Glosariusz
Bractwo Czarnego Sztyletu - tajna organizacja mistrzów
sztuk walki, której zadaniem jest obrona rasy
wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki wła-
ściwemu doborowi genetycznemu członkowie
Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem
oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo
wyławia kandydatów na swoich członków, którzy
zazwyczaj nie są rodzonymi braćmi. Agresywni,
pewni siebie, a przy tym tajemniczy, trzymają się z
dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z
członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się
dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wiel-
kim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy.
Giną tylko od bardzo poważnych urazów, takich jak
rany postrzałowe, cios w serce itp.
Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce
mogą mieć więcej niż jedną partnerkę.
Cerbher - kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega
gradacji; najwięcej uprawnień posiadają cerbherzy
eremithek.
Chcączka - okres płodności u samicy wampirów; zwykle
trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt
seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu
lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć
lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie
samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to
niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i
starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli
samica nie ma partnera.
Ehros - wybranka kształcona w dziedzinie sztuki
erotycznej i miłosnej.
Eremithka - status przyznawany przez króla
arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej
rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy
cerbhera, zwykle najstarszego samca w domostwie.
Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu,
zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu
kontaktów ze światem zewnętrznym.
Glymeria - opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta.
Gwardh - osoba odpowiedzialna za wychowanie,
ojciec chrzestny.
Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma
obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć
posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów,
jest nadal praktyką legalną.
Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana
przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów.
Krwiczka - wampirzyca, która ma partnera seksualnego.
Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze,
ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny.
Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego
Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz
przechowywania słojów z sercami reduktorów. W
Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa
i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się
nieposłusznych członków Bractwa. Wstęp przysługuje
jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i
inicjowanym adeptom.
Lilan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana.
Mamanh - spieszczenie słowa: matka.
Nalla - najdroższa, ukochana.
Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady
wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota
nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z
wyjątkiem mocy tworzenia.
Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów,
strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni
przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele
nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie
kreacji powołała do istnienia rasę wampirów.
Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z
ewentualnym potomstwem.
Princeps — bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej
arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom
Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.
Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów
obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd
muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i
nie mogą przebywać w świetle słonecznym.
Przemiana zwykle występuje w wieku około
dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza
samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed
przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i
niezdolne do dematerializacji. Psaniec - wampir
należący do kasty sług. Psańce są posłuszne
wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i
maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to
starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca
wynosi około pięciuset lat. Samica psańca: psanka.
Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub
niszcząca słabość danego osobnika.
Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np.
kochanek). Pomstha - odwet. Akt wymierzenia
sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z
poszkodowanym.
Reduktor - członek Korporacji Reduktorów.
Bezduszny humanoid, pogromca wampirów.
Reduktorów moi. na pozbawić życia wyłącznie przez
przebicie piersi, w pozostałych wypadkach żyją
wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z
czasem tracą pigment we włosach, skórze i
tęczówkach - są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają
bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do
Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej
inicjacji wypatroszone serce przechowują w
kamiennym słoju. Rundha - rytualna rywalizacja
samców o samicę, z którą chcą się parzyć. Ryth -
rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę
znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i
atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub sa-
micę).
Sadhomin - tytuł grzecznościowy używany w
relacjach sado-maso przez osobnika
podległego wobec osobnika dominującego. Symphaci
- odmiana rasy wampirów charakteryzująca się,
między innymi, skłonnością i talentem do
manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób
doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są
gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach
przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska
wymarcia.
Tolly - czuły zwrot. W wolnym przekładzie: „moja
miła", „mój miły".
Wampir-przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo
sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci
przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy
życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po
przemianie, która występuje około dwudziestego
piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na
słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka
nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani
transfuzję krwi spotyka się jednak rzadkie przypadki
krzyżówki ras. Wampiry potrafią się
dematerializować, ale wymaga to spokoju i
koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią
też wymazywać wspomnienia z pamięci
krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry
umieją czytać w myślach, brednia życia wampira
wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników
żyje o wiele dłużej.
Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani
Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w
hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie
mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z
wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby
zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowi-
dzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią
członków Bractwa, którzy nie mieli własnych
krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona.
Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą
życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich.
Zvidh - pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją
wybrany fragment terenu; fatamorgana.
Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata
żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i
podziwiane za bolesne doświadczenia.
Prolog
Greenwich Country Day School Greenwich w
stanie Connecticut Dwadzieścia lat temu
-ZABIERZ GO, JANE. Zabierz. Jane Whitcomb
chwyciła plecak.
-Ale nie zmieniłaś zdania, przyjdziesz, prawda?
-Przecież mówiłam ci dziś rano. Tak.
-Dobrze.
Jane obserwowała idącą chodnikiem przyjaciółkę.
Kiedy rozległ się dźwięk klaksonu, wyprostowała się,
wygładziła żakiet i odwróciła w kierunku samochodu
marki Mercedes-Benz. Przez okno wyglądała siedząca
za kierownicą matka ze ściągniętymi brwiami.
Jane przebiegła na drugą stronę ulicy, a plecak
wypełniony kontrabandą narobił przy tym zbyt dużo
hałasu. Przynajmniej ona miała takie wrażenie.
Wskoczyła do samochodu, starając się niepostrzeżenie
upchnąć plecak na podłodze obok nóg. Samochód
ruszył, nim zatrzasnęła drzwi.
-Twój ojciec przyjeżdża do domu dziś wieczorem.
-Co? - Jane poprawiła okulary na nosie. - Kiedy?
-Dzisiaj wieczorem. Więc obawiam się, że...
-No nie! Obiecałaś!
Matka spojrzała na nią przez ramię.
- Cóż, proszę o wybaczenie, młoda damo. Jane
zalała się łzami. -Przecież mi obiecałaś, że na
trzynaste urodziny... Katie i Lucy mają... -Dzwoniłam
już do ich mam.
Jane uderzyła plecami o oparcie siedzenia. Matka
rzuciła spojrzenie we wsteczne lusterko.
-Mogłabyś, proszę, zmienić wyraz twarzy? A może
uważasz, że jesteś ważniejsza od swojego ojca?
-Oczywiście, że nie. Przecież on jest bogiem.
Mercedes gwałtownie, z piskiem opon skręcił na
pobocze. Matka odwróciła się, podniosła rękę i
zastygła w tej pozie. Jej ramię drżało.
Jane skurczyła się ze strachu.
Po chwili matka odwróciła się i jakby nigdy nic,
spokojnym ruchem dłoni wygładziła perfekcyjnie
gładkie włosy.
-Ty... cóż, nie dołączysz do nas podczas obiadu dziś
wieczorem. A twój tort wyląduje w koszu.
Samochód ruszył.
Jane otarła zalane łzami policzki i spojrzała na
leżący przy nogach plecak. Nigdy wcześniej nie była
na piżama -party. Błagała o to miesiącami.
A teraz przepadło. Wszystko już przepadło. Przez
resztę drogi do domu milczały, a kiedy samochód
znalazł się w garażu, matka, nie patrząc na Jane, po
prostu weszła do domu.
- Wiesz, gdzie masz teraz iść - rzuciła tylko. Jane
chwilę jeszcze siedziała w samochodzie, próbując
zebrać myśli, potem podniosła plecak, wzięła książki i
powlokła się do kuchni. Zdążyła akurat zobaczyć, jak
Richard, ich kucharz, wrzuca do kubła na śmieci
biały, lukrowany tort z czerwonymi i żółtymi
cukrowymi kwiatami.
Nie odezwała się ani słowem, bo gardło miała
ściśnięte niczym pięść. Richard także się nie odezwał,
ale dlatego, że zwyczajnie jej nie lubił. Nie lubił
nikogo oprócz Hannah.
Idąc do jadalni, Jane modliła się w duchu, by nie
wpaść na swoją młodszą siostrę. Hannah zachorowała
rano i została w łóżku. Jane nie miała wątpliwości, co
było powodem choroby - konieczność napisania
recenzji książki.
Idąc w kierunku schodów, zauważyła w salonie
matkę.
No tak. Poduchy kanapowe. Jak zwykle.
Matka nadal miała na sobie bladoniebieski wełniany
płaszcz, a w ręku trzymała jedwabną apaszkę. Bez
wątpienia nie rozbierze się, dopóki w pełni nie
zadowoli jej wygląd kanapowych poduszek. A
poprawianie ich mogło zająć jeszcze chwilę. Musiały
być przecież idealne, takie jak jej włosy -
nieskazitelnie gładkie.
Jane poszła na górę do swojego pokoju. Miała
nadzieję, że ojciec dotrze dopiero po obiedzie. Dzięki
temu, chociaż z pewnością natychmiast się zorientuje,
że jest uziemiona, przynajmniej nie będzie musiał
przy stole patrzeć na jej puste miejsce. W końcu tak
samo jak matka nienawidził najmniejszego
nieporządku. A brak Jane przy stole to właśnie
przykład braku porządku.
Przemowa, jakiej musiałaby wtedy wysłuchać,
byłaby wyjątkowo długa. Z pewnością czułby się w
obowiązku powiedzenia jej, jak bardzo zawiodła
rodzinę, nie zjawiając się przy stole, oraz tego, że była
nieuprzejma w stosunku do matki.
Jaskrawożółta sypialnia Jane wyglądała tak jak
wszystko w tym domu - była gładka jak włosy matki,
jak poduchy kanapowe oraz toczone tu rozmowy.
Wszytko miało swoje stałe miejsce. Wszystko musiało
być idealnie doskonałe, jak na zdjęciach w
czasopismach na temat urządzania mieszkań.
Jedynym elementem, który nie pasował, była Jane.
Plecak wylądował w szafie, na rzędach mokasynów
i sandałów. Potem Jane zrzuciła szkolny mundurek i
przebrała się we flanelową koszulę nocną. Nie było
powodu, aby zakład - cokolwiek innego. Przecież
nigdzie się nie wybierała.
Na białym biurku ułożyła stertę książek. Do
odrobienia miała pracę domową z angielskiego,
algebry i francuskiego.
Bezwiednie spojrzała na stolik przy łóżku. Czekały
na nią Baśnie tysiąca i jednej nocy.
Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu na
odbycie kary, najpierw jednak musiała uporać się z
lekcjami. Musiała. Inaczej miałaby poczucie winy.
Dwie godziny później siedziała już na łóżku z
książką na kolanach. Nagle otworzyły się drzwi, a zza
nich wyłoniła się głowa Hannah. Jej rude, kręcone
włosy były kolejnymi odchyleniem od norm
obowiązujących w tym domu. Pozostali mieszkańcy
mieli włosy w kolorze blond.
- Przyniosłam ci jedzenie.
Jane wstała, nie kryjąc zaniepokojenia.
-Wpakujesz się w kłopoty.
-Nie, no co ty.
Hannah wślizgnęła się do pokoju. W ręku trzymała
niewielki koszyk przykryty serwetką w kratkę, a pod
nią były kanapka, jabłko i ciasteczko.
- Richard dał mi to jako przekąskę na wieczór.
- A co będzie z tobą?
- Nie jestem głodna. Proszę.
- Dzięki, Han.
Jane wzięła koszyk, a Hannah usiadła w nogach łóżka.
- Przyznaj się, co takiego zrobiłaś?
Jane potrząsnęła głową i ugryzła spory kęs kanapki z
pieczenią wołową.
- Zdenerwowałam się na mamę.
- Bo nie możesz urządzić swojego przyjęcia
urodzinowego?
-Aha.
- Cóż... mam coś dla ciebie na pocieszenie.
Hannah położyła na kołdrze zgiętą kartkę brystolu. -
Wszystkiego najlepszego! Jane spojrzała i zamrugała
szybko kilka razy.
- Dzięki... Han.
- Nie bądź smutna, obejrzyj! Zrobiłam to specjalnie
dla ciebie.
Na pierwszej stronie widniały dwie patykowate
postacie. Jedna, o prostych blond włosach, podpisana
była Jane, druga, o czerwonych lokach - Hannah.
Trzymały się za ręce, a na ich okrągłych twarzach
widoczne były szerokie uśmiechy.
Jane już miała zajrzeć do środka laurki, gdy nagle
para reflektorów objęła front domu i zaczęła zbliżać
się wzdłuż podjazdu.
- Tata przyjechał - szepnęła. - Lepiej stąd zmykaj.
Hannah wcale nie była tym zaniepokojona, zapewne
dlatego, że nie czuła się zbyt dobrze. Albo dlatego, że
coś odwróciło jej uwagę... A mogło to być cokolwiek.
Hannah żyła głównie swoimi fantazjami i
prawdopodobnie dlatego cały czas była szczęśliwa.
- Idź już, Han. Serio.
- OK, ale jest mi naprawdę przykro, że twoje
przyjęcie się nie odbyło. Powłócząc nogami, Hannah
szła w stronę drzwi.
- Hej, Han? Podoba mi się laurka.
- Nie zajrzałaś do środka.
- Nie muszę. Podoba mi się, ponieważ zrobiłaś ją
dla mnie.
Na twarzy Hannah zarysował się jeden z jej
cudnych uśmiechów. Taki, który wywoływał u Jane
wspomnienia słonecznych dni.
- Jest o tobie i o mnie.
Nim drzwi zamknęły się za Hannah, Jane
usłyszała dochodzące z przedpokoju głosy rodziców.
W pośpiechu zjadła przekąskę, pchnęła koszyk
pomiędzy fałdy zasłon i podeszła do stosu szkolnych
książek. Sięgnęła po Klub Pickwicka Dickensa i
wróciła do łóżka. Może jeśli ojciec zastanie ją z
lekturą szkolną w ręku, potraktuje to jako punkt na jej
korzyść.
Dopiero po godzinie usłyszała, jak rodzice wchodzą
na górę, i czekała w napięciu, kiedy ojciec zapuka do
jej drzwi On jednak się nie zjawiał.
Było to zaskakujące. Jego zwyczaj kontrolowania
wszystkiego był niezawodny niczym szwajcarski
zegarek, a przewidywalność tego zapewniała Jane
swego rodzaju komfort.
Odłożyła wreszcie książkę na stolik, zgasiła światło
i wsunęła nogi pod falbania-stą kołdrę. Leżała tak,
wpatrując się w baldachim rozpięty nad łóżkiem, i nie
mogła zasnąć. Wreszcie usłyszała, jak wysoki zegar
stojący na szczycie schodów wybił dwanaście razy.
Północ.
Wyślizgnęła się z łóżka, podeszła do szafy i
wyciągnęła plecak. Wypadła z niego plansza ouija.
Podniosła ją ostroż nie, potem sięgnęła po coś
przypominającego wskaźnik.
Tak się cieszyła, że wypróbuje ją wieczorem z
przyjaciół- kami. Wszystkie w końcu chciały poznać
przyszłość i imię tego, kogo poślubią. Jane podobał
się Victor Browne, z którym chodziła na lekcje
matematyki. Ostatnio nawet rozmawiali trochę ze
sobą i myślała, że naprawdę mogliby być parą.
Problem w tym, że nie wiedziała, czy on coś do niej
czuł. A może po prostu ją tylko lubił, ponieważ
czasami dawała mu ściągać?
Rozłożyła planszę na łóżku, a ręce oparła na
wskaźniku i wzięła głęboki oddech.
- Jak ma na imię chłopak, którego poślubię?
Wcale nie oczekiwała, że wskaźnik się poruszy, i tak
też się stało.
Po kilku kolejnych nieudanych próbach miała dość.
Delikatnie zapukała w ścianę. Hannah natychmiast
odpowiedziała tak samo, a chwilę później ukradkiem
wślizgnęła się do jej pokoju. Na widok tabliczki
podekscytowana wskoczyła na łóżko, dosłownie
wybijając wskaźnik w powietrze.
-Jak w to się gra?
-Ciiicho!
Boże, gdyby je rodzice nakryli, byłyby uziemione
chyba do końca życia. Na wieczność.
- Przepraszam - szepnęła Hannah, podwijając nogi.
- jak się w to...
-Zadajesz pytania, a to daje ci odpowiedzi.
-O co możemy zapytać?
-Za kogo wyjdziemy za mąż.
Jane z trudem kryła zdenerwowanie. A jeśli
odpowiedź nie będzie brzmiała „Victor"?
- Zacznijmy od ciebie. Połóż koniuszki palców na
wskaźniku, ale niczego nie naciskaj ani nie ruszaj. Po
prostu - o tak, właśnie. OK...
- Kto będzie mężem Hannah?
Wskaźnik nawet nie drgnął. Nawet wtedy, kiedy Jane
powtórzyła pytanie.
-Zepsute - powiedziała zrezygnowana Hannah.
-Spróbujmy zadać inne pytanie. Zabierz ręce. Jane
wzięła głęboki oddech.
-Za kogo wyjdę za mąż?
Nagle, cicho poskrzypując, wskaźnik zaczął się
poruszać. Zatrzymał się na literze V i Jane zadrżała.
Zdumiona patrzyła, jak przemieszcza się do litery I.
- To Victor! - wykrzyknęła Hannah. - To Victor!
Wyjdziesz za mąż za Victora! Jane nawet nie starała
się uciszyć siostry. To było zbyt piękne, by...
Wskaźnik jednak posuwał się dalej.
-Myli się - powiedziała Jane. - To musi być pomyłka...
-Czekaj, dowiedzmy się, jakie to imię.
Jeśli nie był to Victor, Jane nie miała pojęcia, o
kogo mogłoby chodzić. Jaki chłopak ma imię na V...
Jane dosłownie walczyła, by zmienić kierunek
wskaźnika, lecz on uparcie podążał do litery R.
Następnie do H, E, potem D, N, Y. VRHEDNY. Jane
ogarnął strach.
- Mówiłam ci, że jest zepsuty - mruknęła Hannah. -
Czy w ogóle ktoś ma na imię Vrhedny?
Jane odwróciła się od planszy. Były to najgorsze
urodziny, jakie kiedykolwiek miała.
- Może powinnyśmy spróbować jeszcze raz? -
zaproponowała Hannah, a widząc, że Jane się waha,
skrzywiła się.
-Zgódź się, ja też chcę dostać odpowiedź. Tak będzie
sprawiedliwie. Ponownie położyły palce na
wskaźniku.
-Co dostanę na Gwiazdkę? - zapytała Hannah.
Wskaźnik nie poruszył się.
- Na początek zadaj pytanie na „tak" lub „nie" -
powiedziała Jane, wciąż przerażona słowem, które
odczytała. Może plansza nie potrafiła literować?
- Czy dostanę cokolwiek na Gwiazdkę? - zapytała
Hannah. Wskaźnik zaczął skrzypieć.
- Mam nadzieję, że będzie to konik - mruczała,
kiedy wskaźnik się obracał. -Powinnam o to zapytać.
Wskaźnik zatrzymał się na odpowiedzi „nie".
Zdumione wpatrywały się w planszę. Wreszcie
Hannah objęła się rękoma.
- Ale ja chcę dostać jakiś prezent.
- To tylko zabawa - powiedziała Jane, składając
planszę. - Poza tym ta gra jest pewnie zepsuta, bo ją
upuściłam.
- Ja chcę dostać jakieś prezenty - powtarzała z
uporem Hannah. Jane wyciągnęła ręce i przytuliła
siostrę.
- Nie martw się głupią planszą, Han. Ja zawsze
będę miała coś dla ciebie na Gwiazdkę.
Po wyjściu Hannah Jane wsunęła się pod kołdrę.
Głupia plansza. Głupie urodziny. Wszystko głupie.
Zamknęła oczy i wtedy nagle zdała sobie sprawę, że
nie obejrzała laurki od siostry. Zapaliła światło i
sięgnęła po leżącą na stoliku kartę. W środku widniał
napis:
„Zawsze będziemy trzymać się za ręce! Kocham Cię!
Hannah".
Nie miała już żadnych wątpliwości, że odpowiedź,
którą otrzymały w związku z pytaniem o prezenty,
była błędna. Wszyscy kochali Hannah i mieli dla niej
upominki. Mała potrafiła nawet, jak nikt inny,
wpływać na ojca, więc na pewno coś dostanie.
Głupia plansza...
Jane zasnęła. Nagle obudziła ją Hannah.
- Wszystko w porządku? - zapytała Jane,
otwierając oczy. Przy łóżku stała jej siostra ubrana we
flanelową piżamę, z dziwnym wyrazem twarzy.
-Muszę iść. - Głos Hannah był smutny.
-Do łazienki? Źle się czujesz? Jane odrzuciła kołdrę. -
Pójdę z to...
-Nie możesz - westchnęła Hannah. - Muszę już iść. -
No dobrze, ale wróć tu. Możemy spać razem. Hannah
spojrzała w stronę drzwi.
-Boję się.
-Nic dziwnego, jeśli źle się czujesz. Ale jestem przy
tobie. -Muszę iść.
Hannah odwróciła się, a wyglądała tak... jakby była
dorosła. Zupełnie nie przypominała dziesięciolatki,
którą przecież była.
- Spróbuję tu wrócić. Zrobię, co w mojej mocy.
- Hm... dobrze.
Może miała gorączkę albo gorzej się czuła?
- Mam obudzić mamę? Hannah potrząsnęła głową.
- Chciałam widzieć się tylko z tobą. Śpij dalej.
Hannah wyszła, a Jane ponownie zanurzyła się w
poduszkach. Pomyślała nawet, że powinna pójść do
łazienki i sprawdzić, co z siostrą, lecz zanim zdążyła
to zrobić, całkowicie pochłonął ją sen.
Następnego ranka Jane obudził tupot ciężkich
kroków na korytarzu, wyraźnie kierujących się na
zewnątrz. Potem usłyszała syrenę zbliżającej się
karetki.
Wyskoczyła z łóżka i wyjrzała przez okno, potem
pobiegła do drzwi i wystawiła głowę na korytarz.
Drzwi do pokoju Hannah były otwarte, a na dole
ojciec z kimś rozmawiał.
Cichutko, na palcach szła po orientalnym dywanie,
myśląc o tym, że siostra musi być naprawdę chora, bo
zwykle nie wstawała tak wcześnie w sobotę.
Zatrzymała się w drzwiach do jej pokoju. Hannah,
blada niczym nieskazitelnie biała pościel, leżała
nieruchomo na łóżku. Jej szeroko otwarte oczy
wpatrywały się w sufit.
Nawet nie mrugała.
W przeciwległym rogu pokoju, najdalej, jak to tylko
było możliwe od Hannah, siedziała przy oknie ich
matka. Poły jedwabnego szlafroka w kolorze kości
słoniowej malowniczo rozlewały się po podłodze.
- Wracaj do łóżka. Natychmiast.
Jane popędziła do swojego pokoju. Nim zamknęła
drzwi, zobaczyła ojca wchodzącego na górę w
towarzystwie dwóch mężczyzn w granatowych
mundurach. Usłyszała też słowa: coś „wrodzone" i
„serca".
Wskoczyła do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę.
Drżała w ciemnościach, czuła się bardzo mała i
bardzo przerażona.
Plansza wcale się nie myliła. Na tę Gwiazdkę
Hannah naprawdę nie dostanie żadnych prezentów,
nikogo też nie poślubi.
A jednak młodsza siostra Jane dotrzymała obietnicy.
Wróciła.
Rozdział pierwszy
- NIEZBYT DOBRZE CZUJĘ SIĘ W TYCH WOŁOWYCH
SKÓRACH.
Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch
O'Neal stał w salonie Bunkra z kawałkami skóry na
udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy.
- Nie pasują ci? - zapytał współlokatora V.
- Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym
jak jacyś cholerni Village People.
Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił
się wokół własnej osi, pokazując nagi tors.
- No nie, daj spokój.
- Są do walki, a nie na pokaz.
- Kilty też, a nie bujam się przecież w spódnicach w
kratę.
- I dzięki Bogu, że nie. Masz zbyt krzywe nogi, by
chodzić w tym gównie. Butch przyjął znudzony wyraz
twarzy.
- Dogryzaj mi jeszcze. „Chciałbym", pomyślał V.
Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną
tureckim tytoniem. Wyciągnął bibułkę, ułożył na niej
kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem
przypomniał sobie, że Butch pozostaje w szczęśliwym
związku z miłością swego życia i pomyślał, że nawet
gdyby tak nie było, nie powinien gościowi dokuczać.
Zapalił skręta i zaciągnął się. Bezskutecznie starał
się nie patrzeć na glinę. Pieprzone widzenie
obwodowe. Zawsze musiało go załatwić.
O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera,
przecież byli ze sobą zżyci.
Przez ostatnie dziewięć miesięcy V zbliżył się do
Butcha bardziej niż do kogokolwiek innego, kogo
spotkał podczas trzystu lat życia. Mieszkał z nim,
upijał się z nim, ćwiczyli z nim. Doświadczył z nim
śmierci, życia, proroctw i potępienia. Pomagał
naginać prawa natury, by przemienić go z człowieka
w wampira, a później uzdrowił go, kiedy tamten
załatwiał sprawy z wrogami rasy. Zarekomendował go
również na członka Bractwa... i był przy nim, kiedy
ten łączył się w zwi ązku ze swoją krwiczką.
Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał
przyzwyczaić się do skórzanego ubioru, a V
wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na
jego plecach: MA-RISSA. V wykonał obydwie litery
„A" i wyszły mu całkiem nieźle, mimo że ręka cały
czas mu drżała.
- Tak - powiedział Butch. - Nie jestem pewien, czy
dobrze się w tym czuję.
Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden
dzień, by szczęśliwa para mogła mieć trochę
prywatności. Przeszedł na drugą stronę dziedzińca, do
rezydencji Bractwa i zamknął się z trzema butelkami
wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solidnie się
spił, wręcz zalał w trupa, a jednak nie udało mu się
utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie
pozwalała mu odlecieć - V przywiązany był do
swojego współlokatora w sposób, który komplikował
sprawy, a przecież nadal nic jeszcze z tym nie zrobił.
Butch za to wiedział, co robi. Do diabła, byli
przecież najlepszymi kumplami, a facet potrafił czytać
w myślach V lepiej niż ktokolwiek inny. Marissa
również to wiedziała, w końcu nie była głupia. I
Bractwo również wiedziało, ponieważ te idiotki,
głupie stare panny, nie potrafiły dochować tajemnicy.
Nikt nie miał z tym problemu.
On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z
uczuciami. Albo z samym sobą.
- Zamierzasz przymierzyć resztę swojego ubioru? -
zapytał wreszcie. - Czy może chcesz jeszcze trochę
ponarzekać na te spodnie?
-Nie zmuszaj mnie, bym ci pokazał środkowy palec.
-Dlaczego, skoro lubisz to robić?
-Bo palec mnie już boli.
Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję.
Kiedy ją nałożył, skórzany materiał idealnie przylgnął
do jego potężnego torsu.
-Cholera, jak to zrobiłeś, że leży tak dobrze?
-Zmierzyłem cię, pamiętasz?
Butch pozapinał pancerz, potem nachylił się i
przesunął czubkami palców po powierzchni czarno
lakierowanej skrzynki. Zatrzymał się na złotym
klejnocie rodowym
Bractwa Czarnego Sztyletu, prześledził wzrokiem
wyryte w gotyku znaki, tworzące napis: Dhestruktor,
potomek Ghroma, syna Ghroma. Nowe imię Butcha.
Jego stary i szlachetny rodowód.
- Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie.
V zgasił papierosa, skręcił kolejnego i znów zapalił.
O rany, dobrze, że wampiry nie chorują na raka.
Ostatnio palił niczym smok - jedną fajkę za drugą.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
-Otwórz to cholerne pudło.
-Naprawdę nie...
-Otwórz. To.
V był już tak zdenerwowany, że dosłownie mógłby
wylewitować z tego cholernego krzesła.
Glina uruchomił mechanizm zamka wykonany z
litego złota i podniósł pokrywę. Na czerwonej satynie
leżały cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o
śmiertelnie ostrych krawędziach, wszystkie
precyzyjnie wyważone do dłoni Butcha.
- Święta Mario, Matko Boża... są piękne.
- Dzięki - powiedział V przy kolejnym wydechu. -
Robię też dobry chleb. Piwne oczy gliny przeszyły
pokój.
- Zrobiłeś je dla mnie?
- Tak, ale to nic wielkiego. Robię je dla nas
wszystkich.
V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą.
- Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu. -
V... dziękuję ci.
- Co zechcesz. Jak już mówiłem, zajmuję się
produkcją ostrzy. Robię to cały czas.
Tak... tyle że nigdy nie poświęca się temu aż tak
bardzo. Dla Butcha jednak pracował nad sztyletami
całe cztery dni po szesnaście godzin. Zaowocowało to
spalonymi plecami! oraz bólem oczu. Ale do diabła z
tym, gotów był na wszystko, byle każdy sztylet okazał
się wart mężczyzny, który będzie go dzierżył.
Wciąż nie były wystarczająco dobre.
Gliniarz wyjął ze skrzyni jeden ze sztyletów, a
kiedy chwycił go w dłoń, oczy mu zabłysły.
- Jezu... jaki przyjemny w dotyku. Oglądał broń
ze wszystkich stron.
- Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze
wyważonego, . I ta rękojeść. Boże... idealne.
Jeszcze żadna pochwała w życiu nie cieszyła
Vrhednego tak bardzo, pewnie dlatego tak się
zirytował.
- No cóż, przecież takie właśnie mają być, prawda?
Zgasił skręta w popielniczce, dławiąc delikatny żar.
- Nie miałoby przecież sensu wychodzenie w teren z
zestawem noży od Ginsusa.
- Dzięki.
- Daj spokój.
- V, naprawdę...
- Przestań już pierdolić.
Kiedy nie usłyszał w odpowiedzi żadnej ciętej riposty,
zdumiony spojrzał w górę. Cholera. Butch stał przed
nim, a w jego ciemnych, piwnych oczach V dostrzegł
to, co wolałby zachować tylko dla siebie. Opuścił
wzrok na zapalniczkę.
- Tak czy inaczej, glino, to są tylko noże.
W tej chwili czarny czubek ostrza sztyletu wsunął
się pod jego brodę, odchylając mu głowę do tyłu.
Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego
ciało, drżąc, napina się.
Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział:
- Są piękne.
V zamknął oczy. Gardził samym sobą.
Niespodzianie pochylił się tak, że ostrze wbiło mu się
w gardło. Przełykał palący ból, traktując go jako
przypomnienie, że jest pieprzonym świrem,
zasługującym na to, by cierpieć.
- Vrhedny, spójrz na mnie.
- Zostaw mnie w spokoju.
- Zmuś mnie.
Przez ułamek sekundy V gotów był skoczyć na
gościa i stłuc go do nieprzytomności, Butch jednak
powiedział:
Glosariusz Bractwo Czarnego Sztyletu - tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona rasy wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki wła- ściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy zazwyczaj nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie, a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wiel- kim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów, takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej niż jedną partnerkę. Cerbher - kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień posiadają cerbherzy eremithek. Chcączka - okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i
starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Ehros - wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej. Eremithka - status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykle najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym. Glymeria - opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta. Gwardh - osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny. Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka - wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słojów z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Wstęp przysługuje
jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Mamanh - spieszczenie słowa: matka. Nalla - najdroższa, ukochana. Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps — bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec - wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne
wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Samica psańca: psanka. Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha - odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym. Reduktor - członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów moi. na pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi, w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach - są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Rundha - rytualna rywalizacja samców o samicę, z którą chcą się parzyć. Ryth - rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub sa- micę). Sadhomin - tytuł grzecznościowy używany w relacjach sado-maso przez osobnika
podległego wobec osobnika dominującego. Symphaci - odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. Tolly - czuły zwrot. W wolnym przekładzie: „moja miła", „mój miły". Wampir-przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach, brednia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w
hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowi- dzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zvidh - pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu; fatamorgana. Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
Prolog Greenwich Country Day School Greenwich w stanie Connecticut Dwadzieścia lat temu -ZABIERZ GO, JANE. Zabierz. Jane Whitcomb chwyciła plecak. -Ale nie zmieniłaś zdania, przyjdziesz, prawda? -Przecież mówiłam ci dziś rano. Tak. -Dobrze. Jane obserwowała idącą chodnikiem przyjaciółkę. Kiedy rozległ się dźwięk klaksonu, wyprostowała się, wygładziła żakiet i odwróciła w kierunku samochodu marki Mercedes-Benz. Przez okno wyglądała siedząca za kierownicą matka ze ściągniętymi brwiami. Jane przebiegła na drugą stronę ulicy, a plecak wypełniony kontrabandą narobił przy tym zbyt dużo hałasu. Przynajmniej ona miała takie wrażenie. Wskoczyła do samochodu, starając się niepostrzeżenie upchnąć plecak na podłodze obok nóg. Samochód ruszył, nim zatrzasnęła drzwi. -Twój ojciec przyjeżdża do domu dziś wieczorem. -Co? - Jane poprawiła okulary na nosie. - Kiedy? -Dzisiaj wieczorem. Więc obawiam się, że... -No nie! Obiecałaś! Matka spojrzała na nią przez ramię. - Cóż, proszę o wybaczenie, młoda damo. Jane zalała się łzami. -Przecież mi obiecałaś, że na trzynaste urodziny... Katie i Lucy mają... -Dzwoniłam już do ich mam.
Jane uderzyła plecami o oparcie siedzenia. Matka rzuciła spojrzenie we wsteczne lusterko. -Mogłabyś, proszę, zmienić wyraz twarzy? A może uważasz, że jesteś ważniejsza od swojego ojca? -Oczywiście, że nie. Przecież on jest bogiem. Mercedes gwałtownie, z piskiem opon skręcił na pobocze. Matka odwróciła się, podniosła rękę i zastygła w tej pozie. Jej ramię drżało. Jane skurczyła się ze strachu. Po chwili matka odwróciła się i jakby nigdy nic, spokojnym ruchem dłoni wygładziła perfekcyjnie gładkie włosy. -Ty... cóż, nie dołączysz do nas podczas obiadu dziś wieczorem. A twój tort wyląduje w koszu. Samochód ruszył. Jane otarła zalane łzami policzki i spojrzała na leżący przy nogach plecak. Nigdy wcześniej nie była na piżama -party. Błagała o to miesiącami. A teraz przepadło. Wszystko już przepadło. Przez resztę drogi do domu milczały, a kiedy samochód znalazł się w garażu, matka, nie patrząc na Jane, po prostu weszła do domu. - Wiesz, gdzie masz teraz iść - rzuciła tylko. Jane chwilę jeszcze siedziała w samochodzie, próbując zebrać myśli, potem podniosła plecak, wzięła książki i powlokła się do kuchni. Zdążyła akurat zobaczyć, jak Richard, ich kucharz, wrzuca do kubła na śmieci biały, lukrowany tort z czerwonymi i żółtymi cukrowymi kwiatami.
Nie odezwała się ani słowem, bo gardło miała ściśnięte niczym pięść. Richard także się nie odezwał, ale dlatego, że zwyczajnie jej nie lubił. Nie lubił nikogo oprócz Hannah. Idąc do jadalni, Jane modliła się w duchu, by nie wpaść na swoją młodszą siostrę. Hannah zachorowała rano i została w łóżku. Jane nie miała wątpliwości, co było powodem choroby - konieczność napisania recenzji książki. Idąc w kierunku schodów, zauważyła w salonie matkę. No tak. Poduchy kanapowe. Jak zwykle. Matka nadal miała na sobie bladoniebieski wełniany płaszcz, a w ręku trzymała jedwabną apaszkę. Bez wątpienia nie rozbierze się, dopóki w pełni nie zadowoli jej wygląd kanapowych poduszek. A poprawianie ich mogło zająć jeszcze chwilę. Musiały być przecież idealne, takie jak jej włosy - nieskazitelnie gładkie. Jane poszła na górę do swojego pokoju. Miała nadzieję, że ojciec dotrze dopiero po obiedzie. Dzięki temu, chociaż z pewnością natychmiast się zorientuje, że jest uziemiona, przynajmniej nie będzie musiał przy stole patrzeć na jej puste miejsce. W końcu tak samo jak matka nienawidził najmniejszego nieporządku. A brak Jane przy stole to właśnie przykład braku porządku. Przemowa, jakiej musiałaby wtedy wysłuchać, byłaby wyjątkowo długa. Z pewnością czułby się w
obowiązku powiedzenia jej, jak bardzo zawiodła rodzinę, nie zjawiając się przy stole, oraz tego, że była nieuprzejma w stosunku do matki. Jaskrawożółta sypialnia Jane wyglądała tak jak wszystko w tym domu - była gładka jak włosy matki, jak poduchy kanapowe oraz toczone tu rozmowy. Wszytko miało swoje stałe miejsce. Wszystko musiało być idealnie doskonałe, jak na zdjęciach w czasopismach na temat urządzania mieszkań. Jedynym elementem, który nie pasował, była Jane. Plecak wylądował w szafie, na rzędach mokasynów i sandałów. Potem Jane zrzuciła szkolny mundurek i przebrała się we flanelową koszulę nocną. Nie było powodu, aby zakład - cokolwiek innego. Przecież nigdzie się nie wybierała. Na białym biurku ułożyła stertę książek. Do odrobienia miała pracę domową z angielskiego, algebry i francuskiego. Bezwiednie spojrzała na stolik przy łóżku. Czekały na nią Baśnie tysiąca i jednej nocy. Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu na odbycie kary, najpierw jednak musiała uporać się z lekcjami. Musiała. Inaczej miałaby poczucie winy. Dwie godziny później siedziała już na łóżku z książką na kolanach. Nagle otworzyły się drzwi, a zza nich wyłoniła się głowa Hannah. Jej rude, kręcone włosy były kolejnymi odchyleniem od norm obowiązujących w tym domu. Pozostali mieszkańcy mieli włosy w kolorze blond.
- Przyniosłam ci jedzenie. Jane wstała, nie kryjąc zaniepokojenia. -Wpakujesz się w kłopoty. -Nie, no co ty. Hannah wślizgnęła się do pokoju. W ręku trzymała niewielki koszyk przykryty serwetką w kratkę, a pod nią były kanapka, jabłko i ciasteczko. - Richard dał mi to jako przekąskę na wieczór. - A co będzie z tobą? - Nie jestem głodna. Proszę. - Dzięki, Han. Jane wzięła koszyk, a Hannah usiadła w nogach łóżka. - Przyznaj się, co takiego zrobiłaś? Jane potrząsnęła głową i ugryzła spory kęs kanapki z pieczenią wołową. - Zdenerwowałam się na mamę. - Bo nie możesz urządzić swojego przyjęcia urodzinowego? -Aha. - Cóż... mam coś dla ciebie na pocieszenie. Hannah położyła na kołdrze zgiętą kartkę brystolu. - Wszystkiego najlepszego! Jane spojrzała i zamrugała szybko kilka razy. - Dzięki... Han. - Nie bądź smutna, obejrzyj! Zrobiłam to specjalnie dla ciebie. Na pierwszej stronie widniały dwie patykowate postacie. Jedna, o prostych blond włosach, podpisana była Jane, druga, o czerwonych lokach - Hannah.
Trzymały się za ręce, a na ich okrągłych twarzach widoczne były szerokie uśmiechy. Jane już miała zajrzeć do środka laurki, gdy nagle para reflektorów objęła front domu i zaczęła zbliżać się wzdłuż podjazdu. - Tata przyjechał - szepnęła. - Lepiej stąd zmykaj. Hannah wcale nie była tym zaniepokojona, zapewne dlatego, że nie czuła się zbyt dobrze. Albo dlatego, że coś odwróciło jej uwagę... A mogło to być cokolwiek. Hannah żyła głównie swoimi fantazjami i prawdopodobnie dlatego cały czas była szczęśliwa. - Idź już, Han. Serio. - OK, ale jest mi naprawdę przykro, że twoje przyjęcie się nie odbyło. Powłócząc nogami, Hannah szła w stronę drzwi. - Hej, Han? Podoba mi się laurka. - Nie zajrzałaś do środka. - Nie muszę. Podoba mi się, ponieważ zrobiłaś ją dla mnie. Na twarzy Hannah zarysował się jeden z jej cudnych uśmiechów. Taki, który wywoływał u Jane wspomnienia słonecznych dni. - Jest o tobie i o mnie. Nim drzwi zamknęły się za Hannah, Jane usłyszała dochodzące z przedpokoju głosy rodziców. W pośpiechu zjadła przekąskę, pchnęła koszyk pomiędzy fałdy zasłon i podeszła do stosu szkolnych książek. Sięgnęła po Klub Pickwicka Dickensa i wróciła do łóżka. Może jeśli ojciec zastanie ją z
lekturą szkolną w ręku, potraktuje to jako punkt na jej korzyść. Dopiero po godzinie usłyszała, jak rodzice wchodzą na górę, i czekała w napięciu, kiedy ojciec zapuka do jej drzwi On jednak się nie zjawiał. Było to zaskakujące. Jego zwyczaj kontrolowania wszystkiego był niezawodny niczym szwajcarski zegarek, a przewidywalność tego zapewniała Jane swego rodzaju komfort. Odłożyła wreszcie książkę na stolik, zgasiła światło i wsunęła nogi pod falbania-stą kołdrę. Leżała tak, wpatrując się w baldachim rozpięty nad łóżkiem, i nie mogła zasnąć. Wreszcie usłyszała, jak wysoki zegar stojący na szczycie schodów wybił dwanaście razy. Północ. Wyślizgnęła się z łóżka, podeszła do szafy i wyciągnęła plecak. Wypadła z niego plansza ouija. Podniosła ją ostroż nie, potem sięgnęła po coś przypominającego wskaźnik. Tak się cieszyła, że wypróbuje ją wieczorem z przyjaciół- kami. Wszystkie w końcu chciały poznać przyszłość i imię tego, kogo poślubią. Jane podobał się Victor Browne, z którym chodziła na lekcje matematyki. Ostatnio nawet rozmawiali trochę ze sobą i myślała, że naprawdę mogliby być parą. Problem w tym, że nie wiedziała, czy on coś do niej czuł. A może po prostu ją tylko lubił, ponieważ czasami dawała mu ściągać?
Rozłożyła planszę na łóżku, a ręce oparła na wskaźniku i wzięła głęboki oddech. - Jak ma na imię chłopak, którego poślubię? Wcale nie oczekiwała, że wskaźnik się poruszy, i tak też się stało. Po kilku kolejnych nieudanych próbach miała dość. Delikatnie zapukała w ścianę. Hannah natychmiast odpowiedziała tak samo, a chwilę później ukradkiem wślizgnęła się do jej pokoju. Na widok tabliczki podekscytowana wskoczyła na łóżko, dosłownie wybijając wskaźnik w powietrze. -Jak w to się gra? -Ciiicho! Boże, gdyby je rodzice nakryli, byłyby uziemione chyba do końca życia. Na wieczność. - Przepraszam - szepnęła Hannah, podwijając nogi. - jak się w to... -Zadajesz pytania, a to daje ci odpowiedzi. -O co możemy zapytać? -Za kogo wyjdziemy za mąż. Jane z trudem kryła zdenerwowanie. A jeśli odpowiedź nie będzie brzmiała „Victor"? - Zacznijmy od ciebie. Połóż koniuszki palców na wskaźniku, ale niczego nie naciskaj ani nie ruszaj. Po prostu - o tak, właśnie. OK... - Kto będzie mężem Hannah? Wskaźnik nawet nie drgnął. Nawet wtedy, kiedy Jane powtórzyła pytanie. -Zepsute - powiedziała zrezygnowana Hannah.
-Spróbujmy zadać inne pytanie. Zabierz ręce. Jane wzięła głęboki oddech. -Za kogo wyjdę za mąż? Nagle, cicho poskrzypując, wskaźnik zaczął się poruszać. Zatrzymał się na literze V i Jane zadrżała. Zdumiona patrzyła, jak przemieszcza się do litery I. - To Victor! - wykrzyknęła Hannah. - To Victor! Wyjdziesz za mąż za Victora! Jane nawet nie starała się uciszyć siostry. To było zbyt piękne, by... Wskaźnik jednak posuwał się dalej. -Myli się - powiedziała Jane. - To musi być pomyłka... -Czekaj, dowiedzmy się, jakie to imię. Jeśli nie był to Victor, Jane nie miała pojęcia, o kogo mogłoby chodzić. Jaki chłopak ma imię na V... Jane dosłownie walczyła, by zmienić kierunek wskaźnika, lecz on uparcie podążał do litery R. Następnie do H, E, potem D, N, Y. VRHEDNY. Jane ogarnął strach. - Mówiłam ci, że jest zepsuty - mruknęła Hannah. - Czy w ogóle ktoś ma na imię Vrhedny? Jane odwróciła się od planszy. Były to najgorsze urodziny, jakie kiedykolwiek miała. - Może powinnyśmy spróbować jeszcze raz? - zaproponowała Hannah, a widząc, że Jane się waha, skrzywiła się. -Zgódź się, ja też chcę dostać odpowiedź. Tak będzie sprawiedliwie. Ponownie położyły palce na wskaźniku.
-Co dostanę na Gwiazdkę? - zapytała Hannah. Wskaźnik nie poruszył się. - Na początek zadaj pytanie na „tak" lub „nie" - powiedziała Jane, wciąż przerażona słowem, które odczytała. Może plansza nie potrafiła literować? - Czy dostanę cokolwiek na Gwiazdkę? - zapytała Hannah. Wskaźnik zaczął skrzypieć. - Mam nadzieję, że będzie to konik - mruczała, kiedy wskaźnik się obracał. -Powinnam o to zapytać. Wskaźnik zatrzymał się na odpowiedzi „nie". Zdumione wpatrywały się w planszę. Wreszcie Hannah objęła się rękoma. - Ale ja chcę dostać jakiś prezent. - To tylko zabawa - powiedziała Jane, składając planszę. - Poza tym ta gra jest pewnie zepsuta, bo ją upuściłam. - Ja chcę dostać jakieś prezenty - powtarzała z uporem Hannah. Jane wyciągnęła ręce i przytuliła siostrę. - Nie martw się głupią planszą, Han. Ja zawsze będę miała coś dla ciebie na Gwiazdkę. Po wyjściu Hannah Jane wsunęła się pod kołdrę. Głupia plansza. Głupie urodziny. Wszystko głupie. Zamknęła oczy i wtedy nagle zdała sobie sprawę, że nie obejrzała laurki od siostry. Zapaliła światło i sięgnęła po leżącą na stoliku kartę. W środku widniał napis: „Zawsze będziemy trzymać się za ręce! Kocham Cię! Hannah".
Nie miała już żadnych wątpliwości, że odpowiedź, którą otrzymały w związku z pytaniem o prezenty, była błędna. Wszyscy kochali Hannah i mieli dla niej upominki. Mała potrafiła nawet, jak nikt inny, wpływać na ojca, więc na pewno coś dostanie. Głupia plansza... Jane zasnęła. Nagle obudziła ją Hannah. - Wszystko w porządku? - zapytała Jane, otwierając oczy. Przy łóżku stała jej siostra ubrana we flanelową piżamę, z dziwnym wyrazem twarzy. -Muszę iść. - Głos Hannah był smutny. -Do łazienki? Źle się czujesz? Jane odrzuciła kołdrę. - Pójdę z to... -Nie możesz - westchnęła Hannah. - Muszę już iść. - No dobrze, ale wróć tu. Możemy spać razem. Hannah spojrzała w stronę drzwi. -Boję się. -Nic dziwnego, jeśli źle się czujesz. Ale jestem przy tobie. -Muszę iść. Hannah odwróciła się, a wyglądała tak... jakby była dorosła. Zupełnie nie przypominała dziesięciolatki, którą przecież była. - Spróbuję tu wrócić. Zrobię, co w mojej mocy. - Hm... dobrze. Może miała gorączkę albo gorzej się czuła? - Mam obudzić mamę? Hannah potrząsnęła głową. - Chciałam widzieć się tylko z tobą. Śpij dalej. Hannah wyszła, a Jane ponownie zanurzyła się w poduszkach. Pomyślała nawet, że powinna pójść do
łazienki i sprawdzić, co z siostrą, lecz zanim zdążyła to zrobić, całkowicie pochłonął ją sen. Następnego ranka Jane obudził tupot ciężkich kroków na korytarzu, wyraźnie kierujących się na zewnątrz. Potem usłyszała syrenę zbliżającej się karetki. Wyskoczyła z łóżka i wyjrzała przez okno, potem pobiegła do drzwi i wystawiła głowę na korytarz. Drzwi do pokoju Hannah były otwarte, a na dole ojciec z kimś rozmawiał. Cichutko, na palcach szła po orientalnym dywanie, myśląc o tym, że siostra musi być naprawdę chora, bo zwykle nie wstawała tak wcześnie w sobotę. Zatrzymała się w drzwiach do jej pokoju. Hannah, blada niczym nieskazitelnie biała pościel, leżała nieruchomo na łóżku. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit. Nawet nie mrugała. W przeciwległym rogu pokoju, najdalej, jak to tylko było możliwe od Hannah, siedziała przy oknie ich matka. Poły jedwabnego szlafroka w kolorze kości słoniowej malowniczo rozlewały się po podłodze. - Wracaj do łóżka. Natychmiast. Jane popędziła do swojego pokoju. Nim zamknęła drzwi, zobaczyła ojca wchodzącego na górę w towarzystwie dwóch mężczyzn w granatowych
mundurach. Usłyszała też słowa: coś „wrodzone" i „serca". Wskoczyła do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę. Drżała w ciemnościach, czuła się bardzo mała i bardzo przerażona. Plansza wcale się nie myliła. Na tę Gwiazdkę Hannah naprawdę nie dostanie żadnych prezentów, nikogo też nie poślubi. A jednak młodsza siostra Jane dotrzymała obietnicy. Wróciła. Rozdział pierwszy - NIEZBYT DOBRZE CZUJĘ SIĘ W TYCH WOŁOWYCH SKÓRACH. Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch O'Neal stał w salonie Bunkra z kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy. - Nie pasują ci? - zapytał współlokatora V. - Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak jacyś cholerni Village People. Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił się wokół własnej osi, pokazując nagi tors. - No nie, daj spokój. - Są do walki, a nie na pokaz. - Kilty też, a nie bujam się przecież w spódnicach w kratę.
- I dzięki Bogu, że nie. Masz zbyt krzywe nogi, by chodzić w tym gównie. Butch przyjął znudzony wyraz twarzy. - Dogryzaj mi jeszcze. „Chciałbym", pomyślał V. Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną tureckim tytoniem. Wyciągnął bibułkę, ułożył na niej kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem przypomniał sobie, że Butch pozostaje w szczęśliwym związku z miłością swego życia i pomyślał, że nawet gdyby tak nie było, nie powinien gościowi dokuczać. Zapalił skręta i zaciągnął się. Bezskutecznie starał się nie patrzeć na glinę. Pieprzone widzenie obwodowe. Zawsze musiało go załatwić. O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera, przecież byli ze sobą zżyci. Przez ostatnie dziewięć miesięcy V zbliżył się do Butcha bardziej niż do kogokolwiek innego, kogo spotkał podczas trzystu lat życia. Mieszkał z nim, upijał się z nim, ćwiczyli z nim. Doświadczył z nim śmierci, życia, proroctw i potępienia. Pomagał naginać prawa natury, by przemienić go z człowieka w wampira, a później uzdrowił go, kiedy tamten załatwiał sprawy z wrogami rasy. Zarekomendował go również na członka Bractwa... i był przy nim, kiedy ten łączył się w zwi ązku ze swoją krwiczką. Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał przyzwyczaić się do skórzanego ubioru, a V wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na jego plecach: MA-RISSA. V wykonał obydwie litery
„A" i wyszły mu całkiem nieźle, mimo że ręka cały czas mu drżała. - Tak - powiedział Butch. - Nie jestem pewien, czy dobrze się w tym czuję. Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden dzień, by szczęśliwa para mogła mieć trochę prywatności. Przeszedł na drugą stronę dziedzińca, do rezydencji Bractwa i zamknął się z trzema butelkami wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solidnie się spił, wręcz zalał w trupa, a jednak nie udało mu się utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie pozwalała mu odlecieć - V przywiązany był do swojego współlokatora w sposób, który komplikował sprawy, a przecież nadal nic jeszcze z tym nie zrobił. Butch za to wiedział, co robi. Do diabła, byli przecież najlepszymi kumplami, a facet potrafił czytać w myślach V lepiej niż ktokolwiek inny. Marissa również to wiedziała, w końcu nie była głupia. I Bractwo również wiedziało, ponieważ te idiotki, głupie stare panny, nie potrafiły dochować tajemnicy. Nikt nie miał z tym problemu. On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z uczuciami. Albo z samym sobą. - Zamierzasz przymierzyć resztę swojego ubioru? - zapytał wreszcie. - Czy może chcesz jeszcze trochę ponarzekać na te spodnie? -Nie zmuszaj mnie, bym ci pokazał środkowy palec. -Dlaczego, skoro lubisz to robić? -Bo palec mnie już boli.
Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję. Kiedy ją nałożył, skórzany materiał idealnie przylgnął do jego potężnego torsu. -Cholera, jak to zrobiłeś, że leży tak dobrze? -Zmierzyłem cię, pamiętasz? Butch pozapinał pancerz, potem nachylił się i przesunął czubkami palców po powierzchni czarno lakierowanej skrzynki. Zatrzymał się na złotym klejnocie rodowym Bractwa Czarnego Sztyletu, prześledził wzrokiem wyryte w gotyku znaki, tworzące napis: Dhestruktor, potomek Ghroma, syna Ghroma. Nowe imię Butcha. Jego stary i szlachetny rodowód. - Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie. V zgasił papierosa, skręcił kolejnego i znów zapalił. O rany, dobrze, że wampiry nie chorują na raka. Ostatnio palił niczym smok - jedną fajkę za drugą. - Wciąż nie mogę w to uwierzyć. -Otwórz to cholerne pudło. -Naprawdę nie... -Otwórz. To. V był już tak zdenerwowany, że dosłownie mógłby wylewitować z tego cholernego krzesła. Glina uruchomił mechanizm zamka wykonany z litego złota i podniósł pokrywę. Na czerwonej satynie leżały cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o śmiertelnie ostrych krawędziach, wszystkie precyzyjnie wyważone do dłoni Butcha. - Święta Mario, Matko Boża... są piękne.
- Dzięki - powiedział V przy kolejnym wydechu. - Robię też dobry chleb. Piwne oczy gliny przeszyły pokój. - Zrobiłeś je dla mnie? - Tak, ale to nic wielkiego. Robię je dla nas wszystkich. V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą. - Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu. - V... dziękuję ci. - Co zechcesz. Jak już mówiłem, zajmuję się produkcją ostrzy. Robię to cały czas. Tak... tyle że nigdy nie poświęca się temu aż tak bardzo. Dla Butcha jednak pracował nad sztyletami całe cztery dni po szesnaście godzin. Zaowocowało to spalonymi plecami! oraz bólem oczu. Ale do diabła z tym, gotów był na wszystko, byle każdy sztylet okazał się wart mężczyzny, który będzie go dzierżył. Wciąż nie były wystarczająco dobre. Gliniarz wyjął ze skrzyni jeden ze sztyletów, a kiedy chwycił go w dłoń, oczy mu zabłysły. - Jezu... jaki przyjemny w dotyku. Oglądał broń ze wszystkich stron. - Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze wyważonego, . I ta rękojeść. Boże... idealne. Jeszcze żadna pochwała w życiu nie cieszyła Vrhednego tak bardzo, pewnie dlatego tak się zirytował. - No cóż, przecież takie właśnie mają być, prawda? Zgasił skręta w popielniczce, dławiąc delikatny żar.
- Nie miałoby przecież sensu wychodzenie w teren z zestawem noży od Ginsusa. - Dzięki. - Daj spokój. - V, naprawdę... - Przestań już pierdolić. Kiedy nie usłyszał w odpowiedzi żadnej ciętej riposty, zdumiony spojrzał w górę. Cholera. Butch stał przed nim, a w jego ciemnych, piwnych oczach V dostrzegł to, co wolałby zachować tylko dla siebie. Opuścił wzrok na zapalniczkę. - Tak czy inaczej, glino, to są tylko noże. W tej chwili czarny czubek ostrza sztyletu wsunął się pod jego brodę, odchylając mu głowę do tyłu. Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego ciało, drżąc, napina się. Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział: - Są piękne. V zamknął oczy. Gardził samym sobą. Niespodzianie pochylił się tak, że ostrze wbiło mu się w gardło. Przełykał palący ból, traktując go jako przypomnienie, że jest pieprzonym świrem, zasługującym na to, by cierpieć. - Vrhedny, spójrz na mnie. - Zostaw mnie w spokoju. - Zmuś mnie. Przez ułamek sekundy V gotów był skoczyć na gościa i stłuc go do nieprzytomności, Butch jednak powiedział: