aureon

  • Dokumenty312
  • Odsłony706 419
  • Obserwuję586
  • Rozmiar dokumentów707.8 MB
  • Ilość pobrań406 092

3. Moonraker - Ian Fleming

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

3. Moonraker - Ian Fleming.pdf

aureon Cykle James Bond
Użytkownik aureon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

Ian Fleming JAMES BOND PRZEŁOŻYŁ I OBJAŚNIENIAMI OPATRZYŁ ROBERT STILLER Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA

Tytuł oryginału Moonraker Redakcja Anna Kaniewska Korekta Maria Kaniewska, Aleksandra Aleksandrowicz Projekt okładki i strony tytułowej Marcin Kulesza/Fabryka Wyobraźni Druk Opolgraf S.A. Copyright © Glidrose Productions Ltd 1955 Copyright © for the Polish translation by Robert Stiller Józefów 2008 Copyright © for the Polish edition Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A. Warszawa 2008 Wydanie I Warszawa 2008 ISBN 978-83-60192-72-6 Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A. Al. Jerozolimskie 107 02-011 Warszawa www.pwrsa.pl ksiazki@pwrsa.pl Infolinia 0-800-777-778

Część pierwsza Poniedziałek IPapierkowe tajemnice Dwa pistolety kalibru .38 zagrzmiały równocześnie. Mury podziemia podchwyciły łoskot i odbijały go sobie tam i z powrotem, aż ucichło. James Bond przyglądał się, jak umieszczony na środku wentylator Ventaxia wysysa dym z obu końców pomiesz- czenia. Zapamiętane w prawej dłoni doznanie, jak płynnie jednym ruchem od lewej dobywa broni i oddaje strzał, zostawiło mu odczu- cie pewności. Wychyliwszy na bok komorę bębenkową rewolweru Colt Detective Special, czekał, z lufą zwróconą ku podłodze, aż instruktor przejdzie w półmroku strzelnicy dzielące ich dwadzieścia metrów. Bond ujrzał, jak instruktor szczerzy zęby w uśmiechu. - Własnym oczom nie wierzę - powiedział. - Tym razem pana trafiłem. Instruktor podszedł do niego. - Ja jestem w szpitalu, a pan zabity - odparł. W jednej ręce trzymał tarczę, wykrojoną jak sylwetka gór- nej części męskiego ciała. W drugiej miał zdjęcie polaroidowe for- matu pocztówki. Wręczył je Bondowi i obaj przystąpili do stojącego

za nimi stołu, na którym znajdowała się lampa z zielonym kloszem i duże szkło powiększające. Bond podniósł je i schylił się nad fotografią. Było to zdjęcie bły- skowe jego osoby. Prawą dłoń otaczał zamazany rozbłysk białego ognia. Uważnie skupił ostrość na lewej stronie swojej ciemnej mary- narki. W samym środku serca widniał malutki punkcik światła. Nie odzywając się, instruktor położył wielki, biały cel w kształcie człowieka pod lampą. Jego serce stanowił czarny krążek o średnicy może siedmiu centymetrów. Tuż pod nim i jakiś centymetr na prawo znajdował się otwór wyrwany przez kulę Bonda. - W lewą ścianę żołądka i otwór wylotowy na plecach - oznaj- mił z satysfakcją instruktor. Wyjął ołówek i nagryzmolił z boku na tarczy podsumowanie. - To dwadzieścia kolejek i wypada mi, że mam u pana siedem i pół szylinga - rzekł beznamiętnie. Bond się roześmiał. Odliczył kilka srebrnych monet. - W następny poniedziałek podwoimy stawki - oświadczył. - Mnie to odpowiada - rzekł instruktor. - Ale maszyny pan nie pobije, sir. A jeżeli chce się pan dostać do zespołu walczącego o Dewar Trophy, to dajmy spokój tym trzydziestkom ósemkom i weźmy się do Remingtona. Ten dopiero co wprowadzony długi nabój .22 pozwoli uzyskać co najmniej 7900 z możliwych 8000 punktów. Większość pańskich kul powinna trafić w dziesiątkę, która ma wielkość szylinga, kiedy się ją trzyma pod nosem. A na sto me- trów jej wcale nie ma. - Do diabła z Dewar Trophy - odparł Bond. - Mnie chodzi o pańską forsę. - Wytrząsnął sobie w dłoń z bębenka nie wystrzelone pociski i położył je wraz z rewolwerem na stole.

- Do zobaczenia w poniedziałek. O tej samej godzinie? - Dziesiąta będzie w sam raz, sir - odrzekł instruktor, szarpnąw- szy w dół dwie rączki u żelaznych drzwi. Uśmiechnął się do pleców Bonda, które właśnie znikały na stromych betonowych schodach wiodących na parter. Był zadowolony z wyników Bonda w strzela- niu, ale nigdy by mu nie powiedział, że jest najlepszym strzelcem w Tajnej Służbie. O tym wiedzieć mógł tylko M i jeszcze szef kadr, któremu przekazane będą wyniki dzisiejszego strzelania w celu wprowadzenia do poufnych akt Bonda. Bond pchnął obite grubym, zielonym suknem drzwi u szczytu schodów z podziemia i poszedł do windy, która wyniesie go na ósme piętro wysokiego, szarego budynku w pobliżu Regent's Park, gdzie mieści się centrala Tajnej Służby. Palec wskazujący drgał mu w kieszeni, gdy zastanawiał się, jak wyczarować ten mały, dodatkowy błysk, który by pokonał maszynę: skomplikowane pudło sztuczek, wyrzucające tarczę dokładnie na trzy sekundy, ażeby równocześnie strzelić w niego ślepym nabojem .38 i wiązką światła, fotografując ją, kiedy on stoi i strzela z nakreślonego kredą kółka na podłodze. Drzwi windy otworzyły się z cichym szmerem i Bond wszedł. Windziarz poczuł od niego proch. Zawsze tak pachną, wychodząc ze strzelnicy. Lubił to. Przypominało mu wojsko. Wcisnął guzik na ósme piętro i oparł kikut lewej ręki na dźwigni. Gdyby tylko światło było lepsze, myślał Bond. Lecz M wymagał, aby strzelanie zawsze odbywało się w przeciętnie złych warunkach. Przyćmione światło i cel odpowiadający strzałem na strzał to względnie najbliższa kopia rzeczywistości. „Skuteczne jak diabli ostrzelanie kawałka tektury o niczym nie świadczy”, tak brzmiał jego króciutki wstęp Podręcznika strzelania z broni krótkiej.

Winda zatrzymała się i Bond, wychodząc na brudnawo-zielony, jak to w Ministerstwie Pracy, korytarz i w pełen krzątaniny świat dziewcząt niosących akta, drzwi otwierających się i zamykanych, stłumionego brzęku telefonów, wyrzucił z głowy wszelkie myśli o strzelaniu, przestawiając się na zwykłą, codzienną rutynę pracy w Kwaterze Głównej. Przeszedł do ostatnich drzwi na prawo, anonimowych jak wszystkie, które minął. Żadnych numerów. Gdybyś miał coś do załatwienia na ósmym piętrze, a twoje biuro znajdowało się nie na tym piętrze, ktoś by podszedł i zaprowadził cię do właściwego poko- ju, a po załatwieniu sprawy odprowadziłby cię znowu do windy. Bond zapukał i czekał. Popatrzył na zegarek. Jedenasta. Ponie- działki to istne piekło. Akta i agendy z dwóch dni do przeorania. A w weekend za granicą zwykle sporo się dzieje. Włamania do pustych mieszkań. Ludzie fotografowani w kompromitujących okoliczno- ściach. Tak zwane „wypadki” samochodowe lepiej wyglądają i są bardziej pobieżnie traktowane w dniach weekendowej rzezi na dro- gach. Przychodzą i posortowania wymagają worki cotygodniowej poczty ze Stambułu, Waszyngtonu i Tokio. Mogą zawierać coś dla niego. Drzwi się otworzyły i przeżył swój codzienny moment uciechy, że ma tak piękną sekretarkę. - Dzień dobry, Lil - powiedział. Wypracowane ciepło jej powitalnego uśmiechu ochłodziło się o kilka stopni. - Daj mi tę marynarkę - zażądała. - Czuć ją prochem. I nie na- zywaj mnie Lil. Wiesz, że tego nie znoszę. Bond zdjął marynarkę i wręczył jej. - Jeśli ktoś nazywa się Loelia Ponsonby, musi przyzwyczaić się do pieszczotliwych zdrobnień.

Stanął przy jej biurku w niedużej poczekalni, której nadała w ja- kiś sposób charakter nieco bardziej ludzki od biurowego, i przyglą- dał się, jak Loelia wiesza jego marynarkę na żelaznej ramie otwarte- go okna. Wysoka i ciemna, o powściągliwej, nieskazitelnej urodzie, której wojna i pięć lat zatrudnienia w Służbie nadały coś surowego. Jeśli wkrótce nie wyjdzie za mąż, pomyślał Bond po raz setny, lub nie znajdzie sobie kochanka, jej chłodny odcień autorytetu łatwo może się okazać staropanieński, wpisując ją w szeregi kobiet, które wybra- ły karierę zamiast rodziny. Bond nieraz jej to powtarzał i zarówno on sam, jak i dwaj inni członkowie sekcji zero zero w różnym czasie podejmowali stanow- cze zakusy na jej cnotę. Ona zaś traktowała ich wszystkich w taki sam sposób - chłodno macierzyński (który oni, by ukoić swe zadra- śnięte ego, nazywali poufnie oziębłością) i nazajutrz nie szczędziła im drobnych przejawów ciepła i sympatii dla pokazania, że wszystko w istocie stanowiło jej własny błąd i że im wybacza. O czym nie wiedzieli, to że zamartwia się prawie na śmierć, kie- dy im zagraża niebezpieczeństwo, i że kocha ich wszystkich na rów- ni; tylko nie zamierza wiązać się uczuciowo z żadnym mężczyzną, który mógłby za tydzień postradać życie. A faktem jest, że zatrud- nienie w Tajnej Służbie to swoiste niewolnictwo. Kobiecie nie pozo- staje tu wiele miejsca na innego rodzaju stosunki. Mężczyznom jest trochę łatwiej. Ci mają wytłumaczenie dla przelotnych romansów. Dla nich małżeństwo, dzieci, dom rodzinny nie wchodzą w grę, jeśli mają być użyteczni „w polu”, jak się to dogodnie określa. Ale dla kobiety jakiś romans poza Służbą automatycznie czyni ją „niepew- ną” i w końcowym efekcie ma ona do wyboru albo rezygnację ze Służby i normalne życie, albo wieczny konkubinat w związku z

królem i krajem ojczystym. Loelia Ponsonby wiedziała, że prawie osiągnęła już krytyczny moment na podjęcie decyzji. Wszystkie instynkty mówiły jej, że powinna z tym zerwać. Ale każdego dnia dramat i romantyzm tego świata spod znaku Cavell i Nightingale coraz bardziej zamykały ją w kręgu innych dziewcząt z Kwatery Głównej i z każdym dniem coraz trudniejsza wydawała się rezygnacja z Tajnej Służby. Na razie była jedną z otoczonych największą zazdrością panien w tym budynku, należącą do małej grupy Głównych Sekretarek, mają- cych dostęp do najbardziej utajnionych sekretów Służby - za plecami określanych jako „Perły i Bliźniak” przez inne dziewczęta - a w perspektywie Wydziału Personalnego przeznaczonych do tego, aże- by za dwadzieścia lat otrzymała jedną złotą linijkę u dołu Nowo- rocznej Listy Odznaczonych, wśród medali dla urzędników z Zarzą- du Rybołówstwa, z Poczty, z Instytutu Kobiecego, gdzieś pod koniec wykazu tych z Orderem Imperium Brytyjskiego trzeciego stopnia: „Miss Loelia Ponsonby, Główna Sekretarka w Ministerstwie Obro- ny”. Odwróciła się od okna. Miała na sobie koszulę w cukierkoworó- żowe i białe paski oraz gładką granatową spódnicę. Bond uśmiechnął się do jej szarych oczu. - Nazywam cię Lil wy- łącznie w poniedziałki - zaznaczył. - W pozostałe dni tygodnia Miss Ponsonby. Ale nigdy cię nie będę nazywał Loelia. To brzmi jak coś ze sprośnego limeryku. Masz mi coś do przekazania? - Nie - odparła zwięźle. Już złagodniała. - Ale na biurku masz całe góry. Nic pilnego. Tylko że mnóstwo. Aha, pudernica donosi, że zero zero osiem wydostał się. Jest w Berlinie i odpoczywa. Czy to nie cudowne? Bond obrzucił ją bardzo szybkim spojrzeniem.

- Kiedy to słyszałaś? - Jakieś pół godziny temu - odrzekła. Bond otworzył wewnętrzne drzwi do dużego pokoju z trzema biurkami i zamknął je za sobą. Podszedł i stanął przy oknie, wyglą- dając na późną wiosenną zieleń drzew w Regent's Park. Więc Bill jednak się z tego wykaraskał. Peenemünde i z powrotem. Odpoczy- wa w Berlinie! To brzmi groźnie. Musi być w nie najlepszej formie. No cóż, trzeba będzie zaczekać na wiadomości z jedynego w tym budynku źródła przecieków: z damskiej garderoby, którą personel wydziału bezpieczeństwa w bezsilnej furii określa mianem „Puder- nicy”. Bond westchnął i usiadł przy swoim biurku, przyciągając do sie- bie tacę brązowych kopert z czerwoną gwiazdą, czyli najbardziej tajnych. A co z zero zero jedenaście? Dwa miesiące temu przepadł w „Brudnym Półuśmiechu” w Singapurze. Odtąd już ani słówka. Tym- czasem on, Bond, numer zero zero siedem, najstarszy z trzech agen- tów Służby, którzy dorobili się numeru z podwójnym zerem, siedzi przy swoim wygodnym biurku, zajęty papierkową robotą, i flirtuje z ich sekretarką. Wzruszył ramionami i zdecydowanym ruchem otworzył górną teczkę. Była w niej szczegółowa mapa południowej Polski i północ- no-wschodnich Niemiec. Wyróżniała ją nierówna czerwona linia łącząca Warszawę i Berlin. Była też długa, na maszynie pisana no- tatka z nagłówkiem: Główna linia. Zapewniona trasa ucieczki ze Wschodu na Zachód. Bond wyjął swoją papierośnicę z czarnego spiżu i czarno oksy- dowaną zapalniczkę Ronsona, położył je przy sobie na biurku. Zapa- lił papierosa, jednego z macedońskiej kompozycji z trzema złotymi kółkami na ustniku, które dla niego sporządzano u Morlandsa na Grosvenor Street, po czym usadowił się na miękkim obrotowym

krześle, nachylił i wziął do czytania. Taki był dla Bonda początek typowej rutyny dziennej. Tylko dwa lub trzy razy do roku trafiało się jakieś zadanie wymagające jego szczególnych umiejętności. Pozostałą część roku wypełniały mu niefrasobliwe obowiązki wyższego pracownika administracji: ela- styczne godziny pracy biurowej, mniej więcej od dziesiątej do szó- stej; lancz zazwyczaj w kantynie; wieczory na grze w karty z kilko- ma bliskimi przyjaciółmi albo w klubie brydżowym Crockforda; lub kochanie się, bez gorętszej namiętności, z jedną z trzech podobnie usposobionych mężatek; weekendy na grze w golfa o wysokie staw- ki w którymś z klubów w pobliżu Londynu. Nie brał urlopów, przeważnie jednak dawano mu dwa tygodnie wolnego po każdym wykonanym zadaniu, w dodatku do zwolnienia lekarskiego, jeśli takie było potrzebne. Zarabiał 1500 funtów rocznie - czyli pensję wyższego pracownika służby cywilnej - i miał tysiąc funtów rocznie własnych dochodów zwolnione od podatku. W trak- cie wykonywania roboty mógł wydać, ile zechciał, więc przez resztę miesięcy w roku stać go było na całkiem dobre życie za te dwa ty- siące funtów rocznie na czysto. Miał nieduże, lecz wygodne mieszkanie na tyłach Kings Road, starszawą już szkocką gosposię - istny skarb imieniem May - i dwu- drzwiowego bentleya 1930 o silniku cztery i pół litra z doładowa- niem, zawsze wyregulowanym profesjonalnie, tak iż mógł wycią- gnąć 160 kilometrów, gdy tylko zechciał. Na te rzeczy wydawał całe swe pieniądze, mając ambicję, aby na jego rachunku pozostało jak najmniej, gdy zostanie zabity, co musi nastąpić - jak uważał w chwilach depresji - zanim osiągnie wiek lat czterdziestu pięciu, wymagany do przejścia na emeryturę.

Pozostało mu jeszcze osiem lat do czasu, gdy zostanie automa- tycznie pozbawiony numeru zero zero i skierowany do pracy szta- bowej w Kwaterze Głównej. Co najmniej osiem ciężkich zadań do wykonania. Może szesnaście. A może dwadzieścia cztery. Za dużo. Pięć niedopałków spoczęło w wielkiej szklanej popielniczce, nim Bond wyuczył się na pamięć szczegółów Głównej linii. Wziął czer- wony ołówek i przebiegł wzrokiem po rozdzielniku na okładce. Zaczynał się on od M, później był CoS, czyli szef kadr, około tuzina liter z numerami, wreszcie na końcu 00. Tę pozycję starannie odfaj- kował, dopisał cyfrę 7 i wrzucił teczkę na tacę korespondencji wy- chodzącej. Zrobiła się dwunasta. Bond wziął ze stosu kolejną teczkę i otwo- rzył ją. Pochodziła z Wywiadu Radiowego NATO, oznaczona „Tyl- ko do wiadomości” i z nagłówkiem Sygnatury Radiowe. Przysunął sobie resztę stosu i obejrzał tylko pierwsze strony. By- ły zatytułowane jak następuje: Inspektoskop. Urządzenie do wykrywania przemytu. Philopon. Japoński środek zabójczy. Możliwe miejsca do ukrycia w pociągach. Nr II. Niemcy. Metody stosowane przez Smiersz. Nr 9. Porwanie. Trasa piąta do Pekinu. Władywostok. Rozpoznanie fotograficzne przez U.S. Thunderjet. Ta dziwaczna mieszanka, którą miał przetrawić, nie była dla Bonda niczym zaskakującym. Sekcja 00 Tajnej Służby nie zajmowa- ła się bieżącymi operacjami innych sekcji ani placówek, tylko infor- macyjną bazą danych, jakie mogą być przydatne albo pouczające dla tych trzech ludzi, jedynych w całej Służbie, do których obowiązków należy zabójstwo: którym można wydać rozkaz, by kogoś zabić. W

teczkach tych nie było nic pilnego. Od niego i od dwóch kolegów nie wymagano nic poza tym, że mają odnotować numery teczek, które zdaniem każdego z nich pozostali dwaj też powinni przeczytać, kiedy najbliższym razem znajdą się w Kwaterze Głównej. A gdy Sekcja 00 upora się z tymi materiałami, ich końcowym przeznacze- niem będzie „Dokumentacja”. Bond powrócił do teczki z NATO. Prawie nieuniknione jest - przeczytał - ujawnianie się osobowo- ści przez specyficzne, pozornie niezauważalne zachowania, jakie wykazuje niedająca się zatrzeć charakterystyka, czyli „ręka” po- szczególnego radiooperatora. Jego „ręka”, czyli sposób wystukiwa- nia komunikatów, jest zawsze odmienna i rozpoznawalna dla tych, którzy są wyspecjalizowani w odbieraniu komunikatów. Można to również zmierzyć za pomocą bardzo czułych urządzeń. Na przykład w roku 1943 Biuro Wywiadu Radiowego Stanów Zjednoczonych posłużyło się tym w celu wykrycia wrogiej stacji nadawczej w Chile, którą kierował młody Niemiec zwany „Pedro”. Kiedy policja chilij- ska otoczyła stację, „Pedro” zdołał się wymknąć. W rok później doświadczeni słuchacze wykryli nowy nielegalny nadajnik i potrafili rozpoznać, że operatorem jest „Pedro”. Ażeby ukryć swą „rękę”, nadawał on lewą dłonią, jednak okazało się to nieskuteczne i został schwytany. W badaniach NATO eksperymentowano ostatnio z pewnego ro- dzaju urządzeniem „zagłuszającym”, które można przytwierdzać do przegubu operatora, ażeby spowodować drobne zakłócenia w ośrod- kach nerwowych kontrolujących mięśnie dłoni. Jednakże... Na biurku Bonda stały trzy telefony. Czarny do połączeń ze- wnętrznych, zielony do biurowych i czerwony, łączący tylko z M

oraz jego szefem kadr. Znajomy terkot czerwonego przerwał ciszę w pokoju. Z biura M dzwonił szef kadr. - Możesz tu przyjść? - zapytał miły głos. - Do M? - spytał Bond. - Tak. - Masz jakiś cynk? - Powiedział tylko, że jeżeli jesteś, to chciałby cię zobaczyć. - Dobra - rzekł Bond i odłożył słuchawkę. Wziął marynarkę, powiedział swej sekretarce, że idzie do M i że- by na niego nie czekała, wyszedł i ruszył korytarzem do windy. Zanim przybyła, myślał o tych innych przypadkach, kiedy w środku pustego dnia czerwony telefon nagle przerwał milczenie, aby zabrać go z jednego świata i przenieść do innego. Wzruszył ramio- nami: poniedziałek! Można było się spodziewać kłopotów. Zjawiła się winda. - Dziewiąte piętro - powiedział Bond i wsiadł. II Kolumbitowe mocarstwo Dziewiąte piętro było najwyższe w budynku. Większą jego część zajmowała Łączność, starannie dobrany zespół współdziałania sił zbrojnych, którego pracowników interesowały wyłącznie mikrofale, plamy na Słońcu oraz warstwa Heaviside'a. Ponad nimi, na płaskim dachu, znajdowały się trzy przysadziste maszty jednego z najpotęż- niejszych nadajników w Anglii, objaśnione na tablicy z brązu jako Radio Tests Ltd. Jako reszta użytkowników figurowały Universal

Export Co., Delaney Bros. (1940) Ltd. The Omnium Corporation i wreszcie Informacja (Miss E. Twining, O.B.E.). Panna Twining była rzeczywista. Przed czterdziestoma laty była kimś takim jak Loelia Ponsonby. Obecnie, na emeryturze, siedziała w małym pokoiku na parterze, spędzając dni na darciu w kawałki ulotek reklamowych, płaceniu rat i podatków za swoich widmowych najemców oraz na grzecznym przepędzaniu sprzedawców i ludzi chcących eksportować coś albo naprawiać swe radia. Na dziewiątym piętrze zawsze panowały spokój i cisza. Gdy Bond zwrócił się z windy na lewo i szedł po zielonym suknie miękko wyłożonego korytarza do drzwi, które prowadziły do biur M i jego osobistego personelu, jedynym dosłyszalnym odgłosem był cienki, wysoki pisk, tak słaby, że trzeba by się w niego niemal wsłuchiwać. Bez pukania pchnął zielone drzwi i wszedł do przedostatniego pokoju w tym korytarzu. Panna Moneypenny, osobista sekretarka M, podniosła oczy znad maszyny do pisania i uśmiechnęła się do niego. Lubili się i wiedzia- ła, że Bond podziwia jej urodę. Miała na sobie ten sam krój bluzki co jego sekretarka, tylko w niebieskie paski. - Nowy uniform, Penny? - zapytał Bond. Roześmiała się. - Loelia i ja korzystamy z usług tej samej kraw- cowej - wyjaśniła. - Losowałyśmy i mnie przypadł kolor niebieski. Z otwartych drzwi sąsiedniego pokoju dobiegło prychnięcie. Szef kadr, mniej więcej rówieśnik Bonda, wyszedł z szyderczym uśmieszkiem na bladej, przepracowanej twarzy. - Dość tego dobrego - powiedział. - M czeka. Potem na lancz? - Dobra - zgodził się Bond. Skierował się do drzwi obok panny Moneypenny, wszedł i zamknął je za sobą. Zapaliło się nad nimi

zielone światło. Panna Moneypenny uniosła brwi do szefa kadr. Potrząsnął głową. - Nie sądzę, żeby to już było jakieś zadanie, Penny - powiedział. - Po prostu nagle chce go zobaczyć. - Wrócił do własnego pokoju i zabrał się do bieżącej roboty. Kiedy Bond pojawił się w drzwiach, M siedział przy swoim sze- rokim biurku i zapalał fajkę. Wykonał nieokreślony gest płonącą zapałką w stronę krzesła po drugiej stronie biurka. Bond podszedł i usiadł. M popatrzył nań ostro przez dym i rzucił pudełko zapałek przed siebie na pusty blat pokryty czerwoną skórą. - Urlop się udał? - spytał prosto z mostu. - Tak, dziękuję, sir - odrzekł Bond. - Widzę, żeś jeszcze opalony. - M popatrzył z dezaprobatą. W rzeczy samej nie miał Bondowi za złe wakacji, będących po części jeszcze rekonwalescencją. Odcień krytycyzmu podpowiadał mu purytanin i asceta, jacy kryją się w każdym przywódcy. - Owszem, sir - odparł wymijająco Bond. - Pod równikiem jest bardzo gorąco. - Właśnie - rzekł M. - To był zasłużony wypoczynek. - Przy- mrużył oczy bez uśmiechu. - Mam nadzieję, że ten kolor długo się nie utrzyma. W Anglii opalony mężczyzna zawsze jest podejrzany. Albo nie miał nic do roboty, albo zafundował sobie kwarcówkę. - Uciął temat szarpnięciem fajką w bok. Włożył znowu fajkę do ust i pociągnął z niej w roztargnieniu. Zgasła. Sięgnął po zapałki i stracił trochę czasu na jej ponowne roz- palanie. - Wygląda na to, że jednak dostaniemy to złoto - rzekł wreszcie. - Było trochę gadaniny o Trybunale Haskim, ale Ashenheim to dobry adwokat.

- I dobrze - powiedział Bond. Na chwilę zapadło milczenie. M wpatrywał się w głąb fajki. Przez otwarte okno dobiegał odległy zgiełk londyńskiej ulicy. Gołąb usiadł z łopotem skrzydeł na jednym z parapetów i szybko znów się zerwał. Bond usiłował coś wyczytać z ogorzałej twarzy, tak dobrze mu znanej i wobec której odczuwał tak wielką lojalność. Ale szare oczy były spokojne, a lekkie pulsowanie, zawsze pojawiające się wysoko na lewej skroni, kiedy M był w napięciu, nie dało się zauważyć. Nagle Bond zaczął podejrzewać, że M jest zakłopotany. Miał wrażenie, że nie wie, od czego zacząć. Chciał mu pomóc. Poruszył się na swym krześle i odwrócił od niego oczy. Opuścił je na swoje dłonie i od niechcenia zajął się nierównym paznokciem. M uniósł oczy znad fajki i odchrząknął. - Masz teraz coś konkretnego do roboty, James? - zapytał obo- jętnym głosem. James. To coś niezwykłego. W tym pokoju M rzadko mówił do kogoś po imieniu. - Tylko papierkowa robota i to co zwykle - odpowiedział Bond. - Ma pan coś dla mnie, sir? - Prawdę mówiąc, i owszem - powiedział M. Spojrzał nań spod oka. - Ale właściwie nie ma to nic wspólnego z wywiadem. Sprawa niemalże osobista. Pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc. - Oczywiście, sir - odrzekł Bond. Przez wzgląd na M poczuł ulgę, że lody zostały przełamane. Zapewne ktoś z krewnych starusz- ka wpadł w tarapaty, a M nie chce zwracać się o przysługę do Sco- tland Yardu. Może szantaż. Albo narkotyki. Ucieszył się, że M wybrał akurat jego. Oczywiście zajmie się tym. M jest niesłychanym służbistą na punkcie własności państwowej i personelu. Wykorzystanie Bonda

w sprawie osobistej pewnie wydaje mu się czymś w rodzaju kradzie- ży państwowych pieniędzy. - Spodziewałem się; że tak odpowiesz - burknął M. - Nie zabie- rze ci to wiele czasu. Jeden wieczór powinien wystarczyć. - Prze- rwał. - Otóż chyba słyszałeś o takim... Sir Hugo Drax? - Oczywiście, sir - rzekł Bond, zaskoczony tym nazwiskiem. - Nie da się otworzyć gazety, żeby o nim czegoś nie było. „Sunday Express” drukuje jego życiorys. To niezwykła historia. - Wiem - odparł krótko M. - Po prostu podaj mi fakty, jak je widzisz. Chciałbym wiedzieć, czy twoja wersja pokrywa się z moją. Bond na chwilę zapatrzył się w okno, zbierając myśli. M nie lubił chaotycznej gadaniny. Tylko w pełni szczegółową relację bez żad- nego mm... i ee... Bez dopowiadania i kręcenia. - A więc - zagaił wreszcie Bond. - Po pierwsze to bohater naro- dowy. Ludzie go lubią. Chyba należy do podobnej kategorii co Jack Hobbs albo Gordon Richards. Obywatele traktują go jak supermena. Wygląd ma nie za bardzo, wszystkie te blizny od ran wojennych, poza tym jest trochę zbyt hałaśliwy i na pokaz. Ale wszystkim się to raczej podoba. Coś jakby manekin z Lonsdale, ale bardziej swojski. Przyjaciele nazywają go „Hugger” Drax. Jest niemalże symbo- lem i chyba to również podnieca kobiety. A jak pomyśleć, co robi dla kraju, z własnej kieszeni, a przy tym dużo więcej niż to, na co stać jakikolwiek rząd, to aż dziwne, że obywatele nie domagają się, aby został premierem. Bond zauważył, że chłodne oczy M stają się jeszcze zimniejsze, ale nie chciał dopuścić, aby starszy pan ostudził jego podziw dla osiągnięć Draxa. - Bądź co bądź na to wygląda, sir - podjął z umia- rem - że na długie lata zabezpieczył nasz kraj przed wojną. A ma

chyba niewiele ponad czterdziestkę. Czuję do niego to samo co większość ludzi. Poza tym cała ta jego tajemnicza tożsamość. Nie dziwię się, że ludzie mu raczej współczują, chociaż jest multimilio- nerem. To chyba samotnik mimo tak wesołego życia. M uśmiechnął się oschle. - Wszystko to brzmi trochę jak zapo- wiedź opowiadania w „Expressie”. Człowiek z pewnością niezwy- kły. Ale jak tłumaczysz te fakty? Nie sądzę, abym wiedział dużo więcej od ciebie. Chyba mniej. Nie czytuję zbyt uważnie gazet, a nie ma go w żadnych aktach z wyjątkiem Ministerstwa Wojny, a z tych niewiele wynika. Gdzie jest więc sedno tego, co wypisuje się o nim w „Expressie”? - Niestety, sir - odrzekł Bond. - Fakty są dosyć wątłe. Otóż - znów popatrzył za okno, skupiając się - w czasie przełomu, jakiego Niemcy dokonali zimą 1944 roku w Ardenach, dowództwo niemiec- kie wykorzystywało na dużą skalę partyzantów i sabotażystów. Nadali im dość upiorną nazwę Werwolf. Wyrządzali oni mnóstwo szkód. Byli znakomici w kamuflażu i wszelkiego rodzaju chytrym działaniu na tyłach, i niektórzy z nich byli aktywni jeszcze długo po tym, jak operacja w Ardenach zawiodła i przekroczyliśmy Ren. Mieli dalej działać jeszcze i po zajęciu przez nas całego kraju. Ale zwinęli się dosyć szybko, kiedy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Do ich największych wyczynów należało wysadzenie usytuowa- nego na tyłach dowództwa łączności pomiędzy armią amerykańską i brytyjską. Nazywano to bodajże Jednostkami Utrzymania Posiłków. Takie połączenie wszelkiego rodzaju personelu aliantów - amery- kańska służba łączności, brytyjscy kierowcy ambulansów - ruchome zgrupowanie rozmaitych jednostek. Wilkołakom jakoś udało się zaminować ich kasyno i kiedy nastąpił wybuch, wyleciała też w powietrze znaczna część szpitala polowego. Ponad stu zabitych i

rannych. Sortowanie zwłok było piekielną robotą. Wśród ciał Angli- ków leżał ranny Drax. Oderwało mu połowę twarzy. Całkowita amnezja trwała przez rok i nikt nie wiedział, kim on jest. W sumie było około dwudziestu pięciu niezidentyfikowanych trupów, w któ- rych ani my, ani Amerykanie nie mogli się połapać. Albo pozbierano za mało kawałków, albo byli wśród nich ludzie znajdujący się tam przejściowo czy bez skierowania. Taka właśnie była ta jednostka. I oczywiście miała dwóch oficerów dowodzących, czyli niedbalstwo personelu, bałagan w dokumentacji. Po roku przebywania w różnych szpitalach zaczęto szukać Draxa w kartotekach zaginionych Mini- sterstwa Wojny. Kiedy trafili na papiery jakiegoś Hugo Draxa, siero- ty bez żadnych krewnych, przed wojną zatrudnionego w dokach Liverpoolu, delikwent wykazał oznaki zainteresowania, a fotografia i opis zewnętrzny zdawały się z grubsza pasować do tego, jak facet mógł wyglądać, zanim go wysadzono w powietrze. Od tej pory jak gdyby mu się poprawiało. Zaczął trochę mówić o prostych rzeczach, które zapamiętał, i lekarze byli z niego dumni. Ministerstwo Wojny odnalazło faceta, który służył w tej samej jednostce zwiadu co ów Hugo Drax, i ten, przybywszy do szpitala, oświadczył, że jego zda- niem to jest na pewno Hugo Drax. To rozstrzygnęło sprawę. Ogło- szenia nie wykryły innego Hugo Draxa i wreszcie pod koniec 1945 roku został wypisany pod tym nazwiskiem, otrzymawszy zaległy żołd i pełną rentę inwalidzką. - Ale on wciąż powtarza - przerwał M - że naprawdę nie wie, kim jest. Należy do klubu Blades. Często grywałem z nim w karty i później rozmawialiśmy przy kolacji. Mówi, że miewa czasami silne wrażenie, jakby „wcześniej tu bywał”. Nieraz jeździ do Liverpoolu, starając się odnaleźć swoją przeszłość. W każdym razie... co jesz- cze?

Wpatrzony we własne wnętrze Bond szukał w pamięci. - Po woj- nie chyba zniknął na jakieś trzy lata - rzekł. - Później do City zaczęły docierać o nim wieści z całego świata. Najpierw dał się poznać na rynku metalowym. Bodajże zmonopolizował obrót bardzo cenną rudą zwaną kolumbitem. Wszyscy tego poszukiwali. Kolumbit ma bardzo wysoką temperaturę topnienia. Jest konieczny w produkcji silników odrzutowych. Występuje na świecie bardzo rzadko, wydo- bywa się go zaledwie kilka tysięcy ton rocznie, głównie jako produkt uboczny kopalni cyny w Nigerii. Drax chyba przewidział erę odrzu- towców i jakoś zorientował się, czego będzie najbardziej brakować. Musiał gdzieś zdobyć 10 tysięcy funtów, bo „Express” donosi, że w 1946 roku zakupił trzy tony kolumbitu, co kosztowało go jakieś 3 tysiące funtów za tonę. Zyskał na tym 5 tysięcy funtów od amery- kańskiej firmy lotniczej, na gwałt potrzebującej kolumbitu. Potem zaczął kupować towar na pniu z wyprzedzeniem sześciu miesięcy, dziewięciu miesięcy, roku. W ciągu trzech lat uzyskał monopol. Ktokolwiek potrzebował kolumbitu, zwracał się do firmy Drax Me- tals. Przez cały ten czas handlował też innymi artykułami - tak róż- nymi jak szelak, sizal, czarny pieprz - na czymkolwiek można sobie dodatkowo wyrobić mocną pozycję. Oczywiście spekulował na rozwijającym się rynku towarowym, ale umiał dociskać pedał, nawet gdy robiło się piekielnie gorąco. A na czymkolwiek zyskał, co zaro- bił, to znów inwestował. Na przykład jako jeden z pierwszych zaczął skupować hałdy zużytej rudy w Afryce Południowej. Teraz się je znów eksploatuje ze względu na zawartość uranu. I kolejna fortuna. Spokojne oczy M były utkwione w Bondzie. Pykał z fajki i słu- chał. - Naturalnie - ciągnął Bond, pochłonięty swą opowieścią - wszystko to sprawiało, że City zachodziło w głowę, o co tu chodzi.

Maklerzy towarowi wciąż napotykali nazwisko Drax. Czegokolwiek szukali, Drax to miał i oferował za cenę dużo wyższą, niż gotowi byli zapłacić. Operował z Tangeru: port bezcłowy, bez podatków, bez ograniczeń walutowych. W roku 1950 był już multimilionerem. Po czym wrócił do Anglii i zaczął wydawać swoje miliony. Po pro- stu trwonił je. Najlepsze domy, najlepsze samochody, najlepsze kobiety. Loże w operze i na wyścigach w Godwood. Nagradzane bydło z Jersey. Nagradzane goździki. Nagradzane dwulatki. Dwa jachty; nagroda pieniężna za Puchar Walkera; 100 tysięcy funtów na pomoc dla powodzian; bal koronacyjny dla pielęgniarek w Albert Hall... nie było tygodnia, żeby nie trafił do nagłówków dzięki swej hojności. I ciągle się bogacił, a ludzie to uwielbiali. Historia jak z Baśni z 1001 nocy, która ich inspirowała. Jeżeli ranny żołnierz z Liverpoolu może dojść do czegoś takiego w ciągu pięciu lat, to dla- czego nie oni lub ich synowie? Wyglądało to na prawie tak łatwe jak olbrzymia wygrana w totku piłkarskim. A potem jego zdumiewający list do królowej: „Wasza Królewska Mość, czy wolno mi się dopuścić tej śmiałości...” i nazajutrz pojawia się genialny, jednowierszowy nagłówek przez całą szerokość „Expressu”: ŚMIAŁY DRAX i relacja o tym, jak podarował Wiel- kiej Brytanii cały swój udział w złożach kolumbitu, tak aby umożli- wić zbudowanie super-atomowej rakiety o zasięgu obejmującym niemal wszystkie stolice w Europie: natychmiastowa odpowiedź każdemu, kto by spróbował rzucić bombę atomową na Londyn. Zapowiedział, że z własnej kieszeni wyłoży na to 10 milionów fun- tów i ma już gotowy projekt, i jest gotów znaleźć i powołać zespół do jego realizacji. A potem miesiące zwłoki i powszechne zniecierpliwienie. Inter- pelacje w Parlamencie. Opozycja niemalże przeforsowała głosowanie

nad wotum zaufania. I wreszcie oświadczenie premiera, że projekt zatwierdzili eksperci Ministerstwa Zaopatrzenia z Woomera Range i że królowa wdzięcznie przyjęła dar w imieniu narodu brytyjskiego i przyznała ofiarodawcy szlachectwo. Na tym Bond zakończył swą wypowiedź, niemalże porwany hi- storią tego niezwykłego człowieka. - Tak - przemówił M. - Pokój za naszych czasów: tym razem. Pamiętam nagłówek. Rok temu. I oto rakieta prawie gotowa. Nazy- wa się Moonraker. I wedle wszystkiego, co słyszę, powinna rzeczy- wiście dokonać tego, co mówi Drax. To przedziwne. - Popadł w milczenie, wpatrując się poza okno. Znów się odwrócił i spojrzał przez biurko na Bonda. - Tak się to mniej więcej przedstawia - odezwał się z wolna. - Wiem niewiele ponad to, co powiedziałeś. Zdumiewająca historia. Niezwykły człowiek. - Przerwał i zamyślił się. - Gdyby niejedna sprawa... - M cybuchem swojej fajki postukał sobie o zęby. - Co takiego, sir? - zapytał Bond. M jak gdyby się zdecydował. Łagodnie popatrzył na Bonda. - Sir Hugo Drax oszukuje w kartach. IIIBrzuszek i tym podobne - Oszukuje w kartach? M zmarszczył brwi. - Tak powiedziałem - stwierdził oschle. - Czy nie wydaje ci się to dziwne, żeby multimilioner oszukiwał w kartach? Bond błysnął zębami w przepraszającym uśmiechu.

- Nie aż takie znów dziwne, sir - zauważył. - Spotykałem bar- dzo bogatych ludzi, którzy oszukiwali samych siebie, kładąc pasjan- sa. Jednak to by nie pasowało do mojego wizerunku Draxa. Trochę niemiły kontrast. - Właśnie o to chodzi - odparł M. - Po co to robi? A pamiętaj, że oszukiwanie przy kartach ciągle jeszcze może człowieka zniszczyć. W tak zwanym towarzystwie to chyba jedyne przestępstwo, które może cię wykończyć, kimkolwiek jesteś. Drax robi to tak wyśmieni- cie, że nikt jeszcze go nie przyłapał. Prawdę mówiąc, wątpię, czy ktokolwiek zaczął go podejrzewać z wyjątkiem Basildona. To prezes klubu Blades. Przyszedł do mnie. Mgliście podejrzewa, że mogę mieć coś wspólnego z wywiadem, a ja mu raz czy drugi pomogłem w jakimś drobnym kłopocie. Poprosił mnie o radę. Powiada, że oczywiście nie chciałby jakiejś afery, a przede wszystkim chce uchronić Draxa, żeby nie wyszedł na durnia. Podziwia go, tak jak my wszyscy, i przeraża go myśl o jakimś skandalu. Bo musiałoby to wyjść na zewnątrz. Do klubu należy mnóstwo członków Parlamentu i od razu gadano by o tym w kuluarach. Potem rzuciliby się na to pismacy od plotek towarzyskich. Drax musiałby zrezygnować z członkostwa Blades i od razu ktoś z jego przyjaciół, broniąc go, wniósłby sprawę o zniesławienie. Znów coś takiego jak Tranby Croft. Przynajmniej tak myśli Basildon i muszę się przyznać, że ja sądzę podobnie. Tak czy owak - zakończył M - obiecałem mu pomóc i - tu spojrzał Bondowi prosto w oczy - to byłoby coś dla ciebie. Jesteś najlepszym karciarzem w całej Służbie albo - uśmiechnął się ironicznie - powinieneś nim być po tym, co służbowo wyczyniałeś w kasynach, i pamiętam, że wydaliśmy na ciebie kupę forsy, kiedy posłaliśmy cię na kurs dla szulerów, przed wojną, żebyś mógł się dobrać do tych Rumunów w Monte Carlo.

Bond uśmiechnął się posępnie. - Steffi Esposito - powiedział z cicha. - To był ten gość. Ame- rykanin. Zaprzągł mnie do pracy po dziesięć godzin dziennie, żebym się nauczył tak zwanego riffle stack z zaginaniem i jak dawać drugą kartę od spodu albo ze środka. Napisałem o tym sążnisty raport. Pewnie utopiony gdzieś w dokumentacji. Znał każdą sztuczkę. Jak heblować asy, żeby talia dzieliła się na nich; jak znaczyć wysokie karty brzytwą na brzegu albo na grzbiecie; jak kreskować. Jak działa podajnik z rękawa, mechaniczny gadżet, dostarczający karty wedle życzenia. Jak oznakować całą talię przycięciem na niecały milimetr z obu stron, z małym brzuszkiem u kart, które mogą się przydać, na przykład asów. Jak działają malutkie lusterka w pierścionku albo pod fajką. W gruncie rzeczy - przyznał się Bond - jego właśnie cynk o czytaniu z błysku pomógł mi wówczas w Monte Carlo. Pewien kru- pier posługiwał się niewidzialnym atramentem, który jego sitwa czytała przez specjalne okulary. Ale Steffi to był cudowny facet. Scotland Yard wyszukał go dla nas. Ten potrafił raz przetasować talię i wydobyć z niej cztery asy. Po prostu magia. - Wygląda to na zbyt profesjonalne dla naszego bohatera - stwierdził M. - Do takiej roboty trzeba ćwiczyć godzinami, dzień w dzień, albo mieć pomocnika: Nie wierzę, aby miał takiego w Blades. Nie, w jego oszukaństwie nie ma żadnych sensacji, a kto wie, czy nie jest to nawet fantastyczny zbieg szczęśliwych okoliczności. Ale dziwna rzecz. Nie jest za dobrym graczem - zresztą gra tylko w bry- dża - jednak często wychodzą mu licytacje, kontry albo impasy abso- lutnie fenomenalne - wręcz nieprawdopodobne. Albo wbrew kon- wencji. Ale wychodzą. Zawsze dużo wygrywa, a w Blades gra się wysoko. W tygodniowym rozliczeniu nie przegrał ani razu przez

cały rok, odkąd wstąpił do klubu. Mamy w klubie kilku najlepszych graczy świata, a jednak żaden z nich nie miał takich wyników przez dwanaście miesięcy bez przerwy. Stało się to już obiegowym żartem i myślę, że Basildon ma rację, próbując z tym coś zrobić. Jak ci się zdaje, co za system może mieć ten Drax? Bond miał już ochotę na lancz. Szef kadr pewnie spisał go na straty już pół godziny temu. Mógłby godzinami rozmawiać z M o szulerce, a M, jakby nigdy nie potrzebujący snu ani jedzenia, wszystkiego by wysłuchał i wszystko to zapamiętał. Tymczasem Bond zgłodniał. - Jeśli założymy, że nie jest zawodowcem, sir, i nie może w ża- den sposób znakować kart, pozostają tylko dwie możliwości. Albo podgląda, albo ma jakiś system porozumiewania się z partnerem. Jak często mu się zdarza grywać z tym samym? - Po każdym robrze losujemy partnerów - rzekł M. - Chyba że są to turnieje. A podczas wieczorów z udziałem gości, czyli w po- niedziałki i czwartki, trzymamy się zaproszonego przez nas gościa. Drax prawie zawsze przyprowadza niejakiego Meyera, swojego maklera od metalu. Sympatyczny facet. Żyd. Znakomity gracz. - Mógłbym coś powiedzieć, gdybym się przyjrzał - rzekł Bond. - Właśnie to chciałem zaproponować - odrzekł M. - Może byś ze mną poszedł dziś wieczorem? W każdym razie zjesz dobry obiad. Spotkajmy się tam około szóstej. Ogram cię co nieco w pikietę i popatrzymy sobie na brydża. Po obiedzie zagramy parę robrów z Draxem i jego przyjacielem. Zawsze bywają tam w poniedziałki. Dobrze? Na pewno nie odrywam cię od pracy? - Nie, sir - błysnął zębami Bond. - Bardzo chętnie tam pójdę. Taki rodzaj płatnego urlopu. A jeżeli Drax oszukuje, dam mu do