Polityka, rzeczownik:
- konflikt interesów, zamaskowany jako walka na zasady,
- ciąg afer publicznych dla własnego zysku,
- dla Starszych Ras, generalnie prowadzi do pewnego rozlewu krwi i serii pogrzebów
- AMBROSE BIERCE – PRZEGLĄD DIABELSKIEGO SŁOWNIKA
01
- Oczywiście, że jestem złą kobietą – powiedziała Carling Severan, wampirza
czarownica, beznamiętnym głosem. – To fakt, z którym pogodziłam się wieki temu.
Rozważam wszystko co robię, nawet najbardziej niepozorny gest, w kategoriach tego, jak mi
może się to przysłużyć.
Carling usiadła w swoim ulubionym fotelu przy szerokim oknie. Miękka skóra fotela od
dawna była dopasowana do kształtu jej ciała. Za oknem znajdował się bujny, dobrze
utrzymany ogród, ozdobiony subtelną barwą księżycowej nocy. Jej wzrok przemierzał
scenerię, ale wyraz jej szerokich oczu o kształcie migdałów był pusty, podobnie jak wyraz
twarzy.
- Dlaczego to powiedziałaś? – spytała Rhoswen. W głosie młodszej wampirzyczy
słychać było łzy, kiedy przyklęknęła przy fotelu, jej blondwłosa głowa obróciła się do Carling,
niczym kwiat do słońca w południe. – Jesteś najwspanialszą osobą na świecie.
- To bardzo miłe z twojej strony. – Carling pocałowała Rhoswen w czoło, gdyż
wydawało się, że tego potrzebowała. Chociaż dystans w oczach Carling zmalał, nie zniknął
całkowicie. – To są raczej niepokojące słowa. Jeśli wierzysz, że to ktoś taki jak ja, muszę
lepiej się temu przyjrzeć.
Łzy jej służącej polały się i spływały po perfekcyjnej twarzy. Rhoswen objęła Carling ze
szlochem. Smukłe brwi Carling uniosły się.
- A to co? – spytała, znużonym tonem. – Co takiego powiedziałam, że cię to zasmuciło?
Rhoswen potrząsnęła głową i przytuliła się mocniej.
Rhoswen była jedną z najmłodszej dwójki potomstwa Carling. Carling przestała tworzyć
wampiry dawno temu, oprócz niezwykle utalentowanych wyjątków, których odkryła w drugiej
połowie dziewiętnastego wieku, Rhoswen była członkinią podrzędnego teatru
szekspirowskiego, o krystalicznie czystym głosie i fatalnym przypadku gruźlicy płuc. Carling
przemieniła Rhoswen, kiedy ta była przerażoną, umierającą osiemnastolatką. Pozwalała
młodej kobiecie na znaczną swobodę, podobnie jak swoim pozostałym sługom. Trwała
w uścisku Rhoswen, kiedy myślała.
- Rozmawiałyśmy o wydarzeniach, które doprowadziły do koronacji królowej Mrocznych
Fae – powiedziała. – Nie przestajesz wierzyć, że dobrze postąpiłam, kiedy uzdrowiłam
Niniane i jej kochanka Tiago, kiedy został ranny. Chociaż rezultaty okazały się dobroczynne,
ledwie nieznacznie pokazałam, jaką jestem w sercu samolubną kreaturą.
- Dwa dni temu – powiedziała Rhoswen nie podnosząc głowy. – Odbyłyśmy tę
rozmowę dwa dni temu, a potem odpłynęłaś po raz kolejny.
- Naprawdę? – Wyprostowała plecy, naprężając się na tę wiadomość. – Więc, wiemy,
że pogorszenie przyspiesza.
Nikt nie wiedział, dlaczego bardzo stare wampiry przechodziły przez okres rosnących
zaburzeń mentalnych, zanim z impetem wpadną w absolutne szaleństwo, po czym giną.
Ponieważ wampiry rzadko osiągały tak znaczny wiek, zjawisko było słabo znane poza
najwyższymi szczeblami społeczności Rodzaju Nocy. Wampiry wiodą brutalne życie i mają
tendencję do ginięcia od innych przyczyn. Może był to nieuchronny rozwój choroby w samej
sobie. Może, jak sądziła Carling, nasz istnienie zawiera w sobie zarodek ostatecznego
upadku. Dusza, która pochodziła od człowieka, nigdy nie była przeznaczona do prawie
nieśmiertelnego życia, które zapewniał im wampiryzm.
Rhoswen uniosła załzawioną twarz.
- Ale czułaś się lepiej! W Chicago i później na ceremonii koronacji u Mrocznych Fae,
byłaś w pełni przytomna i dobrze funkcjonowałaś. Byłaś obecna w każdej chwili. Po prostu
musieliśmy utrzymać cię zainteresowaną nowymi rzeczami.
Carling spojrzała na nią z cierpkim wyrazem twarzy. Niecodzienne doświadczenia
wydawały się pomagać, kiedy byli postawieni przez pewien czas w stan gotowości.
Problemem było to, że pomagało to jedynie na pewien czas. Dla kogoś, kto doświadczył
przemijania tysiącleci, po chwili nawet nadzwyczajne doświadczenia stawały się zwyczajne.
Westchnęła i przyznała:
- Miałam kilka epizodów, którymi się z tobą nie podzieliłam.
Smutek, który wypełniał jej oblicze, był pozytywnie szekspirowski. Wrażenie goryczy
pogłębiło się u Carling, kiedy spojrzała na twarz, wyrażającą fanatyczne oddanie, wiedziała,
że nie zrobiła nic, by na nie zasłużyć. Urodziła się w mroku tak dawno temu, że szczegóły
tych czasów zniknęły z historii. Została porwana w niewolę, wychłostana prawie na śmierć
i oddana jako konkubina podstarzałemu pustynnemu królowi, przysięgła sobie, że nikt więcej
jej nie uderzy. Uwiodła króla, który uczynił z niej królową i poświęciła niewyobrażalnie długie
życie na zdobywanie Mocy. Uczyła się o truciznach, broni i czarnoksięstwie, jak rządzić i jak
w swoim sercu utrzymać urazę do wszystkich, a potem odkryła wampiryzm, pocałunek węża,
który dał jej prawie nieśmiertelność.
Grała z demonami o ludzkie życia, doradzała monarchom i walczyła z potworami.
W ciągu niezliczonych stuleci rządziła więcej niż jednym krajem z niezachwianą
bezwzględnością swoją smukłą żelazną pięścią. Poznała zaklęcia, sekret, o których istnieniu,
zniknął ślad z tego świata i widziała rzeczy tak niezwykłe, że ich widok rzucał dumnych
mężczyzn na kolana. Podbiła ciemność, by chodzić w pełnym świetle dnia i straciła, straciła,
straciła tak wielu ludzi i rzeczy, że nawet żal przestał ją poruszać. Wszystkie te cudowne
doświadczenia bladły teraz w zdobnej nocy.
Po prostu nie było już nic, co pochłaniałoby jej życie, nie było przygód, tak
pochłaniających, żeby musiała walczyć ponad wszystko o przetrwanie i zobaczyć ich koniec,
nie było szczytów, które musiałaby zdobyć. Po wszystkim, co zrobiła, by przetrwać, po walce
o życie tak długie i walce o władzę, obecnie stała się … niezainteresowana.
Tutaj nastąpił koniec wszystkich skarbów, ostatnich klejnotów w szkatułach tajemnic,
które spoczywały na wierzchu pozostałych, mrużąc swój onyksowy blask.
Moc, dla której pracowała tak ciężko, by ją zdobyć, pulsowała w rytm
przyspieszającego spustoszenia w jej umyśle. Widziała jak migocze wokół niej w swoim
wspaniałym przejrzystym połysku. Okrywała ją zasłoną, mieniącą się niczym diamenty.
Nie oczekiwała, że jej śmierć będzie tak cudowna.
Zgubiła ślad tego, jak to się zaczęło. Przeszłość i teraźniejszość przeplatały się w jej
umyśle. Czas stał się zagadką. Być może było to sto lat temu. Albo może trwało to przez całe
jej życie, które zachowało zwyczajną symetrię. To, o co walczyła tak mocno, rozlewała wokół
krew i wypłakiwała łzy wściekłości, pochłonie ją na koniec.
Kolejnym przebłyskiem mocy był budynek. Wyczuwała jego nieuchronność, jak
nadchodzące crescendo w nieśmiertelnej symfonii, albo jak następne intymne uderzenie jej
na długo porzuconego, prawie zapomnianego serca. Wyraz jej oczu stał się mglisty, kiedy
skupiła uwagę na tym pustoszącym wewnętrznym płomieniu.
Chwilę wcześniej to ogarnęło jej skórę, uważała to za niezwykłe. W domu wokół nich
nie było żadnych dźwięków, żadnych ruchów pozostałych wampirów, żadnych iskier ludzkich
emocji. Nie było niczego, poza urywanym oddechem Rhoswen, młodszej wampirzycy
klęczącej u jej stóp i cichych ciągłych dźwięków psa, kiedy drapał swoje ucho lub mościł się
na swojej poduszce, leżącej na podłodze. Carling przez długi czas żyła otoczona przez
szakale, chętnie pożywiającymi się ochłapami, które spadły ze stołów istot obdarzonych
Mocą, ale z czasem w ciągu ostatniego tygodnia, jej służący i pochlebcy uciekali.
Niektóre stworzenia miały dobrze rozwinięty instynkt przetrwania, w przeciwieństwie
do innych.
- Sugeruję ci, byś mocniej popracowała nad rozwinięciem zmysłu rozpoznania. –
powiedziała do Rhoswen.
*
Wszystko będzie w porządku.
Rune wcześniej zacytował Boba Marleya Niniane Lorelle, kiedy znalazła się w dołku.
Niniane była młodą, jak na faerie, słodką kobietą, która przez długi czas była jego bliską
przyjaciółką. Przydarzyło jej się zostanie królową Mrocznych Fae, dzięki czemu stała się
najnowszą pozycją na liście najpotężniejszych ludzi w kraju. Rune wplótł Boba do rozmowy,
by uspokoiła się po próbie zamachu na nią, w trakcie którego zginęła jej przyjaciółka, a jej
partner Tiago był bliski śmierci.
I ta cholerna piosenka Marleya nie chciała opuścić jego umysłu. To był jeden z tych
umysłowych wirusów, jak telewizyjna reklama, albo motyw muzyczny z filmu, który zaciął się
na ciągłym odtwarzaniu, a on nie mógł znaleźć wyłącznika w odtwarzaczu, który był
podłączony do jego mózgu.
Nie chodziło o to, że normalnie nie lubił muzyki Boba. Rune pragnął tylko, żeby
zamknął się na jedną pieprzoną chwilę, by mógł zamknąć oczy. Zamiast tego Rune obudził
się w środku nocy, gapiąc się w sufit, a jedwabna pościel drażniła jego nadwrażliwą skórę
niczym papier ścierny, migawki minionych wydarzeń przebiegały przez jego głowę, a Bob nie
przestawał śpiewać.
Wszystko będzie.
Pstryknięcie i dobry przyjaciel Rune Tiago leżał rozciągnięty na plecach na leśnej
polanie, wypatroszony i zanurzony we własnej krwi, z Niniane klęczącą przy jego głowie
i trzymającą go w niesamowitej grozie.
Pstryknięcie i Rune spoglądał w cudowną pustą twarz jednej z najpotężniejszych
władczyń Rodzaju Nocy w historii, chwycił Carling za ramiona, potrząsnął nią mocno i ryknął
prosto w jej twarz.
Pstryknięcie i dobijał targu z Carling, która uratowała życie Tiago, ale równie dobrze
mogła zakończyć jego własne.
Pstryknięcie i Carling wychodząca nago o zmierzchu z rzeki Adriyel, głęboko w krainie
Mrocznych Fae, zmoczona srebrzystą wodą, połyskująca w kończącym się dniu, tak jakby
ubrana była w przezroczystą suknię z gwiazd. Krzywizny i zagłębienia jej umięśnionego ciała,
ciemne włosy spływające gładko po jej kształtnej czaszce, jej zdobna egipska twarz
o wydatnych kościach policzkowych, były tak cholernie doskonałe. I jeszcze jedna z jej
najwspanialszych cech, była również jedną z na tragiczniejszych, na sprężystym zmysłowym
pięknie jej ciała cień kładły tuziny białych długich blizn po biczu. Kiedy była śmiertelną
kobietą, została wychłostana z taką siłą, że musiało to się stać z niezwykłym okrucieństwem,
a poruszała się z silną, pewną zmysłowością tygrysicy. Jej widok odebrał mu oddech,
zatrzymał jego myśli, duszę, go całego, tak, że potrzebował jakiegoś rodzaju kosmicznego
restartu, który jeszcze nie nastąpił, ponieważ jakaś jego część nadal była porażona tym
objawieniem.
Pstryknięcie i był świadkiem, jak zabytkowe pistolety jednocześnie wypaliły
i eksplodowały na leśnej polanie, zabijając zdrajczynię i dobra kobietę. Kobietę, którą bardzo
lubił. Silną, zabawną, kruchą ludzką kobietę, która nie powinna stracić swojego cennego
życia, ponieważ on i jego koleżanka tropicielka Aryal spieprzyli robotę i pozostawili ją by
sama strzegła Niniane.
Pstryknięcie i widział twarz Cameron, kiedy jeszcze żyła. Miała wysokie, silne ciało
atletki, jej oszczędne oblicze promieniujące dobrym humorem i piegami w kolorze cynamonu.
Pstrykniecie i widział Cameron po raz ostatni, kiedy żołnierze mrocznych Fae
przygotowywali i owijali jej ciało, by odwieźć jej ciało do jej rodziny w Chicago. Cały ten
śliczny cynamonowy kolor zniknął z jej piegów. Wybuch pistoletów, z których strzeliła, by
ocalić Niniane urwał spory kawałek jej głowy. To zawsze było tak trudne, kiedy widziałeś
przyjaciela w tym ostatnim, najsmutniejszym stanie. Było im dobrze. Nie cierpieli już więcej.
W końcu to ty byłeś tym zranionym.
Wszystko będzie w porządku.
Z wyjątkiem tego, że czasem tak nie było, Bobie. Czasem sprawy były tak popieprzone,
że wszystko co mogłeś zrobić, to odesłać je do domu w worku na ciało.
Nastrój Rune poprawił się szybko. Zazwyczaj był wyrem o bezproblemowym
usposobieniu, jednak zaczął bez powodu urywać ludziom głowy. Metaforycznie, w każdym
razie. W końcu nie urywał ludziom głów naprawdę. Chociaż, ludzie zaczęli go unikać.
- Co z tobą jest? – spytała Aryal po koronacji Niniane, kiedy wracali z Adriyel do
Chicago i dalej do Nowego Jorku. Wybrali swoją ulubioną metodę podróżowania, więc lecieli
w swoich wyrzych formach. Aryal była jego koleżanką, tropicielką i była harpią, co oznaczało,
że przez dziewięćdziesiąt procent czasu wredną zdzirą. Zazwyczaj jej rozdrażnione
usposobienie rozbawiało go. W tej chwili prawie wgniótł ją w ścianę drapacza chmur.
- Nawiedza mnie duch Marleya – powiedział.
Aryal ściągnęła ciemne brwi i spojrzała na niego. Kiedy była w formie harpii, krzywizny
jej twarzy były wyraźnie wygięte do góry. Jej płowo szare, przechodzące w czerń skrzydła
uderzały mocno w gorącym letnim wietrze, który wiał wokół nich.
- Jaki duch? – spytała harpia. – Przeszły, obecny czy przyszły?.
Uch, zajęło mu chwilę, żeby załapać. Połączenie z Dickensem pojawiło się w jego
głowie i pomyślał o Jacobie Marleyu, nie Bobie. Aryal pomyślała o osobie Jacobia Marleya
i trzech duchach świąt, przeszłych, obecnych i przyszłych, to zamąciło mu w głowie.
Czas, czas i czas. Co się wydarzyło, co się dzieje i co jeszcze nadejdzie.
Prychnął śmiechem. Dźwięk był wypełniony tłuczonym szkłem.
- Wszystkie – powiedział. – Nawiedzają mnie wszystkie.
- Chłopie, daj sobie spokój – powiedziała Aryal, łagodnym tonem, który uważał za
ugodowy, kiedy pochodził od niej. – Uwierz w święta.
Harpia wyglądała prawie na delikatną, kiedy leciał obok niej. Jego wyrzą forma był
gryf. Miał ciało lwa, a głowę i skrzydła złotego orła. Jego łapy były wielkości kołpaków
i zakończone długimi dziko wysuniętymi pazurami, w jego orlej głowie znajdowały się oczy
w takim samym kolorze, jak u lwa. Jego kocie ciało było szerokie i potężne na wysokości
klatki piersiowej, a smukłe w zadzie i miało bury kolor gorących pustynnych miejsc. W swojej
wyrzej formie był ogromny, wielkością dorównywał SUV-owi, z odpowiadająca temu
rozpiętością skrzydeł. W ludzkiej formie Rune miał sześć stóp i cztery cale wzrostu, szerokie
ramiona i smukłe mięśnie szermierza. Miał słonecznie brązową skórę z uśmiechniętymi
liniami w kącikach lwich oczu, mających barwę słonecznego bursztynu. Jego gładkie oblicze
i biały uśmiech były popularnymi towarami, zwłaszcza wśród kobiet, a grzywa przeczesanych
słońcem włosów, która opadała na jego szerokie barki mieniła się bladym złotem, oraz
kasztanową lśniącą miedzią.
Był jednym z czterech gryfów na ziemi, którzy byli czczeni w starożytnych Indiach
i Persji, nieśmiertelny wyr, który był przy narodzinach świata. Czas i przestrzeń ugięły się,
kiedy powstała Ziemia. Zagłębienia stworzyły kieszenie Innych Krain, wypełnionych magią,
gdzie inaczej płynie czas, nowoczesne technologie nie działają, a światło lśni odmiennym
światłem. Ci, znani jako Starsze Rasy, Wyrowie i Elfy, Jaśni i Mroczni Fae, Rodzaj Nocy,
Rodzaj Demonów, ludzkie wiedźmy i wszelkiego rodzaju straszliwe stworzenia, mające
tendencję do skupiania się w pobliżu Innych Krain. Większość Starszych ras powstała
zarówno na Ziemi, jak i kieszeniach Innych Krajach. Kilkoro, naprawdę kilkoro rozpoczęło
egzystencję w punktach stycznych pomiędzy przestrzeniami, gdzie czas i przestrzeń były
płynne i zmienne w czasie stworzenia świata, kiedy Moc była nieuformowaną, niezmierzoną
siłą.
Rune i pozostałe gryfy były właśnie takimi istotami. Byli typowymi istotami dwoistości,
uformowanymi jako połączenie dwóch stworzeń, u zarania zmian czasu i przestrzeni. Lew
i orzeł, podobnie jako pozostali starożytni wyrowie, nauczyli się zmieniać swój kształt
i wędrować pośród ludzkości, więc posiedli dwie formy, wyrzą i ludzką. Posiadali
pokrewieństwo z miejscami pomiędzy światami. Potrafili znaleźć punkty przejścia ukryte
przed innymi i w swojej wczesnej historii byli znani wśród Starszych Ras jako nieustraszeni
odkrywcy. Nie było podobnych do nich. Niejasny czas tworzenia minął i wszystkie rzeczy,
nawet przejścia między tymi miejscami, stały się zamknięte w swych znaczeniach.
Przeszłość pozostała za nimi. Przyszłość była niewiadomą, która oczekiwał przed nimi,
uśmiechając się niczym Mona Lisa. Ich ulotna chwila nieustająco odradzała się i umierała,
jednak nigdy nie mogłeś wziąć jej w dłoń i zatrzymać ją, zawsze pchała cię z inne miejsca.
Taa, wiedział co nieco o życiu u jego zarania.
On i Aryal wrócili do Cuelebre Tower w Nowym Jorku. Było siedem majątków Starszych
Ras, które leżały na terytorium ludzkich Stanów Zjednoczonych. Siedziba Rodzaju Wyrów
znajdowała się w Nowym Jorku. Siedziba Elfów opierała się o Charleston w Południowej
Karolinie. Majątek Mrocznych Fae był umiejscowiony w Chicago, a jasnych Fae w Los
Angeles. Rodzaj Nocy, który obejmował wszystkie formy wampirów, kontrolował rejon zatoki
San Francisco i północno-zachodnie wybrzeże Pacyfiku, podczas gdy ludzkie wiedźmy,
zaliczana do Starszych Ras ze względu na umiejętność rozkazywania Mocy, skupiały się
w Louisville w Kentucky. Rodzaj Demonów, podobnie jak wampirów i wyrów, składał się
z kilku różnych typów, jak gobliny i dżiny, ich siedziba mieściła się w Houston.
Po powrocie pierwszą rzeczą jaką Aryal i Rune zrobili było zdanie sprawozdania
Lordowi Wyrów, Dragosowi Cuelebre. Potężny mężczyzna o złotych oczach w swojej wyrzej
formie był smokiem wielkości małego odrzutowca. Rządził majątkiem wyrów przez stulecia,
razem z siedmioma nieśmiertelnymi tropicielami jako swoimi strażnikami – tropicielami.
Rune był pierwszym tropicielem Dragosa. Poza innymi sprawami, Rune razem z trzema
pozostałymi Gryfami, Baynem, Constantinem i Graydonem, zajmował się utrzymaniem
pokoju w majątku. Aryal była tropicielką dowodzącą śledztwami, a gargulec Groyle był głową
służby bezpieczeństwa Cuelebre Enterprises.
Dragos właśnie stracił swojego siódmego tropiciela, który jeszcze nie został nikim
zastąpiony. Wyr Tiago, ptak – grzmot i długotrwały naczelny dowódca, odszedł z jego życia
i stanowiska w majątku wyrów, by być ze swoją świeżo znalezioną partnerką, Niniane.
Dragos nie był jednym z najbardziej opanowanych nawet w najlepszych czasach. Na
początku nie był zadowolony ze sprawozdania. Nie był zadowolony w ogóle.
- Obiecałeś jej CO? – głęboki ryk smoka zatrząsł szybami. Zamarli w jego biurze.
Dragos położył ręce na biodrach, jego mroczne ostre niczym maczeta oblicze wyrażało
niedowierzanie.
Rune zacisnął usta do cienkiej linii, by opanować swój temperament i powiedział:
- Obiecałem, że udam się do Carling w ciągu tygodnia i będę jej służył według jej
uznania.
- Kurewsko niewiarygodne – warknął Lord Wyrów. – Czy masz pojęcie w co się
wpakowałeś?
- Tak, właściwie – stęknął Rune. – Sądzę, że mam wskazówkę.
- Może poprosić cię o cokolwiek, a teraz będziesz zobowiązany to zrobić przez prawa
magii. Możesz spędzić tam STO LAT próbując wypełnić to jedno pieprzone zobowiązanie. –
Parzące spojrzenie smoka rozgorzało do niemożliwości, kiedy chodził po biurze. – Dopiero co
straciłem mojego tropiciela, będącego naczelnym wodzem, a teraz nie mam pojęcia jak
długo będę musiał sobie radzić bez swojego Pierwszego. Czy nie masz czegoś jeszcze do
przehandlowania? Czegokolwiek .
- Najwyraźniej nie, jestem tym, który zawarł tą cholerna umowę – odszczeknął Rune,
kiedy jego temperament wybuchnął.
Dragos milczał, kiedy przyglądał się twarzy Rune. To musiało być w części, bez
wątpienia, z powodu zaskoczenia, gdyż to normalnie Rune był tym spokojniejszym w ich
relacjach. Ale Dragos wziął głęboki wdech, przed uwolnieniem uderzenia gniewu. Moc smoka
tężała w pomieszczeniu.
Wtedy Aryal wkroczyła, by odegrać jej wersję rozjemcy.
- Co do diabła, Dragosie? – powiedziała harpia. – To była sprawa życia i śmierci, Tiago
wykrwawiał się tuz przed nami. Żadne z nas nie miało czasu, żeby skonsultować nasze
pełnomocnictwa w sprawie najlepszych warunków targu z Szalona Wiedźmą Zachodu.
Przynieśliśmy ci podarunek. Masz. – Rzuciła skórzaną paczkę Dragosowi, który uniósł
odruchowo rękę, by ja złapać.
Dragos otworzył paczkę i wyciągnął dwa zestawy czarnych kajdan, które
promieniowały groźną Mocą.
- W końcu jakieś dobre wieści – sapnął.
Troje wyrów patrzyło się na łańcuchy z odrazą.
Zaprojektowane przez starego wroga Dragosa, ostatniego króla Mrocznych Fae Uriena
Lorelle, kajdany potrafiły uwięzić najpotężniejszego z wyrów, samego Dragosa. Jego wybuch
gniewu odpłynął, Dragos słuchał, jak Rune i Aryal skończyli opowiadać historie o tym, jak
Naida Riordan, żona jednej z najważniejszych figur w rządzie Mrocznych Fae, użyła starych
narzędzi Uriena, by spróbować zabić Niniane i Tiago.
- Kajdany uniemożliwiły Tiago uzdrowienie się – powiedział Rune. – Prawie go
straciliśmy, zanim udało nam się je zdjąć. To wtedy musiałem dobić targu z Carling.
Smok posłał mu ponure spojrzenie, myśli przesuwały się jak cienie w jego złotych
oczach.
- W porządku – powiedział Dragos po chwili. – Wykorzystaj ten tydzień, aby
powydawać rozkazy i przekazać swoje obowiązki. A kiedy udasz się do San Francisco,
postaraj się cholernie mocno, aby Carling pozwoliła ci szybko zrobić, to co masz do zrobienia.
Więc Rune spędził tydzień przekazując obowiązki, podczas gdy Bob i jego obrazy
towarzyszyły mu w nocy, a widok i dźwięki Nowego Jorku atakowały go w dzień.
Normalnie lubił energiczną krzątaninę i rozgardiasz Nowego Jorku, ale od powrotu
z Adriyel, gigantyczne miasto parowało w upale lata, wszystkie zapachy uwięzione przez
dużą wilgotność uwalniały się w ciągłym drażniących, kakofonicznie głośnych strzępach,
niczym ostre pazury pod skórą Rune. Zmieniło go to w dzikiego przybysza o słabym
bezpieczniku, więc jego temperament często wybuchał, był zszokowany tak samo jak
pozostali. Czuł coś, czego nie czuł nigdy wcześniej, w ciągu długich niezliczonych lat swojej
egzystencji, nie czuł się bezpiecznie.
Może nie była to tak zła rzecz, musiał od niej jedynie na chwilę uciec. Może miałby
szansę na przegrupowanie i odzyskanie równowagi. Byłoby mądrze, by zrobić sobie przerwę
od radzenia sobie z charakterem Dragosa, kiedy jego własna samokontrola stała się tak
niezwykła. On i Dragos mieli ze sobą owocne relacje, które rozwijały się przez stulecia,
a bazowały częściowo na przyjaźni, bardzo mocno na partnerstwie w poleganiu na
odmiennych umiejętnościach każdego z nich, takich jak spokój i zdolności dyplomatyczne
Rune.
Jednak w tej chwili wydawało mu się, ze stracił wszystkie swoje istotne umiejętności
w „radzeniu sobie”. Jeśli będzie tak nadal postępował, prawdopodobnie dojdzie do
poważnego starcia pomiędzy nim i Dragosem, a to nie byłoby dobre dla nikogo, a zwłaszcza
dla niego samego. Po prostu nie było powodu, aby pogarszać aż tak sprawy.
Przypuszczał, że uda mu się nakłonić Carling, by pozwoliła mu szybko coś dla siebie
zrobić. Może zaoferuje jej wyniesienie śmieci, albo pozmywanie naczyń. Zastanawiał się jak
przez to przebrnie.
Czy Szalona Wiedźma Zachodu ma poczucie humoru? W ciągu kilku ostatnich stuleci
Rune widział jej zaangażowanie w sprawy pomiędzy majątkami. Czy w tym czasie mógł
usłyszeć raz, czy dwa coś, co wydawało się naładowane dwuznacznością, albo mógł
zobaczyć przyczajony błysk w głębi tych cudownych ciemnych oczu, wydawało się to bardzo
wątpliwe. Wydawała się zbyt intensywna na prawdziwe nastroje, a jeśli śmiech mógł
uszkodzić pewne istotne systemy obrony w jej wnętrzu.
W czwartek, szóstego dnia, jego iPhone zadzwonił. Wyciągnął go z kieszeni dżinsów
i sprawdził o co chodziło. Dostał wiadomość od Duncana Turnera z Turner & Braeburn,
Adwokaci, z główną siedzibą w San Francisco.
Co do cholery?
A tak, Duncan Turner był Duncanem wampirem. Duncan wchodził w skład orszaku
Carling, kiedy podróżowała do Adriyel, krainy Mrocznych Fae, jako radczyni Trybunału
Starszych, na koronację Niniane.
Trybunał Starszych działał u Starszych Ras podobnie do Organizacji Narodów
Zjednoczonych. Składał się z siedmiorga radców, którzy reprezentowali siedem majątków
Starszych w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, posiadał prawne i sądowe środki,
by rozstrzygać spory pomiędzy majątkami. Jego głównym zadaniem było utrzymać obecną
równowagę Mocy, by zapobiegać wojnie.
Pośród innych rzeczy, radcy mieli władzę, by zażądać asysty mieszkańców swojego
majątku, kiedy zostawali wezwani, aby działać w swej oficjalnej roli, jako reprezentanci
Trybunału Starszych. Podobnie jak sędziowie przysięgli u ludzi, mieszkańcy majątku musieli
zgodzić się lub dostarczyć dowodów swojej niemożności podjęcia obowiązku.
Rune zastanawiał się, ile dobrze płatnych godzin stracił Duncan, z powodu przywileju
towarzyszenia Carling w podróży do Adriyel na koronację Niniane. Duncan nie tylko okazał
się pomocny w podróży, ale nigdy nie okazał ani odrobiny frustracji, niecierpliwości lub
rozgoryczenia. Był idealnym towarzyszem podróży, podczas gdy Rune nie ufał tak
przykładnemu zachowaniu, to pomimo tego zaczął lubić wampira.
Rune otworzył wiadomość i przeczytał:
Rune Ainissesthai
Pierwszy Tropiciel
Wieża Cuelebre
Nowy Jork, NY 10001
Drogi Rune:
RE: W sprawie ustnej umowy zawartej 23.04.3205, kalendarza Adriyel.
Jako zapłatę za usługi poczynione przez radczynię Carling Severan, proszę, staw się
osobiście jutro o zachodzie słońca w moim biurze w:
Biuro 7500,
Market Street 500,
San Francisco, CA 94105.
Wtedy otrzymasz dalsze instrukcje.
Mam nadzieję, że miałeś przyjemny tydzień i wypatruję twojego przybycia.
Z poważaniem,
Duncan Turner
Starszy Wspólnik
Turner & Braeburn, Adwokaci
Rune potarł usta, kiedy ponownie czytał wiadomość. Jego obecnie ponury nastrój
pogorszył się bardziej. Zapytać Carling, czy może coś zrobić szybko, hę? Wynieść śmieci.
Pozmywać naczynia.
Jasna cholera.
Zanim nie dowie się, czego się od niego oczekuje, zdecydował, że to może być
sprytnym posunięciem, by zapewnić sobie komfortowe lokum, wiec zarezerwował
bezterminowy pobyt w apartamencie z balkonem w Fairmont Hotel w San Francisco, woląc
skromniejszy apartament, w zamian za widok z pokoju i francuskie drzwi wychodzące na
balkon z kutego żelaza. Potem pożegnał się ze swoją okolicą, spakował marynarski worek
i stoczył nieprzyjemną walkę z dumą wyrów-lwów, którzy tworzyli armię prawników Cuelebre
Enterprises, aby skorzystać z firmowego odrzutowca. Na przekór ich hałaśliwych obiekcji,
argumentem, który przeważył, była jego wyższa pozycja. Posłał grupę obszczanych z paniki
kotów, by zarezerwowali sobie bilety pierwszej klasy na lot na spotkanie ich korporacji
w Brukseli.
Z Nowego Jorku do San Francisco mógł polecieć jako gryf, ale to oznaczało, że
dotarłby zmęczony i głodny do biura prawniczego Turnera i Braeburna, co nie wydawało się
najkorzystniejszą strategicznie opcją, kiedy miał się zmierzyć z nieznanym, potencjalnie
groźnym zadaniem. Poza tym, kiedy pomyślał o kotach, mógł podczas lotu zając się kilkoma
nie cierpiącymi zwłoki rzeczami.
I tak zrobił. Jak tylko Lear uniósł się nad asfalt, wyciągnął się na kanapie z poduszkami
pod plecami i stertą kanapek z wołowiną przy łokciu. Nacisnął przycisk, który rozsunął
żaluzje, za którymi znajdował się pięćdziesięciodwucalowy ekran plazmowy, położył na
kolanach bezprzewodową klawiaturę i bezprzewodową myszkę na oparciu kanapy i przez
satelitarne połączenie z odrzutowca zalogował się do World of Warcraft: Wrath of the Lich
King. W końcu nie wiedział, kiedy będzie miał szanse, by znów zagrać. A było to dla niego
cholernie ważne, by zachowywać całe życie w Azeroth, jeśli tylko mógł. Dalej. Grał, jadł
i drzemał, podczas gdy Lear leciał po niebie na zachód, wyprzedzając koniec dnia. To było
dobre uczucie, znów być w ruchu, chociaż w tak leniwy sposób, nastrój Rune poprawił się,
znów czuł się prawie radosny.
Potem głos pilota zagłuszył grę w pokładowym systemie głośników.
- Panie, zaczynamy lądowanie. Powinno pójść gładko. Osiągniemy lotnisko w ciągu pół
godziny, mamy zgodę na lądowanie. W San Francisco jest obecnie łagodne siedemdziesiąt
dwa stopnie1
, a niebo jest czyste. Wygląda, że będziemy mieli piękny zachód słońca.
Rune wywrócił oczami na tę prelekcję, wylogował się z gry, rozciągnął i wstał. Poszedł
do luksusowo urządzonej łazienki, ogolił się i wziął pięciominutowy prysznic, ubrał się
ponownie w ulubione dżinsy i poszedł sprawdzić, co dzieje się w kokpicie.
Piloci byli parą wyrów-kruków. Siedzieli rozluźnieni i rozmawiali, smukła, domyślna
czarnowłosa para wyprostowała się w siedzeniach, kiedy się pojawił.
- Chłopaki – powiedział łagodnym tonem, opierając łokieć o fotel drugiego pilota. –
Spokojnie.
- Tak jest. – Alex, pilot, posłał mu ukradkowy uśmiech. Alex był młodszym
i agresywniejszym z dwóch mężczyzn. Częściej niż jego partner Daniel, który był bardziej
uległym i był zadowolony z odgrywania roli wsparcia. Podczas dłuższych lotów zamieniali się
miejscami, pierwszy pilotował w jedną stronę, a drugi w drodze powrotnej.
Lear powinien przejść przegląd i zostać zatankowany w ciągu nocy, kruki wyruszą
z powrotem do Nowego Jorku z pierwszymi promieniami słońca.
- Co zamierzacie robić wieczorem – spytał Rune. - Pójdziecie na kolację, czy zobaczycie
show?
Kiedy rozmawiali o restauracjach i objazdowym show z Broadway’u, Rune przyglądał
się panoramie rozciągającej się poniżej samolotu.
1
72°F = 22°C
Rejon zatoki San Francisco był zalany gigantyczną plamą koloru, niebieskawe szarości
odleglejszych miejsc były nakropione błyskami elektrycznych lamp, a nad wszystkim górował
ognisty blask nadchodzącego bezchmurnego zachodu słońca. Wszystkie pięć dużych mostów
w zatoce, Golden Gate, San Francisco - Oakland, Richmond - San Raphael, Hayward - San
Mateo i Dumbarton, odbijały się w barwnej wodzie perfekcyjnymi miniaturami. Południowy
półwysep San Francisco ozdobiony był drapaczami chmur, niczym kolosalnymi kwiatami
w ogródku jakiegoś boga. Po drugiej stronie Golden Gate leżała północna część zatoki
z Marin, Sonomą i Napą.
Od czasu do czasu w znacznej odległości pojawiał się Inny Kraj, wykreślony liniami
najbledszego błękitu. Jedna z Innych Krain leżących nad zatoką zaczęła pojawiać się około
wieku temu. Wydawało się, że znajdowała się prosto na zachód od Golden Gate.
Wyspa po raz pierwszy została dostrzeżona w połowie dziewiętnastego wieku,
wywołując konsternację i wymuszając zmianę tras rejsów statków. Większość badań
i spekulacji prowadziła do niezwykłego zjawiska, iskrzących idei, takich jak wada Mocy, która
mogła być połączona z kalifornijskimi trzęsieniami ziemi, jednak nikt naprawdę nie rozumiał,
dlaczego wyspa pojawiała się, by potem zniknąć. W końcu żądna przygód dusza odkryła, że
wyspa znikała, jeśli statek zbliżył się do niej wystarczająco blisko. Po tym ruch na trasach
rejsowych wrócił do normy.
Wkrótce wyspa stał się kolejną atrakcją turystyczną. Liczba statków wycieczkowych
zwiększała się niesamowicie za każdym razem, kiedy Inny Kraj stawał się widoczny. Ludzie
zaczęli nazywać go Avalonem, lśniącym lądem z mitów i opowieści.
Jednak Rune słyszał powtarzaną szeptem inną nazwę. W rejonie zatoki istniała inna
populacja. Jej członkowie nie wybierali się na wycieczki, nie jadali w restauracjach i nie
chodzili oglądać objazdowe broadwayowskie występy. Mieszkali w kątach starych
opuszczonych budynków i kryli się, kiedy zapadała noc i drapieżniki wychodziły na łowy.
Uzależnieni od narkotyków i bezdomni nie nazywali tego lądu Avalonem. Nazywali go
Krwawą Aleją.
Wyspa była widoczna w oddali, olbrzymia pomarańczowo-czerwona kula zachodzącego
słońca prześwitywała przez nieziemski widok. Mała kolonia wampirów podobno żyła na
wyspie. Rune przyglądał się jej zamyślony, przesuwając ciało, by przeciwdziałać zmianie
grawitacji, kiedy Lear zakołysał się w szerokim kręgu, by znaleźć się na ścieżce podejścia
pasa startowego.
W sercu majątku Rodzaju Nocy, w rejonie zatoki San Francisco, znajdowało się wiele
enklaw wampirów, zwłaszcza w hrabstwie Marin, gdzie rozległa społeczność otaczała dom
Juliana Regillusa, oficjalnego króla Rodzaju Nocy. Na tyle, na ile Rune wiedział, ludzie na
ulicy nie szeptali o wspólnocie Juliana z takim lękiem, jak o tej z wyspy. Czy było tak dlatego
z powodu nieziemskiego zwyczaju wyspy do pojawiania się i znikania, czy z powodu jej
mieszkańców?
Alex, pilot, uniósł wzrok i powiedział:
- Obowiązują mnie przepisy ruchu lotniczego … bla, bla … zapiąć pasy … bla …
Rune wybuchnął śmiechem.
- Jeśli nie stracilibyśmy całego tego syfu, który nie jest przyczepiony do podłogi
w kabinie, to skusiłoby mnie otwarcie drzwi i wyskoczenie.
Daniel gwałtownie spojrzał na niego.
- Dziękuję, panie, za powstrzymanie się od tego.
- Nie ma sprawy. – Rune klepnął drugiego pilota w bark i wyszedł z kabiny. Kiedy
zatrzymali się na lotnisku i Daniel otworzył Leara, Rune podziękował im i wysiadł. Zmienił
postać zaraz po opuszczeniu odrzutowca, zamaskował swoją wyrzą formę przed obserwacją,
poderwał się w powietrze i poleciał do miasta.
Nie mógł zdecydować się, gdzie wylądować, gdyż nie znał dostatecznie dobrze okolicy
Market Street, żeby móc ja zlokalizować z powietrza. W końcu wybrał lądowanie w pobliżu
zachodniego skraju parku Golden Gate. Kiedy schodził spiralami w stronę brukowanej ścieżki,
jego cień przemknął po smukłej czającej się sylwetce, która stała przed znakiem i potrząsała
pojemnikiem z farbą w spreju. Rune wylądował, z powrotem przybrał ludzką postać
i pozwolił okrywającej go zasłonie opaść. Zarzucił worek na ramię i patrzył, jak postać
zamalowuje znak. Brązowe stworzenie wyglądało jak anorektyczna humanoidalna kobieta,
o ciele jak szkielet i długich pajęczych dłoniach i stopach. W jej ociekające wodą włosy były
wplecione pęczki wodorostów.
Spojrzała przez ramię, zauważyła go i warknęła:
- Na co się gapisz, dupku?
- Na nic, moja dobra kobieto – powiedział łagodnym tonem.
- Tak trzymaj.
Podbiegła do pobliskiego kosza na śmieci i wyrzuciła pojemnik po farbie i popędziła
ścieżką, by zanurkować w pobliskim stawie. Wkrótce doszedł go z pod płaczącej wierzby na
brzegu staw, cichy dźwięk rozdzierającego serce szlochania
Rune podszedł do znaku. Był jednym z miriad znaków, które stały przy stawach,
jeziorach i rzekach wokół zatoki i ostrzegały turystów:
Proszę NIE KARMIĆ wodnych strachów.
Ten konkretny znak miał jedno słowo zamalowane czarną farbą. Obecnie mówił:
Proszę KARMIĆ wodnych strachów.
Witaj w majątku Rodzaju Nocy, domu wodnych strachów, nocnych elfów, ghuli, trolli
i wampirów. Kącikiem oka, dostrzegł kilka nocnych elfów biegnących przez park.
W przeciwieństwie do prawdziwych elfów, nocne elfy były zazwyczaj szczupłymi
stworzeniami o wzroście dziecka, miały wielkie oczy, duże łyse głowy i szpiczaste uszy
i pierzchały jak ryby.
Podszedł do wierzby i pochylił głowę, by zajrzeć pod szemrzące liście. Samica wodnych
strachów siedziała w wodzie, jej chude barki były zgarbione. Zauważyła go i zaszlochała
mocniej.
Poszperał w swoim marynarskim worku. Zjawa wydała z siebie żałosne jęknięcie, jej
usta zadrżały, kiedy śledziła jego ruchy oczami o kolorze błota. Wyciągnął baton
i przytrzymał go w górze. Jej oczy skierowały się na niego. Zajęczała, kiedy podpełza bliżej.
Uniósł palec. Jej żałosne oblicze skierowało się w górę z pytającym wyrazem i zatrzymało się.
- Znam twoje sztuczki, młoda damo. Spróbuj mnie ugryźć, a zmiażdżę ci twarz.
Topielica posłała mu ponury grymas, który ukazał wiele zębów. Wskazał na baton
i uniósł brwi. Skinęła gorliwie głową. Rzucił jej baton, chwyciła go w locie. Z obrotem
i pluskiem zanurkowała za drzewo, by pożreć swoją nagrodę. Pokręcił głową i spojrzał na
zegarek. Miał około pół godziny do zachodu słońca. Mnóstwo czasu, by powędrować na
zachód, dotrzeć do Market Street i zastanowić się, by zdecydować się, czy iść w lewo, czy
w prawo, by dotrzeć do celu. Bob znowu zaczął śpiewać w jego głowie, kiedy szedł przez
park.
Wszystko będzie w porządku, och nie. Nie znowu. Chciał przynajmniej rozpocząć to
śmiałe przedsięwzięcie z pozorem zdrowych zmysłów. Kiedy maszerował ulicą, rozpiął
kieszeń worka i gmerał w nim ręką, dopóki nie znalazł swojego iPoda. Włożył słuchawki do
uszu i przewijał swoją długą playlistę, by znaleźć coś innego. Cokolwiek. Cokolwiek innego.
- Born to be wild2
- Taa, to będzie to. Włączył odtwarzanie. Silne surowe brzmienie
Steppenwolf zabrzmiało w jego uszach. Wystrzel ze wszystkich swoich strzelb i eksploduj
w przestrzeni. Nadszedł zmierzch w jednym z miejsc na granicy świata, przejście pomiędzy
dniem i nocą. Gasnące promienie słońca wpadały do jego lwich oczu. Zaświeciły blaskiem,
kiedy Rune się uśmiechnął.
2
Born to be wild – pol. Zrodzony dla dzikości – piosenka rozsławiona przez Steppenwolf.
02
Market Street przecinała ukośnie San Francisco od przystani promów na północnym
wschodzie do bliźniaczych wzgórz na południowym zachodzie. Była jedną z głównych ulic
miasta, była porównywana do Pól Elizejskich w Paryżu albo Piątej Alei w Nowym Jorku.
Nadchodził zmierzch piątkowego wieczoru w sercu majątku Rodzaju Nocy. Czyniło to market
Street modnym i uczęszczanym miejscem. Wysoki wieżowiec skutecznie zasłaniał ostatnie
promienie słońca. Turyści i sprzedawcy tłoczyli się na chodnikach. Para białoskórych,
pięknych i elegancko ubranych wampirzyc przechadzała się między nimi. Pochyliły głowy
i coś sobie szepnęły, kiedy nadszedł, spojrzały na niego ukradkiem podkreślonymi kohlem3
oczami i delikatnym uśmiechem. Kiedy uśmiechnął się w odpowiedzi, oczy bliższej
wampirzycy powiększyły się, a jej skóra w kolorze kości słoniowej oblała się delikatnym
rumieńcem. Rune uznał to za komplement ze strony nieumarłych.
Tłum zgęstniał, kiedy dotarł do celu. Był on największy przy gładkim drapaczu chmur
przy Market Street 500. Rune przyglądał się ciżbie z ciekawością, kiedy torował sobie drogę
do frontowego wejścia.
Wątle wyglądająca kobieta przepchnęła się przed nim ciągnąc przenośną butlę na
wózku, gruba rurka z tlenem wiła się pod jej nozdrzami, zatrzymał się, by mogła przejść.
Kiedy otarła się o niego, pod jej perfumami o zapachu bzu wyczuł zapach poważnej choroby.
Kwaśny medyczny zapach połaskotał go w nozdrza, przywołując obrazy bólu i zgnilizny, więc
odwrócił głowę i wydał z siebie grzeczne kaszlnięcie, które oczyściło jego płuca. Kolejny
blady szczupły mężczyzna na wózku, w towarzystwie żony i młodszego mężczyzny, który
wyglądał na jego syna.
Rune wyciągnął z uszu słuchawki i schował iPoda, następnie przepchnął się przez
obrotowe drzwi i dotarł do głównego lobby. Dominowali w nim umundurowani strażnicy,
detektory metali i kolejki ludzi, ustawione przed okienkami z kuloodpornych szyb. Potarł kark
i był od krok od wyjścia na zewnątrz, by ponownie sprawdzić numer na budynku, kiedy
usłyszał swoje imię dochodzące od wind po drugiej stronie lobby, obrócił się.
Wampir Duncan zmierzał ku niemu. Ubrany był w czarny garnitur Ralpha Laurena
i pasujące do niego buty, mierzył około pięciu stóp i jedenastu cali wzrostu. Równo obcięte
3
Kohl – kosmetyk złożony z galeny i ziół, popularny w krajach arabskich.
ciemne włosy przylegały ściśle do jego kształtnej czaszki, miał przyjemne oblicze
i inteligentne oczy. Duncan skinął na strażnika, który otworzył boczne przejście i zaprosił
Rune, by wszedł.
- Sam właśnie dotarłem – powiedział Duncan. Wampir wyciągnął rękę.
Rune uścisnął ją. Uścisk wampira był silny i chłodny.
- Zamierzałem wyjść na zewnątrz, by upewnić się, czy trafiłem pod właściwy adres. Co
tutaj się dzieje?
Duncan ruszył w stronę wind. Rune podążył za nim, skracając swój długi krok, by
dopasować go do drugiego mężczyzny.
- Biuro Emigracyjne Rodzaju Nocy zajmuje trzy pierwsze piętra budynku. W nim ludzie
ubiegają się o wizę, by stać się wampirami…
Krzyki przy jednym z okienek przerwały mu.
- Nie mów mi, że potrwa to cztery miesiące! Mój ojciec ma czwarte stadium raka, nie
ma tych czterech miesięcy!
Rune spojrzał na krzyczącego mężczyznę, potem ponownie na Duncana, który
odpowiedział lekkim wzdrygnięciem. Dotarli do wind, gdzie Duncan nacisnął najwyżej
znajdujący się guzik, oznaczający pięćdziesiąte piąte piętro. Kiedy weszli do windy Duncan
mówił dalej.
- To wystarczająco zrozumiałe, że zdobywanie wizy może wyzwalać emocje, dlatego
jest tu tak silna ochrona.
Dwóch strażników ruszyło w stronę sprzeczki, kiedy zamykały się drzwi windy.
- Tak z ciekawości – powiedział Rune – co dzieje się z podaniami o wizę ludzi, którzy są
w stadium terminalnym choroby? Czy ten facet będzie w stanie przyspieszyć sprawę swojego
ojca?
- Prawdopodobnie nie – powiedział Duncan. – Zawsze są smutne przypadki, jest zbyt
wielu zdesperowanych umierających ludzi.
- Stary – powiedział Rune. – Och.
Wampir spojrzał na niego.
- To nie znaczy, że im nie współczuję. Jednak patrząc na to z perspektywy, Stany
Zjednoczone otrzymały około czternastu milionów podań o zieloną kartę w dwa tysiące
dziewiątym roku. Majątek Rodzaju Nocy w Północnej Ameryce otrzymuje około dziesięciu
milionów podań rocznie, a nas proces sprawdzania musi być nie tylko bardziej rygorystyczny
niż rządu federalnego, ale również nie możemy przyznać więcej wiz niż dwa i pół miliona
przyznawanych przez Stany Zjednoczone.
- Jasna cholera – powiedział Rune.
- Jesteśmy jedynym majątkiem, który musi uciekać się do takich regulacji – powiedział
Duncan. – Długo żyjące Starsze Rasy mają odpowiednio niższy wskaźnik urodzeń. Nawet
wśród ludzkich wiedźm natura reguluje poziom tych, którzy rodzą się z iskrą Mocy i nie
wszyscy urodzeni z odpowiednimi zdolnościami wybierają naukę używania Mocy. Wampiryzm
jest niebezpieczną chorobą zakaźną, nie tylko fizycznie, ale także społecznie. Kiedyś był
domeną bogatych, pięknych i silnych w Mocy i nikt nie marzył o zostaniu wampirem bez
powodu. Nie możemy dłużej pozwalać sobie na takie kaprysy. Pomogłem stworzyć pierwszy
proces ubiegania się o wizę na początku dwudziestego wieku, przechodzi on aktualizacje
i ulepszenia co dziesięć lat. Każdego roku uzgadniamy także z Centrum Chorób Zakaźnych
w Atlancie ile podań możemy rozpatrzyć pozytywnie.
- Zabraliście całą zabawę z filmów o wampirach – powiedział Rune. – Ile wniosków
zatwierdziliście w zeszłym roku?
- Dwa tysiące.
Gwizdnął przez zaciśnięte zęby.
- Te liczby są porażające.
Polityka, rzeczownik: - konflikt interesów, zamaskowany jako walka na zasady, - ciąg afer publicznych dla własnego zysku, - dla Starszych Ras, generalnie prowadzi do pewnego rozlewu krwi i serii pogrzebów - AMBROSE BIERCE – PRZEGLĄD DIABELSKIEGO SŁOWNIKA
01 - Oczywiście, że jestem złą kobietą – powiedziała Carling Severan, wampirza czarownica, beznamiętnym głosem. – To fakt, z którym pogodziłam się wieki temu. Rozważam wszystko co robię, nawet najbardziej niepozorny gest, w kategoriach tego, jak mi może się to przysłużyć. Carling usiadła w swoim ulubionym fotelu przy szerokim oknie. Miękka skóra fotela od dawna była dopasowana do kształtu jej ciała. Za oknem znajdował się bujny, dobrze utrzymany ogród, ozdobiony subtelną barwą księżycowej nocy. Jej wzrok przemierzał scenerię, ale wyraz jej szerokich oczu o kształcie migdałów był pusty, podobnie jak wyraz twarzy. - Dlaczego to powiedziałaś? – spytała Rhoswen. W głosie młodszej wampirzyczy słychać było łzy, kiedy przyklęknęła przy fotelu, jej blondwłosa głowa obróciła się do Carling, niczym kwiat do słońca w południe. – Jesteś najwspanialszą osobą na świecie. - To bardzo miłe z twojej strony. – Carling pocałowała Rhoswen w czoło, gdyż wydawało się, że tego potrzebowała. Chociaż dystans w oczach Carling zmalał, nie zniknął całkowicie. – To są raczej niepokojące słowa. Jeśli wierzysz, że to ktoś taki jak ja, muszę lepiej się temu przyjrzeć. Łzy jej służącej polały się i spływały po perfekcyjnej twarzy. Rhoswen objęła Carling ze szlochem. Smukłe brwi Carling uniosły się. - A to co? – spytała, znużonym tonem. – Co takiego powiedziałam, że cię to zasmuciło? Rhoswen potrząsnęła głową i przytuliła się mocniej. Rhoswen była jedną z najmłodszej dwójki potomstwa Carling. Carling przestała tworzyć wampiry dawno temu, oprócz niezwykle utalentowanych wyjątków, których odkryła w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, Rhoswen była członkinią podrzędnego teatru szekspirowskiego, o krystalicznie czystym głosie i fatalnym przypadku gruźlicy płuc. Carling przemieniła Rhoswen, kiedy ta była przerażoną, umierającą osiemnastolatką. Pozwalała
młodej kobiecie na znaczną swobodę, podobnie jak swoim pozostałym sługom. Trwała w uścisku Rhoswen, kiedy myślała. - Rozmawiałyśmy o wydarzeniach, które doprowadziły do koronacji królowej Mrocznych Fae – powiedziała. – Nie przestajesz wierzyć, że dobrze postąpiłam, kiedy uzdrowiłam Niniane i jej kochanka Tiago, kiedy został ranny. Chociaż rezultaty okazały się dobroczynne, ledwie nieznacznie pokazałam, jaką jestem w sercu samolubną kreaturą. - Dwa dni temu – powiedziała Rhoswen nie podnosząc głowy. – Odbyłyśmy tę rozmowę dwa dni temu, a potem odpłynęłaś po raz kolejny. - Naprawdę? – Wyprostowała plecy, naprężając się na tę wiadomość. – Więc, wiemy, że pogorszenie przyspiesza. Nikt nie wiedział, dlaczego bardzo stare wampiry przechodziły przez okres rosnących zaburzeń mentalnych, zanim z impetem wpadną w absolutne szaleństwo, po czym giną. Ponieważ wampiry rzadko osiągały tak znaczny wiek, zjawisko było słabo znane poza najwyższymi szczeblami społeczności Rodzaju Nocy. Wampiry wiodą brutalne życie i mają tendencję do ginięcia od innych przyczyn. Może był to nieuchronny rozwój choroby w samej sobie. Może, jak sądziła Carling, nasz istnienie zawiera w sobie zarodek ostatecznego upadku. Dusza, która pochodziła od człowieka, nigdy nie była przeznaczona do prawie nieśmiertelnego życia, które zapewniał im wampiryzm. Rhoswen uniosła załzawioną twarz. - Ale czułaś się lepiej! W Chicago i później na ceremonii koronacji u Mrocznych Fae, byłaś w pełni przytomna i dobrze funkcjonowałaś. Byłaś obecna w każdej chwili. Po prostu musieliśmy utrzymać cię zainteresowaną nowymi rzeczami. Carling spojrzała na nią z cierpkim wyrazem twarzy. Niecodzienne doświadczenia wydawały się pomagać, kiedy byli postawieni przez pewien czas w stan gotowości. Problemem było to, że pomagało to jedynie na pewien czas. Dla kogoś, kto doświadczył przemijania tysiącleci, po chwili nawet nadzwyczajne doświadczenia stawały się zwyczajne. Westchnęła i przyznała:
- Miałam kilka epizodów, którymi się z tobą nie podzieliłam. Smutek, który wypełniał jej oblicze, był pozytywnie szekspirowski. Wrażenie goryczy pogłębiło się u Carling, kiedy spojrzała na twarz, wyrażającą fanatyczne oddanie, wiedziała, że nie zrobiła nic, by na nie zasłużyć. Urodziła się w mroku tak dawno temu, że szczegóły tych czasów zniknęły z historii. Została porwana w niewolę, wychłostana prawie na śmierć i oddana jako konkubina podstarzałemu pustynnemu królowi, przysięgła sobie, że nikt więcej jej nie uderzy. Uwiodła króla, który uczynił z niej królową i poświęciła niewyobrażalnie długie życie na zdobywanie Mocy. Uczyła się o truciznach, broni i czarnoksięstwie, jak rządzić i jak w swoim sercu utrzymać urazę do wszystkich, a potem odkryła wampiryzm, pocałunek węża, który dał jej prawie nieśmiertelność. Grała z demonami o ludzkie życia, doradzała monarchom i walczyła z potworami. W ciągu niezliczonych stuleci rządziła więcej niż jednym krajem z niezachwianą bezwzględnością swoją smukłą żelazną pięścią. Poznała zaklęcia, sekret, o których istnieniu, zniknął ślad z tego świata i widziała rzeczy tak niezwykłe, że ich widok rzucał dumnych mężczyzn na kolana. Podbiła ciemność, by chodzić w pełnym świetle dnia i straciła, straciła, straciła tak wielu ludzi i rzeczy, że nawet żal przestał ją poruszać. Wszystkie te cudowne doświadczenia bladły teraz w zdobnej nocy. Po prostu nie było już nic, co pochłaniałoby jej życie, nie było przygód, tak pochłaniających, żeby musiała walczyć ponad wszystko o przetrwanie i zobaczyć ich koniec, nie było szczytów, które musiałaby zdobyć. Po wszystkim, co zrobiła, by przetrwać, po walce o życie tak długie i walce o władzę, obecnie stała się … niezainteresowana. Tutaj nastąpił koniec wszystkich skarbów, ostatnich klejnotów w szkatułach tajemnic, które spoczywały na wierzchu pozostałych, mrużąc swój onyksowy blask. Moc, dla której pracowała tak ciężko, by ją zdobyć, pulsowała w rytm przyspieszającego spustoszenia w jej umyśle. Widziała jak migocze wokół niej w swoim wspaniałym przejrzystym połysku. Okrywała ją zasłoną, mieniącą się niczym diamenty. Nie oczekiwała, że jej śmierć będzie tak cudowna. Zgubiła ślad tego, jak to się zaczęło. Przeszłość i teraźniejszość przeplatały się w jej umyśle. Czas stał się zagadką. Być może było to sto lat temu. Albo może trwało to przez całe
jej życie, które zachowało zwyczajną symetrię. To, o co walczyła tak mocno, rozlewała wokół krew i wypłakiwała łzy wściekłości, pochłonie ją na koniec. Kolejnym przebłyskiem mocy był budynek. Wyczuwała jego nieuchronność, jak nadchodzące crescendo w nieśmiertelnej symfonii, albo jak następne intymne uderzenie jej na długo porzuconego, prawie zapomnianego serca. Wyraz jej oczu stał się mglisty, kiedy skupiła uwagę na tym pustoszącym wewnętrznym płomieniu. Chwilę wcześniej to ogarnęło jej skórę, uważała to za niezwykłe. W domu wokół nich nie było żadnych dźwięków, żadnych ruchów pozostałych wampirów, żadnych iskier ludzkich emocji. Nie było niczego, poza urywanym oddechem Rhoswen, młodszej wampirzycy klęczącej u jej stóp i cichych ciągłych dźwięków psa, kiedy drapał swoje ucho lub mościł się na swojej poduszce, leżącej na podłodze. Carling przez długi czas żyła otoczona przez szakale, chętnie pożywiającymi się ochłapami, które spadły ze stołów istot obdarzonych Mocą, ale z czasem w ciągu ostatniego tygodnia, jej służący i pochlebcy uciekali. Niektóre stworzenia miały dobrze rozwinięty instynkt przetrwania, w przeciwieństwie do innych. - Sugeruję ci, byś mocniej popracowała nad rozwinięciem zmysłu rozpoznania. – powiedziała do Rhoswen. * Wszystko będzie w porządku. Rune wcześniej zacytował Boba Marleya Niniane Lorelle, kiedy znalazła się w dołku. Niniane była młodą, jak na faerie, słodką kobietą, która przez długi czas była jego bliską przyjaciółką. Przydarzyło jej się zostanie królową Mrocznych Fae, dzięki czemu stała się najnowszą pozycją na liście najpotężniejszych ludzi w kraju. Rune wplótł Boba do rozmowy, by uspokoiła się po próbie zamachu na nią, w trakcie którego zginęła jej przyjaciółka, a jej partner Tiago był bliski śmierci. I ta cholerna piosenka Marleya nie chciała opuścić jego umysłu. To był jeden z tych umysłowych wirusów, jak telewizyjna reklama, albo motyw muzyczny z filmu, który zaciął się
na ciągłym odtwarzaniu, a on nie mógł znaleźć wyłącznika w odtwarzaczu, który był podłączony do jego mózgu. Nie chodziło o to, że normalnie nie lubił muzyki Boba. Rune pragnął tylko, żeby zamknął się na jedną pieprzoną chwilę, by mógł zamknąć oczy. Zamiast tego Rune obudził się w środku nocy, gapiąc się w sufit, a jedwabna pościel drażniła jego nadwrażliwą skórę niczym papier ścierny, migawki minionych wydarzeń przebiegały przez jego głowę, a Bob nie przestawał śpiewać. Wszystko będzie. Pstryknięcie i dobry przyjaciel Rune Tiago leżał rozciągnięty na plecach na leśnej polanie, wypatroszony i zanurzony we własnej krwi, z Niniane klęczącą przy jego głowie i trzymającą go w niesamowitej grozie. Pstryknięcie i Rune spoglądał w cudowną pustą twarz jednej z najpotężniejszych władczyń Rodzaju Nocy w historii, chwycił Carling za ramiona, potrząsnął nią mocno i ryknął prosto w jej twarz. Pstryknięcie i dobijał targu z Carling, która uratowała życie Tiago, ale równie dobrze mogła zakończyć jego własne. Pstryknięcie i Carling wychodząca nago o zmierzchu z rzeki Adriyel, głęboko w krainie Mrocznych Fae, zmoczona srebrzystą wodą, połyskująca w kończącym się dniu, tak jakby ubrana była w przezroczystą suknię z gwiazd. Krzywizny i zagłębienia jej umięśnionego ciała, ciemne włosy spływające gładko po jej kształtnej czaszce, jej zdobna egipska twarz o wydatnych kościach policzkowych, były tak cholernie doskonałe. I jeszcze jedna z jej najwspanialszych cech, była również jedną z na tragiczniejszych, na sprężystym zmysłowym pięknie jej ciała cień kładły tuziny białych długich blizn po biczu. Kiedy była śmiertelną kobietą, została wychłostana z taką siłą, że musiało to się stać z niezwykłym okrucieństwem, a poruszała się z silną, pewną zmysłowością tygrysicy. Jej widok odebrał mu oddech, zatrzymał jego myśli, duszę, go całego, tak, że potrzebował jakiegoś rodzaju kosmicznego restartu, który jeszcze nie nastąpił, ponieważ jakaś jego część nadal była porażona tym objawieniem.
Pstryknięcie i był świadkiem, jak zabytkowe pistolety jednocześnie wypaliły i eksplodowały na leśnej polanie, zabijając zdrajczynię i dobra kobietę. Kobietę, którą bardzo lubił. Silną, zabawną, kruchą ludzką kobietę, która nie powinna stracić swojego cennego życia, ponieważ on i jego koleżanka tropicielka Aryal spieprzyli robotę i pozostawili ją by sama strzegła Niniane. Pstryknięcie i widział twarz Cameron, kiedy jeszcze żyła. Miała wysokie, silne ciało atletki, jej oszczędne oblicze promieniujące dobrym humorem i piegami w kolorze cynamonu. Pstrykniecie i widział Cameron po raz ostatni, kiedy żołnierze mrocznych Fae przygotowywali i owijali jej ciało, by odwieźć jej ciało do jej rodziny w Chicago. Cały ten śliczny cynamonowy kolor zniknął z jej piegów. Wybuch pistoletów, z których strzeliła, by ocalić Niniane urwał spory kawałek jej głowy. To zawsze było tak trudne, kiedy widziałeś przyjaciela w tym ostatnim, najsmutniejszym stanie. Było im dobrze. Nie cierpieli już więcej. W końcu to ty byłeś tym zranionym. Wszystko będzie w porządku. Z wyjątkiem tego, że czasem tak nie było, Bobie. Czasem sprawy były tak popieprzone, że wszystko co mogłeś zrobić, to odesłać je do domu w worku na ciało. Nastrój Rune poprawił się szybko. Zazwyczaj był wyrem o bezproblemowym usposobieniu, jednak zaczął bez powodu urywać ludziom głowy. Metaforycznie, w każdym razie. W końcu nie urywał ludziom głów naprawdę. Chociaż, ludzie zaczęli go unikać. - Co z tobą jest? – spytała Aryal po koronacji Niniane, kiedy wracali z Adriyel do Chicago i dalej do Nowego Jorku. Wybrali swoją ulubioną metodę podróżowania, więc lecieli w swoich wyrzych formach. Aryal była jego koleżanką, tropicielką i była harpią, co oznaczało, że przez dziewięćdziesiąt procent czasu wredną zdzirą. Zazwyczaj jej rozdrażnione usposobienie rozbawiało go. W tej chwili prawie wgniótł ją w ścianę drapacza chmur. - Nawiedza mnie duch Marleya – powiedział. Aryal ściągnęła ciemne brwi i spojrzała na niego. Kiedy była w formie harpii, krzywizny jej twarzy były wyraźnie wygięte do góry. Jej płowo szare, przechodzące w czerń skrzydła uderzały mocno w gorącym letnim wietrze, który wiał wokół nich.
- Jaki duch? – spytała harpia. – Przeszły, obecny czy przyszły?. Uch, zajęło mu chwilę, żeby załapać. Połączenie z Dickensem pojawiło się w jego głowie i pomyślał o Jacobie Marleyu, nie Bobie. Aryal pomyślała o osobie Jacobia Marleya i trzech duchach świąt, przeszłych, obecnych i przyszłych, to zamąciło mu w głowie. Czas, czas i czas. Co się wydarzyło, co się dzieje i co jeszcze nadejdzie. Prychnął śmiechem. Dźwięk był wypełniony tłuczonym szkłem. - Wszystkie – powiedział. – Nawiedzają mnie wszystkie. - Chłopie, daj sobie spokój – powiedziała Aryal, łagodnym tonem, który uważał za ugodowy, kiedy pochodził od niej. – Uwierz w święta. Harpia wyglądała prawie na delikatną, kiedy leciał obok niej. Jego wyrzą forma był gryf. Miał ciało lwa, a głowę i skrzydła złotego orła. Jego łapy były wielkości kołpaków i zakończone długimi dziko wysuniętymi pazurami, w jego orlej głowie znajdowały się oczy w takim samym kolorze, jak u lwa. Jego kocie ciało było szerokie i potężne na wysokości klatki piersiowej, a smukłe w zadzie i miało bury kolor gorących pustynnych miejsc. W swojej wyrzej formie był ogromny, wielkością dorównywał SUV-owi, z odpowiadająca temu rozpiętością skrzydeł. W ludzkiej formie Rune miał sześć stóp i cztery cale wzrostu, szerokie ramiona i smukłe mięśnie szermierza. Miał słonecznie brązową skórę z uśmiechniętymi liniami w kącikach lwich oczu, mających barwę słonecznego bursztynu. Jego gładkie oblicze i biały uśmiech były popularnymi towarami, zwłaszcza wśród kobiet, a grzywa przeczesanych słońcem włosów, która opadała na jego szerokie barki mieniła się bladym złotem, oraz kasztanową lśniącą miedzią. Był jednym z czterech gryfów na ziemi, którzy byli czczeni w starożytnych Indiach i Persji, nieśmiertelny wyr, który był przy narodzinach świata. Czas i przestrzeń ugięły się, kiedy powstała Ziemia. Zagłębienia stworzyły kieszenie Innych Krain, wypełnionych magią, gdzie inaczej płynie czas, nowoczesne technologie nie działają, a światło lśni odmiennym światłem. Ci, znani jako Starsze Rasy, Wyrowie i Elfy, Jaśni i Mroczni Fae, Rodzaj Nocy, Rodzaj Demonów, ludzkie wiedźmy i wszelkiego rodzaju straszliwe stworzenia, mające tendencję do skupiania się w pobliżu Innych Krain. Większość Starszych ras powstała zarówno na Ziemi, jak i kieszeniach Innych Krajach. Kilkoro, naprawdę kilkoro rozpoczęło
egzystencję w punktach stycznych pomiędzy przestrzeniami, gdzie czas i przestrzeń były płynne i zmienne w czasie stworzenia świata, kiedy Moc była nieuformowaną, niezmierzoną siłą. Rune i pozostałe gryfy były właśnie takimi istotami. Byli typowymi istotami dwoistości, uformowanymi jako połączenie dwóch stworzeń, u zarania zmian czasu i przestrzeni. Lew i orzeł, podobnie jako pozostali starożytni wyrowie, nauczyli się zmieniać swój kształt i wędrować pośród ludzkości, więc posiedli dwie formy, wyrzą i ludzką. Posiadali pokrewieństwo z miejscami pomiędzy światami. Potrafili znaleźć punkty przejścia ukryte przed innymi i w swojej wczesnej historii byli znani wśród Starszych Ras jako nieustraszeni odkrywcy. Nie było podobnych do nich. Niejasny czas tworzenia minął i wszystkie rzeczy, nawet przejścia między tymi miejscami, stały się zamknięte w swych znaczeniach. Przeszłość pozostała za nimi. Przyszłość była niewiadomą, która oczekiwał przed nimi, uśmiechając się niczym Mona Lisa. Ich ulotna chwila nieustająco odradzała się i umierała, jednak nigdy nie mogłeś wziąć jej w dłoń i zatrzymać ją, zawsze pchała cię z inne miejsca. Taa, wiedział co nieco o życiu u jego zarania. On i Aryal wrócili do Cuelebre Tower w Nowym Jorku. Było siedem majątków Starszych Ras, które leżały na terytorium ludzkich Stanów Zjednoczonych. Siedziba Rodzaju Wyrów znajdowała się w Nowym Jorku. Siedziba Elfów opierała się o Charleston w Południowej Karolinie. Majątek Mrocznych Fae był umiejscowiony w Chicago, a jasnych Fae w Los Angeles. Rodzaj Nocy, który obejmował wszystkie formy wampirów, kontrolował rejon zatoki San Francisco i północno-zachodnie wybrzeże Pacyfiku, podczas gdy ludzkie wiedźmy, zaliczana do Starszych Ras ze względu na umiejętność rozkazywania Mocy, skupiały się w Louisville w Kentucky. Rodzaj Demonów, podobnie jak wampirów i wyrów, składał się z kilku różnych typów, jak gobliny i dżiny, ich siedziba mieściła się w Houston. Po powrocie pierwszą rzeczą jaką Aryal i Rune zrobili było zdanie sprawozdania Lordowi Wyrów, Dragosowi Cuelebre. Potężny mężczyzna o złotych oczach w swojej wyrzej formie był smokiem wielkości małego odrzutowca. Rządził majątkiem wyrów przez stulecia, razem z siedmioma nieśmiertelnymi tropicielami jako swoimi strażnikami – tropicielami. Rune był pierwszym tropicielem Dragosa. Poza innymi sprawami, Rune razem z trzema pozostałymi Gryfami, Baynem, Constantinem i Graydonem, zajmował się utrzymaniem
pokoju w majątku. Aryal była tropicielką dowodzącą śledztwami, a gargulec Groyle był głową służby bezpieczeństwa Cuelebre Enterprises. Dragos właśnie stracił swojego siódmego tropiciela, który jeszcze nie został nikim zastąpiony. Wyr Tiago, ptak – grzmot i długotrwały naczelny dowódca, odszedł z jego życia i stanowiska w majątku wyrów, by być ze swoją świeżo znalezioną partnerką, Niniane. Dragos nie był jednym z najbardziej opanowanych nawet w najlepszych czasach. Na początku nie był zadowolony ze sprawozdania. Nie był zadowolony w ogóle. - Obiecałeś jej CO? – głęboki ryk smoka zatrząsł szybami. Zamarli w jego biurze. Dragos położył ręce na biodrach, jego mroczne ostre niczym maczeta oblicze wyrażało niedowierzanie. Rune zacisnął usta do cienkiej linii, by opanować swój temperament i powiedział: - Obiecałem, że udam się do Carling w ciągu tygodnia i będę jej służył według jej uznania. - Kurewsko niewiarygodne – warknął Lord Wyrów. – Czy masz pojęcie w co się wpakowałeś? - Tak, właściwie – stęknął Rune. – Sądzę, że mam wskazówkę. - Może poprosić cię o cokolwiek, a teraz będziesz zobowiązany to zrobić przez prawa magii. Możesz spędzić tam STO LAT próbując wypełnić to jedno pieprzone zobowiązanie. – Parzące spojrzenie smoka rozgorzało do niemożliwości, kiedy chodził po biurze. – Dopiero co straciłem mojego tropiciela, będącego naczelnym wodzem, a teraz nie mam pojęcia jak długo będę musiał sobie radzić bez swojego Pierwszego. Czy nie masz czegoś jeszcze do przehandlowania? Czegokolwiek . - Najwyraźniej nie, jestem tym, który zawarł tą cholerna umowę – odszczeknął Rune, kiedy jego temperament wybuchnął. Dragos milczał, kiedy przyglądał się twarzy Rune. To musiało być w części, bez wątpienia, z powodu zaskoczenia, gdyż to normalnie Rune był tym spokojniejszym w ich
relacjach. Ale Dragos wziął głęboki wdech, przed uwolnieniem uderzenia gniewu. Moc smoka tężała w pomieszczeniu. Wtedy Aryal wkroczyła, by odegrać jej wersję rozjemcy. - Co do diabła, Dragosie? – powiedziała harpia. – To była sprawa życia i śmierci, Tiago wykrwawiał się tuz przed nami. Żadne z nas nie miało czasu, żeby skonsultować nasze pełnomocnictwa w sprawie najlepszych warunków targu z Szalona Wiedźmą Zachodu. Przynieśliśmy ci podarunek. Masz. – Rzuciła skórzaną paczkę Dragosowi, który uniósł odruchowo rękę, by ja złapać. Dragos otworzył paczkę i wyciągnął dwa zestawy czarnych kajdan, które promieniowały groźną Mocą. - W końcu jakieś dobre wieści – sapnął. Troje wyrów patrzyło się na łańcuchy z odrazą. Zaprojektowane przez starego wroga Dragosa, ostatniego króla Mrocznych Fae Uriena Lorelle, kajdany potrafiły uwięzić najpotężniejszego z wyrów, samego Dragosa. Jego wybuch gniewu odpłynął, Dragos słuchał, jak Rune i Aryal skończyli opowiadać historie o tym, jak Naida Riordan, żona jednej z najważniejszych figur w rządzie Mrocznych Fae, użyła starych narzędzi Uriena, by spróbować zabić Niniane i Tiago. - Kajdany uniemożliwiły Tiago uzdrowienie się – powiedział Rune. – Prawie go straciliśmy, zanim udało nam się je zdjąć. To wtedy musiałem dobić targu z Carling. Smok posłał mu ponure spojrzenie, myśli przesuwały się jak cienie w jego złotych oczach. - W porządku – powiedział Dragos po chwili. – Wykorzystaj ten tydzień, aby powydawać rozkazy i przekazać swoje obowiązki. A kiedy udasz się do San Francisco, postaraj się cholernie mocno, aby Carling pozwoliła ci szybko zrobić, to co masz do zrobienia. Więc Rune spędził tydzień przekazując obowiązki, podczas gdy Bob i jego obrazy towarzyszyły mu w nocy, a widok i dźwięki Nowego Jorku atakowały go w dzień.
Normalnie lubił energiczną krzątaninę i rozgardiasz Nowego Jorku, ale od powrotu z Adriyel, gigantyczne miasto parowało w upale lata, wszystkie zapachy uwięzione przez dużą wilgotność uwalniały się w ciągłym drażniących, kakofonicznie głośnych strzępach, niczym ostre pazury pod skórą Rune. Zmieniło go to w dzikiego przybysza o słabym bezpieczniku, więc jego temperament często wybuchał, był zszokowany tak samo jak pozostali. Czuł coś, czego nie czuł nigdy wcześniej, w ciągu długich niezliczonych lat swojej egzystencji, nie czuł się bezpiecznie. Może nie była to tak zła rzecz, musiał od niej jedynie na chwilę uciec. Może miałby szansę na przegrupowanie i odzyskanie równowagi. Byłoby mądrze, by zrobić sobie przerwę od radzenia sobie z charakterem Dragosa, kiedy jego własna samokontrola stała się tak niezwykła. On i Dragos mieli ze sobą owocne relacje, które rozwijały się przez stulecia, a bazowały częściowo na przyjaźni, bardzo mocno na partnerstwie w poleganiu na odmiennych umiejętnościach każdego z nich, takich jak spokój i zdolności dyplomatyczne Rune. Jednak w tej chwili wydawało mu się, ze stracił wszystkie swoje istotne umiejętności w „radzeniu sobie”. Jeśli będzie tak nadal postępował, prawdopodobnie dojdzie do poważnego starcia pomiędzy nim i Dragosem, a to nie byłoby dobre dla nikogo, a zwłaszcza dla niego samego. Po prostu nie było powodu, aby pogarszać aż tak sprawy. Przypuszczał, że uda mu się nakłonić Carling, by pozwoliła mu szybko coś dla siebie zrobić. Może zaoferuje jej wyniesienie śmieci, albo pozmywanie naczyń. Zastanawiał się jak przez to przebrnie. Czy Szalona Wiedźma Zachodu ma poczucie humoru? W ciągu kilku ostatnich stuleci Rune widział jej zaangażowanie w sprawy pomiędzy majątkami. Czy w tym czasie mógł usłyszeć raz, czy dwa coś, co wydawało się naładowane dwuznacznością, albo mógł zobaczyć przyczajony błysk w głębi tych cudownych ciemnych oczu, wydawało się to bardzo wątpliwe. Wydawała się zbyt intensywna na prawdziwe nastroje, a jeśli śmiech mógł uszkodzić pewne istotne systemy obrony w jej wnętrzu. W czwartek, szóstego dnia, jego iPhone zadzwonił. Wyciągnął go z kieszeni dżinsów i sprawdził o co chodziło. Dostał wiadomość od Duncana Turnera z Turner & Braeburn, Adwokaci, z główną siedzibą w San Francisco.
Co do cholery? A tak, Duncan Turner był Duncanem wampirem. Duncan wchodził w skład orszaku Carling, kiedy podróżowała do Adriyel, krainy Mrocznych Fae, jako radczyni Trybunału Starszych, na koronację Niniane. Trybunał Starszych działał u Starszych Ras podobnie do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Składał się z siedmiorga radców, którzy reprezentowali siedem majątków Starszych w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, posiadał prawne i sądowe środki, by rozstrzygać spory pomiędzy majątkami. Jego głównym zadaniem było utrzymać obecną równowagę Mocy, by zapobiegać wojnie. Pośród innych rzeczy, radcy mieli władzę, by zażądać asysty mieszkańców swojego majątku, kiedy zostawali wezwani, aby działać w swej oficjalnej roli, jako reprezentanci Trybunału Starszych. Podobnie jak sędziowie przysięgli u ludzi, mieszkańcy majątku musieli zgodzić się lub dostarczyć dowodów swojej niemożności podjęcia obowiązku. Rune zastanawiał się, ile dobrze płatnych godzin stracił Duncan, z powodu przywileju towarzyszenia Carling w podróży do Adriyel na koronację Niniane. Duncan nie tylko okazał się pomocny w podróży, ale nigdy nie okazał ani odrobiny frustracji, niecierpliwości lub rozgoryczenia. Był idealnym towarzyszem podróży, podczas gdy Rune nie ufał tak przykładnemu zachowaniu, to pomimo tego zaczął lubić wampira. Rune otworzył wiadomość i przeczytał: Rune Ainissesthai Pierwszy Tropiciel Wieża Cuelebre Nowy Jork, NY 10001 Drogi Rune: RE: W sprawie ustnej umowy zawartej 23.04.3205, kalendarza Adriyel. Jako zapłatę za usługi poczynione przez radczynię Carling Severan, proszę, staw się osobiście jutro o zachodzie słońca w moim biurze w: Biuro 7500, Market Street 500, San Francisco, CA 94105.
Wtedy otrzymasz dalsze instrukcje. Mam nadzieję, że miałeś przyjemny tydzień i wypatruję twojego przybycia. Z poważaniem, Duncan Turner Starszy Wspólnik Turner & Braeburn, Adwokaci Rune potarł usta, kiedy ponownie czytał wiadomość. Jego obecnie ponury nastrój pogorszył się bardziej. Zapytać Carling, czy może coś zrobić szybko, hę? Wynieść śmieci. Pozmywać naczynia. Jasna cholera. Zanim nie dowie się, czego się od niego oczekuje, zdecydował, że to może być sprytnym posunięciem, by zapewnić sobie komfortowe lokum, wiec zarezerwował bezterminowy pobyt w apartamencie z balkonem w Fairmont Hotel w San Francisco, woląc skromniejszy apartament, w zamian za widok z pokoju i francuskie drzwi wychodzące na balkon z kutego żelaza. Potem pożegnał się ze swoją okolicą, spakował marynarski worek i stoczył nieprzyjemną walkę z dumą wyrów-lwów, którzy tworzyli armię prawników Cuelebre Enterprises, aby skorzystać z firmowego odrzutowca. Na przekór ich hałaśliwych obiekcji, argumentem, który przeważył, była jego wyższa pozycja. Posłał grupę obszczanych z paniki kotów, by zarezerwowali sobie bilety pierwszej klasy na lot na spotkanie ich korporacji w Brukseli. Z Nowego Jorku do San Francisco mógł polecieć jako gryf, ale to oznaczało, że dotarłby zmęczony i głodny do biura prawniczego Turnera i Braeburna, co nie wydawało się najkorzystniejszą strategicznie opcją, kiedy miał się zmierzyć z nieznanym, potencjalnie groźnym zadaniem. Poza tym, kiedy pomyślał o kotach, mógł podczas lotu zając się kilkoma nie cierpiącymi zwłoki rzeczami. I tak zrobił. Jak tylko Lear uniósł się nad asfalt, wyciągnął się na kanapie z poduszkami pod plecami i stertą kanapek z wołowiną przy łokciu. Nacisnął przycisk, który rozsunął żaluzje, za którymi znajdował się pięćdziesięciodwucalowy ekran plazmowy, położył na kolanach bezprzewodową klawiaturę i bezprzewodową myszkę na oparciu kanapy i przez satelitarne połączenie z odrzutowca zalogował się do World of Warcraft: Wrath of the Lich
King. W końcu nie wiedział, kiedy będzie miał szanse, by znów zagrać. A było to dla niego cholernie ważne, by zachowywać całe życie w Azeroth, jeśli tylko mógł. Dalej. Grał, jadł i drzemał, podczas gdy Lear leciał po niebie na zachód, wyprzedzając koniec dnia. To było dobre uczucie, znów być w ruchu, chociaż w tak leniwy sposób, nastrój Rune poprawił się, znów czuł się prawie radosny. Potem głos pilota zagłuszył grę w pokładowym systemie głośników. - Panie, zaczynamy lądowanie. Powinno pójść gładko. Osiągniemy lotnisko w ciągu pół godziny, mamy zgodę na lądowanie. W San Francisco jest obecnie łagodne siedemdziesiąt dwa stopnie1 , a niebo jest czyste. Wygląda, że będziemy mieli piękny zachód słońca. Rune wywrócił oczami na tę prelekcję, wylogował się z gry, rozciągnął i wstał. Poszedł do luksusowo urządzonej łazienki, ogolił się i wziął pięciominutowy prysznic, ubrał się ponownie w ulubione dżinsy i poszedł sprawdzić, co dzieje się w kokpicie. Piloci byli parą wyrów-kruków. Siedzieli rozluźnieni i rozmawiali, smukła, domyślna czarnowłosa para wyprostowała się w siedzeniach, kiedy się pojawił. - Chłopaki – powiedział łagodnym tonem, opierając łokieć o fotel drugiego pilota. – Spokojnie. - Tak jest. – Alex, pilot, posłał mu ukradkowy uśmiech. Alex był młodszym i agresywniejszym z dwóch mężczyzn. Częściej niż jego partner Daniel, który był bardziej uległym i był zadowolony z odgrywania roli wsparcia. Podczas dłuższych lotów zamieniali się miejscami, pierwszy pilotował w jedną stronę, a drugi w drodze powrotnej. Lear powinien przejść przegląd i zostać zatankowany w ciągu nocy, kruki wyruszą z powrotem do Nowego Jorku z pierwszymi promieniami słońca. - Co zamierzacie robić wieczorem – spytał Rune. - Pójdziecie na kolację, czy zobaczycie show? Kiedy rozmawiali o restauracjach i objazdowym show z Broadway’u, Rune przyglądał się panoramie rozciągającej się poniżej samolotu. 1 72°F = 22°C
Rejon zatoki San Francisco był zalany gigantyczną plamą koloru, niebieskawe szarości odleglejszych miejsc były nakropione błyskami elektrycznych lamp, a nad wszystkim górował ognisty blask nadchodzącego bezchmurnego zachodu słońca. Wszystkie pięć dużych mostów w zatoce, Golden Gate, San Francisco - Oakland, Richmond - San Raphael, Hayward - San Mateo i Dumbarton, odbijały się w barwnej wodzie perfekcyjnymi miniaturami. Południowy półwysep San Francisco ozdobiony był drapaczami chmur, niczym kolosalnymi kwiatami w ogródku jakiegoś boga. Po drugiej stronie Golden Gate leżała północna część zatoki z Marin, Sonomą i Napą. Od czasu do czasu w znacznej odległości pojawiał się Inny Kraj, wykreślony liniami najbledszego błękitu. Jedna z Innych Krain leżących nad zatoką zaczęła pojawiać się około wieku temu. Wydawało się, że znajdowała się prosto na zachód od Golden Gate. Wyspa po raz pierwszy została dostrzeżona w połowie dziewiętnastego wieku, wywołując konsternację i wymuszając zmianę tras rejsów statków. Większość badań i spekulacji prowadziła do niezwykłego zjawiska, iskrzących idei, takich jak wada Mocy, która mogła być połączona z kalifornijskimi trzęsieniami ziemi, jednak nikt naprawdę nie rozumiał, dlaczego wyspa pojawiała się, by potem zniknąć. W końcu żądna przygód dusza odkryła, że wyspa znikała, jeśli statek zbliżył się do niej wystarczająco blisko. Po tym ruch na trasach rejsowych wrócił do normy. Wkrótce wyspa stał się kolejną atrakcją turystyczną. Liczba statków wycieczkowych zwiększała się niesamowicie za każdym razem, kiedy Inny Kraj stawał się widoczny. Ludzie zaczęli nazywać go Avalonem, lśniącym lądem z mitów i opowieści. Jednak Rune słyszał powtarzaną szeptem inną nazwę. W rejonie zatoki istniała inna populacja. Jej członkowie nie wybierali się na wycieczki, nie jadali w restauracjach i nie chodzili oglądać objazdowe broadwayowskie występy. Mieszkali w kątach starych opuszczonych budynków i kryli się, kiedy zapadała noc i drapieżniki wychodziły na łowy. Uzależnieni od narkotyków i bezdomni nie nazywali tego lądu Avalonem. Nazywali go Krwawą Aleją. Wyspa była widoczna w oddali, olbrzymia pomarańczowo-czerwona kula zachodzącego słońca prześwitywała przez nieziemski widok. Mała kolonia wampirów podobno żyła na wyspie. Rune przyglądał się jej zamyślony, przesuwając ciało, by przeciwdziałać zmianie
grawitacji, kiedy Lear zakołysał się w szerokim kręgu, by znaleźć się na ścieżce podejścia pasa startowego. W sercu majątku Rodzaju Nocy, w rejonie zatoki San Francisco, znajdowało się wiele enklaw wampirów, zwłaszcza w hrabstwie Marin, gdzie rozległa społeczność otaczała dom Juliana Regillusa, oficjalnego króla Rodzaju Nocy. Na tyle, na ile Rune wiedział, ludzie na ulicy nie szeptali o wspólnocie Juliana z takim lękiem, jak o tej z wyspy. Czy było tak dlatego z powodu nieziemskiego zwyczaju wyspy do pojawiania się i znikania, czy z powodu jej mieszkańców? Alex, pilot, uniósł wzrok i powiedział: - Obowiązują mnie przepisy ruchu lotniczego … bla, bla … zapiąć pasy … bla … Rune wybuchnął śmiechem. - Jeśli nie stracilibyśmy całego tego syfu, który nie jest przyczepiony do podłogi w kabinie, to skusiłoby mnie otwarcie drzwi i wyskoczenie. Daniel gwałtownie spojrzał na niego. - Dziękuję, panie, za powstrzymanie się od tego. - Nie ma sprawy. – Rune klepnął drugiego pilota w bark i wyszedł z kabiny. Kiedy zatrzymali się na lotnisku i Daniel otworzył Leara, Rune podziękował im i wysiadł. Zmienił postać zaraz po opuszczeniu odrzutowca, zamaskował swoją wyrzą formę przed obserwacją, poderwał się w powietrze i poleciał do miasta. Nie mógł zdecydować się, gdzie wylądować, gdyż nie znał dostatecznie dobrze okolicy Market Street, żeby móc ja zlokalizować z powietrza. W końcu wybrał lądowanie w pobliżu zachodniego skraju parku Golden Gate. Kiedy schodził spiralami w stronę brukowanej ścieżki, jego cień przemknął po smukłej czającej się sylwetce, która stała przed znakiem i potrząsała pojemnikiem z farbą w spreju. Rune wylądował, z powrotem przybrał ludzką postać i pozwolił okrywającej go zasłonie opaść. Zarzucił worek na ramię i patrzył, jak postać zamalowuje znak. Brązowe stworzenie wyglądało jak anorektyczna humanoidalna kobieta,
o ciele jak szkielet i długich pajęczych dłoniach i stopach. W jej ociekające wodą włosy były wplecione pęczki wodorostów. Spojrzała przez ramię, zauważyła go i warknęła: - Na co się gapisz, dupku? - Na nic, moja dobra kobieto – powiedział łagodnym tonem. - Tak trzymaj. Podbiegła do pobliskiego kosza na śmieci i wyrzuciła pojemnik po farbie i popędziła ścieżką, by zanurkować w pobliskim stawie. Wkrótce doszedł go z pod płaczącej wierzby na brzegu staw, cichy dźwięk rozdzierającego serce szlochania Rune podszedł do znaku. Był jednym z miriad znaków, które stały przy stawach, jeziorach i rzekach wokół zatoki i ostrzegały turystów: Proszę NIE KARMIĆ wodnych strachów. Ten konkretny znak miał jedno słowo zamalowane czarną farbą. Obecnie mówił: Proszę KARMIĆ wodnych strachów. Witaj w majątku Rodzaju Nocy, domu wodnych strachów, nocnych elfów, ghuli, trolli i wampirów. Kącikiem oka, dostrzegł kilka nocnych elfów biegnących przez park. W przeciwieństwie do prawdziwych elfów, nocne elfy były zazwyczaj szczupłymi stworzeniami o wzroście dziecka, miały wielkie oczy, duże łyse głowy i szpiczaste uszy i pierzchały jak ryby. Podszedł do wierzby i pochylił głowę, by zajrzeć pod szemrzące liście. Samica wodnych strachów siedziała w wodzie, jej chude barki były zgarbione. Zauważyła go i zaszlochała mocniej. Poszperał w swoim marynarskim worku. Zjawa wydała z siebie żałosne jęknięcie, jej usta zadrżały, kiedy śledziła jego ruchy oczami o kolorze błota. Wyciągnął baton
i przytrzymał go w górze. Jej oczy skierowały się na niego. Zajęczała, kiedy podpełza bliżej. Uniósł palec. Jej żałosne oblicze skierowało się w górę z pytającym wyrazem i zatrzymało się. - Znam twoje sztuczki, młoda damo. Spróbuj mnie ugryźć, a zmiażdżę ci twarz. Topielica posłała mu ponury grymas, który ukazał wiele zębów. Wskazał na baton i uniósł brwi. Skinęła gorliwie głową. Rzucił jej baton, chwyciła go w locie. Z obrotem i pluskiem zanurkowała za drzewo, by pożreć swoją nagrodę. Pokręcił głową i spojrzał na zegarek. Miał około pół godziny do zachodu słońca. Mnóstwo czasu, by powędrować na zachód, dotrzeć do Market Street i zastanowić się, by zdecydować się, czy iść w lewo, czy w prawo, by dotrzeć do celu. Bob znowu zaczął śpiewać w jego głowie, kiedy szedł przez park. Wszystko będzie w porządku, och nie. Nie znowu. Chciał przynajmniej rozpocząć to śmiałe przedsięwzięcie z pozorem zdrowych zmysłów. Kiedy maszerował ulicą, rozpiął kieszeń worka i gmerał w nim ręką, dopóki nie znalazł swojego iPoda. Włożył słuchawki do uszu i przewijał swoją długą playlistę, by znaleźć coś innego. Cokolwiek. Cokolwiek innego. - Born to be wild2 - Taa, to będzie to. Włączył odtwarzanie. Silne surowe brzmienie Steppenwolf zabrzmiało w jego uszach. Wystrzel ze wszystkich swoich strzelb i eksploduj w przestrzeni. Nadszedł zmierzch w jednym z miejsc na granicy świata, przejście pomiędzy dniem i nocą. Gasnące promienie słońca wpadały do jego lwich oczu. Zaświeciły blaskiem, kiedy Rune się uśmiechnął. 2 Born to be wild – pol. Zrodzony dla dzikości – piosenka rozsławiona przez Steppenwolf.
02 Market Street przecinała ukośnie San Francisco od przystani promów na północnym wschodzie do bliźniaczych wzgórz na południowym zachodzie. Była jedną z głównych ulic miasta, była porównywana do Pól Elizejskich w Paryżu albo Piątej Alei w Nowym Jorku. Nadchodził zmierzch piątkowego wieczoru w sercu majątku Rodzaju Nocy. Czyniło to market Street modnym i uczęszczanym miejscem. Wysoki wieżowiec skutecznie zasłaniał ostatnie promienie słońca. Turyści i sprzedawcy tłoczyli się na chodnikach. Para białoskórych, pięknych i elegancko ubranych wampirzyc przechadzała się między nimi. Pochyliły głowy i coś sobie szepnęły, kiedy nadszedł, spojrzały na niego ukradkiem podkreślonymi kohlem3 oczami i delikatnym uśmiechem. Kiedy uśmiechnął się w odpowiedzi, oczy bliższej wampirzycy powiększyły się, a jej skóra w kolorze kości słoniowej oblała się delikatnym rumieńcem. Rune uznał to za komplement ze strony nieumarłych. Tłum zgęstniał, kiedy dotarł do celu. Był on największy przy gładkim drapaczu chmur przy Market Street 500. Rune przyglądał się ciżbie z ciekawością, kiedy torował sobie drogę do frontowego wejścia. Wątle wyglądająca kobieta przepchnęła się przed nim ciągnąc przenośną butlę na wózku, gruba rurka z tlenem wiła się pod jej nozdrzami, zatrzymał się, by mogła przejść. Kiedy otarła się o niego, pod jej perfumami o zapachu bzu wyczuł zapach poważnej choroby. Kwaśny medyczny zapach połaskotał go w nozdrza, przywołując obrazy bólu i zgnilizny, więc odwrócił głowę i wydał z siebie grzeczne kaszlnięcie, które oczyściło jego płuca. Kolejny blady szczupły mężczyzna na wózku, w towarzystwie żony i młodszego mężczyzny, który wyglądał na jego syna. Rune wyciągnął z uszu słuchawki i schował iPoda, następnie przepchnął się przez obrotowe drzwi i dotarł do głównego lobby. Dominowali w nim umundurowani strażnicy, detektory metali i kolejki ludzi, ustawione przed okienkami z kuloodpornych szyb. Potarł kark i był od krok od wyjścia na zewnątrz, by ponownie sprawdzić numer na budynku, kiedy usłyszał swoje imię dochodzące od wind po drugiej stronie lobby, obrócił się. Wampir Duncan zmierzał ku niemu. Ubrany był w czarny garnitur Ralpha Laurena i pasujące do niego buty, mierzył około pięciu stóp i jedenastu cali wzrostu. Równo obcięte 3 Kohl – kosmetyk złożony z galeny i ziół, popularny w krajach arabskich.
ciemne włosy przylegały ściśle do jego kształtnej czaszki, miał przyjemne oblicze i inteligentne oczy. Duncan skinął na strażnika, który otworzył boczne przejście i zaprosił Rune, by wszedł. - Sam właśnie dotarłem – powiedział Duncan. Wampir wyciągnął rękę. Rune uścisnął ją. Uścisk wampira był silny i chłodny. - Zamierzałem wyjść na zewnątrz, by upewnić się, czy trafiłem pod właściwy adres. Co tutaj się dzieje? Duncan ruszył w stronę wind. Rune podążył za nim, skracając swój długi krok, by dopasować go do drugiego mężczyzny. - Biuro Emigracyjne Rodzaju Nocy zajmuje trzy pierwsze piętra budynku. W nim ludzie ubiegają się o wizę, by stać się wampirami… Krzyki przy jednym z okienek przerwały mu. - Nie mów mi, że potrwa to cztery miesiące! Mój ojciec ma czwarte stadium raka, nie ma tych czterech miesięcy! Rune spojrzał na krzyczącego mężczyznę, potem ponownie na Duncana, który odpowiedział lekkim wzdrygnięciem. Dotarli do wind, gdzie Duncan nacisnął najwyżej znajdujący się guzik, oznaczający pięćdziesiąte piąte piętro. Kiedy weszli do windy Duncan mówił dalej. - To wystarczająco zrozumiałe, że zdobywanie wizy może wyzwalać emocje, dlatego jest tu tak silna ochrona. Dwóch strażników ruszyło w stronę sprzeczki, kiedy zamykały się drzwi windy. - Tak z ciekawości – powiedział Rune – co dzieje się z podaniami o wizę ludzi, którzy są w stadium terminalnym choroby? Czy ten facet będzie w stanie przyspieszyć sprawę swojego ojca?
- Prawdopodobnie nie – powiedział Duncan. – Zawsze są smutne przypadki, jest zbyt wielu zdesperowanych umierających ludzi. - Stary – powiedział Rune. – Och. Wampir spojrzał na niego. - To nie znaczy, że im nie współczuję. Jednak patrząc na to z perspektywy, Stany Zjednoczone otrzymały około czternastu milionów podań o zieloną kartę w dwa tysiące dziewiątym roku. Majątek Rodzaju Nocy w Północnej Ameryce otrzymuje około dziesięciu milionów podań rocznie, a nas proces sprawdzania musi być nie tylko bardziej rygorystyczny niż rządu federalnego, ale również nie możemy przyznać więcej wiz niż dwa i pół miliona przyznawanych przez Stany Zjednoczone. - Jasna cholera – powiedział Rune. - Jesteśmy jedynym majątkiem, który musi uciekać się do takich regulacji – powiedział Duncan. – Długo żyjące Starsze Rasy mają odpowiednio niższy wskaźnik urodzeń. Nawet wśród ludzkich wiedźm natura reguluje poziom tych, którzy rodzą się z iskrą Mocy i nie wszyscy urodzeni z odpowiednimi zdolnościami wybierają naukę używania Mocy. Wampiryzm jest niebezpieczną chorobą zakaźną, nie tylko fizycznie, ale także społecznie. Kiedyś był domeną bogatych, pięknych i silnych w Mocy i nikt nie marzył o zostaniu wampirem bez powodu. Nie możemy dłużej pozwalać sobie na takie kaprysy. Pomogłem stworzyć pierwszy proces ubiegania się o wizę na początku dwudziestego wieku, przechodzi on aktualizacje i ulepszenia co dziesięć lat. Każdego roku uzgadniamy także z Centrum Chorób Zakaźnych w Atlancie ile podań możemy rozpatrzyć pozytywnie. - Zabraliście całą zabawę z filmów o wampirach – powiedział Rune. – Ile wniosków zatwierdziliście w zeszłym roku? - Dwa tysiące. Gwizdnął przez zaciśnięte zęby. - Te liczby są porażające.