..
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Widziała przed sobą ścianę ulewnego deszczu i wartki błotnisty potok, w
którym całkiem ugrzęzły jej buty. Melanie Montgomery trzęsła się z zimna i ze
zmęczenia, z trudem utrzymując rozpostarty nad głową prochowiec. Kiedy
wychyliła w końcu głowę, ujrzała wyjątkowo posępny krajobraz. Kolumbijska
dżungla tonęła w sinej, dymiącej mgle. Dopiero na linii horyzontu majaczyły
postrzępione szczyty gór, przypominając jej, jakby nie dosyć miała zmartwień,
że do domu było strasznie daleko. Po raz pierwszy, odkąd przyjęła zaproszenie
Marii Teresy, żałowała swej pochopnej decyzji. W każdym razie zaczęła się
zastanawiać, czy nie przeholowała z samodzielnością. Matka powstrzymywała
ją oczywiście przed tym „szczeniackim wybrykiem", wymieniając tysiąc
nieszczęść, jakie mogą się przydarzyć samotnej dziewczynie podróżującej po
obcym kraju. Melanie znała tę czarną listę na pamięć. Długo by mogła
opowiadać o losie najmłodszego dziecka w rodzinie... Nawet Paul i Elise,
zaledwie kilka lat od niej starsi, z jakiegoś tajemniczego powodu nie raczyli
uznać, że ich dwudziestopięcioletnia „siostrzyczka" stała się dorosłą kobietą.
Nadal traktowali ją jak zbuntowaną nastolatkę. Więc cóż dopiero mówić o
matce…
Philip zaproponował jej ucieczkę w małżeństwo, ale uznała ten krok za
zbyt drastyczny. I dość ryzykowny. W końcu chodziło o wyrwanie się spod
nadopiekuńczych skrzydełek rodziny, a nie schronienie pod inne skrzydła.
Bardzo ich wszystkich kochała, jednak doszła do wniosku, że przebrali miarkę.
Zwłaszcza Elise miała denerwujący zwyczaj węszenia i wtrącania się do życia
młodszej siostry przy każdej okazji. Jakby wychowywanie dwójki własnych
dzieci nie pochłaniało jej dostatecznie dużo czasu i energii.
Tak więc Melanie, nie zważając na katastroficzne przepowiednie matki, z
milczącym uporem przygotowywała się do podróży. Zapewne ten sam
wrodzony upór sprawił, że mały sklep z upominkami, który zaczęła prowadzić
po ukończeniu college'u, rozkwitł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po
trzech latach mogła być z niego naprawdę dumna. Zdobyła klientów, którzy
przyjeżdżali do ich małego miasteczka w północno-wschodnim Tennessee z
odległych okolic po to tylko, żeby sprawdzić, czy wymyśliła lub sprowadziła
coś nowego. Zaproszenie od Marii Teresy nadeszło akurat w momencie, kiedy
poczuła się swoim zajęciem znużona.
Po podróży do Ameryki Południowej spodziewała się nie tylko
turystycznych wrażeń, ale i świeżych pomysłów na… upominki. Z Marią Teresą
przyjaźniły się przez cztery lata college'u. W każde wakacje, kiedy Kolumbijka
wybierała się do swojego domu w Villa Yicencias, błagała przyjaciółkę, żeby z
nią pojechała.
Jednak zawsze miały pecha. Zawsze coś krzyżowało im plany. Tym
razem Melanie podjęła nieodwołalną decyzję. Musiała tylko dotrzeć pod
właściwy adres. Potoczyła wzrokiem po szarym, mokrym krajobrazie i ciężko
westchnęła. Och, żeby z tej mgły wyłonił się nagle autobus i zabrał ich stąd…
Mogło być jeszcze gorzej, pomyślała natychmiast. Gdyby nie przewodnik,
czułaby się jak ostatnie żywe stworzenie na tonącej w deszczu planecie. Zaczęła
wypatrywać sylwetki Julia w wąwozie, do którego stoczył się samochód.
Dostrzegła tylko pojazd, kilkaset metrów poniżej drogi, przewrócony na bok i
zatopiony do połowy w błotnistej mazi. Gdyby nie błyskawiczny refleks Julia,
spadliby tam oboje razem z samochodem. Zorientował się nagle, że gigantyczna
lawina błota porywa ich ze sobą, że nie mają najmniejszej szansy na ucieczkę.
Wrzasnął, żeby skakała. Melanie zrobiła to natychmiast - bez wahania,
zadziwiająco sprawnie. Auto potoczyło się po śliskim zboczu, a Julio,
oniemiały, czekał, aż się zatrzyma. Potem zszedł do niego ostrożnie, obszedł
dookoła kilka razy, kręcąc rozpaczliwie głową. Wysłużone cztery kółka były
jego narzędziem pracy, źródłem utrzymania rodziny, a tu koniec…
Cholerny świat, pomyślała Melanie. W tej okolicy trudno mu będzie
wyczarować jakiś porządny dźwig. Według mapy, Villa Vicencias dzieli od
Bogoty nie więcej niż sto trzydzieści kilometrów. Drobiazg, myślała jeszcze na
lotnisku. W Tennessee taką trasę przemierza się w niespełna dwie godziny.
Tutaj jednak musieli pokonać potężny łańcuch górski (droga wznosi się
miejscami do trzech tysięcy sześciuset metrów ponad poziom morza), żeby
dotrzeć do otoczonego dżunglą miasta. Niestety, pogoda zatrzymała ich w
wysokich górach, z dala od ludzkich osad, bez żadnej nadziei na pojawienie się
w mgle autobusu.
Ciekawe, co by zrobiła Elise na moim miejscu? Tylko że siostra nigdy nie
znalazłaby się w podobnej sytuacji. Elise nie podjęła w swoim życiu ani jednej
pochopnej decyzji. Ciągłe porównywanie Melanie do Elise było najbardziej
irytującym zwyczajem ich matki. Elise nie miała nigdy żyłki podróżniczej.
Skończyła college, została pielęgniarką, a potem zaczęła wieść przykładne
życie. Po pierwszym nieudanym małżeństwie wyszła za Damona Trenta i odtąd,
nareszcie w swoim żywiole, z radosnym oddaniem grała rolę matki i żony.
Melanie od dzieciństwa prześladowało pytanie dorosłych: „Dlaczego nie
bierzesz przykładu ze swojej siostry?" Zacisnęła odruchowo szczęki. Z wyglądu
prawie bliźniaczki: blondynki o skandynawskiej urodzie, chociaż włosy Melanie
były nieco jaśniejsze, o lekko srebrnym odcieniu, cienkie, ale bardzo gęste. Jak
to dobrze, że zaplotła je przed wyjazdem w warkocz! Ładnie by teraz wyglądała
z zabłoconą szopą. Zielone oczy sióstr prawie nie różniły się odcieniem. Obie
były wysokie… i na tym kończyło się podobieństwo. Melanie tryskała życiem, z
otwartymi ramionami witała każdy nowy dzień. I nie bała się ryzyka. Jako
dziecko zamęczała dorosłych pytaniami płynącymi z niewyczerpanego źródła jej
ciekawości.
Ocknęła się z zamyślenia. Powinna myśleć tylko o tym, jak wydostać się
z tarapatów. To nie Stany, gdzie pierwszy zatrzymany kierowca podwiózłby ją
do najbliższego domu, w którym zapytałaby, czy może skorzystać z telefonu i
po kłopocie. Od kilku godzin nikt tędy nie przejeżdżał, żadnych śladów życia w
zasięgu wzroku… Poczuła gęsią skórkę na plecach. Nigdy dotąd nie czuła się
tak bezradna i samotna.
- Julio? Gdzie jesteś? - usłyszała własny zdławiony głos i jakiś szelest za
plecami. Odwróciła się gwałtownie. Jej przewodnik oddychał ciężko,
nadaremnie próbując wytrzeć twarz z błota.
- Przykro mi, senorita Montgomery, nie udało mi się wyjąć pani bagażu.
Pogratulowała sobie trzeźwości umysłu. W ostatniej chwili przed skokiem
złapała torebkę z pieniędzmi i paszportem. Szkoda, że nie mogą się na razie do
niczego przydać…
- Co my teraz zrobimy? - spytała.
Julio wzruszył ramionami. Melanie zrozumiała z jego opowieści w czasie
podróży, że zbliża się do pięćdziesiątki, ma sześcioro dzieci, w tym dwoje już
dorosłych mieszkających w Kartagenie, i jest bardzo szczęśliwy, że dzięki tej
„fantastycznej maszynie" zarabia na godne życie całej ósemki.
Stali w milczeniu, pogrążeni w rozpaczy. Słowa pocieszenia na nic by się
zdały, nawet gdyby Melanie potrafiła je wykrztusić. Widziała na własne oczy,
jak ten cudowny samochód, od którego zależał los wielkiej rodziny, stoczył się
jak piłka po błotnistym stoku. Groza. Pierwszy odezwał się Julio.
- Tam dalej, kilka albo kilkanaście kilometrów stąd, jest jakaś osada. Nie
ma innego wyjścia. Musimy iść na piechotę.
Tymczasem… Na przeciwległym krańcu kontynentu, w Buenos Aires,
Justin Drake, przedstawiciel Treńt Enterprises w Ameryce Południowej,
prowadził ważne negocjacje z potencjalnym wspólnikiem firmy. Choć znał
hiszpański, wytężał całą swoją uwagę, żeby nie uronić ani słowa
Argentyńczyka, który mówił z prędkością karabinu maszynowego.
- Musi pan zrozumieć - powiedział dobitnie Jorge Villaneuva - że
zawarcie spółki z Trent Enerprises leży także w interesie firmy, którą ja
reprezentuję, ale nie mogę podjąć takiej decyzji bez zgody moich dyrektorów.
Nie wątpię, że pan rozumie…
- Oczywiście, że rozumiem - odpowiedział Justin z lekkim uśmiechem.
Argentyńczyk stracił zimną krew, a o to mu właśnie chodziło… - Jednakże
liczymy na konkretną odpowiedź w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. W innym
razie zmuszeni będziemy zmienić plany.
- Ależ to niemożliwe! - wybuchnął Jorge. - Trzeba być cudotwórcą, żeby
w dwa dni zwołać wszystkich członków rady na specjalne posiedzenie. Chyba
zgodzi się pan… - przerwał, gdy w drzwiach pojawiła się sekretarka.
- Proszę mi wybaczyć, senor Drake. Senor Trent dzwoni z Chicago.
Powiedział, że musi z panem niezwłocznie rozmawiać.
Justin spojrzał na Argentyńczyka, który wyraźnie zbladł. Przeprosił go
natychmiast i wyszedł do swojego gabinetu.
- Damon?
- Cześć, Justin. Przepraszam, wiem, że rozmawiasz z Villaneuvą, ale nie
mogłem z tym czekać.
- Co się stało?
- Kiedy najwcześniej mógłbyś wylecieć z Buenos Aires?
- Wylecieć?! Sam wiesz, że prowadzę niezwykle delikatne pertraktacje.
-Wiem. Nie prosiłbym cię o pomoc w błahej sprawie.
Damon Trent był nie tylko jego pracodawcą, ale najbliższym
przyjacielem. I rzadko prosił o pomoc kogokolwiek. Justin zdrętwiał. Damon
musiał wpaść w prawdziwe tarapaty.
- Jasne. Mów, co mam robić.
- Chcę, żebyś poleciał do Bogoty. Siostra Elise zniknęła.
- Melanie… - Justina oblał zimny pot - zginęła w Kolumbii? A co za licho
poniosło ją właśnie tam?!
- Z tego co zrozumiałem, wybrała się w odwiedziny do koleżanki. Szkoda
gadać. Poleciała trzy dni temu. Przysięgła, że zadzwoni, gdy tylko dotrze na
miejsce. Telefonowaliśmy do przyjaciółki. Ona też nie dostała żadnej wieści.
Pomyślała, że Melanie odłożyła wyjazd.
- A wiesz przynajmniej, czy dotarła do Kolumbii?
- Tak. Pierwszą noc spędziła w hotelu "Tequendama" w Bogocie, ale
rankiem się wymeldowała. Nie mamy pojęcia, dokąd pojechała, ale tak na
zdrowy rozum musiała wynająć jakiś samochód i ruszyć do Villa Vicencias.
- Cholera! Musiała upaść na głowę, żeby pakować się tam sama!
- Powiedz jej to osobiście - odrzekł sucho Damon.
- Spokojna głowa. Powiem jej dużo więcej. Jak tylko odnajdę gówniarę.
- Masz nadzieję, że ci się uda?
Justin wyobraził sobie, co mogło spotkać samotną młodą kobietę w
Kolumbii, ale tylko głośno przełknął ślinę i odpowiedział opanowanym głosem:
- Znajdę ją, Damon. Już mnie tu nie ma.
- Dzięki, Justin.
- Dobrze, że zwróciłeś się z tym do mnie. Szkoda tylko, że nie wiedziałem
wcześniej o tej wyprawie.
- Szczerze mówiąc, prawie nikt nie wiedział. Kiedy zadzwoniła do nas jej
matka, Melanie była już w drodze.
Justin spotkał ją tylko raz w życiu, dobrych kilka lat temu, kiedy była
uczennicą. Pamiętał, że miała zielone, błyszczące oczy i rozbrajający uśmiech.
Mimo młodego wieku zdawała się doskonale wiedzieć, co chce zrobić ze swoim
życiem. Ilekroć Elise próbowała skrytykować jej plany albo do czegoś namówić,
dziewczyna stawała okoniem. Wyglądała na rogatą duszę, ale żeby do
Kolumbii… Na samotną wycieczkę?!
Przypomniał sobie, że nie skończył rozmowy z Damonem.
- Będę z tobą w kontakcie.
- W porządku. Aha, jeszcze jedno… - Damon zawiesił głos.
- Co takiego?
- Nie ryzykuj, Justin. Spróbuj się dowiedzieć, gdzie ona jest… jeśli to
możliwe, ale nie baw się w bohatera. Proszę cię.
- Kto? Ja? Za wiele lat spędziłem w gabinecie za biurkiem, żeby
sprawdzać swoje kwalifikacje na bohatera.
- Tylko że ja pamiętam, co robiłeś, zanim zacząłeś pracować u mnie, więc
nie czarujmy się. Wilka zawsze ciągnie do lasu. Bądź ostrożny, stary.
- Dobrze, dobrze. Swoją drogą, dziękuję, że mi przypomniałeś stare czasy.
Mógłbym odnowić niektóre kontakty.
- A czy mógłbyś tego nie robić?
- Nie bój się. I tak wrócę do ciebie.
- Dzięki za pocieszenie.
- Drobiazg.
Justin odłożył słuchawkę, ale wpatrywał się w nią jeszcze kilka sekund,
zbierając myśli. Połączył się z Marią.
- Zamów bilet na najbliższy samolot do Bogoty. Rezerwacja w jedną
stronę.
Musi jeszcze pojechać do domu, żeby się przebrać. W garniturze
biznesmena nie zrobiłby dobrego wrażenia w tych kilku zakątkach Kolumbii,
które zapamiętał najlepiej i których nie zapomni do końca życia…
Boże, nie mogła wybrać gorszego miejsca na świecie. Przysiągł sobie
kilka lat temu, że nigdy tam nie wróci. Ale tak to już bywasz niektórymi
deklaracjami. Czają się na człowieka, żeby dopaść go w najmniej
spodziewanym momencie i zrobić "zygu, zygu". Naprawdę nie ma wyjścia…
Był już przy drzwiach, kiedy przypomniał sobie o Villaneuvie.
- Wybaczcie, panowie - zaczął w progu sali konferencyjnej - ale musimy
przerwać nasze spotkanie. Zmuszają mnie do tego nadzwyczajne okoliczności.
Mam nadzieję, że wrócę za tydzień i będę do panów dyspozycji.
- Za tydzień! - powtórzył nieswoim głosem Jorge. - A więc pan Trent
odrzuca nasze warunki?
- Tego nie powiedziałem.
- Ale sytuacja jest dostatecznie wymowna. Proszę mi dać kilka godzin…
- Nie mam nawet czasu. Muszę zdążyć na samolot.
- Gdzie zatem możemy pana znaleźć? Dokąd dzwonić, kiedy tylko
dostanę formalną zgodę?
- Proszę zostawić wiadomość - odpowiedział Justin po chwili milczenia -
w hotelu "Tequendama" w Bogocie. - Dostrzegł ulgę w oczach Argentyńczyka,
który doskonale wiedział, że Trent Enterprises nie prowadzi żadnych interesów
w Kolumbii.
Pożegnali się pospiesznie, a Justin wrócił myślami do Melanie. Co też się
mogło wydarzyć?
Kilka godzin później wciąż zadawał sobie to samo pytanie. W hotelu
doskonale pamiętali, kiedy się wymeldowała, i że jakiś człowiek pomagał
wynosić jej bagaże. Nic więcej. Żadnych śladów, nie potrafili nawet podać
rysopisu mężczyzny ani marki jego samochodu. Justin poczuł się wściekle
bezradny. Jedyne, co mu pozostawało, to wynająć samochód i podążyć przez
góry "najprostszą" drogą, która wiodła do Villa Vicencias. Deszcz nie ułatwiał
sprawy. Kiedy już znalazł pojazd i kierowcę, dowiedział się, że trasa jest trudna,
a po kilku dniach ulewnych deszczy wręcz karkołomna. Uchwycił się więc
nadziei, że tylko pogoda zatrzymała Melanie w drodze. Nie mógł się doczekać
tego spotkania. Już on jej uświadomi - w kilku krótkich lekcjach - co może
przydarzyć się młodej damie podróżującej samotnie po obcym kraju.
Jednocześnie modlił się w duszy, żeby pierwszej lekcji nie miała już za sobą.
Chyba po raz pierwszy w życiu Melanie narzekała na swój los.
Domiasteczka dotarli po zmierzchu. Ulice z powodu słoty były opustoszałe, ani
śladów życia, na szczęście jednak Julio zachowywał się tak, jakby najgorsze
mieli za sobą. Znalazł nocleg, potem zaczął szukać ekipy ratowniczej, która
wyciągnęłaby samochód. Czyli nie poddał się… Nigdy nie czuła się tak
samotna. Jej słaba znajomość hiszpańskiego okazała się bezużyteczna. Ludzie
tutaj mówili zbyt szybko, żeby mogła wychwycić więcej niż dwa albo trzy
słowa. Nie było też telefonów, a więc żadnej szansy na kontakt z Marią Teresą.
Zastanawiała się rozpaczliwie, co robić - spróbować wrócić do Bogoty
czy znaleźć inny samochód i jechać dalej.
Następnego ranka o nic już się nie martwiła. Z gorączką, w głębokiej
malignie, widziała tylko jak przez mgłę twarze ludzi, które, nie wiedzieć czemu,
pojawiały się i znikały, coraz mniej wyraźne. Potem była pewna, że krząta się
wokół niej matka, podaje lekarstwa, poprawia kołdrę, wypominając oczywiście
jej głupotę. Czasami przychodziła Elise. Dotykała czoła Melanie chłodnymi
dłońmi, przemawiała łagodnie i podsuwała jej coś do zjedzenia. Melanie
próbowała tłumaczyć, jak bardzo chce się od wszystkich wyzwolić, że czuje się
stłamszona ich miłością. Wydawali się nie rozumieć. Mruczeli nad nią
pocieszająco, a raczej nad jej chorym, rozpalonym ciałem.
- Zwały błota zatarasowały drogę. - Kierowca zjechał na pobocze. Mimo
że przestało padać, chmury wisiały nisko nad dżunglą i nadal wyglądały
groźnie.
W Justinie wzbierał coraz większy niepokój. Czyżby gwałtowna fala błota
i kamieni zmiotła ich z drogi? Wygrzebał się z samochodu i podszedł do skraju
zbocza.
- Co zamierza pan robić, senor? Dalej nie pojedziemy.
Dobre pytanie. I była na nie tylko jedna odpowiedź.
- Muszę iść na piechotę. Proszę. - Justin wręczył mężczyźnie zwitek
pieniędzy.
- Chce pan tu zostać? - Szofer spojrzał na niego jak na szaleńca.
- Nie. Chcę dalej szukać mojej znajomej.
- Ale, senor, jak pan wróci do Bogoty?
- O to będę martwił się później.
Mężczyzna wzruszył ramionami, całkowicie przekonany, że wszyscy
norteamericanos są stuknięci. Justin zapiął pod szyję nieprzemakalną kurtkę,
wziął plecak i ruszył przed siebie. Godzinę później dostrzegł samochód, który
mógł należeć do przewodnika Melanie, a przez następną godzinę usiłował się do
niego zbliżyć - z duszą na ramieniu i nadzieją, że nie znajdzie w środku ludzi.
Gdyby tam byli, szanse na przeżycie mieliby zerowe.
Zajrzawszy przez szybę, odetchnął z ulgą i w tej samej sekundzie na
przednim siedzeniu dostrzegł apaszkę Melanie. Pamiętał nawet dzień, kiedy
Elise pochwaliła się udanym prezentem dla siostry: "Spójrzcie, jaki niesamowity
deseń". Justin sam nie wiedział, co czuje. Z jednej strony wielką ulgę, że jest na
właściwym tropie. Z drugiej, wyobraźnia podsuwała mu najtragiczniejsze
scenariusze tego, co mogło się wydarzyć. On sam znał Kolumbię jak własną
kieszeń i najgorszemu wrogowi nie życzyłby takich doświadczeń. Po kilku
latach pracy w brygadzie antynarkotykowej zaklinał się, że nigdy więcej jego
stopa nie postanie na tej ziemi.
O ironio losu! Gdyby natknął się teraz na "starych znajomych", znalazłby
się w większym niebezpieczeństwie niż Melanie. Ale nie było wyjścia. Damon
wiedział, co robi, prosząc właśnie jego o pomoc.
Podróż do najbliższego miasteczka okazała się znośna, chmury bowiem,
jakby na zaklęcie Justina, powstrzymały się z ulewą do chwili, kiedy
przekroczył próg jedynego w tej okolicy, obskurnego hoteliku. Zapytał o
Melanie. Oczywiście nie mogli nie zapamiętać kobiety o jej wyglądzie. Dotarła
tutaj z przewodnikiem dzień albo dwa dni temu, ale wynajęła pokój w
prywatnym domu. Jakiś mężczyzna podał mu dokładny adres i wtedy Justin
zaczął się poważnie zastanawiać: czy poczekać do rana, czy też dalej kusić licho
i przedzierać się po ciemku przez deszczową nawałnicę po to jedynie, żeby
wygarnąć smarkuli, co myśli o jej niedorzecznych planach wakacyjnych.
Mężczyzna, który przyprowadził ją do miasteczka, dziękował podobno
Bogu, że odpowiedzialność za Amerykankę spadła na kogoś innego. W
pierwszej chwili, kiedy Justin usłyszał, że dziewczynie nic się nie stało,
zachwiał się na nogach. Potem zaczęła wzbierać w nim złość, ale natychmiast
się opanował. Z tego, co wiedział o Melanie, nie tylko mu nie podziękuje, ale
będzie wściekła, że jakiś facet śmiał jej deptać po piętach. Wyrecytuje mu, że
"nie jest dzieckiem", "sama wie, co ma robić", "nie potrzebuje anioła stróża" itd.
Spróbuje odwrócić kota ogonem. Nie szkodzi. Teraz już mu wszystko jedno. Im
szybciej wyciągnie ją z Kolumbii i odstawi do domu, tym lepiej. Wzruszył
ramionami. O tej porze na pewno jeszcze nie śpi. No i powinna wiedzieć o jego
obecności w miasteczku… Co za różnica, dzisiaj, czy jutro… Woli mieć to z
głowy. Trafił pod wskazany adres bez kłopotu.
Kobieta w średnim wieku otworzyła drzwi na oścież, zdążył zapukać, i
przyjęła jego wyjaśnienie z okrzykiem ulgi.
- Dzięki Bogu! Tak się cieszę, że pan przyjechał! Piękna lady jest chora,
ma wysoką gorączkę. Może pan coś poradzi. Proszę za mną. O, Najświętsza
Panienko, jak to dobrze! Jak to dobrze!
Serce podeszło mu do gardła. Niemożliwe, żeby przed wyjazdem nie
zaszczepiła się przeciwko malarii… Kiedy weszli na górę, kobieta uchyliła
drzwi i cofnęła się zdecydowanie, czekając, aż Justin wejdzie pierwszy.
W małej sypialni paliła się tylko nocna lampka. Kobieta leżąca w łóżku
wcale nie przypominała mu uczennicy, którą poznał kilka lat temu. Melanie jako
młoda dziewczyna wydawała mu się interesująca. Dorosła Melanie była
olśniewająco piękna. Miał nieprzepartą ochotę dotknąć jej aksamitnego
policzka. Sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak delikatny…
Leżała spokojnie niczym śpiąca królewna. Zupełnie bezbronna, w jakimś
obcym domu, w zapomnianym przez Boga i ludzi miasteczku. Justinowi nie
mieściło się to w głowie. Co też mogło skłonić dorosłą kobietę - bo przecież
Melanie nie wygląda na niesforną nastolatkę - do narażania się w tak głupi
sposób?!
Nie mógł pozbierać myśli ani oderwać od niej oczu. Mimowolne
podniecenie wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Usiadł na brzegu
łóżka i zaczął gładzić jej długie, miękkie włosy. Podziwiał regularne rysy
twarzy, lekko wystające kości policzkowe, prosty delikatny nos i ślicznie
wykrojone usta. Były lekko nabrzmiałe, jakby stworzone do pocałunków. Kiedy
musnął palcami rozpalone policzki, Melanie uniosła powieki… i, o dziwo, w jej
wzroku Justin nie dostrzegł śladu zaskoczenia.
- Witaj… - szepnęła miękko - zdążyłeś na przyjęcie. Rodzinka stawiła się
w komplecie. Ty też mi powiesz, że jestem głupia i tak dalej?
Mimowolnie rozejrzał się po pokoju. Byli sami. O czym ta dziewczyna
mówi? Kto według niej przyjechał? Ujął w ręce jej rozpaloną dłoń, a potem
gładził powoli wszystkie palce, jeden po drugim, masując lekko opuszki.
- Hm, wydają rodzinne przyjęcie, ale powiedz, na jaką to cześć…
- Zapomniałam - mruknęła zbolałym głosem. - Strasznie tu gorąco.
Dlaczego nikt nie włączył klimatyzacji?
- Z troski o twoje zdrowie. Mogłabyś się przeziębić.
- Elise powinna mnie ostrzec, że przyjedziesz.
- Elise nie wiedziała, gdzie jesteś.
- Och, ona i mama zawsze wiedzą, gdzie jestem. Założę się, ze wynajęły
drużynę tropicieli, którzy śledzą każdy mój krok. - Powiedziała to z takim
niesmakiem, iż Justin ledwie powstrzymał się od śmiechu.
Przedni pomysł, pomyślał. Drużyna tropicieli zaoszczędziłaby wszystkim
zmartwień.
- Kochają cię - odparł poważnie.
- Wiem - westchnęła ciężko. - Ja też ich kocham, ale mam prawo do
własnego życia.
- Po to właśnie uciekłaś do Kolumbii? Żeby żyć własnym życiem?
- Próbowałam, ale była ulewa, prawdziwy potop, ślisko… no i samochód,
którym jechałam, stoczył się w przepaść.
- Rozumiem. Trudno być niezależnym bez samochodu.
Uśmiechnęła się i tym jednym uśmiechem oczarowała go na dobre.
- Wiem, że jesteś nieprawdziwy…
- Nie?
- Po co Justin Drake miałby tu przyjeżdżać? Nawet gdyby… Nie
siedziałby przy mnie i nie słuchał opowieści o rodzinnych kłopotach.
- Ach tak? Nie siedziałby? A to dlaczego?
- Bo Justin jest wspaniałym, przebojowym facetem, który nie zagrzewa
nigdzie miejsca. Wiesz, tacy jak on nie mają czasu. Gonią przecież po całym
świecie w poszukiwaniu nowych celów. Wciąż przesuwają granice. Zdobywają
szczyty.
- Ta ironia w głosie… Zdaje mi się, że ów Justin, czy jak mu tam, naraził
ci się.
- Nie, skąd, to porządny facet, tylko rzeczywiście… nie w moim typie.
"Dominujące osobowości" nie są tym, co tygrysy lubią najbardziej… - Melanie
uśmiechała się, ale nie mogła dokończyć zdania. - Wydajesz mi się tak
prawdziwy… - westchnęła żałośnie - ale nic nie widzę…
Zaciskając usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem, Justin przetarł jej twarz
wilgotnym ręcznikiem.
- Spróbuj teraz zasnąć.
- Co za niemądra propozycja… Przecież śpię.
Nachylił się, żeby pocałować ją w policzek. Melanie odwróciła
niespodziewanie głowę i wtedy na ułamek sekundy spotkały się ich wargi. Justin
podskoczył odruchowo, ale pokusa wydała mu się nie do przezwyciężenia.
Tylko jeden pocałunek, pomyślał.
Jej usta rozchyliły się natychmiast. Były drżące i niewiarygodnie słodkie.
Błądził po nich językiem, oddając im swoją wilgoć, zapraszając do zabawy,
coraz bardziej pospiesznie i zachłannie - wstydząc się nieco, że wykorzystuje
chorą, majaczącą dziewczynę. Wyobraził sobie furię, w jaką wpadnie Melanie,
kiedy wyzdrowieje. Zdecydował jednak natychmiast, że chwila w jej ramionach
warta jest nie tylko własnych wyrzutów sumienia, ale i awantury, którą z
pewnością zrobi mu… później.
ROZDZIAŁ DRUGI
Melanie otworzyła oczy. Pokój, którego nie poznawała, skąpany był w
słońcu. Nareszcie! Odzyskała przytomność, nie słyszała żadnego deszczu, a
doskwierał jej tylko głód. Przeciągnęła się z uśmiechem. Jak długo to mogło
trwać: gorączka, majaczenie, dzień zlewający się z nocą, natarczywe sny, z
których każdy był projekcją jej lęków i pragnień? Jak gdyby, nie wychodząc z
kina, oglądała przegląd filmów z Melanie Montgomery w roli głównej.
Najpierw, zagubiona w dżungli, mokła w ulewnym deszczu. Potem matka, w
zgodnym chórze z rodzeństwem, wypominała jej karygodny brak rozsądku. W
"happy endzie" wystąpił Justin Drake.
W skrytości ducha musiała przyznać, że jak na człowieka, którego
spotkała jeden jedyny raz w życiu, pan Drake zrobił na niej piorunujące
wrażenie. Pamiętała każdy szczegół jego wyglądu - wzrost, brązowo-miedziane
włosy i oczy, które zmieniały barwę w zależności od nastroju: od głębokiego
błękitu, poprzez kolor szaroniebieski do srebrnego. Najdziwniejsze oczy, jakie
widziała. I silny, głęboki głos. Jeżeli natura bywa hojna, to Justin należał do jej
wybrańców.
Ale przecież nie jego urody obawiała się najbardziej. Mimo młodego
wieku i braku doświadczenia Melanie podświadomie wyczuwała w takich
mężczyznach jak Justin zagrożenie własnej wolności. Instynkt nakazywał jej
ucieczkę. Założyła, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, i odtąd
konsekwentnie unikała Justina Drake'a. Nagle, po kilku latach od ich pierwszego
i jak dotąd jedynego spotkania, ten człowiek pojawia się w jej śnie. I to w jakim
śnie… Wszedł do pokoju, jak gdyby ten dom należał do niego, i jak gdyby ona
należała do niego!
Na myśl, że tak mogłoby być naprawdę, Melanie dostała gęsiej skórki.
Chociaż nigdy nie pragnęła zostać własnością mężczyzny, intuicja jej
podpowiadała, że ten facet niezwykle czule troszczy się o wszystko, co
posiada… Śniła, że usiadł na brzegu łóżka, trzymał ją za rękę i całował. Czuła,
że topnieje w jego ramionach. Usta Justina były ciepłe i stanowcze. Dziwne…
jak na sen, pamięta ten pocałunek bardzo dokładnie, czuje go jeszcze i płonie na
samo wspomnienie. Co się z nią dzieje?! Melanie usiadła raptownie. Ile można
myśleć o Justinie Drake'u z powodu jakiegoś głupiego snu? Ściągnąwszy przez
głowę pożyczoną koszulę, podeszła do miski, nalała do niej wody z dzbanka i,
szczękając zębami, zaczęła się myć. Musi dzisiaj koniecznie zdecydować, w jaki
sposób ruszyć w dalszą drogę. Ciekawe, czy Julio zdołał odzyskać samochód i
bagaże. Wiele od tego zależy.
Zamyślona, ledwie usłyszała, że ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się, żeby
przywitać gospodynię domu, poczciwą kobietę, która troszczyła się o nią jak
matka, ale w progu stał nie kto inny, tylko Justin Drake.
Zdumiony, przez kilka sekund nie odrywał wzroku od pustego łóżka i
dopiero po chwili spojrzał w kąt pokoju. Pewien był, że Melanie śpi.
Tymczasem ona stała przed nim bez ruchu, niczym blada nimfa, okryta
płaszczem długich włosów, z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.
- Co ty tu robisz? - wydobyła z siebie zdławiony okrzyk.
- Dlaczego wstałaś z łóżka? - zapytał niemal równocześnie.
Melanie sięgnęła po koszulę, owinęła się nią jak ręcznikiem, rumieniąc
się ze złości i wstydu.
- Nie powinnaś wstawać z łóżka - powtórzył łagodnie, robiąc krok w
przód.
- A ty nie powinieneś wchodzić do mojego pokoju! Wynoś się stąd!
Drżała jak liść na wietrze. Justin nie był jednak pewien, czy to z
wyczerpania, czy ze złości, czy z obu powodów jednocześnie. Postawił na
podłodze walizkę, którą dotąd trzymał w ręku, i zbliżył się do Melanie na
odległość wyciągniętej ręki. Zniżył głos do szeptu i biorąc ją za łokieć,
zaprowadził do łóżka.
- Za wcześnie na wstawanie. Potrzebujesz jeszcze kilku dni, żeby
odzyskać siły.
Melanie nie umiała zaprotestować. Czuła, że słabnie i uginają się pod nią
nogi. Z ulgą opadła na posłanie.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytała zdumiona.
- Szukałem cię.
- Po co?
- Twoja rodzina odchodziła od zmysłów.
- Przecież nic mi nie jest…
- Bezsprzecznie. Właśnie widzę, że wszystko jest w porządku: chora,
zdana na pastwę losu w jakiejś kolumbijskiej dziurze. Pewnie nigdy dotąd nie
wiodło ci się lepiej.
- Nie jesteś ich prywatnym detektywem. Nie mieli prawa…
- Może i nie. Ale przyjechałem tutaj, więc spróbuj nie stawiać oporu i
pozwól, że ci pomogę.
- Nie potrzebuję twojej pomocy.
- Melanie, bądź rozsądna. Nie znasz nawet języka. Twój przewodnik
wyjechał. Co zamierzasz robić w takiej sytuacji?
Julio zostawił ją? Liczyła na jego pomoc w zorganizowaniu transportu. Ze
swoim hiszpańskim niczego nie załatwi. Westchnęła załamana.
- Zamierzam wydostać się z tego miejsca, nawet na piechotę, jeżeli nie
uda się inaczej, i dotrzeć wreszcie do Villa Vicencias.
- Chcesz powiedzieć, że nie zrezygnowałaś ze złożenia wizyty swojej
przyjaciółce?!
- Oczywiście. Niby dlaczego miałabym zmienić plany?
- Bo ta przygoda powinna cię czegoś nauczyć. Powinnaś być mądrzejsza
o jedno życiowe doświadczenie: to nie jest miejsce dla samotnej kobiety!
Dlatego!
- Pozwolę sobie nie komentować twojego zabawnego oświadczenia.
- Nie przyjechałem cię rozśmieszać, Melanie. Zapominasz o jednej
podstawowej rzeczy: nie jesteś w Stanach. Tutaj nie tolerują kobiet, które
obnoszą się z taką… postawą.
- Z jaką znowu postawą? Z czym ja się obnoszę?
- Z pozą nieustraszonej Zosi Samosi: ze wszystkim sobie radzisz, żadnej
pracy się nie boisz, w dżungli kolumbijskiej czujesz się bezpieczniej niż na
Manhattanie…
- Dosyć! Rzeczywiście umiem sobie radzić, więc i tym razem nie zginę.
- Melanie - Justin wziął głęboki oddech i policzył w myśli do dziesięciu. -
W porządku. Umiesz. Ale skoro już tu jestem, chciałbym ci pomóc. Jeśli
pozwolisz.
- W czym chcesz mi pomóc?
- W dotarciu na miejsce. Dokąd tylko zechcesz.
- Jak się do tego zabierzesz?
- Po pierwsze, powiesz mi, gdzie mieszka twoja przyjaciółka. Potem
załatwię jakiś transport.
Melanie poczuła, że po raz pierwszy, odkąd wyskoczyła w biegu z
samochodu, nie ma ściśniętego ze strachu gardła. Dopiero teraz zdała sobie
sprawę, w jakim była stanie. I przyznała się w duchu, że oszukiwała samą siebie
z czystej próżności.
- Przepraszam za to całe gadanie. Byłam zdenerwowana. Masz rację.
Oczywiście chętnie skorzystam z twojej pomocy. Sama niczego bym nie
załatwiła.
Justin dopiero teraz osłupiał. Łatwa kapitulacja nie była w jej stylu.
Potulne przeprosiny ni stąd, ni zowąd… Nie, Melanie Montgomery musi być
naprawdę w kiepskim stanie. Wyprostował się i obdarzył ją najpogodniejszym
ze swoich uśmiechów.
- Pójdę poszukać prowiantu. - Wskazał palcem stojącą przy drzwiach
walizkę. - Dzielny Julio odzyskał twoje ciuchy. Założę się, że ta wiadomość
postawi cię na nogi. - Uśmiechnął się jeszcze raz na pożegnanie ciepłym,
przyjaznym uśmiechem, który wzbudził w Melanie dziwny dreszcz i
przypomniał o sennych majakach.
O Boże… Justin przyjechał naprawdę. A więc to nie był żaden sen.
Całowali się na jawie, wszystko działo się na jawie! Co za wstyd… Rzuciła mu
się w ramiona jak jakaś nimfomanka. I pewnie go sprowokowała. Ciekawe, co
on sobie pomyślał. Zdrętwiała z przerażenia. Nikt nie może odpowiadać za to,
co robi albo mówi, kiedy jest nieprzytomny. Miałam gorączkę, bredziłam, to był
kompletny odjazd, muszę go o tym przekonać. Ten sympatyczny facet, Justin
Drakę, nie obchodzi mnie nic a nic!
Gdy Justin zamknął za sobą drzwi, Melanie wyskoczyła z łóżka i rzuciła
się do walizki. Wyciągnęła pierwsze z brzegu dżinsy oraz sweter - i w pół
minuty, mimo zawrotów głowy, była gotowa do wyjścia.
Na korytarzu uderzył ją w nozdrza zapach gotowanego jedzenia. Poczuła
wilczy głód i, niewiele myśląc, powędrowała na palcach do kuchni.
- Myślałem, że umówiliśmy się co do jednego: że zostajesz w łóżku -
usłyszała za sobą podniesiony głos.
Zadrżała, potem odwróciła się gwałtownie na pięcie, tracąc równowagę.
Justin złapał ją w ostatniej chwili i trzymając za łokcie, lekko potrząsnął.
- Ale ty masz w nosie wszystkie umowy, prawda?
- Nie jestem dzieckiem, Justinie.
- Ale daję słowo, że zachowujesz się jak dziecko. Nie masz za grosz
zdrowego rozsądku.
- Dzięki za tak rzetelną ocenę mojej osobowości.
- Zawsze do usług.
Stali tak naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, aż Justin poczuł, że
Melanie drży. Zwolnił uścisk i natychmiast się opanował.
- Skoro już jesteś na nogach, usiądźmy do stołu. Śniadanie gotowe, -
Położył rękę na jej ramieniu i zaprowadził do kuchni.
Gospodyni przywitała ich szerokim uśmiechem oraz potokiem
niezrozumiałych słów. Melanie wychwyciła kilka razy esposo, bo wtedy
Kolumbijka mówiła wolniej i patrzyła na Justina z uwielbieniem i matczyną
pobłażliwością.
- Czy ty jej powiedziałeś, że jesteś moim mężem?
- Nie, ale i nie zaprzeczyłem. W końcu co to za różnica, za kogo mnie
wzięła? Niczego nie musimy tłumaczyć ani prostować.
- Chyba masz rację - powiedziała po dłuższej chwili milczenia,
wzruszając ramionami.
- No, no, co się stało, że Melanie Montgomery przyznała mi rację.
Węglem w kominie zapisać.
- Daj spokój. Z sarkazmem jest ci wyjątkowo nie do twarzy - powiedziała
wyniośle i zaciskając usta, na próżno starała się ukryć uśmiech.
Ale tobie z tym przekornym uśmiechem jest wyjątkowo do twarzy, myślał
w popłochu. Serce biło mu jak młotem i coraz czarniej widział najbliższą
przyszłość. Nie umiał zapanować nad własną wyobraźnią, tym bardziej że
naprawdę trzymał Melanie w ramionach. Nie potrafi… i nie chce zapomnieć
smaku tamtego pocałunku. Czeka ich jednak długa wspólna podróż i wiele
godzin udawania, że nic się nie stało. Potem każde pójdzie swoją drogą, bo nie
ma powodu, żeby stało się inaczej. Melanie Montgomery nie zadaje się przecież
z mężczyznami jego pokroju. "Jest w porządku, ale zupełnie nie w moim
typie"… Jaśniej nie mogła się wyrazić. A jemu nie trzeba powtarzać dwa razy.
Gospodyni zaprosiła ich do stołu. Usiedli na grubo ciosanej ławie, ramię
przy ramieniu, nie patrząc sobie w oczy. Melanie jedzenie wydało się pyszne,
ale zjadła niewiele; uczucie zmęczenia okazywało się silniejsze od głodu.
Zaczęła wpatrywać się bezradnie w talerz.
- Teraz przyznaj mi rację - Justin uśmiechnął się pobłażliwie - że
przesadziłaś trochę z tym wstawaniem z łóżka. Czy dalej będziesz udawać
gotową do drogi? Drogi przez góry i dżunglę…
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jestem taka słaba, - Pokręciła ze
smutkiem głową, nie mając siły dłużej udawać.
- To proste. Trzy dni wysokiej gorączki wycieńczyły twój organizm.
Musisz dać mu trochę czasu. Nic cię przecież nie goni. Nikt cię stąd nie
wygania.
Miał rację. Granie siłaczki byłoby śmieszne. Melanie z ulgą wróciła do
pokoju, wyciągnęła się na łóżku i zapadła w głęboki, uzdrawiający sen.
Obudziła się po kilku godzinach w znacznie lepszej formie. Słońce grzało
mocniej. Znalazła łazienkę, wzięła prysznic i postanowiła wyjść na spacer, żeby
choć przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem i wysuszyć włosy.
Uszła zaledwie kilka kroków, gdy otoczyła ją grupka rozszczebiotanych
dzieci, które pokazując ją palcami, chichotały coraz głośniej, a niektóre aż
zataczały się od śmiechu.
Z ich słów wychwyciła tylko ojosverde, i zrozumiała, że chodzi o zielone
oczy. Ogromne zainteresowanie budził także kolor jej włosów. Kiedy doszła do
pierwszego skweru i usiadła na ławce, ośmielone dzieciaki podeszły na
wyciągnięcie ręki i okrążyły ją ciasnym półkolem.
Uśmiechała się do tych śniadych, brązowookich chłopców i dziewczynek,
których skóra tak bardzo kontrastowała z jej bladością.
Zaczęła z nimi rozmawiać - trochę po hiszpańsku, trochę na migi - i
wkrótce chichotali wszyscy razem. Dzieci były ciekawskie i coraz bardziej
natarczywe. Dotykały jej skóry, głaskały po włosach, próbowały nawet zbadać
zawartość torebki.
Żeby zniechęcić ich do dalszego wścibstwa, Melanie wyjęła szminkę i
puderniczkę, a potem każdemu dziecku pozwoliła przejrzeć się w lusterku.
Tłumiony do tej pory chichot zmienił się w szaloną radość. Mała dziewczynka,
wyglądająca na trzy albo cztery lata, wdrapała się "białej seńoricie" na kolana.
Melanie pokazała jej, do czego służy szminka, a potem wszystkie dziewczynki
chciały mieć pomalowane usta.
-Królewna Śnieżka wśród czarnych krasnoludków.
Melanie przełknęła ślinę i dopiero po chwili uniosła głowę. Justin stał
obok uśmiechnięty, w swobodnej pozie, z rękami na biodrach. Musiał
przyglądać się zabawie od dłuższego czasu. A jej wystarczyło mgnienie oka,
żeby zauważyć, jak świetnie wygląda. Wcale nie chciała tego widzieć, nie
mogła jednak oderwać wzroku od jego smukłej, silnej sylwetki. Miękka
batystowa koszula opinała szeroki tors, a dopasowane dżinsy podkreślały
imponująco długie nogi.
Zarumieniła się na wspomnienie ich pocałunku. Czuła jeszcze jedwabiste
włosy Justina między swoimi palcami, w nozdrzach zapach jego wody
kolońskiej, a na ustach dotyk jego warg. Musiała teraz spojrzeć mu w oczy, jak
najobojętniej… Boże, co za katorga…
- Udało ci się może załatwić jakiś pojazd?
- I tak, i nie. Nie istnieje na razie żadna możliwość wydostania się z tej
dziury inaczej niż na własnych nogach, ale gdybyśmy powędrowali dalej na
południe, trafilibyśmy na wielką plantację. Tam szansa byłaby większa.
- Kiedy możemy wyruszyć?
- Wtedy, gdy odzyskasz siły. Nie wiem, ile kilometrów mamy do
przejścia: kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt.
- Na pewno jutro rano będę gotowa. Wyspana i wypoczęta. Już teraz czuję
się dobrze… Przysięgam.
- Jak sobie życzysz. - Wzruszył ramionami.
- Założę się, że ty też nie możesz doczekać się powrotu do...
- Buenos Aires.
- Tak? - uśmiechnęła się promiennie. - Zawsze chciałam tam pojechać.
- Musisz zatem odwiedzić mnie w Argentynie - Justin odwzajemnił się
uśmiechem.
- Dziękuję.
- Czy zjesz wreszcie porządny obiad? Rosa prosiła, żebym cię znalazł.
- Tak ma na imię? Że też nie przyszło mi do głowy zapytać, jak się
nazywa… Jest taka miła. - Melanie odwróciła się do dzieci, pomachała im na
pożegnanie, a potem przesłała kilka pocałunków, wzbudzając tym zachwyt
dzieciarni.- Co oni mówią? - spytała Justina.
- Chcą, żebyś została.
- Powiedz im, że idę coś zjeść i że zobaczymy się później.
Justin ukucnął, żeby porozmawiać z dziećmi. Kiedy wszystko im
wytłumaczył, położył ręce na głowach najbliżej stojących chłopców i śmiejąc
się razem z nimi, zmierzwił gęste czupryny.
- Gotowa? - Podniósł się i wyciągnął rękę do Melanie, która - kompletnie
oniemiała na widok tej sielankowej sceny - skinęła tylko głową.
Kiedy szli obok siebie w milczeniu, Justin kątem oka przyglądał się
Melanie, Zauważył, że z łatwością dotrzymywała mu kroku, choć szedł dosyć
szybko. Chyba naprawdę wydobrzała.
- Rosa jest tobą oczarowana, wiesz? Chętnie by ci jeszcze pomatkowała.
Powiedziała, ze jestem w czepku urodzony, bo mam taką piękną żonę, a potem
zbeształa bez litości za to, że wypuściłem cię samą z domu. Koniecznie chciała
wiedzieć, dlaczego od razu nie pojechałem z tobą.
Melanie, z piekącymi policzkami, zastanawiała się, co powiedzieć.
- Chyba wyprowadziłeś ją z błędu…
- Nie. Wytłumaczyłem jej, że chciałaś ode mnie odpocząć. - Wybuchnął
śmiechem na widok jej miny.
- Bardzo zabawne - mruknęła pod nosem.
Musnął ręką jej lekko falujące włosy, okrywające ramiona i sięgające do
pasa.
- Nigdy nie widziałem takich włosów. Wyglądają jak srebrne nitki.
Melanie czuła, jak ten lekki dotyk przenika jej włosy, ubranie, a potem
skórę. Przejmuje ją aż do szpiku kości. Zamknęła na chwilę oczy. Skoro czeka
ich wspólna podróż, musi nauczyć się panować nad swoimi reakcjami.
Justina stropiło jej długie milczenie. Zrobiło mu się głupio, jakby
powiedział coś bardzo niestosownego. Melanie mogła być spragniona wielu
rzeczy, ale nie jego tanich komplementów. Tak naprawdę, na nic się nie przydał,
a zepsuł jej całą przygodę.
Pewnie jest wściekła, ma go za "anioła stróża" nasłanego przez rodzinkę i
marzy tylko o tym, żeby się zgubił. Jak najszybciej. Już od rana coś mu mówiło,
że ta na pozór krucha istota poradziłaby sobie doskonale bez jego pomocy. Tak
jak radziła sobie do tej pory. Julio nie zostawiłby jej, gdyby nie wiedział, że
Melanie jest pod dobrą opieką. Ale trudno. Skoro sprawy potoczyły się w taki, a
nie inny sposób, musi dotrzymać słowa i odstawić dziewczynę do Villa
Vicencias. Nigdy jednak nie zapomni tej sceny na skwerze. Melanie otoczona
małymi dziećmi, z błyszczącymi w słońcu włosami i ciepłym uśmiechem na
ustach. Żadna inna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Była niezwykle
piękna, ale przecież nie o to chodziło. Poznał wiele atrakcyjnych kobiet, ale w
Melanie pociągało go coś innego, coś, co promieniowało z jej wnętrza i było
trudne do określenia słowami.
Nagle zapragnął ją chronić. Tak… Może właśnie to, że wzbudza w
ludziach nadmierny instynkt opiekuńczy, doprowadza ją do szału. Mimowolnie,
a nawet wbrew sobie, robi wrażenie bezbronnej. Buntuje się przeciw
nadopiekuńczej rodzinie, coraz śmielej udowadniając własną zaradność i
niezależność. Rodzina ma coraz więcej powodów drżeć ze strachu… i tak się
toczy błędne koło. Powinniśmy dać jej spokój, myślał gorączkowo, odczepić się
od niej, pozwolić rozwinąć skrzydła, żeby przekonała się wreszcie, że potrafi
latać i nie musi niczego udowadniać.
Łatwo mówić. Gdyby go tak nie pociągała fizycznie, wszystko byłoby
proste. Ale jego ciało reagowało na jej bliskość, jak licznik Geigera na
radioaktywność. Gorzej! Włączały się alarmy, sprawny dotychczas system
wariował, jak gdyby nie mógł sprostać nowej sytuacji.
A teraz, rozkazał sobie w duchu, przypomnisz sobie, po co tu przyjechałeś
i skoncentrujesz na kolejnych zadaniach. Po pierwsze, znaleźć środek lokomocji.
Po drugie, zawieźć Melanie do jej przyjaciółki. Najbardziej pomocna w
wypełnieniu zobowiązań wobec Dam ona, poza kubłem zimnej wody od czasu
do czasu, powinna być myśl, że o wszystkim, co się przydarzy w tej podróży
jego szwagierce, dowie się zarówno on, jak i Elsie… Poprosili go o znalezienie
dziewczyny i odstawienie jej w bezpieczne miejsce. O uwiedzeniu nie było
mowy.
Następnego ranka, gdy pierwszy brzask poranka zajaśniał w pokoju
Melanie, Justin, kompletnie ubrany, potrząsał energicznie jej ramieniem.
- Melanie, zbudź się - powtarzał błagalnym szeptem. - Musimy stąd
uciekać.
- Jak się tu dostałeś?! - Otworzyła wreszcie oczy i w tej samej sekundzie
usiadła gwałtownie.
- Przez okno. Posłuchaj, nie mamy czasu do stracenia. Musimy stąd wiać.
- Dlaczego?
Chwycił jej walizkę, lekceważąc pytanie, i całą zawartość rzucił na łóżko.
- Ubierz się, weź rzeczy, bez których naprawdę nie możesz się obyć, i
włóż je do mojego plecaka.
- Hej, co się z tobą dzieje, goni nas ktoś czy co?
- Jeszcze nie, ale gdyby nas namierzyli, odpowiedź byłaby twierdząca.
Zostało nam piętnaście minut. Przed wschodem słońca musimy się ulotnić.
Wyparować jak kamfora.
Otworzył drzwi.
- Dokąd idziesz?
- Znaleźć coś do jedzenia. Twojej gospodyni zostawię górę pieniędzy, ale
wyjdziemy stąd, niestety, po angielsku. Nie ma czasu na pożegnania.
Melanie pokręciła z niedowierzaniem głową. Nigdy nie należała do
rannych ptaszków, więc wykazanie się refleksem w "środku nocy", przerastało
jej możliwości. Siłą woli nieco jednak oprzytomniała, ubrała się, spakowała
zgodnie z instrukcją i wtedy do pokoju, bezszelestnie jak kot, wrócił Justin.
- Czy mógłbyś mi teraz łaskawie wytłumaczyć, co tu jest grane?
- Nie, nie teraz. Później, kiedy będziemy w drodze. Teraz zrobimy „hop" i
już nas tu nie ma.
Uchylił okno. Ani żywej duszy. Wyrzucił plecak, wszedł na parapet i
skoczył na ziemię. Stanął teraz twarzą do okna z wyciągniętymi w górę rękami.
- No chodź - szepnął.
W porządku, myślała w popłochu. Marzyły ci się przygody? Brakowało ci
w życiu dreszczyka emocji? No to masz!
Wzięła głęboki oddech i spadła prosto w ramiona Justina. Nikt ich nie
śledził.
Dopiero kiedy wyszli z miasta i trafili na właściwą drogę, Melanie
ośmieliła się zadać pytanie.
- Dokąd idziemy?
- Przyczaimy się w dżungli na dwa, trzy dni. To konieczne, wierz mi.
Żeby nikt nie mógł powiedzieć, że nas widział, rozumiesz? Takich
amerykańskich wymoczków trudno nie zapamiętać.
Wędrowali kilka godzin, z krótkimi przerwami na ugaszenie pragnienia
lub złapanie oddechu. Ponura mina Justina przekonała Melanie ostatecznie, że
nie był to alarm próbny. Sytuacja musiała być groźna. Gdy koło południa dotarli
do małej zamkniętej polany, Justin zarządził przerwę na lunch. Melanie nie
czuła nóg ze zmęczenia.
- Powiesz mi teraz, przed kim uciekamy?
Wyciągnięci na trawie, zaczęli pałaszować kurczaka z bułką.
- Przed jednym bardzo chytrym facetem. Nazywa się Victor Degas.
- Skąd go znasz?
- Dawno temu, kiedy byłem młodym idealistą, wziąłem udział w tajnej
akcji rządu amerykańskiego przeciwko tutejszej mafii. Pewnie wiesz, że
Kolumbia jest największym zagłębiem kokainowym zachodniej półkuli…
- Nie żartuj, wystarczy oglądać seriale telewizyjne.
- W porządku. Więc była to zasadzka na grube ryby. Udało mi się dostać
do siatki szmuglerskiej Degasa - wielkiego, bezwzględnego cwaniaka, którego
podchodziłem kilka dobrych lat. W końcu stałem się jednym z jego najbardziej
zaufanych ludzi.
- I co?
- Prawie ich miałem. Rozpracowałem organizację. Podczas jednej akcji
mogłem zniszczyć cały jego interes na dwóch kontynentach. Wszystko było
zapięte na ostatni guzik, ale niestety, Victor wymknął się z sieci w ostatniej
chwili. Uciekł nie wiadomo dokąd. Ten łobuz ma szósty zmysł.
- Czy on wie, przez kogo musiał uciekać?
- Wcale mnie to nie ciekawi. Nie zamierzałem tu nigdy wracać ani
zasięgać języka na temat Degasa.
- Jak sądzisz, co by zrobił, gdyby cię - odpukać - spotkał?
- Victor ma jedną zasadę: zawsze strzela pierwszy. A jeśli jego ofiara
jeszcze żyje, zadaje jej kilka pytań.
- I ten Victor był w miasteczku? Jesteś pewien?
- Absolutnie. Myślę, że jechał ze swoimi ludźmi do Bogoty, ale z powodu
lawiny błota musieli zawrócić. Ostatniej nocy zatrzymali się w miasteczku i
szukali noclegu.
- Widział cię?
- Nie. Na szczęście byłem w innym pokoju, rozpoznałem tylko jego głos.
Poczekałem, aż zjedzą i zasną, i natychmiast przybiegłem do ciebie.
Przez kilka minut Melanie przyglądała się Justinowi w milczeniu.
- Do głowy by mi nie przyszło, że wiodłeś takie ekscytujące życie.
- Ekscytujące… - roześmiał się. - Można określić je i w ten sposób, w
każdym razie to stare dzieje.
- Ile masz lat?
- Trzydzieści siedem.
- I nigdy nie byłeś żonaty?
- Skąd wiesz?
- Nie wiedziałam. Sprawiasz po prostu wrażenie człowieka, który nie
zagrzewa miejsca na tyle długo, żeby mieć własny dom, żonę, nie mówiąc o
większej rodzinie.
- Brawo. Nic dodać, nic ująć.
- Czy Damon zna twoją przeszłość?
- Jasne.
- I dlatego właśnie ciebie wysłał do Kolumbii? Z rodzinną misją specjalną
- mruknęła pod nosem, jakby do siebie.
- Niestety. Wygląda na to, że dopiero teraz, przeze mnie, znalazłaś się w
niebezpieczeństwie… - zawiesił niepewnie głos. - Cóż… ostatnia decyzja nie
przyszła mi łatwo. Czekając w hotelu, aż Victor pójdzie spać, zastanawiałem się
długo, jak powinienem postąpić. Gdyby Julio nie odjechał, zostawiłbym cię pod
jego opieką. Ale nie mogłaś zostać tu sama. Nie znasz języka, ale to drobiazg…
Victor ma słabość do blondynek. Wyczuwa je na odległość, jak tygrys świeże
mięso. Gdyby dowiedział się, że jesteś w miasteczku, przetrząsnąłby dom po
domu, szkoda gadać. A Victor nie należy do dżentelmenów, wiem coś o tym.
Melanie wzdrygnęła się. Miała ochotę ucałować Justina za to, że nie
zostawił jej na pożarcie jakiemuś Victorowi.
- Zawsze marzyłam o niebezpiecznych przygodach - no i los się do mnie
uśmiechnął!
Widząc jej podekscytowane, roześmiane oczy, Justin tylko pokręcił
głową. Dziewczyna nie miała bladego pojęcia o tym, co ich czeka, jak może
zakończyć się ich "przygoda". A on nie miał serca jej straszyć. Istniała przecież
nadzieja, że nigdy w życiu nie pozna Degasa ani innych podobnych mu zbirów.
Że razem wydostaną się z potrzasku…
.. ROZDZIAŁ PIERWSZY Widziała przed sobą ścianę ulewnego deszczu i wartki błotnisty potok, w którym całkiem ugrzęzły jej buty. Melanie Montgomery trzęsła się z zimna i ze zmęczenia, z trudem utrzymując rozpostarty nad głową prochowiec. Kiedy wychyliła w końcu głowę, ujrzała wyjątkowo posępny krajobraz. Kolumbijska dżungla tonęła w sinej, dymiącej mgle. Dopiero na linii horyzontu majaczyły postrzępione szczyty gór, przypominając jej, jakby nie dosyć miała zmartwień, że do domu było strasznie daleko. Po raz pierwszy, odkąd przyjęła zaproszenie Marii Teresy, żałowała swej pochopnej decyzji. W każdym razie zaczęła się zastanawiać, czy nie przeholowała z samodzielnością. Matka powstrzymywała ją oczywiście przed tym „szczeniackim wybrykiem", wymieniając tysiąc nieszczęść, jakie mogą się przydarzyć samotnej dziewczynie podróżującej po obcym kraju. Melanie znała tę czarną listę na pamięć. Długo by mogła opowiadać o losie najmłodszego dziecka w rodzinie... Nawet Paul i Elise, zaledwie kilka lat od niej starsi, z jakiegoś tajemniczego powodu nie raczyli uznać, że ich dwudziestopięcioletnia „siostrzyczka" stała się dorosłą kobietą. Nadal traktowali ją jak zbuntowaną nastolatkę. Więc cóż dopiero mówić o matce… Philip zaproponował jej ucieczkę w małżeństwo, ale uznała ten krok za zbyt drastyczny. I dość ryzykowny. W końcu chodziło o wyrwanie się spod nadopiekuńczych skrzydełek rodziny, a nie schronienie pod inne skrzydła. Bardzo ich wszystkich kochała, jednak doszła do wniosku, że przebrali miarkę. Zwłaszcza Elise miała denerwujący zwyczaj węszenia i wtrącania się do życia młodszej siostry przy każdej okazji. Jakby wychowywanie dwójki własnych dzieci nie pochłaniało jej dostatecznie dużo czasu i energii. Tak więc Melanie, nie zważając na katastroficzne przepowiednie matki, z milczącym uporem przygotowywała się do podróży. Zapewne ten sam wrodzony upór sprawił, że mały sklep z upominkami, który zaczęła prowadzić po ukończeniu college'u, rozkwitł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po trzech latach mogła być z niego naprawdę dumna. Zdobyła klientów, którzy przyjeżdżali do ich małego miasteczka w północno-wschodnim Tennessee z odległych okolic po to tylko, żeby sprawdzić, czy wymyśliła lub sprowadziła coś nowego. Zaproszenie od Marii Teresy nadeszło akurat w momencie, kiedy poczuła się swoim zajęciem znużona. Po podróży do Ameryki Południowej spodziewała się nie tylko turystycznych wrażeń, ale i świeżych pomysłów na… upominki. Z Marią Teresą
przyjaźniły się przez cztery lata college'u. W każde wakacje, kiedy Kolumbijka wybierała się do swojego domu w Villa Yicencias, błagała przyjaciółkę, żeby z nią pojechała. Jednak zawsze miały pecha. Zawsze coś krzyżowało im plany. Tym razem Melanie podjęła nieodwołalną decyzję. Musiała tylko dotrzeć pod właściwy adres. Potoczyła wzrokiem po szarym, mokrym krajobrazie i ciężko westchnęła. Och, żeby z tej mgły wyłonił się nagle autobus i zabrał ich stąd… Mogło być jeszcze gorzej, pomyślała natychmiast. Gdyby nie przewodnik, czułaby się jak ostatnie żywe stworzenie na tonącej w deszczu planecie. Zaczęła wypatrywać sylwetki Julia w wąwozie, do którego stoczył się samochód. Dostrzegła tylko pojazd, kilkaset metrów poniżej drogi, przewrócony na bok i zatopiony do połowy w błotnistej mazi. Gdyby nie błyskawiczny refleks Julia, spadliby tam oboje razem z samochodem. Zorientował się nagle, że gigantyczna lawina błota porywa ich ze sobą, że nie mają najmniejszej szansy na ucieczkę. Wrzasnął, żeby skakała. Melanie zrobiła to natychmiast - bez wahania, zadziwiająco sprawnie. Auto potoczyło się po śliskim zboczu, a Julio, oniemiały, czekał, aż się zatrzyma. Potem zszedł do niego ostrożnie, obszedł dookoła kilka razy, kręcąc rozpaczliwie głową. Wysłużone cztery kółka były jego narzędziem pracy, źródłem utrzymania rodziny, a tu koniec… Cholerny świat, pomyślała Melanie. W tej okolicy trudno mu będzie wyczarować jakiś porządny dźwig. Według mapy, Villa Vicencias dzieli od Bogoty nie więcej niż sto trzydzieści kilometrów. Drobiazg, myślała jeszcze na lotnisku. W Tennessee taką trasę przemierza się w niespełna dwie godziny. Tutaj jednak musieli pokonać potężny łańcuch górski (droga wznosi się miejscami do trzech tysięcy sześciuset metrów ponad poziom morza), żeby dotrzeć do otoczonego dżunglą miasta. Niestety, pogoda zatrzymała ich w wysokich górach, z dala od ludzkich osad, bez żadnej nadziei na pojawienie się w mgle autobusu. Ciekawe, co by zrobiła Elise na moim miejscu? Tylko że siostra nigdy nie znalazłaby się w podobnej sytuacji. Elise nie podjęła w swoim życiu ani jednej pochopnej decyzji. Ciągłe porównywanie Melanie do Elise było najbardziej irytującym zwyczajem ich matki. Elise nie miała nigdy żyłki podróżniczej. Skończyła college, została pielęgniarką, a potem zaczęła wieść przykładne życie. Po pierwszym nieudanym małżeństwie wyszła za Damona Trenta i odtąd, nareszcie w swoim żywiole, z radosnym oddaniem grała rolę matki i żony. Melanie od dzieciństwa prześladowało pytanie dorosłych: „Dlaczego nie bierzesz przykładu ze swojej siostry?" Zacisnęła odruchowo szczęki. Z wyglądu prawie bliźniaczki: blondynki o skandynawskiej urodzie, chociaż włosy Melanie były nieco jaśniejsze, o lekko srebrnym odcieniu, cienkie, ale bardzo gęste. Jak
to dobrze, że zaplotła je przed wyjazdem w warkocz! Ładnie by teraz wyglądała z zabłoconą szopą. Zielone oczy sióstr prawie nie różniły się odcieniem. Obie były wysokie… i na tym kończyło się podobieństwo. Melanie tryskała życiem, z otwartymi ramionami witała każdy nowy dzień. I nie bała się ryzyka. Jako dziecko zamęczała dorosłych pytaniami płynącymi z niewyczerpanego źródła jej ciekawości. Ocknęła się z zamyślenia. Powinna myśleć tylko o tym, jak wydostać się z tarapatów. To nie Stany, gdzie pierwszy zatrzymany kierowca podwiózłby ją do najbliższego domu, w którym zapytałaby, czy może skorzystać z telefonu i po kłopocie. Od kilku godzin nikt tędy nie przejeżdżał, żadnych śladów życia w zasięgu wzroku… Poczuła gęsią skórkę na plecach. Nigdy dotąd nie czuła się tak bezradna i samotna. - Julio? Gdzie jesteś? - usłyszała własny zdławiony głos i jakiś szelest za plecami. Odwróciła się gwałtownie. Jej przewodnik oddychał ciężko, nadaremnie próbując wytrzeć twarz z błota. - Przykro mi, senorita Montgomery, nie udało mi się wyjąć pani bagażu. Pogratulowała sobie trzeźwości umysłu. W ostatniej chwili przed skokiem złapała torebkę z pieniędzmi i paszportem. Szkoda, że nie mogą się na razie do niczego przydać… - Co my teraz zrobimy? - spytała. Julio wzruszył ramionami. Melanie zrozumiała z jego opowieści w czasie podróży, że zbliża się do pięćdziesiątki, ma sześcioro dzieci, w tym dwoje już dorosłych mieszkających w Kartagenie, i jest bardzo szczęśliwy, że dzięki tej „fantastycznej maszynie" zarabia na godne życie całej ósemki. Stali w milczeniu, pogrążeni w rozpaczy. Słowa pocieszenia na nic by się zdały, nawet gdyby Melanie potrafiła je wykrztusić. Widziała na własne oczy, jak ten cudowny samochód, od którego zależał los wielkiej rodziny, stoczył się jak piłka po błotnistym stoku. Groza. Pierwszy odezwał się Julio. - Tam dalej, kilka albo kilkanaście kilometrów stąd, jest jakaś osada. Nie ma innego wyjścia. Musimy iść na piechotę.
Tymczasem… Na przeciwległym krańcu kontynentu, w Buenos Aires, Justin Drake, przedstawiciel Treńt Enterprises w Ameryce Południowej, prowadził ważne negocjacje z potencjalnym wspólnikiem firmy. Choć znał hiszpański, wytężał całą swoją uwagę, żeby nie uronić ani słowa Argentyńczyka, który mówił z prędkością karabinu maszynowego. - Musi pan zrozumieć - powiedział dobitnie Jorge Villaneuva - że zawarcie spółki z Trent Enerprises leży także w interesie firmy, którą ja reprezentuję, ale nie mogę podjąć takiej decyzji bez zgody moich dyrektorów. Nie wątpię, że pan rozumie… - Oczywiście, że rozumiem - odpowiedział Justin z lekkim uśmiechem. Argentyńczyk stracił zimną krew, a o to mu właśnie chodziło… - Jednakże liczymy na konkretną odpowiedź w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. W innym razie zmuszeni będziemy zmienić plany. - Ależ to niemożliwe! - wybuchnął Jorge. - Trzeba być cudotwórcą, żeby w dwa dni zwołać wszystkich członków rady na specjalne posiedzenie. Chyba zgodzi się pan… - przerwał, gdy w drzwiach pojawiła się sekretarka. - Proszę mi wybaczyć, senor Drake. Senor Trent dzwoni z Chicago. Powiedział, że musi z panem niezwłocznie rozmawiać. Justin spojrzał na Argentyńczyka, który wyraźnie zbladł. Przeprosił go natychmiast i wyszedł do swojego gabinetu. - Damon? - Cześć, Justin. Przepraszam, wiem, że rozmawiasz z Villaneuvą, ale nie mogłem z tym czekać. - Co się stało? - Kiedy najwcześniej mógłbyś wylecieć z Buenos Aires? - Wylecieć?! Sam wiesz, że prowadzę niezwykle delikatne pertraktacje. -Wiem. Nie prosiłbym cię o pomoc w błahej sprawie. Damon Trent był nie tylko jego pracodawcą, ale najbliższym przyjacielem. I rzadko prosił o pomoc kogokolwiek. Justin zdrętwiał. Damon musiał wpaść w prawdziwe tarapaty.
- Jasne. Mów, co mam robić. - Chcę, żebyś poleciał do Bogoty. Siostra Elise zniknęła. - Melanie… - Justina oblał zimny pot - zginęła w Kolumbii? A co za licho poniosło ją właśnie tam?! - Z tego co zrozumiałem, wybrała się w odwiedziny do koleżanki. Szkoda gadać. Poleciała trzy dni temu. Przysięgła, że zadzwoni, gdy tylko dotrze na miejsce. Telefonowaliśmy do przyjaciółki. Ona też nie dostała żadnej wieści. Pomyślała, że Melanie odłożyła wyjazd. - A wiesz przynajmniej, czy dotarła do Kolumbii? - Tak. Pierwszą noc spędziła w hotelu "Tequendama" w Bogocie, ale rankiem się wymeldowała. Nie mamy pojęcia, dokąd pojechała, ale tak na zdrowy rozum musiała wynająć jakiś samochód i ruszyć do Villa Vicencias. - Cholera! Musiała upaść na głowę, żeby pakować się tam sama! - Powiedz jej to osobiście - odrzekł sucho Damon. - Spokojna głowa. Powiem jej dużo więcej. Jak tylko odnajdę gówniarę. - Masz nadzieję, że ci się uda? Justin wyobraził sobie, co mogło spotkać samotną młodą kobietę w Kolumbii, ale tylko głośno przełknął ślinę i odpowiedział opanowanym głosem: - Znajdę ją, Damon. Już mnie tu nie ma. - Dzięki, Justin. - Dobrze, że zwróciłeś się z tym do mnie. Szkoda tylko, że nie wiedziałem wcześniej o tej wyprawie. - Szczerze mówiąc, prawie nikt nie wiedział. Kiedy zadzwoniła do nas jej matka, Melanie była już w drodze. Justin spotkał ją tylko raz w życiu, dobrych kilka lat temu, kiedy była uczennicą. Pamiętał, że miała zielone, błyszczące oczy i rozbrajający uśmiech. Mimo młodego wieku zdawała się doskonale wiedzieć, co chce zrobić ze swoim życiem. Ilekroć Elise próbowała skrytykować jej plany albo do czegoś namówić, dziewczyna stawała okoniem. Wyglądała na rogatą duszę, ale żeby do Kolumbii… Na samotną wycieczkę?!
Przypomniał sobie, że nie skończył rozmowy z Damonem. - Będę z tobą w kontakcie. - W porządku. Aha, jeszcze jedno… - Damon zawiesił głos. - Co takiego? - Nie ryzykuj, Justin. Spróbuj się dowiedzieć, gdzie ona jest… jeśli to możliwe, ale nie baw się w bohatera. Proszę cię. - Kto? Ja? Za wiele lat spędziłem w gabinecie za biurkiem, żeby sprawdzać swoje kwalifikacje na bohatera. - Tylko że ja pamiętam, co robiłeś, zanim zacząłeś pracować u mnie, więc nie czarujmy się. Wilka zawsze ciągnie do lasu. Bądź ostrożny, stary. - Dobrze, dobrze. Swoją drogą, dziękuję, że mi przypomniałeś stare czasy. Mógłbym odnowić niektóre kontakty. - A czy mógłbyś tego nie robić? - Nie bój się. I tak wrócę do ciebie. - Dzięki za pocieszenie. - Drobiazg. Justin odłożył słuchawkę, ale wpatrywał się w nią jeszcze kilka sekund, zbierając myśli. Połączył się z Marią. - Zamów bilet na najbliższy samolot do Bogoty. Rezerwacja w jedną stronę. Musi jeszcze pojechać do domu, żeby się przebrać. W garniturze biznesmena nie zrobiłby dobrego wrażenia w tych kilku zakątkach Kolumbii, które zapamiętał najlepiej i których nie zapomni do końca życia… Boże, nie mogła wybrać gorszego miejsca na świecie. Przysiągł sobie kilka lat temu, że nigdy tam nie wróci. Ale tak to już bywasz niektórymi deklaracjami. Czają się na człowieka, żeby dopaść go w najmniej spodziewanym momencie i zrobić "zygu, zygu". Naprawdę nie ma wyjścia… Był już przy drzwiach, kiedy przypomniał sobie o Villaneuvie.
- Wybaczcie, panowie - zaczął w progu sali konferencyjnej - ale musimy przerwać nasze spotkanie. Zmuszają mnie do tego nadzwyczajne okoliczności. Mam nadzieję, że wrócę za tydzień i będę do panów dyspozycji. - Za tydzień! - powtórzył nieswoim głosem Jorge. - A więc pan Trent odrzuca nasze warunki? - Tego nie powiedziałem. - Ale sytuacja jest dostatecznie wymowna. Proszę mi dać kilka godzin… - Nie mam nawet czasu. Muszę zdążyć na samolot. - Gdzie zatem możemy pana znaleźć? Dokąd dzwonić, kiedy tylko dostanę formalną zgodę? - Proszę zostawić wiadomość - odpowiedział Justin po chwili milczenia - w hotelu "Tequendama" w Bogocie. - Dostrzegł ulgę w oczach Argentyńczyka, który doskonale wiedział, że Trent Enterprises nie prowadzi żadnych interesów w Kolumbii. Pożegnali się pospiesznie, a Justin wrócił myślami do Melanie. Co też się mogło wydarzyć? Kilka godzin później wciąż zadawał sobie to samo pytanie. W hotelu doskonale pamiętali, kiedy się wymeldowała, i że jakiś człowiek pomagał wynosić jej bagaże. Nic więcej. Żadnych śladów, nie potrafili nawet podać rysopisu mężczyzny ani marki jego samochodu. Justin poczuł się wściekle bezradny. Jedyne, co mu pozostawało, to wynająć samochód i podążyć przez góry "najprostszą" drogą, która wiodła do Villa Vicencias. Deszcz nie ułatwiał sprawy. Kiedy już znalazł pojazd i kierowcę, dowiedział się, że trasa jest trudna, a po kilku dniach ulewnych deszczy wręcz karkołomna. Uchwycił się więc nadziei, że tylko pogoda zatrzymała Melanie w drodze. Nie mógł się doczekać tego spotkania. Już on jej uświadomi - w kilku krótkich lekcjach - co może przydarzyć się młodej damie podróżującej samotnie po obcym kraju. Jednocześnie modlił się w duszy, żeby pierwszej lekcji nie miała już za sobą.
Chyba po raz pierwszy w życiu Melanie narzekała na swój los. Domiasteczka dotarli po zmierzchu. Ulice z powodu słoty były opustoszałe, ani śladów życia, na szczęście jednak Julio zachowywał się tak, jakby najgorsze mieli za sobą. Znalazł nocleg, potem zaczął szukać ekipy ratowniczej, która wyciągnęłaby samochód. Czyli nie poddał się… Nigdy nie czuła się tak samotna. Jej słaba znajomość hiszpańskiego okazała się bezużyteczna. Ludzie tutaj mówili zbyt szybko, żeby mogła wychwycić więcej niż dwa albo trzy słowa. Nie było też telefonów, a więc żadnej szansy na kontakt z Marią Teresą. Zastanawiała się rozpaczliwie, co robić - spróbować wrócić do Bogoty czy znaleźć inny samochód i jechać dalej. Następnego ranka o nic już się nie martwiła. Z gorączką, w głębokiej malignie, widziała tylko jak przez mgłę twarze ludzi, które, nie wiedzieć czemu, pojawiały się i znikały, coraz mniej wyraźne. Potem była pewna, że krząta się wokół niej matka, podaje lekarstwa, poprawia kołdrę, wypominając oczywiście jej głupotę. Czasami przychodziła Elise. Dotykała czoła Melanie chłodnymi dłońmi, przemawiała łagodnie i podsuwała jej coś do zjedzenia. Melanie próbowała tłumaczyć, jak bardzo chce się od wszystkich wyzwolić, że czuje się stłamszona ich miłością. Wydawali się nie rozumieć. Mruczeli nad nią pocieszająco, a raczej nad jej chorym, rozpalonym ciałem. - Zwały błota zatarasowały drogę. - Kierowca zjechał na pobocze. Mimo że przestało padać, chmury wisiały nisko nad dżunglą i nadal wyglądały groźnie. W Justinie wzbierał coraz większy niepokój. Czyżby gwałtowna fala błota i kamieni zmiotła ich z drogi? Wygrzebał się z samochodu i podszedł do skraju zbocza. - Co zamierza pan robić, senor? Dalej nie pojedziemy. Dobre pytanie. I była na nie tylko jedna odpowiedź.
- Muszę iść na piechotę. Proszę. - Justin wręczył mężczyźnie zwitek pieniędzy. - Chce pan tu zostać? - Szofer spojrzał na niego jak na szaleńca. - Nie. Chcę dalej szukać mojej znajomej. - Ale, senor, jak pan wróci do Bogoty? - O to będę martwił się później. Mężczyzna wzruszył ramionami, całkowicie przekonany, że wszyscy norteamericanos są stuknięci. Justin zapiął pod szyję nieprzemakalną kurtkę, wziął plecak i ruszył przed siebie. Godzinę później dostrzegł samochód, który mógł należeć do przewodnika Melanie, a przez następną godzinę usiłował się do niego zbliżyć - z duszą na ramieniu i nadzieją, że nie znajdzie w środku ludzi. Gdyby tam byli, szanse na przeżycie mieliby zerowe. Zajrzawszy przez szybę, odetchnął z ulgą i w tej samej sekundzie na przednim siedzeniu dostrzegł apaszkę Melanie. Pamiętał nawet dzień, kiedy Elise pochwaliła się udanym prezentem dla siostry: "Spójrzcie, jaki niesamowity deseń". Justin sam nie wiedział, co czuje. Z jednej strony wielką ulgę, że jest na właściwym tropie. Z drugiej, wyobraźnia podsuwała mu najtragiczniejsze scenariusze tego, co mogło się wydarzyć. On sam znał Kolumbię jak własną kieszeń i najgorszemu wrogowi nie życzyłby takich doświadczeń. Po kilku latach pracy w brygadzie antynarkotykowej zaklinał się, że nigdy więcej jego stopa nie postanie na tej ziemi. O ironio losu! Gdyby natknął się teraz na "starych znajomych", znalazłby się w większym niebezpieczeństwie niż Melanie. Ale nie było wyjścia. Damon wiedział, co robi, prosząc właśnie jego o pomoc. Podróż do najbliższego miasteczka okazała się znośna, chmury bowiem, jakby na zaklęcie Justina, powstrzymały się z ulewą do chwili, kiedy przekroczył próg jedynego w tej okolicy, obskurnego hoteliku. Zapytał o Melanie. Oczywiście nie mogli nie zapamiętać kobiety o jej wyglądzie. Dotarła tutaj z przewodnikiem dzień albo dwa dni temu, ale wynajęła pokój w prywatnym domu. Jakiś mężczyzna podał mu dokładny adres i wtedy Justin zaczął się poważnie zastanawiać: czy poczekać do rana, czy też dalej kusić licho i przedzierać się po ciemku przez deszczową nawałnicę po to jedynie, żeby wygarnąć smarkuli, co myśli o jej niedorzecznych planach wakacyjnych. Mężczyzna, który przyprowadził ją do miasteczka, dziękował podobno Bogu, że odpowiedzialność za Amerykankę spadła na kogoś innego. W
pierwszej chwili, kiedy Justin usłyszał, że dziewczynie nic się nie stało, zachwiał się na nogach. Potem zaczęła wzbierać w nim złość, ale natychmiast się opanował. Z tego, co wiedział o Melanie, nie tylko mu nie podziękuje, ale będzie wściekła, że jakiś facet śmiał jej deptać po piętach. Wyrecytuje mu, że "nie jest dzieckiem", "sama wie, co ma robić", "nie potrzebuje anioła stróża" itd. Spróbuje odwrócić kota ogonem. Nie szkodzi. Teraz już mu wszystko jedno. Im szybciej wyciągnie ją z Kolumbii i odstawi do domu, tym lepiej. Wzruszył ramionami. O tej porze na pewno jeszcze nie śpi. No i powinna wiedzieć o jego obecności w miasteczku… Co za różnica, dzisiaj, czy jutro… Woli mieć to z głowy. Trafił pod wskazany adres bez kłopotu. Kobieta w średnim wieku otworzyła drzwi na oścież, zdążył zapukać, i przyjęła jego wyjaśnienie z okrzykiem ulgi. - Dzięki Bogu! Tak się cieszę, że pan przyjechał! Piękna lady jest chora, ma wysoką gorączkę. Może pan coś poradzi. Proszę za mną. O, Najświętsza Panienko, jak to dobrze! Jak to dobrze! Serce podeszło mu do gardła. Niemożliwe, żeby przed wyjazdem nie zaszczepiła się przeciwko malarii… Kiedy weszli na górę, kobieta uchyliła drzwi i cofnęła się zdecydowanie, czekając, aż Justin wejdzie pierwszy. W małej sypialni paliła się tylko nocna lampka. Kobieta leżąca w łóżku wcale nie przypominała mu uczennicy, którą poznał kilka lat temu. Melanie jako młoda dziewczyna wydawała mu się interesująca. Dorosła Melanie była olśniewająco piękna. Miał nieprzepartą ochotę dotknąć jej aksamitnego policzka. Sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak delikatny… Leżała spokojnie niczym śpiąca królewna. Zupełnie bezbronna, w jakimś obcym domu, w zapomnianym przez Boga i ludzi miasteczku. Justinowi nie mieściło się to w głowie. Co też mogło skłonić dorosłą kobietę - bo przecież Melanie nie wygląda na niesforną nastolatkę - do narażania się w tak głupi sposób?! Nie mógł pozbierać myśli ani oderwać od niej oczu. Mimowolne podniecenie wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Usiadł na brzegu łóżka i zaczął gładzić jej długie, miękkie włosy. Podziwiał regularne rysy twarzy, lekko wystające kości policzkowe, prosty delikatny nos i ślicznie wykrojone usta. Były lekko nabrzmiałe, jakby stworzone do pocałunków. Kiedy musnął palcami rozpalone policzki, Melanie uniosła powieki… i, o dziwo, w jej wzroku Justin nie dostrzegł śladu zaskoczenia. - Witaj… - szepnęła miękko - zdążyłeś na przyjęcie. Rodzinka stawiła się w komplecie. Ty też mi powiesz, że jestem głupia i tak dalej?
Mimowolnie rozejrzał się po pokoju. Byli sami. O czym ta dziewczyna mówi? Kto według niej przyjechał? Ujął w ręce jej rozpaloną dłoń, a potem gładził powoli wszystkie palce, jeden po drugim, masując lekko opuszki. - Hm, wydają rodzinne przyjęcie, ale powiedz, na jaką to cześć… - Zapomniałam - mruknęła zbolałym głosem. - Strasznie tu gorąco. Dlaczego nikt nie włączył klimatyzacji? - Z troski o twoje zdrowie. Mogłabyś się przeziębić. - Elise powinna mnie ostrzec, że przyjedziesz. - Elise nie wiedziała, gdzie jesteś. - Och, ona i mama zawsze wiedzą, gdzie jestem. Założę się, ze wynajęły drużynę tropicieli, którzy śledzą każdy mój krok. - Powiedziała to z takim niesmakiem, iż Justin ledwie powstrzymał się od śmiechu. Przedni pomysł, pomyślał. Drużyna tropicieli zaoszczędziłaby wszystkim zmartwień. - Kochają cię - odparł poważnie. - Wiem - westchnęła ciężko. - Ja też ich kocham, ale mam prawo do własnego życia. - Po to właśnie uciekłaś do Kolumbii? Żeby żyć własnym życiem? - Próbowałam, ale była ulewa, prawdziwy potop, ślisko… no i samochód, którym jechałam, stoczył się w przepaść. - Rozumiem. Trudno być niezależnym bez samochodu. Uśmiechnęła się i tym jednym uśmiechem oczarowała go na dobre. - Wiem, że jesteś nieprawdziwy… - Nie? - Po co Justin Drake miałby tu przyjeżdżać? Nawet gdyby… Nie siedziałby przy mnie i nie słuchał opowieści o rodzinnych kłopotach. - Ach tak? Nie siedziałby? A to dlaczego?
- Bo Justin jest wspaniałym, przebojowym facetem, który nie zagrzewa nigdzie miejsca. Wiesz, tacy jak on nie mają czasu. Gonią przecież po całym świecie w poszukiwaniu nowych celów. Wciąż przesuwają granice. Zdobywają szczyty. - Ta ironia w głosie… Zdaje mi się, że ów Justin, czy jak mu tam, naraził ci się. - Nie, skąd, to porządny facet, tylko rzeczywiście… nie w moim typie. "Dominujące osobowości" nie są tym, co tygrysy lubią najbardziej… - Melanie uśmiechała się, ale nie mogła dokończyć zdania. - Wydajesz mi się tak prawdziwy… - westchnęła żałośnie - ale nic nie widzę… Zaciskając usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem, Justin przetarł jej twarz wilgotnym ręcznikiem. - Spróbuj teraz zasnąć. - Co za niemądra propozycja… Przecież śpię. Nachylił się, żeby pocałować ją w policzek. Melanie odwróciła niespodziewanie głowę i wtedy na ułamek sekundy spotkały się ich wargi. Justin podskoczył odruchowo, ale pokusa wydała mu się nie do przezwyciężenia. Tylko jeden pocałunek, pomyślał. Jej usta rozchyliły się natychmiast. Były drżące i niewiarygodnie słodkie. Błądził po nich językiem, oddając im swoją wilgoć, zapraszając do zabawy, coraz bardziej pospiesznie i zachłannie - wstydząc się nieco, że wykorzystuje chorą, majaczącą dziewczynę. Wyobraził sobie furię, w jaką wpadnie Melanie, kiedy wyzdrowieje. Zdecydował jednak natychmiast, że chwila w jej ramionach warta jest nie tylko własnych wyrzutów sumienia, ale i awantury, którą z pewnością zrobi mu… później. ROZDZIAŁ DRUGI
Melanie otworzyła oczy. Pokój, którego nie poznawała, skąpany był w słońcu. Nareszcie! Odzyskała przytomność, nie słyszała żadnego deszczu, a doskwierał jej tylko głód. Przeciągnęła się z uśmiechem. Jak długo to mogło trwać: gorączka, majaczenie, dzień zlewający się z nocą, natarczywe sny, z których każdy był projekcją jej lęków i pragnień? Jak gdyby, nie wychodząc z kina, oglądała przegląd filmów z Melanie Montgomery w roli głównej. Najpierw, zagubiona w dżungli, mokła w ulewnym deszczu. Potem matka, w zgodnym chórze z rodzeństwem, wypominała jej karygodny brak rozsądku. W "happy endzie" wystąpił Justin Drake. W skrytości ducha musiała przyznać, że jak na człowieka, którego spotkała jeden jedyny raz w życiu, pan Drake zrobił na niej piorunujące wrażenie. Pamiętała każdy szczegół jego wyglądu - wzrost, brązowo-miedziane włosy i oczy, które zmieniały barwę w zależności od nastroju: od głębokiego błękitu, poprzez kolor szaroniebieski do srebrnego. Najdziwniejsze oczy, jakie widziała. I silny, głęboki głos. Jeżeli natura bywa hojna, to Justin należał do jej wybrańców. Ale przecież nie jego urody obawiała się najbardziej. Mimo młodego wieku i braku doświadczenia Melanie podświadomie wyczuwała w takich mężczyznach jak Justin zagrożenie własnej wolności. Instynkt nakazywał jej ucieczkę. Założyła, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, i odtąd konsekwentnie unikała Justina Drake'a. Nagle, po kilku latach od ich pierwszego i jak dotąd jedynego spotkania, ten człowiek pojawia się w jej śnie. I to w jakim śnie… Wszedł do pokoju, jak gdyby ten dom należał do niego, i jak gdyby ona należała do niego! Na myśl, że tak mogłoby być naprawdę, Melanie dostała gęsiej skórki. Chociaż nigdy nie pragnęła zostać własnością mężczyzny, intuicja jej podpowiadała, że ten facet niezwykle czule troszczy się o wszystko, co posiada… Śniła, że usiadł na brzegu łóżka, trzymał ją za rękę i całował. Czuła, że topnieje w jego ramionach. Usta Justina były ciepłe i stanowcze. Dziwne… jak na sen, pamięta ten pocałunek bardzo dokładnie, czuje go jeszcze i płonie na samo wspomnienie. Co się z nią dzieje?! Melanie usiadła raptownie. Ile można myśleć o Justinie Drake'u z powodu jakiegoś głupiego snu? Ściągnąwszy przez głowę pożyczoną koszulę, podeszła do miski, nalała do niej wody z dzbanka i, szczękając zębami, zaczęła się myć. Musi dzisiaj koniecznie zdecydować, w jaki sposób ruszyć w dalszą drogę. Ciekawe, czy Julio zdołał odzyskać samochód i bagaże. Wiele od tego zależy. Zamyślona, ledwie usłyszała, że ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się, żeby przywitać gospodynię domu, poczciwą kobietę, która troszczyła się o nią jak matka, ale w progu stał nie kto inny, tylko Justin Drake.
Zdumiony, przez kilka sekund nie odrywał wzroku od pustego łóżka i dopiero po chwili spojrzał w kąt pokoju. Pewien był, że Melanie śpi. Tymczasem ona stała przed nim bez ruchu, niczym blada nimfa, okryta płaszczem długich włosów, z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. - Co ty tu robisz? - wydobyła z siebie zdławiony okrzyk. - Dlaczego wstałaś z łóżka? - zapytał niemal równocześnie. Melanie sięgnęła po koszulę, owinęła się nią jak ręcznikiem, rumieniąc się ze złości i wstydu. - Nie powinnaś wstawać z łóżka - powtórzył łagodnie, robiąc krok w przód. - A ty nie powinieneś wchodzić do mojego pokoju! Wynoś się stąd! Drżała jak liść na wietrze. Justin nie był jednak pewien, czy to z wyczerpania, czy ze złości, czy z obu powodów jednocześnie. Postawił na podłodze walizkę, którą dotąd trzymał w ręku, i zbliżył się do Melanie na odległość wyciągniętej ręki. Zniżył głos do szeptu i biorąc ją za łokieć, zaprowadził do łóżka. - Za wcześnie na wstawanie. Potrzebujesz jeszcze kilku dni, żeby odzyskać siły. Melanie nie umiała zaprotestować. Czuła, że słabnie i uginają się pod nią nogi. Z ulgą opadła na posłanie. - Skąd się tu wziąłeś? - spytała zdumiona. - Szukałem cię. - Po co? - Twoja rodzina odchodziła od zmysłów. - Przecież nic mi nie jest… - Bezsprzecznie. Właśnie widzę, że wszystko jest w porządku: chora, zdana na pastwę losu w jakiejś kolumbijskiej dziurze. Pewnie nigdy dotąd nie wiodło ci się lepiej. - Nie jesteś ich prywatnym detektywem. Nie mieli prawa…
- Może i nie. Ale przyjechałem tutaj, więc spróbuj nie stawiać oporu i pozwól, że ci pomogę. - Nie potrzebuję twojej pomocy. - Melanie, bądź rozsądna. Nie znasz nawet języka. Twój przewodnik wyjechał. Co zamierzasz robić w takiej sytuacji? Julio zostawił ją? Liczyła na jego pomoc w zorganizowaniu transportu. Ze swoim hiszpańskim niczego nie załatwi. Westchnęła załamana. - Zamierzam wydostać się z tego miejsca, nawet na piechotę, jeżeli nie uda się inaczej, i dotrzeć wreszcie do Villa Vicencias. - Chcesz powiedzieć, że nie zrezygnowałaś ze złożenia wizyty swojej przyjaciółce?! - Oczywiście. Niby dlaczego miałabym zmienić plany? - Bo ta przygoda powinna cię czegoś nauczyć. Powinnaś być mądrzejsza o jedno życiowe doświadczenie: to nie jest miejsce dla samotnej kobiety! Dlatego! - Pozwolę sobie nie komentować twojego zabawnego oświadczenia. - Nie przyjechałem cię rozśmieszać, Melanie. Zapominasz o jednej podstawowej rzeczy: nie jesteś w Stanach. Tutaj nie tolerują kobiet, które obnoszą się z taką… postawą. - Z jaką znowu postawą? Z czym ja się obnoszę? - Z pozą nieustraszonej Zosi Samosi: ze wszystkim sobie radzisz, żadnej pracy się nie boisz, w dżungli kolumbijskiej czujesz się bezpieczniej niż na Manhattanie… - Dosyć! Rzeczywiście umiem sobie radzić, więc i tym razem nie zginę. - Melanie - Justin wziął głęboki oddech i policzył w myśli do dziesięciu. - W porządku. Umiesz. Ale skoro już tu jestem, chciałbym ci pomóc. Jeśli pozwolisz. - W czym chcesz mi pomóc? - W dotarciu na miejsce. Dokąd tylko zechcesz.
- Jak się do tego zabierzesz? - Po pierwsze, powiesz mi, gdzie mieszka twoja przyjaciółka. Potem załatwię jakiś transport. Melanie poczuła, że po raz pierwszy, odkąd wyskoczyła w biegu z samochodu, nie ma ściśniętego ze strachu gardła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, w jakim była stanie. I przyznała się w duchu, że oszukiwała samą siebie z czystej próżności. - Przepraszam za to całe gadanie. Byłam zdenerwowana. Masz rację. Oczywiście chętnie skorzystam z twojej pomocy. Sama niczego bym nie załatwiła. Justin dopiero teraz osłupiał. Łatwa kapitulacja nie była w jej stylu. Potulne przeprosiny ni stąd, ni zowąd… Nie, Melanie Montgomery musi być naprawdę w kiepskim stanie. Wyprostował się i obdarzył ją najpogodniejszym ze swoich uśmiechów. - Pójdę poszukać prowiantu. - Wskazał palcem stojącą przy drzwiach walizkę. - Dzielny Julio odzyskał twoje ciuchy. Założę się, że ta wiadomość postawi cię na nogi. - Uśmiechnął się jeszcze raz na pożegnanie ciepłym, przyjaznym uśmiechem, który wzbudził w Melanie dziwny dreszcz i przypomniał o sennych majakach. O Boże… Justin przyjechał naprawdę. A więc to nie był żaden sen. Całowali się na jawie, wszystko działo się na jawie! Co za wstyd… Rzuciła mu się w ramiona jak jakaś nimfomanka. I pewnie go sprowokowała. Ciekawe, co on sobie pomyślał. Zdrętwiała z przerażenia. Nikt nie może odpowiadać za to, co robi albo mówi, kiedy jest nieprzytomny. Miałam gorączkę, bredziłam, to był kompletny odjazd, muszę go o tym przekonać. Ten sympatyczny facet, Justin Drakę, nie obchodzi mnie nic a nic! Gdy Justin zamknął za sobą drzwi, Melanie wyskoczyła z łóżka i rzuciła się do walizki. Wyciągnęła pierwsze z brzegu dżinsy oraz sweter - i w pół minuty, mimo zawrotów głowy, była gotowa do wyjścia. Na korytarzu uderzył ją w nozdrza zapach gotowanego jedzenia. Poczuła wilczy głód i, niewiele myśląc, powędrowała na palcach do kuchni. - Myślałem, że umówiliśmy się co do jednego: że zostajesz w łóżku - usłyszała za sobą podniesiony głos.
Zadrżała, potem odwróciła się gwałtownie na pięcie, tracąc równowagę. Justin złapał ją w ostatniej chwili i trzymając za łokcie, lekko potrząsnął. - Ale ty masz w nosie wszystkie umowy, prawda? - Nie jestem dzieckiem, Justinie. - Ale daję słowo, że zachowujesz się jak dziecko. Nie masz za grosz zdrowego rozsądku. - Dzięki za tak rzetelną ocenę mojej osobowości. - Zawsze do usług. Stali tak naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, aż Justin poczuł, że Melanie drży. Zwolnił uścisk i natychmiast się opanował. - Skoro już jesteś na nogach, usiądźmy do stołu. Śniadanie gotowe, - Położył rękę na jej ramieniu i zaprowadził do kuchni. Gospodyni przywitała ich szerokim uśmiechem oraz potokiem niezrozumiałych słów. Melanie wychwyciła kilka razy esposo, bo wtedy Kolumbijka mówiła wolniej i patrzyła na Justina z uwielbieniem i matczyną pobłażliwością. - Czy ty jej powiedziałeś, że jesteś moim mężem? - Nie, ale i nie zaprzeczyłem. W końcu co to za różnica, za kogo mnie wzięła? Niczego nie musimy tłumaczyć ani prostować. - Chyba masz rację - powiedziała po dłuższej chwili milczenia, wzruszając ramionami. - No, no, co się stało, że Melanie Montgomery przyznała mi rację. Węglem w kominie zapisać. - Daj spokój. Z sarkazmem jest ci wyjątkowo nie do twarzy - powiedziała wyniośle i zaciskając usta, na próżno starała się ukryć uśmiech. Ale tobie z tym przekornym uśmiechem jest wyjątkowo do twarzy, myślał w popłochu. Serce biło mu jak młotem i coraz czarniej widział najbliższą przyszłość. Nie umiał zapanować nad własną wyobraźnią, tym bardziej że naprawdę trzymał Melanie w ramionach. Nie potrafi… i nie chce zapomnieć smaku tamtego pocałunku. Czeka ich jednak długa wspólna podróż i wiele godzin udawania, że nic się nie stało. Potem każde pójdzie swoją drogą, bo nie
ma powodu, żeby stało się inaczej. Melanie Montgomery nie zadaje się przecież z mężczyznami jego pokroju. "Jest w porządku, ale zupełnie nie w moim typie"… Jaśniej nie mogła się wyrazić. A jemu nie trzeba powtarzać dwa razy. Gospodyni zaprosiła ich do stołu. Usiedli na grubo ciosanej ławie, ramię przy ramieniu, nie patrząc sobie w oczy. Melanie jedzenie wydało się pyszne, ale zjadła niewiele; uczucie zmęczenia okazywało się silniejsze od głodu. Zaczęła wpatrywać się bezradnie w talerz. - Teraz przyznaj mi rację - Justin uśmiechnął się pobłażliwie - że przesadziłaś trochę z tym wstawaniem z łóżka. Czy dalej będziesz udawać gotową do drogi? Drogi przez góry i dżunglę… - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jestem taka słaba, - Pokręciła ze smutkiem głową, nie mając siły dłużej udawać. - To proste. Trzy dni wysokiej gorączki wycieńczyły twój organizm. Musisz dać mu trochę czasu. Nic cię przecież nie goni. Nikt cię stąd nie wygania. Miał rację. Granie siłaczki byłoby śmieszne. Melanie z ulgą wróciła do pokoju, wyciągnęła się na łóżku i zapadła w głęboki, uzdrawiający sen. Obudziła się po kilku godzinach w znacznie lepszej formie. Słońce grzało mocniej. Znalazła łazienkę, wzięła prysznic i postanowiła wyjść na spacer, żeby choć przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem i wysuszyć włosy. Uszła zaledwie kilka kroków, gdy otoczyła ją grupka rozszczebiotanych dzieci, które pokazując ją palcami, chichotały coraz głośniej, a niektóre aż zataczały się od śmiechu. Z ich słów wychwyciła tylko ojosverde, i zrozumiała, że chodzi o zielone oczy. Ogromne zainteresowanie budził także kolor jej włosów. Kiedy doszła do pierwszego skweru i usiadła na ławce, ośmielone dzieciaki podeszły na wyciągnięcie ręki i okrążyły ją ciasnym półkolem. Uśmiechała się do tych śniadych, brązowookich chłopców i dziewczynek, których skóra tak bardzo kontrastowała z jej bladością. Zaczęła z nimi rozmawiać - trochę po hiszpańsku, trochę na migi - i wkrótce chichotali wszyscy razem. Dzieci były ciekawskie i coraz bardziej natarczywe. Dotykały jej skóry, głaskały po włosach, próbowały nawet zbadać zawartość torebki.
Żeby zniechęcić ich do dalszego wścibstwa, Melanie wyjęła szminkę i puderniczkę, a potem każdemu dziecku pozwoliła przejrzeć się w lusterku. Tłumiony do tej pory chichot zmienił się w szaloną radość. Mała dziewczynka, wyglądająca na trzy albo cztery lata, wdrapała się "białej seńoricie" na kolana. Melanie pokazała jej, do czego służy szminka, a potem wszystkie dziewczynki chciały mieć pomalowane usta. -Królewna Śnieżka wśród czarnych krasnoludków. Melanie przełknęła ślinę i dopiero po chwili uniosła głowę. Justin stał obok uśmiechnięty, w swobodnej pozie, z rękami na biodrach. Musiał przyglądać się zabawie od dłuższego czasu. A jej wystarczyło mgnienie oka, żeby zauważyć, jak świetnie wygląda. Wcale nie chciała tego widzieć, nie mogła jednak oderwać wzroku od jego smukłej, silnej sylwetki. Miękka batystowa koszula opinała szeroki tors, a dopasowane dżinsy podkreślały imponująco długie nogi. Zarumieniła się na wspomnienie ich pocałunku. Czuła jeszcze jedwabiste włosy Justina między swoimi palcami, w nozdrzach zapach jego wody kolońskiej, a na ustach dotyk jego warg. Musiała teraz spojrzeć mu w oczy, jak najobojętniej… Boże, co za katorga… - Udało ci się może załatwić jakiś pojazd? - I tak, i nie. Nie istnieje na razie żadna możliwość wydostania się z tej dziury inaczej niż na własnych nogach, ale gdybyśmy powędrowali dalej na południe, trafilibyśmy na wielką plantację. Tam szansa byłaby większa. - Kiedy możemy wyruszyć? - Wtedy, gdy odzyskasz siły. Nie wiem, ile kilometrów mamy do przejścia: kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt. - Na pewno jutro rano będę gotowa. Wyspana i wypoczęta. Już teraz czuję się dobrze… Przysięgam. - Jak sobie życzysz. - Wzruszył ramionami. - Założę się, że ty też nie możesz doczekać się powrotu do... - Buenos Aires. - Tak? - uśmiechnęła się promiennie. - Zawsze chciałam tam pojechać.
- Musisz zatem odwiedzić mnie w Argentynie - Justin odwzajemnił się uśmiechem. - Dziękuję. - Czy zjesz wreszcie porządny obiad? Rosa prosiła, żebym cię znalazł. - Tak ma na imię? Że też nie przyszło mi do głowy zapytać, jak się nazywa… Jest taka miła. - Melanie odwróciła się do dzieci, pomachała im na pożegnanie, a potem przesłała kilka pocałunków, wzbudzając tym zachwyt dzieciarni.- Co oni mówią? - spytała Justina. - Chcą, żebyś została. - Powiedz im, że idę coś zjeść i że zobaczymy się później. Justin ukucnął, żeby porozmawiać z dziećmi. Kiedy wszystko im wytłumaczył, położył ręce na głowach najbliżej stojących chłopców i śmiejąc się razem z nimi, zmierzwił gęste czupryny. - Gotowa? - Podniósł się i wyciągnął rękę do Melanie, która - kompletnie oniemiała na widok tej sielankowej sceny - skinęła tylko głową. Kiedy szli obok siebie w milczeniu, Justin kątem oka przyglądał się Melanie, Zauważył, że z łatwością dotrzymywała mu kroku, choć szedł dosyć szybko. Chyba naprawdę wydobrzała. - Rosa jest tobą oczarowana, wiesz? Chętnie by ci jeszcze pomatkowała. Powiedziała, ze jestem w czepku urodzony, bo mam taką piękną żonę, a potem zbeształa bez litości za to, że wypuściłem cię samą z domu. Koniecznie chciała wiedzieć, dlaczego od razu nie pojechałem z tobą. Melanie, z piekącymi policzkami, zastanawiała się, co powiedzieć. - Chyba wyprowadziłeś ją z błędu… - Nie. Wytłumaczyłem jej, że chciałaś ode mnie odpocząć. - Wybuchnął śmiechem na widok jej miny. - Bardzo zabawne - mruknęła pod nosem. Musnął ręką jej lekko falujące włosy, okrywające ramiona i sięgające do pasa. - Nigdy nie widziałem takich włosów. Wyglądają jak srebrne nitki.
Melanie czuła, jak ten lekki dotyk przenika jej włosy, ubranie, a potem skórę. Przejmuje ją aż do szpiku kości. Zamknęła na chwilę oczy. Skoro czeka ich wspólna podróż, musi nauczyć się panować nad swoimi reakcjami. Justina stropiło jej długie milczenie. Zrobiło mu się głupio, jakby powiedział coś bardzo niestosownego. Melanie mogła być spragniona wielu rzeczy, ale nie jego tanich komplementów. Tak naprawdę, na nic się nie przydał, a zepsuł jej całą przygodę. Pewnie jest wściekła, ma go za "anioła stróża" nasłanego przez rodzinkę i marzy tylko o tym, żeby się zgubił. Jak najszybciej. Już od rana coś mu mówiło, że ta na pozór krucha istota poradziłaby sobie doskonale bez jego pomocy. Tak jak radziła sobie do tej pory. Julio nie zostawiłby jej, gdyby nie wiedział, że Melanie jest pod dobrą opieką. Ale trudno. Skoro sprawy potoczyły się w taki, a nie inny sposób, musi dotrzymać słowa i odstawić dziewczynę do Villa Vicencias. Nigdy jednak nie zapomni tej sceny na skwerze. Melanie otoczona małymi dziećmi, z błyszczącymi w słońcu włosami i ciepłym uśmiechem na ustach. Żadna inna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Była niezwykle piękna, ale przecież nie o to chodziło. Poznał wiele atrakcyjnych kobiet, ale w Melanie pociągało go coś innego, coś, co promieniowało z jej wnętrza i było trudne do określenia słowami. Nagle zapragnął ją chronić. Tak… Może właśnie to, że wzbudza w ludziach nadmierny instynkt opiekuńczy, doprowadza ją do szału. Mimowolnie, a nawet wbrew sobie, robi wrażenie bezbronnej. Buntuje się przeciw nadopiekuńczej rodzinie, coraz śmielej udowadniając własną zaradność i niezależność. Rodzina ma coraz więcej powodów drżeć ze strachu… i tak się toczy błędne koło. Powinniśmy dać jej spokój, myślał gorączkowo, odczepić się od niej, pozwolić rozwinąć skrzydła, żeby przekonała się wreszcie, że potrafi latać i nie musi niczego udowadniać. Łatwo mówić. Gdyby go tak nie pociągała fizycznie, wszystko byłoby proste. Ale jego ciało reagowało na jej bliskość, jak licznik Geigera na radioaktywność. Gorzej! Włączały się alarmy, sprawny dotychczas system wariował, jak gdyby nie mógł sprostać nowej sytuacji. A teraz, rozkazał sobie w duchu, przypomnisz sobie, po co tu przyjechałeś i skoncentrujesz na kolejnych zadaniach. Po pierwsze, znaleźć środek lokomocji. Po drugie, zawieźć Melanie do jej przyjaciółki. Najbardziej pomocna w wypełnieniu zobowiązań wobec Dam ona, poza kubłem zimnej wody od czasu do czasu, powinna być myśl, że o wszystkim, co się przydarzy w tej podróży jego szwagierce, dowie się zarówno on, jak i Elsie… Poprosili go o znalezienie dziewczyny i odstawienie jej w bezpieczne miejsce. O uwiedzeniu nie było mowy.
Następnego ranka, gdy pierwszy brzask poranka zajaśniał w pokoju Melanie, Justin, kompletnie ubrany, potrząsał energicznie jej ramieniem. - Melanie, zbudź się - powtarzał błagalnym szeptem. - Musimy stąd uciekać. - Jak się tu dostałeś?! - Otworzyła wreszcie oczy i w tej samej sekundzie usiadła gwałtownie. - Przez okno. Posłuchaj, nie mamy czasu do stracenia. Musimy stąd wiać. - Dlaczego? Chwycił jej walizkę, lekceważąc pytanie, i całą zawartość rzucił na łóżko. - Ubierz się, weź rzeczy, bez których naprawdę nie możesz się obyć, i włóż je do mojego plecaka. - Hej, co się z tobą dzieje, goni nas ktoś czy co? - Jeszcze nie, ale gdyby nas namierzyli, odpowiedź byłaby twierdząca. Zostało nam piętnaście minut. Przed wschodem słońca musimy się ulotnić. Wyparować jak kamfora. Otworzył drzwi. - Dokąd idziesz? - Znaleźć coś do jedzenia. Twojej gospodyni zostawię górę pieniędzy, ale wyjdziemy stąd, niestety, po angielsku. Nie ma czasu na pożegnania. Melanie pokręciła z niedowierzaniem głową. Nigdy nie należała do rannych ptaszków, więc wykazanie się refleksem w "środku nocy", przerastało jej możliwości. Siłą woli nieco jednak oprzytomniała, ubrała się, spakowała zgodnie z instrukcją i wtedy do pokoju, bezszelestnie jak kot, wrócił Justin.
- Czy mógłbyś mi teraz łaskawie wytłumaczyć, co tu jest grane? - Nie, nie teraz. Później, kiedy będziemy w drodze. Teraz zrobimy „hop" i już nas tu nie ma. Uchylił okno. Ani żywej duszy. Wyrzucił plecak, wszedł na parapet i skoczył na ziemię. Stanął teraz twarzą do okna z wyciągniętymi w górę rękami. - No chodź - szepnął. W porządku, myślała w popłochu. Marzyły ci się przygody? Brakowało ci w życiu dreszczyka emocji? No to masz! Wzięła głęboki oddech i spadła prosto w ramiona Justina. Nikt ich nie śledził. Dopiero kiedy wyszli z miasta i trafili na właściwą drogę, Melanie ośmieliła się zadać pytanie. - Dokąd idziemy? - Przyczaimy się w dżungli na dwa, trzy dni. To konieczne, wierz mi. Żeby nikt nie mógł powiedzieć, że nas widział, rozumiesz? Takich amerykańskich wymoczków trudno nie zapamiętać. Wędrowali kilka godzin, z krótkimi przerwami na ugaszenie pragnienia lub złapanie oddechu. Ponura mina Justina przekonała Melanie ostatecznie, że nie był to alarm próbny. Sytuacja musiała być groźna. Gdy koło południa dotarli do małej zamkniętej polany, Justin zarządził przerwę na lunch. Melanie nie czuła nóg ze zmęczenia. - Powiesz mi teraz, przed kim uciekamy? Wyciągnięci na trawie, zaczęli pałaszować kurczaka z bułką. - Przed jednym bardzo chytrym facetem. Nazywa się Victor Degas. - Skąd go znasz? - Dawno temu, kiedy byłem młodym idealistą, wziąłem udział w tajnej akcji rządu amerykańskiego przeciwko tutejszej mafii. Pewnie wiesz, że Kolumbia jest największym zagłębiem kokainowym zachodniej półkuli… - Nie żartuj, wystarczy oglądać seriale telewizyjne.
- W porządku. Więc była to zasadzka na grube ryby. Udało mi się dostać do siatki szmuglerskiej Degasa - wielkiego, bezwzględnego cwaniaka, którego podchodziłem kilka dobrych lat. W końcu stałem się jednym z jego najbardziej zaufanych ludzi. - I co? - Prawie ich miałem. Rozpracowałem organizację. Podczas jednej akcji mogłem zniszczyć cały jego interes na dwóch kontynentach. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale niestety, Victor wymknął się z sieci w ostatniej chwili. Uciekł nie wiadomo dokąd. Ten łobuz ma szósty zmysł. - Czy on wie, przez kogo musiał uciekać? - Wcale mnie to nie ciekawi. Nie zamierzałem tu nigdy wracać ani zasięgać języka na temat Degasa. - Jak sądzisz, co by zrobił, gdyby cię - odpukać - spotkał? - Victor ma jedną zasadę: zawsze strzela pierwszy. A jeśli jego ofiara jeszcze żyje, zadaje jej kilka pytań. - I ten Victor był w miasteczku? Jesteś pewien? - Absolutnie. Myślę, że jechał ze swoimi ludźmi do Bogoty, ale z powodu lawiny błota musieli zawrócić. Ostatniej nocy zatrzymali się w miasteczku i szukali noclegu. - Widział cię? - Nie. Na szczęście byłem w innym pokoju, rozpoznałem tylko jego głos. Poczekałem, aż zjedzą i zasną, i natychmiast przybiegłem do ciebie. Przez kilka minut Melanie przyglądała się Justinowi w milczeniu. - Do głowy by mi nie przyszło, że wiodłeś takie ekscytujące życie. - Ekscytujące… - roześmiał się. - Można określić je i w ten sposób, w każdym razie to stare dzieje. - Ile masz lat? - Trzydzieści siedem. - I nigdy nie byłeś żonaty?
- Skąd wiesz? - Nie wiedziałam. Sprawiasz po prostu wrażenie człowieka, który nie zagrzewa miejsca na tyle długo, żeby mieć własny dom, żonę, nie mówiąc o większej rodzinie. - Brawo. Nic dodać, nic ująć. - Czy Damon zna twoją przeszłość? - Jasne. - I dlatego właśnie ciebie wysłał do Kolumbii? Z rodzinną misją specjalną - mruknęła pod nosem, jakby do siebie. - Niestety. Wygląda na to, że dopiero teraz, przeze mnie, znalazłaś się w niebezpieczeństwie… - zawiesił niepewnie głos. - Cóż… ostatnia decyzja nie przyszła mi łatwo. Czekając w hotelu, aż Victor pójdzie spać, zastanawiałem się długo, jak powinienem postąpić. Gdyby Julio nie odjechał, zostawiłbym cię pod jego opieką. Ale nie mogłaś zostać tu sama. Nie znasz języka, ale to drobiazg… Victor ma słabość do blondynek. Wyczuwa je na odległość, jak tygrys świeże mięso. Gdyby dowiedział się, że jesteś w miasteczku, przetrząsnąłby dom po domu, szkoda gadać. A Victor nie należy do dżentelmenów, wiem coś o tym. Melanie wzdrygnęła się. Miała ochotę ucałować Justina za to, że nie zostawił jej na pożarcie jakiemuś Victorowi. - Zawsze marzyłam o niebezpiecznych przygodach - no i los się do mnie uśmiechnął! Widząc jej podekscytowane, roześmiane oczy, Justin tylko pokręcił głową. Dziewczyna nie miała bladego pojęcia o tym, co ich czeka, jak może zakończyć się ich "przygoda". A on nie miał serca jej straszyć. Istniała przecież nadzieja, że nigdy w życiu nie pozna Degasa ani innych podobnych mu zbirów. Że razem wydostaną się z potrzasku…