Barbara J. Zitwer
Klub kąpielowy angielskich dam
The J. M. Barrie Ladies’ Swimming
Tłumaczenie Anna Rogulska
Utalentowana nowojorska architektka Joey podejmuje się
prestiżowego zlecenia na angielskiej prowincji. Miejscowi jednak
niezbyt przyjaźnie patrzą na przyjezdną, a nadzorca budynku Ian robi
wszystko, żeby utrudnić jej pracę.
Kiedy Joey zaczyna tracić wiarę w siebie, z pomocą przychodzą jej
sympatyczne członkinie Kąpielowego klubu angielskich dam. Dzięki nim
Joey uświadamia sobie, że nie samą pracą żyje człowiek.
Z dedykacją dla mojej mamy
Edith, która była inspiracją tej historii.
Kochać – to będzie wielka przygoda!
J. M. Barrie, Piotruś Pan i Wendy
Manifest Klubu Kąpielowego
Angielskich Dam
J. M. Barri’ego
Oświadczamy niniejszym, że na celu naszego
kobiecego klubu stoi wodna gimnastyka, dobre zdrowie,
swoboda, wolność słowa i wieczna przyjaźń i że chcemy
podążać śladami naszego duchowego przewodnika
Jamesa Matthew Barriego oraz jego najsławniejszego
bohatera. chłopca, który postanowił nigdy nie dorastać:
Piotrusia Pana.
Spotkania winny odbywać się tak często, jak tylko
pozwalają na to okoliczności, i można je odwoływać
jedynie w przypadku ataków: piratów, zagubionych
chłopców. Czerwonoskórych. krokodyli.
Członkiniom wolno pływać w strojach lub bez.
Każda członkini, o ile znajduje się na lądzie. winna
każdego dnia wstrzymywać oddech na tak długo, jak
tylko potrafi, i jeszcze pięć minut dłużej, aby wzmocnić
wytrzymałość oraz szanse na dożywotnie członkostwo.
Każdej członkini wolno śmiać się tak głośno. jak
zechce, kiedy zechce i bez upominania przez dorosłych.
Każdej członkini wolno śpiewać, cokolwiek i
kiedykolwiek sobie życzy, niezależnie do tego. czy brzmi
jak żaba. czy jak Maria Callas.
Każda członkini, miłośniczka zwierząt lub nie. winna
być dobra dla kaczek i nie wolno jej ich straszyć, łapać
ani przyrządzać na obiad.
Żadnej członkini nie wolno krytykować za
nadużywanie ani za nieużywanie alkoholu.
Natychmiastowe wydalenie z klubu grozi
członkiniom. które pozwolą, żeby towarzyszył jej lub
odwiedził ją w klubie mężczyzna – niezależnie od jego
wieku, wzrostu, wagi. tytułu księcia Walii albo trolla –
bez uprzedniej pisemnej zgody każdej z pozostałych
członkiń.
Przede wszystkim zaś członkinie winny słuchać się
nawzajem ze współczuciem, pomagać sobie dostrzegać
promyki słońca w najczarniejszych godzinach i nosić w
sercu przygodę.
Rozdział 1
Joey Rubin przerwała pracę i podniosła wzrok znad
stołu kreślarskiego. Kiedy podeszła do okien na
przeciwległym końcu mieszkania, Cynka uniosła głowę,
po czym opadła z powrotem do koszyka i zaniknęła oczy.
Przez tylne okna Joey nie widziała księżyca, ale jego
nakrapiane niebieskoszare światło padało na sąsiednie
budynki i rzucało głębokie dramatyczne cienie.
Była trzecia nad ranem, poczuła się nagle
wykończona. Zdała sobie też sprawę, że dalsze ślęczenie
nad jutrzejszą prezentacją nie przyniesie już żadnego
pożytku. Jej profesor na architekturze podkreślał, że
trzeba umieć rozpoznać ten moment, w którym więcej
pracy nad projektem, więcej myśli i więcej pomysłów
może tak naprawdę zniszczyć plan już w pełni
zrealizowany. Wróciła i spojrzała na swój rysunek –
wielką akwarelę historycznego dworu w Stanway, który
zagospodarowywała jej firma – a potem, niechętnie,
zgasiła światło.
* * *
Zbudził ją uliczny gwar, czyli musiała spać bardzo
płytko. Zerknęła na zegar na nocnym stoliku – wskazówki
były przed szóstą – odwróciła poduszkę na drugą stronę i
umościła się z powrotem w pościeli.
Joey mieszkała na ostatnim piętrze przy Lexington
Avenue w Upper East Side na Manhattanie przez
trzydzieści trzy z trzydziestu siedmiu lat swojego życia i
bardzo rzadko docierały do jej uszu jakiekolwiek dźwięki
poza syrenami. W lipcu i sierpniu w mieszkaniu było
gorąco jak w piecu, wtedy rozkręcała klimatyzatory przy
oknach na cały regulator. Ale w ciepłe wiosenne wieczory
albo gdy jesienny wiatr przywiewał nowe życie do
zmęczonego, więdnącego miasta, uwielbiała otwierać
okna na oścież i wychodzić na schody przeciwpożarowe,
które pięły się zygzakiem po przedniej ścianie budynku.
Dorastała w tym mieszkaniu z rodzicami i od zawsze
marzyła, żeby wyjść na te schody. Błagała o pozwolenie
na spanie tam z najlepszą przyjaciółką Sarah z trzeciego
piętra. Wyobrażała sobie, jak wyciągają poduszki i koce
przez frontowe okno Rubinów i moszczą się pod
niewidocznymi gwiazdami. Na pewno by nie spadły!
Mogłyby zablokować szczyt schodów krzesłem, żeby nie
sturlać się przez sen. Ale rodzice Joey nie chcieli o tym
słyszeć, niezależnie od tego, jakie były już duże ani jak
bardzo prosiły.
Piętnaście lat temu, kiedy ojciec Joey wyjechał na
Florydę z nową żoną, Joey wyczołgała się na schody
przeciwpożarowe z butelką szampana po weselu. Nie była
pewna, co właściwie świętuje. Ojciec zostawił jej akt
własności i zapasowy komplet kluczy, jakby to nie było
nic nadzwyczajnego. Wtedy uświadomiła sobie, że on z
Amy już nie wrócą, a nawet jeśli, to nie tutaj. Pierwsze
kilka dni nie mogła sobie znaleźć miejsca. Większość
mebli była już w drodze do Myrtle Beach, a pozostałe i
tak chciała jak najszybciej wymienić. Ale przynajmniej
mieszkanie oficjalnie należało do niej.
* * *
Joey zwykle udawało się uniknąć stresu przed
spotkaniem, zwłaszcza jeśli rzeczywista
odpowiedzialność za sukces lub porażkę prezentacji
spoczywała na kimś innym, tak jak dzisiaj. Kiedy
przygotowywała sobie kawę i śniadanie, czuła, jak
zaczyna w niej wzbierać niepokój.
Niepokój i coś jeszcze... Szczerze mówiąc, Joey była
zazdrosna, że to Dave Wilson, jej szef, a nie ona sama,
pojedzie do Anglii, zamieszka we dworze i będzie
nadzorował jego przebudowę. Stanway było bliskie jej
sercu; w tym domu jej ulubiony pisarz J. M. Barrie
spędzał wakacje – i tam podobno napisał Piotrusia Pana.
Joey bardzo zaangażowała się w to przedsięwzięcie,
włożyła w niego miesiące projektowania i objaśnień, za
które – co wiedziała aż za dobrze – zasługi ostatecznie
przypisze się Dave’owi.
Joey pracowała w Apex Group już siedem lat i jej
ogólna strategia zawodowa – po prostu bądź lepsza od
wszystkich, aż w końcu cię zauważą – zaczęła się
wydawać wadliwa. Każdy, kto się z nią zetknął w pracy,
wiedział, że potrafi omawiać dokumenty, wyliczać
nośność gruntu i rysować nieskazitelne projekty z
najlepszymi parametrami. Współpracownicy rywalizowali
o to, kto będzie z nią w zespole, ponieważ powszechnie
doceniano – jeśli nie oficjalnie uznawano – że Joey
pracuje ciężej, więcej i wydajniej niż ktokolwiek inny.
Lecz wciąż, zamiast otrzymywać propozycje awansów
czy podwyżek, była wieczną druhną, zawsze gotową
wspierać promieniejące panny młode. A raczej, w
przypadku tej firmy, szczerzących się panów.
Do tego jeszcze w dzisiejszym spotkaniu miał
uczestniczyć Alex Wilder. Wpadła na niego już przy
wyjściu z biura w piątkowy wieczór i podczas weekendu
spędziła o wiele za dużo czasu na rozdrapywaniu tego
irytującego rozwoju wydarzeń. Po co on właśnie? Nic go
nie łączyło z renowacją w Stanway. Za mało miał
kłopotów z tą inicjatywą sąsiedzką, która kwestionuje
odszkodowania za przebudowę Canal Street? Po co
wsadza nos w projekty międzynarodowe, skoro mają
szesnaście innych w różnym stopniu zaawansowania w
samym Nowym Jorku, z czego w siedmiu to on jest
głównym architektem?
Sześć miesięcy temu Alex nie przeszedłby nawet
obok sali konferencyjnej, w której Joey wygłaszałaby
prezentację, w obawie przed podsyceniem ognia plotek,
który zaczął się już rozprzestrzeniać. Udawało im się
utrzymać swój związek w tajemnicy przez rok, póki nie
zostali przyuważeni przez jedną z sekretarek, znaną
plotkarę, na kolacji w restauracji w dzielnicy
Meatpacking. Zanim z nią zerwał, nagle i pod byle jakim
pretekstem, przez miesiąc Joey dostrzegała zaciekawienie
i podejrzliwość w spojrzeniach współpracowników.
Przynajmniej tym nie musiała się już przejmować.
Joey popatrzyła na Cynkę kończącą właśnie
śniadanie i po raz tysięczny zaczęła się zastanawiać, jakie
rasy psów złożyły się na DNA określające jej pupilkę:
urocze niecierpliwe usposobienie, zamiłowanie do
kopania, uszy klapnięte w połowie, łapy przykrótkie w
stosunku do tułowia, a ogon zakręcony szlachetnie jak
liść akantu.
Cynka spojrzała na nią i zaskomlała cichutko.
– Moment.
Przelała kawę do termicznego kubka, wróciła do
sypialni, włożyła spodnie do jogi i kurtkę. W przedpokoju
ściągnęła smycz Cynki z haczyka przy drzwiach.
Na zewnątrz było mroźnie, dużo chłodniej niż przez
ostatnich kilka dni. Cynka dostojnie prowadziła, ciągnąc
Joey na róg Piątej Alei, gdzie furgonetki stały bezczynnie
przy wejściu do Neue Galerie. Joey trzy razy poszła na
wystawę secesji wiedeńskiej, postała przed portretami
Klimta i Kokoschki, ale zawsze kończyła na trzecim
piętrze, gdzie oddawała cześć jednemu ze swoich
mistrzów, austriackiemu architektowi Otto Wagnerowi.
Kiedy analizowała zdjęcia jego budynków, odkrywała w
sobie nadzieję, że przynajmniej raz w życiu uda jej się
zaprojektować coś o tak prostej strukturze, a jednocześnie
intrygującego jak Majolica Haus Wagnera.
Cynka próbowała powstrzymać Joey przed
skręceniem w East 84th. Chciała iść do Central Parku i ze
wszystkich sił swojego dwudziestofuntowego ciała
ciągnęła swoją panią w tamtym kierunku. Joey jednak nie
miała tego poranka czasu na niespieszny spacer.
Po obu stronach ulicy mijały szeregi eleganckich
kamienic z piaskowca, a Joey myślała o znajomych,
którzy mieszkali lub mieszkają w ich murach, między
innymi o pani Phelps, przyjaciółce jej matki, pachnącej
papierosami i drogimi perfumami, która nigdy nie
odpuściła cotygodniowych odwiedzin w czasie choroby
matki. Zawsze przynosiła ciasto albo kwiaty i zbyt mocno
ściskała Joey przy wyjściu.
Nieco dalej wzdłuż ulicy było mieszkanie, w którym
przez trzy długie lata Joey uczyła się grać na pianinie u
węgierskiej emigrantki Fridy Szabó – madame Szabó, bo
tak sama chciała być nazywana, tydzień w tydzień
przypominała jej, że kiedyś wykonała koncert
fortepianowy Mozarta u światowej sławy dyrygenta
Janosa Sandora. Niemal przez całe półgodzinne lekcje
łajała Joey za to, że za mało ćwiczyła, a kiedy nie
przynosiło to zauważalnych efektów, w końcu
powiedziała rodzicom Joey, że po prostu szkoda ich
pieniędzy. Joey nie posiadała się z radości.
Godzinę później z powrotem w domu przeprowadziła
ostateczną kontrolę w dużym lustrze. Wyglądała... w
porządku. Nie, wyglądała dobrze! Może była odrobinę
zmęczona i blada. Ale kostium leżał jak ulał, a buty od
Fendi zawsze dodawały jej pewności siebie. Na razie je
zdjęła i wpakowała do torby, żeby włożyć znów, kiedy
już będzie miała za sobą błoto i kałuże przeprawy przez
miasto.
Cynka popatrzyła na nią z żalem, jak zawsze kiedy
pani zostawiała ją samą, ale Joey nie miała teraz do tego
głowy. Dokładnie za godzinę będzie stała z Dave’em w
sali konferencyjnej.
Rozdział 2
O wiele za późno taksówka zatrzymała się przed
osiemdziesięciopiętrowym przeszklonym wieżowcem,
którego najwyższe kondygnacje przysłaniała warstwa
chmur. Kierowca niespiesznie odliczył resztę. Joey
pobiegła w kierunku szklanych obrotowych drzwi po to
tylko, żeby znów musieć odstać kolejkę kilkunastu osób
próbujących przebić się do środka. Nie po raz pierwszy
uderzyło ją, że ktokolwiek zaprojektował takie wejście,
był naprawdę kiepskim architektem – niemal tak
kiepskim jak geniusz, który uznał, że cztery windy
wystarczą do przewożenia pracowników osiemdziesięciu
pięter.
Cztery kabiny przyjechały i odjechały, zanim udało
jej się do którejś wcisnąć. Dobry humor i opanowanie
zdążyły już wyparować. Kiedy wysiadła z windy na
czterdziestym czwartym piętrze, była zmęczona, wymięta,
poirytowana, spocona i spóźniona.
Alex Wilder stanął jej na drodze.
– Cześć, Joey.
– Cześć.
– Nie zazdroszczę ci.
Zatrzymała się w pół kroku i obróciła.
– Co masz na myśli?
Alex uśmiechnął się krzywo. Bardzo starała się nie
zwracać uwagi na jego urocze kurze łapki wokół oczu ani
na zdrową, osmaganą wiatrem cerę, którą zawdzięczał
pewnie weekendowi spędzonemu na stokach Gór Białych.
– Nie rozmawiałaś z Antonie’em?
– Nie. A co? – Poczuła lekkie ukłucie w żołądku. Coś
było nie tak. Coś było zdecydowanie nie tak.
– Lepiej pogadaj z nim jak najszybciej.
– Co jest grane?
– To już on ci powie.
Joey westchnęła i spiorunowała Alexa wzrokiem. To
było w jego stylu – zaintrygować, a potem odmówić
wyjaśnień. Co ona w nim w ogóle widziała? Zawsze był
taki czy po prostu zaczął bardziej kręcić i manipulować w
ostatnich miesiącach?
– Dzięki – rzuciła szorstko, odwróciła się i popędziła
korytarzem do biura Antonie’a Weeksa, asystenta
administracji zatrudnionego przy projekcie dworu w
Stanway.
Antoine stał przy swoim biurku i segregował jakieś
papiery, prawdopodobnie na spotkanie.
– Co jest grane? – spytała Joey.
Antoine uniósł wzrok i pokiwał głową.
– Dave miał wypadek w New Hampshire. Jest w
szpitalu.
– Co takiego?
Joey podeszła powoli do krzesła przy jego biurku i
usiadła.
– Wspinał się po skałach wąwozu na Górze
Waszyngtona. Zawiodła go uprząż i spadł jakieś sto
pięćdziesiąt stóp w szczelinę. Strzaskał sobie rzepkę i
nogę, zwichnął też bark. Wyciągali go osiem godzin.
– O Boże! Wyjdzie z tego?
– Właśnie go operują. Ale myślę, że tak, z czasem.
Joey zerknęła na zegarek – była prawie dziesiąta.
– To kto poprowadzi spotkanie?
Antoine zacisnął usta i otworzył szeroko oczy.
Mrugnął kilka razy.
– Nawet o tym nie myśl – powiedziała.
– Musisz. Nikt inny nie zna materiałów.
– Nie potrafię – szepnęła. – Naprawdę nie potrafię.
Nie ma mowy. Nie. Mogę zrobić swój kawałek, ale na
pewno nie całość.
– Oczywiście, że potrafisz. – Antoine prychnął. –
Wykonałaś dziewięćdziesiąt procent tej roboty i oboje o
tym wiemy.
– Ale ja nie mam plików!
– Wszystko jest gotowe. Ściągnąłem specyfikacje i
JPG-i, podłączyłem też maca do projektora.
– Antoine, ja nie jestem przygotowana! Przyszedł
Richardson, ten z Anglii? Nie mogę przecież tak przed
nim wystąpić! Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?
– Dowiedziałem się godzinę temu – odpowiedział
Antoine, wyglądał na trochę urażonego. – Pomyślałem, że
jesteś już w drodze. Biegałem, żeby wszystko
przygotować.
– Wiem, wiem, przepraszam. Dziękuję!
Joey poczuła, jak serce zaczyna bić jej szybciej.
Skupiła się na kilku głębokich oddechach, potem wstała,
odchrząknęła i wyszła na korytarz. Antoine miał rację:
nikt inny nie znał materiałów. Po prostu musiała to
zrobić. Ludzie okażą wyrozumiałość, jeśli popełni jakiś
błąd, nie oczekują przecież, że będzie perfekcyjna w
każdym calu.
Zajrzała do sali konferencyjnej przez wysokie od
podłogi do sufitu okno. Alex zajmował władcze
stanowisko u szczytu potężnego owalnego stołu. Akurat
w tym momencie zachciało mu się zerknąć na korytarz,
na widok Joey wyszczerzył się radośnie.
– Gnida – bąknęła pod nosem i odwzajemniła
uśmiech.
Obróciła się na pięcie i wróciła do biura Antoine’a.
Musiał zauważyć oznaki jej nagłej paniki, bo zaniknął
drzwi i poprowadził ją z powrotem do krzesła przy
biurku. Sam usiadł naprzeciwko.
– Joey, to twoja wielka szansa.
– Ale ja nie jestem gotowa.
-Byłaś gotowa wieki temu. Oboje dobrze to wiemy,
podobnie jak połowa ludzi w tamtej sali.
– Nie. Mylisz się.
– Słuchaj, niektóre kariery robi się, kiedy sopran
zachoruje na gardło, i zastępuje go dublerka.
– Tak nie będzie.
– A powinno.
– Dzięki.
– A teraz idź tam i daj z siebie wszystko.
– Chyba nie mam innego wyjścia – przyznała ponuro.
– My wszyscy nie mamy innego wyjścia.
Joey przytaknęła. Chwilę później we własnym biurze
ściągnęła płaszcz, wsunęła na nogi pantofle i poprawiła
szminkę. Wcale nie była gotowa, ale bardziej gotowa i tak
nigdy nie będzie. Wzięła głęboki oddech, weszła do sali
konferencyjnej i zaniknęła za sobą drzwi.
* * *
Czterdzieści pięć minut później poprosiła o pytania z
sali i zaczynała znów normalnie oddychać. Naprawdę nie
miała pojęcia, jak przebrnęła przez cały ten materiał, ale
jakoś się udało. Czy tyle wystarczyło, żeby przekonać
angielską spółkę, to już osobna kwestia. Michael
Richardson, który siedział dokładnie naprzeciw niej, nie
dawał po sobie niczego poznać.
– Interesuje mnie Wieża Wschodnia – odezwał się,
unosząc palec w górę, Preston Kay, jeden z założycieli
Apexu. – Przypominam, że ten budynek musi ostatecznie
przynosić zyski, należy więc wykorzystać całą dostępną
przestrzeń.
– Chodzi o zakonne dormitorium? – spytała Joey,
wyszukała grafikę i wyświetliła ją na ekranie.
Kay potwierdził.
– Co planujecie z tym zrobić?
Joey odetchnęła głęboko.
– Pod tymi murami nie ma oryginalnych
fundamentów, istnieje więc realne zagrożenie ich
zawalenia się.
– Ale będziecie próbować je odbudować?
– Tak, „próbować” wydaje się tu najwłaściwszym
słowem. Być może będziemy zmuszeni odpuścić, ale nie
poddamy się bez walki. To była piękna konstrukcja,
niestety, przez wieki wiele oryginalnych kamieni zostało
rozebranych i wykorzystanych w innych zabudowaniach
gospodarczych oraz ogrodach. – Joey pokazała
wspomniane miejsca w powiększeniu na ekranie. –
Rozrastający się bluszcz rozsadził spore partie murów, a
chwasty zakorzeniły się w ubytkach i rozerwały
blankowanie. Oczywiście pogoda też miała w tym swój
udział. – Uśmiechnęła się i przerwała. Kay najwyraźniej
chciał, żeby kontynuowała. – Moglibyśmy pozwolić
wieży na zawalenie, gdybyśmy chcieli, na to nie trzeba
zgody. Gdybyśmy jednak próbowali ją odbudować, a na
pewno zechcemy chociaż spróbować, będzie trzeba długo
czekać na projekt. Proszę jednak pamiętać, że planiści są
właściwie po naszej stronie. Oni też chcą, żeby te stare
budynki nadawały się do użytku, a nie stały jak puste
muszle, które tylko ładnie wyglądają.
– Co więc zamierzacie zrobić? – naciskał Kay.
– Chcielibyśmy – kontynuowała Joey – wykorzystać
tyle oryginalnych kamieni, ile tylko uda nam się znaleźć
na terenie nieruchomości. Dla zabezpieczenia konstrukcji
zainstalujemy pręty ze stali nierdzewnej i rzecz jasna,
wykorzystamy nowoczesne spoiwa oraz żywice. Kiedy
mury zostaną naprawione, ustawimy całą wieżę,
zepniemy stalowymi obręczami, wylejemy nowe
betonowe fundamenty i ciasno wszystko scementujemy.
Planujemy zamontować trzy piętra i oczywiście nowy
dach. Pokoje zostaną zaaranżowane na kilka sypialni i
łazienkę oraz małą salę bankietową – do wynajęcia
niezależnie od głównej części hotelu.
Kay oparł się w fotelu, wyglądał na zamyślonego.
Joey przeniosła wzrok na Alexa Wildera, który siedział
pochylony i sprawiał wrażenie, no cóż, w sumie
zainteresowanego. Nie miała jednak czasu się tym
rozkoszować, bo uniosła się inna ręka, tym razem Philipa
Carltona, przedstawiciela klientów z Anglii.
– Jakie są plany na wykorzystanie związków z
Barriem? – spytał.
Joey się uśmiechnęła.
– Nie jesteśmy jeszcze pewni – przyznała szczerze. –
Z pewnością jakoś to wykorzystamy – J. M. Barrie to
przecież jeden z najbardziej uwielbianych brytyjskich
autorów – ale dopóki nie będziemy mogli tam wejść i
realnie ocenić przestrzeni, sprawdzić, co pasuje... to tylko
pomysły.
– Jakie pomysły? – przerwał nagle Alex.
Joey zmierzyła go wzrokiem. Próbował podłożyć jej
nogę czy podrzucić pytanie, na które bez problemu
odpowie? Z Alexem nigdy nic nie wiadomo. Jasne,
istniała możliwość, że nie usiłował zrobić żadnej z tych
rzeczy, tylko po prostu był ciekawy. W to jednak wątpiła.
– Rozważamy kilka możliwości – odpaliła pewnie. –
Możemy pójść w ślady hotelu Monteleone w Nowym
Orleanie – wiadomo, pokoje na cześć Faulknera,
Capote’a, Hemingwaya i tak dalej. Albo, zupełnie inaczej,
jak w Bemelmans Barze w Carlyle, gdzie mają ścienne
rysunki z Madeline autorstwa samego Ludwiga
Bemelmansa... Proszę pamiętać, że ten dom nie był
własnością Barriego, pomieszkiwał tam tylko. Ale tam
napisał Piotrusia Pana, więc proponuję, żebyśmy znaleźli
jakieś pośrednie rozwiązanie: jeśli badania wykażą, że to
mogłoby wypromować obiekt, jeśli uda nam się wybrać
odpowiednie pomieszczenia, naszym pomysłem byłoby
stworzenie rodzinnego apartamentu i umeblowanie go na
wzór domu państwa Darling: wygodny wiktoriański pokój
dla dorosłych i zupełnie fantazyjna przestrzeń dziecięca –
gwiazdy, baldachimy, ręczne malowidła nawiązujące do
książki. Moglibyśmy organizować tematyczne przyjęcia
urodzinowe z Piotrusiem Panem dla dzieci. Dla dorosłych
może też. – Przerwała. – Psy oczywiście mile widziane –
dodała z uśmiechem.
Alex się zmarszczył. Wyglądał na szczerze
zdziwionego.
– Przecież bez Nany nic by się nie wydarzyło,
prawda? – podpowiedziała uroczo Joey.
Alex rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy wszyscy
zrozumieli.
– Nana? – spytał z zakłopotaniem – Nana to suczka –
wyjaśnił uśmiechnięty Preston Kay. – Opiekowała się
dziećmi.
– Aha. – Alex opadł nieco w fotelu.
Joey miała złe przeczucie, że tymi ogólnikami
niezbyt usatysfakcjonowała wspólników. Nagle przyszła
jej do głowy myśl.
– Mogę na chwilę przeprosić? – poprosiła.
Wszyscy ze zdziwieniem pokiwali głowami. Joey
popędziła do swojego gabinetu i wyszperała z teczki
książkę, którą wepchnęła tam w ostatniej chwili na
szczęście: pierwsze wydanie Piotrusia Pana z
ilustracjami Francisa Donkina Bedforda, które dostała
kiedyś od mamy. Pobiegła z powrotem do sali
konferencyjnej.
– Sama to właśnie chciałabym upamiętnić – zaczęła
cicho. – Ducha pierwszego wydania. Muszę jednak
przyznać, że nie omówiliśmy tego z Dave’em
szczegółowo.
– Proszę kontynuować – powiedział Preston.
Joey uniosła książkę.
– Przez całe życie uwielbiam J. M. Barriego, a
zwłaszcza Piotrusia Pana. Tego dostałam od matki na
trzynaste urodziny. – Joey podała książkę Prestonowi.
Otworzył ją i zaczął przyglądać się ilustracjom. – Przez
lata wielu jeszcze ilustrowało tę książkę: Arthur
Rackham, Al Dempsteron stworzył bohaterów Disneya –
Michael Hague, Scott McKowen i inni. Ale w rysunkach
Bedforda jest jakaś piękna surowa czystość. Wydają się
mistyczne i nie z tego świata bardziej od innych jakby
dotarły do samej istoty dzieciństwa jest w nich
cudowność, nadzieja, poczucie tajemniczości i zachwytu.
Proszę tylko spojrzeć tutaj...
Porter oddał książkę, przekartkowała ją do ilustracji,
na której państwo Darling pogrążeni są w nieutulonym
smutku, bo odkryli właśnie zniknięcie dzieci z sypialni.
Nana pochyla się z nimi nad łóżkiem i patrzy przez okno
na niebo pełne spadających gwiazd. Podpis: „Ptaszki
wyfrunęły”. Joey podała książkę dalej.
– Uwielbiam bałagan w tym pokoju – powiedziała. –
Uwielbiam te pootwierane szuflady i rozrzucone ubrania
oraz uchwycenie pospiesznego odejścia. A także tę
majestatyczną przerażającą głęboką czerń nieba nad
Londynem. Jest ogromne, piękne, groźne, i to tuż za
oknem. W środku natomiast Nana stoi na straży, jest
jasno i przytulnie, ale brakuje tego, co tak naprawdę dało
temu miejscu życie: dzieci.
Joey przerwała, walcząc z nagłym przypływem
emocji. Naprawdę nie miała pojęcia, dokąd zmierza. Ale
wspólnicy poważnie kiwali głowami najwyraźniej
zainteresowani ilustracją. Musiała to jakoś spuentować.
– Nie wiem, po co to opowiadam – przyznała.
Alex z zadowoleniem uniósł wzrok. Czekał na jej
porażkę. Joey była tego świadoma.
– Po prostu kiedy myślę o tym dworze w Stanway i o
wszystkim, co musiał widzieć, czego doświadczał przez
wieki: śpiewy mnichów, setki lat rytmu pór roku,
narodziny dzieci, śluby w salonie, staruszkowie
umierający w sypialniach, zmarli chowani praktycznie w
zasięgu wzroku domu... Tajemnicze wydaje się to, że ten
dom zawiera w sobie tyle życia, a jednocześnie jakby żyje
dalej. Jest większy i starszy od kogokolwiek z nas, a
będzie istniał dużo dłużej. Tego ducha musimy się
trzymać, Stanway jest jak Nibylandia. Miejsce osobne, z
innego świata, oczarowujące uczuciami i wspomnieniami
tego rodzaju radości, która zwykle przemija wraz z
dzieciństwem.
Joey westchnęła. Wiedziała, że brzmi egzaltowanie.
Dlaczego zawsze musi zepsuć takie wyjątkowe okazje?
Usiadła zrezygnowana, a książka podawana z rąk do rąk
przy stole wróciła do niej.
Angielski agent Richardson zakaszlał i wyprostował
się. Wszyscy patrzyli na niego wyczekująco.
– Dziękuję, Joey – powiedział. – To jedna z
najciekawszych prezentacji, jakie widziałem. Twoja
opowieść o Barriem była bardzo głęboka.
Joey rozejrzała się po twarzach osób siedzących przy
stole – wszystkie kiwały głowami, uśmiechały się. Nie
mogła w to uwierzyć.
– Dziękuję – wyjąkała.
Spotkanie dobiegło końca.
* * *
Na korytarzu Alex poklepał Joey po plecach.
– Dobra robota, naprawdę dobra robota.
– Jak się tam znalazłeś? Nie jesteś zaangażowany w
projekt, prawda? – spytała Joey. Czuła przypływ
niepokoju. Trudno było stać w takiej bliskości swojego
byłego.
– Nie. Byłem ciekaw.
– Czego? Jak sobie poradzę?
Alex rozpromienił się swoim najlepszym
hollywoodzkim uśmiechem, a Joey starała się zignorować
blask błękitnych oczu, które ją kiedyś tak nieodwracalnie
uwiodły.
– Dasz się zaprosić na lunch? Może Bemelmans Bar?
Przez wzgląd na dawne dzieje?
– Nie, dziękuję. – odpowiedziała, obróciła się i
pomaszerowała do swojego gabinetu.
Zaniknęła drzwi na klucz i położyła się za skórzanej
sofie ustawionej wzdłuż tylnej ściany. Konfrontacja z
Alexem niczym igła przekłuła balon jej euforii, a
pozostawiła niepokój, mętlik i... wstyd. To było
najgorsze. Joey tak bardzo się wstydziła tego, dokąd
zawiódł ją związek z Alexem. Z jego specjalistyczną
pomocą przemieniła się w chodzący stereotyp,
dziewczynę, która poślubiła pracę i przespała się z
szefem.
Nawet teraz, po kilku miesiącach od rozstania,
nienawidziła na niego wpadać, a pracowała po przeciwnej
stronie korytarza. Wiedziała jednak, że w jakiś sposób
musi sobie z tym poradzić. Żadne z nich nie zamierzało
opuścić Apexu.
Barbara J. Zitwer Klub kąpielowy angielskich dam The J. M. Barrie Ladies’ Swimming Tłumaczenie Anna Rogulska Utalentowana nowojorska architektka Joey podejmuje się prestiżowego zlecenia na angielskiej prowincji. Miejscowi jednak niezbyt przyjaźnie patrzą na przyjezdną, a nadzorca budynku Ian robi wszystko, żeby utrudnić jej pracę. Kiedy Joey zaczyna tracić wiarę w siebie, z pomocą przychodzą jej sympatyczne członkinie Kąpielowego klubu angielskich dam. Dzięki nim Joey uświadamia sobie, że nie samą pracą żyje człowiek.
Z dedykacją dla mojej mamy Edith, która była inspiracją tej historii.
Kochać – to będzie wielka przygoda! J. M. Barrie, Piotruś Pan i Wendy
Manifest Klubu Kąpielowego Angielskich Dam J. M. Barri’ego Oświadczamy niniejszym, że na celu naszego kobiecego klubu stoi wodna gimnastyka, dobre zdrowie, swoboda, wolność słowa i wieczna przyjaźń i że chcemy podążać śladami naszego duchowego przewodnika Jamesa Matthew Barriego oraz jego najsławniejszego bohatera. chłopca, który postanowił nigdy nie dorastać: Piotrusia Pana. Spotkania winny odbywać się tak często, jak tylko pozwalają na to okoliczności, i można je odwoływać jedynie w przypadku ataków: piratów, zagubionych chłopców. Czerwonoskórych. krokodyli. Członkiniom wolno pływać w strojach lub bez. Każda członkini, o ile znajduje się na lądzie. winna każdego dnia wstrzymywać oddech na tak długo, jak tylko potrafi, i jeszcze pięć minut dłużej, aby wzmocnić wytrzymałość oraz szanse na dożywotnie członkostwo. Każdej członkini wolno śmiać się tak głośno. jak zechce, kiedy zechce i bez upominania przez dorosłych. Każdej członkini wolno śpiewać, cokolwiek i kiedykolwiek sobie życzy, niezależnie do tego. czy brzmi jak żaba. czy jak Maria Callas. Każda członkini, miłośniczka zwierząt lub nie. winna być dobra dla kaczek i nie wolno jej ich straszyć, łapać ani przyrządzać na obiad.
Żadnej członkini nie wolno krytykować za nadużywanie ani za nieużywanie alkoholu. Natychmiastowe wydalenie z klubu grozi członkiniom. które pozwolą, żeby towarzyszył jej lub odwiedził ją w klubie mężczyzna – niezależnie od jego wieku, wzrostu, wagi. tytułu księcia Walii albo trolla – bez uprzedniej pisemnej zgody każdej z pozostałych członkiń. Przede wszystkim zaś członkinie winny słuchać się nawzajem ze współczuciem, pomagać sobie dostrzegać promyki słońca w najczarniejszych godzinach i nosić w sercu przygodę.
Rozdział 1 Joey Rubin przerwała pracę i podniosła wzrok znad stołu kreślarskiego. Kiedy podeszła do okien na przeciwległym końcu mieszkania, Cynka uniosła głowę, po czym opadła z powrotem do koszyka i zaniknęła oczy. Przez tylne okna Joey nie widziała księżyca, ale jego nakrapiane niebieskoszare światło padało na sąsiednie budynki i rzucało głębokie dramatyczne cienie. Była trzecia nad ranem, poczuła się nagle wykończona. Zdała sobie też sprawę, że dalsze ślęczenie nad jutrzejszą prezentacją nie przyniesie już żadnego pożytku. Jej profesor na architekturze podkreślał, że trzeba umieć rozpoznać ten moment, w którym więcej pracy nad projektem, więcej myśli i więcej pomysłów może tak naprawdę zniszczyć plan już w pełni zrealizowany. Wróciła i spojrzała na swój rysunek – wielką akwarelę historycznego dworu w Stanway, który zagospodarowywała jej firma – a potem, niechętnie, zgasiła światło. * * * Zbudził ją uliczny gwar, czyli musiała spać bardzo płytko. Zerknęła na zegar na nocnym stoliku – wskazówki były przed szóstą – odwróciła poduszkę na drugą stronę i umościła się z powrotem w pościeli. Joey mieszkała na ostatnim piętrze przy Lexington
Avenue w Upper East Side na Manhattanie przez trzydzieści trzy z trzydziestu siedmiu lat swojego życia i bardzo rzadko docierały do jej uszu jakiekolwiek dźwięki poza syrenami. W lipcu i sierpniu w mieszkaniu było gorąco jak w piecu, wtedy rozkręcała klimatyzatory przy oknach na cały regulator. Ale w ciepłe wiosenne wieczory albo gdy jesienny wiatr przywiewał nowe życie do zmęczonego, więdnącego miasta, uwielbiała otwierać okna na oścież i wychodzić na schody przeciwpożarowe, które pięły się zygzakiem po przedniej ścianie budynku. Dorastała w tym mieszkaniu z rodzicami i od zawsze marzyła, żeby wyjść na te schody. Błagała o pozwolenie na spanie tam z najlepszą przyjaciółką Sarah z trzeciego piętra. Wyobrażała sobie, jak wyciągają poduszki i koce przez frontowe okno Rubinów i moszczą się pod niewidocznymi gwiazdami. Na pewno by nie spadły! Mogłyby zablokować szczyt schodów krzesłem, żeby nie sturlać się przez sen. Ale rodzice Joey nie chcieli o tym słyszeć, niezależnie od tego, jakie były już duże ani jak bardzo prosiły. Piętnaście lat temu, kiedy ojciec Joey wyjechał na Florydę z nową żoną, Joey wyczołgała się na schody przeciwpożarowe z butelką szampana po weselu. Nie była pewna, co właściwie świętuje. Ojciec zostawił jej akt własności i zapasowy komplet kluczy, jakby to nie było nic nadzwyczajnego. Wtedy uświadomiła sobie, że on z Amy już nie wrócą, a nawet jeśli, to nie tutaj. Pierwsze kilka dni nie mogła sobie znaleźć miejsca. Większość
mebli była już w drodze do Myrtle Beach, a pozostałe i tak chciała jak najszybciej wymienić. Ale przynajmniej mieszkanie oficjalnie należało do niej. * * * Joey zwykle udawało się uniknąć stresu przed spotkaniem, zwłaszcza jeśli rzeczywista odpowiedzialność za sukces lub porażkę prezentacji spoczywała na kimś innym, tak jak dzisiaj. Kiedy przygotowywała sobie kawę i śniadanie, czuła, jak zaczyna w niej wzbierać niepokój. Niepokój i coś jeszcze... Szczerze mówiąc, Joey była zazdrosna, że to Dave Wilson, jej szef, a nie ona sama, pojedzie do Anglii, zamieszka we dworze i będzie nadzorował jego przebudowę. Stanway było bliskie jej sercu; w tym domu jej ulubiony pisarz J. M. Barrie spędzał wakacje – i tam podobno napisał Piotrusia Pana. Joey bardzo zaangażowała się w to przedsięwzięcie, włożyła w niego miesiące projektowania i objaśnień, za które – co wiedziała aż za dobrze – zasługi ostatecznie przypisze się Dave’owi. Joey pracowała w Apex Group już siedem lat i jej ogólna strategia zawodowa – po prostu bądź lepsza od wszystkich, aż w końcu cię zauważą – zaczęła się wydawać wadliwa. Każdy, kto się z nią zetknął w pracy, wiedział, że potrafi omawiać dokumenty, wyliczać nośność gruntu i rysować nieskazitelne projekty z
najlepszymi parametrami. Współpracownicy rywalizowali o to, kto będzie z nią w zespole, ponieważ powszechnie doceniano – jeśli nie oficjalnie uznawano – że Joey pracuje ciężej, więcej i wydajniej niż ktokolwiek inny. Lecz wciąż, zamiast otrzymywać propozycje awansów czy podwyżek, była wieczną druhną, zawsze gotową wspierać promieniejące panny młode. A raczej, w przypadku tej firmy, szczerzących się panów. Do tego jeszcze w dzisiejszym spotkaniu miał uczestniczyć Alex Wilder. Wpadła na niego już przy wyjściu z biura w piątkowy wieczór i podczas weekendu spędziła o wiele za dużo czasu na rozdrapywaniu tego irytującego rozwoju wydarzeń. Po co on właśnie? Nic go nie łączyło z renowacją w Stanway. Za mało miał kłopotów z tą inicjatywą sąsiedzką, która kwestionuje odszkodowania za przebudowę Canal Street? Po co wsadza nos w projekty międzynarodowe, skoro mają szesnaście innych w różnym stopniu zaawansowania w samym Nowym Jorku, z czego w siedmiu to on jest głównym architektem? Sześć miesięcy temu Alex nie przeszedłby nawet obok sali konferencyjnej, w której Joey wygłaszałaby prezentację, w obawie przed podsyceniem ognia plotek, który zaczął się już rozprzestrzeniać. Udawało im się utrzymać swój związek w tajemnicy przez rok, póki nie zostali przyuważeni przez jedną z sekretarek, znaną plotkarę, na kolacji w restauracji w dzielnicy Meatpacking. Zanim z nią zerwał, nagle i pod byle jakim
pretekstem, przez miesiąc Joey dostrzegała zaciekawienie i podejrzliwość w spojrzeniach współpracowników. Przynajmniej tym nie musiała się już przejmować. Joey popatrzyła na Cynkę kończącą właśnie śniadanie i po raz tysięczny zaczęła się zastanawiać, jakie rasy psów złożyły się na DNA określające jej pupilkę: urocze niecierpliwe usposobienie, zamiłowanie do kopania, uszy klapnięte w połowie, łapy przykrótkie w stosunku do tułowia, a ogon zakręcony szlachetnie jak liść akantu. Cynka spojrzała na nią i zaskomlała cichutko. – Moment. Przelała kawę do termicznego kubka, wróciła do sypialni, włożyła spodnie do jogi i kurtkę. W przedpokoju ściągnęła smycz Cynki z haczyka przy drzwiach. Na zewnątrz było mroźnie, dużo chłodniej niż przez ostatnich kilka dni. Cynka dostojnie prowadziła, ciągnąc Joey na róg Piątej Alei, gdzie furgonetki stały bezczynnie przy wejściu do Neue Galerie. Joey trzy razy poszła na wystawę secesji wiedeńskiej, postała przed portretami Klimta i Kokoschki, ale zawsze kończyła na trzecim piętrze, gdzie oddawała cześć jednemu ze swoich mistrzów, austriackiemu architektowi Otto Wagnerowi. Kiedy analizowała zdjęcia jego budynków, odkrywała w sobie nadzieję, że przynajmniej raz w życiu uda jej się zaprojektować coś o tak prostej strukturze, a jednocześnie intrygującego jak Majolica Haus Wagnera. Cynka próbowała powstrzymać Joey przed
skręceniem w East 84th. Chciała iść do Central Parku i ze wszystkich sił swojego dwudziestofuntowego ciała ciągnęła swoją panią w tamtym kierunku. Joey jednak nie miała tego poranka czasu na niespieszny spacer. Po obu stronach ulicy mijały szeregi eleganckich kamienic z piaskowca, a Joey myślała o znajomych, którzy mieszkali lub mieszkają w ich murach, między innymi o pani Phelps, przyjaciółce jej matki, pachnącej papierosami i drogimi perfumami, która nigdy nie odpuściła cotygodniowych odwiedzin w czasie choroby matki. Zawsze przynosiła ciasto albo kwiaty i zbyt mocno ściskała Joey przy wyjściu. Nieco dalej wzdłuż ulicy było mieszkanie, w którym przez trzy długie lata Joey uczyła się grać na pianinie u węgierskiej emigrantki Fridy Szabó – madame Szabó, bo tak sama chciała być nazywana, tydzień w tydzień przypominała jej, że kiedyś wykonała koncert fortepianowy Mozarta u światowej sławy dyrygenta Janosa Sandora. Niemal przez całe półgodzinne lekcje łajała Joey za to, że za mało ćwiczyła, a kiedy nie przynosiło to zauważalnych efektów, w końcu powiedziała rodzicom Joey, że po prostu szkoda ich pieniędzy. Joey nie posiadała się z radości. Godzinę później z powrotem w domu przeprowadziła ostateczną kontrolę w dużym lustrze. Wyglądała... w porządku. Nie, wyglądała dobrze! Może była odrobinę zmęczona i blada. Ale kostium leżał jak ulał, a buty od Fendi zawsze dodawały jej pewności siebie. Na razie je
zdjęła i wpakowała do torby, żeby włożyć znów, kiedy już będzie miała za sobą błoto i kałuże przeprawy przez miasto. Cynka popatrzyła na nią z żalem, jak zawsze kiedy pani zostawiała ją samą, ale Joey nie miała teraz do tego głowy. Dokładnie za godzinę będzie stała z Dave’em w sali konferencyjnej.
Rozdział 2 O wiele za późno taksówka zatrzymała się przed osiemdziesięciopiętrowym przeszklonym wieżowcem, którego najwyższe kondygnacje przysłaniała warstwa chmur. Kierowca niespiesznie odliczył resztę. Joey pobiegła w kierunku szklanych obrotowych drzwi po to tylko, żeby znów musieć odstać kolejkę kilkunastu osób próbujących przebić się do środka. Nie po raz pierwszy uderzyło ją, że ktokolwiek zaprojektował takie wejście, był naprawdę kiepskim architektem – niemal tak kiepskim jak geniusz, który uznał, że cztery windy wystarczą do przewożenia pracowników osiemdziesięciu pięter. Cztery kabiny przyjechały i odjechały, zanim udało jej się do którejś wcisnąć. Dobry humor i opanowanie zdążyły już wyparować. Kiedy wysiadła z windy na czterdziestym czwartym piętrze, była zmęczona, wymięta, poirytowana, spocona i spóźniona. Alex Wilder stanął jej na drodze. – Cześć, Joey. – Cześć. – Nie zazdroszczę ci. Zatrzymała się w pół kroku i obróciła. – Co masz na myśli? Alex uśmiechnął się krzywo. Bardzo starała się nie zwracać uwagi na jego urocze kurze łapki wokół oczu ani na zdrową, osmaganą wiatrem cerę, którą zawdzięczał
pewnie weekendowi spędzonemu na stokach Gór Białych. – Nie rozmawiałaś z Antonie’em? – Nie. A co? – Poczuła lekkie ukłucie w żołądku. Coś było nie tak. Coś było zdecydowanie nie tak. – Lepiej pogadaj z nim jak najszybciej. – Co jest grane? – To już on ci powie. Joey westchnęła i spiorunowała Alexa wzrokiem. To było w jego stylu – zaintrygować, a potem odmówić wyjaśnień. Co ona w nim w ogóle widziała? Zawsze był taki czy po prostu zaczął bardziej kręcić i manipulować w ostatnich miesiącach? – Dzięki – rzuciła szorstko, odwróciła się i popędziła korytarzem do biura Antonie’a Weeksa, asystenta administracji zatrudnionego przy projekcie dworu w Stanway. Antoine stał przy swoim biurku i segregował jakieś papiery, prawdopodobnie na spotkanie. – Co jest grane? – spytała Joey. Antoine uniósł wzrok i pokiwał głową. – Dave miał wypadek w New Hampshire. Jest w szpitalu. – Co takiego? Joey podeszła powoli do krzesła przy jego biurku i usiadła. – Wspinał się po skałach wąwozu na Górze Waszyngtona. Zawiodła go uprząż i spadł jakieś sto pięćdziesiąt stóp w szczelinę. Strzaskał sobie rzepkę i
nogę, zwichnął też bark. Wyciągali go osiem godzin. – O Boże! Wyjdzie z tego? – Właśnie go operują. Ale myślę, że tak, z czasem. Joey zerknęła na zegarek – była prawie dziesiąta. – To kto poprowadzi spotkanie? Antoine zacisnął usta i otworzył szeroko oczy. Mrugnął kilka razy. – Nawet o tym nie myśl – powiedziała. – Musisz. Nikt inny nie zna materiałów. – Nie potrafię – szepnęła. – Naprawdę nie potrafię. Nie ma mowy. Nie. Mogę zrobić swój kawałek, ale na pewno nie całość. – Oczywiście, że potrafisz. – Antoine prychnął. – Wykonałaś dziewięćdziesiąt procent tej roboty i oboje o tym wiemy. – Ale ja nie mam plików! – Wszystko jest gotowe. Ściągnąłem specyfikacje i JPG-i, podłączyłem też maca do projektora. – Antoine, ja nie jestem przygotowana! Przyszedł Richardson, ten z Anglii? Nie mogę przecież tak przed nim wystąpić! Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? – Dowiedziałem się godzinę temu – odpowiedział Antoine, wyglądał na trochę urażonego. – Pomyślałem, że jesteś już w drodze. Biegałem, żeby wszystko przygotować. – Wiem, wiem, przepraszam. Dziękuję! Joey poczuła, jak serce zaczyna bić jej szybciej. Skupiła się na kilku głębokich oddechach, potem wstała,
odchrząknęła i wyszła na korytarz. Antoine miał rację: nikt inny nie znał materiałów. Po prostu musiała to zrobić. Ludzie okażą wyrozumiałość, jeśli popełni jakiś błąd, nie oczekują przecież, że będzie perfekcyjna w każdym calu. Zajrzała do sali konferencyjnej przez wysokie od podłogi do sufitu okno. Alex zajmował władcze stanowisko u szczytu potężnego owalnego stołu. Akurat w tym momencie zachciało mu się zerknąć na korytarz, na widok Joey wyszczerzył się radośnie. – Gnida – bąknęła pod nosem i odwzajemniła uśmiech. Obróciła się na pięcie i wróciła do biura Antoine’a. Musiał zauważyć oznaki jej nagłej paniki, bo zaniknął drzwi i poprowadził ją z powrotem do krzesła przy biurku. Sam usiadł naprzeciwko. – Joey, to twoja wielka szansa. – Ale ja nie jestem gotowa. -Byłaś gotowa wieki temu. Oboje dobrze to wiemy, podobnie jak połowa ludzi w tamtej sali. – Nie. Mylisz się. – Słuchaj, niektóre kariery robi się, kiedy sopran zachoruje na gardło, i zastępuje go dublerka. – Tak nie będzie. – A powinno. – Dzięki. – A teraz idź tam i daj z siebie wszystko. – Chyba nie mam innego wyjścia – przyznała ponuro.
– My wszyscy nie mamy innego wyjścia. Joey przytaknęła. Chwilę później we własnym biurze ściągnęła płaszcz, wsunęła na nogi pantofle i poprawiła szminkę. Wcale nie była gotowa, ale bardziej gotowa i tak nigdy nie będzie. Wzięła głęboki oddech, weszła do sali konferencyjnej i zaniknęła za sobą drzwi. * * * Czterdzieści pięć minut później poprosiła o pytania z sali i zaczynała znów normalnie oddychać. Naprawdę nie miała pojęcia, jak przebrnęła przez cały ten materiał, ale jakoś się udało. Czy tyle wystarczyło, żeby przekonać angielską spółkę, to już osobna kwestia. Michael Richardson, który siedział dokładnie naprzeciw niej, nie dawał po sobie niczego poznać. – Interesuje mnie Wieża Wschodnia – odezwał się, unosząc palec w górę, Preston Kay, jeden z założycieli Apexu. – Przypominam, że ten budynek musi ostatecznie przynosić zyski, należy więc wykorzystać całą dostępną przestrzeń. – Chodzi o zakonne dormitorium? – spytała Joey, wyszukała grafikę i wyświetliła ją na ekranie. Kay potwierdził. – Co planujecie z tym zrobić? Joey odetchnęła głęboko. – Pod tymi murami nie ma oryginalnych fundamentów, istnieje więc realne zagrożenie ich
zawalenia się. – Ale będziecie próbować je odbudować? – Tak, „próbować” wydaje się tu najwłaściwszym słowem. Być może będziemy zmuszeni odpuścić, ale nie poddamy się bez walki. To była piękna konstrukcja, niestety, przez wieki wiele oryginalnych kamieni zostało rozebranych i wykorzystanych w innych zabudowaniach gospodarczych oraz ogrodach. – Joey pokazała wspomniane miejsca w powiększeniu na ekranie. – Rozrastający się bluszcz rozsadził spore partie murów, a chwasty zakorzeniły się w ubytkach i rozerwały blankowanie. Oczywiście pogoda też miała w tym swój udział. – Uśmiechnęła się i przerwała. Kay najwyraźniej chciał, żeby kontynuowała. – Moglibyśmy pozwolić wieży na zawalenie, gdybyśmy chcieli, na to nie trzeba zgody. Gdybyśmy jednak próbowali ją odbudować, a na pewno zechcemy chociaż spróbować, będzie trzeba długo czekać na projekt. Proszę jednak pamiętać, że planiści są właściwie po naszej stronie. Oni też chcą, żeby te stare budynki nadawały się do użytku, a nie stały jak puste muszle, które tylko ładnie wyglądają. – Co więc zamierzacie zrobić? – naciskał Kay. – Chcielibyśmy – kontynuowała Joey – wykorzystać tyle oryginalnych kamieni, ile tylko uda nam się znaleźć na terenie nieruchomości. Dla zabezpieczenia konstrukcji zainstalujemy pręty ze stali nierdzewnej i rzecz jasna, wykorzystamy nowoczesne spoiwa oraz żywice. Kiedy mury zostaną naprawione, ustawimy całą wieżę,
zepniemy stalowymi obręczami, wylejemy nowe betonowe fundamenty i ciasno wszystko scementujemy. Planujemy zamontować trzy piętra i oczywiście nowy dach. Pokoje zostaną zaaranżowane na kilka sypialni i łazienkę oraz małą salę bankietową – do wynajęcia niezależnie od głównej części hotelu. Kay oparł się w fotelu, wyglądał na zamyślonego. Joey przeniosła wzrok na Alexa Wildera, który siedział pochylony i sprawiał wrażenie, no cóż, w sumie zainteresowanego. Nie miała jednak czasu się tym rozkoszować, bo uniosła się inna ręka, tym razem Philipa Carltona, przedstawiciela klientów z Anglii. – Jakie są plany na wykorzystanie związków z Barriem? – spytał. Joey się uśmiechnęła. – Nie jesteśmy jeszcze pewni – przyznała szczerze. – Z pewnością jakoś to wykorzystamy – J. M. Barrie to przecież jeden z najbardziej uwielbianych brytyjskich autorów – ale dopóki nie będziemy mogli tam wejść i realnie ocenić przestrzeni, sprawdzić, co pasuje... to tylko pomysły. – Jakie pomysły? – przerwał nagle Alex. Joey zmierzyła go wzrokiem. Próbował podłożyć jej nogę czy podrzucić pytanie, na które bez problemu odpowie? Z Alexem nigdy nic nie wiadomo. Jasne, istniała możliwość, że nie usiłował zrobić żadnej z tych rzeczy, tylko po prostu był ciekawy. W to jednak wątpiła. – Rozważamy kilka możliwości – odpaliła pewnie. –
Możemy pójść w ślady hotelu Monteleone w Nowym Orleanie – wiadomo, pokoje na cześć Faulknera, Capote’a, Hemingwaya i tak dalej. Albo, zupełnie inaczej, jak w Bemelmans Barze w Carlyle, gdzie mają ścienne rysunki z Madeline autorstwa samego Ludwiga Bemelmansa... Proszę pamiętać, że ten dom nie był własnością Barriego, pomieszkiwał tam tylko. Ale tam napisał Piotrusia Pana, więc proponuję, żebyśmy znaleźli jakieś pośrednie rozwiązanie: jeśli badania wykażą, że to mogłoby wypromować obiekt, jeśli uda nam się wybrać odpowiednie pomieszczenia, naszym pomysłem byłoby stworzenie rodzinnego apartamentu i umeblowanie go na wzór domu państwa Darling: wygodny wiktoriański pokój dla dorosłych i zupełnie fantazyjna przestrzeń dziecięca – gwiazdy, baldachimy, ręczne malowidła nawiązujące do książki. Moglibyśmy organizować tematyczne przyjęcia urodzinowe z Piotrusiem Panem dla dzieci. Dla dorosłych może też. – Przerwała. – Psy oczywiście mile widziane – dodała z uśmiechem. Alex się zmarszczył. Wyglądał na szczerze zdziwionego. – Przecież bez Nany nic by się nie wydarzyło, prawda? – podpowiedziała uroczo Joey. Alex rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy wszyscy zrozumieli. – Nana? – spytał z zakłopotaniem – Nana to suczka – wyjaśnił uśmiechnięty Preston Kay. – Opiekowała się dziećmi.
– Aha. – Alex opadł nieco w fotelu. Joey miała złe przeczucie, że tymi ogólnikami niezbyt usatysfakcjonowała wspólników. Nagle przyszła jej do głowy myśl. – Mogę na chwilę przeprosić? – poprosiła. Wszyscy ze zdziwieniem pokiwali głowami. Joey popędziła do swojego gabinetu i wyszperała z teczki książkę, którą wepchnęła tam w ostatniej chwili na szczęście: pierwsze wydanie Piotrusia Pana z ilustracjami Francisa Donkina Bedforda, które dostała kiedyś od mamy. Pobiegła z powrotem do sali konferencyjnej. – Sama to właśnie chciałabym upamiętnić – zaczęła cicho. – Ducha pierwszego wydania. Muszę jednak przyznać, że nie omówiliśmy tego z Dave’em szczegółowo. – Proszę kontynuować – powiedział Preston. Joey uniosła książkę. – Przez całe życie uwielbiam J. M. Barriego, a zwłaszcza Piotrusia Pana. Tego dostałam od matki na trzynaste urodziny. – Joey podała książkę Prestonowi. Otworzył ją i zaczął przyglądać się ilustracjom. – Przez lata wielu jeszcze ilustrowało tę książkę: Arthur Rackham, Al Dempsteron stworzył bohaterów Disneya – Michael Hague, Scott McKowen i inni. Ale w rysunkach Bedforda jest jakaś piękna surowa czystość. Wydają się mistyczne i nie z tego świata bardziej od innych jakby dotarły do samej istoty dzieciństwa jest w nich
cudowność, nadzieja, poczucie tajemniczości i zachwytu. Proszę tylko spojrzeć tutaj... Porter oddał książkę, przekartkowała ją do ilustracji, na której państwo Darling pogrążeni są w nieutulonym smutku, bo odkryli właśnie zniknięcie dzieci z sypialni. Nana pochyla się z nimi nad łóżkiem i patrzy przez okno na niebo pełne spadających gwiazd. Podpis: „Ptaszki wyfrunęły”. Joey podała książkę dalej. – Uwielbiam bałagan w tym pokoju – powiedziała. – Uwielbiam te pootwierane szuflady i rozrzucone ubrania oraz uchwycenie pospiesznego odejścia. A także tę majestatyczną przerażającą głęboką czerń nieba nad Londynem. Jest ogromne, piękne, groźne, i to tuż za oknem. W środku natomiast Nana stoi na straży, jest jasno i przytulnie, ale brakuje tego, co tak naprawdę dało temu miejscu życie: dzieci. Joey przerwała, walcząc z nagłym przypływem emocji. Naprawdę nie miała pojęcia, dokąd zmierza. Ale wspólnicy poważnie kiwali głowami najwyraźniej zainteresowani ilustracją. Musiała to jakoś spuentować. – Nie wiem, po co to opowiadam – przyznała. Alex z zadowoleniem uniósł wzrok. Czekał na jej porażkę. Joey była tego świadoma. – Po prostu kiedy myślę o tym dworze w Stanway i o wszystkim, co musiał widzieć, czego doświadczał przez wieki: śpiewy mnichów, setki lat rytmu pór roku, narodziny dzieci, śluby w salonie, staruszkowie umierający w sypialniach, zmarli chowani praktycznie w
zasięgu wzroku domu... Tajemnicze wydaje się to, że ten dom zawiera w sobie tyle życia, a jednocześnie jakby żyje dalej. Jest większy i starszy od kogokolwiek z nas, a będzie istniał dużo dłużej. Tego ducha musimy się trzymać, Stanway jest jak Nibylandia. Miejsce osobne, z innego świata, oczarowujące uczuciami i wspomnieniami tego rodzaju radości, która zwykle przemija wraz z dzieciństwem. Joey westchnęła. Wiedziała, że brzmi egzaltowanie. Dlaczego zawsze musi zepsuć takie wyjątkowe okazje? Usiadła zrezygnowana, a książka podawana z rąk do rąk przy stole wróciła do niej. Angielski agent Richardson zakaszlał i wyprostował się. Wszyscy patrzyli na niego wyczekująco. – Dziękuję, Joey – powiedział. – To jedna z najciekawszych prezentacji, jakie widziałem. Twoja opowieść o Barriem była bardzo głęboka. Joey rozejrzała się po twarzach osób siedzących przy stole – wszystkie kiwały głowami, uśmiechały się. Nie mogła w to uwierzyć. – Dziękuję – wyjąkała. Spotkanie dobiegło końca. * * * Na korytarzu Alex poklepał Joey po plecach. – Dobra robota, naprawdę dobra robota. – Jak się tam znalazłeś? Nie jesteś zaangażowany w
projekt, prawda? – spytała Joey. Czuła przypływ niepokoju. Trudno było stać w takiej bliskości swojego byłego. – Nie. Byłem ciekaw. – Czego? Jak sobie poradzę? Alex rozpromienił się swoim najlepszym hollywoodzkim uśmiechem, a Joey starała się zignorować blask błękitnych oczu, które ją kiedyś tak nieodwracalnie uwiodły. – Dasz się zaprosić na lunch? Może Bemelmans Bar? Przez wzgląd na dawne dzieje? – Nie, dziękuję. – odpowiedziała, obróciła się i pomaszerowała do swojego gabinetu. Zaniknęła drzwi na klucz i położyła się za skórzanej sofie ustawionej wzdłuż tylnej ściany. Konfrontacja z Alexem niczym igła przekłuła balon jej euforii, a pozostawiła niepokój, mętlik i... wstyd. To było najgorsze. Joey tak bardzo się wstydziła tego, dokąd zawiódł ją związek z Alexem. Z jego specjalistyczną pomocą przemieniła się w chodzący stereotyp, dziewczynę, która poślubiła pracę i przespała się z szefem. Nawet teraz, po kilku miesiącach od rozstania, nienawidziła na niego wpadać, a pracowała po przeciwnej stronie korytarza. Wiedziała jednak, że w jakiś sposób musi sobie z tym poradzić. Żadne z nich nie zamierzało opuścić Apexu.