anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony55 975
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań32 383

I.A. - SiP 2Sabat_Czarownic)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

I.A. - SiP 2Sabat_Czarownic).pdf

anja011 EBooki Ilona Andrews
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 212 stron)

Sweep in Peace Nieoficjalne tłumaczenie:

~ ~ Prolog „Chodź ze mną” Mężczyzna wszedł do pociemniałego pomieszczenia, poruszając się cicho. Zatrzymał się przy okrągłym stole, nalał sobie kieliszek czerwonego wina i wypił. Wyszukany, delikatnie dębowy smak przemył jego usta. Smakował go, obserwując przez ogromne okno przy kamiennym balkonie, jak gwiazdy pojawiają się na niebie. Stłumione odgłosy piłki dobiegały spod podłogi. Minie dobre dwadzieścia minut, może pół godziny nim ktokolwiek odkryje ciało w gabinecie, schludnie schowane pod biurkiem. Do tego czasu już dawno go tu nie będzie. Prawie nigdy nie wykonywał już pracy samodzielnie. Za wyjątkiem tego razu, ta była specjalna. Politycznie nieistotna, jednak osobiście głęboko satysfakcjonująca. Jego usta wykrzywiły się w nieznacznym uśmiechu. Przypuszczał, że niektórzy mogliby nazwać go okrutnym za zabicie starszego mężczyzny, wyniszczonego magią oraz chorobą, a inni życzliwym. Nie był ani jednym, ani drugim. To było po prostu coś do wykonania i tak zrobił. Jeśli jego mentor nadal zajmowałby się tymi sprawami, oszalałby na punkcie tej małej wycieczki. Uśmiech przekształcił się w wąski i sardoniczny, brwi zmarszczyły się. Nikt nie mówił mu już, co ma zrobić. Nikt nie miał prawa do krytykowania go. Nawet Korona. Osiągnął zbyt wiele, by dostawać jakąkolwiek reprymendę. Właściwie, gdyby obecnie panująca rodzina miała takie pragnienie, zamordowaliby go dla zasady, dla samego pokazania władzy. Na szczęście byli zbyt cywilizowani i pełni zadowolenia. W wieku dwudziestu ośmiu lat wspiął się tak wysoko jak tylko mógł na drabinie wybranej przez siebie profesji. Życie nie było już dla niego wyzwaniem. Był tak niemiłosiernie znudzony. Blada gwiazda odłączyła się od swoich sąsiadów, okręciła na niebie i spłynęła w dół na balkon w jasnym blasku. Z niego wyłonił się ciemnowłosy mężczyzna. Interesujące. Szef siatki szpiegowskiej sączył swoje wino. Mężczyzna miał na sobie jeansy i postrzępioną szafę. Nie był stąd. - Cieszę się, że udało mi się ciebie złapać – oznajmił. – Jesteś ciężkim mężczyzną do spotkania się na osobności. Interesujący dobór słów.

~ ~ - Wina? - Nie, dzięki. Pracuję. Przejdę od razu do rzeczy. Jesteś znudzony? Szef zamrugał. - Mam na myśli tym. – Mężczyzna wskazał na pełen przepychu pokój. – Przemieszczać się w przyszłości po krajach i koloniach. To małe piwo, nie uważasz? - Ma swoje dobre chwile. - Chciałbyś podnieść stawkę? – Ciemnowłosy mężczyzna usmiechnął się. – Reprezentuję małą, ale potężną organizację. Jesteśmy znani jako Arbitrzy. Specjalizujemy się w rozwiązywaniu sporów. Jesteś świadomy, że Ziemia nie jest jedyną planetą układu słonecznego. Jest tam wiele gwiezdnych układów oraz planet. Wiele wymiarów, a nawet różnych rzeczywistości, by być dokładnym. Kiedyś mieszkańcy kosmosu zdecydowali się na wojnę. Przebiegła źle, więc gdy rozpoczęły się legendarne nuklearne eksplozje, zgodzono się, że powinno powstać silna, choć neutralna grupa, której zadaniem będzie rozwiązywanie konfliktów. Chcielibyśmy zwerbować cię do bycia jej częścią. Mężczyzna prawdopodobnie był obłąkany. A jeśli nie… - Otrzymasz szczegółowy trening, a także zagwarantowane fundusze do utrzymania własnego personelu. Niestety nie będziesz mógł szukać niezależnych źródeł dochodu, dopóki nie skończą się warunki twoich usług. A także nie wolno ci będzie wrócić na rodzinną planetę do końca kadencji. - Jak długo ona trwa? - Jakieś dwadzieścia standardowych lat. Większość ludzi preferuje dłuższy czas. Nic nie równa się z zapobieganiem międzygwiezdnych wojen wiedząc, iż ważą się na szali miliardy żyć. – Mężczyzna wyszczerzył się. – Nieco ekscytujące. Szef poczuł, jak przyspiesza mu puls i próbował go uspokoić. - Rekrutujemy tylko najlepszych i obawiam się, iż ta oferta zostanie złożona tylko raz. Nie będziesz mógł się pożegnać. - Więc muszę zdecydować już teraz? - Tak. Szef siatki opróżnił kieliszek. Niżej ktoś krzyknął. - A oto i nasz sygnał. – Ciemnowłosy mężczyzna znów się uśmiechnął. – Tak, czy nie? - Tak. - Świetnie. - Mój brat wyrusza ze mną. Chciałbym rozszerzyć ofertę służby dla dwóch innych osób. - Możemy to zaaranżować. Oczywiście zdajesz sobie sprawę z tego, że decyzja należy do nich? Nikogo nie zmuszamy, jedynie zachęcamy. - Jestem pewien, że do mnie dołączą.

~ ~ Odgłos stóp pędzących po schodach rozległ się w korytarzu. - Bardzo dobrze. W takim razie powinniśmy się stąd zbierać. – Mężczyzna wyciągnął rękę w jego kierunku. – Jakkolwiek ckliwie to brzmi, proszę, złap mnie za rękę. Szef wyciągnął dłoń i ciemnowłosy chwycił ją w mocnym uścisku. - Witam na służbie, George’u Camarine. Nazywam się Klaus Demille. Będę twoim przewodnikiem podczas szkolenia. Drzwi otworzyły się szeroko. George dostrzegł jasny błysk. Ostatnie, co dostrzegł, to strażnicy rzucający się na niego w daremnej próbie pomszczenia śmierci swojego pana. - Spoczywaj w pokoju, Pająku – wymamrotał zaraz przed tym, jak światło pochłonęło go w całości.

~ ~ Rozdzi{ł pierwszy Niektórzy przyjezdni spoza stanu byli przekonani, że Teksas był suchą, pofałdowaną równiną, nabijaną długorogimi krowami, wieżami wiertniczymi i okazjonalnie kowbojami w olbrzymich kapeluszach. Wierzyli również, że w naszym stanie występował tylko jeden typ pogody – upał. Nie było w tym ani grama prawdy. Tak naprawdę, było ich dwa – susza oraz powódź. Tego grudnia miasto Red Deer przeżywało ten drugi typ. Deszcz padał i padał, sprawiając, że świat stawał się szary, wilgotny i posępny. Wyjrzałam zza okna w salonie i objęłam się ramionami. Mogłam dostrzec część zalanej ulicy, a wzdłuż niej osiedle Avalon, zalewane kaskadą zimnej wody. Wnętrze pensjonatu Gertruda Hunt było ciepłe i suche, jednak deszcz sprawiał, że miałam już tego dość. Po trwającej tydzień ulewie byłam gotowa na czyste niebo. Może doczekam się go jutro. Dziewczyna może sobie w końcu pomarzyć. Zapowiadał się idealny wieczór na ułożenie się gdzieś z książką, zagranie w grę wideo, czy oglądanie telewizji. Za wyjątkiem tego, że nie chciałam robić żadnej z tych rzeczy. Książka, gry wideo czy telewizja co wieczór od sześciu miesięcy tylko z moim psem, zajazdem i jego jedynym gościem dla towarzystwa było czymś, co powoli mnie męczyło. Caldenia wyszła z kuchni, niosąc swoją filiżankę herbaty. Wyglądała na sześćdziesięciolatkę, piękna, elegancka i okryta nutą doświadczenia. Jeśli zobaczyłbyś ją na ulicy Nowego Jorku czy Londynu, pomyślałbyś, że jest damą z wyższych sfer, której dni były wypełnione brunchami z przyjaciółkami oraz aukcjami dobroczynnymi. Droga Grace, Caldenia ka ret Magren istotnie wywodziła się z wyższych sfer, za wyjątkiem tego, że preferowała dominację nad światem zamiast przyjaznych brunchów i masowe morderstwo a nie dobroczynność. Na szczęście te dni były już dla niej przeszłością. Tego wieczora miała na sobie długie kimono w kolorze różowego wina, ze złotymi akcentami. Błyszczało, gdy szła, nadając jej szczupłej figurze subtelną królewskość. Jej srebrne włosy, zazwyczaj szykownie upięte na głowie w dopasowaną fryzurę, delikatnie opadały. Makijaż wyglądał na odrobinę rozmazany, nieco odbiegający od typowej dla niej nieskazitelnej perfekcji. Jak widać, jej również deszcz dawał się we znaki. Oczyściła gardło. Co teraz? - Droga Grace? - Dina, jestem znudzona – oświadczyła Caldenia.

~ ~ Wielka szkoda. Odpowiadałam za jej bezpieczeństwo, nie rozrywkę. - Co z twoją grą? Droga Grace wzruszyła ramionami. - Przeszłam ją pięć razy na poziomie Boga. Obróciłam Paryż w proch, bo zdenerwował mnie Napoleon. Pozbyłam się Gandhiego. Zniszczyłam George’a Waszyngtona. Caryca Wu miała potencjał, więc wyeliminowałam ją jeszcze przed Epoką Brązu. Egipcjanie są moimi pionkami. Rządzę planetą. To dziwne, ale zafascynował mnie Czyngis-Chan. Sprytny i brutalny wojownik, mający w sobie oczywisty magnetyzm, pozostawiłam mu jedno miasto i od czasu do czasu rzucam absurdalne żądania, o których wiem, że nie może ich spełnić, więc obserwuję, jak się skręca. Lubiła go, a więc torturowała. Krótko mówiąc – cała droga Grace. - Którą Cywilizację wybrałaś? - Rzymską, oczywiście. Każdy inny tytuł prócz Cesarzowej byłby nie do zaakceptowania. Ale to nie ważne. Ważne jest, moja droga, że nasze życia zaczynają być okropnie nudne. Ostatnio gościłyśmy tu kogoś dwa miesiące temu. Wyważała otwarte drzwi. Gertruda Hunt wymagała gości, z powodów finansowych i innych. Byli siłą napędową zajazdu. Caldenia nieco pomagała, ale by zajazd dobrze się rozwijał, potrzebowaliśmy gości, jeśli nie regularnego ciągu, to olbrzymią imprezę. Niestety, nie miałam pojęcia jak ich ściągnąć. Dawno, dawno temu, Gertruda Hunt znajdowała się na rozdrożu ruchliwej drogi, jednak dekady przeminęły, świat się zmienił, drogi przestawiły, a teraz Red Deer w Teksasie było małym miasteczkiem pośrodku niczego. Nie mieliśmy zbyt dużego ruchu. - Czy chciałabyś pomóc mi w rozdawaniu ulotek za rogiem, droga Grace? - Myślisz, że to pomogłoby rozruszać interes? - Prawdopodobnie nie. - W takim razie to odpowiedź na twoje pytanie. Nie bądź upierdliwa, Dina, to do ciebie nie pasuje. Wspięła się na schody, kimono falowało za nią niczym okrycie. Potrzebowałam herbaty. Herbata sprawia, że wszystko jest lepsze. Poszłam do kuchni i sięgnęłam po filiżankę, by zaparzyć sobie napój. Moja lewa noga wylądowała w czymś zimnym i mokrym. Spojrzałam w dół. Przywitała mnie mała żółta kałuża. Cóż, czy to właśnie nie przechodzi ludzkiego pojęcia? - Bestio! Mój mały shih-tzu wpadł do kuchni, jego czarno-białe futerko powiewało niczym flaga bitewna. Zauważył moją stopę w kałuży. Jego mózg zdecydował się na pochopną ucieczkę, jednak ciałko wciąż się poruszało. Potknął się o własne łapki i uderzyła łebkiem w podłogę.

~ ~ - Co to jest? – wskazałam na kałużę. Bestia wstała na łapki, przemknęła za kuchenną wysepkę i wystawiła główkę, wyglądając na winną. - Masz świetne wyjście dla pieska. Nie obchodzi mnie, czy pada, wychodzisz na zewnątrz. Bestia schowała się jeszcze bardziej i zaskomlała. Magia zadzwoniła delikatnym, niezbyt cichym dźwiękiem, który tylko ja mogłabym usłyszeć – zajazd dawał mi znać, że mieliśmy gości. Odwiedzający! Bestia zaczęła szczekać, biegając w podekscytowanych kółkach dookoła wysepki. Podskoczyłam na jednej nodze do kuchennego zlewu, włożyłam stopę pod wodę, po czym umyłam ją oraz dłonie mydłem. Podłoga pod kałużą rozdzieliła się, formując wąską wyrwę. Płytka przepłynęła niczym woda i obraźliwa plama zniknęła, po czym podłoga sama się zapieczętowała. Osuszyłam dłonie, po czym pobiegłam do frontowych drzwi z Bestią przy nodze i otworzyłam je szeroko. Biały ford explorer stał na podjeździe. Przez siatkę przeciw owadom zobaczyłam mężczyznę na siedzeniu kierowcy. Obok niego siedziała kobieta, a za nimi dwie mniejsze głowy kiwały się w przód i tył – dzieci na tylnym siedzeniu, prawdopodobnie zdziczałe po długiej podróży. Miła rodzinka. Sięgnęłam w przód po moją magię. Och. Tak myślałam, że dzwonek nie brzmiał dobrze. Mężczyzna wysiadł i podbiegł do drzwi, dłonią ochraniając okulary od deszczu i zatrzymując się pod dachem na ganku. Około trzydziestopięcioletni, miał wygląd typowego prowincjonalnego ojca – jeansy, koszulka, nieco zdesperowany wyraz twarzy kogoś, kto znajdował się w samochodzie z małymi dziećmi od kilku godzin. - Hej – powiedział. – Chciałbym wynająć pokój. Właśnie dlatego Gertruda Hunt nie miała publicznego numeru telefonu czy strony internetowej. Nie znajdowałyśmy się w żadnej turystycznej broszurze. Jak w ogóle nas znaleźli? - Przykro mi, ale nie mamy wolnych miejsc. Zamrugał. - Co masz na myśli, mówiąc, że nie macie wolnych miejsc? Ten dom wygląda na duży i nie ma żadnych samochodów na podjeździe. - Przykro mi, nie mamy wolnych pokoi. Kobieta wysiadła z samochodu i podbiegła. - Co tak długo? Mężczyzna odwrócił się do niej.

~ ~ - Nie mają miejsc. Kobieta spojrzała na mnie. - Jechaliśmy przez sześć godzin w deszczu od Little Rock. Nie sprawimy żadnych kłopotów, potrzebujemy tylko dwóch pokoi. - Dwie mile stąd znajduje się miły zajazd – odparłam. Kobieta wskazała na osiedle Avalon. - Moja siostra mieszka na tamtym osiedlu. Powiedziała, że starsza pani jest jedyną osobą, jaka tu przebywa. Ach, tajemnica rozwiązana. Sąsiedzi wiedzieli, że prowadzę pensjonat, bo to był jedyny sposób, w jaki mogłabym wytłumaczyć okazjonalnych gości. - To dlatego, że jesteśmy z dziećmi? – spytała kobieta. - Nie, skądże – odpowiedziałam. – Chcielibyście wskazówki jak dotrzeć do Holiday Inn? Na twarzy mężczyzny pojawił się grymas. - Nie, dzięki. Chodź, Louise. Odwrócili się i odeszli do samochodu. Kobieta mamrotała coś w stylu „skandal”. Obserwowałam, jak wsiedli do auta, wycofali je z podjazdu i odjechali. Zajazd zadzwonił delikatnie, obwieszczając ich zniknięcie. - Myślałam, że mamy gości –zawołała Caldenia ze schodów. - Nie właściwych – odparłam. Zajazd zatrzeszczał. Poklepałam ramę drzwi. - Nie martw się, będzie lepiej. Caldenia westchnęła. - Prawdopodobnie powinnaś umówić się na randkę, kochanie. Mężczyźni są tacy pilni, kiedy myślą, że mają szansę na dostanie się do twojego łóżka. To niesamowicie podnosi na duchu. Randka. Jasne. - Co z Seanem Evansem? - Nie ma go w domu – odpowiedziałam cicho. - Szkoda. Było tak zabawnie, gdy on i ten drugi znajomy byli w pobliżu. – Caldenia wzruszyła ramionami i ruszyła schodami na piętro. Pięć miesięcy temu widziałam, jak Sean Evans otwiera drzwi i przechodzi do większego wymiaru. Od tej pory nie miałam od niego żadnych wieści. Nie, żeby był mi cokolwiek winien. Dzielenie jednego pocałunku raczej ciężko nazwać związkiem, nie ważne, jak pamiętny był. Wiedziałam z doświadczenia, że wszechświat był ogromny. Ciężko konkurować kobiecie z wszystkimi jego cudami. Poza tym, byłam oberżystką. Goście opuszczali mnie, by przeżywać ekscytujące przygody, a nasz rodzaj pozostawał sam. Taka była natura tej profesji.

~ ~ Powtarzanie sobie tego w kółko wcale nie sprawiało, że czułam się lepiej. Kiedy myślałam o Seanie Evansie, czułam się tak, jak mógłby podróżnik biznesowy z Kanady o nocnej wyprawie do Miami w środku lutego. To było jak oglądanie morza i plaży zza samochodowej szyby. Mogłoby być wspaniale, gdybyśmy tylko mieli więcej czasu, a teraz prawdopodobnie nigdy nie będziemy mogli dowiedzieć się, czy ta plaża okazałaby się rajem, czy odkrylibyśmy mięczaki w wodzie oraz piasek w jedzeniu. Prawdopodobnie tak było najlepiej. Wilkołaki niosły ze sobą tylko kłopoty. Miałam już zamknąć drzwi, gdy magia uderzyła we mnie, niczym odłamki skalne w spokojną powierzchnię jeziora. To uderzenie miało całkowicie inny wymiar. Ktoś przekroczył granice zajazdu. Ktoś potężny i niebezpieczny. Sięgnęłam po moją miotłę, spoczywającą w rogu przy drzwiach i wyszłam na przedni ganek. Postać w szarym przeciwdeszczowym płaszczu stała przy żywopłocie, tuż przy granicy zajazdu, uprzejmie czekając na zaproszenie do środka. Mieliśmy odwiedzającego. Może nawet gościa, tym razem odpowiedniego. Pochyliłam głowę, bardziej w powierzchownym ukłonie niż skinięciu. Dwie pary drzwi za mną otworzyły się same. Postać zbliżyła się powoli. Odwiedzający był wysoki, o co najmniej trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie, przez co dawałam mu jakieś metr dziewięćdziesiąt. Szedł w kierunku zajazdu. Podeszłam bliżej, po czym zamknęły się za mną drzwi. Postać pociągnęła za sznurek przy kapturze i zrzuciła z siebie płaszcz przeciwdeszczowy. Naprzeciw mnie stał wysoki mężczyzna. Był umięśniony, ale szczupły, na jego ramionach rozciągała się biała koszula z rozkloszowanymi rękawami. Haftowana kamizelka opinała jego sylwetkę, czarna z niebieskimi akcentami, nogi zaś miał przyodziane ciemnoszarymi spodniami. Miał na sobie czarne buty, które kończyły się w połowie jego łydki. Skórzany pas, z którego zwisał miecz, spoczywał na wąskich biodrach, wspierając długą, wąską pochwę z wystającym jelcem koszowym1. Wyglądał jakby miał gdzieś kapelusz z szerokim rondem i kilkoma puchatymi białymi piórami i może pelerynę albo dwie. Mężczyzna spojrzał na mnie. Jego długie do ramion blond włosy były zebrane przypadkowo w koński ogon na karku. Jego twarz była szokująca. Męska, ale nie w brutalny sposób, z mocnymi, eleganckimi liniami, które ludzie zazwyczaj nazywali arystokratycznymi: wysokie czoło, prosty nos, wysokie kości policzkowe, kwadratowa szczęka i pełne usta. Jego oczy, duże i naznaczone poczuciem humoru, były jasnoniebieskie. Nie miał w sobie nic z kobiecości, jednak wiele osób opisałoby go mianem raczej pięknego niż przystojnego. Wyraz jego twarzy świadczył o inteligencji, pewności siebie i kalkulacyjności. Nie patrzył – 1 Element broni białej.

~ ~ obserwował, dostrzegał, oceniał i miałam wrażenie, że nawet jeśli jego usta oraz oczy się uśmiechały, jego umysł pozostawał w stanie gotowości, ostry jak brzytwa. Widziałam go już wcześniej, zapamiętałam twarz, ale gdzie? - Szukam Diny Demille – oznajmił. Pasował do niego jego głos: ciepły i pewny. Miał delikatny akcent, nie brytyjski ani południowo-amerykański, ale dziwne, melodyjne połączenie ich obu. - Znalazłeś ją – odparłam. – Witam w zajeździe Gertruda Hunt. Twój płaszcz? - Dziękuję. – Odebrałam go i powiesiłam na haku obok drzwi. - Zamierzasz u nas zostać? - Obawiam się, że nie. – Posłał mi przepraszający uśmiech. Tak myślałam. - Co mogę dla ciebie zrobić? Uniósł dłoń i narysował wzór między nami. Powietrze w miejscu, w którym znalazł się jego palec, zalśniło jasnoniebiesko. Wystylizowany symbol wagi – dwa zbalansowane odważniki błyszczały przez sekundę, po czym zniknęły. Był Arbitrem. O cholera. Moje serce przyspieszyło. Kto mógł nas zaskarżyć? Gertruda Hunt nie miała wystarczających środków finansowych, by walczyć w arbitrażu. Wsparłam się na mojej miotle. - Nie otrzymałam żadnego oświadczenia o arbitrażu. Uśmiechnął się, rozświetlając przy tym swoje oblicze. Wow. - Wybacz, obawiam się, że wywołałem złe wrażenie. Nie jesteś stroną w procesie. Przybyłem, by przedyskutować z tobą propozycję biznesową. Biznes brzmiał o wiele lepiej niż arbitraż. Wskazałam w kierunku kanap w pokoju dziennym. - Proszę, usiądź. Mogę przygotować ci coś do picia, Arbitrze? - Ciepła herbata byłaby świetna – odparł. – I proszę, mów mi George. *** Usiedliśmy na moich wygodnych siedzeniach i upiliśmy łyk napoju. George zmarszczył brwi, najwyraźniej próbując zebrać myśli. Wydawał się taki… sympatyczny. Kulturalny i dystyngowany. Jednak w moim zawodzie szybko uczysz się, że wygląd bywa mylący. Bestia wskoczyła na moje kolana i ułożyła się tak, że mogłaby uderzyć z moich kolan w razie wypadku. Przezorny zawsze ubezpieczony. - Słyszałaś kiedykolwiek o Nexusie? – spytał George.

~ ~ - Tak. – Raz odwiedzałam Nexus. Było to jedno z tych zwariowanych miejsc w Galaktyce, gdzie rzeczywistość zwijała się w precel. – Ale proszę, kontynuuj. Wolałabym raczej poznać wszystkie informacje,których potrzebuję, niż przypuszczać, że wiem coś, o czym tak naprawdę nie mam pojęcia. - Bardzo dobrze. Nexus to kolokwialna nazwa Onetrikvasth IV, układu gwiezdnego z jedną mieszkalną planetą. Nie zająkał się przy nazwie. Do tego potrzebna była praktyka. - Rozumiem, że Nexus jest, jak to się mówi, chwilową anomalią. Czas płynie tam szybciej. Miesiąc na Ziemi odpowiada mniej więcej ponad trzem na Nexusie. Jednakże procesy biologicznego starzenia przebiegają w tym samym tempie. Mój brat, Klaus, raz wyjaśniał mi paradoks Nexusa, razem ze wzorami. Próbowaliśmy odnaleźć naszych rodziców w tamtym czasie i kompleksowe wyjaśnienie przepłynęło przez moją głowę. Skonfrontowałam to z magią. Wszechświat był pełen cudów. Niektóre z nich doprowadziłyby cię do szaleństwa, jeśli myślałbyś o nich zbyt długo. - Nexus zawiera również podziemne pokłady Kuyo, naturalnie występującej lepkiej substancji, która, po oczyszczeniu jest używana w produkcji, jak to nazywa moje środowisko, „farmaceutycznych aktywów o istotnym strategicznym znaczeniu”. - Jest wykorzystywane do wytwarzania militarnych stymulatorów – stwierdziłam. – Wpływają na różne gatunki w różny sposób, jednak zazwyczaj pobudzają siłę i szybkość, tłumiąc zmęczenie oraz strach. Przykładowo zmieniają ludzi w furiatów. George uśmiechnął się. - Prawdopodobnie powinienem mówić bez ogródek. - Jeśli tak uważasz. To zaoszczędziłoby nam trochę czasu. - Bardzo dobrze. – George upił swoją herbatę. – Kuyo występuje w całej Galaktyce, jednak w małych ilościach, co sprawia, że Nexus jest niesamowicie cenny. Obecnie znajdują się tam trzy frakcje, walczące o kontrolę nad planetą. Każda z nich rości sobie prawo do wszystkich złóż mineralnych Nexusa i żadna nie zamierza pójść na kompromis. Zaangażowali się w krwawą wojnę. Toczy się ona już od ośmiu lat w ziemskim czasie i prawie dwudziestu Nexusa. Wojna jest brutalna i sporo kosztuje wszystkie strony. Spokojniejsze umysły każdej z nich zgadzają się co do tego, że walka nie może być kontynuowana. Sprawa została przedstawiona Arbitrażowi przez jedną z zainteresowanych frakcji, dwie pozostałe się z tym zgodziły i to doprowadza nas tutaj. - Zgaduję, że jedną z frakcji są Kupcy? – Kiedy wylądowaliśmy na Nexusie, skończyliśmy w porcie Kupców. Udostępniali handel w całej Galaktyce i wielu innych wymiarach. Gdy potrzebowałeś czegoś rzadkiego lub większej ilości, udawałeś się do Kupca. Świadczyły o nich profity oraz prestiż.

~ ~ George przytaknął. - Tak. Wojna dzieli ich profity. - Która rodzina? Ama? - Nuan. Rodzina Ama wiele straciła i sprzedała swoje posiadłości na Nexusie Nuan dwa lata temu. Nagle jego obecność tutaj zaczynała nabierać sensu. - Nuan Cee jest w to zaangażowany? - Tak. Właściwie to on był tym, który polecił twoją placówkę. Zanim zaginęli moi rodzice, prowadzili wiele interesów z Nuan Cee. Prowadzenie zajazdu czasem wymagało egzotycznych dóbr. Nawet ja ubiłam z nim interes. Wymieniłam najrzadszy miód świata za jaja martwego olbrzymiego pająka. - Twoja herbata jest przepyszna – oznajmił George. - Dziękuję. Kim są dwie pozostałe frakcje? - Dom Krahr ze Świętej Kosmicznej Elity. Sześć miesięcy temu udzieliłam schronienia wampirowi z Domu Krahr po tym, jak został zraniony, usiłując pojmać kosmicznego płatnego zabójcę. Jego bratanek przybył mu na pomoc. Miał na imię Arland, był Marshalem swojego Domu i flirtował ze mną. A przynajmniej jeśli chodzi o wampirze reguły. Zapewnił mnie, że byłby zachwycony, mogąc zostać moją tarczą i nie powinnam wahać się, by zawierzyć jego walecznym umiejętnościom. Upił się także kawą i biegał po moim sadzie całkowicie nagi. Dobry Boże, kto mógłby powstrzymywać wampiry Krahr przez dwadzieścia lat? Byli jednym z najbardziej niebezpiecznych czujących gatunków w Galaktyce. Byli drapieżnikami, żyjącymi, by walczyć. Cała ich cywilizacja była temu oddana. - Co z ostatnią frakcją? - Otrokar. Zamrugałam. Cisza przedłużała się. - Otrokar? Horda niszcząca Nadzieję? George wyglądał jakby odczuwał dyskomfort. - To ich oficjalna nazwa, tak. Otrokar to zmora Galaktyki. Byli olbrzymi i agresywni, żyli, by podbijać. Zaczęli z jedną planetą i teraz mieli ich aż dziewięć. Ich waśń ze Świętą Elitą trwa dłużej niż ktokolwiek sięgałby jeszcze pamięcią. Ich nazwa dosłownie oznaczała niszczenie Nadziei, bo kiedy raz ich zobaczyłeś, wszystkie twoje nadzieje umierały.

~ ~ Wampiry i Otrokar razem w bliskim sąsiedztwie były jak zmieszanie gliceryny z kwasem azotowym, dołączając uderzanie młotem kowalskim. Wybuchliby. Z tego mogłaby wyniknąć rzeź. Pochyliłam się do przodu. - Więc potrzebujesz neutralnego miejsca na Arbitraż? - Tak. Zajazd na Ziemi jest idealny. Jest określony jako neutralne miejsce i możemy polegać na mocy oberżystki, by utrzymać w ryzach uczestników. - Pozwól mi zgadnąć: próbowałeś w innych zajazdach i wszyscy odmówili. Jestem twoim ostatnim przystankiem? George wziął głęboki wdech. - Tak. - Próbowano zaprowadzić pokój między Otrokar i Świętą Kosmiczną Elitą – zaczęłam. – Jakieś pięćdziesiąt lat temu. Złączył swoje eleganckie, długie palce razem. - Tak, jestem z tym zaznajomiony. - W takim razie wiesz również, jak się to zakończyło. - Wiem, że Patriarcha Domu Jero rzucił się na Koruma Otrokaru, a ten pozbawił go głowy. - Wyrwał głowę Patriarchy gołymi rękami, a później zacząłokładać nią Marshalla Domu Jero na śmierć. - Cóż, to brzmi nieco ryzykownie, jeśli mówisz o tym w ten sposób… - Nie ryzykownie, to samobójstwo. - Czy to znaczy nie? –spytał George. - Ilu ludzi oczekujesz? - Co najmniej dwunastu z każdej strony. Trzydziestu sześciu gości. Moje serce przyspieszyło. Trzydziestu sześciu gości z intensywną magią. To mogłoby podtrzymać zajazd na wiele lat. Nie wspominając o tym, że jeśli udałoby mi się utrzymać to spotkanie, wzrosłaby renoma zajazdu. Nie, o czym ja sobie myślę? To szaleństwo. Musiałabym utrzymać pokój między trzydziestoma sześcioma indywidualistami, kiedy każdy z nich umierał, by zabić drugiego. To byłoby straszne. Ryzyko… Ryzyko było zbyt duże. Co jednak miałam do stracenia? George sięgnął do kieszeni, wyciągając mały, cienki tablet wielkości samochodu-zabawki i pokazał mi go. Dwie liczby: 500,000 i 1,000,000 dolarów. - Pierwsza jest twoją zapłatą w przypadku, jeśli proces zawiedzie. Druga, jeśli nam się uda. Pięćset tysięcy. Potrzebowaliśmy tych pieniędzy. W końcu mogłabym zaktualizować księgi. Mogłabym kupić dodatkowe materiały budujące dla zajazdu.

~ ~ Nie. Mogłabym równie dobrze podpalić Gertrudę Hunt. Mój wzrok spoczął na portretach moich rodziców. Spoglądali na mnie. Demillowie nigdy nie cofali się przed wyzwaniami. Nie podejmowali również niepotrzebnego ryzyka. Kto nie ryzykuje ten nie ma. Mogłabym po prostu siedzieć tu i czekać, że może jakiś przyjezdny pojawi się w polu widzenia… - Jeśli się zgodzę, chcę, byś spełnił moje warunki – oznajmiłam. - Oczywiście. - Chcę, aby umowy dotyczące pokrycia wszelkich kosztów zostały spisane i podpisane przez wszystkie strony. Chcę, aby suma pieniędzy została ustalona i przechowana w depozycie przez każdą frakcję oraz by była ona pod kontrolą Arbitra. Jeśli zrujnują zajazd, chcę, by zapłacili za wszelkie szkody. - Uważam to za rozsądne. - Każda partia ma przejrzeć i podpisać ziemskie zasady o nieujawnianiu się. Zwykli mieszkańcy tej planety nie mogą wiedzieć o ich istnieniu. Na przykład, mogą zdarzyć się wizyty lokalnych organów prawa i chcę, by było powszechnie zrozumiane, że nikt nie skręci im karków albo oderwie głów. - Również rozsądne. - Mogę pomyśleć o jeszcze kilku dodatkowych ograniczeniach. Czy masz jakieś zastrzeżenia? - Właściwie to tak. – George odwrócił się i rozejrzał po skromnym pomieszczeniu. – Nie zamierzam okazać braku szacunku, ale twoja placówka jest znacznie mniejsza, niż przypuszczałem. Nie sądzę, byśmy mieli tutaj wystarczająco dużo miejsca. Wstałam. - Odwiedzałeś wiele zajazdów? - Nie, nie miałem tej przyjemności. Twój jest pierwszym. Przyciągnęłam do siebie magię. To, co zamierzałam zrobić, prawdopodobnie wyssie większość zasobów moich oraz zajazdu. Jeśli odszedłby teraz od naszej umowy, zajęłoby nam wiele czasu dojście do siebie. Ale jeśli możemy zdobyć gości, będzie warto. Podniosłam moją miotłę. Magia zawibrowała przeze mnie, budując i budując, rozciągając się niczym olbrzymia lina, naciągnięta do granic możliwości. George wstał i stanął obok mnie. Uniosłam miotłę szczecinami do góry, wyobrażając sobie w myślach wygląd wnętrza i opuściłam miotłę w dół. Drewno połączyło się z podłogą z mokrym stuknięciem. Magia przepłynęła przez zajazd niczym lawina, drewno i kamień nagle stały się elastyczne i płynące. Wnętrze zajazdu otwarło się niczym rozkwitający kwiat. Ściany przesunęły się, sufit uniósł. Magia wciąż wypływała ode mnie, tak szybko, że zakręciło mi się w głowie. Lśniący

~ ~ różowy marmur pokrył podłogę, powlókł ściany i przesunął się w górę, formując majestatyczne kolumny. George obok mnie zamarł w bezruchu. Wysokie okna utworzyły się w marmurze. Wsparłam się na miotle. Sklepiony sufit pokrył się czystą bielą. Kryształowe żyrandole wyrosły niczym kępy kunsztownych kwiatów. Złote zawijasy ciągnęły się po podłodze. Światła zalśniły przez kryształ. Odcięłam magię. Moc spadła na mnie niczym uderzenie elastycznej linijki. Zgięłam się wpół. Olbrzymia sala balowa rozciągała się przed nami, majestatyczna, okazała i lśniąca. Arbiter zamknął usta z cichym kłapnięciem. - Zwracam honor.

~ ~ Rozdzi{ł drugi Olbrzymia rolka sztucznego jedwabiu rozwinęła się powoli u moich stop, jej koniec znikał w marmurowej podłodze. Bestia szczekała nad tym z zasady przez jakieś pięć minut, dopóki nie zdecydowała w końcu, iż nie było to aż tak zajmujące i odeszła, by zbadać ogrom sali balowej. Obwąchała kąty, a później znalazła ciche miejsce, gdzie się położyła. Z wielką chęcią dołączyłabym do niej, wprawdzie nie na podłodze, a w moim milutkim, miękkim łóżku. Stworzenie sali balowej wyczerpało mnie. Czułam się, jakbym przebiegła kilka mil, jednak linia czasu do pokojowego szczytu była cienka. Arbiter chciał, by rozpoczął się w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin, co znaczyło, że zamiast drzemki, podkradłam jedną puszkę Mello Yello2 Caldenii, by pozostać przytomną, wskoczyłam do samochodu i wyruszyłam w deszczu, by wypożyczyć ciężarówkę. Później pojechałam do Austin, gdzie mieści się największy regionalny dystrybutor tkanin. Tam kupiłam olbrzymią rolkę sztucznego jedwabiu i jeszcze jedną, bawełny. To kosztowało mnie jedną trzecią funduszu na nagłe wypadki. Następnie zatrzymałam się przy kamieniołomie i kupiłam olbrzymi kamień. Pracownicy pomogli mi go zapakować i kiedy wróciłam, podrzuciłam go w ogrodzie z tyłu domu, gdzie zajazd natychmiast go zjadł. Zajazd kontynuował konsumowanie sztucznego jedwabiu cal po calu. Robiłam, co mogłam, by ustać na nogach. - Cóż. To mi wygląda na rozwój. Odwróciłam się, by ujrzeć Caldenię stojącą w progu. - Droga Grace. Starsza kobieta powoli weszła do sali balowej. Jej wzrok przesunął się po marmurowej podłodze, kolumnach i strzelistym białym suficie ze złotymi zdobieniami. - Co to za okazja? - Będziemy gospodarzami szczytu dyplomatycznego. Odwróciła się na stopie i spojrzała na mnie, zwężając oczy. - Moja droga, nie drażnij się ze mną. - Ta rolka sztucznego jedwabiu kosztowała mnie sześć dolarów za jard – powiedziałam jej. – Gdy kupię jedzenie, będę bankrutem. Caldenia zamrugała. 2 Mello Yello – wysoko kofeinowy napój gazowany o smaku cytrusów. Produkowany przez Coca-Colę, w Polsce oczywiście niedostępny.

~ ~ - Kim są uczestniczące partie? - Święta Kosmiczna Elita reprezentowana przez Dom Krahr, Horda niszcząca Nadzieję i Kupcy z Baha-char. Przyjeżdżają tutaj na Arbitraż i prawdopodobnie spróbują wymordować się w momencie, w którym przejdą przez próg. Oczy Caldenii rozszerzyły się. - Naprawdę tak myślisz? To wspaniale! Ona naprawdę tak uważa, czyż nie? - Opowiedz mi o planie. Westchnęłam i wskazałam na wschodnią ścianę. Uformowałam balkon wzdłuż wschodnich, zachodnich i południowych stron pomieszczenia. Każdy balkon kończył się zdala od sąsiadów i znajdował się zbyt wysoko, by z niego zeskoczyć. W każdym razie zbyt wysoko na ludzkie warunki. - Pokoje otrokarów będą tam u góry. Odprawiają modły o wschodzie słońca, więc wymagają widoku na poranne słońce. – Odwróciłam się i wskazałam na przeciwległą ścianę. – Tam będą wampiry. Ich czas przebudzenia się rozpoczyna o zachodzie słońca, więc będą na zachodzie. – Wskazałam na południową ścianę. – Kupcy będą mieszkać tam. Są leśnymi gatunkami i preferują zacienione pomieszczenia oraz przygaszone światła. Wszyscy będą mieć oddzielne klatki schodowe. Nikt nie będzie mógł wejść do kwater innej frakcji. Zajazd na to nie pozwoli. – Wskazałam pod północą ścianę, gdzie długie okno przecinało ścianę na sekcje. – Zamierzam ustawić tam stół dla liderów, by mogli przewodzić swoim negocjacjom. - To dobrze przemyślane rozmieszczenie – stwierdziła Caldenia. – Ale dlaczego różowy marmur? – Pomachała w kierunku sufitu. – Różowy marmur, biały sufit, złote akcenty… W świetle zmieni się w koszmarny pomarańcz. - Miałam jedyną szansę, by zaimponować Arbitrowi i musiałam improwizować. Caldenia uniosła jedną brew. - Widziałam to na jednym filmie – wyjaśniłam. – Był łatwy do zwizualizowania. - Czy to był film dla dorosłych? - Była tam gadający kandelabr3, który przyjaźnił się z gderliwym zegarem. - Rozumiem. A co z salą balową z zajazdu twoich rodziców? Potrząsnęłam głową. Pamiętałam każdy jej detal, lecz gdy pomyślałam o odtworzeniu jej, serce mi się ścisnęło. Westchnęłam. - Mogę sprawić, by stał się całkowicie biały jeśli wolisz. Oczy Caldenii zwęziły się. - Więc kolor może zostać zmieniony? 3 Kandelabr – rodzaj świecznika. Czyżby Dina miała na myśli Piękną i Bestię? ;>

~ ~ - Tak. - W takim razie nie biały. Biel jest najbezpieczniejszym wyborem. O ile pamiętam, Dom Krahr buduje swoje zamki z szarych kamieni i nie chciałabyś pokazać, że ich faworyzujesz. - Otrokar preferuje żywe kolory i bogato zdobione dekoracje – oznajmiłam. – Skłaniają się ku czerwieniom i żółciom. - Więc musimy znaleźć złoty środek między tymi dwoma. Niebieski jest kojącym kolorem i większość gatunków uważa go za sprzyjający do rozmyślań. Czemu nie spróbować z turkusem? Skoncentrowałam się. Marmurowe kolumny zmieniły kolor na głęboki turkus. - Nieco więcej szarości. Trochę ciemniejszy. Odrobinę… Teraz możemy dodać jaśniejsze pasma. Mogłabyś dopełnić je złotem… Idealnie. Musiałam przyznać, kolumny wyglądały naprawdę pięknie. - Usuńmy złote liście – poinstruowała Caldenia. – Elegancja nigdy nie jest ostentacyjna i nie ma nic bardziej drobnomieszczańskiego od pokrywania wszystkiego złotem. Zupełnie jakby krzyczało, że ktoś ma zbyt dużo pieniędzy i zbyt mało smaku, a to rozwściecza wieśniaków. Pałac powinien łączyć poczucie potęgi oraz majestatyczności. Każdy powinien wejść i oniemieć. Odkryłam, że podziw zazwyczaj ucisza rewolty. Naprawdę wątpię, że będę światkiem jakiekolwiek rewolty, ale jeśli miałoby to zapobiec rzezi, byłabym szczęśliwa. - Złota można używać, ale zawsze w umiarze – kontynuowała Caldenia. – Czy kiedykolwiek mówiłam ci o Cai Pa? To podwodny świat. Cała planeta to ocean, a jej populacja żyje na olbrzymich, sztucznie latających wyspach. To niesamowite jak wielu ludzi można pomieścić na kilku milach kwadratowych. Każda z nich jest zarządzana przez szlachetnie urodzonych, którzy wzbogacili się dzięki handlowi farmaceutykami oraz podwodnym górnictwie. Przestrzeń jest na wagę złota, więc oczywiście ci głupcy wybudowali wymyślne pałace. Z pewnej przyczyny musiałam uczestniczyć w spotkaniu w jednym z tych potworności. Mają te swoje podwodne lasy algowe, właściwie piękne, jeśli podobają ci się takie rzeczy. Całe ściany pałacu były pokryte algami w złocie. Nie było ani jednego czystego miejsca na ścianach, czy suficie, gdzie nie byłoby jakiegoś zawijasa, kwiatu w złocie albo innego krzykliwego koloru jak szkarłat. A pomiędzy algami znajdowały się portrety gospodarza oraz jego rodziny z klejnotami zamiast oczu. - Klejnotami? Caldenia urwała i spojrzała na mnie. - Klejnotami, Dina. Wyglądały koszmarnie. Po dziesięciu minutach spędzonych w tym pałacu czułam się, jakby moje oczy zostały napadnięte przez międzygwiezdnego pancernika. Moja psychika zachorowała.

~ ~ - Niektórzy ludzie po prostu żyją, by udowodnić innym, że więcej posiadają – odparłam. - Otóż to. Przetrwałam tam jeden dzień i gdy odchodziłam, gospodarz miał czelność oznajmić, że obraziłam jego rodzinę. Otrułabym tam kogoś, ale nie mogłam wytrzymać w tym budynku ani chwili dłużej. Droga Grace uniosła ramiona. - To twoja sala balowa, kochanie. Twoja przestrzeń. Serce twojego małego pałacu. Nie ma ograniczeń, jak to mówią. Porzuć konwenanse. Zapomnij o miejscach z własnego świata. Zapomnij o zajeździe swoich rodziców, czy jakimkolwiek innym. Użyj swojej wyobraźni i spraw, by to było twoje. Spraw, by sala wyglądała wspaniale. Nie ma ograniczeń. Zamknęłam oczy i otwarłam umysł. Zajazd zawirował dookoła mnie, jego magia odpowiedziała. Moja moc przepłynęła ode mnie i pozwoliłam jej rozszerzać się, rosnąć, rozwijać niczym kwiat. - Dina… - Caldenia wymamrotała obok, jej głos brzmiał na odurzony. Otworzyłam oczy. Zniknęły różowy marmur, złote liście i kryształowe żyrandole. Pozostały tylko trzy okna, wszystkie na północnej ścianie. Wspaniałe nocne niebo rozciągało się wzdłuż ciemnych ścian i sufitu, nieskończone i piękne, jasna patyna lawendowego, zieleni oraz niebieskiego formowała cienką jak pajęczyna mgławicę, naznaczoną drobnymi gwiazdami. To był ten rodzaj nieba, który przyzywał kosmicznych piratów do ich statków. Długie winorośle okręcały się dookoła turkusowych kolumn, które wspierały balkony, delikatne szklane kwiaty lśniły bielą oraz żółcią. Podłoga pokryta była białym marmurem, inkrustowanym bogatą mozaiką w wielu odcieniach, od czarnego i indygo, aż do elektryzującego błękitu izłota na środku, gdzie stylizowany obraz Gertrudy Hunt zdobił podłogę, otoczony zobrazowaniem mojej miotły. Spojrzałam w górę. Ponad wszystkim pojawiły się trzy ogromne źródła światła, każdy składający się ze skomplikowanej konstelacji świecących kul. Pomieszczenie było skąpane w jasnym świetle. Uśmiechnęłam się. - To właśnie nazywam podziwem –cicho oświadczyłaCaldenia. *** Magia zadzwoniła w mojej głowie. Otworzyłam oczy. Dziesięć minut po północy. Odrobinę za wcześnie na szczyt, który miał rozpocząć się jutrzejszego wieczora. Wysunęłam stopy z łóżka. Dostałam godzinę snu. Moja głowa wydawała się zbyt ciężka dla szyi do utrzymania. Nie mogłam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz tak ciężko pracowałam. Wciąż nie byłam pewna, czy wgłębienia w pokojach otrokarów są wystarczająco głębokie. Był pewien rodzaj świętej proporcji między centralnym rejonem „wgłębień” a

~ ~ wysokością komfortowych okrągłych sof dookoła niego. Poradziłam się swoich przewodników i poprosiłam, by spisali odpowiednie specyfikacje, ale moje instynkty mówiły mi, że wysokość nie była odpowiednia. Po prostu nie wyglądała dobrze, więc spędziłam ostatnie pół godziny mojego dnia na obniżaniu i podwyższaniu drewnianych, prowizorycznych kanap, nim zajazd wykuł je w kamieniu. To będzie się opłacało. Kolejne fantomowe szarpnięcie, zupełnie jak zmarszczka w płytkiej sadzawce. Ktoś stał na końcu mojego podjazdu, wewnątrz ziemi zajazdu, uprzejmie czekając na zaproszenie. Wstałam i wślizgnęłam się w moją szatę oberżystki. Zwykła szara rzecz z kapturem, okrywała mnie od stóp do głów. Bestia uniosła łebek ze swojego miejsca przy moim łóżku i wydała cichy, zaspany szczek. Wyjrzałam przez okno. Ciemna postać stała w grubym, nocnym cieniu dębu z przodu żywopłotu. Była zbyt wysoka jak na człowieka. Prawdopodobnie kilka cali wyższa od Seana. Uniosłam miotłę i opuściłam sypialnię, krocząc długim korytarzem do przednich schodów. Bestia truchtała obok mnie. Struktura zajazdu zmieniła się tak bardzo, że droga do frontowych drzwi zajęła mi drugie tyle czasu, co normalnie. Podłoga była chłodna pod moimi nagimi stopami. Deszcz wciąż padał, zajazd i ja zgodziliśmy się na komfortowe dwadzieścia jeden stopni wewnątrz, ale jak w każdym innym domu niektóre miejsca były cieplejsze, a niektóre zimniejsze. Żałowałam, że nie mam na sobie skarpet. Dlaczego w ogóle myślałam o Seanie Evansie? Sean był wilkołakiem z linii alf. Jego rodzice ocaleli z destrukcji ich rodzinnej planety i przybyli na Ziemię, gdzie ułożyli sobie życie, mieli Seana i wychowali go, wszystko w sekrecie. Ziemia służyła wielu kosmicznym podróżnikom jako punkt orientacyjny. Wszechświat, ze swoimi wszystkimi planetami, wymiarami i osiami czasu potrzebował swojej Atlanty, neutralnego miejsca spotkań, biznesu albo zwyczajnego stopu na drodze w jakieś inne miejsce. Spełniała swoją rolę przez tysiące lat, podczas gdy jej rodzima populacja żyła w całkowitej niewiedzy, jeśli chodziło o dziwne istoty, które czasem, o zmierzchu, odwiedzały planetę. To właśnie dlatego zajazdy, czy oberżyści tacy jak ja istnieli. Mieliśmy tylko dwie troski: zapewnienie bezpieczeństwa naszym gościom oraz ukrywanie ich. Pozostawaliśmy neutralni i nie angażowaliśmy się. Sean Evans wkroczył w moje życie, gdy wybrałam odrzucenie ostrzeżenia i zaangażowanie się w coś naprawdę niebezpiecznego. W retrospekcji było to prawdopodobnie głupie, ale nie żałowałam. Razem, Sean, Arland z Domu Krahr i ja ocaliliśmy nasze małe miasto przed międzygalaktycznym zabójcą. Arlandowi dane było pomścić zabójstwo jako dodatkowy bonus, a Sean dowiedział się prawdy: nie był urodzoną na Ziemi mutacją, a produktem genetycznego chowu z innej planety. Wszystkie wilkołaki były żołnierzami, zaprojektowanymi, by zapobiec inwazji przez przytłaczającą siłę,

~ ~ jednak Sean pochodził z generacji linii alf. Więksi, szybsi, silniejsi, rodzaj wojownika ze specjalnymi umiejętnościami. Genetyczne zaprogramowanie musiało się odezwać, bo tutaj na Ziemi został żołnierzem, jednak nie mógł znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca. Spotkaliśmy się i myślałam, że coś nas połączyło. Nie, to było pobożne życzenie. Coś się między nami zaczęło, ale odkąd zniknął w kosmosie poza tą planetą, skończyło się. Wilkołaki woleli zniszczyć własną ziemię, niż poddać się wrogowi i nigdy nie mógł wrócić do domu, ale gwiazdy wołały jego imię. Przeze mnie skończył z długiem u starego wilkołaka i kiedy tylko zagrożenie tutaj zostało zlikwidowane, Sean wyjechał, by go odpracować. Znałam przyciąganie gwiazd. Sama na jakiś czas mu odpowiedziałam. Kiedy przeszedł przez poral do zalanej słońcem ulicy w Baha-char, jakaś część mnie wiedziała, że nieprędko wróci, ale wciąż miałam nadzieję, że nastąpi to w przeciągu miesiąca albo dwóch. Minęło prawie pół roku. Sean odszedł. Zdecydowałam się wyrzucić go z głowy i przez większość czasu całkowicie mi się to udawało, ale czasami po prostu się pojawiał. Rzucałam okiem na patio z tyłu zajazdu, wspominając jak skoczył w powietrze na trzy stopy, gdy je przesunęłam i uśmiechałam się. Albo wspominałam jego głos. Albo jak to było czuć jego pocałunek. - Nic na to nie poradzę – powiedziałam Bestii. – Będzie dobrze. Po prostu potrzeba czasu. Jeśli Bestia miała jakąś opinię na temat mojego okazjonalnego, mimowolnego wycia do księżyca, zachowywała ją dla siebie. Otworzyłam frontowe drzwi i zamaszystym krokiem przeszłam przez trawę, docierając do postaci, czekającej na mnie pod dębem. Stała zakryta peleryną. Wyglądała na wysoką, gdy spoglądałam z piętra, ale na tym samym poziomie wydawała się wręcz górować nade mną, miała co najmniej metr dziewięćdziesiąt dwa. Musiałam zadzierać głowę. Bestia warknęła nisko. Ciemna postać uniosła swoją lewą dłoń, palcami ku górze. - Zimowe słońce – jego głos był szorstki, ale dykcja bez zarzutu. Jakiegokolwiek translatora używał, działał perfekcyjnie. Otrokar. - Zimowe słońce i tobie. – Zimowe słońce było milsze, delikatniejsze. – Witaj. Przeszliśmy przez frontowe drzwi i wpuściłam go do środka. Zsunął z ramion pelerynę. Widziałam już wcześniej otrokara. Pojawiali się często w zajeździe moich rodziców. Ale jego obecność tutaj, w moim małym pokoju dziennym, była całkowicie innym doświadczeniem. Stał wyprostowany, z szerokimi ramionami i lekkością w postawie pomimo swoich rozmiarów. Ciemnobrązowa zbroja ze splecionych skórzanych pasków opinała jego ciało. Wzmacniała przedramiona, uda oraz golenie twardymi płytkami, pstrokatym ciemnym

~ ~ brązem z rozpryskiem czerni oraz czerwieni w organicznym wzorze, który tylko żyjąca istota potrafiłaby wyprodukować. Te same płytki osłaniały jego klatkę piersiową, przez tę część przechodził złoty metal świadczący o obecności zaawansowanej elektroniki. Pasek z kieszeniami spoczywał na jego talii ze zwisającymi z niego małym metalem, kością oraz drewnianymi talizmanami. Otrokarzy byli niesamowitymi kosmitami, a jego rodzaj pancerza był zaprojektowany by chronić, wciąż pozwalając jednak na pochylanie się oraz zginanie podczas walki w ograniczonej powierzchni statku kosmicznego. Nie miał ze sobą żadnej broni za wyjątkiem krótkiego miecza albo długiego noża, spoczywającego w pochwie u jego prawego uda. Jego skóra była ciemnobrązowa ze złotą nutą. Włosy, zbyt szorstkie jak na człowieka, były krótko ścięte i na pierwszy rzut oka wydawały się czarne, ale kiedy odwrócił się i zagrało na nich światło, błyskały ciemną czerwienią. Nie ludzkim płomiennorudym, ale głębokim, ostrym kolorem rubinu. Oczy, pod nieludzko grubymi brwiami, wstrząsająco jasnozielone. Z tyłu mógł przypominać naprawdę wysokiego rodaka, jednak jego twarz wyjaśniała wszystko – był tym samym pierwotnym ludzkim ziarnem, które dało życie nam oraz wampirom, ale zdecydowanie wyrosło na innej planecie. Rysy jego twarzy były ostrzejsze, zupełnie jakby przeciągnięto po nich nożem z glinowym ostrzem, cera chropowata, proporcje twarzy nieco zniekształcone. Miał trójkątnie zarysowaną szczękę, wąski nos, a kiedy przemawiał, usta ukazywały przebłysk ostrych zębów drapieżnika. Otrokarzy ewoluowali w świecie o skwarnym słońcu i niekończących równinach. Polowali w grupach i znajdowali żer po długich poszukiwaniach. Patrzyliśmy na siebie. Bestia nisko warczała u mych stóp. Najwyraźniej nie spodobał jej się jego zapach. Otrokar spojrzał na nią, oceniając. Wyglądał na mężczyznę, który oczekuje, żew każdej chwili ktoś może niego skoczyć i chciał, żeby nie było wątpliwości, że wyciągnie ukryty nóż i potnie atakującego na małe kawałeczki. - Co mogę dla ciebie zrobić? – Przestań, proszę, oceniać mojego psa. - Mam na imię Dagorkun. – Otrokar uniósł dłoń. Złoty medalion wybijany klejnotami zwisał ze skórzanego sznura, trzymanego przez niego w palcach. Stylizowane słońce z przeszywającymi promieniami, symbol Khana, lidera Hordy. Pochyliłam głowę. - Jestem zaszczycona. - Jestem tu w imieniu moich ludzi, by sprawdzić pokoje. - Bardzo dobrze. Czy chciałbyś herbaty, kiedy będę cię oprowadzać? Zamrugał. - Tak.

~ ~ - To zajmie tylko chwilę. – Weszłam do kuchni. Niektóre rzeczy we wszechświecie się nie zmieniały. Dwa i dwa nie zawsze równało się czwórce, ale każda istota składająca się z wody w którymś momencie musiała ją podgrzać i wrzucić do niej jakieś roślinki. Dagorkun podążył za mną do kuchni. Wyciągnęłam dwa kubki z szafki, jeden z narysowanymi truskawkami, drugi z małym czarnym kotem, napełniłam je gorącą wodą i wrzuciłam dwie torebki herbaty. Dagorkun obserwował mnie jak jastrząb. Najwyraźniej oczekiwał bycia otrutym. - To twój pierwszy raz na Ziemi? Czekał przez chwilę, przemyślając pewnie, czy było mądrze odpowiedzieć. - Tak. - Jesteś teraz gościem w moim zajeździe. Twoje bezpieczeństwo jest moim największym priorytetem. – Wyłowiłam torebki herbaty, położyłam na małym talerzyku, wyciągnęłam cukierniczkę wykonaną z grubego niebieskiego szkła i wsypałam jedną łyżeczkę do mojej herbaty. – Ani mój pies, ani mój zajazd nie skrzywdzą cię, chyba że będziesz chciał zaatakować innego gościa. - Wampiry cię polecały – odparł Dagorkun. Wsypałam łyżeczkę cukru do jego kubka. Jedna, dwie… - Tak, ale to nie znaczy, że będę traktować ich inaczej od twoich ludzi. Jestem neutralna. Trzy… Cztery powinny wystarczyć. Wyglądał mi na mieszkańca północy. Południowi Otrokarzy mieli nieco zielonkawy ton skóry. Zaoferowałam mu kubek. Przyjął go ostrożnie. - Co jeśli przestaniesz być neutralna? - Ocena mojego zajazdu zostanie zmniejszona. Będzie znane jako niebezpieczne miejsce na pobyt. Żadni goście nie będą tu przebywać, a bez nich zajazd zacznie więdnąć, zapadnie w hibernację i umrze. - A wiedźma? - Jaka wiedźma? - Stara wiedźma, która z tobą mieszka. Większość ludzi uznałaby określenie „wiedźma” za obelgę, ale dla otrokarów wiedźma oznaczała kogoś o niesamowitej ciemnej mocy. Po prostu okazywał Drogiej Grace respekt, jaki zdobyła. - Caldenia nie będzie przeszkadzać w rozmowach pokojowych. Ten zajazd i ja jesteśmy jedynym powodem, dla którego wciąż żyje. Nie zrobi niczego, by temu zagrozić. Dagorkun rozważył to, uniósł kubek do ust i upił łyk. Jego oczy rozświetliły się. - Dobre. - Możemy obejrzeć teraz pokoje?

~ ~ Skinął głową. Poprowadziłam go przez frontowe drzwi do całkowicie zwyczajnego korytarza. Pasował do frontu domu idealnie – drewniana podłoga i czyste, beżowe ściany. Portret moich rodziców w samym środku, w małej alkowie. Przesunęłam go tam specjalnie na tę okazję. Dagorkun spojrzał na ich, ja zaś analizowałam jego twarz. Żadnej reakcji. Pewnego razu ktoś wejdzie przez drzwi, zobaczy moich rodziców i rozpozna ich. Kiedy to się stanie, będę gotowa. Po prostu potrzebuję nikłego szlaku, okruchu, kropli informacji, która powie mi, gdzie rozpocząć poszukiwania. Nie spocznę, dopóki ich nie znajdę. Skręciliśmy w prawo, przeszliśmy kilka kroków do kolejnych zwyczajnych drzwi i przeszliśmy przez nie. Dagorkun zatrzymał się. Kręte schody z ciemnego drewna prowadziły w górę, ich poręcz ozdobiona była zwierzętami: długonogim, trójrogim jeleniem, kairem – drapieżnikiem podobnym do wilka, masywnym pokrytym pancerzem garuzem, który wyglądał jak trójrogi nosorożec na sterydach… Sprawdziłam listę otrokarskiej heraldyki4 w tradycyjnej kolejności. Jasne światło, przypominające tradycyjne pochodnie, paliło się w kinkietach na ciemnej ścianie w kolorach czerwieni i złota. Kolorowe banery Hordy niszczącej Nadzieję wisiały między nimi. - Czy klatka schodowa zyskała twoją aprobatę? – spytałam. - Będzie wystarczająca –odparł ostrożnieDagorkun. - Pozwól. – Wskazałam na schody. Zaczął się po nich wspinać. Miejmy nadzieję, że wgłębienia były wystarczająco głębokie. Dwadzieścia minut później ustaliliśmy, że wgłębienia miały idealne proporcje, poduszki ze sztucznego jedwabiu były wystarczająco miękkie oraz w odpowiedniej kolorystyce, łukowate okna odpowiednio przyozdobione, a widok na sad, który wymagał wielu międzywymiarowych machlojek, jakie wywołałyby u całego zastępu teoretycznych fizyków błaganie o litość, był odpowiednio stymulujący. Sad widać było z pokoju każdego nowego gościa, jaki zbudowałam na szczyt, co w zasadzie było niemożliwe, ale nigdy nie przejmowałam się zbytnio prawami fizyki. Jeśli zdecydowaliby się wyskoczyć z okien, skończyliby w sadzie za domem i z dala od głównej drogi oraz osiedla. Nie, żebym miała zamiar pozwolić komukolwiek opuścić zajazd bez mojej wiedzy. Pod koniec wycieczki Dagorkun zrelaksował się na tyle, by przestać ciągle sprawdzać kąty w poszukiwaniu ukrytych zabójców. Byliśmy niemal z powrotem przed frontem, gdy zajazd zadzwonił. Wyjrzałam przez okno w idealnym momencie, by dostrzec przebłysk znajomego czerwonego światła. O nie. - Mamy towarzystwo – powiedziałam Dagorkunowi. – Wybacz mi, proszę. Podeszłam do frontowych drzwi i otworzyłam je. Masywna postać wypełniła próg, szeroko- ramienna i odziana w czarną zbroję z przebłyskiem krwistej czerwieni, przez co osoba w niej 4 Heraldyka - nauka zajmująca się badaniem rozwoju i znaczenia oraz zasadami kształtowania się herbów.

~ ~ wyglądała na olbrzymią. Jego blond włosy spływały na ramiona niczym długa lwia grzywa. Twarz, męska z mocno zarysowaną szczęką, była wystarczająco przystojna, by cię zatrzymać. - Dina, moja pani. – Jego głos był głęboki i dźwięczny, ton, który mógłby zwyciężyć w walceryk, pasujący, odkąd był Marshalem Domu Krahr i musiał stale warczeć na innych podczas bitew. - Lord Arland – odparłam. – Wejdź, proszę. Arland wszedł do środka i zobaczył Dagorkuna. Obydwaj zastygli w bezruchu. - Witaj, Arlandzie – powiedział Dagorkun. Bez tradycyjnego słonecznego powitania, huh. - Witaj, Dagorkunie – odpowiedział Arland. Wampir i Otrokar gapili się na siebie. Minęła chwila. Kolejna. Jeśli nie przestaną, podłoga między nimi zajmie się ogniem. Westchnęłam. - Chcielibyście może herbaty? *** Wampir i otrokar patrzyli na siebie znad swoich kubków. Arland był zbudowany niczym tygrys szablozębny, olbrzymi, mocny i potężny. Dagorkun był wyższy od niego o kilka cali, podczas gdy jego budowa nie była aż tak masywna. Żaden z nich nie wyglądał na specjalnie zmartwionego. Po prostu siedzieli uprzejmie, pijąc herbatę i próbując wzajemnie się pohamować z całych sił. - Jak sięma twój ojciec? – spytał Arland, jego głos był nonszalancki, każde słowo precyzyjne. - Khan ma się dobrze – odparł Dagorkun. – Co u pani Ileminy? - Ona również ma się dobrze. - Miło słyszeć. Dołączy do nas? Arland uniósł swoje grube brwi. - Nie, musi zająć się innymi sprawami. Czy Khan zaszczyci nas swoją obecnością? - Khan również ma swoje obowiązki – odparł. – Wysyła Khanum w zastępstwie. Więc matka Arlanda się nie pojawi, jednak Dagorkuna tak. Przewodnik po Głównych Siłach, który kupiłam podczas lata i który kosztował mnie fortunę, opisał Panią Ileminę jako Mentora Domu Krahr, razem z dwiema stronami jej tytułów oraz odznaczeń, niektóre z nich zawierały słowa takie jak „Rzeźnik”, czy „Naczelny drapieżnik”. Khanum miała równie długą listę tytułów, wysadzaną takimi perełkami jak „Łamacz kręgów” czy „Rozpruwacz”. Biorąc to wszystko pod uwagę, cieszyłam się, że tylko jedna z tych osób ma się tutaj pojawić.