ania351

  • Dokumenty1 556
  • Odsłony82 517
  • Obserwuję68
  • Rozmiar dokumentów49.8 GB
  • Ilość pobrań55 929

Władysław Rymkiewicz - Długie czekanie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Władysław Rymkiewicz - Długie czekanie.pdf

ania351 Dokumenty
Użytkownik ania351 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 60 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

I** - i

WŁADYSŁAW RYMKIEWICZ DŁUGIE CZEKANIE U) ł WYDAWNICTWO ŁÓDZKIE

Okładkę projektował ED W A R D H A B D A S Redaktor T A D E U S Z M R O Z O W SK I Redaktor techniczny B A R B A R A S T Ę P IŃ S K A Korektor H A N N A K R A SZ E W SK A O C o p y rig h t b y W y d aw n ic tw o Ł ó d z k ie , Ł ó d ź 1978 1 Sine zwały chmur jak zbałwaniona powierzchnia morza w czasie sztormu gromadziły się na niebie. Na ich tle wznosiła się nad miastem pałająca intensywną czerwie­ nią wieża kościelna z nie tynkowanej cegły. W mieście zrobiło się ciemnawo jak o zmierzchu. Przy­ śpieszyłem kroku, żeby zdążyć przed deszczem do domu, skąd wygnały mnie nuda i jałowość codziennego życia pod okupacją. Czasem łapała mnie jakaś potworna chan­ dra, szedłbym gdzieś daleko, a zresztą byle gdzie, choćby na wachę przed gestapo i piorunowałbym protestując gło­ śno przeciwko metodom stosowanym przez okupanta wo­ bec b e z b r o n n e j ludności, przeciwko łapankom i obozom śmierci, przeciwko mojemu losowi przeklętemu, po czym znów ogarniała mnie apatia i melancholia, bałem się, że­ bym w przystępstwie wariactwa nie zrobił jakiegoś głup­ stwa, które mógłbym przypłacić lagrem. Zza rogu rozproszona gromadka mężczyzn i kobiet jak chmara liści niesionych przez wichurę wypadła i biegła w moim kierunku. W ymijając mnie wołali wystraszeni i zdyszani: — Łapanka! Niech pan wraca. Wylot przeciwległej ulicy wyrzucił również kilkanaście osób, biegnących w stronę kościoła, wtopionego jak pło­ mień w mroczne niebo. Zatrzymałem się domniemywając, że musiała to być jakaś duża obława. — Niech pan wraca! — ostrzegali mnie ci, którzy 5

w drugim rzucie wypadli zza rogu. — Biorą każdego nie patrząc na Ausweis. Ogarnięty tum ultem pobiegłem wraz z innymi. Część spłoszonych uciekinierów rzuciła się w kierunku przy­ stanku za kościołem goniąc podjeżdżający tram w aj pod­ miejski. Drudzy, nieliczni, prawdopodobnie mieszkańcy naszego miasta, ratowali się ucieczką w boczne ulice. W takich momentach często się gubię. Zdaje mi się wtedy, że słyszę dudnienie i huk pocią­ gów, które się wymijają, i widzę ludzi uciekających w po­ płochu z jednego toru na drugi i wpadających pod koła nadjeżdżającej lokomotywy, która m asakruje tłum na krwawą miazgę. Nienawidzę wojny. Wstępując na rok przed wybuchem wojny na wydział medyczny uniwersytetu w Warszawie zacząłem studiować psychiatrię, która mnie pociągała i w której chciałem się specjalizować. Zamierzałem ogar­ nąć całe bogactwo wiedzy w tej dziedzinie i zostać nau­ kowcem, którego opinie w zakresie psychiatrii byłyby niepodważalne. Nie zdradzałem się przed nikim z moich ambicji, ale gdy w towarzystwie stawałem się centrum zainteresowania, odwaga mnie opuszczała i pragnąłem zapaść się pod ziemię. Moje rusztowanie psychiczne, że tak powiem, było nie przygotowane do udźwignięcia cię­ żaru marzeń i projektów, które chciałem zrealizować. Mam okropne usposobienie. Moja słabość polega na tym, że potrzebna mi aprobata otoczenia. Ale akceptacja śro­ dowiska wydaje mi się przeważnie niedostateczna, dopa­ truję się jakichś zastrzeżeń co do mojej osoby i wtedy chciałbym się schować w mysią dziurę. Wybuch wojny pokrzyżował moje plany poświęcenia się pracy naukowej i wykreślenia z życia wszystkiego in­ nego. Okupacja postawiła tamę moim zamiarom. Każdy miesiąc, każdy rok, uniemożliwiający gruntowne studia, był niepowetowaną stratą. A cóż dopiero te trzy jałowe lata, które minęły bezowocnie. Wbiegłem w boczną uliczkę i szedłem z maksymalną szybkością wzdłuż pierzei zeszłowiecznych dworków z da­ 6 chami naczółkowymi, wzdłuż poczerniałych od sadzy i dymu murów fabryk lub warsztatów z okratowanymi oknami. Ktoś idący za mną starał się dotrzymać mi kro­ ku i doradzał, stękając ze zmęczenia, żeby dojść do Domu Starców i tam przeczekać łapankę. Głos wydawał mi się znajomy. Zwolniłem kroku i zobaczyłem odpychającą fizjonomię pooraną zmarszczkami. Mężczyzna przezwi­ skiem Nosorożec przybliżył twarz do mojej twarzy. Dłu­ gim nosem omal nie dotykał mojego policzka i jęcząc powtarzał, żeby się ukryć w Domu Starców. Niemcy po­ zwolili miejscowemu proboszczowi odprawiać tam raz na tydzień mszę. Wspólnik mojej babki w pokątnym handlu złotem i bi­ żuterią wzbudzał we mnie odrazę. Nie miałem pojęcia, jak pozbyć się natręta. Drzwi w Domu Starców nie były zamknięte. W ystar­ czyło nacisnąć klamkę. Weszliśmy do chłodnego koryta­ rza, który miał kafelkową podłogę w białe i niebieskie kwadraciki. Z korytarza widać było przez otw arte drzwi wnętrze długiego pokoju w rodzaju domowej kapliczki. Obrazy świętych na ścianach. Dużo drewnianych klęczni- ków z podnóżkami i pulpitami; w dolnych deskach ślady wy/lobione kolanami wiernych. W głębi prowizoryczny oltarz-stól, nad nimi wielki obraz olejny, W niebowstąpie­ nie Chrystusa unoszącego się ponad ziemią, malowidło przyćmione przez niszczące działanie czasu, można było tylko snuć domysły co do treści odczytując w czarnym tle słabo wyróżniające się żółtawe oblicze i zarysy gołych rąk i nóg ponad poziomem nieokreślonego krajobrazu. Ukląkłem na podnóżku. Serce biło mi mocno. W piersi zgiełk i roztrzęsienie. Splotłem ręce na pulpicie i przyło­ żyłem czoło do dłoni jak ci, którzy pogrążają się w kon­ templacji, dokonywują rachunku sumienia. Chciałem ofiarować Bogu mój lęk i rozbicie, i rozpacz z powodu ojczyzny w niewoli. Szukając ukojenia w mo­ dlitwie prosiłem o łaskę spokoju i oddalenia ode mnie złych duchów, demonów obsesji i przerażenia. Ale nie mogłem skupić się i wznieść myślami ponad udręczającą 7

codzienność. Pomyślałem z przygębieniem, że moje ry ­ tualne gesty pozostały tylko pustą formą zewnętrzną. Nie mogłem uwolnić się od prześladujących mnie obsesyjnie, wszędzie, w domu i na ulicy, wyobrażeń o brutalnych iibermenschach i o ich trupich czaszkach na odgiętych śmiesznie, z kogucią czupurnością wierzchach czapek, 0 wyglansowanych butach z cholewami, wybijających na bruku zwycięski rytm, którym demonstrowali wyż­ szość herrenvolku nad powaloną Słowiańszczyzną. Prze­ szkadzała mi obecność wspólnika babki, spekulanta, ży­ jącego z podejrzanych transakcji złotem i biżuterią. Po stokroć nienawidziłem wojny, która niosła śmierć i po­ żogę, zniszczenie i śmiecie w kreaturach paskarzy i spe­ kulantów, żerujących na głodzie i nędzy najbiedniejszych. Nosorożec trącił mnie w ramię. Uważał za właściwe zabawiać mnie rozmową i szeptliwym głosem zapytał, czy słyszałem o zabójstwie dwóch gestapowców w naszym mieście. Najchętniej bym wstał i wyszedł z kapliczki, lecz nie potrafiłem oprzeć się ciekawości i ze sceptycznym nasta­ wieniem słuchałem przekazywanych wiadomości. Nosorożec szeptał mi do ucha, że gestapo zaaresztowało niedawno byłego sierżanta wojsk polskich. Nazwisko: Sta­ nisław Mierzyński. Aresztowany załamał się na torturach 1 przyznał się, że posiada na strychu zmagazynowaną broń. Rzeczywistość okupacyjna atakowała mnie ze wszyst­ kich stron, nie mogłem się od niej oderwać. Miałem przed oczami znienawidzone figury paskarzy, spekulantów, eses­ manów, którzy zwycięskimi krokami zdobywców m anife­ stowali na ulicach swoją obecność i swoją pychę, i pew­ ność, że zostaną na zawsze w podbitym kraju, w zniewo­ lonym mieście, które ich zdaniem było odwiecznym germańskim grodem. — Słucha pan? — zaszeptał Nosorożec i dalej dzielił się ze mną swoimi wiadomościami: Dwaj gestapowcy po­ jechali z sierżantem samochodem na wskazane miejsce. Na strychu Mierzyński wszedł na skrzynię, wyciągał 8 ukryte pistolety i amunicję i podawał gestapowcom. Ostatni rewolwer był nabity i odbezpieczony. Mierzyński wyciągnął go, oddał nieoczekiwanie dwa strzały do gesta­ powców, zranił ich ciężko i zbiegł przez podwórka i opłotki. Nosorożec szedł o zakład, że dzisiejsza łapanka była zapowiedzią zemsty, którą przygotowało gestapo za za­ mordowanie ich dwóch funkcjonariuszy. Chciałbym wiedzieć, skąd Nosorożec posiadał takie do­ kładne informacje. Od dawna podejrzewałem go o kon­ takty z gestapo. Przeczekałem deszcz, który powoli ustawał, i korzysta­ jąc z tego, że Nosorożec rozmawiał z jakimś znajom­ kiem, zabrałem się do domu. Dopędził mnie w połowie drogi i prosił, żebym powie­ dział pani Konarzewskiej, że w sprawie, o której babcia wie, wszystko jest w porządku, tylko cena spadła. Jak pan powie: cena spadła, to babcia już będzie wiedziała, o co chodzi — mówiąc to w patryw ał się we m n i e przebiegłym spojrzeniem. Umknąłem spryciarzowi dłoni na pożegnanie i ruszy­ łem szybko do domu. 2 Zapukała z samego rana, weszła, kulejąc, do pokoju i oznajmiła z ponurą miną, że pani starsza znowu w nocy nie spała. Zapytana, co się stało, odpowiedziała, że pani starsza skarży się na serce i na bóle w nogach. Byłem imaginacyjny, widziałem wszystko w czarnych barwach i choroba babci napełniała mnie ciężką troską, spodziewałem się czegoś najgorszego. Zrobiłem uwagę, że gdyby pani starsza przestała palić, bóle by przeszły. Michalina spojrzała na mnie krzywo i mamrocząc powlokła się do kuchni. Gdzieś daleko za oknem załomotał karabin maszynowy. Mama, wyjeżdżając, zleciła mi opiekę nad babką Marią, 9

a w szczególności dołożenie starań, żeby babcia nie nad­ używała palenia i alkoholu. Domyślałem się, że mamie bardziej zależało na tym, „co ludzie powiedzą”, jeżeli babka Maria nie przestanie pić, niż na zdrowiu babci. W rodzinie zawsze mówiło się o zawstydzającym nałogu starszej pani przyciszonym głosem. Wszedłem do pokoju babci. — Kto tam? — krzyknęła. Myślę, że trochę już niedowidziała. — Nie bój się, to ja Łukasz — odpowiedziałem. W pokoju chorej było szaro jak w palarni. Zeszłowiecz- ne obrazy olejne w kolorze soku z fajki, pociemniałe ze starości, osnuwał dym z papierosów. Na honorowym m iej­ scu wisiała reprodukcja obrazu Boecklina Wyspa um ar­ łych, secesjonistyczne malowidło odpowiadające gustom babki, której młodość upłynęła w końcu dziewiętnastego stulecia. Chora leżała na łóżku, przykryta kołdrą podciągniętą do wysokości oczu. Spod przybrudzonej poszewki wyłania­ ło się czoło w zmarszczkach i siwe pukle włosów, spo­ między których przeświecała żółta, łysiejąca skóra. Popielniczka na krześle przy łóżku była pełna popiołu i niedopałków. Zapytałem babkę, co jej dolega. Serce, wątroba, poskar­ żyła się, a głównie nogi. Nie może chodzić. Każdy krok to męczarnia. — Doradzałem, żebyś przestała palić — przypomniałem łagodnie. — Medycyna... —■Daj mi spokój z twoją medycyną — ofuknęła mnie ochrypłym od nikotyny głosem. Upierałem się, że doktor potwierdził diagnozę, moją diagnozę. — Szabrowski to wybitny chirurg — mówiłem z naci­ skiem. — Powiedział wyraźnie, że cierpisz na stw ardnie­ nie zarostowe kończyn dolnych. Nikotyna działa zwęża- jąco na naczynia krwionośne. Jeżeli nie przestaniesz pa­ lić, może ci grozić am putacja nóg. Chudą, upierścienioną ręką, lekką i kruchą, szarą i wy­ 10 schniętą, jak gdyby za chwilę miała rozsypać się w proch, płasnęła w kołdrę. — Nie strasz mnie! — Ależ, babciu — tłumaczyłem łagodnie — nie mam bynajmniej zamiaru cię straszyć. Ostrzegam tylko przed skutkami. Odgarnęła kołdrę, usiadła na łóżku. Trzęsąca się głowa i wychudzone ciało w różowej koszuli, w rak człowieka wzbudzającego litość kruchością i wyniszczeniem. Sądzi­ łem, że moja biedna babka nienawidziła siebie, swojej starości, swoich pomarszczonych rąk, niedołężnych nóg. - A przy tym lubisz wypić — nie darowałem, żeby przy okazji nie wytknąć jej skłonność zaglądania do kie­ liszka. Odparła, że ją sekuję, nie pal, nie pij, a przecież w in- Ierosach trzeba nieraz popić. Chciałem odpowiedzieć, że niedługo przestanę ją sekować, bo mam zamiar wyjechać, i to na długo, lecz odechciało mi się dalszej rozmowy, która do niczego nie prowadziła. Z góry wiedziałem, że zapytałaby, a raczej wytknęłaby mi, jak to, więc zosta­ wiłbym ją bez opieki? Nie zliczyć rozmów na ten tem at między nami. Przewidywałem, że tak mi odpowie, a znów jn /. kniei, zasłoniłbym się tym, że przecież Michalina z m,| /.usianie. W te d y babcia zaczęłaby mi wypominać, że zabierając mnie z Warszawy uratowała mi życie, bo Niemcy by mnie zamordowali jako syna aktora, który dublował rolę Hitlera w sztuce Georga Bernarda Shaw’a Wielki kram. I który (ojciec) został powołany do wojska jako oficer rezerwy w pierwszych dniach mobilizacji. Wy­ pomniałaby mi też, że bez jej wiedzy ukryłem w słomie, którą była wymoszczona furmanka, znaleziony w lesie na postoju karabinek kaw aleryjski z pasem i patrontaszami, i że gdyby Niemcy przetrząsnęli nasze klamoty, to nie wiadomo, czym by się to mogło skończyć. A ja bym skłamał, jak zawsze, że utopiłem karabinek w Pilicy. Ja­ łowa dyskusja. Zamiast więc odpowiedzieć na zjadliwy zarzut babki, że chcę ją zostawić bez opieki, dalej snułem w pamięci długi ciąg bezskutecznych rozmów. Jako stu­ l i

dent po pierwszym roku studiów (przerwanych przez wojną) na wydziale lekarskim miałem ambicję, żeby prze­ konać babcię o szkodliwości picia i palenia. Usiłowałem wzbudzić w starej kobiecie niepokój dowodząc, że jak wykazują statystyki, na sto osób chorych na raka płuc lub krtani dziewięćdziesiąt delikwentów rekrutuje się z pa­ laczy. Podobnie z alkoholem, którego nadużywanie kończy się marskością wątroby. Tłumaczyłem również, że niko­ tyna przyśpiesza proces rozwoju arteriosklerozy, powoduje zwężenie naczyń krwionośnych i prowadzi często do bez­ władu nóg. Co do alkoholu zaś, to chyba, dostatecznie przekonywającym dowodem były bóle wątroby, jakie zaczęła odczuwać. Ale wszystko to nie wywierało na babce Marii naj­ mniejszego wrażenia. I podczas gdy ja angażowałem się coraz bardziej w małą domową propagandę przeciwty- toniową i antyalkoholową, uparta staruszka przysłuchi­ wała się- moim argumentom z lekceważącą obojętnością, a czasem nawet z rozbawieniem i ironią, którą m anife­ stowała swoją wyższość. Byłem przywiązany do babci, rozumiałem, że dużo jej zawdzięczam, ale czasem jej ślepy upór doprowadzał mnie do pasji. Obojętność albo ironiczny uśmieszek na zwiędłych ustach babci raniły moją ambicję adepta sztuki lekarskiej. W duchu wyrzu­ całem babci, że przez nią nie włączyłem się do ruchu oporu, bo nie chciałem jej opuszczać i pozbawiać mojej opieki, a ona odpłacała mi za to ironią i niewdzięcznością. Nie ustawałem jednak w moich staraniach przekonania babci o konieczności stopniowego zmniejszania dawek tytoniu i alkoholu, którym i się zatruwała. Moja dobra wola przyjścia babce z pomocą i uwolnienia jej od na­ łogu wzmagała się, i to ze szkodą dla mnie, w miarę napotykanego uporu. Wyimaginowane dyskusje, jakie przed zaśnięciem prowadziłem z babką, która od godziny chrapała za ścianą, dyskusje, mające na celu uratow anie nieszczęsnej staruszki przed grożącą jej chorobą raka, przekształciły się z upływem czasu w obsesję, jaką w so­ bie zaobserwowałem. Długo zmagałem się z chorobliwym ia natręctwem myśli analizując i wałkując w obecności Marii Konarzewskiej, i w jej nieobecności, sprawę nie­ bezpiecznego nałogu. Ja swoje, a babcia, obecna lub nie­ obecna, swoje. Ja ostrzegam, a babcia, obecna lub nie­ obecna, śmieje mi się w nos. I tak bez końca. Nie sypia­ łem po nocach przeklinając diabelski kołowrót myśli wciąż na ten sam temat, a gdy zasypiałem, zjawiała mi się we śnie babka, przebrana za osiemnastowieczną m ar­ kizę, w peruce z opadającymi na ramiona długimi pukla­ mi włosów, z argusowym spojrzeniem wielu par oczu jak na pawim ogonie, i przedkładała mi swoje racje. Znużony daremnymi wysiłkami, starałem się dociec, skąd brała się moja nadgorliwość i upór? Czy w próbach uszczęśliwienia starej kobiety wbrew jej woli, w próbach przymusowej terapii, podszytej okrucieństwem, nie ujaw ­ niały się jakieś chrobliwe pęknięcia w moim układzie nerwowym? Nie potrafiłem dokonać analizy na sobie samym, nie potrafiłem rozłożyć na części stanu zaciekłe­ go upierania się przy moich argumentach. Zawierała się w nim chęć przyjścia z pomocą bliskiej osobie i ambitny zamiar osiągnięcia sukcesu i wyleczenia babci z nałogu. ł.ączylo się to z satysfakcją, jaką miało mi przynieść zwycięstwo odniesione nad chorą uchylającą się od za­ lecanej terapii. Ale wiedziałem też w mojej nieprzejed­ nanej postawie, w gniewnym dążeniu do przełamania upo­ ru babci coś w rodzaju sadyzmu, połączonego z litością i nienawiścią do partnerki, która nie chciała poddać się mojej woli. Sytuacja, w jaką się nieostrożnie uwikłałem, zaczynała robić się groteskowa: dwoje schorowanych dziwaków, babcia, unieruchomiona, przykuta do łoża, i ja, zagrożony gruźlicą, zadręczaliśmy się nie tylko o ilość wypalanych papierosów, lecz o byle co, każda różnica zdań była za­ rzewiem sprzeczki. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty niż zabijanie czasu skrywaną animozją i wypeł­ niającymi mnie fałszywymi ambicjami. Babcia żądała, żebym wyjechał do Otwocka leczyć się. Była gotowa spieniężyć na ten cel coś ze swojej biżuterii. 13

Nie zgadzałem się na to. Straszyła mnie, że jeśli nie prze­ prowadzę kuracji, gruźlica mnie wykończy. Podejrzewa­ łem, że chce mnie się pozbyć z domu, żebym przestał ją zanudzać kazaniami o szkodliwości palenia tytoniu i nie­ bezpieczeństwach nadużywania alkoholu. Dokoła nas sza­ lały obławy na ludzi, szerzył się terror, grzmiały salwy plutonów egzekucyjnych, a ja, dręczony obsesyjną myślą, nie mogłem uwolnić się od prześladujących mnie wyo­ brażeń i nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego w isto­ cie zależało mi na przełamaniu uporu starej kobiety. Była to prawdopodobnie tajemnica obsesji. Ale wreszcie zrozumiałem, że nie powinienem znęcać się nad babką. Trochę litości dla starej kobiety! — po­ wiedziałem sobie. Niech pali, niech popija, nic już jej nie zaszkodzi, nic nie pomoże. Uczepiwszy się nałogów babki jak pijany płotu, że pa­ pierosy, że wódka, dręczyłem niepotrzebnie ją i siebie. Zważywszy to wszystko, przestałem interesować się zdrowiem babci, zostawiłem ją w spokoju. 3 Bestialski mord, masową egzekucję zademonstrowaną przez hitlerowców w naszym mieście na placu Stodół przeżyliśmy w marcu w trzecim roku wojny. W tym dniu babcia wezwała mnie z samego rana i po­ skarżyła się, że czuje się bardzo źle, że już z nią koniec. Wczoraj wieczorem wyszła do ogrodu, z ogrodu na ulicę parę kroków i musiała przystanąć, coś się stało z nogą, ból i bezwład, nie mogła zrobić dalej ani kroku, bała się, że upadnie, opowiadała płacząc. Wróciła do domu czepiając się, jak pijana, sztachet. Było mi babci żal, ale nie mogłem nic poradzić, kiw a­ łem z ubolewaniem głową, stwardnienie zarostowe na­ czyń kończyn dolnych. Byłem zdania, że należy wezwać lekarza. Odmówiła stanowczo, nie wierzyła eskulapom, i dalej 14 mówiła, że na dziś była umówiona z Nosorożcem w ka­ wiarni, ale zrozumiała, że nie mogłaby wstać, bała się ruszyć z łóżka. Płacząc wyjęła ze szkaplerzyka między workowatymi piersiami miniaturowy kluczyk i kazała, żebym jej podał kasetkę z biżuterią. Kasetka była w bie- liżniarce, schowana pod warstwam i jedwabnej damskiej bielizny. Podałem babci kasetkę z metalowym uchwytem. Zerk­ nęła na mnie podejrzliwie. Albo nie — zmieniła zamiar. — Po co masz się tłuc z pierścionkiem podmiejskim tramwajem. Nie daj Boże, zgubisz albo trafisz na łapankę i Niemcy ci zrabują pier­ ścionek. Jedź po Nosorożca — rozkazała. — Przywieź go tutaj, a nie zapomnij powiedzieć, żeby wziął ze sobą pie­ niądze, już on będzie wiedział ile. Czemu stoisz jak pień? Idź. Za to wszystko, co dla ciebie zrobiłam, masz okazję, zęby mi się odwdzięczyć. Postanowiłem wynieść się wreszcie od babci. Jeszcze im będzie wypominała swoje dobrodziejstwa! Mieszkanie z babcią nie miało sensu. Ogarniała mnie gorycz i apatia. Nu chciało mi się nic robić. Przysiągłem sobie, że nie bę­ dę pośredniczył więcej w pokątnych transakcjach babci­ nym h, więc już. raczej z rozsądku, żeby gdzieś iść, czymś nli; /.ująć, iii/.ludiiwuć stan napięcia wewnętrznego byle Julią aktywnością, zgodziłem się pojechać do Nosorożca, nie przyrzekałem sobie, że to już ostatni raz. (>d dłuższego czasu dokuczał mi nieokreślony niepokój, coś w rodzaju bezprzedmiotowego podenerwowania, któ­ rego przyczyny nie mogłem sobie wytłumaczyć. Byłem spięty, rozdrażniony, czułem się rozbity fizycznie, odczu­ wałem bóle w mięśniach i w całym ciele, jak gdybym był skrępowany powrozami. Bałem się nie wiadomo czego, dokuczało mi nie wiadomo co. Rodzaj lęku przed niezna­ nym? Obawa przed niepewną przyszłością? Uroiłem sobie, ze moje nieokreślone lęki rozwiną się w groźną chorobę umysłową i nie mogłem się od tych obsesyjnych wyobra­ żeń uwolnić. Ale chociaż los mój wydawał mi się w chwi­ lach depresji przypieczętowany, nie chciałem się pogodzić 15

z domniemanym wyrokiem i postanowiłem stawić czoło niebezpieczeństwu. Jako były przedwojenny student z pierwszego roku na wydziale lekarskim obmyśliłem so­ bie, żeby jałowy intelektualnie czas okupacji poświęcić na samodzielne studia z zakresu psychiatrii, której znajo­ mość pomoże mi w walce z chorobą. Myśl tę podsunął mi przypadek. W dwa lata po wybuchu wojny zmarł nasz znajomy lekarz, który pracował w szpitalu dla nerwowo chorych. Zm arły pozostawił bogaty księgozbiór z dziedzi­ ny psychopatologii. Wdowa po lekarzu pozwoliła mi ko­ rzystać z biblioteki męża. Nie wyjawiłem prawdziwego celu moich studiów. Nie chciałem, żeby mnie uważano za kandydata do leczenia w domu wariatów. Upozorowałem moją gorliwość naukową zamiarem zdobycia wiedzy, któ­ ra by mi pomogła wyróżnić się na egzaminie w oczach profesorów po wznowieniu studiów po wojnie. Pogrąży­ łem się więc w lekturze (przy okazji przeczytałem parę interesujących książek z innej dziedziny, jak Historia filo­ zofii, Trois Rkformateurs, Luther, Descartes, Rousseau M aritaina i in.) i po dwóch latach samodzielnych studiów posiadałem zasób wiadomości, które pozwoliły mi na uświadomienie sobie, że w moim napięciu i nieokreślonym niepokoju jest rzeczywiście coś nienormalnego. Niestety, co do terapii nie znalazłem skutecznych sposobów ani lekarstw przeciwdziałających chorobie. Chciałem szybko uporać się z powierzoną mi przez bab­ cię sprawą, wsiadłem do tram w aju podmiejskiego i po pół godzinie stukałem do mieszkania z tabliczką z nazwi­ skiem Józef Kujawa. Spodziewałem się, że za chwilę drzwi uchylą się i zoba­ czę czubek karykaturalnie długiego nosa, jakby przypra­ wionego do maski przebierańca odpustowego, i zaflegmio- ny głos zapyta: kto tam? Ale nikt nie otwierał. Zapukałem jeszcze raz. Cisza. Zabrałem się do domu. Tramwaj nadjechał na przysta­ nek jakby po mnie. Obijając się o twarde oparcie ławki w rytm kolebiącego się na boki wagonu przyczepnego ko­ munikacji podmiejskiej, snułem sentymentalne plany, że 16 przed powrotem do domu zdążę odwiedzić moją dziew­ czynę, powiem jej z dumą, że noszę się z zamiarem pój­ ścia do partyzantki. Jadzia pewnie będzie płakała, ale przestanie patrzeć na mnie w taki sposób, że zdawało mi się, że czytam w jej spojrzeniu: Ty jeszcze tutaj? Wzruszało mnie, że ją zobaczę, wzruszały mnie jej łzy, których się spodziewałem, gdy jej powiem, że wybieram się do partyzantki. Moja dziewczyna, Jadzia, to córka re­ jenta wywiezionego do Oświęcimia, drobna, szczupła dzie­ weczka. Ja też nie jestem herkulesem, raczej chudy, mam wąską klatkę piersiową, typowy astenik. Może właśnie dlatego dobrze nam ze sobą, że pasujemy do siebie. Gdy przyciskam Jadzię i obejmuję łagodnie, to zdaje mi się, że mógłbym policzyć wszystkie jej kosteczki, takie z niej chuchro. Dojeżdżaliśmy do miasta. Przymknąłem oczy i marząc 0 Jadzi nuciłem: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę...” 1 wywróżyłem sobie! Bo naraz w przepełnionym pasażerami wagonie powsta­ ło zamieszanie, które przerodziło się w popłoch. Usłysza­ łem głosy: „Łapanka!” Tramwaj zaczął zwalniać bieg. Zo­ baczyłem za szybą przesuwające się powoli zimne twarze esesmanów. Starałem się opanować, nie poddawać się panice, zacho­ wać zimną krew. Dokoła mnie wszystko huczało i wrzało. Zdawało mi się, że słyszę łoskot wymijających się pocią­ gów pośpiesznych i ludzi uciekających spod nadjeżdżają­ cej lokomotywy, przebiegających na drugi tor, miażdżo­ nych tam przez koła nadjeżdżającego z drugiej strony pa­ rowozu. Słyszałem krzyki przerażenia i zgrozy, i huk tych wciąż nadjeżdżających pociągów pośpiesznych, jednego za drugim, świszczących w pędzie i w ostrym gwiździe ostrzegawczym, który przyprawia o oszołomienie i dez­ orientację, i popłoch ludzi miażdżonych masowo, wpada­ jących pod rozpędzone lokomotywy przesłoniętej obłokami gorącej pary i dymiącej czarnymi płatami sadzy. Wyszedłem na platformę, zeskoczyłem na jezdnię. Mo­ wy nie ma o ucieczce. Dokoła nas gardłowe wrzaski, raus, 1 — Długie czekanie 17

raus, szczekanie, jakby sfora psów nas obskoczyła. Na jezdni tłum y zaniepokojonych ludzi. Okazało się, że łapa­ cze zatrzymywali tram w aje jadące do m iasta i wyjeżdża­ jące z miasta. Długi rząd wagonów stał po jednej i dru­ giej stronie. Jakaś m onstrualna łapanka czy co? -— usłyszałem czyjś głos. Nieprzejrzana kolumna ludzka, zamknięta barieram i zie­ lonych mundurów Schutzpolizei. I nagle jakieś wściekłe rozkazy na czele kolumny. Otaczające nas Schupo powta­ rza wściekle: — Marschieren! Marschieren! Prowadzą nas w kierunku miasta. — Schneller! Schneller! — popędza Schupo. Niedobrze się to przedstawia — zagaduje mnie idący w szeregu mężczyzna. — Prowadzą nas w kierunku placu Stodół. Wygląda mi to na jakiś zbiorowy mord. Nieznajomy zasiał we mnie ziarno niepokoju. I nie tyl­ ko we mnie. — Dokąd oni nas prowadzą, na litość boską! — usłysza­ łem rozpaczliwe pytanie i w kłębku głosów tw ardą odpo­ wiedź: — Nie widzi pani! Prowadzą nas na plac Stodół. Zobaczyłem w błyskawicznym skrócie całe moje życie, które przesunęło mi się przed oczami, jak przesuwa się podobno na m inutę przed utonięciem w szalonym tempie pasmo obrazów przeszłości w pamięci tonącego: Ojciec mój, aktor, dublujący rolę H itlera w komedii B. B. Shaw’a W ielki kram, moja m atka, fantastka, która wyjecha­ ła w poszukiwaniu męża, zaginionego na wojnie, wie­ rząc, że trafił on do oflagu, i od której nie miałem od trzech lat wiadomości, moja dziewczyna, egzaltowana Ja­ dzia, i moja babcia, Maria Konarzewska, nałogowa alko- holiczka, zatruwająca się niezliczoną ilością wypalanych dniem i nocą papierosów. Szedłem z podniesioną głową. Nie pozostawało mi nic innego, jak iść z godnością, z podniesioną głową, na spot­ kanie z losem, który mi był pisany. I pewnie dlatego, że 18 byłem przekonany, że wybiła moja ostatnia godzina i uda­ wałem spokój i obojętność starając się zachować pozory męstwa i odwagi, może dlatego świadomość bliskiego koń­ ca utrudniała mi odgrywanie roli bohatera, a już nie star­ czało mi absolutnie sił, żeby myśleć o czymś innym, i strzępy zdań wypowiadanych przez ludzi, którzy podzie­ lą mój los, dochodziły do mnie tylko jako cząsteczki fo­ netycznie, nie zadawałem sobie trudu, żeby uchwycić ich znaczenie pojęciowe, wszystko zmieniało się w szept (nie­ wyraźny), w szmer (deszczu), w szuranie (butów) na bru­ ku. Wolałbym uczepić się jakiegoś innego punktu odnie­ sienia niż ten, który majaczył przede mną, lecz nie mo­ głem się zdobyć na wysiłek, szedłem w ciemności, jakby mi kto zarzucił kołdrę na głowę, przede mną stała ściana ciemności, do której zbliżałem się z każdym krokiem. Wie­ działem, że w tej ostatniej pielgrzymce (bo nasz pochód był jak pielgrzymka do śmierci na plac egzekucji) nic się nie zmieni, żadne, najskromniejsze życzenie nie będzie wzięte pod uwagę, zresztą nie miałem żadnych życzeń, moje myślenie i chcenie zostało sparaliżowane, w patry­ wałem się tylko przed siebie, w plecy mężczyzn i kobiet idących przede mną i mówiłem sobie, że nie ja jeden sta­ nę przed plutonem egzekucyjnym, wszyscy idący przede mną będą musieli spojrzeć w lufy wymierzonych prze­ ciwko nim karabinów, i postanowiłem opanować strach, nie bać się śmierci, to moje pierwsze hasło na mój ostatni dzień życia, a drugie hasło to: śmierć faszystom, zaś trze­ cie hasło, jeżeli mi nie zagipsują ust, to okrzyk: Niech ży­ je Polska! A potem ogarnęła mnie apatia, ale trwałem przy swoim, żeby iść na śmierć z podniesioną głową i nie dawać wrogom powodu do sycenia się naszym niemęskim zachowaniem się w obliczu śmierci. Wsłuchany w pogma­ twany szurgot kroków na jezdni, szedłem przekonany, że mój spokój i opanowanie udzielą się innym i że wszyscy zachowamy się z godnością i honorem. Zmęczyłem się, lecz Schupo wrzeszczało: „Marschie­ ren!”, więc zrobiłem wysiłek i przyśpieszyłem kroku. Póki nie zobaczyłem wielotysięcznej rzeszy ludzi spę­ 19

dzonych wcześniej przed nami na plac Stodół, który wła­ dze miejskie przeznaczyły na wysypisko śmieci. Ten teren został uznany przez hitlerowców za właściwe dla Polaków miejsce śmierci, gdzie wykonywano egzekucję przez po­ wieszenie lub rozstrzelanie. Trzy boki placu były zatło­ czone przez zbiedzonych mieszkańców miasta; czwarta strona była wolna. A jednak zmieściliśmy się jeszcze i do­ łączyliśmy do ludzi zgromadzonych po trzech bokach pla­ cu. Blask słońca zapalał się i gasł nad udeptanym kw adra­ tem ziemi. Poruszenie w tłumie wywołała wiadomość, że Kripo i Schupo ustawiły za naszymi plecami karabiny maszynowe. Byliśmy otoczeni potrójnym pierścieniem po­ licji, członków NSDAP i miejscowych volksdeutschów. Od czwartej, dotychczas wolnej strony zaczęli ukazy­ wać się na skleconych prowizorycznie trybunach wyżsi oficerowie SS w czapkach jak siodła, z wierzchami wygię­ tymi butnie do przodu. Tylko jeszcze środek placu Stodół nie był zajęty, coś w rodzaju pustej areny czy ringu na wolnym powietrzu. Coraz większy gwar przechodził we wrzawę. - Stille! Ruhe! — zaczęli wrzeszczeć umundurowani, i od razu z niepohamowaną wściekłością i furią, czerwone twarze, wytrzeszczone, szkliste oczy, jak u ludzi cierpią­ cych na chorobę Basedowa, istny furor teutonicus. Naj- srożsi z rozwścieczonych sięgali po pistolety. Zrobiło się cicho. Furia wygasła. Jeden z esesmanów zaczął przemawiać toporną niem­ czyzną, agresywnym tonem. Tłumacz volksdeutsch poda­ wał całe zdania po polsku. Ogłaszał wszem wobec, że w dniu piątym marca sierżant byłego wojska polskiego Stanisław Mierzyński zastrzelił dwóch funkcjonariuszy gestapo. ' Nie mogłem dosłyszeć wszystkiego. W iatr zwiewał sło­ wa. Docierały do mnie strzępy zdań. — ...Z łaski Fiihrera obywatele polskiego pochodzenia, zamieszkali i pracujący na odwiecznie niemieckich zie­ miach W arthegau... 20 Propagandowe kłamstwo gładko przeszło przez usta . icsmana i tłumacza. —...korzystając z dobrodziejstw przynależności do Wielkiej Rzeszy winni ślepe posłuszeństwo i stosowanie v.ii; do zarządzeń władz... Na w iatr rzucone słowa umknęły z wiatrem. I dalej słuchałem, że za skrytobójczy mord na dwóch funkcjonariuszach gestapo zostanie rozstrzelanych stu bandytów i przestępców krym inalnych narodowości pol­ skiej. _ Na koniec tłumacz podał do wiadomości, że spośród zgromadzonych na placu władze wybrały stu zakładników, którym grozi rozstrzelanie w razie jakiejkolwiek m anife­ stacji lub próby oporu przez obecnych świadków egze­ kucji. Straciłem panowanie nad sobą. — Kanalie! — wyrwało mi się z ust. Znajomy magister farm acji ujął mnie za ramię. — Niech pan milczy! — nakazał gorącym szeptem. — Nie chce pan chyba ściągnąć nieszczęścia na zakładników. Starałem się zaczerpnąć powietrza. Nie mogłem. Dusi­ łem się własną niemocą jak kneblem wciśniętym w usta. Dusiłem się ze słabości i wstydu, że muszę bez protestu poddać się przemocy okupanta. Warkot ciężarówek wstrząsnął powietrzem. W arkot co­ raz bliższy. W tłumie zaczęły krążyć wiadomości, że przywieziono więźniów z obozu w Radogoszczu, miejsca najwym yślniej­ szych tortur, jakie znała historia i jakie stosowali wobec bezbronnych hitlerowcy. Ponowne poruszenie wśród stłoczonych ludzi. Zrobiło się ciasno. Przyciśnięty do mnie magister pokazał pal­ cami na trybuny. — Niech pan się dobrze przyjrzy — mówił ledwie do­ słyszalnym szeptem. — Ten na trybunach wśród esesma­ nów. Widzi go pan? Najwyższy wzrostem. — Tak, widzę — odpowiedziałem. — Podobny do Himmlera. Taka sama twarz, blada, na- 21

lana opuchliną. Zwyrodnialec — szeptał magister ściszo­ nym głosem. — To Erwin Kautner, sadysta. Autor tej publicznej egzekucji. Pluton egzekucyjny wstąpił do akcji. Trzydziestu Schu- po w zielonych mundurach wyszło na plac. Teraz rozumiem, co ma na celu ta egzekucja — po­ wiedziałem. — Oni chcą nas sterroryzować. — Niech pan mówi ciszej. — Chcą nam odebrać wiarę w skuteczność walki. — Taki jest ich cel. — Chcą osłabić w nas wolę oporu i walki. — Tak. — Niedoczekanie — mełłem w ustach przekleństwa. — Niedoczekanie. — Wśród narodów cywilizowanych znane jest pojęcie ludzkości — usłyszałem znów namiętny szept magistra. __ Ale spróbuj pan iść z tym słowem do tam tych oprawców na trybunach. Wystarczy spojrzeć na ich gęby, zastygłe w wyrazie pychy i krzyżackiej buty, żeby domyślić się, z jakich kręgów społecznych rekrutują się oprawcy, dla których okrucieństwo jest drogą do awansu. To ludzie z moralnego dna i marginesu drobnomieszczaństwa nie­ mieckiego, hycle i sutenerzy, gracze w trzy karty, niebie­ skie ptaki, wykidajły burdelowi, zdeprawowani zboczeńcy, opryszki, rajfurzy, nożownicy, stręczyciele podejrzanych transakcji, kryminaliści, hieny, szumowiny społeczne, które reichsminister Himmler zwerbował do krwawej roboty przeciwko Polakom i które jak robactwo wypełzły ze swoich dziur i szpar do Polski. Im bardziej wyrafino­ wany sadyzm i rozpasane zezwierzęcenie w torturowaniu bezbronnych ofiar, tym większa zasługa i wyższy stopień w hierarchii NSDAP, i dłuższy prefiks „obers- turm bann...” w nazwie rangi w partii nazistowskiej. Ża­ den przyzwoity człowiek nie podjąłby się takiej katow­ skiej roboty, jaką oni wykonywują. Wprowadzono pierwszą partię skazanych. Piętnastu mężczyzn, skutych ze sobą kajdankami spiętymi na rę­ kach. Była to wyrafinowana tortura. K ajdanki wpijały się 22 w przeguby. Każde poruszenie jednego ze skazanych lnawiało ból pozostałym czternastu. Spojrzałem na powleczone przedwiosenną mgłą niebo u zywając Boga na świadka. Delikwentów ustawiono przed plutonem egzekucyjnym. .Jakaś kobieta zaczęła modlić się półgłosem: Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech... Serce zamarło mi w piersi, chłód śm iertelny rozszerzał m, na brzuch i nogi. Zamknąłem oczy bojąc się, że rozum /mąci mi się od widoku, jaki miałem zobaczyć. Salwa karabinowa trzasnęła, jakby niebo runęło. - ...jako w niebie tak i na ziemi — modliła się kobieta. Nad zgromadzonym tłumem wzniósł się ciężki od roz­ paczy jęk. Magister ujął mnie za ramię. Poczułem dojmujący uścisk palców. Coś mówił. Słowa zagłuszał głos kobiet. Magister potrząsnął mną. Niech pan spojrzy — mówił łamiącym się szeptem. Niech pan spojrzy — wskazał na zgromadzonych na try­ bunie esesmanów. — Oni się śmieją. Czy pan widzi? Oni ,i., śmieją z naszego bólu, z naszych łez. O tym nie wolno / i \ | h t ii m ir ć . 4 Miasto w czasie okupacji, miasto w niewoli jak ziemia pod śniegiem w okowach lodu. Minął pierwszy i drugi, i trzeci rok wojny. Tętno życia w mieście słabło. Ludzie skurczyli się, zgięli, przyczaili, czekając w milczeniu na koniec wojny. Z początku mówiło się — za rok (upatrując nadzieję we Francji i w Anglii), potem — za dwa lata (czekając na wyzwolenie ze wschodu), jeszcze później za trzy (sycąc nadzieje z przepowiedni Wernyhóry). Mia­ stem wstrząsały obławy na ludzi i egzekucje, po których zapadała m artwota i pozorny spokój. Starzy czekali w odrętwieniu na wyzwolenie spod hitlerowskiego jarzma. 23

Młodzi konspirowali w nielegalnych organizacjach pod­ ziemnych. W tym mieście, nad którym górowała czerwona wieża kościoła, przeżyłem dzieciństwo i młodość. Tutaj błądzi­ liśmy z kolegami w labiryncie wąskich uliczek grywając w kukso lub w numerówkę, którą rysowaliśmy kredą na bruku. Mama, wciąż w jakichś podróżach, była gościem w na­ szym dawnym warszawskim mieszkaniu, które pam ięta­ łem mgliście, jak ze snu. Ojciec oddany bez reszty aktor­ stwu nie miał czasu zajmować się moim wychowaniem. Podrzucono mnie do rodzinnego miasta ojca. Babcia nie poświęcała mi wiele uwagi spędzając całe dnie w swojej pracowni krawieckiej, a wieczory — w kawiarni. W czasie wojny miasto stało się dla mnie miejscem wtajemniczenia w śmierć i okrucieństwo, uosobione w pysznych esesmanach z emblematami trupich czaszek na czapkach. Dusiłem w sobie nienawiść do umundurowanych oprawców, którzy spacerując butnie po cichych uliczkach deptali brutalnie azyl mojej młodości. „Maciek”, mój znajomy z wczasów nad Iłżą, małomów­ ny i opanowany, twarz nieruchoma jak z drewna, ręce du­ że, przywykłe do pracy w polu, ruchy ciała niezgrabne i zwolnione, cała postać z piętnem wsi i ciężkiego wy­ siłku fizycznego, trudno nawiązujący kontakt, owiany me­ lancholią dalekich przestrzeni, mitycznym związkiem z ziemią, której trzeba wydzierać plony, „Maciek” przy­ jechał do naszego miasta w sprawach partyzanckich i tra­ fił na łapankę. Lęk przed łapankami kojarzył mi się zawsze z dozna­ niem czegoś poniżającego. Uciekać jak zaszczute zwierzę? I chociaż instynkt samozachowawczy i rozsądek skłaniały mnie do ucieczki, robiłem to zawsze z opóźnieniem, z nie­ chęcią ulegania panice i przeważnie biegłem z ostatnimi. Wymieniliśmy z „Maćkiem” spojrzenia, lecz nie mieli­ śmy czasu na rozmowę. Obawiałem się o „Maćka”; jego ausweis mógłby się wydać łapaczom podejrzany. Biegliśmy na oślep. Prędki tupot nóg na bruku, jakby 24 węgiel zsypywano z ciężarówki do piwnicy. Mogło to /wrócić uwagę Niemców skoszarowanych w tej części miasta. Pełno ich było w tej dzielnicy po domach, z któ- i vch wysiedlili miejscową ludność, jednych — do getta, ilmgich — na dalekie przedmieścia. SS. SA. Hitlerjugend i W ehrmacht nie licząc Organizacji Todta i żandarmów ■blaszanymi półksiężycami jak rogale na wypiętych pier- .iach. Szkoły i dawne urzędy również pozajmowane przez /olnierstwo. W 1944 całe miasto było obsadzone przez wojsko. W różnych punktach betonowe bunkry. Dużo ulic zamkniętych drewnianymi kozłami, okręconymi gęsto drutem kolczastym. Zasieki jak w sferze przyfrontowej, ■hociaż front był jeszcze daleko. Gromada uciekających przebiegła obok dwóch zataraso­ wanych kozłami przecznic, rozciągnęła się i rozrzedziła. Ludzie zaczęli się rozpraszać, kryli się po bramach. Świat za okupacji to było piekło. Nikt nie znał dnia nni godziny, w której zostanie zawleczony na gestapo. Skręciliśmy w boczną ulicę i wyszliśmy na peryferie miasta. Drogi nie brukowane, jak na głębokiej prowincji. Domy przeważnie drewniane, otulone konaram i grusz i śliw. Sady otoczone płotami z drewnianych sztachet. Na placyku studnie z betonowych kręgów, krytych deskami z rurą wodociągową i kołem. Na zachodzie szkarłatna tarcza słońca tonęła za linią horyzontu. Pożoga na niebie wygasła. Popielatoniebieskie, prawie liliowe niebo zmierzchło nad iluzorycznymi grani­ cami ziemi. Doradzałem, żeby „Maciek” przeczekał u nas godzi­ nę, póki się nie ściemni, a następnie żeby wrócił przez opłotki do siebie. Korzystając z okazji zapytałem, czy nie wziąłby mnie ze sobą do leśnego oddziału. Odpowiedział, że pomówimy o tym u mnie w domu. Od dawna nosiłem się z zamiarem pójścia do partyzant­ ki lub włączenia się do akcji konspiracyjnej. Nie było to łatwe, nie mogłem znaleźć kontaktu. „Maćka” nie by­ ło w tym czasie w mieście. Mój głos wewnętrzny doradzał mi, żebym zwiewał póki czas. Kilka razy udało mi się 25

wyjść z łapanek obronną ręką, ale kiedyś mogło się to źle skończyć. Podniosłem haczyk od wewnętrznej strony furtki i pu­ ściłem „Maćka” przodem. Po niedawnej ulewie przed po­ łudniem ogród pachniał świeżo spulchnioną ziemią i wil­ gocią. Idąc z „Maćkiem zachwaszczoną ścieżką opowiedziałem mu o Bernardzie, który się u nas ukrywał. Mówiłem, że to znerwicowany chłopak, którego wyprowadziliśmy z get­ ta, gdzie był wydany na bodźce przenoszącego jego słabą odporność nerwową. U nas czuł się z początku dobrze, ale teraz nuda go zabija, mamy z nim kłopot, chce iść w świat albo wrócić do rodziców, do getta. Mówiłem o tym Prosząc, żeby „Maciek” miał wzgląd na Bernarda i jego sposób bycia, który czasem wydawać się może dziwaczny. — Delikacik z marymonckiej mąki — mruknął. — Nic podobnego — zaprzeczyłem. — Zresztą sam zo­ baczysz. Chwiejne schodki na oszklony ganek chybotnęły pod na­ szymi stąpnięciami. Dźwięknęły szyby trzymające się sła­ bo w wyschniętych warstewkach kitu. Skrzypnęły wy­ paczone deski w podłodze. — Proszę cię, wejdź — zapraszałem „Maćka”. — Wszy­ stko jest zdezelowane w tej naszej ruderze. Tynk sypie się z sufitów. Ściany brudne jak święta ziemia. Konieczny generalny remont, a nie ma komu się tym zająć. Weszliśmy do pokoju, zwanego salonikiem. „Maciek” zasiadł w fotelu i spracowanymi rękam i przetarł twarz. Wracając do Bernarda zapędziłem się niepotrzebnie w pochwały. Że już na uniwersytecie na pierwszym roku studiów wzbudzał podziw egzaminatorów. Uważano go za erudytę. Wiedzę o świecie zawdzięczał w dużej mierze stryjowi, profesorowi germanistyki, który po powrocie ze Stanów zainteresował się swoim wszechstronnie uzdol­ nionym bratankiem. „Maciek słuchał niechętnie i reagował krótkim i po­ mrukami: — Erudyta. Maminsynek. 26 \v końcu moje zachwyty nad Bernardem wywołały nie- mmierzony efekt. Jednym słowem genialny Żydek — podsumował „Maciek” rozmowę. Gdy z nim porozmawiasz, dowiesz się dużo interesu- |.|> ych rzeczy o Niemcach — starałem się uśmierzyć nie­ zrozumiałe uprzedzenia „Maćka”. Powtarza wiadomości z drugiej ręki. Możliwe, ale wiadomości godne uwagi. Szczególnie ,H., nas. My, Polacy, znamy Niemców jako dzikie bestie. W Ameryce, jak twierdzi profesor Damm, stryj B ernar­ da, patrzą na nich inaczej. Z pobłażliwością — dodał „Maciek” bez zaintereso­ wania. —Niekoniecznie — zaprzeczyłem i zajrzałem do sto­ łowego. Bernard ślęczał nad książką. Mała lampa z metalowym abażurem rzucała na stół krąg światła. - Chodź, poznasz mojego znajomego. — Wziąwszy Bernarda pod ramię prowadziłem go pokonując słaby opór. Odruch warunkowy, wyniesiony z getta w stosunku do obcych po doświadczeniach ze szmalcownikami. Nie bój się, nic ci nie grozi — zapewniałem wprowadzając Bernarda do saloniku. __ Poznajcie się — powiedziałem i wydało mi się, że wołam jak w leśnej głuszy i echo powtarza słowa. Po­ znajcie się — zachęcałem, a wyimaginowane echo hu­ czało: ...znajcie się! jakbym nawoływał kogoś i prosił o pozostanie, lecz tam ten oddalał się opuszczając mnie na zawsze. Podali sobie w milczeniu ręce. — Zapalę światło — mówiłem nerwowo żałując, że za­ prosiłem Bernarda. Za późno zorientowałem się, że nie powinienem był tego robić. —■Zaraz zapalę światło, ale muszę przedtem zamknąć okiennice — starałem się wy­ wołać nastrój wolny od skrępowania, lecz mi się to nie udawało. Wyszedłem do ogrodu. Wionęło zapachem maciejki, szu­ 27

mem drzew i tajemniczych szmerów wieczoru. Trzaska­ łem żelaznymi antabami zamykając okiennice i wróciw­ szy do saloniku włączyłem światło. Moi goście milczeli. „Maciek” siedział prosto i sztywno, jakby manifestując wojskowy sposób bycia. Smagła od słońca i w iatru twarz z rysującymi się przedwcześnie zmarszczkami miała odstręczający wyraz. Zimnym wzro­ kiem przypatrywał się swojemu vis-ń-vis, którego wygląd mógł wydawać się szokujący. Aparycja karzełka, nogi nie dosięgające podłogi, jajowata, wyłysiała głowa, upstrzona kępkami rzadkich włosów, kontrastująca z chłopięcymi policzkami o delikatnej cerze bez zmarszczek, całość spra­ wiająca wrażenie anomalii, wybryku natury, która na młodą i świeżą twarz nasadziła czerep starca. Żenujące milczenie. Ktoś powinien odezwać się pierw­ szy i ja to zrobiłem mówiąc, że starałem się zreferować „Maćkowi” to, co wiem od Bernarda o spostrzeżeniach profesora Damma po powrocie ze Stanów, o tym, jak Amerykanie widzą Niemców, ale nie miałem dużo do po­ wiedzenia na ten temat, a „Maćka” to interesuje, chciałby dowiedzieć się czegoś więcej. „Maciek” wzruszył ramionami dając do zrozumienia, że bynajmniej to go nie interesuje, Bernard zaś wysunął za­ strzeżenia, że w tym czasie, kiedy jego stryj wykładał w Stanach, nie zanosiło się jeszcze na wojnę. — Nie szkodzi — upierałem się próbując ratować sy­ tuację, gdyż jedyny temat, jaki mógłby wywołać dyskusję, uciekał mi sprzed nosa. — Nie szkodzi. Idzie o to, jaki obraz Niemca jarzeważał w opinii inteligencji i w kołach intelektualistów i uczonych amerykańskich. Twój stryj — zachęcałem Bernarda — przywiózł ze Stanów dużo cieka­ wych spostrzeżeń na ten temat. Przyniosłem z kredensu butelkę i trzy musztardówki, licząc na to, że bimber rozwiąże języki. Napełniłem szklanki z grubego, rżniętego szkła i wzniosłem zdrowie milczków. — Zdrowie gości! „Maciek” wypił zawartość dwoma łykami i odstawił 28 nJUankę na stół. Bernard umoczył usta i usiadł jak enig­ matyczny Budda z rękam i na kolanach. No więc, proszę cię, Bernard, mów — nalegałem. — ( '/.ckamy. Przymuszony, zaczął referować ślamazarnie i nudnie poglądy profesora. Kamieniem obrazy miało być między innymi, że Niemcy w lokalach biurowych swoich firm iilbo filii w Ameryce mieli zwyczaj pracować przy za­ mkniętych drzwiach. Mówił bez polotu, apatycznie. Zie­ wać mi się chciało. — No dobrze — dopingowałem go. — Ale do czego to prowadziło? Mówił, że prowadziło do nieporozumień. — Do jakich nieporozumień? — ciągnąłem go formal­ nie za język. Znów umoczył usta w bimbrze, skrzywił się z obrzy­ dzeniem i odstawił szklankę odsuwając ją daleko, prawie na środek stołu. — Do nieporozumień — powtórzył nieśpiesznie. — Amerykanie podejrzewali, że Niemcy otaczają się tajem ­ nicą, bo upraw iają działalność konspiracyjną. Widziałem, że flegmatyczny Bernard doprowadza „Mać­ ka” (a i mnie również) do irytacji. — No i co dalej — ponaglałem niezgułę. — Dopiero badania socjologiczne — kontynuował ospa­ le — wykazały, że Niemcy i za granicą chcieli czuć się jak u siebie w domu. Każdy Niemiec w swoich zamknię­ tych czterech ścianach mógł sobie łatwiej wyobrazić, że jest u siebie w heimacie. — No i co z tego? — „Maciek” zakwestionował w ar­ tość informacji. Głos miał matowy, niski, i chociaż mówił obojętnym tonem, pytanie zabrzmiało arogancko. Napełniłem mu szybko szklankę. — Nieustające zdrowie gości! — wzniosłem toast, żeby zatuszować żenujące milczenie. Domyślałem się, jak sobie tłumaczyć sposób bycia „Mać­ ka”. Świeżo upieczony w sprawach publicznych arywista, jeżeli tak można powiedzieć, bez wyższego wykształcenia,

który tylko liznął co nieco wiadomości ze świata i z poli­ tyki, zazdrościł młodemu inteligentowi szerokości hory­ zontów. Ale Bernard nie wydawał się bynajmniej zdetonowany, a nawet ożywił się. — W szerszym aspekcie — mówił swobodnie — to już wygląda groźniej. Niemcy widzą w nielicznej diasporze niemieckiej na obszarach państw graniczących z Rzeszą przedłużenie swojego lebensraumu. Obojętne, czy w są­ siednim kraju przebywa tysiące kolonistów, czy tylko rozproszone grupy ludzi pochodzenia niemieckiego. Na­ cjonaliści w Rzeszy widzą w nich uciskaną mniejszość narodową i wysuwają z tego powodu absurdalne roszcze­ nia terytorialne. — Bernard wciągnął powietrze i wąska pierś napęczniała mu, gdy zaczął mówić, że ten mit prze­ dłużenia obecności niemieckiej jest groźny dla wszystkich narodów, bo służy imperialistom jako przykrywka do ich zaborczej polityki. Hitler potrafił to wykorzystać wciąga­ jąc Niemców do wojny. Napełniłem dwie puste szklanki, „Maćka” i moją, bim­ brem i słuchałem, jak „Maciek” stwierdzał zimno, że fa­ szyzm obnażył głupotę i okrucieństwo hitlerowców i Niem­ cy utraciły w oczach całego świata kredyt moralny, jaki miały kiedyś. Było to niewątpliwie słuszne, lecz odbiegało od tego, o czym mówi. Bernard; dosłyszałem w słowach „Maćka” jakąś ukrytą ansę, próbę zakwestionowania wszystkiego, co powiedział Bernard. — Narody nigdy nie zapomną zbrodni hitlerowskich — dodał „Maciek” lodowatym tonem. Sceptyczny uśmieszek przewinął się po wąskich ustach Bernarda. — Zapomną... — Pamięć zbiorowa — przerwał „Maciek” Bernardowi. Bernard zrewanżował się i wszedł ostro w słowa „Mać­ ka” negując: — Nie ma żadnej pamięci zbiorowej. Tak twierdzą nie­ którzy myśliciele. Inni sądzą, że wspomnienia wygasają 30 h pamięci zbiorowej szybciej niż w jednostkowej i że tak |>:.t lepiej dla ludzkości. Bo po co zatruwać stosunki mię­ li /y narodami ciągłym przypominaniem wojny i ludobój- lil WII. Nonsens — replikował „Maciek” z chłodnym spo- lioJem, jak człowiek niezdolny do żywszych uczuć. — Nonsens — powtarzał starając się zastąpić pewnością sie­ bie brak przekonywających argumentów. —Może po upływie stuleci — odezwałem się powoli, starając się osłabić napięcie i ton dyskusji — kiedy obrazy męczeństwa narodu polskiego zbledną w nietrw ałej pa­ mięci pokoleń, jak zbladły okrucieństwa Hunów popeł­ niane na podbitych narodach, może wówczas potomni nie będą mówili z takim oburzeniem jak my o tyranii i mor­ dach ludobójczych, popełnianych przez hordy hitlerowskie. Ale dzisiaj, kiedy w pamięci Polaków żyją jeszcze obrazy zbiorowych egzekucji, mających na celu biologiczne wyni­ szczenie całego narodu, nie można się dziwić krzykom oburzenia i głosom przestrogi, domagającym się ukarania zbrodniarzy. — Narody do końca świata nie zapomną o zbrodniach hitlerowskich — perorował z drewnianą twarzą „Ma­ ciek”. — Niemcy przez zbrodnie ludobójstwa przekreślili cały swój wiekowy dorobek kulturalny. Bernard uśmiechnął się ironicznie. — Zbrodnie pójdą w niepamięć — dowodził — a doro­ bek kulturalny pozostanie. — No to na pohybel faszystom! — wzniosłem toast, że­ by nie dopuścić do sprzeczki. Nie udało mi się to. — Nieprawda! Przekreślili cały swój dorobek kultural­ ny! — krzyczał „Maciek” kapralskim tonem. — Przekre­ ślili! — powtarzał z akcentem nienawiści i wypił dusz­ kiem bimber. Odstawiwszy szklankę na stół, wstał. Twarz mu pałała. Odgarnął z czoła jasne, sypiące się włosy i ru ­ szył do wyjścia. Wyszedłem za nim. Obrócił się, domknął za mną drzwi. — To mięczak. Zgniły inteligent — skonstatował z ka­ mienną obojętnością. — Gdyby go „związali w kij”, tak 31

jak robią to na Anstadta, kolana wepchnięte między ręce skute kajdanami, a pod kolanami drążek opierający się 0 skute ręce, i zaczęli prać po plecach pejczem skręconym z kabli od przewodów elektrycznych tak, żeby ciało od­ padało od kości... Włączyłem światło. Usiadł sztywno na krześle. — Gdyby mu wbijano szpilki i drzazgi za paznokcie albo stawiali na głowie z nogami przywiązanymi gdzieś pod sufitem... Rozumiałem jego utajone rozdrażnienie, lecz zarzuty, jakie wysuwał przeciwko Bernardowi, uważałem za bez­ zasadne. — ...toby nie bajdurzył, że o takich rzeczach można za­ pomnieć i że nie ma pamięci zbiorowej. Czy nie wie, że w lasach wiączyńskich i lućmierskich koło Zgierza hitle­ rowcy wymordowali czterdzieści tysięcy bezbronnych Po­ laków z Łodzi i okolicznych miasteczek i wsi? — Umilkł, zatrzymał na mnie zimne spojrzenie niebieskich oczu 1 zapytał, co z tej narodowej golgoty, z tych zbrodni oku­ panta wynika dla każdego Polaka, dla każdego patrioty. — Czy można poprzestać tylko na problematycznej próbie przetrwania? — wycelował we mnie palcem. — Na pracy w warsztacie elektrycznych instalacji samochodowych? — Nikt tego nie powiedział — odrzuciłem przytyk. Zgarnął włosy z czoła. — Ale ten pan Nikt nic nie robi, tylko czeka. Na co czeka? Wielkie patriotyczne słowa, a spodem chamstwo, pomy­ ślałem ze złością. Ubodła mnie obcesowość „Maćka”, do­ znałem jakby nagłego zrozumienia lichoty swojego życia. Ale może dlatego, że bim ber uderzył mi do głowy, zaczą­ łem się stawiać i odgryzać, że moja praca w warsztacie to fikcja, potrzebny mi był ausweis, żeby nie wywieźli mnie na roboty. — Właśnie. Znamy takich, co się pchają do „lasu”, bo się boją łapanek — przyciął mi ordynarnie. Nie wiedziałem, jak się rozprawić z zarzutami, w któ­ rych pod pozorami prawdy kryła się zniewaga. Słowa wię- 32 .■ty mi w gardle. Nie chciałem polemizować tą samą me­ lodii co „Maciek”, żeby się nie obraził i wyszedł zostawiw­ szy mnie z niczym. __ Mówiłem, że chciałem iść do partyzantki odparo­ wałem ostro zarzut. — Nie mogłem. Chorowałem. Nie mo­ głem też zostawić ciężko chorej babki bez opieki. _ Kto chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Cackasz się ze sobą, paniczu. Za długo przesiadywałeś w domu — wyśmiał mnie. — Świeże powietrze dobrze by ci zrobiło. — Chorowałem i nie mogłem nawiązać kontaktu! — krzyczałem jak do głuchego. Nie przyjmował mojego tłumaczenia. __ W tej wojnie nie ma miejsca dla obojętnych. Każdy, młody czy stary, musi spełnić swój obowiązek Polaka. Denerwowały mnie te frazesy. — Każdy powinien być gotów, żeby dać odpór najeźdź­ cy. U nich tam, w Rzeszy, co kilkanaście lat nacjonalizm podnosi głowę — wygłaszał prawdy oczywiste. Doprowadzało mnie to do irytacji. Czy miał mnie za idiotę? __ Niemcy jak szczury — wywodził matowym głosem idą na własną zgubę za tym, kto im zadudli na flecie ko­ łysankę o wielkości narodu niemieckiego. — Jasne — zgadzałem się spodziewając się, że w końcu przestanie mnie denerwować. — No więc jak? — zapytał. — Będziesz się dalej de­ kował? . , _ Nie dekowałem się i nie dekuję — poirytowany, pod­ niosłem głos. — Chcę się bić jak wszyscy za Polskę... __ Za jaką Polskę? — przerwał mi z chłodnym szyder­ stwem. — Za jaką Polskę chcesz się bić? — Jak to: za jaką? — oburzyłem się. Nie rozumiałem, o co mu idzie. Zniechęcony, machnął ręką. __ My się nigdy nie zrozumiemy. Przestraszyłem się, nie chciałem stracić szansy i wyrazi­ łem gotowość, że mogę pójść z nim choćby zaraz. _ Bez broni? — wzruszeniem ramion przekreślił war- n — D łu g ie c ze k a n ie 33

tość mojej gotowości do walki. — Ludzie po nocach śnią o tym, żeby zdobyć jakieś zardzewiałki, jak mówią o sta­ rych karabinach. A już ci, co otrzymują pepesze ze zrzu­ tów... Sam widziałem, jak całowali wyfasowaną broń. Broń jest źródłem życia dla Polaków — mówił m entor­ skim tonem. — Tylko walka z karabinem w ręku może ocalić naród przed zagładą. — Broń mam — oświadczyłem niedbale, jakby chodziło o drobiazg. — Masz broń? — przeszywał mnie wzrokiem. Zdaje mi się, że moja osoba nabrała w jego oczach wartości. Co to za broń? — K arabinek kawaleryjski. Przyglądał mi się podejrzliwie. — Jak go zdobyłeś? Opowiedziałem o znalezisku w lesie w czasie jazdy z babką z Warszawy zaraz po wojnie. — Gdzie go masz? — Zabity deską na strychu. Teraz tam ciemno, nie da się odbić deski po ciemku. Milczał. Często zapadało między nami milczenie. Szuka­ łem wtedy w popłochu tem atu do rozmowy i przeważnie nie znajdowałem. Mało mieliśmy sobie do powiedzenia. Wstał i kazał, żebym szedł za nim. Wyszliśmy na po­ dwórze. Mgła jak wata snuła się nisko nad ziemią. Szli­ śmy opłotkami, oddzielającymi posesje sąsiadów, pełzali­ śmy przez dziury w ogrodzeniach. Odchylałem kawały naderwanej siatki i czołgaliśmy się przez wyrwy. Odgar­ niając gałęzie przedzieraliśmy się przez rosiste gąszcza krzaków. W oknach domów, w których z niewiadomych powodów Niemcy wyłączyli dopływ prądu, pulsowały migotliwe światła karbidówek. Trzymając mnie za łokieć „Maciek” przystanął i poka­ zał rozwalony od bomby budynek, w którym kiedyś mie­ szkał ogrodnik. Ruina zarosła zielskiem. Zbiórka tutaj za trzy dni na posesji Sanigórskich — mówił szeptem. — Odmarsz w sobotę o godzinie dwudzie- ninj pierwszej. Będziecie czekać na mnie w rumowiskach nie wychylając nosa. Broń zawiesić na brzuchu pod port- l,mni. Hasło: W arta. Odzew: Zemsta. — Namyślał się nad , zymś chwilę. — Aha, czekaj, chcę cię uprzedzić, żebyś wiedział i nie miał później do mnie pretensji. W porów­ naniu z działaniami armii regularnej w partyzantce jest dużo minusów. Regularny oddział wojskowy ma tyły i bó­ lu zabezpieczone, ma również zapewnioną łączność, amu­ nicję, prowiant i wypoczynek, ma szpital połowy dla ran­ nych. Żołnierz, gdy się dostanie do niewoli, ma szansę przeżycia. Nic z tych rzeczy w partyzantce. Dla partyzanta pozostaje jedno: walczyć do końca, bo wróg nie traktuje go na prawach żołnierza, lecz jako bandytę. Czy zdajesz sobie sprawę, jakiej odporności fizycznej i nerwowej wy­ maga walka w leśnych oddziałach? _ Tak — odpowiedziałem. — Zdaję sobie sprawę. — No to bywaj! — Poklepał mnie po ramieniu i pchnął w kierunku powrotnym do domu. — A pamiętaj — do­ dał — hasło: Warta. Odzew: Zemsta. 5 Nie tylko ja nie mogłem zapomnieć o masowej egzeku- Uucji na placu Stodół. Moja dziewczyna, Jadzia, przypła­ ciła tę tragedię ciężką nerwicą. Matka wywiozła ją na wieś, umieściła w domu u przyjaciół mając nadzieję, że cisza i spokój wsi wpłyną zbawiennie na zdrowie córki. Niestety, stan zdrowia Jadzi nie uległ poprawie. Spotykałem co dzień na ulicach morderców z emblema- lmni trupich czaszek na czapkach. Każdy z nich był w moim odczuciu potencjalnym oprawcą i katem, ponurym uUtorem masowego mordu, który oglądałem na własne oc zy, każdy ponosił odpowiedzialność i odsłaniał w mojej wyobraźni scenę krwawej hekatomby, każdy zasilał moją piunięć wspomnieniem zbiorowej zbrodni. ITugnicnie zemsty nie opuszczało mnie, żyło we mnie, lulu jak drugie serce. Mijając przechodzących obok mnie

esesmanów brałem ich w wyobraźni na męki, zadawałem tortury, „wiązałem w kij”, tak jak robili w więzieniu na Anstadta om, kolana wepchnięte między ręce skute kaj­ danami, a pod kolanami drążek opierający się o skute ręce, wyli z bólu, a ja prałem ich bez litości po plecach pejczem skręconym z przewodów elektrycznych, kawały skóry odpadały od kości, torturowałem ich tak, jak oni torturow ali bezbronnych ludzi, wbijałem im szpilki i drzazgi za paznokcie, stawiałem na głowie z nogami przywiązanymi gdzieś pod sufitem, tak jak to robili oni me miałem litości, rozstrzeliwałem ich masowo w zbioro­ wych egzekucjach. To oni zamknęli nas w kurniku, cias­ nym i dusznym, który nazwali General Gouvernement, są­ dząc, ze nas w nim wyduszą; to oni dobijali się w nocy do naszych mieszkań i zabierali mężczyzn i kobiety do obo­ zów zagłady. W nocy długo nie mogłem zasnąć, rozmyślałem o wy­ rafinowanych karach dla hitlerowskich oprawców, a gdy zasypiałem, nawiedzały mnie koszmarne sny, słyszałem cyniczny śmiech morderców i budziłem się, zlany potem wzywając pomocy. „O tym nigdy nie wolno zapomnieć'” I słusznie. Ale ja byłem zatruty bakcylem okrucieństwa i tylko we włączeniu się z karabinem w ręce w rozgar­ diasz wojenny, w ten krwawy bałagan, pełen wrzasku i huku, i śmierci, widziałem zaspokojenie mojej żądzy od­ wetu i ocalenie przed szaleństwem, które mnie ogarniało. Szukając u< iczki od nękającej mnie obsesji, że wylą­ duję w szpitalu dla wariatów, odwiedzałem znajomych i odrywałem się od ponurych wspomnień i rozmyślań. Mogłem wtedy myśleć o czym innym, naw et gdy rozmo­ wa schodziła na płycizny. Na dzień przed oznaczonym wieczorem wyjścia z m ia­ sta postanowiłem pożegnać się z Jadzią i odwiedziłem rodzinę rejenta. — Przyszedłem się pożegnać — powiedziałem do Heli siostry Jadzi. Łatwo mogłem sobie wyobrazić, co przeżyły te trzy kobiety, Jadzia, Hela i rejentowa, gdy żandarme- a zatrzymała tram waj, kazała pasażerom wysiąść i skie- ,„wała tłum ludzi na plac Stodół. Od tamtego dnia mi­ ni,ly trzy miesiące. — Jak się czuje Jadzia? — zadał^ >ii reotypowe pytanie, jakie zadaje się w podobnych oko- 1,,-znościach, z góry wiedząc, jaka będzie odpowiedz. — Bez zmian. — Pionowa zmarszczka między brwiami dziewczyny pogłębiła się. — Jadzia Przezy*a C1QZ^ ^ iragedię. Czy zauważyłeś cztery kobiety wśród męzczyzn ■kazanych na rozstrzelanie? Jedna z nich to była Mierzyń­ ska żona sierżanta. Osierociła pięcioletnią córeczkę. Hela ścisnęła mi mocno rękę mówiąc, że Jadzia zawsze była nerwowa, ale po tym, co przeżyła patrząc na egze­ kucję, zachodzi obawa, żeby ten wstrząs m e pozostawił trwałych śladów. Jadzia zamyka się w pokoju i nikogo me wpuszcza, boi się, że przyjdzie po nią gestapo. Zaniepokoiłem się i zapukałem. — To ja, Łukasz. Wyjeżdżam, chciałem się z tobą po­ żegnać! — wołałem. — Otwórz, Jadziu! Nie było odpowiedzi. Zastukałem ponownie. — Jadziu, dlaczego nie otwierasz? Hela rozłożyła bezradnie ręce. — Wyjdźmy do ogrodu. Zajrzysz przez okno. Mozę gdy cię zobaczy... .. Okrążyliśmy dom. Wszedłem na rabaty nasturcji, ogro­ dzone płotkiem z czerwonych cegieł. Przyłożyłem twarz do szyby osłaniając dłońmi oczy. W mrocznym wnętrzu zobaczyłem Jadzię, krążącą po pokoju. Zapukałem. y ba dźwięknęła cienko. Jadzia zatrzymała się, lecz me po­ deszła do okna. , Niecierpliwiłem się, miałem pilne sprawy do załatwię- t) i d . • • — Przykro mi — powiedziałem do Heli. — Muszę juz iść. Czekają na mnie. — Dokąd się śpieszysz? — Idę z „Maćkiem” — zwierzyłem się. Wydała lekki okrzyk. Co na to powie Jadzia? Nic nie mogłem na to poradzić. Milczałem. Przyłożyła dłonie do twarzy, jakby kryjąc łzy, i poc y- 37

g ę lęzkie, falujące włosy rozsypały się na plecy i ramiona. Zachwyciły mnip rnrfp „„„ - • J P yw i-i u **wyciiy mnie rude, prawie miedziane wło- Z l ‘ ’ 7 rUSZy y i6WCZęCe’ szczuPJe ramiona, na któ- jak Z Chł0du’ ukazały ^ ziarni- Pożegnaj ode mnie Jadzię — prosiłem. h a l naturalnie- Pożegnam. Ale zaczekaj... - zawa- naia się. — Czy me wziąłbyś listu? A ja zdziwiłem się. — Listu? Do kogo? ~ f ° m °1jeeo narzeczonego - tłumaczyła nieśmiało. - Miał to zrobić „Maciek", ale widocznie zapomniał, bo nie przychodzi. A ponieważ jutro, jak mówisz... Weszła do mieszkania i wróciła z listem w kremowej fe m " " H ^ ^ "Wysoki^ ” i ^ o rża­łem na Helę pytająco. ciek”T° WaCłaW' Jest w tym samym P ytonie co „Ma­ s o n wzr ok w kopercie. Irracjonalna niechęć pod- Maćka“ 1t mySi‘; Ze JeŚli narzeczony Heli jest w plutonie „Macka , to nikt mny, tylko „Maciek" powinien doręczyć Ust adresatowi. Dalej moja niechęć dorzuciła argument że narażam siQ na poszukiwania „Wysokiego”, którego nie znam, a przecież nie wiadomo, do jakiego plutonu będę przydzieJony. Wreszcie dołączyła się obawa, że mogę list to ~ J eżeli ci to sprawia kłopot... - zaczęła się Hela cer- Schowałem list do kieszeni. I widocznie jakimś niepisanym prawem serii trafiłem Byłem1113 T .k°mpllkacje 1 Spięcia>które mnie irytowały Byłem w tej fc ie przygotowań, w której czułem się dziwnie podekscytowany, a może raczej w tej fazie kie! y juz zapomi ałem o początkowym lęku z powodu mojej X : n ecy? Przyłączenia s* d0 leśnych i dozna­ wałem tylko niepokoju przed wielką próbą, w której mia tern się sprawdzić. Wieczorem, kiedy pr^gotow yw a^m 38 alt do drogi, zajrzał do pokoju Bernard lustrując umie / boleściwą miną. . , „„..uinriane Było mi to nie na rękę. Na kanapie leżały Poukładane ■lwie jedwabne koszule (babka twierdziła, ze jedwab chroni^przed insektami, o które w partyzanckich w arun­ kach nietrudno), dwie pary ciepłych ^ s o n o w ^ z cholewami do połowy łydek i różne drobiazg okazała się wielkoduszna i w trosce o moje zdrowie dbała o uzupełnienie mojej garderoby. N.e miałem , W - 1i, sk ,d wytrzasnęła te rzeczy w dzisiejszych okupacył- „ .A czasach, kiedy było tak trudno pod W l ” * .'cm o zaopatrzenie. Zapewne pomógł jej w tym Nosorożec tlcm o za°P* n„ G. zv , iftńrvmi bvła w stałym kontak- :: n dTcyzJ póScIa'do partyzantki zbulwersowała ju 'i postawiła dosłownie na nogi; jest znów pełna energii ‘ !1ZWejędbź ° w r^ d e - fuknąłem na Bernarda. Znałem jego sposoby i zagrania i me zdziwiło mnie, g y -acząłsię skarżyć i narzekać, że już dłużej nie może tak zvć \ e wykończy się w tym zamknięciu, na kto) : zosta skazany. W ten sposób zmuszał mnie do obłudnej| gry^ którą aranżował, zmuszał czekając, ze będę płakał razem z nim nad jego losem. Powstrzymywałem się przed- po­ wiedzeniem mu brutalnej prawdy, co myślę o tych skich ceregielach, chociaż korciło mnie, zęby mu wygar- u ,ć prawdę, że ja też mam rozstrojone nerwy, więc po ,-o ta komedia? Ale on miał swoje wyrachowanie. Prze­ sadna delikatność wzbudzała w nim wątpliwości, czy me „adużywa naszej przyjaźni, więc chciał zapewne zrzuci / siebiT odpowiedzialność za przedłuż me niebezpieczni illa nas jego gościny i wymusić na mnie, żebym go "ul aby zechciał pozostać chocby do końca woj y. wowało mnie to. Nie chciał zrozumieć, ż e rn e ma innego wyjścia. Starałem się to mu wytłumaczyć. Na to on ze , h i wrócić do Łodzi, do getta, albo iść w świat gdzie oczy poniosą. Ten człowiek miał żle w głowie. W świat? Zwariowałeś? — wyrwałem się na me- K„ Pierwszy napotkany Niemiec zatłucze cię na śmierć. 39

— Nie jestem podobny do Żyda — upierał się. — No, no, Bernard, weź się w garść — doradzałem tro­ chę szorstko, żeby się nie rozkleił, a jednocześnie z praw ­ dziwą przyjaźnią, chociaż wszystko we mnie wrzało z oba­ wy, żeby nie dostrzegł moich przygotowań. Na szczęście, w pokoju było ciemnawo, a Bernard był krótkowidzem i nie zauważył rozłożonych na kanapie przedmiotów. Od­ wracałem jego uwagę wypominając mu, czy po to męczy­ liśmy się przez cztery lata, bo jego idiotyczne pomysły, żeby iść w świat (ale — dokąd) powtarzały się nie raz i nie dwa. I czy po to miałem z nim tyle korowodów, że­ by teraz, kiedy wojna zbliża się do końca, strugał boha­ tera? Zapewniał, że da sobie radę, i prosił, żeby go nie za­ trzymywać, nie chce nam dłużej robić kłopotów swoją osobą. Nie traktowałem tych próśb poważnie, widziałem w nich kolejny paroksyzm neurastenii, spowodowanej prze­ ciążeniem nerwowym i niepewnością przedłużającego się oczekiwania na koniec wojny. We mgle domysłów mogłem obok pomówienia o kabotyństwo wysunąć hipotezę, że chciał wymóc na mnie, żebym go błagał, aby zechciał u nas pozostać, aby wyświadczył nam łaskę, że raczy ukrywać się w naszym domu narażając nas na niebezpie­ czeństwo. To ironia, naturalnie, ale świadczyła ona, że zostałem również wyprowadzony z równowagi, moje re­ zerwy dobrej woli i cierpliwości wyczerpały się i mało brakowało, żebym nie powiedział, doprowadzony do osta­ teczności: Jeżeli naprawdę uważasz, że nie możesz z nami wytrzymać, to proszę cię, idź, nie zatrzymujemy cię! Wtedy by się dopiero obraził i jako ofiara mojego okrucieństwa opuściłby nasz dom tryum fując przewrotnie i głosząc, że został wydany hitlerowskim oprawcom. Nie mogłem do tego dopuścić, musiałem grać dalej rolę cierpliwego i li­ tościwego opiekuna, który nie pozwala przyjacielowi odejść. Starałem się więc uspokoić Bernarda, przekonać go, że byłoby nonsensem opuszczać bezpieczny azyl, i to 40 teraz, kiedy sytuacja na frontach zmieniła się na korzyść wojsk radzieckich, które lada dzień wznowią ofensywę. Słuchał, nie przekonany. Ale i mnie moja argumentacja nie przychodziła łatwo. Byłem także kłębkiem nerwów, goniłem ostatkiem sił i miałem powód do irytacji. Złości­ ło mnie, że Bernard histeryzuje, chciałem mu powiedzieć wręcz, żeby się nie wygłupiał. Świadomość, że odpłaca nam szantażem uczuciowym za to, co dla niego zrobili­ śmy, doprowadzała mnie do pasji. Pomimo zdenerwowania starałem się utrzymać w karbach, żeby nie powiedzieć, co o nim myślę, ale tłumaczyłem sobie, że to przecież czło­ wiek naprawdę nieszczęśliwy, i wściekałem się (w duchu), przeklinałem (w duchu) Bernarda, wojnę, godzinę, w któ­ rej m atka wydała mnie na świat w latach, które przypa­ dły na największy, nie znany dotąd w historii kataklizm wojenny w takich rozmiarach, rozpętany przez hitlerow ­ skich faszystów. Musiałem się w końcu opanować, a remedium na moje rozdrażnienie znalazłem w psychiatrii, którą przecież stu­ diowałem od trzech lat wypożyczając książki z biblioteki miejscowego lekarza, byłego ordynatora szpitala dla ner­ wowo chorych. Tłumaczyłem zatem sobie i Bernardowi, że przyczyną jego niepokoju i niecierpliwości jest psycha- stenia, przejściowy stan nerwicowy, opisany już w XIX wieku przez angielskiego lekarza Jamesa Johnsona w roz­ prawie pod tytułem W pływ mieszczańskiego trybu życia oraz umysłowego wysubtelnienia na zdrowie i szczęście ludzi. Johnson dowodził, że wraz z postępem cywilizacji człowiek nadwrażliwy na wszelkie zmiany otoczenia rea­ guje jak pająk na drgania sieci, na której jest uczepiony. W rezultacie społeczeństwo zaczyna objawiać chorobliwą wrażliwość, szczególnie w wyższych warstwach, gdzie ani zmiana pogody, ani codzienna praca fizyczna nie hartują organizmu. Dalej wypominałem Bernardowi, że pozostaje on pod wpływem pesymistycznej filozofii Schopenhauera, czemu nie mógł zaprzeczyć. Rzecz w tym, że w filozofii Schopenhauera na pierwszy plan wysuwa się poczucie braku perspektyw, nicość i pustka życia.

A czy dla ciebie najbardziej dokuczliwą świadomo­ ścią nie jest aktualnie właśnie brak perspektyw? _zapy­ tywałem. — Niemożność rozwinięcia swoich zdolności? Człowiek pragnie przecież osiągnięć, widoków na przy­ szłość, nadziei, że będzie rozwijał swoją osobowość i cie­ szył się u ludzi uznaniem dla swojej pracy. A to wszystko zostało przed tobą zablokowane. Na razie — dodałem po­ cieszająco. Patrzył na mnie błyszczącymi oczami, jak człowiek z podwyższoną tem peraturą ciała, a w jego spojrzeniu by­ ło coś rozdzierającego i beznadziejnego. Choroba? Nie chciałem snuć domysłów, co to za choroba, nie chciałem dopuścić do siebie myśli o chorobie Bernarda teraz, kiedy szykowałem się do drogi, ale moje słowa złagodniały, utraciły twardość, z jaką strofowałem go przed chwilą. Było mi go serdecznie żal. — No, stary — chciałem dodać mu trochę optym izm u__ weź się w garść. Rozumiem, że ci ciężko, ale nic na to nie można poradzić. Wytrwałości! Już niedługo. Pomyśl co by to była za strata, gdyby taka perła, taki obiecujący młody uczony zmarnował się — mówiłem na pół serio, na pół żartem. Zrobiłbyś zawód twoim profesorom, któ­ rzy widzieli w tobie przyszłą sławę naukową. Zrobiłbyś zawód stryjowi, któremu tyle zawdzięczasz. Ktoś zapukał do kuchennych drzwi. Bernard spojrzał na mnie pytająco. — Tak — powiedziałem — lepiej będzie, jeżeli w yj­ dziesz do ogrodu. Ukryj się w świerkach. Wyszliśmy na ganek. Zmierzchało się. Bernard sko­ czył do ogrodu i zaszył się w świerkowym gąszczu. Do­ myślałem się, że szedł w kierunku altanki. Włochate świerki zamykały się za nim kołysząc gałęziami. Kołatanie do drzwi powtórzyło się. Ze sposobu stuka­ nia domyśliłem się, że nie było to gestapo. Tamci zwykli dobijać się z wściekłą gwałtownością. Udawali, że się niecierpliwią i że są szalenie rozdrażnieni, sądząc, że w ten sposób z góry sterroryzują mieszkańców. 42 Biegnąc do kuchni musnąłem spojrzeniem przygotowa­ ną do drogi bieliznę i obruszyłem się ze złością, że czeka mnie jeszcze robota zapakowania tych rzeczy do plecaka. W kuchni włączyłem elektryczność. — Kto tam? — zapytałem. — To ja, Fiszel Damm. Niech pan otworzy, panie Łu­ kaszu. . . Wszedł, obdarty i rozmamłany. Zapadłe policzki, wy­ chudła tw arz o sępich rysach. Zdjął czapkę. Dostrzegłem wicherki słomy w potarganych włosach. Obrzucił mnie nieprzytomnym spojrzeniem. Rozbiegane źrenice myszkowały po kuchni. — Co panu jest? Co się stało, panie Damm? Zatoczył się, dopadł stołka, usiadł na brzeżku, przechy­ lony całym ciężarem tułowia na bok, jakby miał upaść, i jęcząc, wydychając z siebie zmęczenie i strach zaczął szwargotać, jidysz przemiennie z polskim. — Nic nie rozumiem. Niech pan mówi wyraźnie i po polsku. W jaki sposób pan się tutaj przedostał? To sza­ leństwo. Machnął ręką i znów zagadał jidysz. Krzyknąłem na niego. Spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem człowieka u kresu sił. Z westchnień, stękań i jęków zrozumiałem, że zabili Szymona, ale nie mogłem skojarzyć i znów krzyknąłem: — Kogo?l _ Profesora. Mojego brata — skuczał kiwając się na stołku jak nad Talmudem, zginał się wpół, jakby walcząc z bólem żołądka, mówiąc o profesorze w ogrodzie, z ko­ newką przy różach. — Jaki ogród? Co za róże? — Nie mogłem zrozumieć. Spojrzał na mnie z wyrzutem i zaczął opowiadać. W ra­ mach akcji Umsiedlung zostali przesiedleni na granicę z dzielnicą aryjską i otrzymali mieszkanie w kompleksie domów z ogródkami. Szymon zorganizował w getcie od­ dział plantacyjno-ogrodniczy i Hachszarę, praktyczne przeszkolenie młodzieży żydowskiej, która po wojnie wy­ emigruje do Palestyny. Fiszel w otwartym oknie patrzył 43

na ogród, gdzie brat podwiązywał róże. Przechodzący za drutam i podoficer Wehrmachtu zatrzymał się i zaczął roz­ mawiać z Szymonem. Profesor mówił biegle po niemiecku. Mniej więcej po dziesięciu minutach podoficer oddalił się o parę kroków, zatrzymał się, wrócił, wyjął rewolwer z kabury i z zimną krw ią strzelił do pochylonego nad różami profesora. Fiszel zaczął wyć z bólu. — Cicho! — łajałem jęczącego człowieka. — Cicho. Czy chce pan, żeby Bernard usłyszał? — Za co? — kołysząc się na stołku skuczał. — Za co? Położyłem mu rękę na ramieniu. — Chce pan może widzieć się z Bernardem? Pana syn chce wrócić do getta. Wstał ze stołka, złapał mnie za ramię i zaczął tłumaczyć szeptem, że to szaleństwo. — Bernard jest myszugene. — Płakał. Powiedziałem, że starałem się wyperswadować B ernar­ dowi pomysł wracania do getta. Zamachał rękami. N#j ścianie chwiejny cień wielkiego ptaka trzepoczącego skrzydłami. Myszugene. Z getta za­ częli wywozić Żydów tysiącami. Mówią, że na roboty, ale to kłamstwo. Do gazu. Tysiącami. Na własne oczy widział, jak wychodził pierwszy tysiąc. Nałożyli na głowę tałesy i zaśpiewali najstarszą modlitwę Iszma Izrael... Słuchaj, Izraelu! W iekuisty jest naszym Bogiem. W ieku­ isty jest Jedyny... Wychodzili z pieśnią na ustach. Trzęsącymi się rękami wyjął portfel. Ofuknąłem go, żeby schował swoje marki. Wciskał mi pieniądze do ręki. Odepchnąłem go. Usiadł na stołku, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. W yjąłem z kredensu chleb, odłamałem pół bochenka, wyciągnąłem ze spiżarki połeć słoniny, odkroiłem spory kawał, zdjąłem z wieszaka płócienną torbę, wepchnąłem chleb i słoninę i przewiesiłem Dammowi przez ramię. Bronił się słabo. Przekonałem go, że powinien posilić się w powrotnej drodze. Zapytałem, co mógłbym jeszcze dla niego zrobić? 44 — Nie trzeba. Nie trzeba. — Płakał. Prosił, żeby nie mówić Bernardowi o śmierci stryja. Kuląc się i garbiąc pobiegł opłotkami i zniknął mi w za­ roślach z oczu. 6 Wyszliśmy z miasta o dwudziestej pierwszej, jak było zaplanowane. Hasło: W arta. Odzew: Zemsta. Za miastem ukazały się przed nami czarne gąszcza leś­ ne, z których wiał chłód. Szliśmy przez las. Myślami byłem gdzie indziej, wciąż jeszane w mieszkaniu babci, wśród mebli nasyconych życiem domowników, i moim życiem, które mijało. Z każdym rokiem zmieniałem się i oddalałem od tam tych lat, kiedy wołano na mnie Łukaszku, nie biegaj dokoła stołu, bo biegałem do zawro­ tu głowy, i już nie poznaję siebie ani w chłopcu biega­ jącym spazmatycznie dokoła stołu, ani naw et w Łukaszku ze szkoły. Świat dzieciństwa i młodości zaginął jak legen­ darna Atlantyda, jakby go nigdy nie było. Widziałem sie­ bie w pokoju babci, jakby to nie było wczoraj, ale przed laty, i widzę siebie idącego nocą przez las, widzę też sie­ bie już w dniu jutrzejszym, w leśnym oddziale, jedwabne koszule będą mnie chroniły przed insektami, ale obawiam się, że czekają tam na mnie cięższe perypetie, przed któ­ rymi nic mnie nie ochroni, i m artwię się, czy niedołężna babcia poradzi sobie, gdy kit w oknach się wykruszy i szy­ by powypadają. W dzisiejszych czasach niełatwo o szkla­ rza. Wspominając babcię uprzytomniłem sobie, że moje żądania, aby wyrzekła się alkoholu i papierosów, były okrucieństwem. Domagałem się od schorowanej kobiety aktu woli ponad jej możliwości i zdjął mnie wstyd. Jak można znęcać się w podobny sposób nad staruszką? A chwilami znów zdawało mi się, że przez czarny las idzie nocą ktoś inny, nie ja. Byłem jeszcze ogłuszony tym, co się stało, jakbym dostał pałką w łeb. Wiedziałem, że nie ma już odwrotu. Nie mógłbym się już cofnąć. I nie 45

chcę. Tym lepiej. Nie będą mówili o mnie, że stchórzyłem. Nigdy. A zresztą nieraz marzyłem o tym, żeby być innym. Twardym i niezłomnym. Odpornym i mężnym. Taki jest mój idealny autoportret. Imponują mi ludzie jak „Maciek”, nawet chamusiowaci, ale twardzi. Nie chcę być słabe­ uszem. Chcę, żeby dokonała się we mnie całkowita zmia­ na. Odmiana osobowości. Od podstaw. Jeżeli wojna prze­ kreśliła moje ambicje i pozbawiła możliwości osiągnię­ cia statusu człowieka nauki, to chcę być człowiekiem czynu. Doznawałem czegoś w rodzaju przewrotnego za­ dowolenia, że zostanę ukarany za to, że byłem idiotą nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy, że dekowałem się przez trzy lata, a naw et dłużej. Starałem się obliczyć dokładnie lata poczynając od pamiętnego września, lecz daty mi się myliły, mąciło mi się w głowie, musiałem uważać, żeby się nie wywalić, zaczepiałem nosami saperek o nierówności, porosłe leśną runią, zahaczałem o małe wybrzuszenia gruntu albo wpadałem w dołki lub potyka­ łem się o korzenie i musiałem łapać równowagę, żeby nie rymnąć, chociaż w końcu wszystko to nie miało większe­ go znaczenia, wiedziałem, że źle skończę. Szliśmy przez miejsca nagrzane upałem, ciepło zachowało się w duk­ tach i przesiekach, wśród gęstych ścian świerków i lesz­ czyny, powietrze ciężkie od zapachów żywicy, trudno było oddychać, tylko na polankach było trochę chłodu, przechodziłem ze strefy dusznego ciepła w strefę chłod­ niejszą, jakbym pływał w jeziorze, od wody nagrzanej słońcem do lodowato zimnej, gdzie prawdopodobnie biła woda gruntowa. Obawiałem się, że zaziębię się przed doj­ ściem do miejsca postoju oddziału. „Janusz” usłyszał, że sapię pod ciężarem rynsztunku, i zaofiarował się z po­ mocą. — Było ciemno, „Maciek” nie zauważył, że jesteś ob­ ładowany jak tragarz, i wlepił ci torbę z nabojami. Da­ waj. — Odczep się! — teatralnym gestem odtrąciłem wy­ ciągniętą do mnie rękę. 46 Gdzieś z daleka odezwały się słabe grzmienia jak da­ lekie wyładowania artyleryjskie. — Słyszysz detonacje? — spytał. — To gdzieś daleko. — Może pojedynek artyleryjski nad Wisłą. — Bzdura. Masz pojęcie, gdzie front? Daleko za Wisłą. Szliśmy w sześciu, czterech urlopowiczów i dwóch re­ krutów („Janusz” i ja). „Maciek” na przedzie. On jeden znał drogę. Szliśmy przez gołoborza i przez rzadko depta­ ne przecinki i dróżki. Czasem wznosiłem głowę, patrzałem na rozgwieżdżony szafir nieba. Sosny wydawały mi się niebotyczne, jak gdyby od ich wierzchołków było już nie­ daleko do gwiazd, do wieczności. Pomimo zmęczenia od­ czuwałem zadowolenie z odzyskanego kontaktu z ziemią, niebem, przyrodą. Babcia wyrzucała mi skłonności do włóczęgostwa, dowodziła, że odziedziczyłem tę przywarę po matce, która w pierwszych latach po zamążpójściu uciekała od męża, a po wojnie wyjechała szukać go w oflagach i zbierać informacje w placówkach Czerwo­ nego Krzyża, i nie wracała, nie dawała o sobie znaku ży­ cia. Możliwe, że miałem w swoim usposobieniu a%dkę do włóczęgostwa. Wspominałem babcię i zdjęły mnie znów wyrzuty sumienia, byłem dla niej surowym sędzią, stro­ fowałem ją za jej nałogi, a przecież była już u schyłku życia i powinienem patrzeć z pobłażliwością na jej złe nawyki. Poczułem ból w prawym ramieniu, przez które miałem przeciągnięty rzemień z ciężką torbą, pełną nabojów. Sta­ rałem się nie zwracać na to uwagi i rozmyślałem, czy po­ stępowanie mamy podlegało kwalifikacji moralnej? Bo może opuszczała męża kierując się instynktem jak ptak, co na jesieni zrywa się do odlotu do ciepłych krajów. Przychylałem się jednak raczej do opinii tych, którzy ją potępiali za lekkomyślne ucieczki od męża i syna, i uświa­ damiałem sobie, że z natury byłem skłonny do surowego osądzania zła istniejącego w świecie. „Zdolność akceptacji antynomicznej natury świata — przypominałem sobie fragm ent z książki wypożyczonej z biblioteki psychia- 47

try — wymaga pewnej dojrzałości psychicznej”. Obraz świata u dziecka, a często jeszcze i u młodzieńca bywa zafałszowany. U dziecka można to zrozumieć. Względy pe­ dagogiki nakazują, żeby młoda istota była chroniona przed ujawnianiem jej przedwcześnie „zła” zawartego w stosunkach między ludźmi. Ale infantylizm przedłuża się często poza lata dojrzałości, mówiłem sobie robiąc roz­ rachunek z moją przeszłością. Miałem na myśli mój brak orientacji w sprawach politycznych i moją skłonność do histerii. „Szczególnie histeryk — pisał autor książki — zależnie od usposobienia, doświadczanych wrażeń itp. ule­ ga swoim zmiennym nastrojom, które powstają pod wpływem faktów fascynujących histeryka. Jeżeli znajdu­ je się on pod wrażeniem dodatnich bodźców, wówczas bywa nastrojony pozytywnie. Ale jeżeli ulega depresji, to świat i ludzie wydają mu się godni potępienia, a on sam nabiera skłonności do czynów niezgodnych z obowiązują­ cym porządkiem społecznym i z przyjętymi zwyczajami”. Wypisz, wymaluj, jakbym widział samego siebie. W raca­ łem wciąż myślami do kwestii słuszności powziętej decyzji i rozumowałem, że gdybym siedział nadal w domu z zało­ żonymi rękami, to doczekałbym się w końcu wpadki w jakiejś łapance. Wzięliby mnie do lagru albo na roboty do bombardowanych Niemiec i zginąłbym od angielskiej albo am erykańskiej bomby w czasie dywanowego nalotu. Natomiast jeżeli w leśnym wojsku polegnę od kuli, to oca­ lę honor Polaka i zostanie po mnie dobra pamięć. Zacząłem odczuwać coraz większe zmęczenie. Ile godzin trw ał ten nie kończący się marsz przez nie znane dukty, przesieki i gołobory? Traciłem miarę czasu i przestrzeni. Lecz to nie miało znaczenia. Czas i przestrzeń straciły swój wymiar. Szliśmy w ciemnościach walcząc ze snem, szliśmy jakby pogrążeni w półśnie. Ślizgałem się po gład­ kim igliwiu, potykałem się o pieńki i korzenie. Bałem się stracić kontakt z wyprzedzającymi mnie kolegami, przyśpieszałem kroku, bałem się zgubić w lesie. — Gdzie jesteście? — wołałem w ciemności nie widząc nikogo. — Odezwijcie się! — błagałem rozpaczliwie. 48 Nikt nie odpowiadał. Biegłem na oślep. — Gdzie jesteście? — wołałem błądząc po ciemku. — Tutaj — odezwali się wreszcie. — Nie drzyj się! — łajali mnie. Zeschłe gałązki trzaskały pod naszymi nogami, starałem się iść za tymi, którzy mnie wyprzedzali. Nie mogłem sobie wyobrazić długości drogi, którą prze­ byliśmy. Miarą mogłoby być tylko nasze zmęczenie, ale nie była to miara, która dałaby się chociaż w przybliże­ niu obliczyć w kilometrach. Przestrzeń gubiła się, ginęła w ciemności, nie mogłem sobie wyobrazić ilości kilome­ trów, które przeszliśmy, nie miałem żadnego punktu od­ niesienia, nie widziałem w ciemności żadnego przedmiotu, krzyża przydrożnego, samotnego drzewa, domu, który mógłby posłużyć wyobraźni za zaczepienie od jednego do jakiegoś drugiego punktu i pozwolić na przypuszczenie, ile kilometrów mniej więcej, licząc na oko, przeszliśmy, ile mamy za sobą. Można by wtedy snuć domysły, czy zdążymy dojść na godzinę wyznaczoną łącznikowi do Cze­ kan ia na nas w leśniczówce. Przestrzeń straciłaby wów­ czas coś ze swej przerażającej długości, ze swego niepo­ konanego uporu, który musimy przezwyciężyć, straciłaby coś z grozy, w jaką oblekły ją nieprzejrzane ciemności nocy. Znów poczułem ból w ramieniu, przez które miałem przewieszony rzemień z ciężką torbą, pełną nabojów. Ból przenosił się z biodra do kolan, łydek i do stóp, które były ciężkie jak ołów. Przerażało mnie, że nie dojdę do celu, pot spływał mi z rzęs, byłem cały spotniały ze zmę­ czenia. Po upływie czasu, który obliczałem na pięć go­ dzin, lecz który może trw ał dłużej, zauważyłem, że las przerzedził się i że znaleźliśmy się blisko jego skraju. — Stać — rozkazał „Maciek”. — I nie siadać, bo rosa i można dostać wilka. Wolno tylko oprzeć się o drzewo. — Ciemno jak w beczce na dnie — klął „Janusz”. „Maciek” kazał nam czekać, poszedł do wsi na zwiad. Nie widziałem niczego, słyszałem tylko głosy rozmawiają­ cych, potem i głosy się rozpłynęły. 4 — Długie czekanie 40