barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 706
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 838

D024. Browning Dixie - Chory jastrząb

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :606.3 KB
Rozszerzenie:pdf

D024. Browning Dixie - Chory jastrząb.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

DIXIE BROWNING Chory jastrząb

ROZDZIAŁ PIERWSZY Anna upychała właśnie stare czasopisma w schowku, gdy usłyszała odgłos silnika samochodowego. Żwir na podjeździe do domu wyraźnie zazgrzytał pod kołami. - Do licha - wymamrotała pod nosem. - Mógłby przynajmniej zaczekać, aż będę gotowa. Nierówna sterta pism rozsypała się znów po podłodze, wiec Anna szybko podparła je tym, co miała właśnie pod ręką, czyli butami, zresztą nie do pary. - Znów nas najeżdżają, przyjacielu - zamruczała do pająka, który zaczepił się na jej rękawie. - Jeżeli będziesz siedział cicho, to możesz sobie dalej strzec naszego domu przed muchami, ale jeśli postawisz choć jedną nogę w pokoju gościnnym - zniszczę cię! Anna darzyła ogromną sympatią wszystkie stwo­ rzenia małe, natomiast z dystansem traktowała duże, szczególnie dwunożne. Zwłaszcza te, którym za pośrednictwem biura zakwaterowania miejscowego uniwersytetu wynajmowała pokoje. Niechęć jej wyni­ kała głównie z tego, że po sześciu latach samotnego życia najbardziej ceniła sobie ciszę i spokój. Wynajmowała więc pokoje tylko dlatego, że dochody z ilustrowania książek wystarczały jej samej, ale nie zaspokajały potrzeb jej domu liczącego sobie sto jedenaście lat. Usłyszała, jak koła samochodu uderzyły w stu­ dzienkę. Potem kierowca skręcił pod dom. - Do licha - mruknęła jeszcze raz, zatrzaskując

drzwi komórki i rozglądając się wokół bezradnie. Nie miała już czasu nic przygotować. A przecież liczyła, że zdąży jeszcze wziąć prysznic, porządnie się ubrać i odegrać rolę prawdziwej damy - przynajmniej, żeby wywrzeć dobre wrażenie. Teraz będzie mogła najwyżej stanąć pod wiatr i liczyć na to, że jej nowy sublokator ma przytępiony węch. Zazwyczaj nie przywiązywała wagi do swego wy­ glądu, ale pierwsze dni miały ogromne znaczenie dla wytworzenia odpowiednich układów pomiędzy gos­ podynią a lokatorem. Anna zawsze zdolna była do dużych jednorazowych wysiłków po to, aby w ostatecz­ nym rozrachunku zaoszczędzić sobie pracy. Pierwsze wrażenie, dające pozory, że w jej domu panuje porządek, sprawiało, że goście zachowywali się odpowiednio. Dzięki temu zamiast przekopywać się co tydzień przez stajnię Augiasza, Anna przecierała tylko kurze i przejeżdżała raz odkurzaczem po podłodze. System taki zawsze zdawał egzamin. W ciągu minionych lat Anna zdołała uładzić swoje życie. W deszczowe dni wykonywała wszelkie niezbędne prace domowe, a w pogodne wyruszała na dalekie spacery, podczas których szkicowała, poszukiwała pamiątek przeszłości i obserwowała ptaki i zwierzęta. Poza tym wiele czasu spędzała w pracowni, gdzie wykańczała swe prace przed odesłaniem ich wydawcy. Ze względu na ładną październikową pogodę drzwi frontowe były uchylone i Anna od razu dostrzegła elegancki sportowy wóz, który zajechał przed jej dom. Prędko otrzepała się z kurzu i pajęczyn. Speszyło ją nieco to, że miała bardzo brudne ręce i że jej fryzura przypominała nieporządny stóg siana. Przeczesała włosy palcami. Lubiła myśleć, że mają ciepły kolor wielbłądziej wełny, ale w tej chwili przypominały raczej brudną szarość słoniowej skóry. Facet pewnie będzie pedantycznym nudziarzem,

pomyślała. Już samo imię na to wskazywało. Bo czyż mogło być inaczej, jeśli nazywał się Tyrus Clay? Wiedziała o nim tylko tyle, że ostatnio zerwał ze swym dotychczasowym zawodem i że miał spędzić trzy miesiące na Duke University jako doradca do spraw czegośtam w laboratoriach F. P. Halla. Za żadne skarby nie mogła sobie jednak przypomnieć, o co chodziło. Ale nazwisko kojarzyło się jej z pomar­ szczonym, małym człowieczkiem, który spędził całe życie pochylony nad glinianymi tabliczkami i zwojami papirusu. Z całą pewnością był egiptologiem, pomyślała. Wierzyła w swą intuicję od czasu, gdy przewertowała dokładnie część odziedziczonej po dziadku biblioteki, poświęconą okultyzmowi. Pozwoliła swej intuicji dalej bujać w przestworzach. Natychmiast pojawiło się nowe skojarzenie: Tyrus- Tyran. A w momencie, gdy otwarły się drzwi samo­ chodu: Tyrus-Tyranozaurus. W porządku. A zatem będzie starym, wstrętnym dinozaurem. Trudno. Charakter nie miał przecież znaczenia, bo i tak facet większość czasu będzie spędzał na uniwersytecie. Na pewno poradzi sobie z nim bez kłopotu, jeśli tylko nie będzie miał większych wymagań niż cotygodniowe sprzątanie. No i ewentualnie raz na jakiś czas może z nim pograć w domino. Miała przecież swoje własne życie i nie zamierzała go w żaden sposób kom­ plikować. Słysząc energiczne kroki na werandzie pomyślała, że stworzony przez nią wizerunek Tyrusa Claya niezupełnie odpowiada rzeczywistości. Zdobyła się jednak na chłodny uśmiech powitalny, który najpierw przygasł, a potem bardzo szybko zniknął z jej twarzy. - Pan Clay? - zaryzykowała pytanie. - Pan Tyrus Clay?... Senior? - Dodała, aby się upewnić.

- Tyrus Clay - odparł nieznajomy. - Szukam pani Cousins. Mężczyzna, którego potężna sylwetka przysłaniała prawie całe frontowe drzwi, odbiegał zupełnie od obrazu, jaki Anna sobie w myślach stworzyła. Pal sześć domino! Wolałaby grać w gry towarzyskie z rekinem. - Czy nie miał pan kłopotu z trafieniem tutaj? - zapytała, aby coś powiedzieć. - Pani w biurze kwaterunkowym powiedziała mi, że jeśli dołączę mapkę z trasą dojazdu, mogę tym zrażać ewentualnych chętnych. ...To znaczy, gdyby dawano im mapę... Rozumie pan, że jest tu niby tak daleko... - Głos jej cichł powoli, a ją samą napełniało dziwnie deprymujące ciepło. - Żadnych kłopotów - odparł Tyrus Clay. - Ale rzeczywiście miejsce to leży dalej, niż się spodziewałem. - Mówił melodyjnym barytonem, który nawet w naj­ mniejszym stopniu nie zdradzał jego pochodzenia. Anna poczuła, jak nie znane dotychczas ciepło odpływa. Jego miejsce zajął przejmujący chłód. Nagle, choć widziała tego człowieka dopiero od kilkunastu sekund, pomyślała z przerażeniem, że mógłby nie chcieć się u niej zatrzymać... - W każdym razie tu na wsi panuje zupełny spokój - powiedziała zachęcająco. - A jeśli zna się drogi na skróty, można dojechać do miasta w dwadzieścia minut. Nie zostanie, pomyślała z żalem, który nie miał najmniejszego związku z ewentualną stratą materialną. - Ale z drugiej strony - dodała na głos - spokój taki może się niektórym ludziom wydawać pogrzeba­ niem za życia. Może jednak, skoro przejechał pan już taki szmat drogi, zeche pan rozejrzeć się po domu? Anna zawsze uważała się za zimną racjonalistkę. Dlatego nie mogła pojąć, dlaczego niezadowolenie

okazywane przez obcego człowieka sprawiało jej aż taką przykrość. Sama nie wiedziała, dlaczego zbierało jej się na płacz. Nieznajomy wszedł do holu. Zauważyła, że jego potężne ciało, którego nie powstydziłby się nawet dziesięcioboista, poruszało się z leniwą gracją drapież­ nika. Mogła też teraz przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Pomimo bruzd, wyoranych na twarzy przez cierpienie lub wysiłek, Tyrus Clay był zdecydowanie najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego spotkała podczas swego nieciekawego życia. Wyglądał jak kwintesencja marzeń każdej kobiety - silny, piękny, tryskający męskim czarem - choć był w tej chwili wyraźnie zmęczony podróżą. - To bardzo przyjemny dom - powiedziała. - Teren, na którym jest zbudowany, zajmuje około sześciu hektarów, a wokół nie ma nic poza lasami i rzeką. Naturalnie, jeżeli nie będzie się panu tutaj podobało, to nie będę od pana wymagała bezwarunkowego stosowania się do umowy. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy może być tu szczęśliwy. - Podpisałem już tę umowę, pani Cousins, ale ze swej strony też nie będę robił trudności, jeśli to pani pragnie się wycofać. Mogę zatrzymać się w hotelu albo poszukać czegoś odpowiedniego na terenie uniwersytetu. - Jego odpowiedź była wyraźnie wroga. Wyczuła, że chciałby zrezygnować, i uniosła się honorem. Jeżeli umowa miała być zerwana, to ona wolała sama o tym zadecydować. Zawsze wolała odrzucać niż być odrzucaną. - W każdej chwili może pan zrezygnować - po­ wtórzyła. Choć początkowo bała się takiego roz­ wiązania, teraz uznała, że byłoby ono najlepsze. Tyrus Clay nie był mężczyzną, którego można było nie dostrzegać, ale jej takiego rodzaju kłopoty z całą pewnością nie były potrzebne.

- Niech mi pani nie próbuje wkładać w usta słów, których nie powiedziałem, a tym bardziej za mnie decydować! - powiedział z lekka poirytowany. - W gruncie rzeczy nie chciałbym szukać sobie w ostatniej chwili nowego mieszkania. - Nie pani, a panno Cousins - powiedziała Anna z naciskiem. - A poza tym, jeżeli zamierzałby pan tu pozostać, to wolałabym, aby nazywał mnie pan po prostu Anną. - Chyba właśnie powiedziałem, że tu zostaje, panno Cousins. I wyjaśnijmy sobie może jeszcze od razu kilka drobiazgów. Moje wymagania są skromne. Pragnę, aby powstrzymała się pani od jakichkolwiek prób zawierania ze mną przyjaźni w tym krótkim czasie, jaki zamierzam tu spędzić.Ponadto proszę o spokój i przywilej bycia niegrzecznym, kiedy tylko będę miał na to ochotę. Anna poczuła się wyraźnie nieswojo, ale jej lokator także był poirytowany. Widziała przed sobą mężczyznę o ogromnym uroku. Marzenie dzieciństwa... Najemnika czy też może korsarza prosto z mórz południowych. Patrząc na niego żałowała, że w ciągu ostatnich lat tak się zaniedbała. Chciałaby zobaczyć w jego oczach podziw lub chociaż sympatię, zamiast tego dostrzegała tam wyłącznie zimny blask, jak światło odbite od stali chirurgicznej. On ze swej strony także nie był zadowolony z obrotu sprawy. Stojąc w zalanym jesiennym słońcem pokoju, wyrzucał sobie, że nie określił dokładniej, jakie warunki ma spełniać mieszkanie. Powinien, poza zapewnieniem sobie spokoju i odosobnienia, dopilnować, aby w okolicy nie było żadnych młodych kobiet. Przecież to właśnie uciekając przed ich obecnością zrezygnował z mieszkania na terenie uniwersytetu. Ostatnią rzeczą, która mu była potrzebna, byłoby ciągłe przypominanie sobie o swej dolegliwości - do czasu, kiedy jej nie

przełamie, bądź do niej nie przywyknie. Choć to ostatnie raczej nie jest możliwe, pomyślał ponuro. A choć jego gospodyni ewidentnie o siebie nie dbała, to jednak zdecydowanie promieniowała kobiecością. A to wystarczało, aby zirytować takiego półmężczyznę, jakim był teraz. - Nie chcę, aby próbowała pani wtrącać się w moje życie. Nie jestem, proszę pani, człowiekiem szczęśliwym. Nie jestem też człowiekiem wesołym. Jeśli skóra pani jest rzeczywiście tak delikatna, na jaką wygląda pod całym tym brudem i kurzem, to radziłbym pani postępować tak, jakby mnie tu wcale nie było. Oszczędzimy sobie w ten sposób wielu przykrości. Aha, jeszcze jedno. Wspominano mi, że jest tu osobne wejście. Mam nadzieję, że mógłbym z niego korzystać i dzięki temu uniknąć jakichkolwiek spotkań z panią? Anna przełknęła gładko całą złośliwość jego słów. Dzięki niej odzyskała równowagę duchową. Teraz czuła się już o wiele pewniej. - To miło, proszę pana, że obydwoje chcemy tego samego - stwierdziła zimno. - Zapewniam pana, że zawieranie z panem przyjaźni jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. A zatem, jeśli weźmie pan swoje bagaże, pokażę panu pokój. - Bagaże mogą zaczekać - powiedział prawie niegrzecznie. Nie dodał, że gdyby kazała mu wrócić po nie później, postąpiłby akurat odwrotnie. - Pokój gościnny jest na górze - powiedziała, prowadząc go po krętych i zdecydowanie chwiejnych schodach. - Również łazienka na piętrze jest całkowicie do pańskiej dyspozycji. Może pan też korzystać z kuchni, przygotowując sobie śniadania. Obok pańskiej sypialni mieści się moja pracownia, gdzie spędzam dużo czasu, ale jeśli w nocy skrzypienie piórka po papierze będzie panu przeszkadzać, to jestem gotowa poczynić pewne zmiany...

- Niech mi pani pozwoli zapoznać się najpierw z domem - rzucił oschle. Wchodził za nią po schodach i za wszelką cenę nie chciał dać po sobie poznać, że jej opięte ciasnymi dżinsami kształty nie dają mu spokoju. A im bardziej próbował sam cokolwiek udowodnić, tym bardziej był bezsilny. Poza tym nie umiał sobie wytłumaczyć tego, co teraz czuł. Ta kobieta zdecydowanie nie należała do piękności, a tym bardziej nie była w jego typie. Miała twarz dzikiego dziecka, ostro zarysowane kości policzkowe. A jej strój! Wyglądała tak, jakby włóczyła się po śmietnikach! Za to samo miejsce było odludne i spokojne. A skoro do wyleczenia się potrzebował spokoju, odprężenia i umiarkowanego wysiłku fizycznego, to chyba nie trafił najgorzej... Anna przez pierwszy tydzień bardzo kontrolowała samą siebie, nie zmieniając przy tym zanadto swych obyczajów. Wstawała o szóstej rano i robiła sobie śniadanie, na które, zależnie od nastroju i zawartości lodówki, potrafiła z takim samym apetytem spałaszo­ wać owsiankę z jabłkami i kiełkami pszenicznymi, jak i zimną pizzę z lodami czekoladowymi. Potem czekała, dopóki jej lokator nie wyruszy do pracy i szła do pracowni. Siedziała tam do wczesnego popołudnia. Później, uzbrojona w sprzęt fotograficzny, szkicownik, lornetkę i wykrywacz metalu, wędrowała do lasu, aby bawić się i pracować, dopóki głód nie zapędzi jej do domu. Wtedy zwykle samochód Tyrusa Claya stał już na wyznaczonym miejscu pod rozłożystym dębem. Jego samego natomiast nie było ani widać, ani słychać. Jakichkolwiek zajęć nie imałby się w wolnym czasie, to z pewnością nie należały one do hałaśliwych. Równie dobrze mogłaby być w domu sama. Absolutnie jej to nie przeszkadzało. Nie mogła tylko pojąć, dlaczego w pierwszej chwili tak zareagowała na jego

obecność, złożyła to wiec na karb rozregulowania hormonalnego, a może faz księżyca? Zdecydowanie bowiem nie należała do osób kochliwych... Samotniczy styl życia całkowicie ją satysfakc­ jonował. Raz na jakiś czas wyjeżdżała do Charlotte, aby spędzić weekend z Susan Macklin - najbliższą przyjaciółką, a zarazem naczelnym redaktorem „Pe- rsimmon Press". Czasem wybierała się na jakąś randkę. No i oczywiście rodzice wpadali do niej raz na jakiś czas podczas swych niezliczonych po­ dróży... Jeszcze za życia swego dziadka, Hannibala, zapewniła sobie wygodną egzystencję, po jego śmierci radziła sobie równie dobrze, zadowolona ze swej niezależności. Gdyby wszystko było po staremu, spędzałaby w pracowni cale noce. Niestety, obecność Tyrusa Claya za ścianą uniemożliwiała jej koncentrację. Dziwiło ją to, że nowy lokator tak na nią działa, bo przecież nie była skłonna do wzruszeń. Ostatnio zresztą dwa razy pod rząd wynajmowała pokoje kobietom. Zazwyczaj były bardziej wymagające niż mężczyźni, ale miało to także dobre strony. Utrzymywały pokoje w lepszym porządku. Niestety przeszkadzało im na przykład to, że na parapetach okien układała myszy do rozmrożenia. Anna wiele razy próbowała tłumaczyć swym lokatorkom, że gryzonie są najlepszym pożywieniem dla młodych sów. Kiedyś nawet doszła do wniosku, że być może uda jej się odwołać do instynktu macierzyńskiego lokatorek i odważyła się pokazać im swoje maleństwa. Nie odniosło to niestety pożądanego efektu! Pisklęta były w najmniej atrakcyjnym wieku. Poza tym wstrętne ptasie bachory miały całe dzioby oblepione gęstą zupą drobiową. Zresztą Anna była przeciwna zbyt częstym kontaktom piskląt z ludźmi. Obawiała się, że mogłyby utrudniać młodym sowom start w dorosłe

życie w ich naturalnym środowisku, a to stanowiłoby dla nich śmiertelne zagrożenie. Dobrze, że niekrępujący tryb życia Tyrusa Claya pozwalał jej zachować dotychczasowe pory karmienia. Zresztą o tej porze nie było małych pisklaków, a chore sztuki mieszkały w szopie. A zatem - jeśli będzie się pilnować i rozmrażać zdechłe gryzonie tylko na parapecie w swym pokoju - nie powinna mieć żadnych problemów. Aby wieczorami nie spotykać swego lokatora, Ann nie wracała już do pracowni, lecz penetrowała odziedziczoną po dziadku obszerną bibliotekę. Nie­ które książki - zwłaszcza łacińskie - odkładała od razu na bok. Inne pożerała jednym tchem. Pomimo wyraźnego unikania kontaktów z Tyrusem Clayem wyraźnie odczuwała jego niepokojącą obec­ ność. I to przez prawie cały czas. Podczas kiedy on tkwił w swym pokoju na górze, ona na dole co jakiś czas odrywała się od pracy, aby zerknąć w stronę schodów. Zachowywał się tak cichutko... Albo czytał jeszcze więcej niż ona, albo wracał do domu i natych­ miast kładł się spać. Czyżby nie wiedział, jak niezdrowo jest kłaść sie do łóżka bezpośrednio po zjedzeniu obfitego posiłku? Musiała przyznać, że był czysty i porządny. Starannie zasłane łóżko, równo ustawione książki i idealny porządek, w jakim utrzymywał swą garderobę, za­ wstydzały ją. Pod koniec drugiego tygodnia Annie była pełna podziwu dla siebie samej. Przez ten czas powiedzieli sobie pięć razy dzień dobry i trzy razy dobry wieczór. No i dokładnie się sobie przyjrzeli. Niestety, utwierdziła się jeszcze w swym pier­ wotnym mniemaniu o jego fizycznej doskonałości. Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Był świetnie zbudowany, w doskonałej kondycji

fizycznej, mocno opalony. Jedyne, co w nim raziło, to że był bez przerwy spięty i podenerwowany. No i ten grymas, mający na celu trzymanie wszy­ stkich na dystans. Niczym nie przypominał człowieka związanego z pracą naukową. Jego ciało wyglądało tak, jakby wspaniałą skórę rozpięto na stalowej konstrukcji mięśni i kości. Pod mocno zarysowanymi brwiami błyskała para oczu, których kolor przywodził na myśl wyjątkowo piękny odcień kwarcu - bardziej niebieski niż szary. Włosy tak ciemne, jak gdyby chciały rzucić wyzwanie światłu, były gdzieniegdzie przeplecione delikatnymi srebrnymi nitkami. Jego zmysłowe wargi jakby wyciosane z marmuru, nie dawały Annie spokoju. Tak, zdecydowanie poświęcała im zbyt wiele uwagi. On również nie pozostał jej dłużny. Często jej się przyglądał. Kiedy tego ranka siedziała i szkicowała wyjątkowo malowniczą grupkę skałek, myśli jej bez przerwy krążyły wokół dziwnego spojrzenia, które posłał jej wychodząc do pracy. Wyraz jego zazwyczaj zimnych oczu był w tamtej chwili... Sama nie potrafiła tego określić... Jego spojrzenie w niedwuznaczny sposób objęło całe jej ciało. Nie wyglądała zbyt ponętnie. Jak zwykle była bez makijażu, w starych sztruksach i bluzie, która po wielokrotnych praniach przybrała barwę nieokreślonej szarości. Ciekawe, co o niej myślał? A właściwie, po co zastanawiała się nad czymś tak idiotycznym? Od wielu lat nie obchodziło ją w naj­ mniejszym stopniu to, co myśleli o niej mężczyźni. Od dawna już nie przejmowała się tym, co ludzie o niej myślą. To pomagało jej przetrwać i zachować dobre samopoczucie. Na fali wspomnień przypłynęły do niej słowa, które podsłuchała w dniu swych piętnastych urodzin.

Uniosła nieco głowę do góry - ot, taki akt dumy pomagający przeboleć fakt, że to powiedział jej własny ojciec... - Claire, nie mam już siły do tego dzieciaka. Jest cały czas taka nadęta. Czy ty też w wieku piętnastu lat tak dalece o siebie nie dbałaś? Może to taki wiek? Może wszystkie dziewczęta przez to przechodzą? Gdyby nie to, że to biedactwo ma kości policzkowe mojej matki i upór twego ojca, powiedziałbym, że nie jest nasze! Nie mogę sobie z nią poradzić!!! - Ges­ tykulował bezradnie drobnymi, zadbanymi dłońmi. Anna zaś, nieszczęśliwa, w sztywnej, nowej sukience, która w nieprzyzwoity sposób uwierała wszędzie tam, gdzie jej zdaniem nie powinna, patrzyła przez szparę w nie domkniętych drzwiach. - Nie da się jej nawet dobrze ubrać. To po prostu... - Evan, na miłość boską, mów ciszej! Anna jest przynajmniej dobrym dzieckiem. A poza tym ma przepiękne oczy i za jakieś dziesięć lat powinna już wyrosnąć z tych kości policzkowych. - Claire mówiła tak cicho, że Anna musiała dobrze nadstawiać uszu, aby dosłyszeć jej słowa. - Pewnie mogłabym ją zabrać do Phoenix w styczniu, ale co na Boga miałabym z nią potem zrobić? Po wypoczynku jadę z Minnie do Palm Springs i z całą pewnością nie chcę, aby... -Trzask zapalanej zapalniczki zagłuszył koniec zdania. - A w międzyczasie, gdyby udało ci się namówić gosposię, aby robiła pączki nie częściej, niż raz na miesiąc, to może udałoby nam się odchudzić dzieciaka. Evan Cousins, drobny mężczyzna o ciemnej karnacji i bardzo inteligentnej twarzy, był wziętym projektantem mody. Miał kilkanaście butików z damską odzieżą rozsianych po licznych ekskluzywnych miejscowościach wypoczynkowych. Niegdyś przybył, jeszcze jako Ivan Koscienski, z New Jersey do Północnej Karoliny, aby studiować technikę tkactwa. Tam spotkał Claire

LeMontrose, pochodzącą ze słynnej rodziny LeMon- trose - gałęzi hrabstwa Orange. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, a Claire była szczęśliwa, że dzięki niemu może uciec od nudnego życia, skrępo­ wanego nadmiarem dumy rodowej i brakiem pieniędzy. Uciekli razem niedługo po tym, jak Evan załatwił drogą sądową zmianę imienia i nazwiska na Evan Cousins. Najchętniej przyjąłby nazwisko LeMontrose, ale za coś takiego ojciec Claire gotów byłby go zabić. Anna kochała rodziców, ale czasem ogarniało ją przekonanie, że chyba nie są do końca ludźmi z krwi i kości. Nie było przecież ich winą, że jako jedyne dziecko w świecie dorosłych o wyrafinowanych gustach czuła się osamotniona i nieszczęśliwa. Po latach ciągłych przeprowadzek z Bar Harbor do Hilton Head i Palm Springs, w międzyczasie wegetując w szkołach z internatami i na koloniach letnich, Anna zbuntowała się wreszcie. Wstąpiła na Uniwersytet Karoliny Północnej i nauka pochłonęła ją całkowicie. Na pierwsze wakacje wyruszyła do rodzinnego domu swego ojca w New Jersey, aby odszukać krewnych. Odnalazła tam tylko daleką kuzynkę, z którą nie przypadły sobie nawzajem do gustu. Z rodziny matki pozostał jej właściwie tylko stary cioteczny dziadek, Hannibal LeMontrose. Anna spodziewała się z jego strony bardzo chłodnego przyjęcia, ale staruszek, przeciwnie, zafascynował ją niemalże od pierwszej chwili. Stopniowo Anna wypracowała sobie zbiór własnych zasad, które skrajnie różniły się od systemu wartości jej rodziców. Odkryła wreszcie własną osobowość. Spędzała z Hannibalem wszystkie ferie - w domu tak starym i zniszczonym, że wydawało się, iż nie ma w nim już żadnego prawdziwego prostego kąta i żadnej prawdziwej poziomej płaszczyzny. Po zakończeniu studiów sprowadziła się tam na dobre. Przed śmiercią

tego uroczego staruszka, który dla przyjemności czytał łacińskie teksty, a dla zarobku hodował pszczoły, Anna odkryła w nim swego najbliższego przyjaciela. A ponadto w czerwonej ziemi Północnej Karoliny odnalazła coś, czego jej przedtem brakowało - poczucie przynależności. Widok zbliżających się ciężkich chmur deszczowych wyrwał ją ze wspomnień. Zaczęła zbierać porozrzucane przybory kreślarskie. Nie mogła sobie przypomnieć, czy po poprzednim deszczu opróżniła z wody ogromne wiadra. Porozstawiała je na strychu pod największymi dziurami w dachu, aby uchronić dom przed zupełnym potopem. Nad jej głową przeleciał wspaniały jastrząb i Anna od razu zapomniała, że powinna wracać do domu. Stała wpatrzona w pięknego ptaka z mieszanymi uczuciami - życzyła mu dobrych łowów, ale współczuła też zwierzynie, którą zaraz upoluje. Lata działalności w stanowej komisji do spraw przyrody nauczyły ją kochać i ofiarę, i drapieżcę. I to, myślała pakując powoli plecak, było jeszcze jedną cząstką jej życia, której rodzice nie mogli pojąć. Zrozumieliby pewnie, gdyby hodowała kanarka czy papużki, ale sowy?! Okropne małe potworki, które trzeba była karmić jakimiś świństwami?! - Kochanie, gdybyś nie była tak... przyziemna - słowa ojca znów jej się przypomniały. Uśmiechnęła się smutno. Jak zawsze pełen nadziei odwiedził ją wówczas w drodze z Nowego Josku, przyciągając z sobą jednego z menedżerów swych butików - oczy­ wiście nieżonatego. Evan próbował wtedy zadzwonić do niej z lotniska, ale wyłączyła telefon, aby nikt nie przeszkadzał jej w pracy. Wynajął zatem samochód i trafił oczywiście na chwilę, gdy lekarskim zakraplaczem wpuszczała w wygłodniałe dzioby swych wychowanków wysoko-

białkowy pokarm - zmiksowane świeże mięso gołębi. Nie mogła przerwać tej pracy - było to dla niej zbyt ważne. Przez cały czas, gdy kończyła karmienie, zastana­ wiała się, jak dalece jej sposób gospodarzenia zbul­ wersuje Evana. Ojciec dawno już przestał ją namawiać na wynajęcie gosposi i teraz z uporem szukał dla niej męża, kogoś, kto by ją oderwał od tego, jego zdaniem, potwornego życia. Słyszała, jak gdera w jej salonie. Widocznie dostrzegł sterty książek wrzucone niedbale pod stolik, poroz­ rzucane po podłodze buty i niechlujne pęki suchych kwiatów w wazonach i słoikach. Biedny Evan. Nigdy nie mógł pojąć, jak jego córka może mieszkać w takich warunkach. Był zachwycony, gdy zaczęła studiować sztuki piękne, i wściekły, gdy odmówiła pracy w jego firmie. Teraz, używając do tego celu co młodszych i atrakcyjniejszych spośród swych znajomych, próbował przywrócić ją do nor­ malnego życia. Anna poczuła, jak pierwsze krople deszczu spadają na jej twarz. Pobiegła do domu. Powiedział, że jest przyziemna. No cóż. Nie było to wcale takie straszne określenie, słyszała już gorsze: uparta, pruderyjna, leniwa, pozbawiona kontaktu z rzeczywistością... Zaczęło padać na dobre, więc wcisnęła głowę w ramiona i puściła się pędem. Mimo biegu zrobiło jej się zimno, bo wychodząc z domu zapomniała o kurtce. Ciekawe, czy wspomniała Tyrusowi, że sufit w jego pokoju przecieka? Chyba nie. Ale przecież i tak nic by na to nie poradził. Chyba żeby się wyprowadził. Ostatnio coraz bardziej chciała, żeby to zrobił. Jego obecność coraz bardziej ją rozstrajała...

ROZDZIAŁ DRUGI Tyrus leżał na łóżku w swoim pokoju i próbował skoncentrować się na swoim ciele. Zgodnie z zaleceniem lekarza rozluźniał kolejno grupy mięśni. Wreszcie zaklął pod nosem. Znowu się nie udało! W ogóle nic się ostatnio nie udawało. Tak zalecona gimnastyka, jak i praca naukowa. Im częściej powtarzał rutynowe ćwiczenia, które miały ponownie uczynić z niego mężczyznę, tym bardziej gardził sobą, co z kolei powodowało, że stosowana terapia miała zgoła przeciwny efekt. Nie odczuwał zapowiedzianej lekkości, samozadowolenia czy odprężenia. Skupił się ponownie: paluchy nóg - rozluźnijcie się, rozluźnijcie się mięśnie śródstopia... Poczynając od nóg potrafił w ten sposób rozluźnić wszystkie mięśnie, aż do górnej części ud. Z kolei idąc od góry, kończył na poziomie lędźwi. Ale gdy próbował się skoncentrować na najistotniejszym obszarze męskiej anatomii, umysł jego natychmiast zaczynał odtwarzać pamiętną scenę z Cass. Powracało tak dobrze znane dudnienie w głowie, znów czuł uporczywe tętnienie jakiegoś naczynka pod żuchwą, znów czuł, jak całe jego ciało ogarnia przykre i bolesne napięcie. Całe ciało z wyjątkiem tej jednej jego części. Otworzył oczy i spojrzał z nienawiścią w górę. Co też tam się działo nad jego pokojem? Brzmiało to jak inwazja rozwścieczonych myszy. Albo może zadomo­ wione wiewiórki turlały tam z kąta w kąt zimowe zapasy orzechów? Znów zaklął cicho. Musiał przyznać, że tym razem poniósł klęskę na całej linii. Zmuszony

do porzucenia na zawsze morza, skazany na fizyczną bierność i do tego zmuszony przez okoliczności do zamieszkania w starej, cieknącej ruinie, której właś­ cicielkę można było określić najdelikatniej jako osobę dziwną. Gdyby potrzebował dalszej zachęty, poza zaleceniem lekarza, do wegetariańskiej diety, to widok zamrażal- nika wypchanego po brzegi martwymi gryzoniami w plastikowych torebkach z pewnością by wystarczył. Od chwili kiedy to zobaczył po raz pierwszy, ograniczał się jedynie do kawy i jednego dużego posiłku około południa, na który składały się artykuły zarazem dozwolone i dostępne. Jeżeli obywanie się bez mięsnych potraw miało go postawić na nogi, to nie miał wyboru. Nawet gdyby miało go to wykończyć. Skąd jednak, przy tej zaleconej diecie, miał czerpać siły do ćwiczeń fizycznych? Trudno pogodzić pracę konia z dietą królika. Przypłynęły do niego słowa wypowiedziane przez jego lekarza: - Twój ratunek, synu, tkwi w wysiłku fizycznym i diecie. I oczywiście odpoczynku. Pokaż mi się za jakieś trzy tygodnie, a wtedy zdecydujemy, co dalej. Wysiłek. Co też do cholery miał robić, grywać w golfa? Za pieniądze ze sprzedaży sprzętu do nurko­ wania zakupić dres i, wraz z grupą spoconych i zieją­ cych ludzkich flaków, uprawiać aerobik? Spośród jednych dwóch form wysiłku, z jakimi miał do tej pory do czynienia, jedna była zakazana, a druga niemożliwa. Ze strychu ponownie doszło do niego to samo podejrzane skrobanie, a na twarz posypał mu się tynk. Kichnął rozwścieczony. O Boże! Co też go tu jeszcze czeka? Czy nie cierpiał już wystarczająco spędzając całe dnie w pomieszczeniu bez okna, gdzie mógł jedynie przekładać papierki? Czy naprawdę po powrocie z pracy musiało spotykać go coś takiego?

- Poddaję się - warknął głośno, zrywając się z łóżka sprężystym ruchem człowieka o znakomicie wy- trenowanych mięśniach. Niestety, poza wytrenowanymi mięśniami, ciało jego pozostawiało wiele do życzenia. Po trzydziestu ośmiu latach wspaniałej kondycji uderzyło w niego nadciśnienie - coś, o czym do tej pory nawet nie myślał. Nigdy, co prawda, nie oczekiwał, że całe życie będzie mógł nurkować. Od dłuższego czasu planował zerwanie z zawodem i założenie jakiegoś własnego interesu. Shorty zgodził się wykupić jego udziały, choć przecież nie określał bliżej ani warunków, ani terminu. Przy odrobinie szczęścia mogliby zakończyć robotę w ciągu następnych sześciu miesięcy. Wtedy Tyrus kupiłby nieduży kuter rybacki - piętnaście - siedemnaście metrów - i mały domek gdzieś nad morzem. Z drugiej strony, gdyby Shorty musiał wymienić na ich przystosowanej do nurkowania łodzi nie tylko kompresor, ale i generator, sprawy mogłyby się nieco skomplikować. Nie stanowiłoby to jednak tak wielkiego problemu. Jakoś by sobie poradził, bo zawsze udawało mu się spaść na cztery łapy. Wszedł w układ z Shortym McPhersonem mając za wszystkie gwarancje uścisk ręki i udało im się rozstać w ten sam sposób. W dziedzinie tak niebezpiecznej, jak nurkowanie głębinowe nie można było nawet przez chwilę rozważać możliwości pracy z człowiekiem, którego nie darzyło się pełnym zaufaniem. Cała rzecz w tym, że on nie chciał jeszcze zrywać z pracą! Nie potrafił! Przez całe życie nie robił nic innego. Było to wszystko, co potrafił robić dobrze. Kiedy tylko zorientował się, że o dalszej karierze nurka nie ma mowy, zwrócił się do Laboratoriów Morskich przy Duke University oferując swe ponad dwudziestoletnie doświadczenie w zamian za posadę.

Znał tę pracę na wylot, mógł analizować wszystkie możliwe warunki i okoliczności. Oferta jego została przyjęta, ale warunki odbiegały od tego, czego się spodziewał. Sądził, że uda mu się pozostać w Laboratoriach Morskich. Dostatecznie blisko Cass, by namówić ją, aby dała mu jeszcze jedną szansę. A tymczasem, wbrew samemu sobie, przyjął pracę w Durham, nie próbując nawet szukać czegokolwiek innego. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie obiecywali mu wiele. Nawet jego czynny udział w prowadzonych badaniach obwarowany był za­ strzeżeniami. Musiał odpowiednio szybko obniżyć ciśnienie krwi i utrzymać je w granicach normy. A wynegocjowanie choćby takich warunków kosz­ towało go bardzo wiele. Na jego korzyść przemawiało to, że wieloletnia praca w zawodzie płetwonurka nie wywołała u niego zaburzeń psychicznych, bowiem program badań obejmował nerwice wywołane wzrostami ciśnienia. Jak na ironię, do podjęcia przez niego pracy naukowej skłonił go, czy raczej zmusił, wypadek spowodowany awarią dzwonu nurkowego. Wówczas pierwszy raz pomyślał poważnie o wycofaniu się, dopóki jeszcze nie zaczęła go toczyć martwica kości, dopóki jeszcze nie stracił płuc, nie postradał słuchu. Praca nurka to praca dla człowieka młodego. Mając lat trzydzieści osiem, Tyrus Clay mógł być tylko dumny z tego, że wytrwał dłużej niż inni. A i tak chciał jeszcze pozostać na morzu. Robił to po części dla pieniędzy - im cięższe były warunki, tym więcej płacono - ale nie tylko. Praca ta była jak narkotyk. Nawet po tamtym wypadku nie potrafił jej tak po prostu rzucić. Słyszał kiedś bardzo dobre określenie dzwonu nurkowego - stalowa piłka pełna ludzi, wisząca pod powierzchnią wody na gumce i łańcuszku. Porównanie

trafne. Istotne jednak było to, że gumowa rurka, zwana pępowiną, była o niebo ważniejsza od pod­ trzymującego łańcucha. Ważna była także klamra mocująca łańcuch do blaszanej konstrukcji dzwonu. Czasem od takiej klamry, wartej dziesięć dolarów, zależało ludzkie życie. Tak było podczas tamtej awarii. Nurkowali na poziomie stu pięćdziesięciu metrów, gdy klamra puściła, Dzwon opadł jeszcze dwadzieścia metrów na pępowi­ nie, zanim przerażona załoga łodzi zablokowała gumowe sznury i zatrzymała dzwon. Pracował wtedy w jego wnętrzu z młodziutkim chłopaczkiem, który wszedł w interes na kilka lat, tylko po to, aby trochę się dorobić. Badali razem uszkodzenia spowodowane trwającymi przez trzy tygodnie huraganowymi wiat­ rami. Wichry już ustały, ale wzburzone wody jeszcze nie opadły. Dopiero po godzinie odnaleziono przyczynę awarii, a godzina ta dla uwięzionych nurków trwała całe wieki. Okazało się, że pękła klamra mocująca i z tego powodu pępowina, w normalnych warunkach służąca do utrzymania odpowiedniego stężenia gazów, tem- peratury i łączności z macierzystą łodzią, musiała nagle zastąpić podtrzymujący łańcuch. Ponieważ była elastyczna, dzwon opadł głębiej i przemieścił się nieco na skutek działania prądów podmorskich. W ten oto sposób krucha konstrukcja, składająca się z plątaniny rurek i kabli, stała się rzeczywistą liną ratunkową. Gdyby którykolwiek jej element uległ przerwaniu, ludzi na dole czekałaby pewna śmierć. Nawet jeśli w danej chwili pępowina trzymała, to cały czas istniało ogromne zagrożenie. Minimalna zmiana warunków atmosferycznych mogła spowodo­ wać taką zmianę naprężeń, że nie byłoby mowy o dalszym podtrzymaniu dzwonu. Poza tym pępowina nie wytrzymałaby ciężaru podczas holowania w górę.

a o pracach naprawczych wykonywanych przez płetwonurków nie było co marzyć, ze względu na głębokość. Tyrus wówczas także miał szczęście, ale był już jedną nogą na tamtym świecie i dowiedział się, czym jest piekło. Przez długie godziny uspokajał towarzy­ szącego mu chłopca, wysłuchiwał jego splątanych łkań i wypowiadał kojące słowa. Nigdy przedtem nie odkrył w sobie takich pokładów cierpliwości i współ­ czucia. Kiedy już odwieziono ich do Aberdeen, Tyrus czuł się nieco lepiej. Jednak prawie natychmiast zdecydował się na powrót do domu, do Stanów. Gdy już był u siebie, próbował wymazać te wspomnienia pławiąc się w alkoholu i rozrywce. Niewiele to pomogło. Miesiącami cierpiał na klaustrofobię, a ze snu wyrywały go koszmary. Sędził jakiś czas na Karaibach, a potem w Zatoce Meksykańskiej spotkał Shorty'ego McPhersona. Po­ między jednym a drugim kufelkiem Shorty próbował namówić go na rozkręcenie niezależnego interesu. Po namyśle - czyli kolejnych sześciu piwkach - Tyrus i Shorty zostali wspólnikami. Clay miał wówczas trzydzieści pięć lat i przez głowę nie przeszła mu myśl, że będzie zmuszony porzucić morze wcześniej niż za jakieś dziesięć lat. Postanowił oszczędzać się i trwał mocno w swym postanowieniu, aż nagle za jednym zamachem stracił wszystko, co było mu bliskie. Być może zbyt lekceważył pojawiające się zawroty głowy. Ale gdy dołączyły się migreny, natychmiast wybrał się do najbliższego lekarza. Doktor, do którego trafił, robił wrażenie człowieka, który rzeczywiście zna się na swoim fachu. Nie siląc się nawet na łagodzenie faktów, wyłożył sprawę prosto z mostu. - Synu - powiedział. - Koniec z tym szaleńczym

życiem. Jeżeli niczego nie zmienisz, nie dożyjesz nawet czterdziestki. Płuca masz co prawda zdrowe, ale ciśnienie jest znacznie powyżej normy. Posłuchaj rady starego człowieka. Zwalcz w sobie miłość do nur­ kowania i naucz się nowego fachu. Jeśli tak nie zrobisz, to pozwolisz sobie na jeszcze jedną próbę, i potem jeszcze jedną, aż w końcu któraś kolejna okaże się ostatnią. Pamiętaj, że wszystko zależy od ciebie. Oszołomiony Tyrus powiedział lekarzowi, gdzie może sobie wsadzić swoje porady, i wybiegł. Następ- nego dnia podczas nurkowania przy porzuconym wraku doznał kolejnego ataku bólów i zawrotów głowy i to już na głębokości dziesięciu metrów. Próbował zwalić winę na swój sprzęt, chociaż w głębi duszy wiedział, że aparatura jest w porządku. Ale on - nie. Pojął wreszcie, że musi z tym skończyć. Zdawał sobie sprawę, że każde kolejne zejście pod wodę to uszczerbek na zdrowiu, a robił to już od ponad dwudziestu lat. Oficjalnie nurkował od czasu, kiedy odrabiał służbę wojskową w Wietnamie, ale jeszcze przedtem, nielegalnie, badał dno Zatoki Meksykańskiej. Po wojnie zatrudnił się w firmie prowadzącej naprawy podmorskie w okolicach Galvestone. Potem wykony- ; wał prace ratownicze, a następnie przeszedł do obsługi platform wiertniczych na Morzu Północnym, gdzie przeżył awarię dzwonu. Po tylu latach niełatwo mu było odejść od tej roboty. Prowadzenie prywatnego przedsiębiorstwa jeszcze bardziej go do niej zbliżyło. Ale rozsądek zwyciężył. - Nie jesteś żonaty, synu? - zapytał lekarz, gdy skruszony Tyrus pojawił się u niego po tygodniu. - Nie - odpowiedział, dochodząc do wniosku, że jego długotrwałego, ale luźnego związku z Cass Valenti na pewno nie można tak nazwać.

- Hmmm... Widzisz, środek, który ci przepisuję, wywołuje u niektórych mężczyzn dość przykre działanie uboczne. Gdybyś był żonaty, to chętnie porozmawiał­ bym z panią Clay. Czasem zrozumienie ze strony ukochanej kobiety może wiele ułatwić, o ile rozumiesz, co mam na myśli. Uporządkowanie własnych spraw zajęło mu nieco ponad tydzień. Wiedział, że nie może pozostać w swojej firmie i jednocześnie unikać schodzenia pod wodę. Wystarczyłaby choroba albo nawet kac któregoś z kolegów, a żadna siła nie powstrzymałaby Tyrusa przed zejściem pod wodę. Miał niewielki kapitał ulokowany w akcjach jeszcze z czasów, gdy nie miał własnej firmy. Odsetki od tego kapitaliku wystarczą na jakiś czas. Jakieś zarobki zapewni również praca na uniwersytecie, nie mógł jej jednak traktować jako źródła stałego dochodu. Poza chęcią brakowało mu także odpowiedniego wykształcenia. Jego życie właściwie się skończyło. I nic nie udało mu się do tej pory osiągnąć. Nie miał rodziny ani żadnego miejsca, które mógłby nazwać domem, bowiem z całą pewnością nie był nim pensjonat w Houston, w którym spędził pierwsze dwanaście lat swego życia. Miał zaledwie garstkę dobrych przyjaciół rozrzuconych po świecie - i Cass. Cass Valenti. Drobna, ciemna, energiczna. I zabor­ cza. Zwłaszcza w łóżku. Wbrew sobie Tyrus uśmiechnął się na samo wspomnienie. Cass zdecydowanie nie była kobietą, przy której mężczyzna mógł się odprężyć. Nie mieli ze sobą nic wspólnego. Poza łóżkiem. Przez większość roku Tyrus pracował w okolicach Wilmington w Północnej Karolinie. Zdołał tam urządzić sobie miłe mieszkanko. Cass była jego najbliższą sąsiadką, a po drugim dniu znajomości - także kochanką. Kłopoty pojawiły się, gdy próbował opowiedzieć

jej o zmianach, jakie zaszły w jego życiu. Uzbrojony w tony literatury medycznej i te przeklęte tabletki zmuszony był czekać przez cztery dni, dopóki nie powróciła z jakiegoś tournee. Cass pracowała w biurze kontrolującym stosunki gwiazd i gwiazdek z publicz- nością i od czasu nakręcenie w Wilmington pierwszego filmu miała dużo pracy. Przed jej powrotem znalazł dość czasu, aby przea­ nalizować i zacząć wprowadzać w życie zalecenia lekarza. Posunął się nawet do tego, że zaczął uprawiać jogging, ale złośliwe komentarze napotykanych po drodze znajomych skłoniły go do rezygnacji. Nie był w stanie znieść tego, że robi z siebie pośmiewisko, i Konsekwentnie natomiast przestrzegał wymogów dietetycznych. Ilości spożywanej przez niego zieleniny wystarczyłoby na wykarmienie całej armii wygłodzo- nych królików. Jedynym dodatkiem, na który sobie pozwalał, był sok z cytryny. Nie był jednak w stanie odmówić sobie soli. Może kiedyś, ale takie rzeczy musiał wprowadzać stopniowo. Nie mógł tak za j jednym zamachem zrezygnować ze wszystkich przyjem- i ności w życiu. Wystarczyło już, że pochłaniał tyle surowizny. On, który do tej pory jadał warzywa jedynie pod postacią frytek i marynat. Już po kilku dniach leczenia bóle głowy ustąpiły. Napełniło go to optymizmem. Przez chwilę uwierzył, że ma już całą sprawę za sobą. Pozostał tylko problem ciągłego napięcia. Od jakiegoś czasu nie mógł się i odprężyć i właściwie nic nie dawało mu zadowolenia. i Bez przerwy był z czegoś niezadowolony. A gdy zaczynało mu to już nieznośnie ciążyć, robił sobie j drinka. Wtedy napięcie ustępowało, ale nie na długo. Już od pewnego czasu odczuwał to dziwne podener­ wowanie, jakby w jego życiu brakowało jakiegoś istotnego elementu. Gapił się na ludzi, którzy podczas weekendów wylęgali na plażę całymi rodzinami. Na