barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony86 192
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań51 496

D028. Broadrick Annette - Szalony maj

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :617.1 KB
Rozszerzenie:pdf

D028. Broadrick Annette - Szalony maj.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

ANNETTE BROADRICK Szalony maj

ROZDZIAŁ PIERWSZY Stephanie Benson w zamyśleniu wpatrywała się w leżącą na jej biurku czarno-białą fotografię. Instynktownie wyczuwała nadciągającą falę kłopo­ tów. Ze zdjęcia patrzyły na nią badawczo męskie oczy. Zwichrzyła dłonią włosy, nie myśląc o tym, że burzy staranną fryzurę. Niepokojące ją problemy były dużo ważniejsze niż zmierzwione włosy. Miała nadzieję, że w twarzy Alexandra Sloana znajdzie coś uspokajającego. Coś, co upewni ją, że następne trzy i pół tygodnia upłyną bez niespodzianek. Nie znalazła tego zapewnienia. Na zdjęciu pułkownik Sloan był w cywilu. Zdawała sobie sprawę, że dla celów kampanii reklamowej swojej książki nie mógł się sfotografować w mundurze wojsk lotniczych. Nie wyglądał na mężczyznę łatwo podporząd­ kowującego się czyjemuś dowództwu. Stephanie westchnęła głośno. Wystarczy na dzisiaj. Kiedy kilka tygodni temu jej szef, Harry Mattingly, poprosił ją do swego pokoju, nie przeczuwała, jaką ofertę dla niej szykował. Przymknęła teraz oczy i ułożyła się wygodnie w fotelu. Stary, drogi Harry... Prędzej czy później powinna się wreszcie nauczyć nie ufać jego niewinnemu uśmieszkowi.

6 SZALONY MAJ - Jak było w podróży? - zapytał, gdy tylko przestąpiła próg. - Jak zwykle - odpowiedziała z uśmiechem. - Wy­ soce zorganizowany chaos. Plany, których nie sposób zrealizować oraz jedna zakochana autorka, którą trzeba było pocieszać za każdym razem, kiedy jej narzeczony nie odpowiadał na telefony. Jednym słowem - nic nadzwyczajnego. Stephanie pracowała jako specjalistka do spraw kampanii reklamowych już prawie pięć lat. Czyniło to z niej automatycznie kandydatkę do szpitala wariatów. Czy w ogóle ktoś normalny chciałby pracować z nadpobudliwymi pisarzami, których manie prześladowcze i przewrażliwione osobowości wymagały nie lada cierpliwości? A ona nie tylko wszystko to wytrzymywała, ale wręcz rozkwitała przy tym. Bez­ nadziejny przypadek. Kochała swoją pracę. Pewnie dlatego, że uwielbiała zmagać się z wyzwaniami, organizować, tworzyć nowy porządek w miejsce starego. Przy tym miała nad wyraz rozwinięty instynkt opiekuńczy. Bez wątpienia wiązało się to z faktem, że była najstarsza z czworga rodzeństwa. Trzech młodszych braci zmusiło ją do tego, by przedwcześnie wy­ doroślała. Jakiekolwiek były tego powody, Agencja Reklamowa Mattingly'ego przyjęła ją z otwartymi ramionami. Wyglądało na to, że znalazła z Harrym wspólny język. Przez ostatnie pięć lat pracowała prawie wyłącznie z autorkami piszącymi romanse. Razern z asystentką wypracowały sobie na tyk skuteczne metody, że organizacja tury reklamowej nie nastręczała im większych trudności. Przystępując do tego od-

powiednio wcześnie, mogły zamówić i wypełnić ludźmi każdą salę w dowolnym mieście. Stephanie była niewątpliwie ekspertem w tym, co robiła. Cokolwiek Harry przemyśliwał owego ranka, wiedziała, że nie usłyszy od niego pretensji. Agencja została wysoko oceniona za wysiłki, jakie włożyła w promocję ostatniej książki. Wydawca był za­ chwycony, autorzy w siódmym niebie, a dystrybutorzy usatysfakcjonowani wynikami sprzedaży. A przecież o to właśnie chodziło. Skrzyżowała długie, kształtne nogi, czekając na rewelacje, dla których Harry wezwał ją do swego biura. - Mam dla ciebie nową robotę - powiedział patrząc na rozłożone przed nim papiery. - Czy słyszałaś kiedykolwiek o Alexandrze Sloanie? Nazwisko wydawało się jej znajome, nie była jednak w stanie umiejscowić go w żadnym kontekście. Pokręciła przecząco głową. - Pułkownik Alexander Sloan związany był przez ostatnie dwa lata z Pentagonem. Przedtem większość czasu spędzał w misjach wojskowych za oceanem. Teraz wreszcie Stephanie przypomniała sobie, gdzie spotkała się z jego nazwiskiem. - Napisał coś? - spytała z zawodową ciekawością. - Właśnie - potwierdził Harry. - Chodziły plotki, że jego książka oparta jest na elementach autobiograficznych. - Plotki nam nie przeszkadzają, zazwyczaj pomagają w sprzedaży. - W każdym razie jego wydawca zlecił nam organizację promocji jego książki. Chcę, żebyś ty się tym zajęła. - Ja? Przecież to nie moja specjalność! - Posłuchaj, Stephanie. Jesteś tu najlepsza. Masz 7

8 SZALONY MAJ trzeźwą głowę i dajesz sobie doskonale radę w trudnych sytuacjach. Posiadasz wyobraźnię i potrafisz okiełznać nawet najbardziej zwariowanych autorów. Nikt nie zrobi tego lepiej od ciebie. - Sugerujesz, że pułkownik Sloan jest kłopotliwym klientem? - Nie powiedziałbym tego. Ale jego agent miał problemy z przekonaniem go, że podróż promocyjna jest konieczna ze względu na jego dalszą karierę pisarską. - Wspaniale! I to właśnie ja mam go przekonać o konieczności zabiegania o czytelników? - Ależ skąd. Jego agent już to załatwił. Kosztowało go to trochę trudu, to wszystko. - Harry podniósł się z fotela i podał jej teczkę z papierami. - Weź się do tego zaraz. Wydawca dał nam listę siedmiu miast do odwiedzenia w ciągu dziesięciu dni. To powinno pobudzić cię do działania. - Siedem miast! Zlituj się, Harry! Chyba nie mówisz poważnie. Trzy miasta w ciągu tygodnia to wystarczają­ co ciężkie zadanie. Nikt nie wytrzyma takiego tempa! - Zdaję sobie sprawę, że plan jest bardzo ambitny, ale to sytuacja wyjątkowa. Pułkownik musi wziąć urlop na czas promocji. Powiedział, że nie może nam ofiarować ani minuty więcej. Musimy wykorzystać jak najlepiej jego cenny czas. Przerzucając szybko papiery w teczce, Stephanie natrafiła na życiorys, kopię pierwszych recenzji oraz plik fotografii. - W porządku, Harry. Postaram się. - Wzruszyła ramionami z rezygnacją. - Dasz sobie świetnie radę - uśmiechnął się. - Obawiam się tylko, że Kent nie będzie tym

SZALONY MAJ 9 zachwycony. To twoja pierwsza podróż w męskim towarzystwie - uśmiechnął się jeszcze szerzej. , Stephanie spojrzała na niego ze zdziwieniem. Powinien był wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, że nigdy nie pozwoliłaby sobie na to, by jej życie prywatne kolidowało z pracą. To samo dotyczy Kenta. - Jeśli nie mielibyśmy do siebie zaufania, nie planowalibyśmy ślubu tego lata - zwróciła się do niego spokojnie. - Wiem, wiem - przytaknął skwapliwie. - Jesteście wspaniale dobraną parą. Tak tylko droczę się z tobą. Uśmiechnęła się widząc jego zmieszanie. - Możesz żartować sobie ze mnie, jak długo chcesz. Po tym, jak razem z Carleen nieomal adoptowaliście mnie, kiedy przeprowadziłam się tu z Kalifornii... - Ktoś cię przecież musiał nauczyć, jak wypalić fajkę pokoju z tubylcami. - W każdym razie, w Nowym Jorku czuję się świetnie, uwielbiam pracować dla ciebie i oczywiście poprowadzę kampanię reklamową tego twojego pułkownika. Bądź pewien, że zrobię wszystko, żeby go okiełznać. Zaczynamy piętnastego maja, prawda? - Spojrzała znowu w papiery. - Zgadza się. Powinno wystarczyć ci czasu na przygotowania. Podniosła brwi z lekkim zdziwieniem. Pierwszy marca zbliżał się nieubłaganie. Miała nadzieję, że Harry pamięta, jak wiele czasu zajmuje przygotowanie kampanii reklamowej: opracowanie odpowiedniej oprawy, ustalenie terminów wystąpień przed publicz­ nością, zamówienie sal na wieczory autorskie, zreda­ gowanie anonsów prasowych, skoordynowanie całości. Pewnie ciekaw był jej reakcji.

10 SZALONY MAJ Posłała mu radosny uśmiech. - Nie ma sprawy. Jestem pewna, że nie będzie żadnych komplikacji. Dzisiaj, w dwa miesiące po rozmowie, Stephanie nie miała już tej pewności. Otworzyła wreszcie oczy i powtórnie spojrzała na leżącą przed nią fotografię Ale pułkownik Alexander Sloan nie miał ochoty w niczym jej pomóc. Było to dla niej zupełnie nowe doświadczenie. Z reguły wszyscy autorzy, którym do tej pory towarzyszyła, chętnie włączali się w kampanie re­ klamowe swoich książek, rozumiejąc konieczność zabiegania o względy publiczności. Zazwyczaj byli przyjaźnie nastawieni i skwapliwie przyjmowali jej uwagi przed podróżą, nawet jeśli okazywało się później, że nie byli w stanie sprostać tym ambitnym planom. Zupełnie inaczej miały się sprawy z nieuchwytnym pułkownikiem. Stephanie straciła już rachubę, ile razy próbowała skontaktować się z Pentagonem w nadziei, że zastanie Sloana. Po przedarciu się przez skomplikowaną hierarchię służbową, nieodmiennie słyszała, że nie może podejść do aparatu. Zwykle proszona była o zostawienie wiadomości. Podawała więc swoje nazwisko, nazwę agencji i numer telefonu. Nic nie skłoniło pułkownika do jakiejkolwiek reakcji. Była już zniecierpliwiona jego unikami. Oparła się łokciami o biurko i raz jeszcze zagłębiła się w studiowaniu fotografii. - Czemu jest pan taki niedostępny, pułkowniku Sloan? - zastanawiała się głośno. - Czy zawsze musi pan postawić na swoim? Mimowolnie próbowała odgadnąć kolor jego oczu.

SZALONY MAJ 11 Wyglądały na jasnoniebieskie, zielone lub szare. Na tej akurat fotografii zdawały się być zimne jak lód. Zastanawiała się, czy w ogóle umie się uśmiechać. Miała nadzieję, że tak. To by jej bardzo ułatwiło pracę. Przypomniała sobie uwagę Harry'ego na temat reakcji Kenta co do jej podróżowania w męskim towarzystwie. Słusznie przewidział, że nie będzie uszczę­ śliwiony tym pomysłem. A przecież byli ze sobą już od czterech lat. Oboje dużo wojażowali, oboje poważnie traktowali swoje kariery i byli zadowoleni, że wspólnie doceniają potrzebę osobistej wolności. Starannie rozważyli wszystkie „za i przeciw" małżeństwa. Zdawali sobie sprawę z ewentualnego zdominowania ich związku przez pracę zawodową, a mimo to zdecydowali się na ślub. Wiedzieli, że ich małżeństwo będzie się odrobinę różniło od innych. Być może nie będą sobie tak bliscy jak inni nowożeńcy, ale na pewno będą lepiej zgrani. Spojrzała na zegarek. Kent powinien dzisiaj wrócić z delegacji. Nie był pewny, którym samolotem, obiecał zadzwonić z lotniska. Stephanie marzyła, że spędzą miły wieczór w zaciszu domowym, słuchając wzajemnie swoich opowieści z podróży. Sięgnęła niechętnie po telefon, by po raz ostatni spróbować nawiązać kontakt z pułkownikiem Sloanem. Mimo ogromu spraw, którymi się zajmowała, nie zapomniała numeru do Pentagonu. Może dzisiaj wreszcie dopisze jej szczęście. Po dłuższej chwili uzyskała połączenie. - Mówi pułkownik Sloan - zaskoczył ją głęboki, męski głos. Była przygotowana na zostawienie kolejnej wiadomości.

12 SZALONY MAJ - Dzień dobry, pułkowniku, mówi Stephanie Ben­ son. - Zerknęła szybko na rozłożone przed nią kartki. - Czym mogę służyć? - W jego głosie nie można było wyczuć, że jej nazwisko jest mu znajome. - Dzwonię z Agencji Reklamowej Mattingly'ego - dodała licząc na jego dobrą pamięć. - Czy chce mi pani coś zaoferować? Muszę przy­ znać, że jest pani bardzo uparta... Nie sądzę jednak... - Nie mam zamiaru na nic pana naciągać, puł­ kowniku. Jestem pana agentem reklamowym. - Kim pani jest? - spytał cicho po chwili milczenia. - Prowadzę akcję promocyjną pana ostatniej książki. Czy wydawca nic panu nie mówił? Tym razem milczenie nieco się przedłużyło. - Myślałem, że to nieaktualne - przemówił w końcu. - Dlaczego pan tak sądził? - Przede wszystkim dlatego, że nikt się ze mną nie skontaktował w tej sprawie. - Nie może pan powiedzieć, że nie próbowałam. - Wstrzymała na chwilę oddech, modląc się jedno­ cześnie o cierpliwość. - No tak, rozumiem - odpowiedział po chwili. - Zaczynamy turę w Filadelfii za dwa tygodnie. Spotkamy się na lotnisku w niedzielę, piętnastego maja. - Bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. Musimy przesunąć to o kilka dni. Stephanie zaczęła liczyć bardzo powoli do dziesięciu, po czym odczekała jeszcze parę sekund, żeby upewnić się, że jej głos będzie na powrót ciepły i opanowany. - Pułkowniku Sloan, chyba się nie rozumiemy. Spędziłam ostatnie dwa miesiące organizując kampanię promocyjną pana książki. Mamy w planie odwiedzenie siedmiu miast. Pański wydawca zapewnił mnie, że

SZALONY MAJ 13 zależy panu na zdobyciu czytelników. Uznałam, to za punkt wyjścia i machina już się toczy własnym rozpędem. - Ależ to za dwa tygodnie, a ja jestem umówiony na przyszły weekend! - Z pewnością pana plany dadzą się skorygować, kiedy tylko wyjaśni pan powody - zasugerowała grzecznie. Starała się trzymać nerwy na wodzy i nie podnosić głosu, nie była jednak pewna, czy nie jest za bardzo opryskliwa. A swoją drogą, cóż to za irytujący mężczyzna. Patrzyła w dalszym ciągu na leżące przed nią zdjęcie, dumna, że nie dała się ponieść zniecierp­ liwieniu. - Wydaje mi się jednak, że to niemożliwe, pani... eh... Benson - odpowiedział. - Bardzo mi przykro, ale nie powiadomiono mnie wcześniej, że tura ma się zacząć piętnastego maja. - Proszę mi wierzyć, pułkowniku, że zrobiłam wszystko, żeby ta informacja dotarła do pana na czas. Wysłałam kilka kolejnych listów. Ponieważ nie było odpowiedzi, myślałam, że pomyliłam adresy. Starałam się uchwycić pana telefonicznie. Być może, gdyby odpowiedział pan na którykolwiek z moich sygnałów... - naciskała w dalszym ciągu, nie podnosząc jednak głosu. - No tak. Rozumiem pani stanowisko. - Ze zdziwieniem odkryła nutę rozbawienia w jego głosie. - Jestem pewien, że jest pani bardzo operatywna i na pewno ma pani wszystko dopięte na ostatni guzik - dodał łagodnie. Dlaczego więc wyczuwała sarkazm w jego głosie? Nieważne. Teraz, kiedy wreszcie udało się jej

14 SZALONY MAJ zatrzymać jego uwagę, musi skupić się na szczegółach. Przez następne kilka minut cierpliwie tłumaczyła najwa­ żniejsze punkty programu podróży. Kiedy wreszcie się z tym uporała, pułkownik miał pełną jasność co do czekających go tygodni. Po upewnieniu się, że adres, który miała, jest aktualny, zakończyła rozmowę. - Prześlę panu kopię projektu trasy, żeby mógł ją pan zostawić bliskim na wypadek, gdyby ktoś chciał się z panem skontaktować. - Jestem pewien, że to nie zaszkodzi - zgodził się. Starała się zignorować jego protekcjonalny ton. - Wydaje mi się, że to wszystko. Będę na pana czekała, panie pułkowniku, na lotnisku w Filadelfii, piętnastego maja. - Jak ja panią rozpoznam? - spytał. - To ja pana poznam. Mam pańskie zdjęcie i nie sądzę, żeby były z tym jakieś kłopoty. Czy będzie pan w mundurze? - Nie. Biorę urlop na czas promocji. Chciałbym oddzielić zupełnie moje zajęcia zawodowe od literatury. - Nie będzie to takie łatwe. Wszyscy przecież wiedzą, że pana książka jest na poły autobiograficzna. - Rzeczywiście? - dociekał grzecznie. - To bardzo interesujące. Powinienem był się domyślić, że w dzisiej­ szych czasach nie da się tak łatwo wyprowadzić w pole przeciętnego czytelnika. Trudno było nie wierzyć w jego uprzejmość. Miała jednak wrażenie, że nie jest z nią zupełnie szczery. Po raz pierwszy nie cieszyła się z wyjazdu. Czuła przez skórę, że praca z pułkownikiem będzie inna niż wszystko, z czym się do tej pory zetknęła. - Dziękuję, że poświęcił mi pan swój cenny czas - zakończyła układnie.

SZALONY MAJ 15 - Cała przyjemność po mojej stronie, pani Benson - odpowiedział równie grzecznie. Po odłożeniu słuchawki zamknęła wreszcie z ulgą teczkę z dossier pułkownika i odsunęła ją jak najdalej od siebie. Miała dosyć jak na jeden raz. Starała się nie myśleć o czekających ją dziesięciu dniach w towa­ rzystwie Sloana. Nie spodziewała się większych kłopotów, jednak dręczył ją jakiś niepokój. Alex Sloan wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w aparat telefoniczny długo jeszcze po odłożeniu słuchawki. A więc jego nowy agent reklamowy to kobieta... Stephanie Benson... Kiedy rozważał ze swoim wydawcą, Samuelem Hendricksem, publikację rękopisu, nie poświęcił pomysłowi odbycia podróży promocyjnej zbyt wiele uwagi. Zaraz potem cała sprawa zupełnie wyleciała mu z głowy. Prawdę mówiąc, nie miał wyboru, musiał napisać tę książkę. Pomysł kołatał mu się po głowie od lat. Musiał to opowiedzieć. W końcu wyrzucił to z siebie, oddał wydawcy, po czym kompletnie o tym zapomniał. Nie był przygotowany na to, że książka zostanie dobrze przyjęta. Znajdował swoiste ukojenie w conocnej pracy nad tekstem. Pisanie stało się dla niego ucieczką od codzienności, możliwością wypowiedzenia dawno tłumionych uczuć. Był świadkiem tylu tragedii. Zbyt wielu. Widział wystarczająco dużo koszmarów, żeby nie móc usnąć do końca swoich dni. Jakby tego było mało, życie zmusiło go również do patrzenia na śmierć najbliższych przyjaciół. Nie mógł zapomnieć Steve'a, błagającego, by skrócił jego cierpienia. Na szczęście Steve miał się teraz dużo lepiej. Brał

16 SZALONY MAJ też czynny udział w swojej rehabilitacji. Alex przyrzekł przyjacielowi, że spędzi z nim weekend piętnastego maja. Teraz będzie musiał zmienić plany. Kiedy skończył pisać swoją pierwszą książkę, zaraz zabrał się do następnej. Powinna być łatwiejsza od poprzedniej. Miał więcej dystansu do tematu. Teraz, kiedy wrócił do Waszyngtonu, chętniej poświęci wieczo­ ry na stukanie w maszynę niż na życie towarzyskie. Joanne, jego była żona, miała mu trochę za złe, że nie jest lwem salonowym. Własne towarzystwo przed­ kładał nad wszystko inne, co zresztą było jednym z powodów, dla których go zostawiła. Nie lubiła wojskowego stylu życia, zagranicznych wyjazdów i ciągłej zmiany miejsc zamieszkania. Odkrył ze zdziwieniem, że odczuł ogromną ulgę, kiedy po siedmiu latach ciągłych narzekań zdecydowała się wreszcie wystąpić o rozwód. Tak małą częścią swego życia mógł się z nią podzielić. Zazwyczaj wracał do domu tylko po to, żeby odetchnąć po trudach tajnych misji. Joanne szybko zmęczyło udawanie zainteresowania jego zdawkowymi od­ powiedziami na pytania. Nie była w stanie wzbudzić w sobie ciekawości jego sprawami. Był czas, że ją kochał. Nawet na pewno. Ona też go chyba kiedyś kochała. Niestety, częsta rozłąka pod­ kreśliła tylko podstawowe różnice ich temperamentów. Ona lubiła przebywać między ludźmi, on natomiast źle się czuł w większym towarzystwie. Dla niej odpoczynkiem było spędzenie wieczoru w gronie gości, on w tym samym czasie najchętniej koiłby w samo­ tności swoje nerwy. Wyglądało na to, że oboje są teraz szczęśliwsi. Joanne wyszła ponownie za mąż i miała dwoje dzieci.

SZALONY MAJ 17 Alex nie chciał zdecydować się swego czasu na dziecko, dopóki nie zmieniłby pracy na mniej niebezpieczną. Chciał być prawdziwym ojcem - nie tylko kimś w mundurze na fotografii w salonie. Teraz było już za późno na założenie rodziny. Cóż za ironia losu. Tak wielu jego przyjaciół w międzyczasie zginęło i osierociło rodziny. On, który nie miał żadnej, wyszedł ze wszyst­ kich opresji bez szwanku. Nosił w sobie rany, które nie zabliźniają się tak łatwo. Nie znaczy to jednak, że nie lubił damskiego towarzystwa. Miał kilka przyjaciółek, z którymi spotykał się od czasu rozwodu. Wystarczyła mu jednak pierwsza bolesna lekcja, by nie miał więcej ochoty na wiązanie się z kimkolwiek. Nie chciał już przeżywać dojmującego bólu rozstania - czy to z powodu śmierci, czy utraty uczucia. Przemknęło mu przez myśl pytanie, czy Stephanie Benson jest mężatką. Jeśli tak, to co sądzi mąż o jej podróżowaniu w męskim towarzystwie? Próbował wyobrazić sobie, co czułby na jego miejscu, ale po chwili zdał sobie sprawę, że zbyt długo był sam, żeby mieć o tym jakieś pojęcie. Joanne nie chciała nigdzie ruszyć się bez niego, a inne kobiety, z którymi się spotykał, pędziły samotne życie, zado­ wolone ze swojej niezależności. Nie potrafił sobie wyobrazić siebie,, czekającego w domu na żonę wracającą z podróży służbowej. Uśmiechnął się. Do czasu jej powrotu pewnie zdążyłby już zapomnieć, na kogo czeka. Ciekaw był, jak też ta Stephanie Benson wygląda, ile ma lat i czy da się z nią wytrzymać. Już wkrótce miał znaleźć odpowiedź na wszystkie dręczące go pytania.

18 SZALONY MAJ Czekał go jeszcze nawał pracy przed wyjazdem. Musiał się bardzo spieszyć, żeby zdążyć na czas. Właśnie wrócił z kolejnego, ściśle tajnego pobytu za granicą. Nie mógł przecież tego wyjawić, skoro zadał sobie tyle trudu, by upozorować, że bywa w biurze codziennie. Całe szczęście, że miał godnych zaufania ludzi, którzy go kryli. Faktem jednak jest, że zupełnie zapomniał o plano­ wanej podróży promocyjnej. Szkoda, że Sam nie zadzwonił, żeby mu przypomnieć. Wszystkie zo­ stawione przez Stephanie wiadomości czekały na jego biurku, kiedy stawił się w pracy tego ranka. Jej nazwisko nic mu jednak nie mówiło. Miał tyle ważniejszych spraw, że tę odłożył na później. Spojrzał w kalendarz z odrazą. Tajne negocjacje, w które był zaangażowany, były zbyt ważne, by je przekładać z powodu podróży. Na szczęście zostały odłożone na koniec miesiąca. Pozostał mu tylko Steve. Może mógłby odwiedzić go w tym tygodniu i przy okazji pożartować na temat książki. W końcu była przecież jemu zadedykowana. Może udałoby się zaciekawić go choć odrobinę ewntualnością dalszego ciągu. Był gotów na wszystko, byle tylko przywołać uśmiech na twarzy przyjaciela i odnaleźć znów błysk radości w jego oczach. Podzieli się z nim również wiadomością o planowanej podróży promocyjnej z kobietą w roli agenta re­ klamowego. Będą mogli robić zakłady na temat jej wyglądu i figury. Miał zamiar próbować wszystkiego, co mogłoby pomóc Steve'owi w rekonwalescencji. Kiedy sekretarka zadzwoniła do niej w kilka godzin później, Stephanie wciąż była zatopiona w pracy. Machinalnie podniosła słuchawkę.

SZALONY MAJ 19 - Słucham? - Dzwoni Kent. Mam go na linii numer dwa. - Witaj w domu, wędrowcze. Kiedy przyjechałeś? - Dopiero co wszedłem do domu. Nie zdążyłem nawet odłożyć teczki - odpowiedział ciepły głos. - Tęskniłaś za mną? - Bez wątpienia. - To dobrze. Nie będę więc musiał przekupywać cię, żebyś poszła ze mną na kolację dziś wieczorem. - Czy rzeczywiście byłeś kiedykolwiek do tego zmuszony? - roześmiała się promiennie. - Wiesz przecież, że jestem pies na darmowy posiłek. - Jestem zdruzgotany. Miałem nadzieję, że to na mnie masz ochotę. - Ależ oczywiście, że na ciebie. Wyłącznie na ciebie. Nastąpiła chwila ciszy, jakby Kent powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś ważnego. Doszła do wniosku, że ponosi ją wyobraźnia. Jedną z cech ich związku, którą się najbardziej szczycili, była szczerość. - Przyjadę po ciebie o siódmej - powiedział. - Do ciebie należy wybór lokalu. - Cieszy mnie niezmiernie, że pokładasz we mnie tak duże zaufanie. Nic dziwnego, że się w tobie zakochałam. Nie roześmiał się, ale złożyła to na karb zmęczenia po podróży. - A więc do zobaczenia, do siódmej. Kocham cię - powtórzyła. - Ja też cię kocham, Stephanie - odpowiedział cicho. - Laura? Wróciłam! - zawołała od progu Stephanie. Sublokatorka, z którą dzieliła mieszkanie, wystawiła głowę z łazienki.

20 SZALONY MAJ - Rozumiem, że chciałabyś dostać się tu jak najprędzej. - Niekoniecznie. Dlaczego tak myślisz? - Bo dopiero co położyłam odżywkę na włosy. - Fascynujące. Wynika z tego, że nie masz dzisiaj w planie żadnej randki. Laura raz jeszcze wystawiła głowę przez drzwi. - Chyba mylisz mnie z kimś innym, kochanie. - Nie nabierzesz mnie na te sztuczki - roześmiała się Stephanie. - Całe szczęście, że mężczyźni w dalszym ciągu dają się wyprowadzić w pole. Czy skontaktowałaś się już z Kentem? - Tak. Ma przyjechać po mnie o siódmej. - Uśmie­ chnęła się do siebie, myśląc o wcześniejszej rozmowie przez telefon. - Mam jeszcze sporo czasu. - Przebrała się w szlafroczek i wyciągnęła z lubością na tapczanie. - Wreszcie udało mi się nawiązać kontakt z pułkow­ nikiem Sloanem - dodała nie bez dumy w głosie. Laura wkroczyła do pokoju w turbanie z ręcznika na głowie. Filigranowa brunetka promieniowała godnością i pewnością siebie. Stephanie zawsze zastanawiała się, jak ona to robi. Pewnie z tym trzeba się urodzić. - Niesamowite - kontynuowała Laura. - A ja już myślałam, że pułkownik Alexander Sloan to tylko wytwór twojej wyobraźni. - Sama już straciłam nadzieję. Niezależnie od pory dnia czy nocy, zawsze, kiedy dzwoniłam, nie mogłam zastać go w biurze. I nigdy nie odpowiadał na moje telefony. - Czy przynajmniej wytłumaczył dlaczego? Stephanie zastanowiła się przez moment.

SZALONY MAJ 21 - Niezupełnie. Był bardzo uprzejmy i czarujący... Powiedział, że kompletnie zapomniał o planowanej podróży. - Coś takiego! Jak można zapomnieć o rzeczy tak istotnej? Czy on zdaje sobie sprawę, ilu pisarzy dałoby się poćwiartować za taką okazję? I to na koszt wydawcy? - Najwyraźniej nic sobie z tego nie robi - od­ powiedziała sucho. - Wydawał się myślami być gdzie indziej. Miałam wrażenie, że mu przeszkadzam. Współlokatorka przyjrzała się Stephanie z przemyś­ lnym uśmiechem. - Całe szczęście, że pułkownik nie może zobaczyć cię w tym stroju. To by go z pewnością ruszyło. Stephanie popatrzyła na cienki, brzoskwiniowy szlafroczek, którym była otulona. - Nie ma najmniejszej szansy, żeby kiedykolwiek miał być narażony na takie widoki. Laura pokręciła głową z niedowierzaniem nad tym brakiem próżności swojej przyjaciółki. Stephanie miała czystą, porcelanową cerę, w rodzaju tych, które uwielbiają agencje modelek. Jej srebrzystoblond włosy i prześwietlone światłem mebieskie oczy budziły szybsze bicie męskich serc wszędzie, gdzie tylko się pojawiła. Jednak ona sama zdawała się być nieświadoma efektu, jaki wywiera. Laura wiedziała, że Stephanie jest zadowolona ze swego życia, że za żadne skarby świata nie zamieniłaby się z nikim na lepszy los. Kochała swoją pracę, Kenta i cieszyła się bliskim ślubem. Pułkownik Sloan może znaleźć się w nie lada opałach, jeśli okaże się podatny na czar, wdzięk i inteligencję w równym stopniu, jak reszta męskiej populacji.

22 SZALONY MAJ A z tego, co usłyszała, zasługiwał na solidnego prztyczka w nos. Żałowała, że nie będzie świadkiem ich pierwszego spotkania. W kilka godzin później Stephanie i Kent wylądowali w jego mieszkaniu, licząc na to, że wreszcie uda im się spokojnie porozmawiać. Zbliżało się przecież lato, a oni w dalszym ciągu nie wyznaczyli jeszcze daty ślubu. Kiedyś tylko Kent rzucił ze śmiechem, że skończy się na tym, iż złapią księdza i podpiszą papierek gdzieś w biegu pomiędzy jednym wyjazdem a drugim. Jeżeli oczywiście zdarzy się tak, że przypad­ kowo uda im się znaleźć razem w tym samym mieście i czasie. Stephanie zagłębiła się z westchnieniem w miękkim siedzeniu kanapy. - Jesteś zmęczony, kochanie. Może nie powinniśmy byli iść tak późno na kolację. Mamy przecież przed sobą jeszcze cały weekend. - Wiem - odpowiedział - ale musimy porozmawiać. Podał jej kieliszek wina i usiadł naprzeciwko. Zachowywał się tak nienaturalnie, że zaczynała nerwowo zastanawiać się, o co chodzi. Zazwyczaj Kent potrafił oderwać się od kłopotów dnia codziennego, by zrelaksować się i cieszyć jej towarzystwem. Kochał swoją pracę, nie pozwalał jednak nigdy, by stała między nimi. A przecież tego wieczoru coś zaprzątało jego myśli. Jeśli jednak zapytałaby, co go gnębi, zaprzeczył­ by najpewniej i zmienił temat rozmowy. Jego zachowa­ nie zaczynało być coraz bardziej niepokojące. Nachylił się nad nią i pocałował. Zawsze lubiła jego pocałunki. Były takie ciepłe i miłe. Trochę letnie. Stephanie nie przepadała za burzliwymi namiętnoś-

SZALONY MAJ 23 ciami, o których często dyskutowały koleżanki. Nie wierzyła po prostu w istnienie gwałtownych uczuć. A zwłaszcza w ich trwałość. Stanowczo wolała związki oparte na przyjaźni, wzajemnym poszanowaniu i wspó­ lnocie interesów. Kiedy wreszcie odsunęli się od siebie, uśmiechnęła się. Pogładziła go po policzku, po czym przesunęła palcami po jego ustach. - Tęskniłam za tobą - wyszeptała czule. - Stephanie... - zaczął z błyskiem w ciemnych oczach. Wyczuła zakłopotanie w jego głosie. - Coś jest nie tak, prawda? - spytała zdziwiona. - Sam nie wiem. Jestem taki zagubiony. Nie wiem, co myśleć. Kocham cię, Stephanie. Kocham wszystko, co ciebie dotyczy: twoją urodę, tak wewnętrzną jak i zewnętrzną, twoje ciepło, ufność... - Dlaczego wiec wydaje mi się, że coś wisi w powiet­ rzu? Wziął ją za rękę. - Zawsze byliśmy przyjaciółmi, prawda? Jeszcze na długo przedtem, nim zaczęliśmy być razem, pamiętasz? Skinęła głową czekając, kiedy przejdzie w końcu do rzeczy. Czuła przez skórę, że będzie to nieprzyjemne, jednak nie do uniknięcia. - Zrozum mnie - powiedział cicho. - Nie chcę cię zranić. - Wiem. Wyduś więc wreszcie, o co chodzi. Przecież cię nie zjem. Odwrócił głowę, żeby nie patrzeć jej w oczy. Cokolwiek miał jej do powiedzenia, było to równie bolesne dla niego, jak i dla niej. - Jak wiesz, Susan Powell i ja pracujemy razem od kilku lat. Nasza współpraca układa się bardzo dobrze.

24 SZALONY MAJ - Zatrzymał się na chwilę, zerknął na nią szybko, a potem odwrócił wzrok. Na krótki moment Stephanie zdawało się, że straciła czucie. Miała wrażenie, że przestała oddychać, a serce zatrzymało się w biegu. Wyglądało na to, że jej najgorsze obawy stały się faktem. To, co mówił, godziło w samą istotę ich związku. Nie pozostawało nic innego, jak siedzieć spokojnie, rozumieć wszystko i słuchać. - Przygotowywaliśmy bardzo ważny projekt. Mę­ czyliśmy się nad nim cały zeszły tydzień. Nie spaliśmy całą noc, żeby zdążyć na termin. Cieszyliśmy się jak dzieci, kiedy okazało się, że został zaakceptowany. - Wiem. Mówiłeś mi o tym przez telefon - wtrąciła nieśmiało. Ściskał kurczowo jej rękę, unikając jednak jej wzroku. - Zapomnieliśmy o jedzeniu, zamówiliśmy więc kolację do apartamentu, w którym się zatrzymaliśmy. - Zerknął znowu na nią niepewnie. - Wiesz przecież, zawsze tak robimy: bierzemy apartament, żeby mieć połączone pokoje. Możemy wtedy pracować do późna. - Wiem. - Zamówiliśmy szampana. Byliśmy tak szczęśliwi, że śmialiśmy się i mówili jedno przez drugie. Nie pamiętam, kiedy pochłonęliśmy posiłek, ani kiedy wysączyliśmy szampana. W pewnym momencie za­ częliśmy mówić o tym, jak dobrze nam się razem pracuje, jak dobrze się rozumiemy i jakie są tego rezultaty. Podniósł się z kanapy i podszedł do okna. Wciąż odwrócony plecami do pokoju kontynuował: - Wtedy Susan powiedziała mi, że jest we mnie

SZALONY MAJ 25 zakochana od początku, od kiedy zaczęliśmy razem pracować. Stephanie zdała sobie sprawę, że drze nerwowo chusteczkę, którą trzyma w ręku. - Poszliście więc razem do łóżka? - spytała miękko. - Nie! Skądże! - żachnął się Kent. - Nie... Przyznaję, że pocałowałem ją. Wiem, że nie powinienem był tego robić. Wybacz mi. Nie poszliśmy jednak do łóżka. Skończyło się na wzajemnym przepraszaniu i w końcu wylądowaliśmy w oddzielnych pokojach. Kent zaczął przemierzać pokój długimi krokami. - Chodzi o to, że nie mogę zapomnieć o niej, o tym, co powiedziała, i do czego o mało nie doszło. Kocham cię i w dodatku jesteśmy zaręczeni. Ale jest coś między mną a Susan, czego nie jestem w stanie wytłumaczyć. - Zatrzymał się na moment i spojrzał na nią zmieszany. - Nie mogę przestać o tym myśleć. Nie jestem w stanie tego pojąć. Wiem tylko, że nie wolno mi spokojnie planować naszego ślubu, mając równocześnie głowę zaprzątniętą inną kobietą. Stephanie siedziała spokojnie jeszcze przez chwilę, wpatrując się uporczywie w zaciśnięte na kolanach ręce. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć. Nie potrafiła jednak wydusić ani słowa. W końcu podniosła wzrok. - Doceniam twoją uczciwość. Wiem, że nie było to łatwe. Podszedł bliżej i usiadł obok. - Było mi trudniej, niż myślisz. Nie chciałbym cię zranić. Ani teraz, ani później. - Co zamierzasz zrobić? - Nie mam pojęcia. To wszystko przytrafia mi się po raz pierwszy. Znam Susan od dawna i nigdy nie

26 SZALONY MAJ myślałem o niej inaczej jak o dobrym pracowniku. Teraz ni stąd, ni zowąd nie mogę wyrzucić jej z pamięci. Ja... do licha, niepotrzebnie to wszystko mówię. Tak mi przykro, Stephanie. Chyba oszalałem. Zdjęła powoli pierścionek zaręczynowy, który Kent podarował jej na gwiazdkę, i położyła go na stoliku przed sobą. - Jestem ci wdzięczna za to, że mnie nie oszukiwałeś. Lepiej, że stało się to teraz niż - głos jej zadrżał lekko, aż musiała odchrząknąć - później. Spojrzał na leżący przed nimi pierścionek i potrząsnął głową. - Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Nie sądzisz, że jestem trochę za młody na drugą młodość? - zażartował, chcąc jakoś poprawić dosyć już zwarzoną atmosferę. - Obawiam się, że nie mogę ci nic poradzić. Nie sądzę jednak, by miało sens kontynuowanie tej dyskusji. - Odwiozę cię do domu - powiedział wstając. W drodze do mieszkania Stephanie żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Błogosławiła ten wszech­ ogarniający ją stan odrętwienia. Odprowadził ją i poczekał, aż otworzy drzwi. Potem pogładził po policzku. - Zdzwonimy się, dobrze? Skinęła głową, niezdolna wykrztusić ani słowa. Jakie ma znaczenie, czy zadzwoni do niej jutro, czy nie? Coś się skończyło między nimi i oboje o tym wiedzieli.

ROZDZIAŁ DRUGI Stephanie usiadła zrezygnowana w poczekalni filadelfijskiego lotniska. Samolot, którym miał przy­ lecieć pułkownik Alexander Sloan, był opóźniony o następne pół godziny. Przez ostatnie dwa tygodnie Laura starała się ją przekonać, by zrezygnowała z tej podróży. Ona jednak uparła się dotrzymać umówionych terminów. Nie chciała rozczulać się nad sobą. Siedzenie w domu i marnowanie czasu na rozpamiętywanie nie było w jej stylu. W końcu świat się na tym nie kończy, próbowała przekonać samą siebie. Takie rzeczy zdarzają się co krok. Ludzie zakochują się i zrywają ze sobą codzien­ nie. Jej sytuacja niczym nie różniła się od tysięcy innych, podobnych przypadków. Jedyną różnicą była szczerość Kenta. Mógł przecież zerwać zaręczyny, nie ujawniając prawdziwych powo­ dów, jakie nim kierowały. Mógł ożenić się z nią, nie zwierzając się ze swoich rozterek, pracować w dalszym ciągu z Susan i pozwolić, żeby sytuacja sama się rozwinęła. Całe szczęście, że tego nie zrobił. Był na tyle uczciwy, by nie ukrywać, co się z nim dzieje. Ta świadomość jednak w niczym nie ułatwiała jej sytuacji. Straciła nie tylko narzeczonego, ale również przyjaciela. Bliskiego przyjaciela. Takiego, na którego zawsze można było liczyć.

28 SZALONY MAJ Przez ostatnie dwa tygodnie rozmawiali nawet kilkakrotnie przez telefon, próbując ocalić, co się da z ich wzajemnej sympatii. Ta udawana uprzejmość okazała się bardziej bolesna, niż wszystko, przez co do tej pory przeszła. Powoli zaczynała sobie zdawać sprawę, że małżeń­ stwo to coś więcej niż tylko wspólnota interesów i zainteresowań. Brakowało między nimi owej iskry, która jej wydawała się niepotrzebna, a której jemu musiało chyba brakować. Czy znajdzie ją w związku z Susan - to już całkiem inna sprawa i nic jej do tego. Może powinna przekonać go, że to tylko chwilowe zauroczenie, cóż by jednak na tym zyskała? Najwyżej odroczenie tego, co było i tak nieuchronne. Cokolwiek było między nimi, zaufanie zostało podważone, a bez niego nie ma prawdziwego małżeń­ stwa. Bo choć Stephanie nadal lubiła Kenta, nie dowierzała już jego uczuciom. Nie była również pewna swoich. Wiedziała jedno: jeśli nie zagłębi się teraz w pracy, pozostanie jej tylko rozpamiętywanie krzywd i zastanawianie się, co on w tej chwili robi w towarzystwie Susan. Zaufanie. Stephanie nie była pewna, czy kiedykol­ wiek będzie w stanie kogokolwiek jeszcze nim obdarzyć. Kiedy wreszcie Alex wysiadł z samolotu i podążał za tłumem do wyjścia na lotnisku w Filadelfii, nie mógł opanować irytacji. Ostatnie godziny w biurze miał wypełnione do ostatniej sekundy pracą, z którą musiał uporać się jeszcze przed wyjazdem. Nie mówiąc o tym, co zostawiał swoim współpracownikom na następne dziesięć dni. Nie wyobrażał sobie gorszej pory na podróże.