WŁADYSŁAW RYMKIEWICZ
DŁUGIE
CZEKANIE
U)
ł
WYDAWNICTWO ŁÓDZKIE
Okładkę projektował
ED W A R D H A B D A S
Redaktor
T A D E U S Z M R O Z O W SK I
Redaktor techniczny
B A R B A R A S T Ę P IŃ S K A
Korektor
H A N N A K R A SZ E W SK A
O C o p y rig h t b y W y d aw n ic tw o Ł ó d z k ie , Ł ó d ź 1978
1
Sine zwały chmur jak zbałwaniona powierzchnia morza
w czasie sztormu gromadziły się na niebie. Na ich tle
wznosiła się nad miastem pałająca intensywną czerwie
nią wieża kościelna z nie tynkowanej cegły.
W mieście zrobiło się ciemnawo jak o zmierzchu. Przy
śpieszyłem kroku, żeby zdążyć przed deszczem do domu,
skąd wygnały mnie nuda i jałowość codziennego życia
pod okupacją. Czasem łapała mnie jakaś potworna chan
dra, szedłbym gdzieś daleko, a zresztą byle gdzie, choćby
na wachę przed gestapo i piorunowałbym protestując gło
śno przeciwko metodom stosowanym przez okupanta wo
bec b e z b r o n n e j ludności, przeciwko łapankom i obozom
śmierci, przeciwko mojemu losowi przeklętemu, po czym
znów ogarniała mnie apatia i melancholia, bałem się, że
bym w przystępstwie wariactwa nie zrobił jakiegoś głup
stwa, które mógłbym przypłacić lagrem.
Zza rogu rozproszona gromadka mężczyzn i kobiet jak
chmara liści niesionych przez wichurę wypadła i biegła
w moim kierunku. W ymijając mnie wołali wystraszeni
i zdyszani:
— Łapanka! Niech pan wraca.
Wylot przeciwległej ulicy wyrzucił również kilkanaście
osób, biegnących w stronę kościoła, wtopionego jak pło
mień w mroczne niebo.
Zatrzymałem się domniemywając, że musiała to być
jakaś duża obława.
— Niech pan wraca! — ostrzegali mnie ci, którzy
5
w drugim rzucie wypadli zza rogu. — Biorą każdego
nie patrząc na Ausweis.
Ogarnięty tum ultem pobiegłem wraz z innymi. Część
spłoszonych uciekinierów rzuciła się w kierunku przy
stanku za kościołem goniąc podjeżdżający tram w aj pod
miejski. Drudzy, nieliczni, prawdopodobnie mieszkańcy
naszego miasta, ratowali się ucieczką w boczne ulice.
W takich momentach często się gubię.
Zdaje mi się wtedy, że słyszę dudnienie i huk pocią
gów, które się wymijają, i widzę ludzi uciekających w po
płochu z jednego toru na drugi i wpadających pod koła
nadjeżdżającej lokomotywy, która m asakruje tłum na
krwawą miazgę.
Nienawidzę wojny. Wstępując na rok przed wybuchem
wojny na wydział medyczny uniwersytetu w Warszawie
zacząłem studiować psychiatrię, która mnie pociągała
i w której chciałem się specjalizować. Zamierzałem ogar
nąć całe bogactwo wiedzy w tej dziedzinie i zostać nau
kowcem, którego opinie w zakresie psychiatrii byłyby
niepodważalne. Nie zdradzałem się przed nikim z moich
ambicji, ale gdy w towarzystwie stawałem się centrum
zainteresowania, odwaga mnie opuszczała i pragnąłem
zapaść się pod ziemię. Moje rusztowanie psychiczne, że
tak powiem, było nie przygotowane do udźwignięcia cię
żaru marzeń i projektów, które chciałem zrealizować.
Mam okropne usposobienie. Moja słabość polega na tym,
że potrzebna mi aprobata otoczenia. Ale akceptacja śro
dowiska wydaje mi się przeważnie niedostateczna, dopa
truję się jakichś zastrzeżeń co do mojej osoby i wtedy
chciałbym się schować w mysią dziurę.
Wybuch wojny pokrzyżował moje plany poświęcenia
się pracy naukowej i wykreślenia z życia wszystkiego in
nego. Okupacja postawiła tamę moim zamiarom. Każdy
miesiąc, każdy rok, uniemożliwiający gruntowne studia,
był niepowetowaną stratą. A cóż dopiero te trzy jałowe
lata, które minęły bezowocnie.
Wbiegłem w boczną uliczkę i szedłem z maksymalną
szybkością wzdłuż pierzei zeszłowiecznych dworków z da
6
chami naczółkowymi, wzdłuż poczerniałych od sadzy
i dymu murów fabryk lub warsztatów z okratowanymi
oknami. Ktoś idący za mną starał się dotrzymać mi kro
ku i doradzał, stękając ze zmęczenia, żeby dojść do Domu
Starców i tam przeczekać łapankę. Głos wydawał mi się
znajomy. Zwolniłem kroku i zobaczyłem odpychającą
fizjonomię pooraną zmarszczkami. Mężczyzna przezwi
skiem Nosorożec przybliżył twarz do mojej twarzy. Dłu
gim nosem omal nie dotykał mojego policzka i jęcząc
powtarzał, żeby się ukryć w Domu Starców. Niemcy po
zwolili miejscowemu proboszczowi odprawiać tam raz
na tydzień mszę.
Wspólnik mojej babki w pokątnym handlu złotem i bi
żuterią wzbudzał we mnie odrazę. Nie miałem pojęcia,
jak pozbyć się natręta.
Drzwi w Domu Starców nie były zamknięte. W ystar
czyło nacisnąć klamkę. Weszliśmy do chłodnego koryta
rza, który miał kafelkową podłogę w białe i niebieskie
kwadraciki. Z korytarza widać było przez otw arte drzwi
wnętrze długiego pokoju w rodzaju domowej kapliczki.
Obrazy świętych na ścianach. Dużo drewnianych klęczni-
ków z podnóżkami i pulpitami; w dolnych deskach ślady
wy/lobione kolanami wiernych. W głębi prowizoryczny
oltarz-stól, nad nimi wielki obraz olejny, W niebowstąpie
nie Chrystusa unoszącego się ponad ziemią, malowidło
przyćmione przez niszczące działanie czasu, można było
tylko snuć domysły co do treści odczytując w czarnym tle
słabo wyróżniające się żółtawe oblicze i zarysy gołych
rąk i nóg ponad poziomem nieokreślonego krajobrazu.
Ukląkłem na podnóżku. Serce biło mi mocno. W piersi
zgiełk i roztrzęsienie. Splotłem ręce na pulpicie i przyło
żyłem czoło do dłoni jak ci, którzy pogrążają się w kon
templacji, dokonywują rachunku sumienia.
Chciałem ofiarować Bogu mój lęk i rozbicie, i rozpacz
z powodu ojczyzny w niewoli. Szukając ukojenia w mo
dlitwie prosiłem o łaskę spokoju i oddalenia ode mnie
złych duchów, demonów obsesji i przerażenia. Ale nie
mogłem skupić się i wznieść myślami ponad udręczającą
7
codzienność. Pomyślałem z przygębieniem, że moje ry
tualne gesty pozostały tylko pustą formą zewnętrzną. Nie
mogłem uwolnić się od prześladujących mnie obsesyjnie,
wszędzie, w domu i na ulicy, wyobrażeń o brutalnych
iibermenschach i o ich trupich czaszkach na odgiętych
śmiesznie, z kogucią czupurnością wierzchach czapek,
0 wyglansowanych butach z cholewami, wybijających
na bruku zwycięski rytm, którym demonstrowali wyż
szość herrenvolku nad powaloną Słowiańszczyzną. Prze
szkadzała mi obecność wspólnika babki, spekulanta, ży
jącego z podejrzanych transakcji złotem i biżuterią. Po
stokroć nienawidziłem wojny, która niosła śmierć i po
żogę, zniszczenie i śmiecie w kreaturach paskarzy i spe
kulantów, żerujących na głodzie i nędzy najbiedniejszych.
Nosorożec trącił mnie w ramię. Uważał za właściwe
zabawiać mnie rozmową i szeptliwym głosem zapytał, czy
słyszałem o zabójstwie dwóch gestapowców w naszym
mieście.
Najchętniej bym wstał i wyszedł z kapliczki, lecz nie
potrafiłem oprzeć się ciekawości i ze sceptycznym nasta
wieniem słuchałem przekazywanych wiadomości.
Nosorożec szeptał mi do ucha, że gestapo zaaresztowało
niedawno byłego sierżanta wojsk polskich. Nazwisko: Sta
nisław Mierzyński. Aresztowany załamał się na torturach
1 przyznał się, że posiada na strychu zmagazynowaną
broń.
Rzeczywistość okupacyjna atakowała mnie ze wszyst
kich stron, nie mogłem się od niej oderwać. Miałem przed
oczami znienawidzone figury paskarzy, spekulantów, eses
manów, którzy zwycięskimi krokami zdobywców m anife
stowali na ulicach swoją obecność i swoją pychę, i pew
ność, że zostaną na zawsze w podbitym kraju, w zniewo
lonym mieście, które ich zdaniem było odwiecznym
germańskim grodem.
— Słucha pan? — zaszeptał Nosorożec i dalej dzielił
się ze mną swoimi wiadomościami: Dwaj gestapowcy po
jechali z sierżantem samochodem na wskazane miejsce.
Na strychu Mierzyński wszedł na skrzynię, wyciągał
8
ukryte pistolety i amunicję i podawał gestapowcom.
Ostatni rewolwer był nabity i odbezpieczony. Mierzyński
wyciągnął go, oddał nieoczekiwanie dwa strzały do gesta
powców, zranił ich ciężko i zbiegł przez podwórka
i opłotki.
Nosorożec szedł o zakład, że dzisiejsza łapanka była
zapowiedzią zemsty, którą przygotowało gestapo za za
mordowanie ich dwóch funkcjonariuszy.
Chciałbym wiedzieć, skąd Nosorożec posiadał takie do
kładne informacje. Od dawna podejrzewałem go o kon
takty z gestapo.
Przeczekałem deszcz, który powoli ustawał, i korzysta
jąc z tego, że Nosorożec rozmawiał z jakimś znajom
kiem, zabrałem się do domu.
Dopędził mnie w połowie drogi i prosił, żebym powie
dział pani Konarzewskiej, że w sprawie, o której babcia
wie, wszystko jest w porządku, tylko cena spadła.
Jak pan powie: cena spadła, to babcia już będzie
wiedziała, o co chodzi — mówiąc to w patryw ał się we
m n i e przebiegłym spojrzeniem.
Umknąłem spryciarzowi dłoni na pożegnanie i ruszy
łem szybko do domu.
2
Zapukała z samego rana, weszła, kulejąc, do pokoju
i oznajmiła z ponurą miną, że pani starsza znowu w nocy
nie spała. Zapytana, co się stało, odpowiedziała, że pani
starsza skarży się na serce i na bóle w nogach.
Byłem imaginacyjny, widziałem wszystko w czarnych
barwach i choroba babci napełniała mnie ciężką troską,
spodziewałem się czegoś najgorszego.
Zrobiłem uwagę, że gdyby pani starsza przestała palić,
bóle by przeszły. Michalina spojrzała na mnie krzywo
i mamrocząc powlokła się do kuchni.
Gdzieś daleko za oknem załomotał karabin maszynowy.
Mama, wyjeżdżając, zleciła mi opiekę nad babką Marią,
9
a w szczególności dołożenie starań, żeby babcia nie nad
używała palenia i alkoholu. Domyślałem się, że mamie
bardziej zależało na tym, „co ludzie powiedzą”, jeżeli
babka Maria nie przestanie pić, niż na zdrowiu babci.
W rodzinie zawsze mówiło się o zawstydzającym nałogu
starszej pani przyciszonym głosem.
Wszedłem do pokoju babci.
— Kto tam? — krzyknęła.
Myślę, że trochę już niedowidziała.
— Nie bój się, to ja Łukasz — odpowiedziałem.
W pokoju chorej było szaro jak w palarni. Zeszłowiecz-
ne obrazy olejne w kolorze soku z fajki, pociemniałe ze
starości, osnuwał dym z papierosów. Na honorowym m iej
scu wisiała reprodukcja obrazu Boecklina Wyspa um ar
łych, secesjonistyczne malowidło odpowiadające gustom
babki, której młodość upłynęła w końcu dziewiętnastego
stulecia.
Chora leżała na łóżku, przykryta kołdrą podciągniętą
do wysokości oczu. Spod przybrudzonej poszewki wyłania
ło się czoło w zmarszczkach i siwe pukle włosów, spo
między których przeświecała żółta, łysiejąca skóra.
Popielniczka na krześle przy łóżku była pełna popiołu
i niedopałków.
Zapytałem babkę, co jej dolega. Serce, wątroba, poskar
żyła się, a głównie nogi. Nie może chodzić. Każdy krok
to męczarnia.
— Doradzałem, żebyś przestała palić — przypomniałem
łagodnie. — Medycyna...
—■Daj mi spokój z twoją medycyną — ofuknęła mnie
ochrypłym od nikotyny głosem.
Upierałem się, że doktor potwierdził diagnozę, moją
diagnozę.
— Szabrowski to wybitny chirurg — mówiłem z naci
skiem. — Powiedział wyraźnie, że cierpisz na stw ardnie
nie zarostowe kończyn dolnych. Nikotyna działa zwęża-
jąco na naczynia krwionośne. Jeżeli nie przestaniesz pa
lić, może ci grozić am putacja nóg.
Chudą, upierścienioną ręką, lekką i kruchą, szarą i wy
10
schniętą, jak gdyby za chwilę miała rozsypać się w proch,
płasnęła w kołdrę.
— Nie strasz mnie!
— Ależ, babciu — tłumaczyłem łagodnie — nie mam
bynajmniej zamiaru cię straszyć. Ostrzegam tylko przed
skutkami.
Odgarnęła kołdrę, usiadła na łóżku. Trzęsąca się głowa
i wychudzone ciało w różowej koszuli, w rak człowieka
wzbudzającego litość kruchością i wyniszczeniem. Sądzi
łem, że moja biedna babka nienawidziła siebie, swojej
starości, swoich pomarszczonych rąk, niedołężnych nóg.
- A przy tym lubisz wypić — nie darowałem, żeby
przy okazji nie wytknąć jej skłonność zaglądania do kie
liszka.
Odparła, że ją sekuję, nie pal, nie pij, a przecież w in-
Ierosach trzeba nieraz popić. Chciałem odpowiedzieć, że
niedługo przestanę ją sekować, bo mam zamiar wyjechać,
i to na długo, lecz odechciało mi się dalszej rozmowy,
która do niczego nie prowadziła. Z góry wiedziałem, że
zapytałaby, a raczej wytknęłaby mi, jak to, więc zosta
wiłbym ją bez opieki? Nie zliczyć rozmów na ten tem at
między nami. Przewidywałem, że tak mi odpowie, a znów
jn /. kniei, zasłoniłbym się tym, że przecież Michalina
z m,| /.usianie. W te d y babcia zaczęłaby mi wypominać,
że zabierając mnie z Warszawy uratowała mi życie, bo
Niemcy by mnie zamordowali jako syna aktora, który
dublował rolę Hitlera w sztuce Georga Bernarda Shaw’a
Wielki kram. I który (ojciec) został powołany do wojska
jako oficer rezerwy w pierwszych dniach mobilizacji. Wy
pomniałaby mi też, że bez jej wiedzy ukryłem w słomie,
którą była wymoszczona furmanka, znaleziony w lesie na
postoju karabinek kaw aleryjski z pasem i patrontaszami,
i że gdyby Niemcy przetrząsnęli nasze klamoty, to nie
wiadomo, czym by się to mogło skończyć. A ja bym
skłamał, jak zawsze, że utopiłem karabinek w Pilicy. Ja
łowa dyskusja. Zamiast więc odpowiedzieć na zjadliwy
zarzut babki, że chcę ją zostawić bez opieki, dalej snułem
w pamięci długi ciąg bezskutecznych rozmów. Jako stu
l i
dent po pierwszym roku studiów (przerwanych przez
wojną) na wydziale lekarskim miałem ambicję, żeby prze
konać babcię o szkodliwości picia i palenia. Usiłowałem
wzbudzić w starej kobiecie niepokój dowodząc, że jak
wykazują statystyki, na sto osób chorych na raka płuc lub
krtani dziewięćdziesiąt delikwentów rekrutuje się z pa
laczy. Podobnie z alkoholem, którego nadużywanie kończy
się marskością wątroby. Tłumaczyłem również, że niko
tyna przyśpiesza proces rozwoju arteriosklerozy, powoduje
zwężenie naczyń krwionośnych i prowadzi często do bez
władu nóg. Co do alkoholu zaś, to chyba, dostatecznie
przekonywającym dowodem były bóle wątroby, jakie
zaczęła odczuwać.
Ale wszystko to nie wywierało na babce Marii naj
mniejszego wrażenia. I podczas gdy ja angażowałem się
coraz bardziej w małą domową propagandę przeciwty-
toniową i antyalkoholową, uparta staruszka przysłuchi
wała się- moim argumentom z lekceważącą obojętnością,
a czasem nawet z rozbawieniem i ironią, którą m anife
stowała swoją wyższość. Byłem przywiązany do babci,
rozumiałem, że dużo jej zawdzięczam, ale czasem jej
ślepy upór doprowadzał mnie do pasji. Obojętność albo
ironiczny uśmieszek na zwiędłych ustach babci raniły
moją ambicję adepta sztuki lekarskiej. W duchu wyrzu
całem babci, że przez nią nie włączyłem się do ruchu
oporu, bo nie chciałem jej opuszczać i pozbawiać mojej
opieki, a ona odpłacała mi za to ironią i niewdzięcznością.
Nie ustawałem jednak w moich staraniach przekonania
babci o konieczności stopniowego zmniejszania dawek
tytoniu i alkoholu, którym i się zatruwała. Moja dobra
wola przyjścia babce z pomocą i uwolnienia jej od na
łogu wzmagała się, i to ze szkodą dla mnie, w miarę
napotykanego uporu. Wyimaginowane dyskusje, jakie
przed zaśnięciem prowadziłem z babką, która od godziny
chrapała za ścianą, dyskusje, mające na celu uratow anie
nieszczęsnej staruszki przed grożącą jej chorobą raka,
przekształciły się z upływem czasu w obsesję, jaką w so
bie zaobserwowałem. Długo zmagałem się z chorobliwym
ia
natręctwem myśli analizując i wałkując w obecności
Marii Konarzewskiej, i w jej nieobecności, sprawę nie
bezpiecznego nałogu. Ja swoje, a babcia, obecna lub nie
obecna, swoje. Ja ostrzegam, a babcia, obecna lub nie
obecna, śmieje mi się w nos. I tak bez końca. Nie sypia
łem po nocach przeklinając diabelski kołowrót myśli
wciąż na ten sam temat, a gdy zasypiałem, zjawiała mi
się we śnie babka, przebrana za osiemnastowieczną m ar
kizę, w peruce z opadającymi na ramiona długimi pukla
mi włosów, z argusowym spojrzeniem wielu par oczu jak
na pawim ogonie, i przedkładała mi swoje racje.
Znużony daremnymi wysiłkami, starałem się dociec,
skąd brała się moja nadgorliwość i upór? Czy w próbach
uszczęśliwienia starej kobiety wbrew jej woli, w próbach
przymusowej terapii, podszytej okrucieństwem, nie ujaw
niały się jakieś chrobliwe pęknięcia w moim układzie
nerwowym? Nie potrafiłem dokonać analizy na sobie
samym, nie potrafiłem rozłożyć na części stanu zaciekłe
go upierania się przy moich argumentach. Zawierała się
w nim chęć przyjścia z pomocą bliskiej osobie i ambitny
zamiar osiągnięcia sukcesu i wyleczenia babci z nałogu.
ł.ączylo się to z satysfakcją, jaką miało mi przynieść
zwycięstwo odniesione nad chorą uchylającą się od za
lecanej terapii. Ale wiedziałem też w mojej nieprzejed
nanej postawie, w gniewnym dążeniu do przełamania upo
ru babci coś w rodzaju sadyzmu, połączonego z litością
i nienawiścią do partnerki, która nie chciała poddać się
mojej woli.
Sytuacja, w jaką się nieostrożnie uwikłałem, zaczynała
robić się groteskowa: dwoje schorowanych dziwaków,
babcia, unieruchomiona, przykuta do łoża, i ja, zagrożony
gruźlicą, zadręczaliśmy się nie tylko o ilość wypalanych
papierosów, lecz o byle co, każda różnica zdań była za
rzewiem sprzeczki. Jakbym nie miał nic lepszego do
roboty niż zabijanie czasu skrywaną animozją i wypeł
niającymi mnie fałszywymi ambicjami.
Babcia żądała, żebym wyjechał do Otwocka leczyć się.
Była gotowa spieniężyć na ten cel coś ze swojej biżuterii.
13
Nie zgadzałem się na to. Straszyła mnie, że jeśli nie prze
prowadzę kuracji, gruźlica mnie wykończy. Podejrzewa
łem, że chce mnie się pozbyć z domu, żebym przestał ją
zanudzać kazaniami o szkodliwości palenia tytoniu i nie
bezpieczeństwach nadużywania alkoholu. Dokoła nas sza
lały obławy na ludzi, szerzył się terror, grzmiały salwy
plutonów egzekucyjnych, a ja, dręczony obsesyjną myślą,
nie mogłem uwolnić się od prześladujących mnie wyo
brażeń i nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego w isto
cie zależało mi na przełamaniu uporu starej kobiety. Była
to prawdopodobnie tajemnica obsesji.
Ale wreszcie zrozumiałem, że nie powinienem znęcać
się nad babką. Trochę litości dla starej kobiety! — po
wiedziałem sobie. Niech pali, niech popija, nic już jej
nie zaszkodzi, nic nie pomoże.
Uczepiwszy się nałogów babki jak pijany płotu, że pa
pierosy, że wódka, dręczyłem niepotrzebnie ją i siebie.
Zważywszy to wszystko, przestałem interesować się
zdrowiem babci, zostawiłem ją w spokoju.
3
Bestialski mord, masową egzekucję zademonstrowaną
przez hitlerowców w naszym mieście na placu Stodół
przeżyliśmy w marcu w trzecim roku wojny.
W tym dniu babcia wezwała mnie z samego rana i po
skarżyła się, że czuje się bardzo źle, że już z nią koniec.
Wczoraj wieczorem wyszła do ogrodu, z ogrodu na ulicę
parę kroków i musiała przystanąć, coś się stało z nogą,
ból i bezwład, nie mogła zrobić dalej ani kroku, bała się,
że upadnie, opowiadała płacząc.
Wróciła do domu czepiając się, jak pijana, sztachet.
Było mi babci żal, ale nie mogłem nic poradzić, kiw a
łem z ubolewaniem głową, stwardnienie zarostowe na
czyń kończyn dolnych. Byłem zdania, że należy wezwać
lekarza.
Odmówiła stanowczo, nie wierzyła eskulapom, i dalej
14
mówiła, że na dziś była umówiona z Nosorożcem w ka
wiarni, ale zrozumiała, że nie mogłaby wstać, bała się
ruszyć z łóżka. Płacząc wyjęła ze szkaplerzyka między
workowatymi piersiami miniaturowy kluczyk i kazała,
żebym jej podał kasetkę z biżuterią. Kasetka była w bie-
liżniarce, schowana pod warstwam i jedwabnej damskiej
bielizny.
Podałem babci kasetkę z metalowym uchwytem. Zerk
nęła na mnie podejrzliwie.
Albo nie — zmieniła zamiar. — Po co masz się tłuc
z pierścionkiem podmiejskim tramwajem. Nie daj Boże,
zgubisz albo trafisz na łapankę i Niemcy ci zrabują pier
ścionek. Jedź po Nosorożca — rozkazała. — Przywieź go
tutaj, a nie zapomnij powiedzieć, żeby wziął ze sobą pie
niądze, już on będzie wiedział ile. Czemu stoisz jak pień?
Idź. Za to wszystko, co dla ciebie zrobiłam, masz okazję,
zęby mi się odwdzięczyć.
Postanowiłem wynieść się wreszcie od babci. Jeszcze
im będzie wypominała swoje dobrodziejstwa! Mieszkanie
z babcią nie miało sensu. Ogarniała mnie gorycz i apatia.
Nu chciało mi się nic robić. Przysiągłem sobie, że nie bę
dę pośredniczył więcej w pokątnych transakcjach babci
nym h, więc już. raczej z rozsądku, żeby gdzieś iść, czymś
nli; /.ująć, iii/.ludiiwuć stan napięcia wewnętrznego byle
Julią aktywnością, zgodziłem się pojechać do Nosorożca,
nie przyrzekałem sobie, że to już ostatni raz.
(>d dłuższego czasu dokuczał mi nieokreślony niepokój,
coś w rodzaju bezprzedmiotowego podenerwowania, któ
rego przyczyny nie mogłem sobie wytłumaczyć. Byłem
spięty, rozdrażniony, czułem się rozbity fizycznie, odczu
wałem bóle w mięśniach i w całym ciele, jak gdybym był
skrępowany powrozami. Bałem się nie wiadomo czego,
dokuczało mi nie wiadomo co. Rodzaj lęku przed niezna
nym? Obawa przed niepewną przyszłością? Uroiłem sobie,
ze moje nieokreślone lęki rozwiną się w groźną chorobę
umysłową i nie mogłem się od tych obsesyjnych wyobra
żeń uwolnić. Ale chociaż los mój wydawał mi się w chwi
lach depresji przypieczętowany, nie chciałem się pogodzić
15
z domniemanym wyrokiem i postanowiłem stawić czoło
niebezpieczeństwu. Jako były przedwojenny student
z pierwszego roku na wydziale lekarskim obmyśliłem so
bie, żeby jałowy intelektualnie czas okupacji poświęcić
na samodzielne studia z zakresu psychiatrii, której znajo
mość pomoże mi w walce z chorobą. Myśl tę podsunął mi
przypadek. W dwa lata po wybuchu wojny zmarł nasz
znajomy lekarz, który pracował w szpitalu dla nerwowo
chorych. Zm arły pozostawił bogaty księgozbiór z dziedzi
ny psychopatologii. Wdowa po lekarzu pozwoliła mi ko
rzystać z biblioteki męża. Nie wyjawiłem prawdziwego
celu moich studiów. Nie chciałem, żeby mnie uważano za
kandydata do leczenia w domu wariatów. Upozorowałem
moją gorliwość naukową zamiarem zdobycia wiedzy, któ
ra by mi pomogła wyróżnić się na egzaminie w oczach
profesorów po wznowieniu studiów po wojnie. Pogrąży
łem się więc w lekturze (przy okazji przeczytałem parę
interesujących książek z innej dziedziny, jak Historia filo
zofii, Trois Rkformateurs, Luther, Descartes, Rousseau
M aritaina i in.) i po dwóch latach samodzielnych studiów
posiadałem zasób wiadomości, które pozwoliły mi na
uświadomienie sobie, że w moim napięciu i nieokreślonym
niepokoju jest rzeczywiście coś nienormalnego. Niestety,
co do terapii nie znalazłem skutecznych sposobów ani
lekarstw przeciwdziałających chorobie.
Chciałem szybko uporać się z powierzoną mi przez bab
cię sprawą, wsiadłem do tram w aju podmiejskiego i po
pół godzinie stukałem do mieszkania z tabliczką z nazwi
skiem Józef Kujawa.
Spodziewałem się, że za chwilę drzwi uchylą się i zoba
czę czubek karykaturalnie długiego nosa, jakby przypra
wionego do maski przebierańca odpustowego, i zaflegmio-
ny głos zapyta: kto tam?
Ale nikt nie otwierał. Zapukałem jeszcze raz. Cisza.
Zabrałem się do domu. Tramwaj nadjechał na przysta
nek jakby po mnie. Obijając się o twarde oparcie ławki
w rytm kolebiącego się na boki wagonu przyczepnego ko
munikacji podmiejskiej, snułem sentymentalne plany, że
16
przed powrotem do domu zdążę odwiedzić moją dziew
czynę, powiem jej z dumą, że noszę się z zamiarem pój
ścia do partyzantki. Jadzia pewnie będzie płakała, ale
przestanie patrzeć na mnie w taki sposób, że zdawało mi
się, że czytam w jej spojrzeniu: Ty jeszcze tutaj?
Wzruszało mnie, że ją zobaczę, wzruszały mnie jej łzy,
których się spodziewałem, gdy jej powiem, że wybieram
się do partyzantki. Moja dziewczyna, Jadzia, to córka re
jenta wywiezionego do Oświęcimia, drobna, szczupła dzie
weczka. Ja też nie jestem herkulesem, raczej chudy, mam
wąską klatkę piersiową, typowy astenik. Może właśnie
dlatego dobrze nam ze sobą, że pasujemy do siebie. Gdy
przyciskam Jadzię i obejmuję łagodnie, to zdaje mi się,
że mógłbym policzyć wszystkie jej kosteczki, takie z niej
chuchro.
Dojeżdżaliśmy do miasta. Przymknąłem oczy i marząc
0 Jadzi nuciłem: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę...”
1 wywróżyłem sobie!
Bo naraz w przepełnionym pasażerami wagonie powsta
ło zamieszanie, które przerodziło się w popłoch. Usłysza
łem głosy: „Łapanka!” Tramwaj zaczął zwalniać bieg. Zo
baczyłem za szybą przesuwające się powoli zimne twarze
esesmanów.
Starałem się opanować, nie poddawać się panice, zacho
wać zimną krew. Dokoła mnie wszystko huczało i wrzało.
Zdawało mi się, że słyszę łoskot wymijających się pocią
gów pośpiesznych i ludzi uciekających spod nadjeżdżają
cej lokomotywy, przebiegających na drugi tor, miażdżo
nych tam przez koła nadjeżdżającego z drugiej strony pa
rowozu. Słyszałem krzyki przerażenia i zgrozy, i huk tych
wciąż nadjeżdżających pociągów pośpiesznych, jednego za
drugim, świszczących w pędzie i w ostrym gwiździe
ostrzegawczym, który przyprawia o oszołomienie i dez
orientację, i popłoch ludzi miażdżonych masowo, wpada
jących pod rozpędzone lokomotywy przesłoniętej obłokami
gorącej pary i dymiącej czarnymi płatami sadzy.
Wyszedłem na platformę, zeskoczyłem na jezdnię. Mo
wy nie ma o ucieczce. Dokoła nas gardłowe wrzaski, raus,
1 — Długie czekanie 17
raus, szczekanie, jakby sfora psów nas obskoczyła. Na
jezdni tłum y zaniepokojonych ludzi. Okazało się, że łapa
cze zatrzymywali tram w aje jadące do m iasta i wyjeżdża
jące z miasta. Długi rząd wagonów stał po jednej i dru
giej stronie.
Jakaś m onstrualna łapanka czy co? -— usłyszałem
czyjś głos.
Nieprzejrzana kolumna ludzka, zamknięta barieram i zie
lonych mundurów Schutzpolizei. I nagle jakieś wściekłe
rozkazy na czele kolumny. Otaczające nas Schupo powta
rza wściekle:
— Marschieren! Marschieren!
Prowadzą nas w kierunku miasta.
— Schneller! Schneller! — popędza Schupo.
Niedobrze się to przedstawia — zagaduje mnie idący
w szeregu mężczyzna. — Prowadzą nas w kierunku placu
Stodół. Wygląda mi to na jakiś zbiorowy mord.
Nieznajomy zasiał we mnie ziarno niepokoju. I nie tyl
ko we mnie.
— Dokąd oni nas prowadzą, na litość boską! — usłysza
łem rozpaczliwe pytanie i w kłębku głosów tw ardą odpo
wiedź:
— Nie widzi pani! Prowadzą nas na plac Stodół.
Zobaczyłem w błyskawicznym skrócie całe moje życie,
które przesunęło mi się przed oczami, jak przesuwa się
podobno na m inutę przed utonięciem w szalonym tempie
pasmo obrazów przeszłości w pamięci tonącego: Ojciec mój,
aktor, dublujący rolę H itlera w komedii B. B. Shaw’a
W ielki kram, moja m atka, fantastka, która wyjecha
ła w poszukiwaniu męża, zaginionego na wojnie, wie
rząc, że trafił on do oflagu, i od której nie miałem od
trzech lat wiadomości, moja dziewczyna, egzaltowana Ja
dzia, i moja babcia, Maria Konarzewska, nałogowa alko-
holiczka, zatruwająca się niezliczoną ilością wypalanych
dniem i nocą papierosów.
Szedłem z podniesioną głową. Nie pozostawało mi nic
innego, jak iść z godnością, z podniesioną głową, na spot
kanie z losem, który mi był pisany. I pewnie dlatego, że
18
byłem przekonany, że wybiła moja ostatnia godzina i uda
wałem spokój i obojętność starając się zachować pozory
męstwa i odwagi, może dlatego świadomość bliskiego koń
ca utrudniała mi odgrywanie roli bohatera, a już nie star
czało mi absolutnie sił, żeby myśleć o czymś innym,
i strzępy zdań wypowiadanych przez ludzi, którzy podzie
lą mój los, dochodziły do mnie tylko jako cząsteczki fo
netycznie, nie zadawałem sobie trudu, żeby uchwycić ich
znaczenie pojęciowe, wszystko zmieniało się w szept (nie
wyraźny), w szmer (deszczu), w szuranie (butów) na bru
ku. Wolałbym uczepić się jakiegoś innego punktu odnie
sienia niż ten, który majaczył przede mną, lecz nie mo
głem się zdobyć na wysiłek, szedłem w ciemności, jakby
mi kto zarzucił kołdrę na głowę, przede mną stała ściana
ciemności, do której zbliżałem się z każdym krokiem. Wie
działem, że w tej ostatniej pielgrzymce (bo nasz pochód
był jak pielgrzymka do śmierci na plac egzekucji) nic się
nie zmieni, żadne, najskromniejsze życzenie nie będzie
wzięte pod uwagę, zresztą nie miałem żadnych życzeń,
moje myślenie i chcenie zostało sparaliżowane, w patry
wałem się tylko przed siebie, w plecy mężczyzn i kobiet
idących przede mną i mówiłem sobie, że nie ja jeden sta
nę przed plutonem egzekucyjnym, wszyscy idący przede
mną będą musieli spojrzeć w lufy wymierzonych prze
ciwko nim karabinów, i postanowiłem opanować strach,
nie bać się śmierci, to moje pierwsze hasło na mój ostatni
dzień życia, a drugie hasło to: śmierć faszystom, zaś trze
cie hasło, jeżeli mi nie zagipsują ust, to okrzyk: Niech ży
je Polska! A potem ogarnęła mnie apatia, ale trwałem
przy swoim, żeby iść na śmierć z podniesioną głową i nie
dawać wrogom powodu do sycenia się naszym niemęskim
zachowaniem się w obliczu śmierci. Wsłuchany w pogma
twany szurgot kroków na jezdni, szedłem przekonany, że
mój spokój i opanowanie udzielą się innym i że wszyscy
zachowamy się z godnością i honorem.
Zmęczyłem się, lecz Schupo wrzeszczało: „Marschie
ren!”, więc zrobiłem wysiłek i przyśpieszyłem kroku.
Póki nie zobaczyłem wielotysięcznej rzeszy ludzi spę
19
dzonych wcześniej przed nami na plac Stodół, który wła
dze miejskie przeznaczyły na wysypisko śmieci. Ten teren
został uznany przez hitlerowców za właściwe dla Polaków
miejsce śmierci, gdzie wykonywano egzekucję przez po
wieszenie lub rozstrzelanie. Trzy boki placu były zatło
czone przez zbiedzonych mieszkańców miasta; czwarta
strona była wolna. A jednak zmieściliśmy się jeszcze i do
łączyliśmy do ludzi zgromadzonych po trzech bokach pla
cu. Blask słońca zapalał się i gasł nad udeptanym kw adra
tem ziemi. Poruszenie w tłumie wywołała wiadomość, że
Kripo i Schupo ustawiły za naszymi plecami karabiny
maszynowe. Byliśmy otoczeni potrójnym pierścieniem po
licji, członków NSDAP i miejscowych volksdeutschów.
Od czwartej, dotychczas wolnej strony zaczęli ukazy
wać się na skleconych prowizorycznie trybunach wyżsi
oficerowie SS w czapkach jak siodła, z wierzchami wygię
tymi butnie do przodu. Tylko jeszcze środek placu Stodół
nie był zajęty, coś w rodzaju pustej areny czy ringu na
wolnym powietrzu.
Coraz większy gwar przechodził we wrzawę.
- Stille! Ruhe! — zaczęli wrzeszczeć umundurowani,
i od razu z niepohamowaną wściekłością i furią, czerwone
twarze, wytrzeszczone, szkliste oczy, jak u ludzi cierpią
cych na chorobę Basedowa, istny furor teutonicus. Naj-
srożsi z rozwścieczonych sięgali po pistolety.
Zrobiło się cicho. Furia wygasła.
Jeden z esesmanów zaczął przemawiać toporną niem
czyzną, agresywnym tonem. Tłumacz volksdeutsch poda
wał całe zdania po polsku. Ogłaszał wszem wobec, że
w dniu piątym marca sierżant byłego wojska polskiego
Stanisław Mierzyński zastrzelił dwóch funkcjonariuszy
gestapo. '
Nie mogłem dosłyszeć wszystkiego. W iatr zwiewał sło
wa. Docierały do mnie strzępy zdań.
— ...Z łaski Fiihrera obywatele polskiego pochodzenia,
zamieszkali i pracujący na odwiecznie niemieckich zie
miach W arthegau...
20
Propagandowe kłamstwo gładko przeszło przez usta
. icsmana i tłumacza.
—...korzystając z dobrodziejstw przynależności do
Wielkiej Rzeszy winni ślepe posłuszeństwo i stosowanie
v.ii; do zarządzeń władz...
Na w iatr rzucone słowa umknęły z wiatrem.
I dalej słuchałem, że za skrytobójczy mord na dwóch
funkcjonariuszach gestapo zostanie rozstrzelanych stu
bandytów i przestępców krym inalnych narodowości pol
skiej. _
Na koniec tłumacz podał do wiadomości, że spośród
zgromadzonych na placu władze wybrały stu zakładników,
którym grozi rozstrzelanie w razie jakiejkolwiek m anife
stacji lub próby oporu przez obecnych świadków egze
kucji.
Straciłem panowanie nad sobą.
— Kanalie! — wyrwało mi się z ust.
Znajomy magister farm acji ujął mnie za ramię.
— Niech pan milczy! — nakazał gorącym szeptem. —
Nie chce pan chyba ściągnąć nieszczęścia na zakładników.
Starałem się zaczerpnąć powietrza. Nie mogłem. Dusi
łem się własną niemocą jak kneblem wciśniętym w usta.
Dusiłem się ze słabości i wstydu, że muszę bez protestu
poddać się przemocy okupanta.
Warkot ciężarówek wstrząsnął powietrzem. W arkot co
raz bliższy.
W tłumie zaczęły krążyć wiadomości, że przywieziono
więźniów z obozu w Radogoszczu, miejsca najwym yślniej
szych tortur, jakie znała historia i jakie stosowali wobec
bezbronnych hitlerowcy.
Ponowne poruszenie wśród stłoczonych ludzi. Zrobiło
się ciasno. Przyciśnięty do mnie magister pokazał pal
cami na trybuny.
— Niech pan się dobrze przyjrzy — mówił ledwie do
słyszalnym szeptem. — Ten na trybunach wśród esesma
nów. Widzi go pan? Najwyższy wzrostem.
— Tak, widzę — odpowiedziałem.
— Podobny do Himmlera. Taka sama twarz, blada, na-
21
lana opuchliną. Zwyrodnialec — szeptał magister ściszo
nym głosem. — To Erwin Kautner, sadysta. Autor tej
publicznej egzekucji.
Pluton egzekucyjny wstąpił do akcji. Trzydziestu Schu-
po w zielonych mundurach wyszło na plac.
Teraz rozumiem, co ma na celu ta egzekucja — po
wiedziałem. — Oni chcą nas sterroryzować.
— Niech pan mówi ciszej.
— Chcą nam odebrać wiarę w skuteczność walki.
— Taki jest ich cel.
— Chcą osłabić w nas wolę oporu i walki.
— Tak.
— Niedoczekanie — mełłem w ustach przekleństwa. —
Niedoczekanie.
— Wśród narodów cywilizowanych znane jest pojęcie
ludzkości — usłyszałem znów namiętny szept magistra. __
Ale spróbuj pan iść z tym słowem do tam tych oprawców
na trybunach. Wystarczy spojrzeć na ich gęby, zastygłe
w wyrazie pychy i krzyżackiej buty, żeby domyślić się,
z jakich kręgów społecznych rekrutują się oprawcy, dla
których okrucieństwo jest drogą do awansu. To ludzie
z moralnego dna i marginesu drobnomieszczaństwa nie
mieckiego, hycle i sutenerzy, gracze w trzy karty, niebie
skie ptaki, wykidajły burdelowi, zdeprawowani zboczeńcy,
opryszki, rajfurzy, nożownicy, stręczyciele podejrzanych
transakcji, kryminaliści, hieny, szumowiny społeczne,
które reichsminister Himmler zwerbował do krwawej
roboty przeciwko Polakom i które jak robactwo wypełzły
ze swoich dziur i szpar do Polski. Im bardziej wyrafino
wany sadyzm i rozpasane zezwierzęcenie w torturowaniu
bezbronnych ofiar, tym większa zasługa i wyższy
stopień w hierarchii NSDAP, i dłuższy prefiks „obers-
turm bann...” w nazwie rangi w partii nazistowskiej. Ża
den przyzwoity człowiek nie podjąłby się takiej katow
skiej roboty, jaką oni wykonywują.
Wprowadzono pierwszą partię skazanych. Piętnastu
mężczyzn, skutych ze sobą kajdankami spiętymi na rę
kach. Była to wyrafinowana tortura. K ajdanki wpijały się
22
w przeguby. Każde poruszenie jednego ze skazanych
lnawiało ból pozostałym czternastu.
Spojrzałem na powleczone przedwiosenną mgłą niebo
u zywając Boga na świadka.
Delikwentów ustawiono przed plutonem egzekucyjnym.
.Jakaś kobieta zaczęła modlić się półgłosem:
Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech...
Serce zamarło mi w piersi, chłód śm iertelny rozszerzał
m, na brzuch i nogi. Zamknąłem oczy bojąc się, że rozum
/mąci mi się od widoku, jaki miałem zobaczyć.
Salwa karabinowa trzasnęła, jakby niebo runęło.
- ...jako w niebie tak i na ziemi — modliła się kobieta.
Nad zgromadzonym tłumem wzniósł się ciężki od roz
paczy jęk.
Magister ujął mnie za ramię. Poczułem dojmujący
uścisk palców. Coś mówił. Słowa zagłuszał głos kobiet.
Magister potrząsnął mną.
Niech pan spojrzy — mówił łamiącym się szeptem.
Niech pan spojrzy — wskazał na zgromadzonych na try
bunie esesmanów. — Oni się śmieją. Czy pan widzi? Oni
,i., śmieją z naszego bólu, z naszych łez. O tym nie wolno
/ i \ | h t ii m ir ć .
4
Miasto w czasie okupacji, miasto w niewoli jak ziemia
pod śniegiem w okowach lodu. Minął pierwszy i drugi,
i trzeci rok wojny. Tętno życia w mieście słabło. Ludzie
skurczyli się, zgięli, przyczaili, czekając w milczeniu na
koniec wojny. Z początku mówiło się — za rok (upatrując
nadzieję we Francji i w Anglii), potem — za dwa lata
(czekając na wyzwolenie ze wschodu), jeszcze później
za trzy (sycąc nadzieje z przepowiedni Wernyhóry). Mia
stem wstrząsały obławy na ludzi i egzekucje, po których
zapadała m artwota i pozorny spokój. Starzy czekali w
odrętwieniu na wyzwolenie spod hitlerowskiego jarzma.
23
Młodzi konspirowali w nielegalnych organizacjach pod
ziemnych.
W tym mieście, nad którym górowała czerwona wieża
kościoła, przeżyłem dzieciństwo i młodość. Tutaj błądzi
liśmy z kolegami w labiryncie wąskich uliczek grywając
w kukso lub w numerówkę, którą rysowaliśmy kredą na
bruku.
Mama, wciąż w jakichś podróżach, była gościem w na
szym dawnym warszawskim mieszkaniu, które pam ięta
łem mgliście, jak ze snu. Ojciec oddany bez reszty aktor
stwu nie miał czasu zajmować się moim wychowaniem.
Podrzucono mnie do rodzinnego miasta ojca. Babcia nie
poświęcała mi wiele uwagi spędzając całe dnie w swojej
pracowni krawieckiej, a wieczory — w kawiarni.
W czasie wojny miasto stało się dla mnie miejscem
wtajemniczenia w śmierć i okrucieństwo, uosobione w
pysznych esesmanach z emblematami trupich czaszek na
czapkach. Dusiłem w sobie nienawiść do umundurowanych
oprawców, którzy spacerując butnie po cichych uliczkach
deptali brutalnie azyl mojej młodości.
„Maciek”, mój znajomy z wczasów nad Iłżą, małomów
ny i opanowany, twarz nieruchoma jak z drewna, ręce du
że, przywykłe do pracy w polu, ruchy ciała niezgrabne
i zwolnione, cała postać z piętnem wsi i ciężkiego wy
siłku fizycznego, trudno nawiązujący kontakt, owiany me
lancholią dalekich przestrzeni, mitycznym związkiem
z ziemią, której trzeba wydzierać plony, „Maciek” przy
jechał do naszego miasta w sprawach partyzanckich i tra
fił na łapankę.
Lęk przed łapankami kojarzył mi się zawsze z dozna
niem czegoś poniżającego. Uciekać jak zaszczute zwierzę?
I chociaż instynkt samozachowawczy i rozsądek skłaniały
mnie do ucieczki, robiłem to zawsze z opóźnieniem, z nie
chęcią ulegania panice i przeważnie biegłem z ostatnimi.
Wymieniliśmy z „Maćkiem” spojrzenia, lecz nie mieli
śmy czasu na rozmowę. Obawiałem się o „Maćka”; jego
ausweis mógłby się wydać łapaczom podejrzany.
Biegliśmy na oślep. Prędki tupot nóg na bruku, jakby
24
węgiel zsypywano z ciężarówki do piwnicy. Mogło to
/wrócić uwagę Niemców skoszarowanych w tej części
miasta. Pełno ich było w tej dzielnicy po domach, z któ-
i vch wysiedlili miejscową ludność, jednych — do getta,
ilmgich — na dalekie przedmieścia. SS. SA. Hitlerjugend
i W ehrmacht nie licząc Organizacji Todta i żandarmów
■blaszanymi półksiężycami jak rogale na wypiętych pier-
.iach. Szkoły i dawne urzędy również pozajmowane przez
/olnierstwo. W 1944 całe miasto było obsadzone przez
wojsko. W różnych punktach betonowe bunkry. Dużo
ulic zamkniętych drewnianymi kozłami, okręconymi gęsto
drutem kolczastym. Zasieki jak w sferze przyfrontowej,
■hociaż front był jeszcze daleko.
Gromada uciekających przebiegła obok dwóch zataraso
wanych kozłami przecznic, rozciągnęła się i rozrzedziła.
Ludzie zaczęli się rozpraszać, kryli się po bramach.
Świat za okupacji to było piekło. Nikt nie znał dnia
nni godziny, w której zostanie zawleczony na gestapo.
Skręciliśmy w boczną ulicę i wyszliśmy na peryferie
miasta. Drogi nie brukowane, jak na głębokiej prowincji.
Domy przeważnie drewniane, otulone konaram i grusz
i śliw. Sady otoczone płotami z drewnianych sztachet. Na
placyku studnie z betonowych kręgów, krytych deskami
z rurą wodociągową i kołem.
Na zachodzie szkarłatna tarcza słońca tonęła za linią
horyzontu. Pożoga na niebie wygasła. Popielatoniebieskie,
prawie liliowe niebo zmierzchło nad iluzorycznymi grani
cami ziemi.
Doradzałem, żeby „Maciek” przeczekał u nas godzi
nę, póki się nie ściemni, a następnie żeby wrócił przez
opłotki do siebie. Korzystając z okazji zapytałem, czy nie
wziąłby mnie ze sobą do leśnego oddziału.
Odpowiedział, że pomówimy o tym u mnie w domu.
Od dawna nosiłem się z zamiarem pójścia do partyzant
ki lub włączenia się do akcji konspiracyjnej. Nie było to
łatwe, nie mogłem znaleźć kontaktu. „Maćka” nie by
ło w tym czasie w mieście. Mój głos wewnętrzny doradzał
mi, żebym zwiewał póki czas. Kilka razy udało mi się
25
wyjść z łapanek obronną ręką, ale kiedyś mogło się to źle
skończyć.
Podniosłem haczyk od wewnętrznej strony furtki i pu
ściłem „Maćka” przodem. Po niedawnej ulewie przed po
łudniem ogród pachniał świeżo spulchnioną ziemią i wil
gocią.
Idąc z „Maćkiem zachwaszczoną ścieżką opowiedziałem
mu o Bernardzie, który się u nas ukrywał. Mówiłem, że
to znerwicowany chłopak, którego wyprowadziliśmy z get
ta, gdzie był wydany na bodźce przenoszącego jego słabą
odporność nerwową. U nas czuł się z początku dobrze, ale
teraz nuda go zabija, mamy z nim kłopot, chce iść w
świat albo wrócić do rodziców, do getta. Mówiłem o tym
Prosząc, żeby „Maciek” miał wzgląd na Bernarda i jego
sposób bycia, który czasem wydawać się może dziwaczny.
— Delikacik z marymonckiej mąki — mruknął.
— Nic podobnego — zaprzeczyłem. — Zresztą sam zo
baczysz.
Chwiejne schodki na oszklony ganek chybotnęły pod na
szymi stąpnięciami. Dźwięknęły szyby trzymające się sła
bo w wyschniętych warstewkach kitu. Skrzypnęły wy
paczone deski w podłodze.
— Proszę cię, wejdź — zapraszałem „Maćka”. — Wszy
stko jest zdezelowane w tej naszej ruderze. Tynk sypie
się z sufitów. Ściany brudne jak święta ziemia. Konieczny
generalny remont, a nie ma komu się tym zająć.
Weszliśmy do pokoju, zwanego salonikiem. „Maciek”
zasiadł w fotelu i spracowanymi rękam i przetarł twarz.
Wracając do Bernarda zapędziłem się niepotrzebnie w
pochwały. Że już na uniwersytecie na pierwszym roku
studiów wzbudzał podziw egzaminatorów. Uważano go za
erudytę. Wiedzę o świecie zawdzięczał w dużej mierze
stryjowi, profesorowi germanistyki, który po powrocie
ze Stanów zainteresował się swoim wszechstronnie uzdol
nionym bratankiem.
„Maciek słuchał niechętnie i reagował krótkim i po
mrukami:
— Erudyta. Maminsynek.
26
\v końcu moje zachwyty nad Bernardem wywołały nie-
mmierzony efekt.
Jednym słowem genialny Żydek — podsumował
„Maciek” rozmowę.
Gdy z nim porozmawiasz, dowiesz się dużo interesu-
|.|> ych rzeczy o Niemcach — starałem się uśmierzyć nie
zrozumiałe uprzedzenia „Maćka”.
Powtarza wiadomości z drugiej ręki.
Możliwe, ale wiadomości godne uwagi. Szczególnie
,H., nas. My, Polacy, znamy Niemców jako dzikie bestie.
W Ameryce, jak twierdzi profesor Damm, stryj B ernar
da, patrzą na nich inaczej.
Z pobłażliwością — dodał „Maciek” bez zaintereso
wania.
—Niekoniecznie — zaprzeczyłem i zajrzałem do sto
łowego.
Bernard ślęczał nad książką. Mała lampa z metalowym
abażurem rzucała na stół krąg światła.
- Chodź, poznasz mojego znajomego. — Wziąwszy
Bernarda pod ramię prowadziłem go pokonując słaby
opór. Odruch warunkowy, wyniesiony z getta w stosunku
do obcych po doświadczeniach ze szmalcownikami. Nie
bój się, nic ci nie grozi — zapewniałem wprowadzając
Bernarda do saloniku.
__ Poznajcie się — powiedziałem i wydało mi się, że
wołam jak w leśnej głuszy i echo powtarza słowa. Po
znajcie się — zachęcałem, a wyimaginowane echo hu
czało: ...znajcie się! jakbym nawoływał kogoś i prosił
o pozostanie, lecz tam ten oddalał się opuszczając mnie
na zawsze.
Podali sobie w milczeniu ręce.
— Zapalę światło — mówiłem nerwowo żałując, że za
prosiłem Bernarda. Za późno zorientowałem się, że nie
powinienem był tego robić. —■Zaraz zapalę światło, ale
muszę przedtem zamknąć okiennice — starałem się wy
wołać nastrój wolny od skrępowania, lecz mi się to nie
udawało.
Wyszedłem do ogrodu. Wionęło zapachem maciejki, szu
27
mem drzew i tajemniczych szmerów wieczoru. Trzaska
łem żelaznymi antabami zamykając okiennice i wróciw
szy do saloniku włączyłem światło.
Moi goście milczeli. „Maciek” siedział prosto i sztywno,
jakby manifestując wojskowy sposób bycia. Smagła od
słońca i w iatru twarz z rysującymi się przedwcześnie
zmarszczkami miała odstręczający wyraz. Zimnym wzro
kiem przypatrywał się swojemu vis-ń-vis, którego wygląd
mógł wydawać się szokujący. Aparycja karzełka, nogi nie
dosięgające podłogi, jajowata, wyłysiała głowa, upstrzona
kępkami rzadkich włosów, kontrastująca z chłopięcymi
policzkami o delikatnej cerze bez zmarszczek, całość spra
wiająca wrażenie anomalii, wybryku natury, która na
młodą i świeżą twarz nasadziła czerep starca.
Żenujące milczenie. Ktoś powinien odezwać się pierw
szy i ja to zrobiłem mówiąc, że starałem się zreferować
„Maćkowi” to, co wiem od Bernarda o spostrzeżeniach
profesora Damma po powrocie ze Stanów, o tym, jak
Amerykanie widzą Niemców, ale nie miałem dużo do po
wiedzenia na ten temat, a „Maćka” to interesuje, chciałby
dowiedzieć się czegoś więcej.
„Maciek” wzruszył ramionami dając do zrozumienia, że
bynajmniej to go nie interesuje, Bernard zaś wysunął za
strzeżenia, że w tym czasie, kiedy jego stryj wykładał
w Stanach, nie zanosiło się jeszcze na wojnę.
— Nie szkodzi — upierałem się próbując ratować sy
tuację, gdyż jedyny temat, jaki mógłby wywołać dyskusję,
uciekał mi sprzed nosa. — Nie szkodzi. Idzie o to, jaki
obraz Niemca jarzeważał w opinii inteligencji i w kołach
intelektualistów i uczonych amerykańskich. Twój stryj —
zachęcałem Bernarda — przywiózł ze Stanów dużo cieka
wych spostrzeżeń na ten temat.
Przyniosłem z kredensu butelkę i trzy musztardówki,
licząc na to, że bimber rozwiąże języki. Napełniłem
szklanki z grubego, rżniętego szkła i wzniosłem zdrowie
milczków.
— Zdrowie gości!
„Maciek” wypił zawartość dwoma łykami i odstawił
28
nJUankę na stół. Bernard umoczył usta i usiadł jak enig
matyczny Budda z rękam i na kolanach.
No więc, proszę cię, Bernard, mów — nalegałem. —
( '/.ckamy.
Przymuszony, zaczął referować ślamazarnie i nudnie
poglądy profesora. Kamieniem obrazy miało być między
innymi, że Niemcy w lokalach biurowych swoich firm
iilbo filii w Ameryce mieli zwyczaj pracować przy za
mkniętych drzwiach. Mówił bez polotu, apatycznie. Zie
wać mi się chciało.
— No dobrze — dopingowałem go. — Ale do czego to
prowadziło?
Mówił, że prowadziło do nieporozumień.
— Do jakich nieporozumień? — ciągnąłem go formal
nie za język.
Znów umoczył usta w bimbrze, skrzywił się z obrzy
dzeniem i odstawił szklankę odsuwając ją daleko, prawie
na środek stołu.
— Do nieporozumień — powtórzył nieśpiesznie. —
Amerykanie podejrzewali, że Niemcy otaczają się tajem
nicą, bo upraw iają działalność konspiracyjną.
Widziałem, że flegmatyczny Bernard doprowadza „Mać
ka” (a i mnie również) do irytacji.
— No i co dalej — ponaglałem niezgułę.
— Dopiero badania socjologiczne — kontynuował ospa
le — wykazały, że Niemcy i za granicą chcieli czuć się
jak u siebie w domu. Każdy Niemiec w swoich zamknię
tych czterech ścianach mógł sobie łatwiej wyobrazić, że
jest u siebie w heimacie.
— No i co z tego? — „Maciek” zakwestionował w ar
tość informacji. Głos miał matowy, niski, i chociaż mówił
obojętnym tonem, pytanie zabrzmiało arogancko.
Napełniłem mu szybko szklankę.
— Nieustające zdrowie gości! — wzniosłem toast, żeby
zatuszować żenujące milczenie.
Domyślałem się, jak sobie tłumaczyć sposób bycia „Mać
ka”. Świeżo upieczony w sprawach publicznych arywista,
jeżeli tak można powiedzieć, bez wyższego wykształcenia,
który tylko liznął co nieco wiadomości ze świata i z poli
tyki, zazdrościł młodemu inteligentowi szerokości hory
zontów.
Ale Bernard nie wydawał się bynajmniej zdetonowany,
a nawet ożywił się.
— W szerszym aspekcie — mówił swobodnie — to już
wygląda groźniej. Niemcy widzą w nielicznej diasporze
niemieckiej na obszarach państw graniczących z Rzeszą
przedłużenie swojego lebensraumu. Obojętne, czy w są
siednim kraju przebywa tysiące kolonistów, czy tylko
rozproszone grupy ludzi pochodzenia niemieckiego. Na
cjonaliści w Rzeszy widzą w nich uciskaną mniejszość
narodową i wysuwają z tego powodu absurdalne roszcze
nia terytorialne. — Bernard wciągnął powietrze i wąska
pierś napęczniała mu, gdy zaczął mówić, że ten mit prze
dłużenia obecności niemieckiej jest groźny dla wszystkich
narodów, bo służy imperialistom jako przykrywka do ich
zaborczej polityki. Hitler potrafił to wykorzystać wciąga
jąc Niemców do wojny.
Napełniłem dwie puste szklanki, „Maćka” i moją, bim
brem i słuchałem, jak „Maciek” stwierdzał zimno, że fa
szyzm obnażył głupotę i okrucieństwo hitlerowców i Niem
cy utraciły w oczach całego świata kredyt moralny, jaki
miały kiedyś.
Było to niewątpliwie słuszne, lecz odbiegało od tego,
o czym mówi. Bernard; dosłyszałem w słowach „Maćka”
jakąś ukrytą ansę, próbę zakwestionowania wszystkiego,
co powiedział Bernard.
— Narody nigdy nie zapomną zbrodni hitlerowskich —
dodał „Maciek” lodowatym tonem.
Sceptyczny uśmieszek przewinął się po wąskich ustach
Bernarda.
— Zapomną...
— Pamięć zbiorowa — przerwał „Maciek” Bernardowi.
Bernard zrewanżował się i wszedł ostro w słowa „Mać
ka” negując:
— Nie ma żadnej pamięci zbiorowej. Tak twierdzą nie
którzy myśliciele. Inni sądzą, że wspomnienia wygasają
30
h pamięci zbiorowej szybciej niż w jednostkowej i że tak
|>:.t lepiej dla ludzkości. Bo po co zatruwać stosunki mię
li /y narodami ciągłym przypominaniem wojny i ludobój-
lil WII.
Nonsens — replikował „Maciek” z chłodnym spo-
lioJem, jak człowiek niezdolny do żywszych uczuć. —
Nonsens — powtarzał starając się zastąpić pewnością sie
bie brak przekonywających argumentów.
—Może po upływie stuleci — odezwałem się powoli,
starając się osłabić napięcie i ton dyskusji — kiedy obrazy
męczeństwa narodu polskiego zbledną w nietrw ałej pa
mięci pokoleń, jak zbladły okrucieństwa Hunów popeł
niane na podbitych narodach, może wówczas potomni nie
będą mówili z takim oburzeniem jak my o tyranii i mor
dach ludobójczych, popełnianych przez hordy hitlerowskie.
Ale dzisiaj, kiedy w pamięci Polaków żyją jeszcze obrazy
zbiorowych egzekucji, mających na celu biologiczne wyni
szczenie całego narodu, nie można się dziwić krzykom
oburzenia i głosom przestrogi, domagającym się ukarania
zbrodniarzy.
— Narody do końca świata nie zapomną o zbrodniach
hitlerowskich — perorował z drewnianą twarzą „Ma
ciek”. — Niemcy przez zbrodnie ludobójstwa przekreślili
cały swój wiekowy dorobek kulturalny.
Bernard uśmiechnął się ironicznie.
— Zbrodnie pójdą w niepamięć — dowodził — a doro
bek kulturalny pozostanie.
— No to na pohybel faszystom! — wzniosłem toast, że
by nie dopuścić do sprzeczki. Nie udało mi się to.
— Nieprawda! Przekreślili cały swój dorobek kultural
ny! — krzyczał „Maciek” kapralskim tonem. — Przekre
ślili! — powtarzał z akcentem nienawiści i wypił dusz
kiem bimber. Odstawiwszy szklankę na stół, wstał. Twarz
mu pałała. Odgarnął z czoła jasne, sypiące się włosy i ru
szył do wyjścia.
Wyszedłem za nim. Obrócił się, domknął za mną drzwi.
— To mięczak. Zgniły inteligent — skonstatował z ka
mienną obojętnością. — Gdyby go „związali w kij”, tak
31
jak robią to na Anstadta, kolana wepchnięte między ręce
skute kajdanami, a pod kolanami drążek opierający się
0 skute ręce, i zaczęli prać po plecach pejczem skręconym
z kabli od przewodów elektrycznych tak, żeby ciało od
padało od kości...
Włączyłem światło. Usiadł sztywno na krześle.
— Gdyby mu wbijano szpilki i drzazgi za paznokcie
albo stawiali na głowie z nogami przywiązanymi gdzieś
pod sufitem...
Rozumiałem jego utajone rozdrażnienie, lecz zarzuty,
jakie wysuwał przeciwko Bernardowi, uważałem za bez
zasadne.
— ...toby nie bajdurzył, że o takich rzeczach można za
pomnieć i że nie ma pamięci zbiorowej. Czy nie wie, że
w lasach wiączyńskich i lućmierskich koło Zgierza hitle
rowcy wymordowali czterdzieści tysięcy bezbronnych Po
laków z Łodzi i okolicznych miasteczek i wsi? — Umilkł,
zatrzymał na mnie zimne spojrzenie niebieskich oczu
1 zapytał, co z tej narodowej golgoty, z tych zbrodni oku
panta wynika dla każdego Polaka, dla każdego patrioty. —
Czy można poprzestać tylko na problematycznej próbie
przetrwania? — wycelował we mnie palcem. — Na pracy
w warsztacie elektrycznych instalacji samochodowych?
— Nikt tego nie powiedział — odrzuciłem przytyk.
Zgarnął włosy z czoła.
— Ale ten pan Nikt nic nie robi, tylko czeka. Na co
czeka?
Wielkie patriotyczne słowa, a spodem chamstwo, pomy
ślałem ze złością. Ubodła mnie obcesowość „Maćka”, do
znałem jakby nagłego zrozumienia lichoty swojego życia.
Ale może dlatego, że bim ber uderzył mi do głowy, zaczą
łem się stawiać i odgryzać, że moja praca w warsztacie to
fikcja, potrzebny mi był ausweis, żeby nie wywieźli mnie
na roboty.
— Właśnie. Znamy takich, co się pchają do „lasu”, bo
się boją łapanek — przyciął mi ordynarnie.
Nie wiedziałem, jak się rozprawić z zarzutami, w któ
rych pod pozorami prawdy kryła się zniewaga. Słowa wię-
32
.■ty mi w gardle. Nie chciałem polemizować tą samą me
lodii co „Maciek”, żeby się nie obraził i wyszedł zostawiw
szy mnie z niczym.
__ Mówiłem, że chciałem iść do partyzantki odparo
wałem ostro zarzut. — Nie mogłem. Chorowałem. Nie mo
głem też zostawić ciężko chorej babki bez opieki.
_ Kto chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Cackasz
się ze sobą, paniczu. Za długo przesiadywałeś w domu —
wyśmiał mnie. — Świeże powietrze dobrze by ci zrobiło.
— Chorowałem i nie mogłem nawiązać kontaktu! —
krzyczałem jak do głuchego.
Nie przyjmował mojego tłumaczenia.
__ W tej wojnie nie ma miejsca dla obojętnych. Każdy,
młody czy stary, musi spełnić swój obowiązek Polaka.
Denerwowały mnie te frazesy.
— Każdy powinien być gotów, żeby dać odpór najeźdź
cy. U nich tam, w Rzeszy, co kilkanaście lat nacjonalizm
podnosi głowę — wygłaszał prawdy oczywiste.
Doprowadzało mnie to do irytacji. Czy miał mnie za
idiotę?
__ Niemcy jak szczury — wywodził matowym głosem
idą na własną zgubę za tym, kto im zadudli na flecie ko
łysankę o wielkości narodu niemieckiego.
— Jasne — zgadzałem się spodziewając się, że w końcu
przestanie mnie denerwować.
— No więc jak? — zapytał. — Będziesz się dalej de
kował? . ,
_ Nie dekowałem się i nie dekuję — poirytowany, pod
niosłem głos. — Chcę się bić jak wszyscy za Polskę...
__ Za jaką Polskę? — przerwał mi z chłodnym szyder
stwem. — Za jaką Polskę chcesz się bić?
— Jak to: za jaką? — oburzyłem się. Nie rozumiałem,
o co mu idzie.
Zniechęcony, machnął ręką.
__ My się nigdy nie zrozumiemy.
Przestraszyłem się, nie chciałem stracić szansy i wyrazi
łem gotowość, że mogę pójść z nim choćby zaraz.
_ Bez broni? — wzruszeniem ramion przekreślił war-
n — D łu g ie c ze k a n ie
33
tość mojej gotowości do walki. — Ludzie po nocach śnią
o tym, żeby zdobyć jakieś zardzewiałki, jak mówią o sta
rych karabinach. A już ci, co otrzymują pepesze ze zrzu
tów... Sam widziałem, jak całowali wyfasowaną broń.
Broń jest źródłem życia dla Polaków — mówił m entor
skim tonem. — Tylko walka z karabinem w ręku może
ocalić naród przed zagładą.
— Broń mam — oświadczyłem niedbale, jakby chodziło
o drobiazg.
— Masz broń? — przeszywał mnie wzrokiem. Zdaje
mi się, że moja osoba nabrała w jego oczach wartości. Co
to za broń?
— K arabinek kawaleryjski.
Przyglądał mi się podejrzliwie.
— Jak go zdobyłeś?
Opowiedziałem o znalezisku w lesie w czasie jazdy
z babką z Warszawy zaraz po wojnie.
— Gdzie go masz?
— Zabity deską na strychu. Teraz tam ciemno, nie da
się odbić deski po ciemku.
Milczał. Często zapadało między nami milczenie. Szuka
łem wtedy w popłochu tem atu do rozmowy i przeważnie
nie znajdowałem. Mało mieliśmy sobie do powiedzenia.
Wstał i kazał, żebym szedł za nim. Wyszliśmy na po
dwórze. Mgła jak wata snuła się nisko nad ziemią. Szli
śmy opłotkami, oddzielającymi posesje sąsiadów, pełzali
śmy przez dziury w ogrodzeniach. Odchylałem kawały
naderwanej siatki i czołgaliśmy się przez wyrwy. Odgar
niając gałęzie przedzieraliśmy się przez rosiste gąszcza
krzaków.
W oknach domów, w których z niewiadomych powodów
Niemcy wyłączyli dopływ prądu, pulsowały migotliwe
światła karbidówek.
Trzymając mnie za łokieć „Maciek” przystanął i poka
zał rozwalony od bomby budynek, w którym kiedyś mie
szkał ogrodnik. Ruina zarosła zielskiem.
Zbiórka tutaj za trzy dni na posesji Sanigórskich —
mówił szeptem. — Odmarsz w sobotę o godzinie dwudzie-
ninj pierwszej. Będziecie czekać na mnie w rumowiskach
nie wychylając nosa. Broń zawiesić na brzuchu pod port-
l,mni. Hasło: W arta. Odzew: Zemsta. — Namyślał się nad
, zymś chwilę. — Aha, czekaj, chcę cię uprzedzić, żebyś
wiedział i nie miał później do mnie pretensji. W porów
naniu z działaniami armii regularnej w partyzantce jest
dużo minusów. Regularny oddział wojskowy ma tyły i bó
lu zabezpieczone, ma również zapewnioną łączność, amu
nicję, prowiant i wypoczynek, ma szpital połowy dla ran
nych. Żołnierz, gdy się dostanie do niewoli, ma szansę
przeżycia. Nic z tych rzeczy w partyzantce. Dla partyzanta
pozostaje jedno: walczyć do końca, bo wróg nie traktuje
go na prawach żołnierza, lecz jako bandytę. Czy zdajesz
sobie sprawę, jakiej odporności fizycznej i nerwowej wy
maga walka w leśnych oddziałach?
_ Tak — odpowiedziałem. — Zdaję sobie sprawę.
— No to bywaj! — Poklepał mnie po ramieniu i pchnął
w kierunku powrotnym do domu. — A pamiętaj — do
dał — hasło: Warta. Odzew: Zemsta.
5
Nie tylko ja nie mogłem zapomnieć o masowej egzeku-
Uucji na placu Stodół. Moja dziewczyna, Jadzia, przypła
ciła tę tragedię ciężką nerwicą. Matka wywiozła ją na
wieś, umieściła w domu u przyjaciół mając nadzieję, że
cisza i spokój wsi wpłyną zbawiennie na zdrowie córki.
Niestety, stan zdrowia Jadzi nie uległ poprawie.
Spotykałem co dzień na ulicach morderców z emblema-
lmni trupich czaszek na czapkach. Każdy z nich był w
moim odczuciu potencjalnym oprawcą i katem, ponurym
uUtorem masowego mordu, który oglądałem na własne
oc zy, każdy ponosił odpowiedzialność i odsłaniał w mojej
wyobraźni scenę krwawej hekatomby, każdy zasilał moją
piunięć wspomnieniem zbiorowej zbrodni.
ITugnicnie zemsty nie opuszczało mnie, żyło we mnie,
lulu jak drugie serce. Mijając przechodzących obok mnie
esesmanów brałem ich w wyobraźni na męki, zadawałem
tortury, „wiązałem w kij”, tak jak robili w więzieniu na
Anstadta om, kolana wepchnięte między ręce skute kaj
danami, a pod kolanami drążek opierający się o skute
ręce, wyli z bólu, a ja prałem ich bez litości po plecach
pejczem skręconym z przewodów elektrycznych, kawały
skóry odpadały od kości, torturowałem ich tak, jak oni
torturow ali bezbronnych ludzi, wbijałem im szpilki
i drzazgi za paznokcie, stawiałem na głowie z nogami
przywiązanymi gdzieś pod sufitem, tak jak to robili oni
me miałem litości, rozstrzeliwałem ich masowo w zbioro
wych egzekucjach. To oni zamknęli nas w kurniku, cias
nym i dusznym, który nazwali General Gouvernement, są
dząc, ze nas w nim wyduszą; to oni dobijali się w nocy do
naszych mieszkań i zabierali mężczyzn i kobiety do obo
zów zagłady.
W nocy długo nie mogłem zasnąć, rozmyślałem o wy
rafinowanych karach dla hitlerowskich oprawców, a gdy
zasypiałem, nawiedzały mnie koszmarne sny, słyszałem
cyniczny śmiech morderców i budziłem się, zlany potem
wzywając pomocy. „O tym nigdy nie wolno zapomnieć'”
I słusznie. Ale ja byłem zatruty bakcylem okrucieństwa
i tylko we włączeniu się z karabinem w ręce w rozgar
diasz wojenny, w ten krwawy bałagan, pełen wrzasku
i huku, i śmierci, widziałem zaspokojenie mojej żądzy od
wetu i ocalenie przed szaleństwem, które mnie ogarniało.
Szukając u< iczki od nękającej mnie obsesji, że wylą
duję w szpitalu dla wariatów, odwiedzałem znajomych
i odrywałem się od ponurych wspomnień i rozmyślań.
Mogłem wtedy myśleć o czym innym, naw et gdy rozmo
wa schodziła na płycizny.
Na dzień przed oznaczonym wieczorem wyjścia z m ia
sta postanowiłem pożegnać się z Jadzią i odwiedziłem
rodzinę rejenta.
— Przyszedłem się pożegnać — powiedziałem do Heli
siostry Jadzi. Łatwo mogłem sobie wyobrazić, co przeżyły
te trzy kobiety, Jadzia, Hela i rejentowa, gdy żandarme-
a zatrzymała tram waj, kazała pasażerom wysiąść i skie-
,„wała tłum ludzi na plac Stodół. Od tamtego dnia mi
ni,ly trzy miesiące. — Jak się czuje Jadzia? — zadał^
>ii reotypowe pytanie, jakie zadaje się w podobnych oko-
1,,-znościach, z góry wiedząc, jaka będzie odpowiedz.
— Bez zmian. — Pionowa zmarszczka między brwiami
dziewczyny pogłębiła się. — Jadzia Przezy*a C1QZ^ ^
iragedię. Czy zauważyłeś cztery kobiety wśród męzczyzn
■kazanych na rozstrzelanie? Jedna z nich to była Mierzyń
ska żona sierżanta. Osierociła pięcioletnią córeczkę.
Hela ścisnęła mi mocno rękę mówiąc, że Jadzia zawsze
była nerwowa, ale po tym, co przeżyła patrząc na egze
kucję, zachodzi obawa, żeby ten wstrząs m e pozostawił
trwałych śladów. Jadzia zamyka się w pokoju i nikogo me
wpuszcza, boi się, że przyjdzie po nią gestapo.
Zaniepokoiłem się i zapukałem.
— To ja, Łukasz. Wyjeżdżam, chciałem się z tobą po
żegnać! — wołałem. — Otwórz, Jadziu!
Nie było odpowiedzi. Zastukałem ponownie.
— Jadziu, dlaczego nie otwierasz?
Hela rozłożyła bezradnie ręce.
— Wyjdźmy do ogrodu. Zajrzysz przez okno. Mozę gdy
cię zobaczy... ..
Okrążyliśmy dom. Wszedłem na rabaty nasturcji, ogro
dzone płotkiem z czerwonych cegieł. Przyłożyłem twarz
do szyby osłaniając dłońmi oczy. W mrocznym wnętrzu
zobaczyłem Jadzię, krążącą po pokoju. Zapukałem. y
ba dźwięknęła cienko. Jadzia zatrzymała się, lecz me po
deszła do okna. ,
Niecierpliwiłem się, miałem pilne sprawy do załatwię-
t) i d . • •
— Przykro mi — powiedziałem do Heli. — Muszę juz
iść. Czekają na mnie.
— Dokąd się śpieszysz?
— Idę z „Maćkiem” — zwierzyłem się.
Wydała lekki okrzyk.
Co na to powie Jadzia?
Nic nie mogłem na to poradzić. Milczałem.
Przyłożyła dłonie do twarzy, jakby kryjąc łzy, i poc y-
37
g ę lęzkie, falujące włosy rozsypały się na plecy
i ramiona. Zachwyciły mnip rnrfp „„„ - • J P yw i-i u **wyciiy mnie rude, prawie miedziane wło-
Z l ‘ ’ 7 rUSZy y i6WCZęCe’ szczuPJe ramiona, na któ-
jak Z Chł0du’ ukazały ^ ziarni-
Pożegnaj ode mnie Jadzię — prosiłem.
h a l naturalnie- Pożegnam. Ale zaczekaj... - zawa-
naia się. — Czy me wziąłbyś listu?
A ja zdziwiłem się.
— Listu? Do kogo?
~ f ° m °1jeeo narzeczonego - tłumaczyła nieśmiało. -
Miał to zrobić „Maciek", ale widocznie zapomniał, bo nie
przychodzi. A ponieważ jutro, jak mówisz...
Weszła do mieszkania i wróciła z listem w kremowej
fe m " " H ^ ^ "Wysoki^ ” i ^ o rżałem na Helę pytająco.
ciek”T° WaCłaW' Jest w tym samym P ytonie co „Ma
s o n wzr ok w kopercie. Irracjonalna niechęć pod-
Maćka“ 1t mySi‘; Ze JeŚli narzeczony Heli jest w plutonie
„Macka , to nikt mny, tylko „Maciek" powinien doręczyć
Ust adresatowi. Dalej moja niechęć dorzuciła argument że
narażam siQ na poszukiwania „Wysokiego”, którego nie
znam, a przecież nie wiadomo, do jakiego plutonu będę
przydzieJony. Wreszcie dołączyła się obawa, że mogę list
to ~ J eżeli ci to sprawia kłopot... - zaczęła się Hela cer-
Schowałem list do kieszeni.
I widocznie jakimś niepisanym prawem serii trafiłem
Byłem1113 T .k°mpllkacje 1 Spięcia>które mnie irytowały
Byłem w tej fc ie przygotowań, w której czułem się
dziwnie podekscytowany, a może raczej w tej fazie kie!
y juz zapomi ałem o początkowym lęku z powodu mojej
X : n ecy? Przyłączenia s* d0 leśnych i dozna
wałem tylko niepokoju przed wielką próbą, w której mia
tern się sprawdzić. Wieczorem, kiedy pr^gotow yw a^m
38
alt do drogi, zajrzał do pokoju Bernard lustrując umie
/ boleściwą miną. . , „„..uinriane
Było mi to nie na rękę. Na kanapie leżały Poukładane
■lwie jedwabne koszule (babka twierdziła, ze jedwab
chroni^przed insektami, o które w partyzanckich w arun
kach nietrudno), dwie pary ciepłych ^ s o n o w ^
z cholewami do połowy łydek i różne drobiazg
okazała się wielkoduszna i w trosce o moje zdrowie
dbała o uzupełnienie mojej garderoby. N.e miałem , W -
1i, sk ,d wytrzasnęła te rzeczy w dzisiejszych okupacył-
„ .A czasach, kiedy było tak trudno pod W l ” *
.'cm o zaopatrzenie. Zapewne pomógł jej w tym Nosorożec
tlcm o za°P* n„ G. zv , iftńrvmi bvła w stałym kontak-
:: n dTcyzJ póScIa'do partyzantki zbulwersowała
ju 'i postawiła dosłownie na nogi; jest znów pełna energii
‘ !1ZWejędbź ° w r^ d e - fuknąłem na Bernarda.
Znałem jego sposoby i zagrania i me zdziwiło mnie, g y
-acząłsię skarżyć i narzekać, że już dłużej nie może tak
zvć \ e wykończy się w tym zamknięciu, na kto) : zosta
skazany. W ten sposób zmuszał mnie do obłudnej| gry^
którą aranżował, zmuszał czekając, ze będę płakał razem
z nim nad jego losem. Powstrzymywałem się przed- po
wiedzeniem mu brutalnej prawdy, co myślę o tych
skich ceregielach, chociaż korciło mnie, zęby mu wygar-
u ,ć prawdę, że ja też mam rozstrojone nerwy, więc po
,-o ta komedia? Ale on miał swoje wyrachowanie. Prze
sadna delikatność wzbudzała w nim wątpliwości, czy me
„adużywa naszej przyjaźni, więc chciał zapewne zrzuci
/ siebiT odpowiedzialność za przedłuż me niebezpieczni
illa nas jego gościny i wymusić na mnie, żebym go
"ul aby zechciał pozostać chocby do końca woj y.
wowało mnie to. Nie chciał zrozumieć, ż e rn e ma innego
wyjścia. Starałem się to mu wytłumaczyć. Na to on ze
, h i wrócić do Łodzi, do getta, albo iść w świat gdzie oczy
poniosą. Ten człowiek miał żle w głowie.
W świat? Zwariowałeś? — wyrwałem się na me-
K„ Pierwszy napotkany Niemiec zatłucze cię na śmierć.
39
— Nie jestem podobny do Żyda — upierał się.
— No, no, Bernard, weź się w garść — doradzałem tro
chę szorstko, żeby się nie rozkleił, a jednocześnie z praw
dziwą przyjaźnią, chociaż wszystko we mnie wrzało z oba
wy, żeby nie dostrzegł moich przygotowań. Na szczęście,
w pokoju było ciemnawo, a Bernard był krótkowidzem
i nie zauważył rozłożonych na kanapie przedmiotów. Od
wracałem jego uwagę wypominając mu, czy po to męczy
liśmy się przez cztery lata, bo jego idiotyczne pomysły,
żeby iść w świat (ale — dokąd) powtarzały się nie raz
i nie dwa. I czy po to miałem z nim tyle korowodów, że
by teraz, kiedy wojna zbliża się do końca, strugał boha
tera?
Zapewniał, że da sobie radę, i prosił, żeby go nie za
trzymywać, nie chce nam dłużej robić kłopotów swoją
osobą.
Nie traktowałem tych próśb poważnie, widziałem w
nich kolejny paroksyzm neurastenii, spowodowanej prze
ciążeniem nerwowym i niepewnością przedłużającego się
oczekiwania na koniec wojny. We mgle domysłów mogłem
obok pomówienia o kabotyństwo wysunąć hipotezę, że
chciał wymóc na mnie, żebym go błagał, aby zechciał
u nas pozostać, aby wyświadczył nam łaskę, że raczy
ukrywać się w naszym domu narażając nas na niebezpie
czeństwo. To ironia, naturalnie, ale świadczyła ona, że
zostałem również wyprowadzony z równowagi, moje re
zerwy dobrej woli i cierpliwości wyczerpały się i mało
brakowało, żebym nie powiedział, doprowadzony do osta
teczności: Jeżeli naprawdę uważasz, że nie możesz z nami
wytrzymać, to proszę cię, idź, nie zatrzymujemy cię! Wtedy
by się dopiero obraził i jako ofiara mojego okrucieństwa
opuściłby nasz dom tryum fując przewrotnie i głosząc, że
został wydany hitlerowskim oprawcom. Nie mogłem do
tego dopuścić, musiałem grać dalej rolę cierpliwego i li
tościwego opiekuna, który nie pozwala przyjacielowi
odejść. Starałem się więc uspokoić Bernarda, przekonać
go, że byłoby nonsensem opuszczać bezpieczny azyl, i to
40
teraz, kiedy sytuacja na frontach zmieniła się na korzyść
wojsk radzieckich, które lada dzień wznowią ofensywę.
Słuchał, nie przekonany. Ale i mnie moja argumentacja
nie przychodziła łatwo. Byłem także kłębkiem nerwów,
goniłem ostatkiem sił i miałem powód do irytacji. Złości
ło mnie, że Bernard histeryzuje, chciałem mu powiedzieć
wręcz, żeby się nie wygłupiał. Świadomość, że odpłaca
nam szantażem uczuciowym za to, co dla niego zrobili
śmy, doprowadzała mnie do pasji. Pomimo zdenerwowania
starałem się utrzymać w karbach, żeby nie powiedzieć, co
o nim myślę, ale tłumaczyłem sobie, że to przecież czło
wiek naprawdę nieszczęśliwy, i wściekałem się (w duchu),
przeklinałem (w duchu) Bernarda, wojnę, godzinę, w któ
rej m atka wydała mnie na świat w latach, które przypa
dły na największy, nie znany dotąd w historii kataklizm
wojenny w takich rozmiarach, rozpętany przez hitlerow
skich faszystów.
Musiałem się w końcu opanować, a remedium na moje
rozdrażnienie znalazłem w psychiatrii, którą przecież stu
diowałem od trzech lat wypożyczając książki z biblioteki
miejscowego lekarza, byłego ordynatora szpitala dla ner
wowo chorych. Tłumaczyłem zatem sobie i Bernardowi,
że przyczyną jego niepokoju i niecierpliwości jest psycha-
stenia, przejściowy stan nerwicowy, opisany już w XIX
wieku przez angielskiego lekarza Jamesa Johnsona w roz
prawie pod tytułem W pływ mieszczańskiego trybu życia
oraz umysłowego wysubtelnienia na zdrowie i szczęście
ludzi. Johnson dowodził, że wraz z postępem cywilizacji
człowiek nadwrażliwy na wszelkie zmiany otoczenia rea
guje jak pająk na drgania sieci, na której jest uczepiony.
W rezultacie społeczeństwo zaczyna objawiać chorobliwą
wrażliwość, szczególnie w wyższych warstwach, gdzie ani
zmiana pogody, ani codzienna praca fizyczna nie hartują
organizmu. Dalej wypominałem Bernardowi, że pozostaje
on pod wpływem pesymistycznej filozofii Schopenhauera,
czemu nie mógł zaprzeczyć. Rzecz w tym, że w filozofii
Schopenhauera na pierwszy plan wysuwa się poczucie
braku perspektyw, nicość i pustka życia.
A czy dla ciebie najbardziej dokuczliwą świadomo
ścią nie jest aktualnie właśnie brak perspektyw? _zapy
tywałem. — Niemożność rozwinięcia swoich zdolności?
Człowiek pragnie przecież osiągnięć, widoków na przy
szłość, nadziei, że będzie rozwijał swoją osobowość i cie
szył się u ludzi uznaniem dla swojej pracy. A to wszystko
zostało przed tobą zablokowane. Na razie — dodałem po
cieszająco.
Patrzył na mnie błyszczącymi oczami, jak człowiek
z podwyższoną tem peraturą ciała, a w jego spojrzeniu by
ło coś rozdzierającego i beznadziejnego. Choroba? Nie
chciałem snuć domysłów, co to za choroba, nie chciałem
dopuścić do siebie myśli o chorobie Bernarda teraz, kiedy
szykowałem się do drogi, ale moje słowa złagodniały,
utraciły twardość, z jaką strofowałem go przed chwilą.
Było mi go serdecznie żal.
— No, stary — chciałem dodać mu trochę optym izm u__
weź się w garść. Rozumiem, że ci ciężko, ale nic na to nie
można poradzić. Wytrwałości! Już niedługo. Pomyśl co
by to była za strata, gdyby taka perła, taki obiecujący
młody uczony zmarnował się — mówiłem na pół serio, na
pół żartem. Zrobiłbyś zawód twoim profesorom, któ
rzy widzieli w tobie przyszłą sławę naukową. Zrobiłbyś
zawód stryjowi, któremu tyle zawdzięczasz.
Ktoś zapukał do kuchennych drzwi.
Bernard spojrzał na mnie pytająco.
— Tak — powiedziałem — lepiej będzie, jeżeli w yj
dziesz do ogrodu. Ukryj się w świerkach.
Wyszliśmy na ganek. Zmierzchało się. Bernard sko
czył do ogrodu i zaszył się w świerkowym gąszczu. Do
myślałem się, że szedł w kierunku altanki. Włochate
świerki zamykały się za nim kołysząc gałęziami.
Kołatanie do drzwi powtórzyło się. Ze sposobu stuka
nia domyśliłem się, że nie było to gestapo. Tamci zwykli
dobijać się z wściekłą gwałtownością. Udawali, że się
niecierpliwią i że są szalenie rozdrażnieni, sądząc, że w
ten sposób z góry sterroryzują mieszkańców.
42
Biegnąc do kuchni musnąłem spojrzeniem przygotowa
ną do drogi bieliznę i obruszyłem się ze złością, że czeka
mnie jeszcze robota zapakowania tych rzeczy do plecaka.
W kuchni włączyłem elektryczność.
— Kto tam? — zapytałem.
— To ja, Fiszel Damm. Niech pan otworzy, panie Łu
kaszu. . .
Wszedł, obdarty i rozmamłany. Zapadłe policzki, wy
chudła tw arz o sępich rysach. Zdjął czapkę. Dostrzegłem
wicherki słomy w potarganych włosach.
Obrzucił mnie nieprzytomnym spojrzeniem. Rozbiegane
źrenice myszkowały po kuchni.
— Co panu jest? Co się stało, panie Damm?
Zatoczył się, dopadł stołka, usiadł na brzeżku, przechy
lony całym ciężarem tułowia na bok, jakby miał upaść,
i jęcząc, wydychając z siebie zmęczenie i strach zaczął
szwargotać, jidysz przemiennie z polskim.
— Nic nie rozumiem. Niech pan mówi wyraźnie i po
polsku. W jaki sposób pan się tutaj przedostał? To sza
leństwo.
Machnął ręką i znów zagadał jidysz. Krzyknąłem na
niego. Spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem człowieka
u kresu sił. Z westchnień, stękań i jęków zrozumiałem,
że zabili Szymona, ale nie mogłem skojarzyć i znów
krzyknąłem:
— Kogo?l
_ Profesora. Mojego brata — skuczał kiwając się na
stołku jak nad Talmudem, zginał się wpół, jakby walcząc
z bólem żołądka, mówiąc o profesorze w ogrodzie, z ko
newką przy różach.
— Jaki ogród? Co za róże? — Nie mogłem zrozumieć.
Spojrzał na mnie z wyrzutem i zaczął opowiadać. W ra
mach akcji Umsiedlung zostali przesiedleni na granicę
z dzielnicą aryjską i otrzymali mieszkanie w kompleksie
domów z ogródkami. Szymon zorganizował w getcie od
dział plantacyjno-ogrodniczy i Hachszarę, praktyczne
przeszkolenie młodzieży żydowskiej, która po wojnie wy
emigruje do Palestyny. Fiszel w otwartym oknie patrzył
43
na ogród, gdzie brat podwiązywał róże. Przechodzący za
drutam i podoficer Wehrmachtu zatrzymał się i zaczął roz
mawiać z Szymonem. Profesor mówił biegle po niemiecku.
Mniej więcej po dziesięciu minutach podoficer oddalił się
o parę kroków, zatrzymał się, wrócił, wyjął rewolwer
z kabury i z zimną krw ią strzelił do pochylonego nad
różami profesora.
Fiszel zaczął wyć z bólu.
— Cicho! — łajałem jęczącego człowieka. — Cicho.
Czy chce pan, żeby Bernard usłyszał?
— Za co? — kołysząc się na stołku skuczał. — Za co?
Położyłem mu rękę na ramieniu.
— Chce pan może widzieć się z Bernardem? Pana syn
chce wrócić do getta.
Wstał ze stołka, złapał mnie za ramię i zaczął tłumaczyć
szeptem, że to szaleństwo.
— Bernard jest myszugene. — Płakał.
Powiedziałem, że starałem się wyperswadować B ernar
dowi pomysł wracania do getta.
Zamachał rękami. N#j ścianie chwiejny cień wielkiego
ptaka trzepoczącego skrzydłami. Myszugene. Z getta za
częli wywozić Żydów tysiącami. Mówią, że na roboty,
ale to kłamstwo. Do gazu. Tysiącami. Na własne oczy
widział, jak wychodził pierwszy tysiąc. Nałożyli na głowę
tałesy i zaśpiewali najstarszą modlitwę Iszma Izrael...
Słuchaj, Izraelu! W iekuisty jest naszym Bogiem. W ieku
isty jest Jedyny... Wychodzili z pieśnią na ustach.
Trzęsącymi się rękami wyjął portfel. Ofuknąłem go,
żeby schował swoje marki. Wciskał mi pieniądze do ręki.
Odepchnąłem go.
Usiadł na stołku, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.
W yjąłem z kredensu chleb, odłamałem pół bochenka,
wyciągnąłem ze spiżarki połeć słoniny, odkroiłem spory
kawał, zdjąłem z wieszaka płócienną torbę, wepchnąłem
chleb i słoninę i przewiesiłem Dammowi przez ramię.
Bronił się słabo. Przekonałem go, że powinien posilić się
w powrotnej drodze. Zapytałem, co mógłbym jeszcze dla
niego zrobić?
44
— Nie trzeba. Nie trzeba. — Płakał. Prosił, żeby nie
mówić Bernardowi o śmierci stryja.
Kuląc się i garbiąc pobiegł opłotkami i zniknął mi w za
roślach z oczu.
6
Wyszliśmy z miasta o dwudziestej pierwszej, jak było
zaplanowane. Hasło: W arta. Odzew: Zemsta.
Za miastem ukazały się przed nami czarne gąszcza leś
ne, z których wiał chłód. Szliśmy przez las. Myślami
byłem gdzie indziej, wciąż jeszane w mieszkaniu babci,
wśród mebli nasyconych życiem domowników, i moim
życiem, które mijało. Z każdym rokiem zmieniałem się
i oddalałem od tam tych lat, kiedy wołano na mnie
Łukaszku, nie biegaj dokoła stołu, bo biegałem do zawro
tu głowy, i już nie poznaję siebie ani w chłopcu biega
jącym spazmatycznie dokoła stołu, ani naw et w Łukaszku
ze szkoły. Świat dzieciństwa i młodości zaginął jak legen
darna Atlantyda, jakby go nigdy nie było. Widziałem sie
bie w pokoju babci, jakby to nie było wczoraj, ale przed
laty, i widzę siebie idącego nocą przez las, widzę też sie
bie już w dniu jutrzejszym, w leśnym oddziale, jedwabne
koszule będą mnie chroniły przed insektami, ale obawiam
się, że czekają tam na mnie cięższe perypetie, przed któ
rymi nic mnie nie ochroni, i m artwię się, czy niedołężna
babcia poradzi sobie, gdy kit w oknach się wykruszy i szy
by powypadają. W dzisiejszych czasach niełatwo o szkla
rza. Wspominając babcię uprzytomniłem sobie, że moje
żądania, aby wyrzekła się alkoholu i papierosów, były
okrucieństwem. Domagałem się od schorowanej kobiety
aktu woli ponad jej możliwości i zdjął mnie wstyd. Jak
można znęcać się w podobny sposób nad staruszką?
A chwilami znów zdawało mi się, że przez czarny las
idzie nocą ktoś inny, nie ja. Byłem jeszcze ogłuszony tym,
co się stało, jakbym dostał pałką w łeb. Wiedziałem, że
nie ma już odwrotu. Nie mógłbym się już cofnąć. I nie
45
chcę. Tym lepiej. Nie będą mówili o mnie, że stchórzyłem.
Nigdy. A zresztą nieraz marzyłem o tym, żeby być innym.
Twardym i niezłomnym. Odpornym i mężnym. Taki jest
mój idealny autoportret. Imponują mi ludzie jak „Maciek”,
nawet chamusiowaci, ale twardzi. Nie chcę być słabe
uszem. Chcę, żeby dokonała się we mnie całkowita zmia
na. Odmiana osobowości. Od podstaw. Jeżeli wojna prze
kreśliła moje ambicje i pozbawiła możliwości osiągnię
cia statusu człowieka nauki, to chcę być człowiekiem
czynu. Doznawałem czegoś w rodzaju przewrotnego za
dowolenia, że zostanę ukarany za to, że byłem idiotą nie
rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy, że dekowałem się
przez trzy lata, a naw et dłużej. Starałem się obliczyć
dokładnie lata poczynając od pamiętnego września, lecz
daty mi się myliły, mąciło mi się w głowie, musiałem
uważać, żeby się nie wywalić, zaczepiałem nosami saperek
o nierówności, porosłe leśną runią, zahaczałem o małe
wybrzuszenia gruntu albo wpadałem w dołki lub potyka
łem się o korzenie i musiałem łapać równowagę, żeby nie
rymnąć, chociaż w końcu wszystko to nie miało większe
go znaczenia, wiedziałem, że źle skończę. Szliśmy przez
miejsca nagrzane upałem, ciepło zachowało się w duk
tach i przesiekach, wśród gęstych ścian świerków i lesz
czyny, powietrze ciężkie od zapachów żywicy, trudno
było oddychać, tylko na polankach było trochę chłodu,
przechodziłem ze strefy dusznego ciepła w strefę chłod
niejszą, jakbym pływał w jeziorze, od wody nagrzanej
słońcem do lodowato zimnej, gdzie prawdopodobnie biła
woda gruntowa. Obawiałem się, że zaziębię się przed doj
ściem do miejsca postoju oddziału. „Janusz” usłyszał, że
sapię pod ciężarem rynsztunku, i zaofiarował się z po
mocą.
— Było ciemno, „Maciek” nie zauważył, że jesteś ob
ładowany jak tragarz, i wlepił ci torbę z nabojami. Da
waj.
— Odczep się! — teatralnym gestem odtrąciłem wy
ciągniętą do mnie rękę.
46
Gdzieś z daleka odezwały się słabe grzmienia jak da
lekie wyładowania artyleryjskie.
— Słyszysz detonacje? — spytał.
— To gdzieś daleko.
— Może pojedynek artyleryjski nad Wisłą.
— Bzdura. Masz pojęcie, gdzie front? Daleko za Wisłą.
Szliśmy w sześciu, czterech urlopowiczów i dwóch re
krutów („Janusz” i ja). „Maciek” na przedzie. On jeden
znał drogę. Szliśmy przez gołoborza i przez rzadko depta
ne przecinki i dróżki. Czasem wznosiłem głowę, patrzałem
na rozgwieżdżony szafir nieba. Sosny wydawały mi się
niebotyczne, jak gdyby od ich wierzchołków było już nie
daleko do gwiazd, do wieczności. Pomimo zmęczenia od
czuwałem zadowolenie z odzyskanego kontaktu z ziemią,
niebem, przyrodą. Babcia wyrzucała mi skłonności do
włóczęgostwa, dowodziła, że odziedziczyłem tę przywarę
po matce, która w pierwszych latach po zamążpójściu
uciekała od męża, a po wojnie wyjechała szukać go
w oflagach i zbierać informacje w placówkach Czerwo
nego Krzyża, i nie wracała, nie dawała o sobie znaku ży
cia. Możliwe, że miałem w swoim usposobieniu a%dkę do
włóczęgostwa. Wspominałem babcię i zdjęły mnie znów
wyrzuty sumienia, byłem dla niej surowym sędzią, stro
fowałem ją za jej nałogi, a przecież była już u schyłku
życia i powinienem patrzeć z pobłażliwością na jej złe
nawyki.
Poczułem ból w prawym ramieniu, przez które miałem
przeciągnięty rzemień z ciężką torbą, pełną nabojów. Sta
rałem się nie zwracać na to uwagi i rozmyślałem, czy po
stępowanie mamy podlegało kwalifikacji moralnej? Bo
może opuszczała męża kierując się instynktem jak ptak,
co na jesieni zrywa się do odlotu do ciepłych krajów.
Przychylałem się jednak raczej do opinii tych, którzy ją
potępiali za lekkomyślne ucieczki od męża i syna, i uświa
damiałem sobie, że z natury byłem skłonny do surowego
osądzania zła istniejącego w świecie. „Zdolność akceptacji
antynomicznej natury świata — przypominałem sobie
fragm ent z książki wypożyczonej z biblioteki psychia-
47
try — wymaga pewnej dojrzałości psychicznej”. Obraz
świata u dziecka, a często jeszcze i u młodzieńca bywa
zafałszowany. U dziecka można to zrozumieć. Względy pe
dagogiki nakazują, żeby młoda istota była chroniona
przed ujawnianiem jej przedwcześnie „zła” zawartego
w stosunkach między ludźmi. Ale infantylizm przedłuża
się często poza lata dojrzałości, mówiłem sobie robiąc roz
rachunek z moją przeszłością. Miałem na myśli mój brak
orientacji w sprawach politycznych i moją skłonność do
histerii. „Szczególnie histeryk — pisał autor książki —
zależnie od usposobienia, doświadczanych wrażeń itp. ule
ga swoim zmiennym nastrojom, które powstają pod
wpływem faktów fascynujących histeryka. Jeżeli znajdu
je się on pod wrażeniem dodatnich bodźców, wówczas
bywa nastrojony pozytywnie. Ale jeżeli ulega depresji, to
świat i ludzie wydają mu się godni potępienia, a on sam
nabiera skłonności do czynów niezgodnych z obowiązują
cym porządkiem społecznym i z przyjętymi zwyczajami”.
Wypisz, wymaluj, jakbym widział samego siebie. W raca
łem wciąż myślami do kwestii słuszności powziętej decyzji
i rozumowałem, że gdybym siedział nadal w domu z zało
żonymi rękami, to doczekałbym się w końcu wpadki
w jakiejś łapance. Wzięliby mnie do lagru albo na roboty
do bombardowanych Niemiec i zginąłbym od angielskiej
albo am erykańskiej bomby w czasie dywanowego nalotu.
Natomiast jeżeli w leśnym wojsku polegnę od kuli, to oca
lę honor Polaka i zostanie po mnie dobra pamięć.
Zacząłem odczuwać coraz większe zmęczenie. Ile godzin
trw ał ten nie kończący się marsz przez nie znane dukty,
przesieki i gołobory? Traciłem miarę czasu i przestrzeni.
Lecz to nie miało znaczenia. Czas i przestrzeń straciły
swój wymiar. Szliśmy w ciemnościach walcząc ze snem,
szliśmy jakby pogrążeni w półśnie. Ślizgałem się po gład
kim igliwiu, potykałem się o pieńki i korzenie. Bałem
się stracić kontakt z wyprzedzającymi mnie kolegami,
przyśpieszałem kroku, bałem się zgubić w lesie.
— Gdzie jesteście? — wołałem w ciemności nie widząc
nikogo. — Odezwijcie się! — błagałem rozpaczliwie.
48
Nikt nie odpowiadał. Biegłem na oślep.
— Gdzie jesteście? — wołałem błądząc po ciemku.
— Tutaj — odezwali się wreszcie. — Nie drzyj się! —
łajali mnie.
Zeschłe gałązki trzaskały pod naszymi nogami, starałem
się iść za tymi, którzy mnie wyprzedzali.
Nie mogłem sobie wyobrazić długości drogi, którą prze
byliśmy. Miarą mogłoby być tylko nasze zmęczenie, ale
nie była to miara, która dałaby się chociaż w przybliże
niu obliczyć w kilometrach. Przestrzeń gubiła się, ginęła
w ciemności, nie mogłem sobie wyobrazić ilości kilome
trów, które przeszliśmy, nie miałem żadnego punktu od
niesienia, nie widziałem w ciemności żadnego przedmiotu,
krzyża przydrożnego, samotnego drzewa, domu, który
mógłby posłużyć wyobraźni za zaczepienie od jednego do
jakiegoś drugiego punktu i pozwolić na przypuszczenie,
ile kilometrów mniej więcej, licząc na oko, przeszliśmy,
ile mamy za sobą. Można by wtedy snuć domysły, czy
zdążymy dojść na godzinę wyznaczoną łącznikowi do Cze
kan ia na nas w leśniczówce. Przestrzeń straciłaby wów
czas coś ze swej przerażającej długości, ze swego niepo
konanego uporu, który musimy przezwyciężyć, straciłaby
coś z grozy, w jaką oblekły ją nieprzejrzane ciemności
nocy.
Znów poczułem ból w ramieniu, przez które miałem
przewieszony rzemień z ciężką torbą, pełną nabojów. Ból
przenosił się z biodra do kolan, łydek i do stóp, które
były ciężkie jak ołów. Przerażało mnie, że nie dojdę do
celu, pot spływał mi z rzęs, byłem cały spotniały ze zmę
czenia. Po upływie czasu, który obliczałem na pięć go
dzin, lecz który może trw ał dłużej, zauważyłem, że las
przerzedził się i że znaleźliśmy się blisko jego skraju.
— Stać — rozkazał „Maciek”. — I nie siadać, bo rosa
i można dostać wilka. Wolno tylko oprzeć się o drzewo.
— Ciemno jak w beczce na dnie — klął „Janusz”.
„Maciek” kazał nam czekać, poszedł do wsi na zwiad.
Nie widziałem niczego, słyszałem tylko głosy rozmawiają
cych, potem i głosy się rozpłynęły.
4 — Długie czekanie 40
I** - i
WŁADYSŁAW RYMKIEWICZ DŁUGIE CZEKANIE U) ł WYDAWNICTWO ŁÓDZKIE
Okładkę projektował ED W A R D H A B D A S Redaktor T A D E U S Z M R O Z O W SK I Redaktor techniczny B A R B A R A S T Ę P IŃ S K A Korektor H A N N A K R A SZ E W SK A O C o p y rig h t b y W y d aw n ic tw o Ł ó d z k ie , Ł ó d ź 1978 1 Sine zwały chmur jak zbałwaniona powierzchnia morza w czasie sztormu gromadziły się na niebie. Na ich tle wznosiła się nad miastem pałająca intensywną czerwie nią wieża kościelna z nie tynkowanej cegły. W mieście zrobiło się ciemnawo jak o zmierzchu. Przy śpieszyłem kroku, żeby zdążyć przed deszczem do domu, skąd wygnały mnie nuda i jałowość codziennego życia pod okupacją. Czasem łapała mnie jakaś potworna chan dra, szedłbym gdzieś daleko, a zresztą byle gdzie, choćby na wachę przed gestapo i piorunowałbym protestując gło śno przeciwko metodom stosowanym przez okupanta wo bec b e z b r o n n e j ludności, przeciwko łapankom i obozom śmierci, przeciwko mojemu losowi przeklętemu, po czym znów ogarniała mnie apatia i melancholia, bałem się, że bym w przystępstwie wariactwa nie zrobił jakiegoś głup stwa, które mógłbym przypłacić lagrem. Zza rogu rozproszona gromadka mężczyzn i kobiet jak chmara liści niesionych przez wichurę wypadła i biegła w moim kierunku. W ymijając mnie wołali wystraszeni i zdyszani: — Łapanka! Niech pan wraca. Wylot przeciwległej ulicy wyrzucił również kilkanaście osób, biegnących w stronę kościoła, wtopionego jak pło mień w mroczne niebo. Zatrzymałem się domniemywając, że musiała to być jakaś duża obława. — Niech pan wraca! — ostrzegali mnie ci, którzy 5
w drugim rzucie wypadli zza rogu. — Biorą każdego nie patrząc na Ausweis. Ogarnięty tum ultem pobiegłem wraz z innymi. Część spłoszonych uciekinierów rzuciła się w kierunku przy stanku za kościołem goniąc podjeżdżający tram w aj pod miejski. Drudzy, nieliczni, prawdopodobnie mieszkańcy naszego miasta, ratowali się ucieczką w boczne ulice. W takich momentach często się gubię. Zdaje mi się wtedy, że słyszę dudnienie i huk pocią gów, które się wymijają, i widzę ludzi uciekających w po płochu z jednego toru na drugi i wpadających pod koła nadjeżdżającej lokomotywy, która m asakruje tłum na krwawą miazgę. Nienawidzę wojny. Wstępując na rok przed wybuchem wojny na wydział medyczny uniwersytetu w Warszawie zacząłem studiować psychiatrię, która mnie pociągała i w której chciałem się specjalizować. Zamierzałem ogar nąć całe bogactwo wiedzy w tej dziedzinie i zostać nau kowcem, którego opinie w zakresie psychiatrii byłyby niepodważalne. Nie zdradzałem się przed nikim z moich ambicji, ale gdy w towarzystwie stawałem się centrum zainteresowania, odwaga mnie opuszczała i pragnąłem zapaść się pod ziemię. Moje rusztowanie psychiczne, że tak powiem, było nie przygotowane do udźwignięcia cię żaru marzeń i projektów, które chciałem zrealizować. Mam okropne usposobienie. Moja słabość polega na tym, że potrzebna mi aprobata otoczenia. Ale akceptacja śro dowiska wydaje mi się przeważnie niedostateczna, dopa truję się jakichś zastrzeżeń co do mojej osoby i wtedy chciałbym się schować w mysią dziurę. Wybuch wojny pokrzyżował moje plany poświęcenia się pracy naukowej i wykreślenia z życia wszystkiego in nego. Okupacja postawiła tamę moim zamiarom. Każdy miesiąc, każdy rok, uniemożliwiający gruntowne studia, był niepowetowaną stratą. A cóż dopiero te trzy jałowe lata, które minęły bezowocnie. Wbiegłem w boczną uliczkę i szedłem z maksymalną szybkością wzdłuż pierzei zeszłowiecznych dworków z da 6 chami naczółkowymi, wzdłuż poczerniałych od sadzy i dymu murów fabryk lub warsztatów z okratowanymi oknami. Ktoś idący za mną starał się dotrzymać mi kro ku i doradzał, stękając ze zmęczenia, żeby dojść do Domu Starców i tam przeczekać łapankę. Głos wydawał mi się znajomy. Zwolniłem kroku i zobaczyłem odpychającą fizjonomię pooraną zmarszczkami. Mężczyzna przezwi skiem Nosorożec przybliżył twarz do mojej twarzy. Dłu gim nosem omal nie dotykał mojego policzka i jęcząc powtarzał, żeby się ukryć w Domu Starców. Niemcy po zwolili miejscowemu proboszczowi odprawiać tam raz na tydzień mszę. Wspólnik mojej babki w pokątnym handlu złotem i bi żuterią wzbudzał we mnie odrazę. Nie miałem pojęcia, jak pozbyć się natręta. Drzwi w Domu Starców nie były zamknięte. W ystar czyło nacisnąć klamkę. Weszliśmy do chłodnego koryta rza, który miał kafelkową podłogę w białe i niebieskie kwadraciki. Z korytarza widać było przez otw arte drzwi wnętrze długiego pokoju w rodzaju domowej kapliczki. Obrazy świętych na ścianach. Dużo drewnianych klęczni- ków z podnóżkami i pulpitami; w dolnych deskach ślady wy/lobione kolanami wiernych. W głębi prowizoryczny oltarz-stól, nad nimi wielki obraz olejny, W niebowstąpie nie Chrystusa unoszącego się ponad ziemią, malowidło przyćmione przez niszczące działanie czasu, można było tylko snuć domysły co do treści odczytując w czarnym tle słabo wyróżniające się żółtawe oblicze i zarysy gołych rąk i nóg ponad poziomem nieokreślonego krajobrazu. Ukląkłem na podnóżku. Serce biło mi mocno. W piersi zgiełk i roztrzęsienie. Splotłem ręce na pulpicie i przyło żyłem czoło do dłoni jak ci, którzy pogrążają się w kon templacji, dokonywują rachunku sumienia. Chciałem ofiarować Bogu mój lęk i rozbicie, i rozpacz z powodu ojczyzny w niewoli. Szukając ukojenia w mo dlitwie prosiłem o łaskę spokoju i oddalenia ode mnie złych duchów, demonów obsesji i przerażenia. Ale nie mogłem skupić się i wznieść myślami ponad udręczającą 7
codzienność. Pomyślałem z przygębieniem, że moje ry tualne gesty pozostały tylko pustą formą zewnętrzną. Nie mogłem uwolnić się od prześladujących mnie obsesyjnie, wszędzie, w domu i na ulicy, wyobrażeń o brutalnych iibermenschach i o ich trupich czaszkach na odgiętych śmiesznie, z kogucią czupurnością wierzchach czapek, 0 wyglansowanych butach z cholewami, wybijających na bruku zwycięski rytm, którym demonstrowali wyż szość herrenvolku nad powaloną Słowiańszczyzną. Prze szkadzała mi obecność wspólnika babki, spekulanta, ży jącego z podejrzanych transakcji złotem i biżuterią. Po stokroć nienawidziłem wojny, która niosła śmierć i po żogę, zniszczenie i śmiecie w kreaturach paskarzy i spe kulantów, żerujących na głodzie i nędzy najbiedniejszych. Nosorożec trącił mnie w ramię. Uważał za właściwe zabawiać mnie rozmową i szeptliwym głosem zapytał, czy słyszałem o zabójstwie dwóch gestapowców w naszym mieście. Najchętniej bym wstał i wyszedł z kapliczki, lecz nie potrafiłem oprzeć się ciekawości i ze sceptycznym nasta wieniem słuchałem przekazywanych wiadomości. Nosorożec szeptał mi do ucha, że gestapo zaaresztowało niedawno byłego sierżanta wojsk polskich. Nazwisko: Sta nisław Mierzyński. Aresztowany załamał się na torturach 1 przyznał się, że posiada na strychu zmagazynowaną broń. Rzeczywistość okupacyjna atakowała mnie ze wszyst kich stron, nie mogłem się od niej oderwać. Miałem przed oczami znienawidzone figury paskarzy, spekulantów, eses manów, którzy zwycięskimi krokami zdobywców m anife stowali na ulicach swoją obecność i swoją pychę, i pew ność, że zostaną na zawsze w podbitym kraju, w zniewo lonym mieście, które ich zdaniem było odwiecznym germańskim grodem. — Słucha pan? — zaszeptał Nosorożec i dalej dzielił się ze mną swoimi wiadomościami: Dwaj gestapowcy po jechali z sierżantem samochodem na wskazane miejsce. Na strychu Mierzyński wszedł na skrzynię, wyciągał 8 ukryte pistolety i amunicję i podawał gestapowcom. Ostatni rewolwer był nabity i odbezpieczony. Mierzyński wyciągnął go, oddał nieoczekiwanie dwa strzały do gesta powców, zranił ich ciężko i zbiegł przez podwórka i opłotki. Nosorożec szedł o zakład, że dzisiejsza łapanka była zapowiedzią zemsty, którą przygotowało gestapo za za mordowanie ich dwóch funkcjonariuszy. Chciałbym wiedzieć, skąd Nosorożec posiadał takie do kładne informacje. Od dawna podejrzewałem go o kon takty z gestapo. Przeczekałem deszcz, który powoli ustawał, i korzysta jąc z tego, że Nosorożec rozmawiał z jakimś znajom kiem, zabrałem się do domu. Dopędził mnie w połowie drogi i prosił, żebym powie dział pani Konarzewskiej, że w sprawie, o której babcia wie, wszystko jest w porządku, tylko cena spadła. Jak pan powie: cena spadła, to babcia już będzie wiedziała, o co chodzi — mówiąc to w patryw ał się we m n i e przebiegłym spojrzeniem. Umknąłem spryciarzowi dłoni na pożegnanie i ruszy łem szybko do domu. 2 Zapukała z samego rana, weszła, kulejąc, do pokoju i oznajmiła z ponurą miną, że pani starsza znowu w nocy nie spała. Zapytana, co się stało, odpowiedziała, że pani starsza skarży się na serce i na bóle w nogach. Byłem imaginacyjny, widziałem wszystko w czarnych barwach i choroba babci napełniała mnie ciężką troską, spodziewałem się czegoś najgorszego. Zrobiłem uwagę, że gdyby pani starsza przestała palić, bóle by przeszły. Michalina spojrzała na mnie krzywo i mamrocząc powlokła się do kuchni. Gdzieś daleko za oknem załomotał karabin maszynowy. Mama, wyjeżdżając, zleciła mi opiekę nad babką Marią, 9
a w szczególności dołożenie starań, żeby babcia nie nad używała palenia i alkoholu. Domyślałem się, że mamie bardziej zależało na tym, „co ludzie powiedzą”, jeżeli babka Maria nie przestanie pić, niż na zdrowiu babci. W rodzinie zawsze mówiło się o zawstydzającym nałogu starszej pani przyciszonym głosem. Wszedłem do pokoju babci. — Kto tam? — krzyknęła. Myślę, że trochę już niedowidziała. — Nie bój się, to ja Łukasz — odpowiedziałem. W pokoju chorej było szaro jak w palarni. Zeszłowiecz- ne obrazy olejne w kolorze soku z fajki, pociemniałe ze starości, osnuwał dym z papierosów. Na honorowym m iej scu wisiała reprodukcja obrazu Boecklina Wyspa um ar łych, secesjonistyczne malowidło odpowiadające gustom babki, której młodość upłynęła w końcu dziewiętnastego stulecia. Chora leżała na łóżku, przykryta kołdrą podciągniętą do wysokości oczu. Spod przybrudzonej poszewki wyłania ło się czoło w zmarszczkach i siwe pukle włosów, spo między których przeświecała żółta, łysiejąca skóra. Popielniczka na krześle przy łóżku była pełna popiołu i niedopałków. Zapytałem babkę, co jej dolega. Serce, wątroba, poskar żyła się, a głównie nogi. Nie może chodzić. Każdy krok to męczarnia. — Doradzałem, żebyś przestała palić — przypomniałem łagodnie. — Medycyna... —■Daj mi spokój z twoją medycyną — ofuknęła mnie ochrypłym od nikotyny głosem. Upierałem się, że doktor potwierdził diagnozę, moją diagnozę. — Szabrowski to wybitny chirurg — mówiłem z naci skiem. — Powiedział wyraźnie, że cierpisz na stw ardnie nie zarostowe kończyn dolnych. Nikotyna działa zwęża- jąco na naczynia krwionośne. Jeżeli nie przestaniesz pa lić, może ci grozić am putacja nóg. Chudą, upierścienioną ręką, lekką i kruchą, szarą i wy 10 schniętą, jak gdyby za chwilę miała rozsypać się w proch, płasnęła w kołdrę. — Nie strasz mnie! — Ależ, babciu — tłumaczyłem łagodnie — nie mam bynajmniej zamiaru cię straszyć. Ostrzegam tylko przed skutkami. Odgarnęła kołdrę, usiadła na łóżku. Trzęsąca się głowa i wychudzone ciało w różowej koszuli, w rak człowieka wzbudzającego litość kruchością i wyniszczeniem. Sądzi łem, że moja biedna babka nienawidziła siebie, swojej starości, swoich pomarszczonych rąk, niedołężnych nóg. - A przy tym lubisz wypić — nie darowałem, żeby przy okazji nie wytknąć jej skłonność zaglądania do kie liszka. Odparła, że ją sekuję, nie pal, nie pij, a przecież w in- Ierosach trzeba nieraz popić. Chciałem odpowiedzieć, że niedługo przestanę ją sekować, bo mam zamiar wyjechać, i to na długo, lecz odechciało mi się dalszej rozmowy, która do niczego nie prowadziła. Z góry wiedziałem, że zapytałaby, a raczej wytknęłaby mi, jak to, więc zosta wiłbym ją bez opieki? Nie zliczyć rozmów na ten tem at między nami. Przewidywałem, że tak mi odpowie, a znów jn /. kniei, zasłoniłbym się tym, że przecież Michalina z m,| /.usianie. W te d y babcia zaczęłaby mi wypominać, że zabierając mnie z Warszawy uratowała mi życie, bo Niemcy by mnie zamordowali jako syna aktora, który dublował rolę Hitlera w sztuce Georga Bernarda Shaw’a Wielki kram. I który (ojciec) został powołany do wojska jako oficer rezerwy w pierwszych dniach mobilizacji. Wy pomniałaby mi też, że bez jej wiedzy ukryłem w słomie, którą była wymoszczona furmanka, znaleziony w lesie na postoju karabinek kaw aleryjski z pasem i patrontaszami, i że gdyby Niemcy przetrząsnęli nasze klamoty, to nie wiadomo, czym by się to mogło skończyć. A ja bym skłamał, jak zawsze, że utopiłem karabinek w Pilicy. Ja łowa dyskusja. Zamiast więc odpowiedzieć na zjadliwy zarzut babki, że chcę ją zostawić bez opieki, dalej snułem w pamięci długi ciąg bezskutecznych rozmów. Jako stu l i
dent po pierwszym roku studiów (przerwanych przez wojną) na wydziale lekarskim miałem ambicję, żeby prze konać babcię o szkodliwości picia i palenia. Usiłowałem wzbudzić w starej kobiecie niepokój dowodząc, że jak wykazują statystyki, na sto osób chorych na raka płuc lub krtani dziewięćdziesiąt delikwentów rekrutuje się z pa laczy. Podobnie z alkoholem, którego nadużywanie kończy się marskością wątroby. Tłumaczyłem również, że niko tyna przyśpiesza proces rozwoju arteriosklerozy, powoduje zwężenie naczyń krwionośnych i prowadzi często do bez władu nóg. Co do alkoholu zaś, to chyba, dostatecznie przekonywającym dowodem były bóle wątroby, jakie zaczęła odczuwać. Ale wszystko to nie wywierało na babce Marii naj mniejszego wrażenia. I podczas gdy ja angażowałem się coraz bardziej w małą domową propagandę przeciwty- toniową i antyalkoholową, uparta staruszka przysłuchi wała się- moim argumentom z lekceważącą obojętnością, a czasem nawet z rozbawieniem i ironią, którą m anife stowała swoją wyższość. Byłem przywiązany do babci, rozumiałem, że dużo jej zawdzięczam, ale czasem jej ślepy upór doprowadzał mnie do pasji. Obojętność albo ironiczny uśmieszek na zwiędłych ustach babci raniły moją ambicję adepta sztuki lekarskiej. W duchu wyrzu całem babci, że przez nią nie włączyłem się do ruchu oporu, bo nie chciałem jej opuszczać i pozbawiać mojej opieki, a ona odpłacała mi za to ironią i niewdzięcznością. Nie ustawałem jednak w moich staraniach przekonania babci o konieczności stopniowego zmniejszania dawek tytoniu i alkoholu, którym i się zatruwała. Moja dobra wola przyjścia babce z pomocą i uwolnienia jej od na łogu wzmagała się, i to ze szkodą dla mnie, w miarę napotykanego uporu. Wyimaginowane dyskusje, jakie przed zaśnięciem prowadziłem z babką, która od godziny chrapała za ścianą, dyskusje, mające na celu uratow anie nieszczęsnej staruszki przed grożącą jej chorobą raka, przekształciły się z upływem czasu w obsesję, jaką w so bie zaobserwowałem. Długo zmagałem się z chorobliwym ia natręctwem myśli analizując i wałkując w obecności Marii Konarzewskiej, i w jej nieobecności, sprawę nie bezpiecznego nałogu. Ja swoje, a babcia, obecna lub nie obecna, swoje. Ja ostrzegam, a babcia, obecna lub nie obecna, śmieje mi się w nos. I tak bez końca. Nie sypia łem po nocach przeklinając diabelski kołowrót myśli wciąż na ten sam temat, a gdy zasypiałem, zjawiała mi się we śnie babka, przebrana za osiemnastowieczną m ar kizę, w peruce z opadającymi na ramiona długimi pukla mi włosów, z argusowym spojrzeniem wielu par oczu jak na pawim ogonie, i przedkładała mi swoje racje. Znużony daremnymi wysiłkami, starałem się dociec, skąd brała się moja nadgorliwość i upór? Czy w próbach uszczęśliwienia starej kobiety wbrew jej woli, w próbach przymusowej terapii, podszytej okrucieństwem, nie ujaw niały się jakieś chrobliwe pęknięcia w moim układzie nerwowym? Nie potrafiłem dokonać analizy na sobie samym, nie potrafiłem rozłożyć na części stanu zaciekłe go upierania się przy moich argumentach. Zawierała się w nim chęć przyjścia z pomocą bliskiej osobie i ambitny zamiar osiągnięcia sukcesu i wyleczenia babci z nałogu. ł.ączylo się to z satysfakcją, jaką miało mi przynieść zwycięstwo odniesione nad chorą uchylającą się od za lecanej terapii. Ale wiedziałem też w mojej nieprzejed nanej postawie, w gniewnym dążeniu do przełamania upo ru babci coś w rodzaju sadyzmu, połączonego z litością i nienawiścią do partnerki, która nie chciała poddać się mojej woli. Sytuacja, w jaką się nieostrożnie uwikłałem, zaczynała robić się groteskowa: dwoje schorowanych dziwaków, babcia, unieruchomiona, przykuta do łoża, i ja, zagrożony gruźlicą, zadręczaliśmy się nie tylko o ilość wypalanych papierosów, lecz o byle co, każda różnica zdań była za rzewiem sprzeczki. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty niż zabijanie czasu skrywaną animozją i wypeł niającymi mnie fałszywymi ambicjami. Babcia żądała, żebym wyjechał do Otwocka leczyć się. Była gotowa spieniężyć na ten cel coś ze swojej biżuterii. 13
Nie zgadzałem się na to. Straszyła mnie, że jeśli nie prze prowadzę kuracji, gruźlica mnie wykończy. Podejrzewa łem, że chce mnie się pozbyć z domu, żebym przestał ją zanudzać kazaniami o szkodliwości palenia tytoniu i nie bezpieczeństwach nadużywania alkoholu. Dokoła nas sza lały obławy na ludzi, szerzył się terror, grzmiały salwy plutonów egzekucyjnych, a ja, dręczony obsesyjną myślą, nie mogłem uwolnić się od prześladujących mnie wyo brażeń i nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego w isto cie zależało mi na przełamaniu uporu starej kobiety. Była to prawdopodobnie tajemnica obsesji. Ale wreszcie zrozumiałem, że nie powinienem znęcać się nad babką. Trochę litości dla starej kobiety! — po wiedziałem sobie. Niech pali, niech popija, nic już jej nie zaszkodzi, nic nie pomoże. Uczepiwszy się nałogów babki jak pijany płotu, że pa pierosy, że wódka, dręczyłem niepotrzebnie ją i siebie. Zważywszy to wszystko, przestałem interesować się zdrowiem babci, zostawiłem ją w spokoju. 3 Bestialski mord, masową egzekucję zademonstrowaną przez hitlerowców w naszym mieście na placu Stodół przeżyliśmy w marcu w trzecim roku wojny. W tym dniu babcia wezwała mnie z samego rana i po skarżyła się, że czuje się bardzo źle, że już z nią koniec. Wczoraj wieczorem wyszła do ogrodu, z ogrodu na ulicę parę kroków i musiała przystanąć, coś się stało z nogą, ból i bezwład, nie mogła zrobić dalej ani kroku, bała się, że upadnie, opowiadała płacząc. Wróciła do domu czepiając się, jak pijana, sztachet. Było mi babci żal, ale nie mogłem nic poradzić, kiw a łem z ubolewaniem głową, stwardnienie zarostowe na czyń kończyn dolnych. Byłem zdania, że należy wezwać lekarza. Odmówiła stanowczo, nie wierzyła eskulapom, i dalej 14 mówiła, że na dziś była umówiona z Nosorożcem w ka wiarni, ale zrozumiała, że nie mogłaby wstać, bała się ruszyć z łóżka. Płacząc wyjęła ze szkaplerzyka między workowatymi piersiami miniaturowy kluczyk i kazała, żebym jej podał kasetkę z biżuterią. Kasetka była w bie- liżniarce, schowana pod warstwam i jedwabnej damskiej bielizny. Podałem babci kasetkę z metalowym uchwytem. Zerk nęła na mnie podejrzliwie. Albo nie — zmieniła zamiar. — Po co masz się tłuc z pierścionkiem podmiejskim tramwajem. Nie daj Boże, zgubisz albo trafisz na łapankę i Niemcy ci zrabują pier ścionek. Jedź po Nosorożca — rozkazała. — Przywieź go tutaj, a nie zapomnij powiedzieć, żeby wziął ze sobą pie niądze, już on będzie wiedział ile. Czemu stoisz jak pień? Idź. Za to wszystko, co dla ciebie zrobiłam, masz okazję, zęby mi się odwdzięczyć. Postanowiłem wynieść się wreszcie od babci. Jeszcze im będzie wypominała swoje dobrodziejstwa! Mieszkanie z babcią nie miało sensu. Ogarniała mnie gorycz i apatia. Nu chciało mi się nic robić. Przysiągłem sobie, że nie bę dę pośredniczył więcej w pokątnych transakcjach babci nym h, więc już. raczej z rozsądku, żeby gdzieś iść, czymś nli; /.ująć, iii/.ludiiwuć stan napięcia wewnętrznego byle Julią aktywnością, zgodziłem się pojechać do Nosorożca, nie przyrzekałem sobie, że to już ostatni raz. (>d dłuższego czasu dokuczał mi nieokreślony niepokój, coś w rodzaju bezprzedmiotowego podenerwowania, któ rego przyczyny nie mogłem sobie wytłumaczyć. Byłem spięty, rozdrażniony, czułem się rozbity fizycznie, odczu wałem bóle w mięśniach i w całym ciele, jak gdybym był skrępowany powrozami. Bałem się nie wiadomo czego, dokuczało mi nie wiadomo co. Rodzaj lęku przed niezna nym? Obawa przed niepewną przyszłością? Uroiłem sobie, ze moje nieokreślone lęki rozwiną się w groźną chorobę umysłową i nie mogłem się od tych obsesyjnych wyobra żeń uwolnić. Ale chociaż los mój wydawał mi się w chwi lach depresji przypieczętowany, nie chciałem się pogodzić 15
z domniemanym wyrokiem i postanowiłem stawić czoło niebezpieczeństwu. Jako były przedwojenny student z pierwszego roku na wydziale lekarskim obmyśliłem so bie, żeby jałowy intelektualnie czas okupacji poświęcić na samodzielne studia z zakresu psychiatrii, której znajo mość pomoże mi w walce z chorobą. Myśl tę podsunął mi przypadek. W dwa lata po wybuchu wojny zmarł nasz znajomy lekarz, który pracował w szpitalu dla nerwowo chorych. Zm arły pozostawił bogaty księgozbiór z dziedzi ny psychopatologii. Wdowa po lekarzu pozwoliła mi ko rzystać z biblioteki męża. Nie wyjawiłem prawdziwego celu moich studiów. Nie chciałem, żeby mnie uważano za kandydata do leczenia w domu wariatów. Upozorowałem moją gorliwość naukową zamiarem zdobycia wiedzy, któ ra by mi pomogła wyróżnić się na egzaminie w oczach profesorów po wznowieniu studiów po wojnie. Pogrąży łem się więc w lekturze (przy okazji przeczytałem parę interesujących książek z innej dziedziny, jak Historia filo zofii, Trois Rkformateurs, Luther, Descartes, Rousseau M aritaina i in.) i po dwóch latach samodzielnych studiów posiadałem zasób wiadomości, które pozwoliły mi na uświadomienie sobie, że w moim napięciu i nieokreślonym niepokoju jest rzeczywiście coś nienormalnego. Niestety, co do terapii nie znalazłem skutecznych sposobów ani lekarstw przeciwdziałających chorobie. Chciałem szybko uporać się z powierzoną mi przez bab cię sprawą, wsiadłem do tram w aju podmiejskiego i po pół godzinie stukałem do mieszkania z tabliczką z nazwi skiem Józef Kujawa. Spodziewałem się, że za chwilę drzwi uchylą się i zoba czę czubek karykaturalnie długiego nosa, jakby przypra wionego do maski przebierańca odpustowego, i zaflegmio- ny głos zapyta: kto tam? Ale nikt nie otwierał. Zapukałem jeszcze raz. Cisza. Zabrałem się do domu. Tramwaj nadjechał na przysta nek jakby po mnie. Obijając się o twarde oparcie ławki w rytm kolebiącego się na boki wagonu przyczepnego ko munikacji podmiejskiej, snułem sentymentalne plany, że 16 przed powrotem do domu zdążę odwiedzić moją dziew czynę, powiem jej z dumą, że noszę się z zamiarem pój ścia do partyzantki. Jadzia pewnie będzie płakała, ale przestanie patrzeć na mnie w taki sposób, że zdawało mi się, że czytam w jej spojrzeniu: Ty jeszcze tutaj? Wzruszało mnie, że ją zobaczę, wzruszały mnie jej łzy, których się spodziewałem, gdy jej powiem, że wybieram się do partyzantki. Moja dziewczyna, Jadzia, to córka re jenta wywiezionego do Oświęcimia, drobna, szczupła dzie weczka. Ja też nie jestem herkulesem, raczej chudy, mam wąską klatkę piersiową, typowy astenik. Może właśnie dlatego dobrze nam ze sobą, że pasujemy do siebie. Gdy przyciskam Jadzię i obejmuję łagodnie, to zdaje mi się, że mógłbym policzyć wszystkie jej kosteczki, takie z niej chuchro. Dojeżdżaliśmy do miasta. Przymknąłem oczy i marząc 0 Jadzi nuciłem: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę...” 1 wywróżyłem sobie! Bo naraz w przepełnionym pasażerami wagonie powsta ło zamieszanie, które przerodziło się w popłoch. Usłysza łem głosy: „Łapanka!” Tramwaj zaczął zwalniać bieg. Zo baczyłem za szybą przesuwające się powoli zimne twarze esesmanów. Starałem się opanować, nie poddawać się panice, zacho wać zimną krew. Dokoła mnie wszystko huczało i wrzało. Zdawało mi się, że słyszę łoskot wymijających się pocią gów pośpiesznych i ludzi uciekających spod nadjeżdżają cej lokomotywy, przebiegających na drugi tor, miażdżo nych tam przez koła nadjeżdżającego z drugiej strony pa rowozu. Słyszałem krzyki przerażenia i zgrozy, i huk tych wciąż nadjeżdżających pociągów pośpiesznych, jednego za drugim, świszczących w pędzie i w ostrym gwiździe ostrzegawczym, który przyprawia o oszołomienie i dez orientację, i popłoch ludzi miażdżonych masowo, wpada jących pod rozpędzone lokomotywy przesłoniętej obłokami gorącej pary i dymiącej czarnymi płatami sadzy. Wyszedłem na platformę, zeskoczyłem na jezdnię. Mo wy nie ma o ucieczce. Dokoła nas gardłowe wrzaski, raus, 1 — Długie czekanie 17
raus, szczekanie, jakby sfora psów nas obskoczyła. Na jezdni tłum y zaniepokojonych ludzi. Okazało się, że łapa cze zatrzymywali tram w aje jadące do m iasta i wyjeżdża jące z miasta. Długi rząd wagonów stał po jednej i dru giej stronie. Jakaś m onstrualna łapanka czy co? -— usłyszałem czyjś głos. Nieprzejrzana kolumna ludzka, zamknięta barieram i zie lonych mundurów Schutzpolizei. I nagle jakieś wściekłe rozkazy na czele kolumny. Otaczające nas Schupo powta rza wściekle: — Marschieren! Marschieren! Prowadzą nas w kierunku miasta. — Schneller! Schneller! — popędza Schupo. Niedobrze się to przedstawia — zagaduje mnie idący w szeregu mężczyzna. — Prowadzą nas w kierunku placu Stodół. Wygląda mi to na jakiś zbiorowy mord. Nieznajomy zasiał we mnie ziarno niepokoju. I nie tyl ko we mnie. — Dokąd oni nas prowadzą, na litość boską! — usłysza łem rozpaczliwe pytanie i w kłębku głosów tw ardą odpo wiedź: — Nie widzi pani! Prowadzą nas na plac Stodół. Zobaczyłem w błyskawicznym skrócie całe moje życie, które przesunęło mi się przed oczami, jak przesuwa się podobno na m inutę przed utonięciem w szalonym tempie pasmo obrazów przeszłości w pamięci tonącego: Ojciec mój, aktor, dublujący rolę H itlera w komedii B. B. Shaw’a W ielki kram, moja m atka, fantastka, która wyjecha ła w poszukiwaniu męża, zaginionego na wojnie, wie rząc, że trafił on do oflagu, i od której nie miałem od trzech lat wiadomości, moja dziewczyna, egzaltowana Ja dzia, i moja babcia, Maria Konarzewska, nałogowa alko- holiczka, zatruwająca się niezliczoną ilością wypalanych dniem i nocą papierosów. Szedłem z podniesioną głową. Nie pozostawało mi nic innego, jak iść z godnością, z podniesioną głową, na spot kanie z losem, który mi był pisany. I pewnie dlatego, że 18 byłem przekonany, że wybiła moja ostatnia godzina i uda wałem spokój i obojętność starając się zachować pozory męstwa i odwagi, może dlatego świadomość bliskiego koń ca utrudniała mi odgrywanie roli bohatera, a już nie star czało mi absolutnie sił, żeby myśleć o czymś innym, i strzępy zdań wypowiadanych przez ludzi, którzy podzie lą mój los, dochodziły do mnie tylko jako cząsteczki fo netycznie, nie zadawałem sobie trudu, żeby uchwycić ich znaczenie pojęciowe, wszystko zmieniało się w szept (nie wyraźny), w szmer (deszczu), w szuranie (butów) na bru ku. Wolałbym uczepić się jakiegoś innego punktu odnie sienia niż ten, który majaczył przede mną, lecz nie mo głem się zdobyć na wysiłek, szedłem w ciemności, jakby mi kto zarzucił kołdrę na głowę, przede mną stała ściana ciemności, do której zbliżałem się z każdym krokiem. Wie działem, że w tej ostatniej pielgrzymce (bo nasz pochód był jak pielgrzymka do śmierci na plac egzekucji) nic się nie zmieni, żadne, najskromniejsze życzenie nie będzie wzięte pod uwagę, zresztą nie miałem żadnych życzeń, moje myślenie i chcenie zostało sparaliżowane, w patry wałem się tylko przed siebie, w plecy mężczyzn i kobiet idących przede mną i mówiłem sobie, że nie ja jeden sta nę przed plutonem egzekucyjnym, wszyscy idący przede mną będą musieli spojrzeć w lufy wymierzonych prze ciwko nim karabinów, i postanowiłem opanować strach, nie bać się śmierci, to moje pierwsze hasło na mój ostatni dzień życia, a drugie hasło to: śmierć faszystom, zaś trze cie hasło, jeżeli mi nie zagipsują ust, to okrzyk: Niech ży je Polska! A potem ogarnęła mnie apatia, ale trwałem przy swoim, żeby iść na śmierć z podniesioną głową i nie dawać wrogom powodu do sycenia się naszym niemęskim zachowaniem się w obliczu śmierci. Wsłuchany w pogma twany szurgot kroków na jezdni, szedłem przekonany, że mój spokój i opanowanie udzielą się innym i że wszyscy zachowamy się z godnością i honorem. Zmęczyłem się, lecz Schupo wrzeszczało: „Marschie ren!”, więc zrobiłem wysiłek i przyśpieszyłem kroku. Póki nie zobaczyłem wielotysięcznej rzeszy ludzi spę 19
dzonych wcześniej przed nami na plac Stodół, który wła dze miejskie przeznaczyły na wysypisko śmieci. Ten teren został uznany przez hitlerowców za właściwe dla Polaków miejsce śmierci, gdzie wykonywano egzekucję przez po wieszenie lub rozstrzelanie. Trzy boki placu były zatło czone przez zbiedzonych mieszkańców miasta; czwarta strona była wolna. A jednak zmieściliśmy się jeszcze i do łączyliśmy do ludzi zgromadzonych po trzech bokach pla cu. Blask słońca zapalał się i gasł nad udeptanym kw adra tem ziemi. Poruszenie w tłumie wywołała wiadomość, że Kripo i Schupo ustawiły za naszymi plecami karabiny maszynowe. Byliśmy otoczeni potrójnym pierścieniem po licji, członków NSDAP i miejscowych volksdeutschów. Od czwartej, dotychczas wolnej strony zaczęli ukazy wać się na skleconych prowizorycznie trybunach wyżsi oficerowie SS w czapkach jak siodła, z wierzchami wygię tymi butnie do przodu. Tylko jeszcze środek placu Stodół nie był zajęty, coś w rodzaju pustej areny czy ringu na wolnym powietrzu. Coraz większy gwar przechodził we wrzawę. - Stille! Ruhe! — zaczęli wrzeszczeć umundurowani, i od razu z niepohamowaną wściekłością i furią, czerwone twarze, wytrzeszczone, szkliste oczy, jak u ludzi cierpią cych na chorobę Basedowa, istny furor teutonicus. Naj- srożsi z rozwścieczonych sięgali po pistolety. Zrobiło się cicho. Furia wygasła. Jeden z esesmanów zaczął przemawiać toporną niem czyzną, agresywnym tonem. Tłumacz volksdeutsch poda wał całe zdania po polsku. Ogłaszał wszem wobec, że w dniu piątym marca sierżant byłego wojska polskiego Stanisław Mierzyński zastrzelił dwóch funkcjonariuszy gestapo. ' Nie mogłem dosłyszeć wszystkiego. W iatr zwiewał sło wa. Docierały do mnie strzępy zdań. — ...Z łaski Fiihrera obywatele polskiego pochodzenia, zamieszkali i pracujący na odwiecznie niemieckich zie miach W arthegau... 20 Propagandowe kłamstwo gładko przeszło przez usta . icsmana i tłumacza. —...korzystając z dobrodziejstw przynależności do Wielkiej Rzeszy winni ślepe posłuszeństwo i stosowanie v.ii; do zarządzeń władz... Na w iatr rzucone słowa umknęły z wiatrem. I dalej słuchałem, że za skrytobójczy mord na dwóch funkcjonariuszach gestapo zostanie rozstrzelanych stu bandytów i przestępców krym inalnych narodowości pol skiej. _ Na koniec tłumacz podał do wiadomości, że spośród zgromadzonych na placu władze wybrały stu zakładników, którym grozi rozstrzelanie w razie jakiejkolwiek m anife stacji lub próby oporu przez obecnych świadków egze kucji. Straciłem panowanie nad sobą. — Kanalie! — wyrwało mi się z ust. Znajomy magister farm acji ujął mnie za ramię. — Niech pan milczy! — nakazał gorącym szeptem. — Nie chce pan chyba ściągnąć nieszczęścia na zakładników. Starałem się zaczerpnąć powietrza. Nie mogłem. Dusi łem się własną niemocą jak kneblem wciśniętym w usta. Dusiłem się ze słabości i wstydu, że muszę bez protestu poddać się przemocy okupanta. Warkot ciężarówek wstrząsnął powietrzem. W arkot co raz bliższy. W tłumie zaczęły krążyć wiadomości, że przywieziono więźniów z obozu w Radogoszczu, miejsca najwym yślniej szych tortur, jakie znała historia i jakie stosowali wobec bezbronnych hitlerowcy. Ponowne poruszenie wśród stłoczonych ludzi. Zrobiło się ciasno. Przyciśnięty do mnie magister pokazał pal cami na trybuny. — Niech pan się dobrze przyjrzy — mówił ledwie do słyszalnym szeptem. — Ten na trybunach wśród esesma nów. Widzi go pan? Najwyższy wzrostem. — Tak, widzę — odpowiedziałem. — Podobny do Himmlera. Taka sama twarz, blada, na- 21
lana opuchliną. Zwyrodnialec — szeptał magister ściszo nym głosem. — To Erwin Kautner, sadysta. Autor tej publicznej egzekucji. Pluton egzekucyjny wstąpił do akcji. Trzydziestu Schu- po w zielonych mundurach wyszło na plac. Teraz rozumiem, co ma na celu ta egzekucja — po wiedziałem. — Oni chcą nas sterroryzować. — Niech pan mówi ciszej. — Chcą nam odebrać wiarę w skuteczność walki. — Taki jest ich cel. — Chcą osłabić w nas wolę oporu i walki. — Tak. — Niedoczekanie — mełłem w ustach przekleństwa. — Niedoczekanie. — Wśród narodów cywilizowanych znane jest pojęcie ludzkości — usłyszałem znów namiętny szept magistra. __ Ale spróbuj pan iść z tym słowem do tam tych oprawców na trybunach. Wystarczy spojrzeć na ich gęby, zastygłe w wyrazie pychy i krzyżackiej buty, żeby domyślić się, z jakich kręgów społecznych rekrutują się oprawcy, dla których okrucieństwo jest drogą do awansu. To ludzie z moralnego dna i marginesu drobnomieszczaństwa nie mieckiego, hycle i sutenerzy, gracze w trzy karty, niebie skie ptaki, wykidajły burdelowi, zdeprawowani zboczeńcy, opryszki, rajfurzy, nożownicy, stręczyciele podejrzanych transakcji, kryminaliści, hieny, szumowiny społeczne, które reichsminister Himmler zwerbował do krwawej roboty przeciwko Polakom i które jak robactwo wypełzły ze swoich dziur i szpar do Polski. Im bardziej wyrafino wany sadyzm i rozpasane zezwierzęcenie w torturowaniu bezbronnych ofiar, tym większa zasługa i wyższy stopień w hierarchii NSDAP, i dłuższy prefiks „obers- turm bann...” w nazwie rangi w partii nazistowskiej. Ża den przyzwoity człowiek nie podjąłby się takiej katow skiej roboty, jaką oni wykonywują. Wprowadzono pierwszą partię skazanych. Piętnastu mężczyzn, skutych ze sobą kajdankami spiętymi na rę kach. Była to wyrafinowana tortura. K ajdanki wpijały się 22 w przeguby. Każde poruszenie jednego ze skazanych lnawiało ból pozostałym czternastu. Spojrzałem na powleczone przedwiosenną mgłą niebo u zywając Boga na świadka. Delikwentów ustawiono przed plutonem egzekucyjnym. .Jakaś kobieta zaczęła modlić się półgłosem: Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech... Serce zamarło mi w piersi, chłód śm iertelny rozszerzał m, na brzuch i nogi. Zamknąłem oczy bojąc się, że rozum /mąci mi się od widoku, jaki miałem zobaczyć. Salwa karabinowa trzasnęła, jakby niebo runęło. - ...jako w niebie tak i na ziemi — modliła się kobieta. Nad zgromadzonym tłumem wzniósł się ciężki od roz paczy jęk. Magister ujął mnie za ramię. Poczułem dojmujący uścisk palców. Coś mówił. Słowa zagłuszał głos kobiet. Magister potrząsnął mną. Niech pan spojrzy — mówił łamiącym się szeptem. Niech pan spojrzy — wskazał na zgromadzonych na try bunie esesmanów. — Oni się śmieją. Czy pan widzi? Oni ,i., śmieją z naszego bólu, z naszych łez. O tym nie wolno / i \ | h t ii m ir ć . 4 Miasto w czasie okupacji, miasto w niewoli jak ziemia pod śniegiem w okowach lodu. Minął pierwszy i drugi, i trzeci rok wojny. Tętno życia w mieście słabło. Ludzie skurczyli się, zgięli, przyczaili, czekając w milczeniu na koniec wojny. Z początku mówiło się — za rok (upatrując nadzieję we Francji i w Anglii), potem — za dwa lata (czekając na wyzwolenie ze wschodu), jeszcze później za trzy (sycąc nadzieje z przepowiedni Wernyhóry). Mia stem wstrząsały obławy na ludzi i egzekucje, po których zapadała m artwota i pozorny spokój. Starzy czekali w odrętwieniu na wyzwolenie spod hitlerowskiego jarzma. 23
Młodzi konspirowali w nielegalnych organizacjach pod ziemnych. W tym mieście, nad którym górowała czerwona wieża kościoła, przeżyłem dzieciństwo i młodość. Tutaj błądzi liśmy z kolegami w labiryncie wąskich uliczek grywając w kukso lub w numerówkę, którą rysowaliśmy kredą na bruku. Mama, wciąż w jakichś podróżach, była gościem w na szym dawnym warszawskim mieszkaniu, które pam ięta łem mgliście, jak ze snu. Ojciec oddany bez reszty aktor stwu nie miał czasu zajmować się moim wychowaniem. Podrzucono mnie do rodzinnego miasta ojca. Babcia nie poświęcała mi wiele uwagi spędzając całe dnie w swojej pracowni krawieckiej, a wieczory — w kawiarni. W czasie wojny miasto stało się dla mnie miejscem wtajemniczenia w śmierć i okrucieństwo, uosobione w pysznych esesmanach z emblematami trupich czaszek na czapkach. Dusiłem w sobie nienawiść do umundurowanych oprawców, którzy spacerując butnie po cichych uliczkach deptali brutalnie azyl mojej młodości. „Maciek”, mój znajomy z wczasów nad Iłżą, małomów ny i opanowany, twarz nieruchoma jak z drewna, ręce du że, przywykłe do pracy w polu, ruchy ciała niezgrabne i zwolnione, cała postać z piętnem wsi i ciężkiego wy siłku fizycznego, trudno nawiązujący kontakt, owiany me lancholią dalekich przestrzeni, mitycznym związkiem z ziemią, której trzeba wydzierać plony, „Maciek” przy jechał do naszego miasta w sprawach partyzanckich i tra fił na łapankę. Lęk przed łapankami kojarzył mi się zawsze z dozna niem czegoś poniżającego. Uciekać jak zaszczute zwierzę? I chociaż instynkt samozachowawczy i rozsądek skłaniały mnie do ucieczki, robiłem to zawsze z opóźnieniem, z nie chęcią ulegania panice i przeważnie biegłem z ostatnimi. Wymieniliśmy z „Maćkiem” spojrzenia, lecz nie mieli śmy czasu na rozmowę. Obawiałem się o „Maćka”; jego ausweis mógłby się wydać łapaczom podejrzany. Biegliśmy na oślep. Prędki tupot nóg na bruku, jakby 24 węgiel zsypywano z ciężarówki do piwnicy. Mogło to /wrócić uwagę Niemców skoszarowanych w tej części miasta. Pełno ich było w tej dzielnicy po domach, z któ- i vch wysiedlili miejscową ludność, jednych — do getta, ilmgich — na dalekie przedmieścia. SS. SA. Hitlerjugend i W ehrmacht nie licząc Organizacji Todta i żandarmów ■blaszanymi półksiężycami jak rogale na wypiętych pier- .iach. Szkoły i dawne urzędy również pozajmowane przez /olnierstwo. W 1944 całe miasto było obsadzone przez wojsko. W różnych punktach betonowe bunkry. Dużo ulic zamkniętych drewnianymi kozłami, okręconymi gęsto drutem kolczastym. Zasieki jak w sferze przyfrontowej, ■hociaż front był jeszcze daleko. Gromada uciekających przebiegła obok dwóch zataraso wanych kozłami przecznic, rozciągnęła się i rozrzedziła. Ludzie zaczęli się rozpraszać, kryli się po bramach. Świat za okupacji to było piekło. Nikt nie znał dnia nni godziny, w której zostanie zawleczony na gestapo. Skręciliśmy w boczną ulicę i wyszliśmy na peryferie miasta. Drogi nie brukowane, jak na głębokiej prowincji. Domy przeważnie drewniane, otulone konaram i grusz i śliw. Sady otoczone płotami z drewnianych sztachet. Na placyku studnie z betonowych kręgów, krytych deskami z rurą wodociągową i kołem. Na zachodzie szkarłatna tarcza słońca tonęła za linią horyzontu. Pożoga na niebie wygasła. Popielatoniebieskie, prawie liliowe niebo zmierzchło nad iluzorycznymi grani cami ziemi. Doradzałem, żeby „Maciek” przeczekał u nas godzi nę, póki się nie ściemni, a następnie żeby wrócił przez opłotki do siebie. Korzystając z okazji zapytałem, czy nie wziąłby mnie ze sobą do leśnego oddziału. Odpowiedział, że pomówimy o tym u mnie w domu. Od dawna nosiłem się z zamiarem pójścia do partyzant ki lub włączenia się do akcji konspiracyjnej. Nie było to łatwe, nie mogłem znaleźć kontaktu. „Maćka” nie by ło w tym czasie w mieście. Mój głos wewnętrzny doradzał mi, żebym zwiewał póki czas. Kilka razy udało mi się 25
wyjść z łapanek obronną ręką, ale kiedyś mogło się to źle skończyć. Podniosłem haczyk od wewnętrznej strony furtki i pu ściłem „Maćka” przodem. Po niedawnej ulewie przed po łudniem ogród pachniał świeżo spulchnioną ziemią i wil gocią. Idąc z „Maćkiem zachwaszczoną ścieżką opowiedziałem mu o Bernardzie, który się u nas ukrywał. Mówiłem, że to znerwicowany chłopak, którego wyprowadziliśmy z get ta, gdzie był wydany na bodźce przenoszącego jego słabą odporność nerwową. U nas czuł się z początku dobrze, ale teraz nuda go zabija, mamy z nim kłopot, chce iść w świat albo wrócić do rodziców, do getta. Mówiłem o tym Prosząc, żeby „Maciek” miał wzgląd na Bernarda i jego sposób bycia, który czasem wydawać się może dziwaczny. — Delikacik z marymonckiej mąki — mruknął. — Nic podobnego — zaprzeczyłem. — Zresztą sam zo baczysz. Chwiejne schodki na oszklony ganek chybotnęły pod na szymi stąpnięciami. Dźwięknęły szyby trzymające się sła bo w wyschniętych warstewkach kitu. Skrzypnęły wy paczone deski w podłodze. — Proszę cię, wejdź — zapraszałem „Maćka”. — Wszy stko jest zdezelowane w tej naszej ruderze. Tynk sypie się z sufitów. Ściany brudne jak święta ziemia. Konieczny generalny remont, a nie ma komu się tym zająć. Weszliśmy do pokoju, zwanego salonikiem. „Maciek” zasiadł w fotelu i spracowanymi rękam i przetarł twarz. Wracając do Bernarda zapędziłem się niepotrzebnie w pochwały. Że już na uniwersytecie na pierwszym roku studiów wzbudzał podziw egzaminatorów. Uważano go za erudytę. Wiedzę o świecie zawdzięczał w dużej mierze stryjowi, profesorowi germanistyki, który po powrocie ze Stanów zainteresował się swoim wszechstronnie uzdol nionym bratankiem. „Maciek słuchał niechętnie i reagował krótkim i po mrukami: — Erudyta. Maminsynek. 26 \v końcu moje zachwyty nad Bernardem wywołały nie- mmierzony efekt. Jednym słowem genialny Żydek — podsumował „Maciek” rozmowę. Gdy z nim porozmawiasz, dowiesz się dużo interesu- |.|> ych rzeczy o Niemcach — starałem się uśmierzyć nie zrozumiałe uprzedzenia „Maćka”. Powtarza wiadomości z drugiej ręki. Możliwe, ale wiadomości godne uwagi. Szczególnie ,H., nas. My, Polacy, znamy Niemców jako dzikie bestie. W Ameryce, jak twierdzi profesor Damm, stryj B ernar da, patrzą na nich inaczej. Z pobłażliwością — dodał „Maciek” bez zaintereso wania. —Niekoniecznie — zaprzeczyłem i zajrzałem do sto łowego. Bernard ślęczał nad książką. Mała lampa z metalowym abażurem rzucała na stół krąg światła. - Chodź, poznasz mojego znajomego. — Wziąwszy Bernarda pod ramię prowadziłem go pokonując słaby opór. Odruch warunkowy, wyniesiony z getta w stosunku do obcych po doświadczeniach ze szmalcownikami. Nie bój się, nic ci nie grozi — zapewniałem wprowadzając Bernarda do saloniku. __ Poznajcie się — powiedziałem i wydało mi się, że wołam jak w leśnej głuszy i echo powtarza słowa. Po znajcie się — zachęcałem, a wyimaginowane echo hu czało: ...znajcie się! jakbym nawoływał kogoś i prosił o pozostanie, lecz tam ten oddalał się opuszczając mnie na zawsze. Podali sobie w milczeniu ręce. — Zapalę światło — mówiłem nerwowo żałując, że za prosiłem Bernarda. Za późno zorientowałem się, że nie powinienem był tego robić. —■Zaraz zapalę światło, ale muszę przedtem zamknąć okiennice — starałem się wy wołać nastrój wolny od skrępowania, lecz mi się to nie udawało. Wyszedłem do ogrodu. Wionęło zapachem maciejki, szu 27
mem drzew i tajemniczych szmerów wieczoru. Trzaska łem żelaznymi antabami zamykając okiennice i wróciw szy do saloniku włączyłem światło. Moi goście milczeli. „Maciek” siedział prosto i sztywno, jakby manifestując wojskowy sposób bycia. Smagła od słońca i w iatru twarz z rysującymi się przedwcześnie zmarszczkami miała odstręczający wyraz. Zimnym wzro kiem przypatrywał się swojemu vis-ń-vis, którego wygląd mógł wydawać się szokujący. Aparycja karzełka, nogi nie dosięgające podłogi, jajowata, wyłysiała głowa, upstrzona kępkami rzadkich włosów, kontrastująca z chłopięcymi policzkami o delikatnej cerze bez zmarszczek, całość spra wiająca wrażenie anomalii, wybryku natury, która na młodą i świeżą twarz nasadziła czerep starca. Żenujące milczenie. Ktoś powinien odezwać się pierw szy i ja to zrobiłem mówiąc, że starałem się zreferować „Maćkowi” to, co wiem od Bernarda o spostrzeżeniach profesora Damma po powrocie ze Stanów, o tym, jak Amerykanie widzą Niemców, ale nie miałem dużo do po wiedzenia na ten temat, a „Maćka” to interesuje, chciałby dowiedzieć się czegoś więcej. „Maciek” wzruszył ramionami dając do zrozumienia, że bynajmniej to go nie interesuje, Bernard zaś wysunął za strzeżenia, że w tym czasie, kiedy jego stryj wykładał w Stanach, nie zanosiło się jeszcze na wojnę. — Nie szkodzi — upierałem się próbując ratować sy tuację, gdyż jedyny temat, jaki mógłby wywołać dyskusję, uciekał mi sprzed nosa. — Nie szkodzi. Idzie o to, jaki obraz Niemca jarzeważał w opinii inteligencji i w kołach intelektualistów i uczonych amerykańskich. Twój stryj — zachęcałem Bernarda — przywiózł ze Stanów dużo cieka wych spostrzeżeń na ten temat. Przyniosłem z kredensu butelkę i trzy musztardówki, licząc na to, że bimber rozwiąże języki. Napełniłem szklanki z grubego, rżniętego szkła i wzniosłem zdrowie milczków. — Zdrowie gości! „Maciek” wypił zawartość dwoma łykami i odstawił 28 nJUankę na stół. Bernard umoczył usta i usiadł jak enig matyczny Budda z rękam i na kolanach. No więc, proszę cię, Bernard, mów — nalegałem. — ( '/.ckamy. Przymuszony, zaczął referować ślamazarnie i nudnie poglądy profesora. Kamieniem obrazy miało być między innymi, że Niemcy w lokalach biurowych swoich firm iilbo filii w Ameryce mieli zwyczaj pracować przy za mkniętych drzwiach. Mówił bez polotu, apatycznie. Zie wać mi się chciało. — No dobrze — dopingowałem go. — Ale do czego to prowadziło? Mówił, że prowadziło do nieporozumień. — Do jakich nieporozumień? — ciągnąłem go formal nie za język. Znów umoczył usta w bimbrze, skrzywił się z obrzy dzeniem i odstawił szklankę odsuwając ją daleko, prawie na środek stołu. — Do nieporozumień — powtórzył nieśpiesznie. — Amerykanie podejrzewali, że Niemcy otaczają się tajem nicą, bo upraw iają działalność konspiracyjną. Widziałem, że flegmatyczny Bernard doprowadza „Mać ka” (a i mnie również) do irytacji. — No i co dalej — ponaglałem niezgułę. — Dopiero badania socjologiczne — kontynuował ospa le — wykazały, że Niemcy i za granicą chcieli czuć się jak u siebie w domu. Każdy Niemiec w swoich zamknię tych czterech ścianach mógł sobie łatwiej wyobrazić, że jest u siebie w heimacie. — No i co z tego? — „Maciek” zakwestionował w ar tość informacji. Głos miał matowy, niski, i chociaż mówił obojętnym tonem, pytanie zabrzmiało arogancko. Napełniłem mu szybko szklankę. — Nieustające zdrowie gości! — wzniosłem toast, żeby zatuszować żenujące milczenie. Domyślałem się, jak sobie tłumaczyć sposób bycia „Mać ka”. Świeżo upieczony w sprawach publicznych arywista, jeżeli tak można powiedzieć, bez wyższego wykształcenia,
który tylko liznął co nieco wiadomości ze świata i z poli tyki, zazdrościł młodemu inteligentowi szerokości hory zontów. Ale Bernard nie wydawał się bynajmniej zdetonowany, a nawet ożywił się. — W szerszym aspekcie — mówił swobodnie — to już wygląda groźniej. Niemcy widzą w nielicznej diasporze niemieckiej na obszarach państw graniczących z Rzeszą przedłużenie swojego lebensraumu. Obojętne, czy w są siednim kraju przebywa tysiące kolonistów, czy tylko rozproszone grupy ludzi pochodzenia niemieckiego. Na cjonaliści w Rzeszy widzą w nich uciskaną mniejszość narodową i wysuwają z tego powodu absurdalne roszcze nia terytorialne. — Bernard wciągnął powietrze i wąska pierś napęczniała mu, gdy zaczął mówić, że ten mit prze dłużenia obecności niemieckiej jest groźny dla wszystkich narodów, bo służy imperialistom jako przykrywka do ich zaborczej polityki. Hitler potrafił to wykorzystać wciąga jąc Niemców do wojny. Napełniłem dwie puste szklanki, „Maćka” i moją, bim brem i słuchałem, jak „Maciek” stwierdzał zimno, że fa szyzm obnażył głupotę i okrucieństwo hitlerowców i Niem cy utraciły w oczach całego świata kredyt moralny, jaki miały kiedyś. Było to niewątpliwie słuszne, lecz odbiegało od tego, o czym mówi. Bernard; dosłyszałem w słowach „Maćka” jakąś ukrytą ansę, próbę zakwestionowania wszystkiego, co powiedział Bernard. — Narody nigdy nie zapomną zbrodni hitlerowskich — dodał „Maciek” lodowatym tonem. Sceptyczny uśmieszek przewinął się po wąskich ustach Bernarda. — Zapomną... — Pamięć zbiorowa — przerwał „Maciek” Bernardowi. Bernard zrewanżował się i wszedł ostro w słowa „Mać ka” negując: — Nie ma żadnej pamięci zbiorowej. Tak twierdzą nie którzy myśliciele. Inni sądzą, że wspomnienia wygasają 30 h pamięci zbiorowej szybciej niż w jednostkowej i że tak |>:.t lepiej dla ludzkości. Bo po co zatruwać stosunki mię li /y narodami ciągłym przypominaniem wojny i ludobój- lil WII. Nonsens — replikował „Maciek” z chłodnym spo- lioJem, jak człowiek niezdolny do żywszych uczuć. — Nonsens — powtarzał starając się zastąpić pewnością sie bie brak przekonywających argumentów. —Może po upływie stuleci — odezwałem się powoli, starając się osłabić napięcie i ton dyskusji — kiedy obrazy męczeństwa narodu polskiego zbledną w nietrw ałej pa mięci pokoleń, jak zbladły okrucieństwa Hunów popeł niane na podbitych narodach, może wówczas potomni nie będą mówili z takim oburzeniem jak my o tyranii i mor dach ludobójczych, popełnianych przez hordy hitlerowskie. Ale dzisiaj, kiedy w pamięci Polaków żyją jeszcze obrazy zbiorowych egzekucji, mających na celu biologiczne wyni szczenie całego narodu, nie można się dziwić krzykom oburzenia i głosom przestrogi, domagającym się ukarania zbrodniarzy. — Narody do końca świata nie zapomną o zbrodniach hitlerowskich — perorował z drewnianą twarzą „Ma ciek”. — Niemcy przez zbrodnie ludobójstwa przekreślili cały swój wiekowy dorobek kulturalny. Bernard uśmiechnął się ironicznie. — Zbrodnie pójdą w niepamięć — dowodził — a doro bek kulturalny pozostanie. — No to na pohybel faszystom! — wzniosłem toast, że by nie dopuścić do sprzeczki. Nie udało mi się to. — Nieprawda! Przekreślili cały swój dorobek kultural ny! — krzyczał „Maciek” kapralskim tonem. — Przekre ślili! — powtarzał z akcentem nienawiści i wypił dusz kiem bimber. Odstawiwszy szklankę na stół, wstał. Twarz mu pałała. Odgarnął z czoła jasne, sypiące się włosy i ru szył do wyjścia. Wyszedłem za nim. Obrócił się, domknął za mną drzwi. — To mięczak. Zgniły inteligent — skonstatował z ka mienną obojętnością. — Gdyby go „związali w kij”, tak 31
jak robią to na Anstadta, kolana wepchnięte między ręce skute kajdanami, a pod kolanami drążek opierający się 0 skute ręce, i zaczęli prać po plecach pejczem skręconym z kabli od przewodów elektrycznych tak, żeby ciało od padało od kości... Włączyłem światło. Usiadł sztywno na krześle. — Gdyby mu wbijano szpilki i drzazgi za paznokcie albo stawiali na głowie z nogami przywiązanymi gdzieś pod sufitem... Rozumiałem jego utajone rozdrażnienie, lecz zarzuty, jakie wysuwał przeciwko Bernardowi, uważałem za bez zasadne. — ...toby nie bajdurzył, że o takich rzeczach można za pomnieć i że nie ma pamięci zbiorowej. Czy nie wie, że w lasach wiączyńskich i lućmierskich koło Zgierza hitle rowcy wymordowali czterdzieści tysięcy bezbronnych Po laków z Łodzi i okolicznych miasteczek i wsi? — Umilkł, zatrzymał na mnie zimne spojrzenie niebieskich oczu 1 zapytał, co z tej narodowej golgoty, z tych zbrodni oku panta wynika dla każdego Polaka, dla każdego patrioty. — Czy można poprzestać tylko na problematycznej próbie przetrwania? — wycelował we mnie palcem. — Na pracy w warsztacie elektrycznych instalacji samochodowych? — Nikt tego nie powiedział — odrzuciłem przytyk. Zgarnął włosy z czoła. — Ale ten pan Nikt nic nie robi, tylko czeka. Na co czeka? Wielkie patriotyczne słowa, a spodem chamstwo, pomy ślałem ze złością. Ubodła mnie obcesowość „Maćka”, do znałem jakby nagłego zrozumienia lichoty swojego życia. Ale może dlatego, że bim ber uderzył mi do głowy, zaczą łem się stawiać i odgryzać, że moja praca w warsztacie to fikcja, potrzebny mi był ausweis, żeby nie wywieźli mnie na roboty. — Właśnie. Znamy takich, co się pchają do „lasu”, bo się boją łapanek — przyciął mi ordynarnie. Nie wiedziałem, jak się rozprawić z zarzutami, w któ rych pod pozorami prawdy kryła się zniewaga. Słowa wię- 32 .■ty mi w gardle. Nie chciałem polemizować tą samą me lodii co „Maciek”, żeby się nie obraził i wyszedł zostawiw szy mnie z niczym. __ Mówiłem, że chciałem iść do partyzantki odparo wałem ostro zarzut. — Nie mogłem. Chorowałem. Nie mo głem też zostawić ciężko chorej babki bez opieki. _ Kto chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Cackasz się ze sobą, paniczu. Za długo przesiadywałeś w domu — wyśmiał mnie. — Świeże powietrze dobrze by ci zrobiło. — Chorowałem i nie mogłem nawiązać kontaktu! — krzyczałem jak do głuchego. Nie przyjmował mojego tłumaczenia. __ W tej wojnie nie ma miejsca dla obojętnych. Każdy, młody czy stary, musi spełnić swój obowiązek Polaka. Denerwowały mnie te frazesy. — Każdy powinien być gotów, żeby dać odpór najeźdź cy. U nich tam, w Rzeszy, co kilkanaście lat nacjonalizm podnosi głowę — wygłaszał prawdy oczywiste. Doprowadzało mnie to do irytacji. Czy miał mnie za idiotę? __ Niemcy jak szczury — wywodził matowym głosem idą na własną zgubę za tym, kto im zadudli na flecie ko łysankę o wielkości narodu niemieckiego. — Jasne — zgadzałem się spodziewając się, że w końcu przestanie mnie denerwować. — No więc jak? — zapytał. — Będziesz się dalej de kował? . , _ Nie dekowałem się i nie dekuję — poirytowany, pod niosłem głos. — Chcę się bić jak wszyscy za Polskę... __ Za jaką Polskę? — przerwał mi z chłodnym szyder stwem. — Za jaką Polskę chcesz się bić? — Jak to: za jaką? — oburzyłem się. Nie rozumiałem, o co mu idzie. Zniechęcony, machnął ręką. __ My się nigdy nie zrozumiemy. Przestraszyłem się, nie chciałem stracić szansy i wyrazi łem gotowość, że mogę pójść z nim choćby zaraz. _ Bez broni? — wzruszeniem ramion przekreślił war- n — D łu g ie c ze k a n ie 33
tość mojej gotowości do walki. — Ludzie po nocach śnią o tym, żeby zdobyć jakieś zardzewiałki, jak mówią o sta rych karabinach. A już ci, co otrzymują pepesze ze zrzu tów... Sam widziałem, jak całowali wyfasowaną broń. Broń jest źródłem życia dla Polaków — mówił m entor skim tonem. — Tylko walka z karabinem w ręku może ocalić naród przed zagładą. — Broń mam — oświadczyłem niedbale, jakby chodziło o drobiazg. — Masz broń? — przeszywał mnie wzrokiem. Zdaje mi się, że moja osoba nabrała w jego oczach wartości. Co to za broń? — K arabinek kawaleryjski. Przyglądał mi się podejrzliwie. — Jak go zdobyłeś? Opowiedziałem o znalezisku w lesie w czasie jazdy z babką z Warszawy zaraz po wojnie. — Gdzie go masz? — Zabity deską na strychu. Teraz tam ciemno, nie da się odbić deski po ciemku. Milczał. Często zapadało między nami milczenie. Szuka łem wtedy w popłochu tem atu do rozmowy i przeważnie nie znajdowałem. Mało mieliśmy sobie do powiedzenia. Wstał i kazał, żebym szedł za nim. Wyszliśmy na po dwórze. Mgła jak wata snuła się nisko nad ziemią. Szli śmy opłotkami, oddzielającymi posesje sąsiadów, pełzali śmy przez dziury w ogrodzeniach. Odchylałem kawały naderwanej siatki i czołgaliśmy się przez wyrwy. Odgar niając gałęzie przedzieraliśmy się przez rosiste gąszcza krzaków. W oknach domów, w których z niewiadomych powodów Niemcy wyłączyli dopływ prądu, pulsowały migotliwe światła karbidówek. Trzymając mnie za łokieć „Maciek” przystanął i poka zał rozwalony od bomby budynek, w którym kiedyś mie szkał ogrodnik. Ruina zarosła zielskiem. Zbiórka tutaj za trzy dni na posesji Sanigórskich — mówił szeptem. — Odmarsz w sobotę o godzinie dwudzie- ninj pierwszej. Będziecie czekać na mnie w rumowiskach nie wychylając nosa. Broń zawiesić na brzuchu pod port- l,mni. Hasło: W arta. Odzew: Zemsta. — Namyślał się nad , zymś chwilę. — Aha, czekaj, chcę cię uprzedzić, żebyś wiedział i nie miał później do mnie pretensji. W porów naniu z działaniami armii regularnej w partyzantce jest dużo minusów. Regularny oddział wojskowy ma tyły i bó lu zabezpieczone, ma również zapewnioną łączność, amu nicję, prowiant i wypoczynek, ma szpital połowy dla ran nych. Żołnierz, gdy się dostanie do niewoli, ma szansę przeżycia. Nic z tych rzeczy w partyzantce. Dla partyzanta pozostaje jedno: walczyć do końca, bo wróg nie traktuje go na prawach żołnierza, lecz jako bandytę. Czy zdajesz sobie sprawę, jakiej odporności fizycznej i nerwowej wy maga walka w leśnych oddziałach? _ Tak — odpowiedziałem. — Zdaję sobie sprawę. — No to bywaj! — Poklepał mnie po ramieniu i pchnął w kierunku powrotnym do domu. — A pamiętaj — do dał — hasło: Warta. Odzew: Zemsta. 5 Nie tylko ja nie mogłem zapomnieć o masowej egzeku- Uucji na placu Stodół. Moja dziewczyna, Jadzia, przypła ciła tę tragedię ciężką nerwicą. Matka wywiozła ją na wieś, umieściła w domu u przyjaciół mając nadzieję, że cisza i spokój wsi wpłyną zbawiennie na zdrowie córki. Niestety, stan zdrowia Jadzi nie uległ poprawie. Spotykałem co dzień na ulicach morderców z emblema- lmni trupich czaszek na czapkach. Każdy z nich był w moim odczuciu potencjalnym oprawcą i katem, ponurym uUtorem masowego mordu, który oglądałem na własne oc zy, każdy ponosił odpowiedzialność i odsłaniał w mojej wyobraźni scenę krwawej hekatomby, każdy zasilał moją piunięć wspomnieniem zbiorowej zbrodni. ITugnicnie zemsty nie opuszczało mnie, żyło we mnie, lulu jak drugie serce. Mijając przechodzących obok mnie
esesmanów brałem ich w wyobraźni na męki, zadawałem tortury, „wiązałem w kij”, tak jak robili w więzieniu na Anstadta om, kolana wepchnięte między ręce skute kaj danami, a pod kolanami drążek opierający się o skute ręce, wyli z bólu, a ja prałem ich bez litości po plecach pejczem skręconym z przewodów elektrycznych, kawały skóry odpadały od kości, torturowałem ich tak, jak oni torturow ali bezbronnych ludzi, wbijałem im szpilki i drzazgi za paznokcie, stawiałem na głowie z nogami przywiązanymi gdzieś pod sufitem, tak jak to robili oni me miałem litości, rozstrzeliwałem ich masowo w zbioro wych egzekucjach. To oni zamknęli nas w kurniku, cias nym i dusznym, który nazwali General Gouvernement, są dząc, ze nas w nim wyduszą; to oni dobijali się w nocy do naszych mieszkań i zabierali mężczyzn i kobiety do obo zów zagłady. W nocy długo nie mogłem zasnąć, rozmyślałem o wy rafinowanych karach dla hitlerowskich oprawców, a gdy zasypiałem, nawiedzały mnie koszmarne sny, słyszałem cyniczny śmiech morderców i budziłem się, zlany potem wzywając pomocy. „O tym nigdy nie wolno zapomnieć'” I słusznie. Ale ja byłem zatruty bakcylem okrucieństwa i tylko we włączeniu się z karabinem w ręce w rozgar diasz wojenny, w ten krwawy bałagan, pełen wrzasku i huku, i śmierci, widziałem zaspokojenie mojej żądzy od wetu i ocalenie przed szaleństwem, które mnie ogarniało. Szukając u< iczki od nękającej mnie obsesji, że wylą duję w szpitalu dla wariatów, odwiedzałem znajomych i odrywałem się od ponurych wspomnień i rozmyślań. Mogłem wtedy myśleć o czym innym, naw et gdy rozmo wa schodziła na płycizny. Na dzień przed oznaczonym wieczorem wyjścia z m ia sta postanowiłem pożegnać się z Jadzią i odwiedziłem rodzinę rejenta. — Przyszedłem się pożegnać — powiedziałem do Heli siostry Jadzi. Łatwo mogłem sobie wyobrazić, co przeżyły te trzy kobiety, Jadzia, Hela i rejentowa, gdy żandarme- a zatrzymała tram waj, kazała pasażerom wysiąść i skie- ,„wała tłum ludzi na plac Stodół. Od tamtego dnia mi ni,ly trzy miesiące. — Jak się czuje Jadzia? — zadał^ >ii reotypowe pytanie, jakie zadaje się w podobnych oko- 1,,-znościach, z góry wiedząc, jaka będzie odpowiedz. — Bez zmian. — Pionowa zmarszczka między brwiami dziewczyny pogłębiła się. — Jadzia Przezy*a C1QZ^ ^ iragedię. Czy zauważyłeś cztery kobiety wśród męzczyzn ■kazanych na rozstrzelanie? Jedna z nich to była Mierzyń ska żona sierżanta. Osierociła pięcioletnią córeczkę. Hela ścisnęła mi mocno rękę mówiąc, że Jadzia zawsze była nerwowa, ale po tym, co przeżyła patrząc na egze kucję, zachodzi obawa, żeby ten wstrząs m e pozostawił trwałych śladów. Jadzia zamyka się w pokoju i nikogo me wpuszcza, boi się, że przyjdzie po nią gestapo. Zaniepokoiłem się i zapukałem. — To ja, Łukasz. Wyjeżdżam, chciałem się z tobą po żegnać! — wołałem. — Otwórz, Jadziu! Nie było odpowiedzi. Zastukałem ponownie. — Jadziu, dlaczego nie otwierasz? Hela rozłożyła bezradnie ręce. — Wyjdźmy do ogrodu. Zajrzysz przez okno. Mozę gdy cię zobaczy... .. Okrążyliśmy dom. Wszedłem na rabaty nasturcji, ogro dzone płotkiem z czerwonych cegieł. Przyłożyłem twarz do szyby osłaniając dłońmi oczy. W mrocznym wnętrzu zobaczyłem Jadzię, krążącą po pokoju. Zapukałem. y ba dźwięknęła cienko. Jadzia zatrzymała się, lecz me po deszła do okna. , Niecierpliwiłem się, miałem pilne sprawy do załatwię- t) i d . • • — Przykro mi — powiedziałem do Heli. — Muszę juz iść. Czekają na mnie. — Dokąd się śpieszysz? — Idę z „Maćkiem” — zwierzyłem się. Wydała lekki okrzyk. Co na to powie Jadzia? Nic nie mogłem na to poradzić. Milczałem. Przyłożyła dłonie do twarzy, jakby kryjąc łzy, i poc y- 37
g ę lęzkie, falujące włosy rozsypały się na plecy i ramiona. Zachwyciły mnip rnrfp „„„ - • J P yw i-i u **wyciiy mnie rude, prawie miedziane wło- Z l ‘ ’ 7 rUSZy y i6WCZęCe’ szczuPJe ramiona, na któ- jak Z Chł0du’ ukazały ^ ziarni- Pożegnaj ode mnie Jadzię — prosiłem. h a l naturalnie- Pożegnam. Ale zaczekaj... - zawa- naia się. — Czy me wziąłbyś listu? A ja zdziwiłem się. — Listu? Do kogo? ~ f ° m °1jeeo narzeczonego - tłumaczyła nieśmiało. - Miał to zrobić „Maciek", ale widocznie zapomniał, bo nie przychodzi. A ponieważ jutro, jak mówisz... Weszła do mieszkania i wróciła z listem w kremowej fe m " " H ^ ^ "Wysoki^ ” i ^ o rżałem na Helę pytająco. ciek”T° WaCłaW' Jest w tym samym P ytonie co „Ma s o n wzr ok w kopercie. Irracjonalna niechęć pod- Maćka“ 1t mySi‘; Ze JeŚli narzeczony Heli jest w plutonie „Macka , to nikt mny, tylko „Maciek" powinien doręczyć Ust adresatowi. Dalej moja niechęć dorzuciła argument że narażam siQ na poszukiwania „Wysokiego”, którego nie znam, a przecież nie wiadomo, do jakiego plutonu będę przydzieJony. Wreszcie dołączyła się obawa, że mogę list to ~ J eżeli ci to sprawia kłopot... - zaczęła się Hela cer- Schowałem list do kieszeni. I widocznie jakimś niepisanym prawem serii trafiłem Byłem1113 T .k°mpllkacje 1 Spięcia>które mnie irytowały Byłem w tej fc ie przygotowań, w której czułem się dziwnie podekscytowany, a może raczej w tej fazie kie! y juz zapomi ałem o początkowym lęku z powodu mojej X : n ecy? Przyłączenia s* d0 leśnych i dozna wałem tylko niepokoju przed wielką próbą, w której mia tern się sprawdzić. Wieczorem, kiedy pr^gotow yw a^m 38 alt do drogi, zajrzał do pokoju Bernard lustrując umie / boleściwą miną. . , „„..uinriane Było mi to nie na rękę. Na kanapie leżały Poukładane ■lwie jedwabne koszule (babka twierdziła, ze jedwab chroni^przed insektami, o które w partyzanckich w arun kach nietrudno), dwie pary ciepłych ^ s o n o w ^ z cholewami do połowy łydek i różne drobiazg okazała się wielkoduszna i w trosce o moje zdrowie dbała o uzupełnienie mojej garderoby. N.e miałem , W - 1i, sk ,d wytrzasnęła te rzeczy w dzisiejszych okupacył- „ .A czasach, kiedy było tak trudno pod W l ” * .'cm o zaopatrzenie. Zapewne pomógł jej w tym Nosorożec tlcm o za°P* n„ G. zv , iftńrvmi bvła w stałym kontak- :: n dTcyzJ póScIa'do partyzantki zbulwersowała ju 'i postawiła dosłownie na nogi; jest znów pełna energii ‘ !1ZWejędbź ° w r^ d e - fuknąłem na Bernarda. Znałem jego sposoby i zagrania i me zdziwiło mnie, g y -acząłsię skarżyć i narzekać, że już dłużej nie może tak zvć \ e wykończy się w tym zamknięciu, na kto) : zosta skazany. W ten sposób zmuszał mnie do obłudnej| gry^ którą aranżował, zmuszał czekając, ze będę płakał razem z nim nad jego losem. Powstrzymywałem się przed- po wiedzeniem mu brutalnej prawdy, co myślę o tych skich ceregielach, chociaż korciło mnie, zęby mu wygar- u ,ć prawdę, że ja też mam rozstrojone nerwy, więc po ,-o ta komedia? Ale on miał swoje wyrachowanie. Prze sadna delikatność wzbudzała w nim wątpliwości, czy me „adużywa naszej przyjaźni, więc chciał zapewne zrzuci / siebiT odpowiedzialność za przedłuż me niebezpieczni illa nas jego gościny i wymusić na mnie, żebym go "ul aby zechciał pozostać chocby do końca woj y. wowało mnie to. Nie chciał zrozumieć, ż e rn e ma innego wyjścia. Starałem się to mu wytłumaczyć. Na to on ze , h i wrócić do Łodzi, do getta, albo iść w świat gdzie oczy poniosą. Ten człowiek miał żle w głowie. W świat? Zwariowałeś? — wyrwałem się na me- K„ Pierwszy napotkany Niemiec zatłucze cię na śmierć. 39
— Nie jestem podobny do Żyda — upierał się. — No, no, Bernard, weź się w garść — doradzałem tro chę szorstko, żeby się nie rozkleił, a jednocześnie z praw dziwą przyjaźnią, chociaż wszystko we mnie wrzało z oba wy, żeby nie dostrzegł moich przygotowań. Na szczęście, w pokoju było ciemnawo, a Bernard był krótkowidzem i nie zauważył rozłożonych na kanapie przedmiotów. Od wracałem jego uwagę wypominając mu, czy po to męczy liśmy się przez cztery lata, bo jego idiotyczne pomysły, żeby iść w świat (ale — dokąd) powtarzały się nie raz i nie dwa. I czy po to miałem z nim tyle korowodów, że by teraz, kiedy wojna zbliża się do końca, strugał boha tera? Zapewniał, że da sobie radę, i prosił, żeby go nie za trzymywać, nie chce nam dłużej robić kłopotów swoją osobą. Nie traktowałem tych próśb poważnie, widziałem w nich kolejny paroksyzm neurastenii, spowodowanej prze ciążeniem nerwowym i niepewnością przedłużającego się oczekiwania na koniec wojny. We mgle domysłów mogłem obok pomówienia o kabotyństwo wysunąć hipotezę, że chciał wymóc na mnie, żebym go błagał, aby zechciał u nas pozostać, aby wyświadczył nam łaskę, że raczy ukrywać się w naszym domu narażając nas na niebezpie czeństwo. To ironia, naturalnie, ale świadczyła ona, że zostałem również wyprowadzony z równowagi, moje re zerwy dobrej woli i cierpliwości wyczerpały się i mało brakowało, żebym nie powiedział, doprowadzony do osta teczności: Jeżeli naprawdę uważasz, że nie możesz z nami wytrzymać, to proszę cię, idź, nie zatrzymujemy cię! Wtedy by się dopiero obraził i jako ofiara mojego okrucieństwa opuściłby nasz dom tryum fując przewrotnie i głosząc, że został wydany hitlerowskim oprawcom. Nie mogłem do tego dopuścić, musiałem grać dalej rolę cierpliwego i li tościwego opiekuna, który nie pozwala przyjacielowi odejść. Starałem się więc uspokoić Bernarda, przekonać go, że byłoby nonsensem opuszczać bezpieczny azyl, i to 40 teraz, kiedy sytuacja na frontach zmieniła się na korzyść wojsk radzieckich, które lada dzień wznowią ofensywę. Słuchał, nie przekonany. Ale i mnie moja argumentacja nie przychodziła łatwo. Byłem także kłębkiem nerwów, goniłem ostatkiem sił i miałem powód do irytacji. Złości ło mnie, że Bernard histeryzuje, chciałem mu powiedzieć wręcz, żeby się nie wygłupiał. Świadomość, że odpłaca nam szantażem uczuciowym za to, co dla niego zrobili śmy, doprowadzała mnie do pasji. Pomimo zdenerwowania starałem się utrzymać w karbach, żeby nie powiedzieć, co o nim myślę, ale tłumaczyłem sobie, że to przecież czło wiek naprawdę nieszczęśliwy, i wściekałem się (w duchu), przeklinałem (w duchu) Bernarda, wojnę, godzinę, w któ rej m atka wydała mnie na świat w latach, które przypa dły na największy, nie znany dotąd w historii kataklizm wojenny w takich rozmiarach, rozpętany przez hitlerow skich faszystów. Musiałem się w końcu opanować, a remedium na moje rozdrażnienie znalazłem w psychiatrii, którą przecież stu diowałem od trzech lat wypożyczając książki z biblioteki miejscowego lekarza, byłego ordynatora szpitala dla ner wowo chorych. Tłumaczyłem zatem sobie i Bernardowi, że przyczyną jego niepokoju i niecierpliwości jest psycha- stenia, przejściowy stan nerwicowy, opisany już w XIX wieku przez angielskiego lekarza Jamesa Johnsona w roz prawie pod tytułem W pływ mieszczańskiego trybu życia oraz umysłowego wysubtelnienia na zdrowie i szczęście ludzi. Johnson dowodził, że wraz z postępem cywilizacji człowiek nadwrażliwy na wszelkie zmiany otoczenia rea guje jak pająk na drgania sieci, na której jest uczepiony. W rezultacie społeczeństwo zaczyna objawiać chorobliwą wrażliwość, szczególnie w wyższych warstwach, gdzie ani zmiana pogody, ani codzienna praca fizyczna nie hartują organizmu. Dalej wypominałem Bernardowi, że pozostaje on pod wpływem pesymistycznej filozofii Schopenhauera, czemu nie mógł zaprzeczyć. Rzecz w tym, że w filozofii Schopenhauera na pierwszy plan wysuwa się poczucie braku perspektyw, nicość i pustka życia.
A czy dla ciebie najbardziej dokuczliwą świadomo ścią nie jest aktualnie właśnie brak perspektyw? _zapy tywałem. — Niemożność rozwinięcia swoich zdolności? Człowiek pragnie przecież osiągnięć, widoków na przy szłość, nadziei, że będzie rozwijał swoją osobowość i cie szył się u ludzi uznaniem dla swojej pracy. A to wszystko zostało przed tobą zablokowane. Na razie — dodałem po cieszająco. Patrzył na mnie błyszczącymi oczami, jak człowiek z podwyższoną tem peraturą ciała, a w jego spojrzeniu by ło coś rozdzierającego i beznadziejnego. Choroba? Nie chciałem snuć domysłów, co to za choroba, nie chciałem dopuścić do siebie myśli o chorobie Bernarda teraz, kiedy szykowałem się do drogi, ale moje słowa złagodniały, utraciły twardość, z jaką strofowałem go przed chwilą. Było mi go serdecznie żal. — No, stary — chciałem dodać mu trochę optym izm u__ weź się w garść. Rozumiem, że ci ciężko, ale nic na to nie można poradzić. Wytrwałości! Już niedługo. Pomyśl co by to była za strata, gdyby taka perła, taki obiecujący młody uczony zmarnował się — mówiłem na pół serio, na pół żartem. Zrobiłbyś zawód twoim profesorom, któ rzy widzieli w tobie przyszłą sławę naukową. Zrobiłbyś zawód stryjowi, któremu tyle zawdzięczasz. Ktoś zapukał do kuchennych drzwi. Bernard spojrzał na mnie pytająco. — Tak — powiedziałem — lepiej będzie, jeżeli w yj dziesz do ogrodu. Ukryj się w świerkach. Wyszliśmy na ganek. Zmierzchało się. Bernard sko czył do ogrodu i zaszył się w świerkowym gąszczu. Do myślałem się, że szedł w kierunku altanki. Włochate świerki zamykały się za nim kołysząc gałęziami. Kołatanie do drzwi powtórzyło się. Ze sposobu stuka nia domyśliłem się, że nie było to gestapo. Tamci zwykli dobijać się z wściekłą gwałtownością. Udawali, że się niecierpliwią i że są szalenie rozdrażnieni, sądząc, że w ten sposób z góry sterroryzują mieszkańców. 42 Biegnąc do kuchni musnąłem spojrzeniem przygotowa ną do drogi bieliznę i obruszyłem się ze złością, że czeka mnie jeszcze robota zapakowania tych rzeczy do plecaka. W kuchni włączyłem elektryczność. — Kto tam? — zapytałem. — To ja, Fiszel Damm. Niech pan otworzy, panie Łu kaszu. . . Wszedł, obdarty i rozmamłany. Zapadłe policzki, wy chudła tw arz o sępich rysach. Zdjął czapkę. Dostrzegłem wicherki słomy w potarganych włosach. Obrzucił mnie nieprzytomnym spojrzeniem. Rozbiegane źrenice myszkowały po kuchni. — Co panu jest? Co się stało, panie Damm? Zatoczył się, dopadł stołka, usiadł na brzeżku, przechy lony całym ciężarem tułowia na bok, jakby miał upaść, i jęcząc, wydychając z siebie zmęczenie i strach zaczął szwargotać, jidysz przemiennie z polskim. — Nic nie rozumiem. Niech pan mówi wyraźnie i po polsku. W jaki sposób pan się tutaj przedostał? To sza leństwo. Machnął ręką i znów zagadał jidysz. Krzyknąłem na niego. Spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem człowieka u kresu sił. Z westchnień, stękań i jęków zrozumiałem, że zabili Szymona, ale nie mogłem skojarzyć i znów krzyknąłem: — Kogo?l _ Profesora. Mojego brata — skuczał kiwając się na stołku jak nad Talmudem, zginał się wpół, jakby walcząc z bólem żołądka, mówiąc o profesorze w ogrodzie, z ko newką przy różach. — Jaki ogród? Co za róże? — Nie mogłem zrozumieć. Spojrzał na mnie z wyrzutem i zaczął opowiadać. W ra mach akcji Umsiedlung zostali przesiedleni na granicę z dzielnicą aryjską i otrzymali mieszkanie w kompleksie domów z ogródkami. Szymon zorganizował w getcie od dział plantacyjno-ogrodniczy i Hachszarę, praktyczne przeszkolenie młodzieży żydowskiej, która po wojnie wy emigruje do Palestyny. Fiszel w otwartym oknie patrzył 43
na ogród, gdzie brat podwiązywał róże. Przechodzący za drutam i podoficer Wehrmachtu zatrzymał się i zaczął roz mawiać z Szymonem. Profesor mówił biegle po niemiecku. Mniej więcej po dziesięciu minutach podoficer oddalił się o parę kroków, zatrzymał się, wrócił, wyjął rewolwer z kabury i z zimną krw ią strzelił do pochylonego nad różami profesora. Fiszel zaczął wyć z bólu. — Cicho! — łajałem jęczącego człowieka. — Cicho. Czy chce pan, żeby Bernard usłyszał? — Za co? — kołysząc się na stołku skuczał. — Za co? Położyłem mu rękę na ramieniu. — Chce pan może widzieć się z Bernardem? Pana syn chce wrócić do getta. Wstał ze stołka, złapał mnie za ramię i zaczął tłumaczyć szeptem, że to szaleństwo. — Bernard jest myszugene. — Płakał. Powiedziałem, że starałem się wyperswadować B ernar dowi pomysł wracania do getta. Zamachał rękami. N#j ścianie chwiejny cień wielkiego ptaka trzepoczącego skrzydłami. Myszugene. Z getta za częli wywozić Żydów tysiącami. Mówią, że na roboty, ale to kłamstwo. Do gazu. Tysiącami. Na własne oczy widział, jak wychodził pierwszy tysiąc. Nałożyli na głowę tałesy i zaśpiewali najstarszą modlitwę Iszma Izrael... Słuchaj, Izraelu! W iekuisty jest naszym Bogiem. W ieku isty jest Jedyny... Wychodzili z pieśnią na ustach. Trzęsącymi się rękami wyjął portfel. Ofuknąłem go, żeby schował swoje marki. Wciskał mi pieniądze do ręki. Odepchnąłem go. Usiadł na stołku, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. W yjąłem z kredensu chleb, odłamałem pół bochenka, wyciągnąłem ze spiżarki połeć słoniny, odkroiłem spory kawał, zdjąłem z wieszaka płócienną torbę, wepchnąłem chleb i słoninę i przewiesiłem Dammowi przez ramię. Bronił się słabo. Przekonałem go, że powinien posilić się w powrotnej drodze. Zapytałem, co mógłbym jeszcze dla niego zrobić? 44 — Nie trzeba. Nie trzeba. — Płakał. Prosił, żeby nie mówić Bernardowi o śmierci stryja. Kuląc się i garbiąc pobiegł opłotkami i zniknął mi w za roślach z oczu. 6 Wyszliśmy z miasta o dwudziestej pierwszej, jak było zaplanowane. Hasło: W arta. Odzew: Zemsta. Za miastem ukazały się przed nami czarne gąszcza leś ne, z których wiał chłód. Szliśmy przez las. Myślami byłem gdzie indziej, wciąż jeszane w mieszkaniu babci, wśród mebli nasyconych życiem domowników, i moim życiem, które mijało. Z każdym rokiem zmieniałem się i oddalałem od tam tych lat, kiedy wołano na mnie Łukaszku, nie biegaj dokoła stołu, bo biegałem do zawro tu głowy, i już nie poznaję siebie ani w chłopcu biega jącym spazmatycznie dokoła stołu, ani naw et w Łukaszku ze szkoły. Świat dzieciństwa i młodości zaginął jak legen darna Atlantyda, jakby go nigdy nie było. Widziałem sie bie w pokoju babci, jakby to nie było wczoraj, ale przed laty, i widzę siebie idącego nocą przez las, widzę też sie bie już w dniu jutrzejszym, w leśnym oddziale, jedwabne koszule będą mnie chroniły przed insektami, ale obawiam się, że czekają tam na mnie cięższe perypetie, przed któ rymi nic mnie nie ochroni, i m artwię się, czy niedołężna babcia poradzi sobie, gdy kit w oknach się wykruszy i szy by powypadają. W dzisiejszych czasach niełatwo o szkla rza. Wspominając babcię uprzytomniłem sobie, że moje żądania, aby wyrzekła się alkoholu i papierosów, były okrucieństwem. Domagałem się od schorowanej kobiety aktu woli ponad jej możliwości i zdjął mnie wstyd. Jak można znęcać się w podobny sposób nad staruszką? A chwilami znów zdawało mi się, że przez czarny las idzie nocą ktoś inny, nie ja. Byłem jeszcze ogłuszony tym, co się stało, jakbym dostał pałką w łeb. Wiedziałem, że nie ma już odwrotu. Nie mógłbym się już cofnąć. I nie 45
chcę. Tym lepiej. Nie będą mówili o mnie, że stchórzyłem. Nigdy. A zresztą nieraz marzyłem o tym, żeby być innym. Twardym i niezłomnym. Odpornym i mężnym. Taki jest mój idealny autoportret. Imponują mi ludzie jak „Maciek”, nawet chamusiowaci, ale twardzi. Nie chcę być słabe uszem. Chcę, żeby dokonała się we mnie całkowita zmia na. Odmiana osobowości. Od podstaw. Jeżeli wojna prze kreśliła moje ambicje i pozbawiła możliwości osiągnię cia statusu człowieka nauki, to chcę być człowiekiem czynu. Doznawałem czegoś w rodzaju przewrotnego za dowolenia, że zostanę ukarany za to, że byłem idiotą nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy, że dekowałem się przez trzy lata, a naw et dłużej. Starałem się obliczyć dokładnie lata poczynając od pamiętnego września, lecz daty mi się myliły, mąciło mi się w głowie, musiałem uważać, żeby się nie wywalić, zaczepiałem nosami saperek o nierówności, porosłe leśną runią, zahaczałem o małe wybrzuszenia gruntu albo wpadałem w dołki lub potyka łem się o korzenie i musiałem łapać równowagę, żeby nie rymnąć, chociaż w końcu wszystko to nie miało większe go znaczenia, wiedziałem, że źle skończę. Szliśmy przez miejsca nagrzane upałem, ciepło zachowało się w duk tach i przesiekach, wśród gęstych ścian świerków i lesz czyny, powietrze ciężkie od zapachów żywicy, trudno było oddychać, tylko na polankach było trochę chłodu, przechodziłem ze strefy dusznego ciepła w strefę chłod niejszą, jakbym pływał w jeziorze, od wody nagrzanej słońcem do lodowato zimnej, gdzie prawdopodobnie biła woda gruntowa. Obawiałem się, że zaziębię się przed doj ściem do miejsca postoju oddziału. „Janusz” usłyszał, że sapię pod ciężarem rynsztunku, i zaofiarował się z po mocą. — Było ciemno, „Maciek” nie zauważył, że jesteś ob ładowany jak tragarz, i wlepił ci torbę z nabojami. Da waj. — Odczep się! — teatralnym gestem odtrąciłem wy ciągniętą do mnie rękę. 46 Gdzieś z daleka odezwały się słabe grzmienia jak da lekie wyładowania artyleryjskie. — Słyszysz detonacje? — spytał. — To gdzieś daleko. — Może pojedynek artyleryjski nad Wisłą. — Bzdura. Masz pojęcie, gdzie front? Daleko za Wisłą. Szliśmy w sześciu, czterech urlopowiczów i dwóch re krutów („Janusz” i ja). „Maciek” na przedzie. On jeden znał drogę. Szliśmy przez gołoborza i przez rzadko depta ne przecinki i dróżki. Czasem wznosiłem głowę, patrzałem na rozgwieżdżony szafir nieba. Sosny wydawały mi się niebotyczne, jak gdyby od ich wierzchołków było już nie daleko do gwiazd, do wieczności. Pomimo zmęczenia od czuwałem zadowolenie z odzyskanego kontaktu z ziemią, niebem, przyrodą. Babcia wyrzucała mi skłonności do włóczęgostwa, dowodziła, że odziedziczyłem tę przywarę po matce, która w pierwszych latach po zamążpójściu uciekała od męża, a po wojnie wyjechała szukać go w oflagach i zbierać informacje w placówkach Czerwo nego Krzyża, i nie wracała, nie dawała o sobie znaku ży cia. Możliwe, że miałem w swoim usposobieniu a%dkę do włóczęgostwa. Wspominałem babcię i zdjęły mnie znów wyrzuty sumienia, byłem dla niej surowym sędzią, stro fowałem ją za jej nałogi, a przecież była już u schyłku życia i powinienem patrzeć z pobłażliwością na jej złe nawyki. Poczułem ból w prawym ramieniu, przez które miałem przeciągnięty rzemień z ciężką torbą, pełną nabojów. Sta rałem się nie zwracać na to uwagi i rozmyślałem, czy po stępowanie mamy podlegało kwalifikacji moralnej? Bo może opuszczała męża kierując się instynktem jak ptak, co na jesieni zrywa się do odlotu do ciepłych krajów. Przychylałem się jednak raczej do opinii tych, którzy ją potępiali za lekkomyślne ucieczki od męża i syna, i uświa damiałem sobie, że z natury byłem skłonny do surowego osądzania zła istniejącego w świecie. „Zdolność akceptacji antynomicznej natury świata — przypominałem sobie fragm ent z książki wypożyczonej z biblioteki psychia- 47
try — wymaga pewnej dojrzałości psychicznej”. Obraz świata u dziecka, a często jeszcze i u młodzieńca bywa zafałszowany. U dziecka można to zrozumieć. Względy pe dagogiki nakazują, żeby młoda istota była chroniona przed ujawnianiem jej przedwcześnie „zła” zawartego w stosunkach między ludźmi. Ale infantylizm przedłuża się często poza lata dojrzałości, mówiłem sobie robiąc roz rachunek z moją przeszłością. Miałem na myśli mój brak orientacji w sprawach politycznych i moją skłonność do histerii. „Szczególnie histeryk — pisał autor książki — zależnie od usposobienia, doświadczanych wrażeń itp. ule ga swoim zmiennym nastrojom, które powstają pod wpływem faktów fascynujących histeryka. Jeżeli znajdu je się on pod wrażeniem dodatnich bodźców, wówczas bywa nastrojony pozytywnie. Ale jeżeli ulega depresji, to świat i ludzie wydają mu się godni potępienia, a on sam nabiera skłonności do czynów niezgodnych z obowiązują cym porządkiem społecznym i z przyjętymi zwyczajami”. Wypisz, wymaluj, jakbym widział samego siebie. W raca łem wciąż myślami do kwestii słuszności powziętej decyzji i rozumowałem, że gdybym siedział nadal w domu z zało żonymi rękami, to doczekałbym się w końcu wpadki w jakiejś łapance. Wzięliby mnie do lagru albo na roboty do bombardowanych Niemiec i zginąłbym od angielskiej albo am erykańskiej bomby w czasie dywanowego nalotu. Natomiast jeżeli w leśnym wojsku polegnę od kuli, to oca lę honor Polaka i zostanie po mnie dobra pamięć. Zacząłem odczuwać coraz większe zmęczenie. Ile godzin trw ał ten nie kończący się marsz przez nie znane dukty, przesieki i gołobory? Traciłem miarę czasu i przestrzeni. Lecz to nie miało znaczenia. Czas i przestrzeń straciły swój wymiar. Szliśmy w ciemnościach walcząc ze snem, szliśmy jakby pogrążeni w półśnie. Ślizgałem się po gład kim igliwiu, potykałem się o pieńki i korzenie. Bałem się stracić kontakt z wyprzedzającymi mnie kolegami, przyśpieszałem kroku, bałem się zgubić w lesie. — Gdzie jesteście? — wołałem w ciemności nie widząc nikogo. — Odezwijcie się! — błagałem rozpaczliwie. 48 Nikt nie odpowiadał. Biegłem na oślep. — Gdzie jesteście? — wołałem błądząc po ciemku. — Tutaj — odezwali się wreszcie. — Nie drzyj się! — łajali mnie. Zeschłe gałązki trzaskały pod naszymi nogami, starałem się iść za tymi, którzy mnie wyprzedzali. Nie mogłem sobie wyobrazić długości drogi, którą prze byliśmy. Miarą mogłoby być tylko nasze zmęczenie, ale nie była to miara, która dałaby się chociaż w przybliże niu obliczyć w kilometrach. Przestrzeń gubiła się, ginęła w ciemności, nie mogłem sobie wyobrazić ilości kilome trów, które przeszliśmy, nie miałem żadnego punktu od niesienia, nie widziałem w ciemności żadnego przedmiotu, krzyża przydrożnego, samotnego drzewa, domu, który mógłby posłużyć wyobraźni za zaczepienie od jednego do jakiegoś drugiego punktu i pozwolić na przypuszczenie, ile kilometrów mniej więcej, licząc na oko, przeszliśmy, ile mamy za sobą. Można by wtedy snuć domysły, czy zdążymy dojść na godzinę wyznaczoną łącznikowi do Cze kan ia na nas w leśniczówce. Przestrzeń straciłaby wów czas coś ze swej przerażającej długości, ze swego niepo konanego uporu, który musimy przezwyciężyć, straciłaby coś z grozy, w jaką oblekły ją nieprzejrzane ciemności nocy. Znów poczułem ból w ramieniu, przez które miałem przewieszony rzemień z ciężką torbą, pełną nabojów. Ból przenosił się z biodra do kolan, łydek i do stóp, które były ciężkie jak ołów. Przerażało mnie, że nie dojdę do celu, pot spływał mi z rzęs, byłem cały spotniały ze zmę czenia. Po upływie czasu, który obliczałem na pięć go dzin, lecz który może trw ał dłużej, zauważyłem, że las przerzedził się i że znaleźliśmy się blisko jego skraju. — Stać — rozkazał „Maciek”. — I nie siadać, bo rosa i można dostać wilka. Wolno tylko oprzeć się o drzewo. — Ciemno jak w beczce na dnie — klął „Janusz”. „Maciek” kazał nam czekać, poszedł do wsi na zwiad. Nie widziałem niczego, słyszałem tylko głosy rozmawiają cych, potem i głosy się rozpłynęły. 4 — Długie czekanie 40