MIKE GAYLE
ZUPEŁNIE NOWY PRZYJACIEL
Tytuł oryginału :Brand New Friend
Przełożył Jacek Spólny
Dla małpki dwa
T
L
R
Podziękowania
Mam ogromny dług wdzięczności wobec: Phila Pride'a, Sary Kinselli i
wszystkich z Hodder, Euana Thorneycrofta i wszystkich w wydawnictwie
Curtis Brown, Jane Bradish-Ellames, poniedziałkowych piłkarzy, niedziel-
nych bywalców pubów, Jackie i Marka za sprawdzanie realiów Północy,
Emmie i Darrena za to, że zaprowadzili mnie dó Chorlton, Asifa (bo ostat-
nim razem o Tobie nie wspomniałem), Danny'ego Wallace'a (za to, że jest
Dannym Wallace'em), wszystkich w Board, wszystkich, którzy pisali do
mnie w ostatnim roku (bardzo mi pomogliście), wszystkich starych i no-
wych znajomych, żony Claire i pozostałych członków rodziny oraz wszyst-
kich, u których znajdował się dla mnie wolny tapczan (zwłaszcza dotyczy
to Ciebie, Dave).
T
L
R
Mężczyzna, kobieta i rozmowa o Eski-
mosach
Chciałbyś usłyszeć coś ciekawego? — spytała Jo. — Podobno Eskimo-
si używają ponad pięćdziesięciu słów na określenie śniegu. Śnieg ma dla
nich duże znaczenie — pewnie dlatego, że czasami różnica między tym czy
tamtym rodzajem śniegu oznacza różnicę między życiem a śmiercią —
urwała i zaśmiała się niepewnie. — Mają więc słowa na suchy i na mokry
śnieg, puszysty i zbity. Inaczej mówią o śniegu, który pada wolno i który
pada szybko — żadnego nie pominęli.
—Wielka kupa śniegu — stwierdził Rob, obserwując zaniedbanego
kundla, który przechodził przez ulicę, nie zwracając uwagi na pędzący w
jego stronę nocny autobus. O włos uniknął uderzenia, a mimo to ani na
moment nie przerwał wyprawy do kosza na śmieci przy monopolowym,
który uważnie obwąchał, po czym uniósł nogę.
—A do czego zmierzasz? — zapytał Rob.
—Bo widzisz — podjęła Jo. — Skoro Eskimosi potrafili wymyślić
pięćdziesiąt nazw śniegu, który jest dla nich sprawą życia i śmierci, to dla-
czego my mamy tylko jedno słowo na nazwanie miłości?
T
L
R
CZĘŚĆ PIERWSZA
(zasadniczo dotycząca wielkiej przeprowadzki)
T
L
R
Rob czeka na dziewczynę
Seria wypadków, które doprowadziły Roba Brooksa do rozmowy o mi-
łości na wilgotnym krawężniku przy sklepie monopolowym w południowej
części Manchesteru z osobą, która nie była jego dziewczyną, Ashley Mcln-
tosh, rozpoczęła się od pojedynczego zdarzenia mającego miejsce jakieś
półtora roku wcześniej, w pewnym domu w londyńskiej dzielnicy Tooting.
Był czerwcowy piątek, tuż po dziewiątej wieczorem, i Rob, trzydziesto-
dwuletni grafik, siedział na kanapie domu, w którym mieszkał z kolegą, ze
wzrokiem wbitym w zegar na ścianie. Czekał na dziewczynę, która miała
przyjechać z Manchesteru i doprowadzić do końca jego przemianę z singla
na pół etatu w narzeczonego pełną gębą. Starali się o to — albo on jechał
do Manchesteru, albo ona zjeżdżała do Londynu — co drugi weekend przez
ostatnie trzy lata. Prowadził podwójne życie: jedno jako kawaler, a drugie
jako pełnoprawny członek klubu par. I chociaż na początku wcale mu to nie
przeszkadzało, z czasem coraz trudniej zdobywał się na wysiłek podtrzy-
mywania tego rodzaju związku.
Zdaniem Roba, długodystansowa znajomość była dobra dla młodych, to
jest dla ludzi po dwudziestce, mających naturalną energię potrzebną do tego
rodzaju romansów, której jemu już od pewnego czasu brakowało. Dawno
miał za sobą wiek, w którym długodystansowa znajomość jest czymś wię-
cej niż jedną wielką zgryzotą, niezbyt wierzył w zasadność podróży innych
niż droga do pracy i przejazd taksówką na lotnisko, by polecieć na weeken-
dowe zakupy w Nowym Jorku i nabyć (między innymi) adidasy, koszulki;
w ogóle odzież, która zrobiłaby odpowiednie wrażenie na co bardziej obez-
nanych z modą znajomych.
Rob był przekonany, że w ten sposób myśli nie tylko on sam, ale też lu-
dzie jemu podobni. Ludzie przedkładający spędzanie wieczoru w poszuki-
T
L
R
waniu w Internecie jedzenia, które można by zamówić do domu, nad
opuszczanie wygodnego i bezpiecznego wnętrza dla rozśpiewanej i roztań-
czonej imprezy. Zamawianie zakupów spożywczych przez komputer może
wydać się niedorzeczne, ale w tych opływających w pieniądze i zagonio-
nych czasach było to rozwiązanie jak najbardziej sensowne dla człowieka
tak zajętego jak Rob. Dlatego nie mógł opędzić się od myśli, że skoro życie
jest za krótkie, by marnować je w supermarkecie, na pewno szkoda go też
na spędzanie co drugiego piątku na autostradzie, kiedy reszta świata wypo-
czywa. Ale godził się z monotonią weekendowych wojaży, jako częścią ce-
ny, jaką płaci się za miłość.
Zadzwonił leżący na stoliku przed nim bezprzewodowy telefon. Na-
tychmiast odebrał. Może Ashley dzwoni, że czeka przed drzwiami. Wie-
dział, że nie ma co na to liczyć — zwykle wyjeżdżała z Manchesteru dopie-
ro po szóstej — ale wolał wyobrazić sobie, że otwiera jej drzwi, wypytuje,
jak minął dzień, robi coś do przegryzienia, wreszcie zabiera do Queen's
Head w porze ostatnich zamówień.
— Cześć, skarbie — powiedział do słuchawki, zamawiając wyobrażone
piwo. — Dużo masz jeszcze drogi?
—Jadę M6.
—Który odcinek? — ciągnął, starając się ukryć zawód. Nastąpiła dłuż-
sza przerwa.
— Dopiero minęłam Stoke. Straszny korek — gdzieś są roboty drogo-
we.
Rob szybko przeliczył czas i marzenie o ostatniej kolejce piwa umarło
śmiercią naturalną. Ashley dotrze do Londynu najwcześniej koło północy, a
to oznacza nie tylko zero pubu, ale i kiepski nastrój.
—Dlaczego tak późno wyjechałaś?
—Czy to aż takie ważne? — burknęła Ashley.
T
L
R
—Mówiłem ci wczoraj wieczorem, że koło Birmingham trwają roboty i
jeśli się nie pospieszysz, utkniesz w ogromnym korku.
—To znaczy, że miałeś rację.
— Co z tego, że miałem rację? — wybuchnął, nie powstrzymując już
złości. — Chciałem po prostu, żebyś wzięła sobie do serca moje słowa i
wyjechała zawczasu. Gdybyś mnie posłuchała, siedziałabyś przy mnie, a
nie w kilkukilometrowym korku.
W słuchawce zapadła cisza. Rozłączyła się. Rob w milczeniu spoglądał
na zegar. Niepotrzebnie tak bardzo się uniósł. Ale nie strawi kolejnego
weekendu, który zaczyna się od awantury. „Będę musiał do niej zadzwo-
nić" — pomyślał, ale nie zdążył, bo rozległ się dzwonek telefonu.
—Przepraszam — zaczął. — Zapomnijmy o tym, co się stało, i spró-
bujmy raz jeszcze.
—Za co przepraszasz? — usłyszał ochrypły głos, który od razu rozpo-
znał. Phil, przyjaciel, współlokator i współdyrektor ich dwuletniej firmy
projektującej grafikę stron internetowych, clUNKEE mUNKEE. — Kłopo-
ty z kobietą, co? — zaśmiał się Phil.
—Coś w tym stylu — przyznał Rob, zwracając uwagę na hałasy w słu-
chawce. Głosy, śmiechy i muzyka — klasyczna atmosfera pubu w piątko-
wy wieczór. Poczuł dziwny smutek.
—Co przeskrobałeś tym razem? — zapytał Phil.
—To długa historia. Jednak zrobi się jeszcze dłuższa, jak ona zadzwoni,
a telefon będzie zajęty, i to nie dlatego, że do niej dzwoniłem.
—Dobra, Bob, tak tylko chciałem się zorientować, o której do nas
wpadniesz.
—Ile razy ci mówiłem, że dzisiaj nie idę na miasto?
— No, dziesięć, dwadzieścia — odparł Phil, krztusząc się od śmiechu.
T
L
R
—To po co mnie męczysz? Przecież wiesz, że normalnie wszystko by-
łoby, jak chcesz. Ale kiedy kiepsko układa mi się z Ash, nie mogę pozwolić
sobie na to, żeby zamiast przywitać ją po długiej podróży, upijać się w Qu-
een's i lądować pod stołem, jak dwa tygodnie temu.
—Ale wzięła cię pod pantofel — chichotał Phil. Zakrył dłonią telefon,
potem rozległa się salwa śmiechu. Rob wyobrażał sobie, co go omija: piwo,
rozmowy, uczucie, że naprawdę zaczyna się weekend; kiedy w słuchawce
ryknął męski głos:
— Rob, latasz za dziewczyną jak byle dupek. — To przemówiło mu do
rozumu. Ryczał Woodsy alias Peter Woodman,, czyli prawie codzienny
gość gość w domu Roba i Phila. — Nic ci nie jest, stary? — dopytywał się
Woodsy.
—Nic.
—Phil mówi, że będziesz w pubie.
—Nie, stary, nie mogę. Ashley tu jedzie.
—Ale musisz...
—Nie mogę.
—Proszę.
— Nie da rady.
—Jakoś to przełknie. Rob zaśmiał się.
—Wątpię.
—Zaczekaj — rzucił Woodsy.
Nastąpiła dłuższa przerwa, wypełniona odgłosami z Queen's Head.
—Stary? — odezwał się Phil.
—No?
T
L
R
—Jeśli chodzi o pub...
— Co jest?
— Będziesz?
— Mówiłem, że nie mogę. Nie wiem, dlaczego znęcasz się nade mną
jak...
Kolejny wybuch śmiechu nie pozwolił mu dokończyć.
— Sorry — powiedział Phil po jakimś czasie.
Nagle Rob poczuł jeszcze większy smutek z powodu straconego wie-
czoru.
— Jak jest? — zapytał.
—Co?
—W pubie.
—Jak to w pubie — zaśmiał się Phil. — A jak ma być?
—Chyba nie omija mnie nic specjalnego, co? Kto przyszedł?
— Wszyscy.
—Na przykład?
—No Ian Pierwszy... i Ian Drugi... i Kevin dzwonił, że zjawi się przed
zamknięciem... a, i za barem stoi Darren.
—Naprawdę?
—Jak najbardziej.
—I co tam porabiacie?
—Jak to, co? Przeważnie pijemy i rozmawiamy.
—O czym?
T
L
R
—Naprawdę cię to interesuje? — spytał Phil.
—Naprawdę.
Słyszał, jak Phil przekazuje to pytanie znajomym.
—Dobra — odezwał się znowu Phil. — Chłopcy pomogli mi ogarnąć
krótko całość. Rozmawialiśmy o niebezpiecznych rzeczach, które robiliśmy
w dzieciństwie; o tym, czy kiedykolwiek spełni się socjalistyczna utopia; o
nowej dziewczynie w biurze lana Drugiego, która wygląda podobno jak
młoda Sophia Loren; o kapelach, których drugie płyty były lepsze od de-
biutów; o pracy w ogóle; o zepsutym komputerze lana Pierwszego i w koń-
cu na temat: „W którym klipie Kylie Minogue ma te złote majteczki?".
—Spinning Around — powiedział odruchowo Rob.
—Pewny jesteś? Bo mnie się zdaje, że to Can 't Get You Out of My He-
ad.
—Bardzo się mylisz. Ominął cię cały album — nie ustępował Rob.
—Zaraz się przekonamy.
Rob słyszał, jak Phil konsultuje się ze znajomymi.
—W porządku — stwierdził po chwili. — Przyznaję się do błędu. Tym
razem masz rację.
—Pewnie — przyznał Rob, żałując, że nie może popisywać się tam we
własnej osobie.
—To będziesz?
—Nie mogę — tłumaczył Rob. — Pierwsze dziesięć minut w związku
długodystansowym jest kluczowe. Nie widzieliście się cały tydzień, nałyka-
liście się stresu, trochę się nawet boczycie. Jesteś jak tykająca bomba zega-
rowa, która czeka na swój wybuch. Jeśli ma się zacząć wojna światowa, le-
piej mieć głowę na karku, a gdybym do was przyjechał, raczej nie mógł-
bym ręczyć za swoją głowę.
T
L
R
—Jasne. Ale nie czekaj na mnie i Woodsy'ego. Wybieramy się do jakie-
goś klubu na mieście, potem do lana Pierwszego, bo nie ma jego kobiety, a
on właśnie kupił pełną wersję Wejścia smoka na DVD.
— Wejście smoka — zawtórował tęsknym głosem Rob. Westchnął i rzu-
cił okiem na zegarek. — Dobra, powinienem już kończyć. Na razie.
Gdyby to od niego zależało, resztę wieczoru spędziłby, rozpamiętując,
co go omija, ale gdy tylko się rozłączył, telefon zadzwonił ponownie. Ode-
zwał się piskliwy głos Ashley.
—Przepraszam. — I rozpłakała się.
—Ja też przepraszam — powiedział Rob, dodając: — Ale nie powinnaś
płakać w trakcie jazdy samochodem, skarbie. Może wydarzyć sie wypadek.
Musisz się skupić.
—Tylko na tym ci zależy? — szlochała Ashley. — Na samochodzie?
Zbiła go z tropu. Czy to źle, że martwi się, iż może mieć wypadek? Czy
powinien namawiać ją do rozładowania emocji, kiedy jedzie sto dziesięć
kilometrów na godzinę środkowym pasem autostrady M6? W końcu posta-
nowił zbyć jej uwagę milczeniem, bo pewnie sama zdała sobie sprawę, że
takie gadanie nie ma sensu. Jednak musiał ją jakoś udobruchać. I to szybko.
—Kocham cię, skarbie — wyszeptał. — Niedługo się spotkamy i
wszystko będzie w porządku.
—Ja też cię kocham. Porozmawiamy, kiedy będę bliżej Londynu.
T
L
R
Cztery lata wcześniej: Jak Rob poznał
Ashley Mcintosh
Rob i Ashley poznali się na imprezie pożegnalnej Iana Pierwszego. Od
czasu gdy Rob poznał Iana Pierwszego (który w rzeczywistości nazywał się
Ian Quinn), Ian awansował z referenta na kierownika działu marketingu z
dziesięcioma ludźmi pod sobą. Przy takim tempie wspinaczki po szcze-
blach kariery tylko kwestią czasu było przeniesienie się do większej firmy.
O imprezie pożegnalnej Iana Pierwszego krążyły legendy. Firma zafundo-
wała całonocny bar, a Ian zaprosił nie tylko ludzi z pracy i ważnych klien-
tów, ale także przyjaciół.
W tamtych czasach Rob i Phil pracowali w firmie doradztwa gra-
ficznego Orange Egg w Shoreditch, zajmowali się reklamami druko-
wanymi, firmowymi stronami internetowymi i ogólnie projektowaniem, ale
nosili się już z zamiarem założenia własnego biznesu. Na imprezie stawili
się też pozostali znajomi: Ian Drugi (tak naprawdę Ian Manning), Woodsy,
Darren i Kevin. Stali całą szóstką przy barze, gdy Rob zwrócił uwagę na
wchodzącą Ashley.
W kwestii stosunków damsko-męskich u Roba panowała wówczas su-
sza, która groziła zamianą całego jego życia w Saharę. Nie, żeby nie znał
żadnych wolnych kobiet, tyle że one nie spełniały bardzo surowych, pry-
watnych wymagań Roba. Ostatnia dziewczyna, Trish, modelka i studentka
mody, była sympatyczna, miała poczucie humoru i — co najważniejsze —
polubiła jego przyjaciół. Przez dwa lata znajomości Rob nabrał przekona-
nia, iż odnalazł yin do swojego trudnego do zadowolenia yang. Potem
skończyła Royal College of Art, oznajmiła, że ma zamiar wyjechać do No-
wego Jorku i wejść w świat mody, chciała, żeby jechał z nią. Przez kilka
tygodni Rob wahał się, w pewnym momencie wysłał nawet CV do paru
agencji graficznych i reklamowych na Manhattanie. Decydujący moment
T
L
R
nadszedł, gdy jedna z agencji przekazała jego dane do powstającego akurat
studia grafiki, a ludzie stamtąd zadzwonili i od razu zaproponowali mu pra-
cę. Z chwilą gdy okazało się, że rojenia o życiu na wschodnim wybrzeżu
mogą okazać się rzeczywistością, zdał sobie sprawę, że wcale nie ma na to
ochoty. Nie bardzo wiedział, czemu — byłaby to doskonała okazja — ale
jakoś nijak nie mógł zapalić się do tej perspektywy. Gdy obwieścił Trish
swoje postanowienie, ta stwierdziła, że była światłem jego życia i że Rob
jeszcze pożałuje swojej decyzji. Był pewien, że ona ma rację. W ciągu na-
stępnego roku poznał mnóstwo kobiet, ale żadna go nie zainteresowała. Jak
tłumaczył Philowi: „Po prostu nie są Trish". Wtedy poznał Ashley.
—Czy nie jest niesamowita? — zwrócił się Rob do kolegów.
—Poza twoim zasięgiem — orzekł Phil.
—Racja — dorzucił Ian Drugi.
—Jak to?
—To dziewiątka — wyjaśnił mu Darren. — A ty jesteś sześć i pół.
—Najwyżej siedem — dodał Kevin.
—Jestem co najmniej osiem i pół.
—Chyba żartujesz — odparował Woodsy. — Sześć i pół. Za wysokie
progi.
—Dobra. Pożyjemy, zobaczymy. — Nie odrywając oczu od Ashley,
podszedł do Iana Pierwszego stojącego z drugiej strony baru.
—Wiesz może, kim jest ta dziewczyna? — spytał, wskazując Ashley.
—Jej nie znam, ale znam kobietę, z którą rozmawia. Moim zdaniem zu-
pełnie nie dla ciebie. Młoda, atrakcyjna i zadbana — co mogłaby mieć
wspólnego z takim jak ty, zapuszczonym grafikiem, u którego w domu jest
więcej par adidasów niż w sklepie sportowym? — Zaśmiał się. — Ale cie-
bie nic nie powstrzyma, co? Gotowy?
T
L
R
Z drinkami w ręku ruszyli przez salę, a Ian Pierwszy zagaił rozmowę ca-
łusem dla koleżanki z pracy, Michelle.
— Nie mogę uwierzyć, że jednak odchodzisz — powiedziała, obejmując
go. — Przyzwyczailiśmy się do ciebie jak do mebli. — Zwróciła się do sto-
jącej obok kobiety. — Ian, to moja mała siostrzyczka, Ashley.
— Cześć, jak się masz. — Ian uśmiechnął się szeroko. — A to mój
kumpel Rob.
Ian Pierwszy, jak zawsze doskonały skrzydłowy, zaczął wypytywać
Ashley o różne rzeczy, żeby wciągnąć ją do rozmowy. Miała dwadzieścia
cztery lata. Studiowała medycynę na Uniwersytecie Manchesterskim. Przy-
jechała na parę dni do Londynu odwiedzić siostrę. Wreszcie Ian pod jakimś
pretekstem odciągnął Michelle na bok, dzięki czemu Rob miał doskonałą
okazję do przełamania lodów.
—Wiesz — zaczął. — Nie wyglądasz jak studentka medycyny.
—Nie bardzo wiem, co mam na to powiedzieć — odparła Ashley z
uśmiechem.
Roba przebiegły ciarki.
— Teraz ty powiedz mi, jak wyglądam, i będziemy kwita.
Zaśmiała się, potem zaczęła lustrować Rob uważnym spojrzeniem, jak
gdyby był ubraniem, które się jej podobało, ale nie miała jeszcze pewności,
czy chce je kupić.
—Wyglądasz jak człowiek pracujący w sklepie muzycznym — stwier-
dziła.
—Projektuję grafikę.
Rob wiedział, że na niektórych dziewczynach hasło „grafik", kojarzące
się z kreatywnością, robiło pewne wrażenie. Jednak Ashley nie należała
chyba do tej grupy.
T
L
R
—A na czym to polega? — spytała.
—Jestem twórcą — tłumaczył. — Tyle że pracuję w świecie biznesu.
Projektuję na przykład reklamy, billboardy, plakaty, okładki książek, opa-
kowania, logo firmowe, strony internetowe i tym podobne.
Przez najbliższe pół godziny bez przerwy rozmawiali o swoim życiu.
Rozmowa toczyła się swobodnie — nic wymuszonego — ale Rob nie mógł
wyzbyć się wrażenia, że jest to tylko środek do celu. Nie znali się, być mo-
że nic ich nie łączyło, ale chcieli się poznać, a jedynym sposobem była
rozmowa. Ashley mogłaby równie dobrze recytować rozkład jazdy, jemu
nie robiłoby to specjalnej różnicy. Rezultat byłby podobny, bo ich rozmowa
zmieniła się w zestawienie osobistych informacji. O wszystkim decydował
fakt, że w ogóle ją odbywali — a zwłaszcza uczucie „Im dłużej to robię,
tym większą mam ochotę".
Ashley miała właśnie odpowiedzieć na pytanie o ulubiony film, gdy
wrócili Ian Pierwszy i Michelle, która przypomniała siostrze, że o wpół do
dziesiątej mają zarezerwowany stolik w barze na Piccadilly.
Ashley popatrzyła na Roba.
— Pójdziesz z nami? — Potem spytała siostrę: — Nie byłoby kłopotu?
—Jasne, że nie. Im nas więcej, tym weselej. Popatrzyła mu w oczy.
—Co na to powiesz?
—Raczej nie. To pożegnalna impreza Iana Pierwszego.
— Na pewno się nie obrazi — rzuciła Michelle. — Przy takim tempie
nie będzie niczego pamiętał.
Popatrzyli na Iana Pierwszego, który — już bez marynarki i krawatu —
zamaszyście tańczył z jakąś kobietą w średnim wieku.
—Racja — przyznał Rob. — Ale jestem ze znajomymi, a wczesne wy-
chodzenie z imprez nie jest mile widziane.
T
L
R
—Rozumiałabym cię, gdybyś był jedenastolatkiem i miał za sobą cały
dzień zabaw na rowerach, ale jesteś przecież dorosłym mężczyzną — za-
śmiała się Michelle. — No, tak mi się przynajmniej zdawało.
—Sprawy między przyjaciółmi — wyjaśniał Rob — rządzą się pewny-
mi zasadami.
—Mówisz tak, jakbyś był członkiem ekskluzywnego klubu golfowego
— zauważyła Ashley.
—Coś w tym rodzaju. Ale gdyby to nie była pożegnalna impreza Iana
Pierwszego, gdybyśmy byli na przykład w pubie, nie miałoby to żadnego
znaczenia. Mógłbym sobie po prostu iść i nie przejmować się kumplami.
—A to czemu?
—Bo wieczór w pubie to rzecz powtarzalna. Ashley kiwnęła głową.
—A pożegnalna impreza nie. I chcesz zachować się jak należy.
—Otóż to — odpowiedział Rob.
— No, to twoja strata — stwierdziła Michelle.
Nagle Rob zdał sobie sprawę, że ona ma rację. Jakieś męskie mikro-
uszkodzenie mózgu kazało mu wymówić się od kolacji z atrakcyjną, dwu-
dziestoczteroletnią studentką medycyny. Co on wyprawia? Od czasów
Trish nie podobała mu się w ten sposób żadna. No i Ashley nie była z Lon-
dynu — kiedy nadarzy się druga okazja do nawiązania znajomości, skoro
mieszkali w dwóch różnych miastach?
—Chociaż — zaczął nerwowo — gdyby udało mi się wystarać o jakąś
papieską dyspensę u Iana, może dałoby się to wszystko pogodzić.
—Nie — zaoponowała Ashley, dotykając jego dłoni. — Zostań z przy-
jaciółmi.
Rob chciał już powiedzieć, że da sobie radę, ale zdawał sobie sprawę, że
może do reszty stracić twarz, dlatego odparł:
T
L
R
— Masz rację. Przyjaciele przede wszystkim. Bo kim byśmy byli bez
nich? Ale chciałbym prosić cię o jeszcze jedno.
—Tak?
—Numer telefonu.
Ashley wymieniła z siostrą znaczące spojrzenia.
— Masz coś do pisania? — spytała Ashley.
— Nie. — Rob wyciągnął z kieszeni komórkę. — Ale zapiszę sobie tu-
taj.
Ashley wzięła telefon, starannie wstukała swój numer i nacisnęła „za-
pisz". Potem dała mu całusa w policzek, wzięła płaszcz z oparcia krzesła i
skierowała się do drzwi.
Rob odczytał jej numer, jakby był to jedyny dowód, że ostatnie pół go-
dziny nie było jednym wielkim snem. Czy podała mu prawdziwy numer?
Zaczerpnął tchu i nacisnął „połącz".
—Halo? — usłyszał kobiecy głos.
—Czy to Ashley?
—Tak. Kto... Rob?
—Tak.
—Rob, z którym rozmawiałam niecałą minutę temu?
—Ten sam.
—Mogę ci w czymś pomóc?
— Na razie nie. Chciałem po prostu sprawdzić... studiujesz w końcu
medycynę... na wszelki wypadek.
T
L
R
— Ach — westchnęła cicho. — Jestem zawsze do usług.
Trzydzieści sekund później była z powrotem i — nie wypowiedziawszy
ani słowa — całowali się. Tak to się mniej więcej zaczęło.
T
L
R
Ashley przyjeżdża do Londynu
Tuż po północy Rob usłyszał, jak wóz Ashley zajeżdża przed dom. Wy-
łączył telewizor i stanął za firankami. Parkowała tyłem kabriolet MG w lu-
ce, na której widok większość ludzi dałaby za wygraną, co mówiło wiele o
umiejętnościach Ashley i o jej osobowości. Nic nie było dla niej trudne —
życie w ogóle ani parkowanie z zegarmistrzowską precyzją. Nałożył buty i
wyszedł pomóc przenieść bagaż.
—Ej, ty! — zawołał, gdy otwierała bagażnik. Ashley pozwoliła sobie na
pocałunek.
—Jak minęła podróż?
Nie odpowiedziała, tylko uniosła wzrok do nieba i wytaszczyła torby. W
drodze do domu Rob zasypywał ją pytaniami, usiłując wprawić w lepszy
nastrój, ale odpowiadała tylko ledwie słyszalnymi monosylabami.
Zaniósł torby do swojego pokoju, Ashley zajęła się herbatą. Gdy wrócił
na dół, zastał ją w salonie z parującym kubkiem w ręku. Włączył telewizor
i zaczęli oglądać stary odcinek Have I Got News For You. W ciągu pół go-
dziny Rob wybuchnął kilka razy śmiechem, za to Ashley nie zdobyła się
nawet na uśmiech.
—Jestem naprawdę zmęczony — powiedział, tłumiąc ziewanie, gdy na
ekranie pojawiły się końcowe napisy. Przeciągnął się jak aktor w pantomi-
mie — co miało oznaczać pytanie: „Czy chcesz się kochać?".
—Jestem wykończona — odparła Ashley. — Gdy tylko poczuję po-
duszkę, oczy same mi się zamkną.
—Ja też — zawtórował Rob, odczytując zdecydowaną odmowę.
T
L
R
—Tylko mocno mnie przytul, a potem spać — mówiła, zwijając się w
kłębek.
—Nic ci nie jest?
—Chyba jest. — Usiadła prosto. — Wydaje mi się, że powinniśmy po-
rozmawiać.
—Chodzi o duże odległości, tak?
—Tak. — Popatrzyła mu w oczy. — Wiesz przecież, że kocham cię nad
życie. Ale musisz zrozumieć, że tak dłużej być nie może. Bardzo za tobą
tęsknię, przejazdy wprawiają mnie w zły nastrój, czuję się tak, jakbyśmy
żyli w zawieszeniu... — Wskazała stojący w drugim końcu pokoju fotel, na
którym leżał śpiwór ozdobiony parą zielonych bokserek. — I chociaż prze-
padam za Woodsym, nawet on co nieco mi się przejadł.
—Wiem — przytaknął Rob, wbijając wzrok w bokserki. — Rozmówię
się z nim w kwestii porządku.
—Przecież wiesz, że nie o to chodzi. Ale o to, czy chcesz, żebyśmy ze
sobą byli.
—Pewnie, że tak. Mówiłem ci tysiące razy.
—Jeśli tak, zrób decydujący krok. Zamieszkaj u mnie albo zostańmy tu-
taj, jak wolisz. Mogę zacząć od jutra poszukiwania tu nowej pracy. Musisz
się tylko określić. Ale nie możemy dłużej żyć tak jak dotąd. Manchester
czy Londyn? Wybieraj.
Rob kiwał powoli głową. Wybór rzeczywiście należał do niego. Wie-
dział, że Ashley okazywała dotąd cierpliwość, na którą nie zasłużył. Wielo-
krotnie pytała, czy ma starać się o pracę w Londynie, żeby mogli zamiesz-
kać razem, na co zawsze odpowiadał przecząco. Wiedział, że prędzej czy
później będzie musiał wyprowadzić się z Londynu. Było tu za drogo. Za
dużo brudu. Za dużo... Londynu. Zdawał sobie sprawę, o co toczy się gra.
Nie chciał zaprzepaszczać szansy z powodu geografii, jak stało się z Trish.
T
L
R
Wiedział, że Ashley to jego jedyna szansa na porządne życie. Chciał odbyć
wszystkie rytuały: kupowanie domu, małżeństwo, dziecko, szczęście aż do
grobowej deski. Nie powinien dopuścić do tego, żeby to wszystko go omi-
nęło przez niechęć do przeniesienia się do innego miasta.
— Posłuchaj, Ash — zaczął. — Wiem, że to nie może trwać wiecznie i
że kiedyś będę musiał przenieść się do Manchesteru, tylko...
—Co?
—Wszystko wygląda inaczej, gdy plany zmieniają się w rzeczywistość.
Tyle zmian: przeniesienie firmy, a prowadzimy ją z Philem dopiero niecałe
dwa lata...
—Ale sam mówiłeś, że mógłbyś spokojnie osiąść w Manchesterze i do-
jeżdżać na spotkania z Philem, to ledwie dwie godziny drogi pociągiem...
Rob przełknął ślinę. Znów miała rację. Tak się dziwnie złożyło, że do-
słownie miesiąc temu rozmawiał o tym samym z Philem. Phil wspomniał,
że nie byłoby to takie głupie, bo dzięki temu zwolniłoby się trochę miejsca
i mogliby wziąć pierwszego pracownika.
— Słuchaj, chcę tylko powiedzieć... czy nie moglibyśmy jeszcze trochę
z tym zaczekać?
Ashley pokręciła głową.
—Już wystarczy. Podaj mi tylko jakiś powód, przekonujący powód, dla
którego nie chcesz się przeprowadzić.
—Nie potrafię — odmruknął. — Za dużo tych powodów.
—To wszystko, co masz do powiedzenia? — Wydobyła się z jego objęć
i wstała.
—Nie ma co robić wielkiego halo. Po prostu daj mi trochę czasu.
—Ile?
T
L
R
—Dwa lata... najwyżej trzy.
—Nie — odparła stanowczo. — Zgodziłeś się, że tak dłużej być nie
może.
—Racja. Ale to nie jest dobry moment na wynoszenie się z Londynu.
—Już to słyszałam. Nie chcesz podać prawdziwego powodu.
—Nieważne.
—Ważne, bo to, co cię powstrzymuje, wpływa także na moje życie. Nie
rozumiem cię. Mówisz, że chcesz wyjechać z Londynu, ale unikasz podję-
cia decyzji. Czy już nie chcesz ze mną być?
—Jasne, że chcę. Kocham cię.
—O co więc chodzi? Co cię tu trzyma?
—Po prostu potrzebuję trochę czasu. Jeszcze chwila i wszystko się uło-
ży. Obiecuję.
—No, twój czas właśnie się skończył. — Z tymi słowami wyszła z po-
koju i poszła na górę, zamykając z hukiem drzwi.
— A ty dokąd? — zawołał Rob.
—Do Manchesteru — odpowiedziała, stając z walizką u szczytu scho-
dów.
—Jest późno. — W jego głos wkradł się popłoch. — Jesteś zmęczona.
Ja jestem zmęczony. Nie moglibyśmy po prostu pomówić?
—Nie — odparła, schodząc ze schodów. — Już dosyć. — Minęła go i
wyszła, zatrzaskując drzwi frontowe.
Rob je otworzył i ruszył za nią ścieżką do bramy.
— Co mam ci powiedzieć? — krzyknął.
T
L
R
Stała już przy samochodzie, trzęsącymi się rękami wybierając właściwy
kluczyk.
— Masz powiedzieć, że chcesz być ze mną tak samo mocno, jak ja chcę
być z tobą — powiedziała, wyraźnie powstrzymując łzy. — Nie mam chy-
ba wygórowanych wymagań?
Rob nie odpowiedział. Usiadł na murze sąsiada, zamknął oczy i objął
głowę rękami. Słyszał, jak Ashley zapala silnik. Ciężko westchnął, gdy
wrzucała wsteczny i odjeżdżała. Najbardziej na świecie miał ochotę znaleźć
się z kumplami w pubie. Oni przynajmniej wiedzieliby, dlaczego tak trudno
podjąć mu decyzję. Patrzyliby na sprawę tak jak on. W odróżnieniu od
Ashley, która nie wiedziała, że w trzydziestodwuletnim mężczyźnie praw-
dziwą grozę może wywołać zaledwie kilka rzeczy — i może wydawać się
to śmieszne, ale jedną z nich była perspektywa przeniesienia się do innego
miasta i nawiązywania nowych znajomości.
T
L
R
Dziewięć lat wcześniej: Jak Rob poznał
Phila
Sobotnie popołudnie. Godzina druga. Rob wysiadł właśnie z autokaru
linii ekspresowej z Bedford i znalazł się w zapuszczonym domku w Kil-
burn, który miał stać się jego nowym lokum. Miał duży plecak, walizkę i
przenośny odtwarzacz CD. Gdy tak stał w holu, wrócił myślami do chwili,
gdy gospodarz pierwszy raz pokazał mu pokój. Przyjrzał się podłodze. Czy
chodnik w korytarzu zawsze był tak bardzo poplamiony? Wciągnął nosem
powietrze. Czy zapach kurzu i wilgoci wtedy też był tak silny? Omiótł
wzrokiem ściany. Czy podczas ostatniej wizyty przy wejściu na schodach
było coś, co wyglądało na wyblakłą plamę krwi? Czy w ogóle był przytom-
ny, gdy oglądał kwaterę? Zastanawiał się, czy można jeszcze błagać wła-
ściciela o zwrot czeku z kaucją, gdy ze stołowego dobiegł jakiś odgłos. Zo-
rientował się, że to jeden ze współlokatorów i postanowił to sprawdzić.
Wchodząc przez drzwi obite ciężką boazerią, zobaczył gościa w swoim
mniej więcej wieku, siedzącego na fioletowej kanapie, w szortach klubu
piłkarskiego Blackburn Rovers i jasnoniebieskiej koszulce z napisem:
„Pave-ment — The Slow Century". Czytał gazetę, która po uważniejszym
przyjrzeniu okazała się „Mac Userem".
—Co tam? — rzucił, unosząc głowę.
—Hej. Jestem Rob. Rob Brooks.
— Phil Parry. Znaczy, jesteś facetem, który wprowadza się do dawnego
pokoju Stevena,
Rob przytaknął.
— Zatrzymam się tylko na pół roku, potem znajdę coś innego.
T
L
R
MIKE GAYLE ZUPEŁNIE NOWY PRZYJACIEL Tytuł oryginału :Brand New Friend Przełożył Jacek Spólny
Dla małpki dwa T L R
Podziękowania Mam ogromny dług wdzięczności wobec: Phila Pride'a, Sary Kinselli i wszystkich z Hodder, Euana Thorneycrofta i wszystkich w wydawnictwie Curtis Brown, Jane Bradish-Ellames, poniedziałkowych piłkarzy, niedziel- nych bywalców pubów, Jackie i Marka za sprawdzanie realiów Północy, Emmie i Darrena za to, że zaprowadzili mnie dó Chorlton, Asifa (bo ostat- nim razem o Tobie nie wspomniałem), Danny'ego Wallace'a (za to, że jest Dannym Wallace'em), wszystkich w Board, wszystkich, którzy pisali do mnie w ostatnim roku (bardzo mi pomogliście), wszystkich starych i no- wych znajomych, żony Claire i pozostałych członków rodziny oraz wszyst- kich, u których znajdował się dla mnie wolny tapczan (zwłaszcza dotyczy to Ciebie, Dave). T L R
Mężczyzna, kobieta i rozmowa o Eski- mosach Chciałbyś usłyszeć coś ciekawego? — spytała Jo. — Podobno Eskimo- si używają ponad pięćdziesięciu słów na określenie śniegu. Śnieg ma dla nich duże znaczenie — pewnie dlatego, że czasami różnica między tym czy tamtym rodzajem śniegu oznacza różnicę między życiem a śmiercią — urwała i zaśmiała się niepewnie. — Mają więc słowa na suchy i na mokry śnieg, puszysty i zbity. Inaczej mówią o śniegu, który pada wolno i który pada szybko — żadnego nie pominęli. —Wielka kupa śniegu — stwierdził Rob, obserwując zaniedbanego kundla, który przechodził przez ulicę, nie zwracając uwagi na pędzący w jego stronę nocny autobus. O włos uniknął uderzenia, a mimo to ani na moment nie przerwał wyprawy do kosza na śmieci przy monopolowym, który uważnie obwąchał, po czym uniósł nogę. —A do czego zmierzasz? — zapytał Rob. —Bo widzisz — podjęła Jo. — Skoro Eskimosi potrafili wymyślić pięćdziesiąt nazw śniegu, który jest dla nich sprawą życia i śmierci, to dla- czego my mamy tylko jedno słowo na nazwanie miłości? T L R
CZĘŚĆ PIERWSZA (zasadniczo dotycząca wielkiej przeprowadzki) T L R
Rob czeka na dziewczynę Seria wypadków, które doprowadziły Roba Brooksa do rozmowy o mi- łości na wilgotnym krawężniku przy sklepie monopolowym w południowej części Manchesteru z osobą, która nie była jego dziewczyną, Ashley Mcln- tosh, rozpoczęła się od pojedynczego zdarzenia mającego miejsce jakieś półtora roku wcześniej, w pewnym domu w londyńskiej dzielnicy Tooting. Był czerwcowy piątek, tuż po dziewiątej wieczorem, i Rob, trzydziesto- dwuletni grafik, siedział na kanapie domu, w którym mieszkał z kolegą, ze wzrokiem wbitym w zegar na ścianie. Czekał na dziewczynę, która miała przyjechać z Manchesteru i doprowadzić do końca jego przemianę z singla na pół etatu w narzeczonego pełną gębą. Starali się o to — albo on jechał do Manchesteru, albo ona zjeżdżała do Londynu — co drugi weekend przez ostatnie trzy lata. Prowadził podwójne życie: jedno jako kawaler, a drugie jako pełnoprawny członek klubu par. I chociaż na początku wcale mu to nie przeszkadzało, z czasem coraz trudniej zdobywał się na wysiłek podtrzy- mywania tego rodzaju związku. Zdaniem Roba, długodystansowa znajomość była dobra dla młodych, to jest dla ludzi po dwudziestce, mających naturalną energię potrzebną do tego rodzaju romansów, której jemu już od pewnego czasu brakowało. Dawno miał za sobą wiek, w którym długodystansowa znajomość jest czymś wię- cej niż jedną wielką zgryzotą, niezbyt wierzył w zasadność podróży innych niż droga do pracy i przejazd taksówką na lotnisko, by polecieć na weeken- dowe zakupy w Nowym Jorku i nabyć (między innymi) adidasy, koszulki; w ogóle odzież, która zrobiłaby odpowiednie wrażenie na co bardziej obez- nanych z modą znajomych. Rob był przekonany, że w ten sposób myśli nie tylko on sam, ale też lu- dzie jemu podobni. Ludzie przedkładający spędzanie wieczoru w poszuki- T L R
waniu w Internecie jedzenia, które można by zamówić do domu, nad opuszczanie wygodnego i bezpiecznego wnętrza dla rozśpiewanej i roztań- czonej imprezy. Zamawianie zakupów spożywczych przez komputer może wydać się niedorzeczne, ale w tych opływających w pieniądze i zagonio- nych czasach było to rozwiązanie jak najbardziej sensowne dla człowieka tak zajętego jak Rob. Dlatego nie mógł opędzić się od myśli, że skoro życie jest za krótkie, by marnować je w supermarkecie, na pewno szkoda go też na spędzanie co drugiego piątku na autostradzie, kiedy reszta świata wypo- czywa. Ale godził się z monotonią weekendowych wojaży, jako częścią ce- ny, jaką płaci się za miłość. Zadzwonił leżący na stoliku przed nim bezprzewodowy telefon. Na- tychmiast odebrał. Może Ashley dzwoni, że czeka przed drzwiami. Wie- dział, że nie ma co na to liczyć — zwykle wyjeżdżała z Manchesteru dopie- ro po szóstej — ale wolał wyobrazić sobie, że otwiera jej drzwi, wypytuje, jak minął dzień, robi coś do przegryzienia, wreszcie zabiera do Queen's Head w porze ostatnich zamówień. — Cześć, skarbie — powiedział do słuchawki, zamawiając wyobrażone piwo. — Dużo masz jeszcze drogi? —Jadę M6. —Który odcinek? — ciągnął, starając się ukryć zawód. Nastąpiła dłuż- sza przerwa. — Dopiero minęłam Stoke. Straszny korek — gdzieś są roboty drogo- we. Rob szybko przeliczył czas i marzenie o ostatniej kolejce piwa umarło śmiercią naturalną. Ashley dotrze do Londynu najwcześniej koło północy, a to oznacza nie tylko zero pubu, ale i kiepski nastrój. —Dlaczego tak późno wyjechałaś? —Czy to aż takie ważne? — burknęła Ashley. T L R
—Mówiłem ci wczoraj wieczorem, że koło Birmingham trwają roboty i jeśli się nie pospieszysz, utkniesz w ogromnym korku. —To znaczy, że miałeś rację. — Co z tego, że miałem rację? — wybuchnął, nie powstrzymując już złości. — Chciałem po prostu, żebyś wzięła sobie do serca moje słowa i wyjechała zawczasu. Gdybyś mnie posłuchała, siedziałabyś przy mnie, a nie w kilkukilometrowym korku. W słuchawce zapadła cisza. Rozłączyła się. Rob w milczeniu spoglądał na zegar. Niepotrzebnie tak bardzo się uniósł. Ale nie strawi kolejnego weekendu, który zaczyna się od awantury. „Będę musiał do niej zadzwo- nić" — pomyślał, ale nie zdążył, bo rozległ się dzwonek telefonu. —Przepraszam — zaczął. — Zapomnijmy o tym, co się stało, i spró- bujmy raz jeszcze. —Za co przepraszasz? — usłyszał ochrypły głos, który od razu rozpo- znał. Phil, przyjaciel, współlokator i współdyrektor ich dwuletniej firmy projektującej grafikę stron internetowych, clUNKEE mUNKEE. — Kłopo- ty z kobietą, co? — zaśmiał się Phil. —Coś w tym stylu — przyznał Rob, zwracając uwagę na hałasy w słu- chawce. Głosy, śmiechy i muzyka — klasyczna atmosfera pubu w piątko- wy wieczór. Poczuł dziwny smutek. —Co przeskrobałeś tym razem? — zapytał Phil. —To długa historia. Jednak zrobi się jeszcze dłuższa, jak ona zadzwoni, a telefon będzie zajęty, i to nie dlatego, że do niej dzwoniłem. —Dobra, Bob, tak tylko chciałem się zorientować, o której do nas wpadniesz. —Ile razy ci mówiłem, że dzisiaj nie idę na miasto? — No, dziesięć, dwadzieścia — odparł Phil, krztusząc się od śmiechu. T L R
—To po co mnie męczysz? Przecież wiesz, że normalnie wszystko by- łoby, jak chcesz. Ale kiedy kiepsko układa mi się z Ash, nie mogę pozwolić sobie na to, żeby zamiast przywitać ją po długiej podróży, upijać się w Qu- een's i lądować pod stołem, jak dwa tygodnie temu. —Ale wzięła cię pod pantofel — chichotał Phil. Zakrył dłonią telefon, potem rozległa się salwa śmiechu. Rob wyobrażał sobie, co go omija: piwo, rozmowy, uczucie, że naprawdę zaczyna się weekend; kiedy w słuchawce ryknął męski głos: — Rob, latasz za dziewczyną jak byle dupek. — To przemówiło mu do rozumu. Ryczał Woodsy alias Peter Woodman,, czyli prawie codzienny gość gość w domu Roba i Phila. — Nic ci nie jest, stary? — dopytywał się Woodsy. —Nic. —Phil mówi, że będziesz w pubie. —Nie, stary, nie mogę. Ashley tu jedzie. —Ale musisz... —Nie mogę. —Proszę. — Nie da rady. —Jakoś to przełknie. Rob zaśmiał się. —Wątpię. —Zaczekaj — rzucił Woodsy. Nastąpiła dłuższa przerwa, wypełniona odgłosami z Queen's Head. —Stary? — odezwał się Phil. —No? T L R
—Jeśli chodzi o pub... — Co jest? — Będziesz? — Mówiłem, że nie mogę. Nie wiem, dlaczego znęcasz się nade mną jak... Kolejny wybuch śmiechu nie pozwolił mu dokończyć. — Sorry — powiedział Phil po jakimś czasie. Nagle Rob poczuł jeszcze większy smutek z powodu straconego wie- czoru. — Jak jest? — zapytał. —Co? —W pubie. —Jak to w pubie — zaśmiał się Phil. — A jak ma być? —Chyba nie omija mnie nic specjalnego, co? Kto przyszedł? — Wszyscy. —Na przykład? —No Ian Pierwszy... i Ian Drugi... i Kevin dzwonił, że zjawi się przed zamknięciem... a, i za barem stoi Darren. —Naprawdę? —Jak najbardziej. —I co tam porabiacie? —Jak to, co? Przeważnie pijemy i rozmawiamy. —O czym? T L R
—Naprawdę cię to interesuje? — spytał Phil. —Naprawdę. Słyszał, jak Phil przekazuje to pytanie znajomym. —Dobra — odezwał się znowu Phil. — Chłopcy pomogli mi ogarnąć krótko całość. Rozmawialiśmy o niebezpiecznych rzeczach, które robiliśmy w dzieciństwie; o tym, czy kiedykolwiek spełni się socjalistyczna utopia; o nowej dziewczynie w biurze lana Drugiego, która wygląda podobno jak młoda Sophia Loren; o kapelach, których drugie płyty były lepsze od de- biutów; o pracy w ogóle; o zepsutym komputerze lana Pierwszego i w koń- cu na temat: „W którym klipie Kylie Minogue ma te złote majteczki?". —Spinning Around — powiedział odruchowo Rob. —Pewny jesteś? Bo mnie się zdaje, że to Can 't Get You Out of My He- ad. —Bardzo się mylisz. Ominął cię cały album — nie ustępował Rob. —Zaraz się przekonamy. Rob słyszał, jak Phil konsultuje się ze znajomymi. —W porządku — stwierdził po chwili. — Przyznaję się do błędu. Tym razem masz rację. —Pewnie — przyznał Rob, żałując, że nie może popisywać się tam we własnej osobie. —To będziesz? —Nie mogę — tłumaczył Rob. — Pierwsze dziesięć minut w związku długodystansowym jest kluczowe. Nie widzieliście się cały tydzień, nałyka- liście się stresu, trochę się nawet boczycie. Jesteś jak tykająca bomba zega- rowa, która czeka na swój wybuch. Jeśli ma się zacząć wojna światowa, le- piej mieć głowę na karku, a gdybym do was przyjechał, raczej nie mógł- bym ręczyć za swoją głowę. T L R
—Jasne. Ale nie czekaj na mnie i Woodsy'ego. Wybieramy się do jakie- goś klubu na mieście, potem do lana Pierwszego, bo nie ma jego kobiety, a on właśnie kupił pełną wersję Wejścia smoka na DVD. — Wejście smoka — zawtórował tęsknym głosem Rob. Westchnął i rzu- cił okiem na zegarek. — Dobra, powinienem już kończyć. Na razie. Gdyby to od niego zależało, resztę wieczoru spędziłby, rozpamiętując, co go omija, ale gdy tylko się rozłączył, telefon zadzwonił ponownie. Ode- zwał się piskliwy głos Ashley. —Przepraszam. — I rozpłakała się. —Ja też przepraszam — powiedział Rob, dodając: — Ale nie powinnaś płakać w trakcie jazdy samochodem, skarbie. Może wydarzyć sie wypadek. Musisz się skupić. —Tylko na tym ci zależy? — szlochała Ashley. — Na samochodzie? Zbiła go z tropu. Czy to źle, że martwi się, iż może mieć wypadek? Czy powinien namawiać ją do rozładowania emocji, kiedy jedzie sto dziesięć kilometrów na godzinę środkowym pasem autostrady M6? W końcu posta- nowił zbyć jej uwagę milczeniem, bo pewnie sama zdała sobie sprawę, że takie gadanie nie ma sensu. Jednak musiał ją jakoś udobruchać. I to szybko. —Kocham cię, skarbie — wyszeptał. — Niedługo się spotkamy i wszystko będzie w porządku. —Ja też cię kocham. Porozmawiamy, kiedy będę bliżej Londynu. T L R
Cztery lata wcześniej: Jak Rob poznał Ashley Mcintosh Rob i Ashley poznali się na imprezie pożegnalnej Iana Pierwszego. Od czasu gdy Rob poznał Iana Pierwszego (który w rzeczywistości nazywał się Ian Quinn), Ian awansował z referenta na kierownika działu marketingu z dziesięcioma ludźmi pod sobą. Przy takim tempie wspinaczki po szcze- blach kariery tylko kwestią czasu było przeniesienie się do większej firmy. O imprezie pożegnalnej Iana Pierwszego krążyły legendy. Firma zafundo- wała całonocny bar, a Ian zaprosił nie tylko ludzi z pracy i ważnych klien- tów, ale także przyjaciół. W tamtych czasach Rob i Phil pracowali w firmie doradztwa gra- ficznego Orange Egg w Shoreditch, zajmowali się reklamami druko- wanymi, firmowymi stronami internetowymi i ogólnie projektowaniem, ale nosili się już z zamiarem założenia własnego biznesu. Na imprezie stawili się też pozostali znajomi: Ian Drugi (tak naprawdę Ian Manning), Woodsy, Darren i Kevin. Stali całą szóstką przy barze, gdy Rob zwrócił uwagę na wchodzącą Ashley. W kwestii stosunków damsko-męskich u Roba panowała wówczas su- sza, która groziła zamianą całego jego życia w Saharę. Nie, żeby nie znał żadnych wolnych kobiet, tyle że one nie spełniały bardzo surowych, pry- watnych wymagań Roba. Ostatnia dziewczyna, Trish, modelka i studentka mody, była sympatyczna, miała poczucie humoru i — co najważniejsze — polubiła jego przyjaciół. Przez dwa lata znajomości Rob nabrał przekona- nia, iż odnalazł yin do swojego trudnego do zadowolenia yang. Potem skończyła Royal College of Art, oznajmiła, że ma zamiar wyjechać do No- wego Jorku i wejść w świat mody, chciała, żeby jechał z nią. Przez kilka tygodni Rob wahał się, w pewnym momencie wysłał nawet CV do paru agencji graficznych i reklamowych na Manhattanie. Decydujący moment T L R
nadszedł, gdy jedna z agencji przekazała jego dane do powstającego akurat studia grafiki, a ludzie stamtąd zadzwonili i od razu zaproponowali mu pra- cę. Z chwilą gdy okazało się, że rojenia o życiu na wschodnim wybrzeżu mogą okazać się rzeczywistością, zdał sobie sprawę, że wcale nie ma na to ochoty. Nie bardzo wiedział, czemu — byłaby to doskonała okazja — ale jakoś nijak nie mógł zapalić się do tej perspektywy. Gdy obwieścił Trish swoje postanowienie, ta stwierdziła, że była światłem jego życia i że Rob jeszcze pożałuje swojej decyzji. Był pewien, że ona ma rację. W ciągu na- stępnego roku poznał mnóstwo kobiet, ale żadna go nie zainteresowała. Jak tłumaczył Philowi: „Po prostu nie są Trish". Wtedy poznał Ashley. —Czy nie jest niesamowita? — zwrócił się Rob do kolegów. —Poza twoim zasięgiem — orzekł Phil. —Racja — dorzucił Ian Drugi. —Jak to? —To dziewiątka — wyjaśnił mu Darren. — A ty jesteś sześć i pół. —Najwyżej siedem — dodał Kevin. —Jestem co najmniej osiem i pół. —Chyba żartujesz — odparował Woodsy. — Sześć i pół. Za wysokie progi. —Dobra. Pożyjemy, zobaczymy. — Nie odrywając oczu od Ashley, podszedł do Iana Pierwszego stojącego z drugiej strony baru. —Wiesz może, kim jest ta dziewczyna? — spytał, wskazując Ashley. —Jej nie znam, ale znam kobietę, z którą rozmawia. Moim zdaniem zu- pełnie nie dla ciebie. Młoda, atrakcyjna i zadbana — co mogłaby mieć wspólnego z takim jak ty, zapuszczonym grafikiem, u którego w domu jest więcej par adidasów niż w sklepie sportowym? — Zaśmiał się. — Ale cie- bie nic nie powstrzyma, co? Gotowy? T L R
Z drinkami w ręku ruszyli przez salę, a Ian Pierwszy zagaił rozmowę ca- łusem dla koleżanki z pracy, Michelle. — Nie mogę uwierzyć, że jednak odchodzisz — powiedziała, obejmując go. — Przyzwyczailiśmy się do ciebie jak do mebli. — Zwróciła się do sto- jącej obok kobiety. — Ian, to moja mała siostrzyczka, Ashley. — Cześć, jak się masz. — Ian uśmiechnął się szeroko. — A to mój kumpel Rob. Ian Pierwszy, jak zawsze doskonały skrzydłowy, zaczął wypytywać Ashley o różne rzeczy, żeby wciągnąć ją do rozmowy. Miała dwadzieścia cztery lata. Studiowała medycynę na Uniwersytecie Manchesterskim. Przy- jechała na parę dni do Londynu odwiedzić siostrę. Wreszcie Ian pod jakimś pretekstem odciągnął Michelle na bok, dzięki czemu Rob miał doskonałą okazję do przełamania lodów. —Wiesz — zaczął. — Nie wyglądasz jak studentka medycyny. —Nie bardzo wiem, co mam na to powiedzieć — odparła Ashley z uśmiechem. Roba przebiegły ciarki. — Teraz ty powiedz mi, jak wyglądam, i będziemy kwita. Zaśmiała się, potem zaczęła lustrować Rob uważnym spojrzeniem, jak gdyby był ubraniem, które się jej podobało, ale nie miała jeszcze pewności, czy chce je kupić. —Wyglądasz jak człowiek pracujący w sklepie muzycznym — stwier- dziła. —Projektuję grafikę. Rob wiedział, że na niektórych dziewczynach hasło „grafik", kojarzące się z kreatywnością, robiło pewne wrażenie. Jednak Ashley nie należała chyba do tej grupy. T L R
—A na czym to polega? — spytała. —Jestem twórcą — tłumaczył. — Tyle że pracuję w świecie biznesu. Projektuję na przykład reklamy, billboardy, plakaty, okładki książek, opa- kowania, logo firmowe, strony internetowe i tym podobne. Przez najbliższe pół godziny bez przerwy rozmawiali o swoim życiu. Rozmowa toczyła się swobodnie — nic wymuszonego — ale Rob nie mógł wyzbyć się wrażenia, że jest to tylko środek do celu. Nie znali się, być mo- że nic ich nie łączyło, ale chcieli się poznać, a jedynym sposobem była rozmowa. Ashley mogłaby równie dobrze recytować rozkład jazdy, jemu nie robiłoby to specjalnej różnicy. Rezultat byłby podobny, bo ich rozmowa zmieniła się w zestawienie osobistych informacji. O wszystkim decydował fakt, że w ogóle ją odbywali — a zwłaszcza uczucie „Im dłużej to robię, tym większą mam ochotę". Ashley miała właśnie odpowiedzieć na pytanie o ulubiony film, gdy wrócili Ian Pierwszy i Michelle, która przypomniała siostrze, że o wpół do dziesiątej mają zarezerwowany stolik w barze na Piccadilly. Ashley popatrzyła na Roba. — Pójdziesz z nami? — Potem spytała siostrę: — Nie byłoby kłopotu? —Jasne, że nie. Im nas więcej, tym weselej. Popatrzyła mu w oczy. —Co na to powiesz? —Raczej nie. To pożegnalna impreza Iana Pierwszego. — Na pewno się nie obrazi — rzuciła Michelle. — Przy takim tempie nie będzie niczego pamiętał. Popatrzyli na Iana Pierwszego, który — już bez marynarki i krawatu — zamaszyście tańczył z jakąś kobietą w średnim wieku. —Racja — przyznał Rob. — Ale jestem ze znajomymi, a wczesne wy- chodzenie z imprez nie jest mile widziane. T L R
—Rozumiałabym cię, gdybyś był jedenastolatkiem i miał za sobą cały dzień zabaw na rowerach, ale jesteś przecież dorosłym mężczyzną — za- śmiała się Michelle. — No, tak mi się przynajmniej zdawało. —Sprawy między przyjaciółmi — wyjaśniał Rob — rządzą się pewny- mi zasadami. —Mówisz tak, jakbyś był członkiem ekskluzywnego klubu golfowego — zauważyła Ashley. —Coś w tym rodzaju. Ale gdyby to nie była pożegnalna impreza Iana Pierwszego, gdybyśmy byli na przykład w pubie, nie miałoby to żadnego znaczenia. Mógłbym sobie po prostu iść i nie przejmować się kumplami. —A to czemu? —Bo wieczór w pubie to rzecz powtarzalna. Ashley kiwnęła głową. —A pożegnalna impreza nie. I chcesz zachować się jak należy. —Otóż to — odpowiedział Rob. — No, to twoja strata — stwierdziła Michelle. Nagle Rob zdał sobie sprawę, że ona ma rację. Jakieś męskie mikro- uszkodzenie mózgu kazało mu wymówić się od kolacji z atrakcyjną, dwu- dziestoczteroletnią studentką medycyny. Co on wyprawia? Od czasów Trish nie podobała mu się w ten sposób żadna. No i Ashley nie była z Lon- dynu — kiedy nadarzy się druga okazja do nawiązania znajomości, skoro mieszkali w dwóch różnych miastach? —Chociaż — zaczął nerwowo — gdyby udało mi się wystarać o jakąś papieską dyspensę u Iana, może dałoby się to wszystko pogodzić. —Nie — zaoponowała Ashley, dotykając jego dłoni. — Zostań z przy- jaciółmi. Rob chciał już powiedzieć, że da sobie radę, ale zdawał sobie sprawę, że może do reszty stracić twarz, dlatego odparł: T L R
— Masz rację. Przyjaciele przede wszystkim. Bo kim byśmy byli bez nich? Ale chciałbym prosić cię o jeszcze jedno. —Tak? —Numer telefonu. Ashley wymieniła z siostrą znaczące spojrzenia. — Masz coś do pisania? — spytała Ashley. — Nie. — Rob wyciągnął z kieszeni komórkę. — Ale zapiszę sobie tu- taj. Ashley wzięła telefon, starannie wstukała swój numer i nacisnęła „za- pisz". Potem dała mu całusa w policzek, wzięła płaszcz z oparcia krzesła i skierowała się do drzwi. Rob odczytał jej numer, jakby był to jedyny dowód, że ostatnie pół go- dziny nie było jednym wielkim snem. Czy podała mu prawdziwy numer? Zaczerpnął tchu i nacisnął „połącz". —Halo? — usłyszał kobiecy głos. —Czy to Ashley? —Tak. Kto... Rob? —Tak. —Rob, z którym rozmawiałam niecałą minutę temu? —Ten sam. —Mogę ci w czymś pomóc? — Na razie nie. Chciałem po prostu sprawdzić... studiujesz w końcu medycynę... na wszelki wypadek. T L R
— Ach — westchnęła cicho. — Jestem zawsze do usług. Trzydzieści sekund później była z powrotem i — nie wypowiedziawszy ani słowa — całowali się. Tak to się mniej więcej zaczęło. T L R
Ashley przyjeżdża do Londynu Tuż po północy Rob usłyszał, jak wóz Ashley zajeżdża przed dom. Wy- łączył telewizor i stanął za firankami. Parkowała tyłem kabriolet MG w lu- ce, na której widok większość ludzi dałaby za wygraną, co mówiło wiele o umiejętnościach Ashley i o jej osobowości. Nic nie było dla niej trudne — życie w ogóle ani parkowanie z zegarmistrzowską precyzją. Nałożył buty i wyszedł pomóc przenieść bagaż. —Ej, ty! — zawołał, gdy otwierała bagażnik. Ashley pozwoliła sobie na pocałunek. —Jak minęła podróż? Nie odpowiedziała, tylko uniosła wzrok do nieba i wytaszczyła torby. W drodze do domu Rob zasypywał ją pytaniami, usiłując wprawić w lepszy nastrój, ale odpowiadała tylko ledwie słyszalnymi monosylabami. Zaniósł torby do swojego pokoju, Ashley zajęła się herbatą. Gdy wrócił na dół, zastał ją w salonie z parującym kubkiem w ręku. Włączył telewizor i zaczęli oglądać stary odcinek Have I Got News For You. W ciągu pół go- dziny Rob wybuchnął kilka razy śmiechem, za to Ashley nie zdobyła się nawet na uśmiech. —Jestem naprawdę zmęczony — powiedział, tłumiąc ziewanie, gdy na ekranie pojawiły się końcowe napisy. Przeciągnął się jak aktor w pantomi- mie — co miało oznaczać pytanie: „Czy chcesz się kochać?". —Jestem wykończona — odparła Ashley. — Gdy tylko poczuję po- duszkę, oczy same mi się zamkną. —Ja też — zawtórował Rob, odczytując zdecydowaną odmowę. T L R
—Tylko mocno mnie przytul, a potem spać — mówiła, zwijając się w kłębek. —Nic ci nie jest? —Chyba jest. — Usiadła prosto. — Wydaje mi się, że powinniśmy po- rozmawiać. —Chodzi o duże odległości, tak? —Tak. — Popatrzyła mu w oczy. — Wiesz przecież, że kocham cię nad życie. Ale musisz zrozumieć, że tak dłużej być nie może. Bardzo za tobą tęsknię, przejazdy wprawiają mnie w zły nastrój, czuję się tak, jakbyśmy żyli w zawieszeniu... — Wskazała stojący w drugim końcu pokoju fotel, na którym leżał śpiwór ozdobiony parą zielonych bokserek. — I chociaż prze- padam za Woodsym, nawet on co nieco mi się przejadł. —Wiem — przytaknął Rob, wbijając wzrok w bokserki. — Rozmówię się z nim w kwestii porządku. —Przecież wiesz, że nie o to chodzi. Ale o to, czy chcesz, żebyśmy ze sobą byli. —Pewnie, że tak. Mówiłem ci tysiące razy. —Jeśli tak, zrób decydujący krok. Zamieszkaj u mnie albo zostańmy tu- taj, jak wolisz. Mogę zacząć od jutra poszukiwania tu nowej pracy. Musisz się tylko określić. Ale nie możemy dłużej żyć tak jak dotąd. Manchester czy Londyn? Wybieraj. Rob kiwał powoli głową. Wybór rzeczywiście należał do niego. Wie- dział, że Ashley okazywała dotąd cierpliwość, na którą nie zasłużył. Wielo- krotnie pytała, czy ma starać się o pracę w Londynie, żeby mogli zamiesz- kać razem, na co zawsze odpowiadał przecząco. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał wyprowadzić się z Londynu. Było tu za drogo. Za dużo brudu. Za dużo... Londynu. Zdawał sobie sprawę, o co toczy się gra. Nie chciał zaprzepaszczać szansy z powodu geografii, jak stało się z Trish. T L R
Wiedział, że Ashley to jego jedyna szansa na porządne życie. Chciał odbyć wszystkie rytuały: kupowanie domu, małżeństwo, dziecko, szczęście aż do grobowej deski. Nie powinien dopuścić do tego, żeby to wszystko go omi- nęło przez niechęć do przeniesienia się do innego miasta. — Posłuchaj, Ash — zaczął. — Wiem, że to nie może trwać wiecznie i że kiedyś będę musiał przenieść się do Manchesteru, tylko... —Co? —Wszystko wygląda inaczej, gdy plany zmieniają się w rzeczywistość. Tyle zmian: przeniesienie firmy, a prowadzimy ją z Philem dopiero niecałe dwa lata... —Ale sam mówiłeś, że mógłbyś spokojnie osiąść w Manchesterze i do- jeżdżać na spotkania z Philem, to ledwie dwie godziny drogi pociągiem... Rob przełknął ślinę. Znów miała rację. Tak się dziwnie złożyło, że do- słownie miesiąc temu rozmawiał o tym samym z Philem. Phil wspomniał, że nie byłoby to takie głupie, bo dzięki temu zwolniłoby się trochę miejsca i mogliby wziąć pierwszego pracownika. — Słuchaj, chcę tylko powiedzieć... czy nie moglibyśmy jeszcze trochę z tym zaczekać? Ashley pokręciła głową. —Już wystarczy. Podaj mi tylko jakiś powód, przekonujący powód, dla którego nie chcesz się przeprowadzić. —Nie potrafię — odmruknął. — Za dużo tych powodów. —To wszystko, co masz do powiedzenia? — Wydobyła się z jego objęć i wstała. —Nie ma co robić wielkiego halo. Po prostu daj mi trochę czasu. —Ile? T L R
—Dwa lata... najwyżej trzy. —Nie — odparła stanowczo. — Zgodziłeś się, że tak dłużej być nie może. —Racja. Ale to nie jest dobry moment na wynoszenie się z Londynu. —Już to słyszałam. Nie chcesz podać prawdziwego powodu. —Nieważne. —Ważne, bo to, co cię powstrzymuje, wpływa także na moje życie. Nie rozumiem cię. Mówisz, że chcesz wyjechać z Londynu, ale unikasz podję- cia decyzji. Czy już nie chcesz ze mną być? —Jasne, że chcę. Kocham cię. —O co więc chodzi? Co cię tu trzyma? —Po prostu potrzebuję trochę czasu. Jeszcze chwila i wszystko się uło- ży. Obiecuję. —No, twój czas właśnie się skończył. — Z tymi słowami wyszła z po- koju i poszła na górę, zamykając z hukiem drzwi. — A ty dokąd? — zawołał Rob. —Do Manchesteru — odpowiedziała, stając z walizką u szczytu scho- dów. —Jest późno. — W jego głos wkradł się popłoch. — Jesteś zmęczona. Ja jestem zmęczony. Nie moglibyśmy po prostu pomówić? —Nie — odparła, schodząc ze schodów. — Już dosyć. — Minęła go i wyszła, zatrzaskując drzwi frontowe. Rob je otworzył i ruszył za nią ścieżką do bramy. — Co mam ci powiedzieć? — krzyknął. T L R
Stała już przy samochodzie, trzęsącymi się rękami wybierając właściwy kluczyk. — Masz powiedzieć, że chcesz być ze mną tak samo mocno, jak ja chcę być z tobą — powiedziała, wyraźnie powstrzymując łzy. — Nie mam chy- ba wygórowanych wymagań? Rob nie odpowiedział. Usiadł na murze sąsiada, zamknął oczy i objął głowę rękami. Słyszał, jak Ashley zapala silnik. Ciężko westchnął, gdy wrzucała wsteczny i odjeżdżała. Najbardziej na świecie miał ochotę znaleźć się z kumplami w pubie. Oni przynajmniej wiedzieliby, dlaczego tak trudno podjąć mu decyzję. Patrzyliby na sprawę tak jak on. W odróżnieniu od Ashley, która nie wiedziała, że w trzydziestodwuletnim mężczyźnie praw- dziwą grozę może wywołać zaledwie kilka rzeczy — i może wydawać się to śmieszne, ale jedną z nich była perspektywa przeniesienia się do innego miasta i nawiązywania nowych znajomości. T L R
Dziewięć lat wcześniej: Jak Rob poznał Phila Sobotnie popołudnie. Godzina druga. Rob wysiadł właśnie z autokaru linii ekspresowej z Bedford i znalazł się w zapuszczonym domku w Kil- burn, który miał stać się jego nowym lokum. Miał duży plecak, walizkę i przenośny odtwarzacz CD. Gdy tak stał w holu, wrócił myślami do chwili, gdy gospodarz pierwszy raz pokazał mu pokój. Przyjrzał się podłodze. Czy chodnik w korytarzu zawsze był tak bardzo poplamiony? Wciągnął nosem powietrze. Czy zapach kurzu i wilgoci wtedy też był tak silny? Omiótł wzrokiem ściany. Czy podczas ostatniej wizyty przy wejściu na schodach było coś, co wyglądało na wyblakłą plamę krwi? Czy w ogóle był przytom- ny, gdy oglądał kwaterę? Zastanawiał się, czy można jeszcze błagać wła- ściciela o zwrot czeku z kaucją, gdy ze stołowego dobiegł jakiś odgłos. Zo- rientował się, że to jeden ze współlokatorów i postanowił to sprawdzić. Wchodząc przez drzwi obite ciężką boazerią, zobaczył gościa w swoim mniej więcej wieku, siedzącego na fioletowej kanapie, w szortach klubu piłkarskiego Blackburn Rovers i jasnoniebieskiej koszulce z napisem: „Pave-ment — The Slow Century". Czytał gazetę, która po uważniejszym przyjrzeniu okazała się „Mac Userem". —Co tam? — rzucił, unosząc głowę. —Hej. Jestem Rob. Rob Brooks. — Phil Parry. Znaczy, jesteś facetem, który wprowadza się do dawnego pokoju Stevena, Rob przytaknął. — Zatrzymam się tylko na pół roku, potem znajdę coś innego. T L R