęła się na Klimaszewskiego i Janczara. — Pani doktor! Niech no pani do mnie pozwoli!' Głos Klimaszewskiego był ostry i nieprzyjemny. „No tak, sprawdził kartę. Trzeba się będzie tłumaczyć” pomyślała. Podeszła bez pośpiechu, by nie okazać zdenerwowania, cała zjeżona wewnątrz. - Słucham. Stało się coś? — W jej głosie była pod świadoma arogancja spowodowana gotowością obrony. — Zwolniła pani na dziś Nowaka? — Nie. A bo co? Bo go nie ma w domu, a żona powiedziała, że go pani zwolniła. Jest mi potrzebny. Ach, więc o to chodziło. Swoją drogą denerwujący był ten zwyczaj mówienia dyrektora do ludzi w taki sposób, kiedy był o coś zły. Zwyczajna grzeczność przecież by mu nie szkodziła — zżymała się w duchu. Podniesiony głos sprawiał, że człowiek mimo woli zaczynał zastanawiać się, 48 w czym zawinił, jaką popełnił pomyłkę. Może i o to dyrektorowi chodziło? Odpowiedziała już o wiele spokoj niej: Powiedziałam tylko, że mnie nie będzie potrzebny. Przecież nie ja dysponuję samochodem, tylko biuro stadniny. Po dalsze dyspozycje powinien był tam się zgłosić. Ten Czesio za dużo sobie pozwala — warknął dyrektor. \ Grażyna przypomniała sobie jego manewry z kartą. Nie było wątpliwości, że już wówczas planował na dzisiaj jakiś „lewy” kurs. Ale niczego nie powiedziała dyrek torowi. Ostatecznie to nie jej sprawa. Klimaszewski zresztą uspokoił się, było mu nawet chyba trochę wstyd poprzedniego tonu, bo rzucił pojednawczo: Mam jeszcze jedną sprawę. Przydzieliłem pani Ba- bette jako wierzchówkę. Terminy treningów ustali pani z kolegą Janczarem. To wszystko. Odszedł szybko. Grażyna i Janczar chwilę patrzyli za odchodzącym. ' Co mu się stało? Giez go ukąsił? — Nie, złapał chłopców na kradzieży owsa. Zawsze go to wpienia. Tym razem były to zresztą drobne ilości. Da im po premii i po upomnieniu i na tym się skończy... —Janczar przeniósł spojrzenie na twarz Grażyny. — To kiedy pani chce zacząć? A pańska żona? A pani Klimaszewska i Fron- czakowska? Onejuż trochę umieją. A moja woli, żebym nieja był jej instruktorem. Pani także bym radził, żeby pierwsze lekcje wzięła pani u Małeckiego. Tak trochę... mniej oficjalnie, na boczku, wie pani... Małecki będzie szczęś liwy, jak go pani o to poprosi... lego samego zdania był i Małecki. Na pierwszą lekcję umówili się w ujeżdżalni, gdzie mogli być sami. 4 — D/jcwczyna i Carino 49