anja011

  • Dokumenty418
  • Odsłony55 975
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów633.4 MB
  • Ilość pobrań32 383

Kristen Ashley - With Everything I Am

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Kristen Ashley - With Everything I Am.pdf

anja011 EBooki Ashley Kristen
Użytkownik anja011 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 466 stron)

Kristen Ashley – With Everything I Am Tłumaczyła: Eiden // http://chomikuj.pl/Eiden

Prolog Więź Ślad krwi doprowadził myśliwych prosto do niego. Normalnie już dawno by ich prześcignął, ale z przestrzelonym prawym bokiem pociskiem ze strzelby i bez możliwości odpoczynku lub przekształcenia się, aby szybko się wyleczyć, po prostu tracił więcej krwi, więcej energii i zwalniał. Starał się wyczuć swoich braci, ale nie było ich w pobliżu. Pojawią się dopiero za godziny. Przybył wcześniej, za wcześnie. Coś wciągnęło go do lasu, jakby coś go wołało. I jak zwykle, poszedł za swymi instynktami. Zjawił się wcześniej i przekształcił, aby jego zmysły stały się ostrzejsze w celu odnalezienia tego, cokolwiek to było. Dlatego też został rozproszony, i co musiał przyznać przed samym sobą, zarozumiały. Wyczuł myśliwych, ale nigdy nie podejrzewał, że będą zagrożeniem. Ludzie rzadko nim byli. Gdy biegł, znowu to tam wyczuł. Było blisko, cokolwiek to było i przyciągało go tak mocno, że chwilowo stracił swoje skupienie.

Kosztowało go to. Nie patrzył dokąd szedł. Nie skanował krajobrazu. Wpadł w bolesny poślizg, śnieg wybuchł białymi skrzydłami po jego bokach. Wszystko się przed nim zakołysało. W gęstym lesie pełnym sosnowych drzew trudno było manewrować, zwłaszcza z raną po prawej. Myśliwymi deptali mu po piętach po jego lewej. Zobaczył. Dziecko. Miała na sobie różową czapkę, szalik, buty i rękawiczki, oraz granatowy płaszcz, jej długie blond włosy opadały jej na ramiona. Jej zielone oczy były zwrócone na niego. Nie mogła mieć więcej lat niż pięć, może sześć, a była sama w śniegu, w lesie, w środku nocy. Co do cholery? pomyślał. Musiała się zgubić. Potrzeba uratowania jej była czymś, co musiał wyczuć. Ale nie wyczuł w niej strachu, nawet wobec niego w tej formie, a przecież wszyscy się go bali. Ale oczywiście nie ona. Wpatrywała się w niego spokojnie, jakby regularnie odbywała księżycowe spacery i jakby wyraźnie widziała go w ciemności. Jakby była jedną z jego gatunku. Niemożliwe, pomyślał. Po pierwsze, była blondynką. W jego rodzaju nie było blondynek. Żadnych. Nie w historii. Po drugie, wyczuł to i pachniała całkowicie jak człowiek. Rozważył transformację. Jednakże, nawet jeśli zimno nie mogłoby go zabić, to nie sądził, żeby przekształcenie się w nagiego mężczyznę o wzroście sześć stóp i szczęściu calu z raną postrzałową w udzie przed dzieckiem było dobrym pomysłem. Nie wspominając już o myśliwych, przez których został zaskoczony i o wiele łatwiej mógł zaatakować jako wilk (nie było to zabronione, ale nie mile widziane, nawet jeśli nie było innego wyjścia, jak wydawało się wkrótce w tej sytuacji). Ale zakazane było zmienienie się przed człowiekiem, który nie wiedział o tajemnicy ich kultury. Całkowicie zabronione. Nawet dla niego. Usłyszał jak myśliwi przedzierają się przez śnieg i gałęzie, zbliżają się i odwrócił się szybko i warknął nisko. W swym ogromnym doświadczeniu zorientował się, że były dwa rodzaje myśliwych. Byli tacy, którzy nazywali to ich „sportem”, byli poważni i wychowani, na swój sposób honorowi. Ale wiedział, że ci, nie byli tego rodzaju myśliwymi. Dlatego, jeśli nie

będą uważać (co było oczywiste), mogliby ją zabić. Nie mógł na to pozwolić. W rzeczywistości, to umarłby, żeby ich powstrzymać. Siła tej wiedzy zaskoczyła go, ale wiedział o tym natychmiast i instynktownie w swojej nieśmiertelnej duszy. Myśliwi przedarli się przez drzewa na otwartą przestrzeń gdzie stał i wycelowali w niego swymi strzelbami. Ponownie warknął, celowo ustawiając siebie jako cel. Ku jego zaskoczeniu, tak samo zrobiło dziecko i zrobiła to szybko. - Nie!- wrzasnęła, zwracając na siebie uwagę myśliwych, zanim zdążył drgnąć i zatrzymała się przed nim. Rozsunęła szeroko ramiona, chcąc ochronić go swym ciałem. Oderwał wzrok od myśliwych i spojrzał na nią w oszołomionym zaskoczeniu. - Mój piesek!- zawołała.- Skrzywdziliście mojego pieska! - Odejdź od tego zwierzęcia!- ryknął jeden myśliwy, poruszając subtelnie lufą strzelby, odsuwając ją od dziecka. - Jezu - mruknął inny.- Co to dziecko tutaj robi? - Mój piesek!- znowu krzyknęła, odwróciła się i stanęła na palcach, żeby owinąć ramiona wokół jego szyi, przycisnąć twarz do jego grubego futra.- Skrzywdziliście mojego pieska!- powtórzyła zawodząc, jakby jej serce zostało rozdarte. Nawet nie odrywając rąk od jego szyi, odwróciła głowę w stronę myśliwych i znowu krzyknęła.- Tata będzie bardzo zły. - Dzieciaku, powiedziałem, że masz się odsunąć od tego zwierzęcia - nakazał pierwszy myśliwy. Zignorowała go. - Tatuś przebył całą drogę na Alaskę, żeby zdobyć mojego pieska dla mnie i wyszedł dziś wieczorem. Nie przychodził, kiedy tatuś wołał go i wołał i gwizdał i wołał i byliśmy tacy zmartwieni, tacy, tacy zmartwieni, że nie mogliśmy spać. Szukaliśmy go, szukaliśmy wszędzie. Tatuś jest tam... - odsunęła rękę, aby wskazać niewyraźnie w kierunku, z którego przyszła.- Szukaliśmy go i tatuś będzie baaaaardzo zły, że strzeliliście do mojego pieska!- zakończyła z krzykiem, znowu otaczając jego szyję obiema rękami, trzymając go mocno i przyciskając twarz do jego futra, jej ciało zaczęło się trząść od fałszywego szlochu. Cholera by to wzięła, jeśli nie była małym sprytnym człowieczkiem, i jeśli jak wilk mógłby się zaśmiać, to zrobiłby to. Niestety nie mógł. Zamiast tego, przycisnął swoją futrzaną postać do niej, a ona bezzwłocznie bardziej się do niego przytuliła. - Jasna cholera - wymamrotał trzeci myśliwy, jego oczy zmrużyły się na dziewczynce i opuścił broń.- Czy to czasem nie córka senatora Arlingtona? - Kurwa!- syknął drugi myśliwy, opuszczając własną broń.- To ona. - Dziecko... - zaczął pierwszy, kojącym tonem.

Odsunęła swą twarzyczkę od jego szyi i spojrzała na myśliwych. - Idźcie! Idźcie już! Jeśli teraz pójdziecie, to nie powiem tacie, że to byliście wy. Zawahali się, teraz ich wszystkie strzelby opuszczone, ich stopy przesuwały się nieco. - Idźcie!- krzyknęła, jej dziecięcy głos przeszył kruche powietrze. - Może moglibyśmy porozmawiać z senatorem Arlingtonem - trzeci wyszeptał swoją sugestię.- Wszystko wyjaśnić. - Ta?- pierwszy zapytał sarkastycznie, obracając swoje gniewne oczy na przyjaciela.- Chcesz powiedzieć senatorowi Arlingtonowi, że wyszliśmy w nocy i zastrzeliliśmy cennego psa jego córki? Chcesz to zrobić, Gary? Hunh? - To nie jest żaden pies - powiedział drugi myśliwy, jego oczy nigdy nie odsunęły się od bestii.- To wilk. - Nie wygląda jak żaden wilk, jakiego kiedykolwiek widziałem - zauważył trzeci myśliwy, a jego głos stał się chciwy.- Jest ogromny. Piękny. Musi być cięży o sto funtów, niż jakikolwiek inny wilk... - To wilk, a nie żaden pies - nacisnął drugi myśliwy. - Jezu, Lloyd, widziałeś kiedyś, żeby dziki wilk stał spokojnie obok dziecka, które owija ręce wokół jego krezy?- powiedział pierwszy myśliwy, wyraźnie będąc mózgiem całej załogi. - To rzadka rasa!- dziecko rzuciło cudownie niecierpliwym tonem, aby dać do zrozumienia, że ich kłótnia była bardzo irytująca i że miała lepsze rzeczy do roboty. Jej ramiona zacisnęły się bardziej, gdy kontynuowała.- Właśnie dlatego tatuś musiał przebyć całą drogę na... - W porządku, dzieciaku - przerwał jej pierwszy myśliwy, cofając się o krok, machając ręką, aby jego przyjaciele poszli za jego śladem.- Obiecaj, że nie powiesz swojemu tacie, że nas widziałaś, dobrze? - A obiecacie, że przestaniecie polować na wilki w tym regionie?- odpaliła bystro, nie brzmiąc na pięć czy sześć lat, ale znacznie więcej. - Dziecko... - zaczął pierwszy myśliwy. Przerwała mu ze złością: - Skoro wiecie, że nie wolno wam. Myśliwi spojrzeli na nią w szoku. - Mówili, że jest dziwna - trzeci myśliwy cofnął się o kilka kroków, szepcząc, sądząc, że tylko on może siebie usłyszeć. - Nie jestem dziwna!- dziecko krzyknęło i odwrócił swe psie oczy na nią w zaskoczeniu, bo on oczywiście wszystko słyszał. Nawet w ludzkiej postaci miał wrażliwszy słuch, ale nigdy nie sądził, że człowiek także może mieć taką zdolność. Trzeci myśliwy znowu zaczął mamrotać: - Dziwna. Ciało dziecka zesztywniało w bolesnym afroncie. Wilk warknął.

Wszyscy myśliwi spojrzeli na bestię. - Obiecajcie!- zażądała. Milczeli. - Powiem mojemu tacie... - groziła. - Dobra, dzieciaku, obiecujemy - zapewnił ją pierwszy myśliwy, przesuwając się do tyłu. Wilk i dziecko stali cicho, obserwując jak myśliwi się odwracając. W końcu odeszli szybko między drzewa. - Głupi ludzie - szepnęła z irytacją, gdy go puściła i spojrzała na niego swymi wnikliwymi zielonymi oczami, przesuwając nimi po długości jego boku, a następnie mruknęła.- Biedny szczeniaczek - poklepała go po szyi.- Tatuś cię naprawi, jest w tym dobry. Chodźmy do domu. Zaczęła odchodzić, a on stał nieruchomo, obserwując ją niepewnie, nawet ze swym całym doświadczeniem z wszystkimi ludźmi, nieludźmi i bestiami, nie wiedząc co zrobić z tym dzieckiem. Odwróciła się. - Już dobrze, piesku - powiedziała.- Możesz mi zaufać. Nie jestem dziwna. Obiecuję. To tylko... - urwała i przechyliła głowę na bok.- Zwierzęta mnie rozumieją. Tatuś powiedział, że to specjalny dar - poklepała swoje udo swoją różową rękawiczką.- Chodź, zaopiekujemy się tobą - uniosła dłoń do serca, wykonała krzyż i uśmiechnęła się niezmiernie uroczo, który poczuł w swych wnętrznościach.- Z ręką na sercu. Ponownie się odwróciła i ruszyła dalej. Poszedł za nią. Nie dlatego, że obiecała, iż się nim zaopiekuje. Ale dlatego, że on odczuwał potrzebę chronienia jej. Nie było to daleko, może jakieś pięć minut wędrówki (ale irytująco bolesnej i ciężkiej dla niego), kiedy natrafili na chatę między drzewami. Ciepłe, gościnne światła wylewały się z okien, błyszcząca choinka stała przy jednym. - To jest dom - powiedziała mu, z czcią w głosie.- Mamy inny dom w mieście, ale mama i tata lubią ten bardziej. Przyjeżdżamy tutaj na każde Boże Narodzenie - odwróciła się do niego i uśmiechnęła jasno.- No chodź! Przebiegła resztę drogi, otwierając drzwi i znowu odwracając się w drzwiach, by poklepać swoją nogę. Mniej kulejąc, ale wciąż kulejąc, poszedł. Wszedł do chatki i od razu dokładnie zrozumiał, dlaczego wolała to miejsce, niż jakiekolwiek inne. Było małe, ale przytulne, rustykalne, ciepłe i przyjazne. Mógł wieść w nim swoje życie. Była zajęta pędzeniem przez chatkę, a on stanął w drzwiach, obserwując ją. - Rozgrzejemy cię i sobie odpoczniesz. Mama i tata niebawem wrócą, i będzie wiedział co zrobić. Tatuś zawsze wie co zrobić - bełkotała, kiedy

rozłożyła czyste prześcieradła na dywanie przed kominkiem, wciąż mając na dłoniach rękawiczki, po czym odwróciła się i znowu poklepała swoją nogę.- Chodź, piesku. Już dobrze. Ostrożnie pokuśtykał do prześcieradeł. Ściągnęła swoją rękawiczkę i pogłaskała go po głowie. - Dobry piesek - mruknęła. Upadł z psim jękiem na prześcieradła. - Bardzo dobrze - szepnęła, kucając obok i rozcierając go. Potem pobiegła do drzwi, zamknęła je i ściągnęła swoją czapkę, drugą rękawiczkę, szal i płaszcz, rzucając je efektywnie na kanapę. Ściągnęła z fotela puszystą narzutę i przyniosła ją do niego, okrywając nią jego ciało ostrożnie, gdy pouczył proces leczenia w jego rozdartym boku. Nie biegnąc już, wyzdrowieje w przeciągu pół godziny. Usiadła za nim i szepnęła: - Poleżę tutaj z tobą, aż tatuś nie wróci do domu - poczuł jak się układa i przyciska swoje małe ciało do jego pleców.- Będzie ci ciepło i bezpiecznie - wymamrotała głosem, który stał się senny.- A potem tatuś się tobą zaopiekuje. Niezależnie od faktu, że była wyraźnie dzieckiem z darem, jak każde inne dziecko, zasnęła w ciągu kilku minut. A on leżał obok niej, pozwalając leczeniu pracować i myśląc, chociaż wyraźnie uwielbiała swego ojca, że będzie musiał zamienić słowo z mężczyzną, który pozostawia swoje dziecko, z darem czy nie, same w chacie i wędrujące po lesie w środku nocy. Miał to w dupie, czy rzeczywiście była uzdolniona i jeśli miała dobre podejście do zwierząt. Żaden dobry ludzki rodzic tak nie robił. Gdy znowu był cały, wyczuł ich zanim się pojawili. Ostrożnie się odsunął tak, aby jej nie zbudzić, przemienił się stanął obok obok, owijając się narzutą, którą go okryła, gdy drzwi się otworzyły. Jego bracia spojrzeli na niego, a następnie na dziecko, potem jego brat Calder rzucił mu spodnie. Wciągnął je, gdy jego ojciec podszedł bliżej. Zbyt blisko do dziecka. Nieświadomie wyprostował się z jeszcze rozpiętymi spodniami, i przesunął by stanąć przed nią. Oczy jego ojca, Maca, przesunęły się od dziewczynki do jego. Potem przypatrywał się, jak twarz Maca łagodnieje. - Callum - Mac mruknął cicho. - To córka senatora Arlingtona - Callum ogłosił, jego głos był niski z szacunku do jej snu, ale dudnił, ponieważ był cholernie wkurzony. - Wiem - odpowiedział jego ojciec. - Nie jestem pewien wierności mężczyzny, który pozostawił swoją córkę bez ochrony - Callum kontynuował.

Callum dostrzegł, że coś błysnęło w twarzy Maca i to co zobaczył, podparło go. - To nie ma znaczenia - jego ojciec powiedział cicho i gdy Callum otworzył usta, aby znowu się odezwać, Mac uniósł dłoń.- Senator Arlington został dzisiaj zamordowany. Jego żona razem z nim. Głowa Calluma szarpnęła się ku niewinnie śpiącemu dziecku i poczuł jak jego wnętrzności zaciskając się boleśnie na myśl, że ona, zwłaszcza ona, straciła swoją matkę i wyraźnie ukochanego ojca w Boże Narodzenie. - Została tutaj dla bezpieczeństwa - Mac kontynuował i oczy Calluma wróciły do niego, gdy kontynuował.- Ty także dlatego tutaj byłeś. - Ja... - Callum zaczął, zaskoczony tym ogłoszeniem i cholernie zmęczony niespodziankami. Mac zbliżył się. - To był test. Callum zacisnął szczękę. W swym bardzo długim życiu przeszedł przez kilka testów swego ojca. Obserwował, jak Mac spogląda na dziewczynkę z nieskończenie łagodnym wyrazem i wiedział, że jego ojciec nie skończył. Nie mylił się. Gdy oczy Maca wróciły do Calluma, kontynuował: - Jak zwykle, zdałeś - Callum przyglądał się, jak jego ojciec uśmiecha się coś dziwnie radosnego zabłyszczało w jego oczach, zanim wymamrotał.- Tak samo ona. - Możesz mi powiedzieć o co ci chodzi?- zasugerował Callum. Mac nie wahał się. - Dzisiejszej nocy, mój synu, rozpoczęło się połączenie. Ciało Calluma stężało, zanim jego wzrok przesunął się do dziewczynki. Ponownie spojrzał na swego ojca, jego głos był przesiąknięty gniewnym niedowierzaniem. - Ona jest człowiekiem. Mac wziął głęboki oddech przez nos, zawahał się, otworzył usta, zamknął je i znowu otworzył by powiedzieć: - To prawda. - Nie mogę być połączony z człowiekiem - Callum warknął. - Wyrocznia przemówiła - oświadczył jego ojciec. Callum usłyszał, jak jego bracia wciągają zszokowane oddechy. Mac przysunął się jeszcze bliżej, a jego głos stał się jeszcze bardziej niski, kiedy zapytał: - Poczułeś to? Jasna cholera. Poczuł to. Był to większe od niego, większe niż jego bracia, większe i bardziej ważne niż cokolwiek innego.

Umarłby dla niej. W pewnym sensie była bardzo ważną przyczyną jego bytu. Cholera, ruszył nawet aby ochronić ją przed swym własnym ojcem, wilkiem, o którym wiedział, że nie zraniłby żywej duszy, chyba, że zostałby zmuszony. - Kurwa!- warknął. - Będzie chroniona, dopóki nie nadejdzie odpowiedni czas - Mac zapewnił go. Callum zmrużył oczy na niego i warknął: - Lepiej żeby była. Mac spojrzał w bok. - Ryon, dopilnuj tego, weź naszych najlepszy ludzi. - Ale Mac, nie możemy... - Ryon zaczął i Callum dostrzegł, jak jego ojciec mruży oczy. - Dopilnuj tego - Mac nakazał. - Jesteśmy w stanie wojny!- Ryon syknął.- Potrzebujemy każdego brata jakiego mamy. Nie możemy sobie pozwolić... Mac przerwał Ryonowi, powtarzając: - Dopilnuj tego. Callum przyglądał się, jak jego bracia wymieniają spojrzenia. Ich spojrzenia przesunęły się do niego olśnionym zrozumieniem. Callum pomyślał o tym samym co oni i poczuł, jak jego ciało twardnieje. Spojrzał na Maca i zapytał z ekstremalnym niepokojem: - Ona jest moją królową? Przypatrywał się, jak jego ojciec kiwa głową i udręka rozdarła go, ale nie pokazał tego po sobie, zamiast tego uniósł podbródek. - Kiedy?- chciał wiedzieć. - To nie ma znaczenia - odpowiedział Mac. - Jesteś moim ojcem, ale także królem, więc to kurwa ma znaczenie, że niebawem umrzesz - Callum warknął. Mac nie odpowiedział. Callum pochylił się. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Mam swoje powody - Mac odpowiedział. Jezu, jednak Mac potrafił być tajemniczy i podczas trzystu pięćdziesięciu lat swego życia, nigdy nie udało mu się wkurzyć Calluma. - Mac... - Callum zaczął, ale jego ojciec podniósł rękę i położył ją na ramieniu Calluma. - Toczymy wojnę i ta wojna nie zakończy się pod moim panowaniem. Ty i ona - spojrzał na dziewczynkę, zanim jego oczy wróciły do jego syna.- Poprowadzicie naszych ludzi do pokoju. Callum nie wiedział co czuł, bo było zbyt wiele do czucia. To co wiedział, to to, że nie lubił niczego z tego.

Jego oczy powędrowały do jego ojca i obiecał: - Jeśli cię zgładzą, to będzie to cholernie krwawy pokój i tylko na moich pieprzonych warunkach. Mac pochylił się bliżej, gdy jego palce zacisnęły się na ramieniu Calluma. Potem szepnął do ucha syna: - Liczę na to.

Rozdział 1 Clear Sonia Arlington przeszła przez swój sklep i zgasiła wiele lampek choinkowych, które dekorowały przestrzeń. Uwielbiała Boże Narodzenie. Nie mogła na to nic poradzić. Zarówno jej matka jak i ojciec uwielbiali święta. Sprawiali, że były takie wyjątkowe, że zawsze oczekiwała ich przez cały sezon, nawet chociaż jej rodzice zginęli podczas jednych. Poprawiła swój puszysty, biały szalik wokół szyi, naciągnęła wełnianą czapkę na uszy i włożyła na jedną ze swoich szarych, zamszowych rękawiczek, poprawiając na ramieniu ramiączka swojej dopasowanej, stylowej, zamszowej torebki. Po raz ostatni rozejrzała się po sklepie, który nazwała Clear, ponieważ wszystko co sprzedawała, było albo czarne, srebrne albo białe. Wszystko. Meble, ubrania (chociaż oczywiście ubrania nigdy nie były w jednym kolorze), świece, biżuterię, bibeloty, wszystko. Kochała swój sklep prawie tak samo, jak święta. Yuri zastanawiał się (głośno i często), dlaczego chciało się jej pracować. Myślał, że była szalona, zważywszy na wielu kontach, „gniły” (jego słowa), dolary jej matki i ojca. Sonia nie wyobrażała sobie siebie, gdyby nie miała pracować. Co by robiła, jeśli nie pracowała? Wiedziała, co Yuri chciał by robiła. Kochała Yuriego, ale nadal marszczyła nos na tą myśl, wystukując kod

do alarmu na panelu i szybko wyszła, zamykając drzwi na trzy zamki. Potem odwróciła się w stronę domu. Znajdował się cztery przecznice dalej. Miała na sobie szary zamsz, buty na wysokim obcasie, a przecież padało przez cały dzień. Szła po nieośnieżonym chodniku z gracją podobną do modelki na wybiegu. Była to, jak powiedziałby jej ojciec (gdyby dożył do czasu, aby zobaczyć jak nosiła szpilki, i oczywiście jak chodziła w nich po śniegu), jedna z jej specjalnych zdolności. Miała ich wiele. Które, jak (w kółko) powtarzał jej ojciec, były wyjątkowe. Jak powiedział jej ojciec, była obdarzona. Niezwykle obdarzona. I powtarzał jej (w kółko), że powinna być z tego dumna. Bardzo dumna. Ale, mimo to, nigdy nie mogła o tym nikomu powiedzieć. Nigdy. Nikomu. Więc nie zrobiła tego. Kiedy przeszła pierwszą przecznicę i rozpoczynała drugą, poczuła to. Wyczuła tego zapach. To także było częścią jej daru. Wyczuwała rzeczy. Dziwne rzeczy. Spojrzenia na niej. Obecność. Przeważnie łagodnie, ale ostatnio (niestety), wydawało się jej, że czaiło się coś niebezpiecznego. I czuła zapach rzeczy. Mnóstwo rzeczy. Rzeczy, których inni nie czuli. Było to tam. Wyczuła tego obecności, pachniało tym zapachem. Zapach był łagodny. Był nawet przyjemny (nawet bardzo), atrakcyjny (to także było przyjemne), i był znajomy. Bardzo znajomy. Próbowała sobie przypomnieć, czy coś takiego spotkała, ale bez sukcesu. Cokolwiek to było, wiedziała, że to jej nie skrzywdzi. W rzeczywistości miała dziwne, silne pragnienie, aby na to zerknąć, odwrócić się - nawet pobiec ku temu. Nawet jeśli ten impuls był potężny (i co zaskakujące, nigdy czegoś takiego nie czuła), nie pokazała tego po sobie, że to wyczuła. Nie pozwoliła temu wiedzieć, że potrafiła to poczuć. Jej ojciec wielokrotnie jej powtarzał, że była szczególna, wyjątkowa i utalentowana. Ale bez jego słów przez ostatnie trzydzieści jeden lat i z wiedzą, że nikt wokół niej nie posiadał jej „specjalnych” talentów, zaczęła myśleć, że nie jest szczególna, wyjątkowa i utalentowana. Zamiast tego, była po prostu inna. Nawet dziwaczna.

Zdecydowanie dziwna. I nie było miło tak o sobie myśleć. Postać ruszyła za nią, śledząc ją i zignorowała ją, jak to zrobiła wiele razy w swym całym życiu, gdy coś wyczuwała (lub bardziej precyzyjnie, od śmierci jej rodziców) i poszła do domu. Następnie zobaczyła mały dom na rogu i uśmiechnęła się do siebie. Widok jej domu i spokój, jak zawsze czuła, gdy go zobaczyła, odsunąć niepokojące uczucie na bok. Gregor (i Yuri), oszaleli, gdy kupiła ten dom. Cóż, nie oszaleli, byli zbyt wymuskani, by oszaleć, ale na pewno nie byli zadowoleni. Po pierwsze dlatego, że pomimo miłej (i kolorowej) dzielnicy miasta, która otaczała jej dom, był to dom w gospodarstwie rolnym. Sonia Arlington (jak jej wielokrotnie powtarzali) nie powinna zamieszkiwać jakiegoś zwykłego wiejskiego domku. Po drugie dlatego, że gdy go kupiła, to był wrakiem. Na szczęście Sonia była przekonana. Dlatego też go naprawiła. Weszła po schodach i otworzyła drzwi. Zapiszczał alarm, gdy weszła i wstukała kod. Rzuciła torebkę na kufer w wejściu i w ciemności poszła prosto do kontaktu, który zapaliłby lampki choinkowe. Podłączyła je wszystkie, a było ich wiele, na obu piętrach. Gdy to zrobiła, wnętrze i zewnątrz jej wiejskiego domu rozjaśniało i wiedziała, że nie musi spoglądać, by się upewnić, że było idealnie. Dom wyglądał tak, jakby był udekorowany z jakieś gazet (co było prawdą, gdy jej dom zawsze był fotografowany dla miesięcznego magazynu miasta, co roku na Boże Narodzenie, dwa razy nawet zagościł na okładce). Sonia wolała udekorować go sama, ale chociaż próbowała to zrobić we wczesnych latach, nigdy nie miała do tego talentu i wyglądało to słabo. Jej matka miała do tego talent. Cherise Arlington była Mistrzynią Świątecznych Dekoracji. Dlatego też Sonia nie znosiła swoich mizernych wysiłków. Więc każdego roku zatrudniała projektantów, którzy ozdabiali jej dom. I zawsze było pięknie. Wyszła przez drzwi frontowe i podeszła do swojego białego płotu, by wyciągnąć pocztę ze skrzynki, która była zamontowana na słupki. - Hej, pani Arlington!- usłyszała wołanie po jednej ze swoich stron. Odwróciła się, by zobaczyć jak Lanigansowie wchodzą do ich mini-vanu, ich dwaj synowie, Jed i Jake, stali na zewnątrz i machali do niej. Oczywiście wiedziała, że tam byli. Słyszała ich stopy na śniegu w przeciwieństwie do Jaya Laningana (i z pewnością by nie usłyszał, bo był sezon footballowy i Jay Lanigan nie robił prawie niczego podczas sezonu footballowego), który odśnieżał ich podjazd. Także wyczuła zapach ich skóry i włosów. Ale skoro znajdowali się spory kawałek dalej, to nie odwróciła się do nich. Aby nie odkryć swej tajemnicy, Sonia strzegła każdej sekundy swojego życia.

- Hej tam!- odkrzyknęła, udając zdziwienie i machając, gdy zobaczyła Joanne Lanigan, która okrążyła vana.- Gotowa na święta, Jo?- zawołała. - Jeśli ty jesteś gotowa na święta, to cię zastrzelę!- Jo odkrzyknęła ze śmiechem w swym krzyku.- Są dopiero za kilka tygodni. Sonia była przygotowana we wrześniu. Właśnie tak bardzo kochała święta. Planowała je cały rok. - Mam jeszcze do zrobienia kilka rzeczy - Sonia skłamała. - Jasne - krzyknęła Jo.- Dostaliśmy dzisiaj twoją kartkę. Jako pierwszą w tym roku. Sonia wzruszyła ramionami, mimo, że nie mogli jej dostrzec, choć ona widziała ich tak wyraźnie jak podczas dnia. Jej nocna wizja, która była kolejnym darem, była idealna. - Jestem zorganizowana i nie mam pracy na pełen etat, dwóch chłopców i męża, który znika, gdy rozpoczyna się sezon footballowy!- Sonia odpowiedziała głośno. - Hej! Słyszałem!- Jay krzyknął z drugiej strony vanu. - To dobrze!- odpowiedziała Jo.- Może wreszcie zauważysz, że nasi sąsiedzi widzą, jak od września do stycznia wynoszę śmierdzące śmieci. Taaak! Sonia zachichotała do siebie, gdy wyciągnęła swoją pocztę ze skrzyni, odwróciła się do sąsiadów i krzyknęła. - Uważajcie, Jay, ponoć znowu ma padać. - Jak zwykle!- Jay odkrzyknął, niezbyt urażony komentarzem Sonii. I nie będzie. Sonia była wspaniałą sąsiadką. Pilnowała ich domu, kiedy ich nie było, wliczając w to chodzenie na spacery z ich narwanymi psami, przez co nikt inny jak Sonia pilnował ich domu (albo psów). Regularnie niańczyła chłopców. Urządzała fantastyczne grille podczas lata. A podczas świąt jej przyjęcia były tak spektakularne, że cała okolica oczekiwała z zapartym tchem na otrzymanie zaproszenia. Przychodzili nawet wtedy, gdy byli chorzy. Sonia wiedziała o tym, ponieważ jeden z jej sąsiadów złamał nogę i kostkę, gdy spadł z drabiny podczas rozwieszania lampek na swym domu, acz wynajął wózek inwalidzki i sam zajechał na przyjęcie. Sonia pomachała Lanigansom i odwróciła się do domu. Płot otaczający jej ziemię i ganek, biegł po dwóch stronach domu a białe poręcze ociekały zielenią, jasne światła błyszczały w łukach, białe gwiazdy betlejemskie były umieszczone przy zasłonach. Dwie pary małych sanie były wypełnione białymi gwiazdami betlejemskimi (kwiatami), a migotliwe światła ciągnęły się w kierunku góry schodów. Pojedyncze świece stały w każdym oknie po obu stronach. Więcej zieleni, świateł i gwiazd betlejemskich znajdowało się na rynnie u dachu. Wysoka, szeroka, niesamowicie rzeczywista jodła, ozdobiona mnóstwem migoczących światełek, stała przy oknie. Westchnęła na ten widok, jak to robiła od pierwszej minuty, gdy została

udekorowana. Zawsze gdy wracała do domu, włączała lampki i wychodziła na zewnątrz po pocztę, aby mogła być tego świadkiem i aby światełka na nią opadły. Z żalem wróciła do domu, zjęła czapkę i rękawiczki i ostrożnie umieściła je na skrzyni przy drzwiach. Szal, wraz ze swym płaszczem, powiesiła na wieszaku po drugiej stronie przedpokoju. Weszła do swego domu, przeglądając pocztę (głównie były to katalogi), swymi palcami. Wnętrze jej domu było urządzone w sposób, na jaki zgodzili się Gregor i Yuri, ale zrobiła to tylko po to, by ich uciszyć. Nie był to wygodny, wiejski wystrój domu. Kiedy przeszła przez szeroki przedpokój, całe dolne piętro składało się z jednego pomieszczenia, zburzone ściany zrobiły z niego otwarty plan. Na lewo i prawo znajdowały się części wypoczynkowe, kominki po obu stronach, obwieszone świątecznymi ozdobami. Tył po lewej był jadalnią z kolejnym kominkiem, który także był udekorowany. Kuchnia znajdowała się po prawej. Nie było w niej ozdób, ale miała w niej świąteczne ręczniki i uchwyty do garnków, oraz czerwone i zielone łopatki do naleśników (których nigdy nie używała, skoro nie jadła naleśników), które wystawały z pojemnika. Czerwone miały kształt dzwoneczków, a zielone bałwana. Ściany były pomalowane na dopasowane, spokojne kolory morskiej piany (po lewej stronie wypoczynkowej), na zielono (po prawej stronie), i na niebieski (w jadalni i kuchni). Kuchnia była supernowoczesna. Meble były szykowne, nowoczesne, a przede wszystkim drogie i eleganckie. Minimalny wystrój był starannie dobrany do większości mebli i farby. Wyglądała niemal jak jej sklep Clear, ale z bardziej subtelnymi kolorami. Sonia uwielbiała Clear. Ale nie cierpiała jego wystroju. Ale jeszcze bardziej nie lubiła narzekania Gregora i Yuriego, więc się poddała, co zrobiła niezliczone razy w swym życiu, odkąd Gregor został jej opiekunem po śmierci jej ojca i matki. Poszła do kuchni i rzuciła na blat pocztę. Bez ściągania swoich kozaków na szpilce, ugotowała kawałek ryby, brązowy ryż i warzywa na parze. Zjadła to wszystko na stojąco przy blacie, myśląc, że smakowało niczym. Mdło i cóż, tylko mdło. Sonia uwielbiała jedzenie. Za bardzo. Jako nastolatka zaczęła przybierać na wadze, co zauważył Gregor i co często komentował. Był to problem. Biorąc pod uwagę, że była bardzo aktywna jako dziecko, to zawsze była lekko pulchna. A nawet chociaż i teraz była bardzo ostrożna i obsesyjnie trzymała się swojej diety i ćwiczeń, była zaokrąglona i nic, kompletnie nic nie zmniejszyło chociażby o centymetr jej tyłka albo piersi. A Sonia próbowała wszystkiego.

Dlatego dla Gregora i swojego własnego spokoju umysł (który Gregor rozbiła, co z resztą robił bardzo regularnie), była ostrożna ze swoim jedzeniem, a kiedy stała się dorosła, także ze swoim piciem. Stojąc przy blacie jedząc i przeglądając katalogi, starannie zaginała rogi, gdy zobaczyła coś co chciała kupić na święta dla znajomego, sąsiada, albo dla pracownic swojego sklepu. Oczywiście na przyszły rok, odkąd na ten jej prezenty były już kupione i dobrze zapakowane. Gdy skończyła jeść, sprzątnęła wszystko i poszła do swojego gabinetu na piętrze by sprawdzić e-maila i Facebooka. Nie zmieniła swojego statusu. Nigdy tego nie robiła. Miała kilka znajomych na Facebooku, ponieważ w ogóle miała ich kilku. Było tak dlatego, że wiedziała, iż jest dziwna, a nie dlatego, że ludzie jej nie lubili. Następnie, odkąd był piątek a jej sprzątaczka przychodziła w piątki, jej dom wydawał się być świeży i przyjemny (i dlatego, że zawsze robiła to w piątki), przygotowała sobie kąpiel. Piątki oznaczały zadbanie o twarz, manicure i pedicure. Każde piątki. Zawsze. Oczywiście o ile nie miała umówionej wizyty w spa, którą raz na miesiąc odbywała w spa. Było tak dlatego, że Sonia nie miała znajomych (zbyt wielu), z którymi wyskoczyła by na drinki, ani nie umawiała się z nikim (już nie). Zbliżenie się do kogoś, spędzenie z tym kimś więcej czasu niż niewielka jego ilość, oznaczało że jej dary zostały by odkryte. Nieważne, jak bardzo potrafiła być ostrożna, zawsze coś jej się wymsknęło. Przyjaciele i chłopacy zauważyli to w przeszłości i było nieprzyjemnie (w ostateczności). Więc Sonia Arlington spędzała większość czasu sama. Biorąc pod uwagę, że była towarzyska, bardzo towarzyska, oznaczało to, że Sonia Arlington spędzała większość czasu w samotności. Gdy wanna była pełna, ściągnęła swoje ubrania i odłożyła je. Rozsmarowała na twarzy złuszczającą maseczkę i ogoliła nogi. Gdy jej w większości biała, bardzo czysta łazienka wypełniła się zapachem lawendy pochodzącym z soli w wannie, Sonia starannie wyszorowała każdy skrawek swego ciała, nawet swoje plecy, szczotką na uchwycie. Rozsiadła się w wannie i ruszyła przez reżim różnych maseczek i głęboko nawilżających szampanów, gdy się relaksowała. Po tym wyszła z wanny, wytarła się żwawo ręcznikiem i założyła szlafrok. Następnie zrobiła sobie manicure i pedicure. Wszystko to zostało wykonane z łatwością i wyćwiczoną precyzją. Kiedy skończyła, podeszła do swojej szafki, w której znajdowała się apteczka i wyciągnęła swój zastrzyk. Dziedziczyła po ojcu wyjątkowo rzadkie zaburzenie krwi. Co noc w

swym życiu (Gregor robił to do jej jedenastego roku życia, ucząc ją cierpliwie jak sama powinna to zrobić), wykonała zastrzyk. Nienawidziła ich, ale tak jak jej ojciec mówił jej niezliczone razy, mogłaby bez nich umrzeć. Raz, we wczesnych, nastoletnich latach, zbuntowała się i przestała je brać. Ukryła to przed Gregorem. Wściekłby się, gdyby się dowiedział. Był bardzo ostrożny z jej zastrzykami i był nieugięty jak jej ojciec, aby brała je każdego dnia bez robienia sobie przerwy. Był to błąd, kiedy tego nie zrobiła. Po dwóch dniach, gdy przestała je brać, gdy spała głęboko w łóżku, obudziła się z dziwnym, przerażającym uczuciem, które rozchodziło się pod jej skórą. Dosłownie. Jej krew była taka gorąca, że czuła się tak, jakby jej mrowiąca skóra miała się rozerwać i miałaby się ugotować. Czuła jak każda komórka jej krwi gotowała się w jej żyłach. Ból był tak ogromny, że zaczołgała się do łazienki, zrobiła sobie zastrzyk i tak jak teraz, gdy igła przebiła jej ciało na prawym pośladku, poczuła wytrysk zastrzyku. Nie można było wyrazić tego w inny sposób. Tak jak tej okropnej nocy, gdy każda krwinka w jej ciele się gotowała, lek się rozprzestrzenił. Pieczenie rozniosło się w dół końców jej palców u stóp, w górę, wokół jej palców u rąk, ruszyło do głowy a nawet włosów. Ale to uczucie trwało tylko dwie minuty. Nie tak jak tamtej nocy, gdy walczyła z tym przez godziny, zanim sobie zaaplikowała zastrzyk. Jak zwykle, kiedy palenie ustępowało, chwyciła się umywalki, wzięła głęboki oddech i dała swemu ciału kilka długich chwil na uspokojenie się. Wyrzuciła strzykawkę do małego pojemnika na ostre przedmioty i weszła do swojej sypialni. Gregor ani Yuri, chociaż bardzo, bardzo (bardzo), chciałby zobaczyć jej sypialnię, to nigdy nie było im to dane. Było tak dlatego, że nie była szykowna, nowoczesna i elegancka. Była wygodna, wiejska. Była wypełniona niedopasowanymi, przytulnymi meblami. Kolorowa, okrągła kołdra znajdowała się na łóżku. Poduszki z koronkowym wykończeniem u wezgłowia. Barwy przeplatały dywany. Zawierała bufiastą zmiotkę do kurzu i puszyste poduszki przy oknach na poddaszu i jeszcze bardziej puszyste pufki. Jej sypialnia była piękna i uwielbiała ją, bardziej niż Clear, nawet bardziej niż święta. Ponieważ przypominały jej dom. Nie elegancki dom w mieście w którym mieszkała ze swoją znaną mamą i w USA w Waszyngtonie, gdzie jej ojciec, senator, pracował. Albo w ich

ładnym, wysokim domu w tym samym mieście. Ich prawdziwy dom. Chatę w górach. Rozejrzała się po swym pokoju i zobaczyła wśród wielu rozrzuconych poduszek na środku łóżka, jej wilka. Tak samo jak widok lampek choinkowych, przez te wszystkie lata przyprawiał ją o uśmiech jej wilk. Jej ojciec kazał go zrobić dla niej i dał jej go na pierwsze święta jakie pamiętała. Miała wtedy dwa latka. I spała z nim każdej nocy, odkąd miała dwa lata. Był to wypchany zwierzak, który był dokładną repliką jej wilka, który niestety umarł tej samej nocy, jak jej rodzice. W minucie w której go zobaczyła, wiedziała, że był to jej wilk (miała wypchanego zwierzaka na udowodnienie tego faktu). I kochała go z niewytłumaczalnej i niezglebionej głębokości od chwili, gdy na niego spojrzała. Mimo, że umarł, ani razu jej nie zostawił przez te wszystkie lata. Wiedziała o tym, ponieważ przychodził do niej w jej snach. Odwróciła głowę i zobaczyła w rogu swoją choinkę. Była mniejsza i niezbyt idealnie udekorowana. Wielobarwne światełka były poplątane, ponieważ sama je założyła. Ozdoby nie pasowały do siebie, gdyż były jedynymi rzeczami jakie jej pozostały po matce i ojcu. Było tak dlatego, ponieważ Gregor sprzedał resztę, oddał albo wyrzucił z dokładnością, która była zdumiewająca. Dlatego nie zostało jej nic innego, jak te ozdoby. Były to ozdoby, które jej rodzice kupili podczas ich małżeństwa, dostali od przyjaciół, albo zabrali ze swoich domów rodzinnych. Były to ozdoby, które wisiały na drzewku w ich ukochanym domku w lesie, długo przed tym jak został spalony w pożarze lasu (kolejna cenna rzecz, którą straciła Sonia). Przez te wszystkie lata, bo Sonia zorientowała się, że jej rodzice chcieli, by tak zrobiła, dodała słodkie i niedopasowane ozdoby, które znalazła i w których się zakochała. Wszystkim było daleko do doskonałości, ale zdecydowanie były idealne na jej drzewku. Właśnie przy tym drzewku siadała w każdy ranek Bożego Narodzenia i otwierała prezenty, które dali jej znajomi i sąsiedzi. To było jej prawdziwe drzewko. Zapaliła światełka na drzewku i te przy swoim łóżku. Dokładnie nawilżyła swoją twarz (uważając, by nie zniszczyć manicuru) i położyła się na pościeli (aby nie zniszczyć pedicuru) i czytała, dopóki jej paznokcie nie wyschły i nie stała się śpiąca. Potem, jak co noc, wtarła balsam w stopy i inny balsam w dłonie, aż wreszcie nałożyła na skórę olejek migdałowy. Zgasiła światło przy łóżku. Jej spojrzenie powędrowało do jej małego drzewka świątecznego, i tym razem w głębokim zadowoleniu, Sonia westchnęła.

Była to jej zdecydowanie najbardziej ulubiona pora roku. Ponieważ każdej nocy, po dniu Święta Dziękczynienia aż do Nowego Roku, mogła spać w pokoju skąpanym w migoczących lampkach choinki. I pamiętała czas, dawno temu, kiedy była kochana. *** Otworzyła oczy i zobaczyła swojego „pieska”, stojącego przy jej łóżku. W jej snach, odkąd zginęli jej rodzice, widywała go stojącego przy swoim łóżku, wpatrującego się w nią swoimi inteligentnymi, jasnobrązowymi oczami. Ale w głębi serca wiedziała, że był tam aby się nią opiekować, dotrzymać jej towarzystwa, zapewnić bezpieczeństwo, ochronić ją. Nie każdej nocy (niestety), ale w większości, od kiedy zginęli jej rodzice. Przez lata te noce stawały się rzadsze, aż do teraz, gdy przychodził kilka razy w roku. Ale zawsze przybywał w okresie świąt. - Cześć piesku - szepnęła w swym śnie. Usiadł; jej piesek był tak wielki, że aż wydawał się królewski. Uśmiechnęła się do niego. Obserwował ją. - Czy mój przystojny wilk dzisiaj przyszedł?- zapytała. Jej „przystojny wilk” zaczął się pojawiać w późniejszych latach, kiedy miała swoje późne naście. Był to zupełnie inny rodzaj snu. Nienawidziła się do tego przyznawać, bo kochała swojego pieska, ale bardziej lubiła te sny. Jej piesek warknął. Sonia zamrugała powoli, sennie. Kiedy otworzyła oczy, jej przystojny wilk tam był, czuła go. Pościel zsunęła się w dół jej ciała, odwróciła się i spojrzała w górę by na niego spojrzeć. Boże, był przystojny. I był ogromny. Jego nagie ciało wsunęło się na łóżko obok niej, w większości na nią i chętnie przyjęła jego ciepło i ogromny ciężar. Spojrzała w jego jasne, niebieskie oczy. - Cześć - szepnęła. Uśmiechnął się. Boże, miał wspaniały uśmiech. Owinęła wokół niego rękę, gdy jej druga powędrowała w górę, jak

zawsze, by dotknąć jego piękną twarz. Jej palce znalazły się w jego gęstych włosach, jej kciuk przesunął po jego ciemnej brwi, a następnie w dół, do jego ostrych kości policzkowych i w dół, do jego cudownie pełnej dolnej wardze. Przyglądała mu się zafascynowana (nie ważne ile razy to widziała), jak jego piwne promienie wpłynęły do jego tęczówek, wypierając jego normalnie niebieski kolor i kontrolę przejęło ciepłe, lśniące, cudownie wygłodniałe tygrysie spojrzenie. Uniosła głowę ze swej poduszki i przycisnęła usta do jego. - Gdzie byłeś, mój przystojny wilku? Jego język przesunął się po jej dolnej wardze. Sonia zadrżała i rozsunęła nogi tak, żeby jego biodra mogły się znaleźć między nimi. Było to przede wszystkim zaproszenie. Zrobiła to też także dlatego, by móc objąć go czule i opiekuńczo swymi kończynami. Usłyszała jak warknął, gdy poczuła to na swych ustach. Znowu zadrżała. Wtedy odezwał się jego głęboki, szorstki z aprobaty głos: - Zawsze napalona, moja maleńka. - Tylko dla ciebie - wyszeptała, jej oddech się urwał, serce waliło, a skóra rozgrzała. Nie potrzebowała, by jej dotykał, całował ją, robił cokolwiek. Wystarczyło, że był blisko i już była gotowa dla niego. - Czego chcesz?- jego głos zahuczał, biodra nacisnęły. Poczuła obietnice jego i nie... mogła... się... doczekać. - Ciebie, we mnie - odpowiedziała. - Tak po prostu?- zażartował. - Nie było cię przez jakiś czas - powiedziała mu i wygięła plecy w łuk.- Tęskniłam za tobą. Przypatrywała się z bliska, jak jego twarz łagodnieje, zanim mruknął: - Laleczko. Uwielbiała, gdy nazywał ją „maleńką”, ponieważ przy jej pięćiu stopach i dziewięciu calach (i trzy czwarte), daleko jej było do małej. Ale jeszcze bardziej uwielbiała, kiedy nazywał ją „laleczką.” Przycisnęła do niego usta, zacisnęła wokół jego ciała swe kończyny, uniosła swe biodra ku jego, wbiła paznokcie w mięśnie jego pleców i poprosiła: - Proszę, mój przystojny wilku, pieprz... Nie dokończyła, jego biodra szarpnęły się do tyłu, jej oddech zamarł w podekscytowanym oczekiwaniu i czekała na inwazję. ***

Sonia otworzyła oczy. - Cholera! - warknęła cicho w nocy. Zawsze, tuż zanim działy się same dobroci, budziła się. I zawsze gdy się budziła, to była rozpalona i podniecona. Tak ogromnie. Tak frustrująco. No chyba, że coś z tym, jak zawsze, robiła. Odwróciła się do swojej szafki nocnej, wyjęła swoją zabawkę, wcisnęła guzik i wsunęła ją między nogi. Jej szyja wygięła się, ciało napięło i niebawem jej umysł wypełnił się obrazami jej przystojnego wilka, gdy robiła sobie dobrze. Nie było tak przyjemnie jak w jej śnie, chociaż był frustrująco krótki. Ale zawsze dostawała tylko to. Jej „piesek” był martwy, a jej „przystojny wilk” nie istniał w prawdziwy świecie (niestety), więc jej zabawka była wszystkim co jej zostało. Z jakiegoś powodu tej nocy wkurzyła ją to bardziej, niż zwykle. Odłożyła swoją zabawkę, wstała z łóżka i klapnęła na siedzenie przy oknie, aby spojrzeć w ciemności. - Potrzebuję psa - powiedziała oknu. I było tak naprawdę. Zawsze chciała psa, nawet w dzieciństwie. Prawdę mówiąc, jej ojciec kupił jej jednego w te święta, kiedy on i jej matka byli w drodze by go odebrać i mieli wypadek. Ale po tym jak zginęli, Gregor, który nie chciał zwierząt w swoim domu, oddał jej psa. Pies nie pomyślałby, że była dziwna tylko dlatego, że potrafiła lepiej widzieć, lepiej słyszeć, lepiej czuć zapachy i wyczuwać rzeczy. Psu nie przeszkadzałoby to tak długo, jakby go karmiła, głaskała i rzucała mu frisbee. - To jest to - powiedziała oknu.- Kupię sobie... Przerwała, jej ciało zamarło, ale jej głowa szarpnęła się w kierunku drzwi. Ktoś był w jej domu. Zerwała się na nogi i podbiegła do swojego stolika nocnego, wyszarpnąwszy telefon z podstawki. Wcisnęła dziewięć i jeden, kiedy się na nią rzucili. Oszołomiło ją to. Kiedy ich wyczuła, ledwo co wkroczyli do domu i jej alarm się nie włączył. Nie znała nikogo, kto poruszałby się tak szybko i cicho, jednocześnie nie włączając alarmu. Z jedną ręką na ustach i jedną wokół talii, została odwrócona, jej nogi poleciały wysoko i upuściła telefon. Instynktownie jej palce uformowały się w pazury i podrapała rękę, która trzymała ją w talii. Poczuła jak jej długie, silne paznokcie (codziennie rano

zażywała koktajl witamin, które dały jej lśniące włosy i szybko rosnące, mocne paznokcie, z których w tym momencie bardzo się cieszyła), wbijając się głęboko. Usłyszała jego nieludzkie wycie i została rzucona w taką siłą, że przeleciała przez pokój dosłownie w powietrzu i uderzyła w ścianę. Upadła na podłogę i nie zawahała się. Już zerwała się do ucieczki. Została złapana w ciągu sekundy. Chwycono ją za nadgarstek, odwrócono gwałtownie, szarpnięcie w jej ramieniu spowodował ostry, silny ból. Nie miała czasu na krzyk, jej ręka została zwinięta z jej przodu, jej drugi nadgarstek także został schwytany i przesunięty do przodu. Jej napastnik, jak zauważyła z roztargnieniem, był ogromny i miał wielkie ręce, jedna z nich trzymała jej oba nadgarstki z przodu, druga przesunęła się by zakryć jej usta. Jego usta przesunęły się do jej ucha. - Bądź miła, królewno - rozkazał. - Jezu, kurwa, Boże, jest jak cholerna dzika kocica - inny zaklął za nią. Wtedy Sonię uderzył ich zapach. Już wcześniej go czuła. Śledzili ją wcześniej. Byli tymi groźnymi. Ale zawsze trzymali się na dystans. Oczywiście teraz nie było żadnej odległości między nimi, co ją przerażało. Trzymał ją z łatwością. Jego siła była trudna do przegapienia. Kopała swoimi piętami, uderzając nimi w jego łydki, a nawet nie miała gruntu. Wiedziała, że w każdej chwili z łatwością mógł skręcić jej kark. Chociaż nie mogła tego powiedzieć, to wiedziała o tym. Mimo to wciąż walczyła, by uwolnić się z jego uścisku i przerwała tylko na chwilę, gdy zauważyła co robił. Jej ciało zesztywniało. Wąchał ją. Wąchał. Wstrzymała oddech. - Kurwa, czujesz ją do cholery?- zapytał przy jej szyi, jego ramiona zacisnęły się boleśnie. Wyczuła, jak jego towarzysz zbliża się, ale usłyszała jak wciąga ostry oddech przez nos. Wtedy jego przyjaciel mruknął: - Jezu. - Dotykałaś się dzisiaj, prawda królewno?- jej oprawca zapytał, jego głos był wypełniony pożądaniem. Jej ciało szarpnęło się w zaskoczeniu. O mój Boże, pomyślała histerycznie, są tacy jak ja. - Pewnie, że dotykała - drugi zbliżył się, zginając swój ogromny wzrost, aby spojrzeć jej w twarz.- Normalnie tak nie pachnie. Zauważyłbym. Z jakiegoś dziwnego powodu, jej porywacz zaczął pocierać skronią o jej

szyję, jej szczękę, jej policzek. - Chryste, jestem taki twardy. - Co o tym myślisz?- zapytał jego przyjaciel, zbliżając się, jego głos stał się brudny z chciwości.- Dostaniemy medale, awanse, lub oba naraz, jeśli posiądziemy ją przed królem? Ciało Sonii skostniało mocno, gdy strach zmroził jej mięśnie. - Oba - jej oprawca wymamrotał, jego dłoń odsunęła się od jej ust, przesunęła się w dół jej szyi, piersi, jego ręka skierowała się w nieomylnym kierunku, gdy kontynuował.- Ja pierwszy. Otworzyła usta, by krzyknąć. Dłoń przyjaciela jej oprawcy trzasnęła ją w twarz i gdy starała się otrząsnąć z zamroczenia, usłyszeli grzmiące, niesamowicie przerażające wycie. Wszyscy zamarli, ale oczy Sonii strzeliły do drzwi. Stał w nich mężczyzna z jej snów. Westchnęła. Następnie ruszył się, opadł w dół i przykucnął na obu nogach i nie minęła nawet sekunda, zanim się podniósł... I tamten mężczyzna także zniknął, ale nagle - nie wierzyła własnym oczom - jej wilk, żywy i warczący, leciał przez pokój. Wylądował na towarzyszu jej oprawcy, który padł z zranionym skowytem. Sonia, myśląc niejasno, że jej strach powodował halucynacje, skorzystała z szansy jaką jej dano zanim znowu nią rzucono, by spojrzeć jak krew tryska po jej pokoju. Przeleciała w powietrzu i upadła, tył jej głowy uderzył o róg jej nocnego stolika. Przez krótką chwilę czuła ból i usłyszała wściekłe warczenie w tej samej chwili, jak mogła przysiąc, gdy rozniósł się dźwięk rozdzieranego ciała. Wtedy wszystko stało się czarne.

Rozdział 2 Tron Ryon wszedł do sali tronowej w Rezydencji Terytorialnej i poczuł, jak jego szczęka zaciska się mocno. Desemona siedziała na tronie, który znajdował się na podwyższeniu, jej ciemnem lśniące włosy opadały jej na ramiona, na jej twarzy był nałożony makijaż, dwunastoosobowa warta honorowa stała za tronem i na stopniach podium. Przynajmniej była na tyle mądra, żeby wiedzieć, że jeśli czegoś spróbuje, to będzie potrzeba przynajmniej trzynastu osób, by go powstrzymać. Niemniej jednak nie była na tyle sprytna, aby nie pojawiać się nieprzygotowana na ich wizytę. Albo co było bardziej prawdopodobne, wciąż miała nadzieję zobaczyć Calluma, pospiesznie rozrzucając ten cyrk na swoją korzyść. Cholera, Ryon wezwał ją zaledwie pół godziny wcześniej a już udało się jej rozpocząć ten pokaz. Durna suka. Ledwo przeszedł dwa kroki w powieszeniu, zanim cała straż padła na jedno kolano, oparli się na dłoni i unieśli głowy. Znacznie wolniej, Desdemona z wdziękiem zeszła z tronu i powoli zrobiła krok w lewo, zanim skłoniła się w tym samym ceremonialnym łuku. Ryon nie widział jej od lat i nie zmieniła się. Wyniosła z powodu

swojego wysokiego urodzenia, zarozumiała z powodu swego wyjątkowego piękna i głupia, bo po prostu taka już była. Miała szczęście, że to Ryon szedł w jej kierunku. Jeśli Callum zobaczyłby tą demonstrację, dostałby jej głowę i zasługiwała by na to. W sumie to tak czy inaczej mógł ją mieć i jeszcze bardziej na nią zasługiwać. Desdemona, córka Titiuma i Governor w Terytorium Zachodniej Ameryki, miała się niebawem dowiedzieć, że Król Callum nie był taki cierpliwym, szczodrym, dobrotliwym królem jakim był McDonagh. Bez słowa wszedł po schodach na podium, usiadł na tronie i mruknął: - Powstać. Strażnicy i Desdemona wstali. Przesunęła się do góry o dwa stopnie i odwróciła ku niemu. - Ryon - powitała go poufale, na co mógł pozwolić każdemu oprócz niej, ponieważ jej nie lubił i biorąc pod uwagę co działo się na jej terytorium. Zamiast tego, wyczuł spojrzenie strażnika, nigdy nie lubił Mony i wiedział o stanie jej terytorium, dlatego też warknął: - Zapominasz się, Governor. Przyglądał się jak jej twarz blednie, jej usta zacisnęły się, a oczy rozbłysły. Jezu, była głupia. Powinien ją uderzyć. Nie zrobił tego. Chciał by jej mózg funkcjonował poprawnie, kiedy będzie musiał z nią porozmawiać. Przyglądał się, jak schyliła głowę i mruknęła: - Wasza wysokość. Puścił mimo uszu jej cichy bunt, wysunął rękę i powiedział: - Imponujące. Pół godziny temu nie wiedziałaś, że król przybędzie. - Zawsze jesteśmy gotowi na Zachodnim Terytorium, wasza wysokość - odpowiedziała Desdemona. Bzdura, wiedziała, że przybędą. Właśnie dlatego zaatakowali królową. Czyżby ta suka mogła być jeszcze głupsza? - Gdzie on jest, to znaczy - zawahała się, zanim dokończyła.- Król? Ryon przyjrzał się jej. Owszem, mogła być jeszcze głupsza. Ponieważ była szansa, że nie wiedziała nawet o królowej i chociaż na jej terytorium spiskowano, by złamać traktat, nie potrafiła ukryć swojego zapału, by zobaczyć Cala. Wyraźnie tego oczekiwała. W rzeczywistości istniała możliwość, że zaaranżowała to wszystko tylko po to, by go zobaczyć. Gdyby nie była zamieszana w spisek, to ten cały pokaz był tylko po to, by zobaczyć Cala. Jezu, Cal musiał być mistrzem własnego penisa, żeby zainspirować tego