barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 656
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 819

D300. Linz Cathie - Cygańska szkatułka 03 - Czas włóczęgi i czas miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :540.2 KB
Rozszerzenie:pdf

D300. Linz Cathie - Cygańska szkatułka 03 - Czas włóczęgi i czas miłości.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

CATHIE LINZ Czas włóczęgi i czas miłości

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Prr! - krzyknęła Abigail Turner, ściągnąwszy gwałtow­ nie wodze, kiedy Dzika puściła się cwałem w kierunku lasu. Klacz rwała naprzód. Do lasu było coraz bliżej, a w nim każde drzewo wyglądało jak niebezpieczna przeszkoda. Gru­ be, gęste gałęzie tworzyły gąszcz nie do pokonania. Abigail wiedziała, że w całej tej leśnej połaci nie ma wytyczonej ścieżki. Wiedziała też o pieskach stepowych, które koczowały na skraju lasu w wygrzebanych przez siebie jamach. Dla konia każda taka jama była pułapką, w której mógł złamać nogę. Jeśli chciała wyjść z życiem z tej przygody i ocalić klacz, musiała ją zmusić do gwałtownego skrętu. - Prr! - Wiatr kłuł ją w oczy, kiedy pochylona nisko nad grzbietem Dzikiej, coraz bliżej jej uszu, powtarzała zapamię­ tale komendę. Na próżno. Zdesperowana, szarpnęła mocno wodze. I to nie podziała­ ło. Kiedy stanęła w strzemionach, ciężarem całego ciała pró­ bując zatrzymać konia, usłyszała nagle dudnienie, które nie było ani łomotem jej serca, ani tętentem kopyt Dzikiej. Kątem oka dostrzegła mężczyznę w kapeluszu, pędzącego na wielkim białym koniu w czarne łaty. - Puść luźno wodze! - wrzasnął. -I wysuń nogi ze strze­ mion!

6 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI Nie było czasu na spory. Zrobiła to, co jej kazał. Chwilę później nieznajomy zagarnął ją ramieniem, ściągnął z klaczy i posadził na swoim siodle. Oba konie galopowały obok siebie w równym tempie. Abigail obejmowała kurczowo mężczyznę, nic nie widząc. W czasie akcji ratunkowej przepadła gdzieś gumka przytrzy­ mująca długie, kręcone włosy, które niemal przykleiły jej się do twarzy... i do twarzy nieznajomego wybawcy również. Miała zasłonięte oczy i obie ręce zajęte, więc nic nie mogła na to poradzić. Czuła, jak mężczyzna zmienia pozycję w siodle i przekła­ da wodze do drugiej ręki. Chwilę później jego koń zmienił posłusznie kierunek. Galopowali w stronę otwartej łąki. Gdy zwolnili, Abigail zobaczyła Dziką. Odetchnęła z ulgą, mimowolnie rozluźniając mięśnie. - Tylko mi tu nie zemdlej! - warknął jej prosto do ucha nieznajomy. Zesztywniała natychmiast. Z powodu irytacji w jego gło­ sie, ale również dlatego, że teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, zbyt wyraźnie zaczęła odczuwać jego fizyczną bli­ skość. Kiedy zatrzymał swojego konia, Dzika stanęła tuż za nimi. Dyszała z wyczerpania, boki miała pokryte pianą, ale Abigail nie dostrzegła śladów obrażeń. Uniósłszy prawym kciukiem rondo czarnego kapelusza, nieznajomy mężczyzna spojrzał na Abigail. - Możesz mi łaskawie wyjaśnić, dlaczego gnałaś na zła­ manie karku? - spytał w przeciągły sposób, charakterystycz­ ny dla bohaterów współczesnych westernów: wyjętych spod prawa włóczęgów i desperatów.

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 7 Jego szorstki, matowy głos był zarazem jedwabisty i zmy­ słowy. Takiego sposobu mówienia nikt się nie uczy, trzeba się z tym urodzić. Jako autorka poczytnych książek, których bo­ haterami byli kowboje, Abigail śmiało mogła o sobie powie­ dzieć, że tacy mężczyźni zawsze robili na niej wrażenie - za­ równo ci fikcyjni, jak i w prawdziwym życiu. Zawsze miała słabość do kowbojów. Dopiero po trzech nieudanych związkach przysięgła sobie, że odtąd będzie miała z nimi do czynienia wyłącznie w po­ wieściach. I nie zamierzała zmieniać zdania. - Nie jechałam na złamanie karku - zaprotestowała. - Mój koń poniósł nagle... - Posłuchaj, panienko, dopóki nie zdobędziesz większego doświadczenia, może byś się przesiadła na jakąś łagodniejszą kobyłę. - Ja umiem jeździć konno! - Może w pustej stodole albo w stajni, ale nie tutaj, na otwartej przestrzeni. Masz szczęście, że właśnie tędy przejeż­ dżałem. - Wielkie dzięki - powiedziała Abigail w sposób dość szczególny. Jej koledzy z Biblioteki Publicznej Great Falls rozpoznaliby w nim ton zarezerwowany dla nieznośnego sze­ fa w sytuacji, kiedy nie chciał zamieścić w katalogu jakiejś nowej książki. - A teraz pozwolisz, że odjadę. - Nie tak szybko - odpowiedział nieznajomy, przechyla­ jąc się do tyłu, żeby ją lepiej widzieć. - Skąd się tu wzięłaś? - O to samo mogłabym zapytać ciebie. To teren prywatny. - Teren prywatny. Coś podobnego! - Jego twarz rozjaśnił złośliwy uśmiech. - To znaczy, że nie wolno tędy przejeż­ dżać?

8 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Właśnie. - Powiesz mi, jak masz na imię? - A ty? - Dylan Janos, do pani usług, madame. - A więc, panie Janos, proszę mnie wreszcie uwolnić. Chcę obejrzeć swoją klacz. Nie wiem, co jej się stało, ale coś musiało spowodować, że poniosła. Nigdy tego nie robiła. - Może zobaczyła węża albo innego gada. - Dzika jest zbyt dobrze ułożonym koniem, żeby oszaleć na widok węża. - Dzika? Co cię podkusiło, żeby wsiąść na konia o takim imieniu? Powinnaś wybrać łagodną szkapę, która nazywałaby się Bułeczka. - To mój koń i to ja nadałam mu. imię. - Nie powiedziałaś mi jeszcze, jak ty się nazywasz. - Zgadza się. I nie mam zamiaru tego robić, - Nie jesteś zbyt uprzejma. - Brawo. Zaczynasz trafnie oceniać fakty. - Czy wiesz, że w tradycji cygańskiej człowiek, któremu uratujesz życie, staje się twoim dozgonnym dłużnikiem? Moż­ na nawet powiedzieć, że potencjalna ofiara należy do wyba­ wiciela. - Naprawdę? W tradycji amerykańskiego Dzikiego Za­ chodu, jeśli wkroczysz na czyjś teren prywatny, właściciel ma prawo cię... - Zastrzelić? - spytał beznamiętnie Dylan. - Zdaje się, że to prawo dotyczy wyłącznie koniokradów. - Poza tym tradycja Zachodu - ciągnęła Abigail, zlekce­ ważywszy jego uwagę - zabrania kowbojom wykorzystywać kobiety...

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 9 - Przecież cię nie wykorzystałem. Na razie - odpowie­ dział z wyzywającym uśmiechem. - Gdybyś był dżentelmenem, pozwoliłbyś mi odjechać pięć minut temu. - Nigdy nie uważałem się za dżentelmena. - Słusznie! - mruknęła Abigail, po czym gwałtownie uwolniła się z jego objęć i zeskoczyła na ziemię. Kiedy chwilę później Dylan zsiadł z konia, zauważyła, że porusza się dziwnie sztywno i rozciera ręką prawe udo. Nie mogła oderwać wzroku od jego doskonale zbudowanego, mu­ skularnego ciała. Dopiero po kilku krokach, kiedy zbliżał się do niej, zobaczyła, że lekko utyka. - Byłeś ranny? - spytała z przejęciem. - Nie da się ukryć - odpowiedział smętnym głosem, mi­ mowolnie wracając myślami do wypadku, który zakończył jego karierę gwiazdy rodeo. Lekarze mu powiedzieli, że i tak miał szczęście, skoro wyszedł z tego cało, z niewielkim tylko ograniczeniem sprawności jednej nogi, i nadal może jeździć konno. Ale nie mógł jeździć tak wspaniale jak dawniej. Jego nadzieje na kolejne zwycięstwa w rodeo zostały pogrzebane na zawsze. Nie potrafił wykrzesać w sobie choć iskry optymizmu. - Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała Abigail. - Jasne. Mogłabyś mi wreszcie powiedzieć, jak masz na imię. I skąd się tu wzięłaś. To ranczo należy do Pete'a Tur­ nera. - Właśnie. - Z tego, co wiem, Pete Turner nie lubi intruzów. Dlatego wydaje mi się, że to nie ja, tylko ty wkroczyłaś nieproszona na teren prywatny.

10 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Co ci pozwala tak sądzić? - Jak już powiedziałem, Pete nie lubi gości. Znamy się od dawna. - Ach, tak! Kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś? - Kilka miesięcy temu. Chyba w marcu. A może w lutym. Miała wyrobione zdanie na temat kowbojów i ich poczucia czasu, a raczej kompletnego braku poczucia czasu. Tracili je w ten sam sposób, w jaki tracili pieniądze i kobiety. Był już lipiec. Skoro jednak Dylan był przyjacielem wuja Pete'a, wiado­ mość o jego śmierci chciała przekazać w możliwie delikatny sposób. Kiedy szukała właściwych słów, on spytał niecier­ pliwie: - Kim ty właściwie jesteś? - Bratanicą Pete'a. - Kiepski dowcip! Bratanica Pete'a jest jakąś nudną bi­ bliotekarką w dużym mieście. Zaciskając zęby, Abigail próbowała zlekceważyć epitet „nudna", zdając sobie sprawę, że do obu wybranych przez nią zawodów przylgnęło mnóstwo fałszywych etykietek. - Zgadza się. Jestem bibliotekarką, a przynajmniej byłam nią jeszcze kilka tygodni temu. Dylan patrzył na nią przez chwilę z niedowierzaniem i konsternacją. - Nie przypominasz mi żadnej z bibliotekarek, które do­ tąd poznałem. - Tak? - zapytała słodkim głosem. - A kiedy ostatnio by­ łeś w bibliotece? Bardzo często odwiedzał bibliotekę szpitalną, ale nie miał teraz ochoty opowiadać o tym. Wolał myśleć o niej, zastana-

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 11 wiając się, jakaż to bibliotekarka mogła dosiąść klaczy o imie­ niu Dzika. Ta, którą chciałby lepiej poznać, zdecydował bez wahania. Była wiotką dziewczyną o bardzo długich nogach. Jej włosy przypominały mu skręcone włókna jedwabiu. Kiedy trzymał ją przed sobą w siodle, ocierały się o jego twarz ku­ sząco i przylegały do szorstkiej skóry spalonych słońcem po­ liczków. Miały zapach konwalii, jego ulubionych kwiatów. Nagle zdał sobie sprawę, że wpatruje się w jej usta, nie rejestrując słów, które ta dziewczyna wypowiada. - Słucham? - Mniejsza o to. - Machnąwszy ręką, pogładziła Dziką po szyi i bokach, potem obejrzała dokładnie jej nogi i kopyta. Zajrzała nawet do pyska, wszędzie szukając czegoś podejrza­ nego. Niczego jednak nie znalazła. Klacz, dzięki Bogu, nie miała żadnych obrażeń. Drżała jeszcze lekko, ale na jej pęci- nach nie było śladu opuchlizny. Dopiero zdjęcie siodła roz­ wiązało zagadkę. - Wiedziałam! - krzyknęła Abigail. - Urządzili mnie! By­ łam tego pewna!

ROZDZIAŁ DRUGI - O czym ty mówisz? - spytał Dylan. - Wiedziałam, że Dzika nie spłoszyłaby się w ten sposób bez żadnego powodu. Spójrz na to! - Pokazała mu rzepy przyczepione do koca ułożonego pod siodłem, potem znalazła ślady ich kolców na boku klaczy. - Biedna mała! Już dobrze, dobrze... Dylan przyglądał się tej scenie z zazdrością, żałując, że to nie do niego Abigail zwraca się tak czule. - Nie sprawdziłaś koca, zanim ją osiodłałaś? - Oczywiście, że sprawdziłam. Ani na czapraku, ani na kocu nie było rzepów. Swoją drogą, długo to trwało, zanim zaczęły jej naprawdę dokuczać i wpadła w szał. Ktoś musiał je podłożyć. Nie ma innej możliwości. - Więc osiodłałaś konia, a potem go zostawiłaś? - Na chwilę. Musiałam odebrać telefon... Dylan zmrużył oczy. - Zadzwonił mój wydawca z Nowego Jorku, ale rozma­ wiałam z nim bardzo krótko. Najwyżej pięć minut. - Wystarczająco długo dla łobuza, który grzebał przy siodle. - Dylan wyciągnął rękę, żeby pogłaskać konia po chrapach. - Dzika nie lubi, kiedy dotykają jej obcy. - Zupełnie jak jej pani, prawda? - Dylan gładził klacz

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 13 swoją wielką dłonią, na co Dzika reagowała z wyraźnym zadowoleniem. Zdradziecka dusza, pomyślała Abigail o Dzikiej, ale nie była zdziwiona. Na samo wspomnienie dotyku palców tego mężczyzny na policzku dostawała gęsiej skórki. Dłonie Dy- lana były szorstkie i stwardniałe od ciężkiej pracy. Od razu wiedziała, że nie jest typem „miejskiego kowboja". Wszystko w nim było autentyczne. - Komu miałoby zależeć, żebyś spadła z konia? - spytał poważnie. - Nie wiem. Może Hossowi Redkinsowi, bo nie chciałam mu sprzedać rancza. Ten facet jest postrachem całej okolicy. - Sprzedać? - powtórzył Dylan ze zmarszczonym czołem. - Może i jesteś bratanicą Pete'a, ale to jego ranczo i nie ma takiej siły, która zmusiłaby Turnera do sprzedania ziemi temu nadętemu bufonowi Redkinsowi. Abigail przygryzła wargę, zdając sobie sprawę, że musi w końcu powiedzieć Dylanowi o śmierci wuja. - Pete Turner, mój wuj, odszedł z tego świata dwa miesią­ ce temu - powiedziała cicho. - Zostawił mi w spadku ranczo. - A mnie mówił, że wydziedziczył swoich krewnych, po tym, jak jak sprzedali ziemię Hossowi. - To prawda. Ja zawsze próbowałam być z nim w konta­ kcie. - No tak, słusznie - przerwał jej chłodno. - Wolałaś nie drażnić tego starego poczciwca. - Chciałeś coś przez to powiedzieć? - Nie, nic - powiedział znużonym tonem. Zdjął kapelusz, żeby przeczesać palcami włosy, po chwili zaś włożył go z powrotem. Wiadomość o śmierci Pete'a po-

14 CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI ruszyła go. Poznali się na miejscowym rodeo, kiedy Turner dostarczył im kilka swoich koni. Ludzie mówili, że z natury był równie przyjazny jak niedźwiedź we wnykach, ale Dylan przez te dziesięć lat, odkąd przeniósł się w te okolice, wyjąt­ kowo cenił sobie jego towarzystwo. Pete wiele go nauczył. Serce mu się ściskało na myśl, że nigdy już nie usłyszy żadnej z opowieści o „dawnych dobrych czasach", którymi starszy pan zwykł go raczyć przy filiżance kawy wzmocnionej sowitą porcją whisky. - No więc, co masz zamiar zrobić z tym ranczem? - Utrzymać je, oczywiście. - Utrzymać? Czy ty masz pojęcie, co to znaczy prowadzić ranczo, nawet takie małe jak Pete'a? Ile w to trzeba włożyć pracy, nie mówiąc o pieniądzach? - Mam pojęcie. Zrobiłam dokładne rozeznanie, zanim tu przyjechałam. - W swojej bibliotece, jak się domyślam - powiedział kpiąco. - Między innymi. Nie zapominaj, że wychowywałam się na sąsiednim ranczu. - Kilkadziesiąt lat temu. - Nie, to nie było aż tak dawno temu! - syknęła urażona. - Nie? A ile ty masz lat? - A ty? - odparowała bez zastanowienia. - Dwadzieścia osiem. Boże, przecież to prawie dziecko! No, może bez przesady, zreflektowała się, zerkając na jego opięte dżinsami biodra. Był zdecydowanie dorosłym mężczyzną. Ale o cztery lata od niej młodszym. Nigdy przedtem trzydzieści dwa lata nie wydawały się

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 15 Abigail tak poważnym wiekiem, ale też nigdy dotąd nie zwró­ ciła uwagi na młodszego mężczyznę. Tak, podobał jej się. Ale drażnił ją również, przypomniała sobie w popłochu. - Pozwól, że zgadnę. Dżentelmen nigdy nie pyta damy o wiek. Czy to chciałaś powiedzieć? A więc, szanowna pani bibliotekarko, czy ty i twój koń zamierzacie dojść do porozu­ mienia, czy też będę zmuszony wziąć was na lasso? - Widząc zdumienie w oczach Abigail, mówił dalej: - Niedaleko stąd zaparkowałem swojego pikapa z przyczepą na dwa konie. Mogę was podwieźć do domu. - Jeżeli myślisz, że zabrałabym się z kimś nieznajomym... - Nie ja tu jestem nieznajomy, tylko ty. Powiedziałem ci, jak mam na imię. A ja wciąż nie znam twojego. - Abigail. - Uniosła wysoko podbródek i spojrzała mu prosto w oczy. - Abigail Turner. - Widzisz, to wcale nie było trudne - zażartował z uśmie­ chem, ale ona myślała już o czym innym. Przyszło jej nagle do głowy, że ten kowboj spadł jej z nieba. - Pomyślałam sobie właśnie... - mruknęła pod nosem - że może jesteś człowiekiem, którego szukam... - Naprawdę? - odmruknął z filuternym uśmiechem. - A jak do tego doszłaś? - Szukasz pracy? - Dlaczego pytasz? Chciałabyś mnie do czegoś wynająć? - Możliwe. Wiem, że masz duże doświadczenie... z koń­ mi - dodała pospiesznie. Czuła się jak idiotka. - Zdarza mi się pisać lepsze dialogi. - Naprawdę żyjesz z pisania? - Tak. - Podniosła głowę, czekając na następne nieunik­ nione pytanie: „A co piszesz?'" Pomyliła się.

16 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Jaką pracę dla mnie miałaś na myśli? - Przypuszczam, że pisanie pod dyktando nie wchodzi w rachubę? - Słusznie. - Pisanie na komputerze? - Nic z tych rzeczy. - Ta mistrzowska klamra przy pasku jest naprawdę twoja? Ciemne oczy Dylana zaiskrzyły się w słońcu. - Chcesz sama sprawdzić inicjały? - spytał z bezczelną miną, wetknąwszy oba kciuki za szeroką srebrną klamrę- naj­ wyższe trofeum w zawodach rodeo. Przez ułamek sekundy Abigail zastanawiała się, co by zro­ bił, gdyby odkryła, że blefuje. Postanowiła jednak nie ryzy­ kować. Przynajmniej na razie. - Szukam tymczasowego zarządcy rancza. Przez ostat­ nich kilka lat mój wuj nie był w stanie radzić sobie ze wszystkim. Wystarczy spojrzeć na dom i ogrodzenie. Trze­ ba też zająć się inwentarzem. Krótko mówiąc, potrzebuję kogoś, kto nie boi się ciężkiej harówki. Hoss wypowiedział mi wojnę, więc nikt z okolicy nie będzie chciał u mnie pracować. Właściwie powinnam zacząć od tego, że jeśli boisz się Hossa, nie ma o czym mówić - to praca nie dla ciebie. - Nie boję się Hossa. Ale ciebie tak, pomyślał w popłochu. Możliwe, że jasno­ włosa bibliotekarka była bratanicą Pete'a, ale wyglądała na subtelną panienkę z miasta. W zwykłych dżinsach i bluzie pozornie niczym nie zwracała na siebie uwagi, a jednak w sposobie jej bycia było coś bardzo podniecającego. Choć z drugiej strony, kiedy doglądała konia, poruszała się szybko

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 17 i sprawnie, ze spokojną pewnością siebie. Było w niej wiele sprzeczności. I pachniała konwaliami. Zaczął się przekonywać, że jej problemy nie są jego pro­ blemami i gdyby miał odrobinę rozsądku, wsiadłby na konia i pognał przed siebie, zapominając o całej sprawie. Ale honor kowboja nie pozwalał mu wybrać najprostszego wyjścia. Nie należał wcale do mężczyzn, którzy sami szukają kłopotów, ale tak się jakoś układało, że kłopoty zawsze znajdowały jego - mimo że lubił być w drodze i często zmieniał adres. Życie trampa odpowiadało mu i jak dotąd nie rozglądał się za miejscem, w którym osiadłby na stale. Jego starszy brat ożenił się niedawno, także siostra znalazła mężczyznę swoje­ go życia i swoje miejsce na ziemi, ale on o stabilizacji nie myślał. Nie był jeszcze gotów. Z drugiej strony, Dylan nigdy nie potrafił się oprzeć nowe­ mu wyzwaniu - bez względu na to, czy chodziło o konia, o którym mówiono, że nie da się ujeździć, czy też o niedostę­ pną kobietę. Obie sytuacje przypominały mu, że w jego żyłach płynie cygańska krew. Dzika parskała i tupała kopytem, jasno dając do zrozumie­ nia, że nie znosi być ignorowana. - Jednak skorzystam z twojej propozycji - zdecydowała Abigail. - Podwieziesz nas na ranczo, to może porozmawia­ my bardziej szczegółowo o posadzie zarządcy. Kiedy umieścili w przyczepie konie i Abigail zajęła miej­ sce pasażera w kabinie pikapa, opanowało ją dziwne uczucie, że oto zrobiła pierwszy krok na całkiem nowej drodze życia. Jedyny kłopot w tym, że wcale nie była pewna, czy wybrała drogę słuszną.

18 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI Dylan i tak nie zagrzeje tu miejsca. Kowboje rzadko to robią. Ale może wytrzyma wystarczająco długo, żeby ona mogła znaleźć do tej pracy kogoś na stałe- Kogoś starszego, a najlepiej żonatego. Pragnącego stabilizacji Słowa „kowboj" i „stabilizacja" nigdy nie szły ze so­ bą w parze. Abigail była tego pewna. Jej trzeci i ostatni zwią­ zek z kowbojem zakończył się dwa miesiące temu. On wziął kurs na Arizonę, ona została ze zranionym sercem. Dostrzegała, oczywiście, ironię losu w tym, że autorka po­ czytnych romansów, specjalistka od happy endów sama nie znajduje szczęścia w miłości. W tej chwili miała jednak inny kłopot. Musiała dowiedzieć się, kto podłożył rzepy pod siod­ ło, umyślnie narażając na niebezpieczeństwo życie jej i Dzikiej. - O rany, co to za paskudztwo? - Dylan wpatrywał się z niedowierzaniem w dziwny twór, który ukazał się nagle ich oczom przy ścieżce prowadzącej do domu Pete'a. Przysadzista chata wyglądała, jak gdyby wyrosła z ziemi i -jeśli go wzrok nie mylił - nawet dach miała pokryty trawą. Faktem było, że Pete w ostatnich latach swojego życia stał się nieco ekscentryczny, nie na tyle jednak, żeby zbudować coś tak dziwacznego. - To przystań Ziggy'ego - odparła Abigail- - Jakiego Ziggy'ego? Kto to jest? - Mój przyjaciel. - I to ty pozwoliłaś mu zbudować takie obrzydlistwo? - Ziggy jest artystą. Jakby na podkreślenie jej słów, rozległ się nagle warkot piły elektrycznej, który najpierw spłoszył siedzącą na pobli-

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 19 skim drzewie sójkę, a zaraz potem oba konie zaczęły tupać kopytami w podłogę przyczepy. - Każ mu wyłączyć tę piłę! - krzyknął Dylan. - Konie się przestraszyły! - Uspokój się! Kto tu jest szefem? Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo Dylan wyskoczył już z samochodu i pomaszerował w stronę domu Ziggy'ego z takim impetem, jakby chciał go własnoręcznie zastrzelić. Abigail pobiegła za nim. Pomimo upału Ziggy miał na głowie szwajcarską czapkę wojskową, spod której wystawały pukle zmierzwionych si­ wych włosów. Workowaty kombinezon, kraciasta koszula i robocze buty z cholewami dopełniały całości. Był to męż­ czyzna w średnim wieku, rzeźbiarz, o którym przyjaciele mó­ wili, że jest niepowtarzalny, wrogowie mieli go za szaleńca, a ci, którzy kupowali jego prace wyrzeźbione z całych pni drzewnych, wierzyli, że ma talent. Ziggy mówił po angielsku z obcym akcentem, ale - jak przystało na Szwajcara - w stanie wzburzenia uciekał się do niemieckich i francuskich złorzeczeń, przyprawio­ nych delikatnie italianizmami. Kiedy Dylan przerwał mu pra­ cę, Ziggy odwrócił się, a potem wielojęzyczny stek prze­ kleństw wypełnił powietrze zamiast dźwięku piły elek­ trycznej. - Jak ja mam tu pracować, jeśli ciągle mi ktoś przeszka­ dza? - zwrócił się urażonym tonem do Abigail. - Meeeee! . ' - Widzisz, co narobiłeś? Denerwujesz Heidi i Gretel - O kim ty mówisz? To twoje dzieci? - zapytał Dylan. - W pewnym sensie - Abigail odpowiedziała za przyja-

20 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI ciela. - Kozie dzieci. - Wskazała palcem pokryty trawą dach, na którym leżała trójka koźląt. Ku jej zdumieniu, w kącikach ust Dylana pojawił się cień uśmiechu. Dopiero teraz zwróciła uwagę na doskonały wykrój jego warg: ascetyczną linię górnej i zmysłową pełnię dolnej. - Sympatycznych masz przyjaciół - powiedział przeciągle. - I ja tak sądzę - odparła z uśmiechem. Czując na sobie jej badawcze spojrzenie, Dylan zdecydował, że warto je odwzajemnić. Odwrócił raptownie głowę. Utkwił w niej wzrok, wyobrażając sobie, że dotyka jej nie tylko oczami. - Hej, wy dwoje, dosyć tego, opanujcie się! - rozkazał Ziggy. - Iskrzy od was na odległość. Jestem artystą, więc takie sceny mnie rozpraszają. Dylan przyglądał się zakwitłym na policzkach Abigail ru­ mieńcom z mieszaniną zachwytu i niedowierzania w oczach. - Myślałem, że nie ma już kobiet, które potrafią się płonić. - To opalenizna - odparowała. - Cześć, Ziggy. Spadamy. - Pozwolisz, że się przedstawię. Mam na imię Dylan. Od dawna się z tym męczysz? - zapytał uprzejmie, wskazując palcem pień, w którym rzeźbił Ziggy. - Od świtu. - To widziałeś może przejeżdżającą tędy Abbie? - Mam na imię Abigail. - Ja nazywam cię Abbie - powiedział Ziggy. - Bo ty jesteś moim przyjacielem. Dylan jest... - Nowym zarządcą rancza - przerwał jej Dylan. - Tym­ czasowym. - Czyli będziesz pomagał Abbie. - Ziggy po raz pierwszy się uśmiechnął. - To dobrze. Potrzebna jej pomoc. Ja też coś mogę robić, ale nie do wszystkiego się nadaję. Znam się na

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 21 koniach, wychowałem się na farmie w okolicy Gór Jurajskich. Mieliśmy konie i mnóstwo krów. Kozy też. - A więc znasz się na koniach? - Tak, ale lepszy ze mnie artysta niż kowboj. - No i dobrze. Za to Dylan jest prawdziwym kowbojem - wtrąciła Abigail. - Byłeś dzisiaj w stajni? - spytał Dylan. - Cały dzień pracowałem nad rzeźbą. - No tak... Swoją drogą, konie źle znoszą hałas. A naj­ bardziej się boją gwałtownych dźwięków. Jeżeli wychowywa­ łeś się na farmie, powinieneś o tym wiedzieć. - Szwajcarskie konie są dużo lepiej ułożone od amerykań­ skich. - Jasne. A ja jestem Buffalo Bill - zadrwił Dylan. - Wiesz co, rozglądaj się po prostu wkoło, kiedy włączasz tę hałaśliwą piłę. Na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy nikt w pobliżu nie jedzie konno. - Nikt w pobliżu nie jeździ konno - powiedział stanow­ czo Ziggy. - Wszyscy wiedzą, że tu pracuję. - Dylan, ja naprawdę muszę wracać do domu. - Abigail przypomniała im o swoim istnieniu. Dopiero wówczas, kiedy odjechali na tyle daleko, że od­ głos piły elektrycznej Ziggy'ego przestał denerwować Dyla- na, zaczęła z nim rozmawiać. - Dlaczego przepytywałeś Ziggy'ego w taki sposób? - Próbowałem ustalić pewne fakty. Czy dzisiaj rano, kiedy siodłałaś konia, widziałaś Ziggy'ego w stajni? - Oczywiście, że nie. On lubi konie, ale kocha rzeźbić. Trudno go w ogóle oderwać od pracy. Ale dlaczego tak cię zainteresował?

22 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Dlatego, że ktoś podłożył rzepy pod twoje siodło. - To nie Ziggy. - Co ci przyszło do głowy, żeby sprowadzić tu takiego ekscentryka? - Ziggy przychodził często do mojej biblioteki. Rozma­ wialiśmy o książkach i o artystach, aż w końcu staliśmy się przyjaciółmi. Kiedy przeniosłam się z Great Falls na to ran­ czo, żal mi się go zrobiło, głównie z powodu sąsiadów, którzy bez przerwy nasyłali na niego policję. Wystarczyło, żeby o siódmej rano włączył swoją piłę. Pomyślałam sobie, że tutaj będzie miał tyle wolnej przestrzeni, ile zechce, i wreszcie będzie mógł pracować w spokoju. - Sądzę, że spokój nie jest żywiołem Ziggy'ego. - A twoim jest? - Czasami. - Kiedy śpisz, prawda? Zamilkł. Obraz śpiącej Abigail zawładnął bez reszty jego wyobraźnią. Ciekawe, czy śpi na boku, czy na plecach? I co wówczas ma na sobie - jedwabną koszulę czy flanelową pi­ dżamę? A może sypia nago? - Zwykle staram się unikać kłopotów - odpowiedział po chwili. - Ciekawe, jak ci się to udaje? - Nie przyzwyczajam się do miejsc. Lubię podróżować. Była to odpowiedź, której się spodziewała, ale wołałaby usłyszeć inną. Kiedy po raz pierwszy oglądała ranczo i obeszła dookoła stodołę, a potem dom, wzruszenie ściskało ją za gardło. Może ktoś inny pomyślałby, że to stara, sponiewierana przez czas,

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 23 zwykła chata z drewnianych bali. Zauważyłby pokryte rdzą rynny, zaniedbane podwórze, niedrożny komin. Nawet huśtawka na werandzie wisiała krzywo i prosiła się o poma­ lowanie. Ale Abigail widziała przede wszystkim dom. Od dziecka uwielbiała ranczo swojego wuja, może dlatego, że widok na góry był stąd jeszcze lepszy niż z dawnego rancza jej rodzi­ ców. Najbliższe wzniesienie zaczynało się tuż za ogrodze­ niem, a na jego szczycie rosły dwie olbrzymie jodły. Wieczo­ rami wspinała się tam wąską ścieżką, siadała na kamieniu i wdychała zapach roślin albo dymu z komina. W dolinie jas­ na kora osik połyskiwała w świetle zachodzącego słońca. Rozsiodłali konie w milczeniu. Dylan znał rozkład stajni Pete'a na pamięć, podobnie jak Abigail. Dowiedziała się, że jego koń ma na imię Podróżnik. Pogrążona w rozmyślaniach o Dylanie, nagle zorientowała się, że nie są sami. Zwalisty mężczyzna siedzący na koniu patrzył z wściekłością na jej przyjaciółkę, Raj. Młoda kobieta mierzyła go równie nienawistnym spojrzeniem. - Co pan tu robi, panie Redkins? - spytała Abigail. - Tak jak już powiedziałem pani służącej... - Raj jest moją przyjaciółką, a nie służącą. - Niech sobie będzie. Przyjechałem sprawdzić, czy zde­ cydowała się już pani przyjąć moją propozycję. Chcę mieć tę ziemię - oświadczył Hoss, poprawiając się w siodle. - A ja powiedziałam już panu, że nie jestem zaintereso­ wana jej sprzedażą. - Myślałem, że zmieniła pani zdanie. - Skąd to panu przyszło do głowy? Niby dlaczego miała­ bym zmienić zdanie?

24 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - No właśnie - odezwał się po raz pierwszy Dylan. - Skąd , ten pomysł? - Powiedz lepiej, chłopcze, co ty tu robisz? Słyszałem, że pogruchotałeś sobie kości na jakimś rodeo w Oklahomie. Pewnie przyjechałeś na lato do starego Turnera. I co, musiało cię zdziwić, że kopnął w kalendarz? - Oto czarujący, jak zwykle, Redkins - odparował Dylan. - Czy ten człowiek panią molestuje? - Hoss zwrócił się do Abigail, nie odwracając pełnego wściekłości wzroku od Dylana. - Nie, ale pan owszem. - Co? - Powiedziałam, że Dylan nie molestuje mnie. On jest... - Przyjechałem, żeby jej pomóc - wtrącił się Dylan. - Jasne! Już to widzę! - Hoss wybuchnął rechoczącym śmiechem. - Powiem ci, po co przyjechałeś: mydlić oczy bezbronnej kobiecie! Jeśli chodzi o te sprawy, Dylan ma taką reputację, że szkoda gadać! - Hoss spojrzał porozumiewaw­ czym wzrokiem na Abigail. - Był znanym od Oklahomy do Calgary mistrzem w ujeżdżaniu... nie tylko koni. Oczywiście dopóki nie roztrzaskał sobie nogi. Abigail położyła dłoń na ramieniu Dylana, domyślając się, że jeśli go nie powstrzyma, Hoss Redkins, zanim zdąży się zorientować, rozstanie się z siodłem i wyląduje na najbliższej pryzmie końskiego łajna. - Dylan przyjaźnił się z moim wujem i zawsze będzie mi­ le widzianym gościem na tym ranczu - oświadczyła z emfazą. - Przyjąłem właśnie posadę zarządcy rancza pani Turner - Dylan zwrócił się do Hossa. - Po co? Jak dotąd, nigdy nie mogłeś usiedzieć w jednym

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 25 miejscu. To robota nie dla ciebie. - Hoss spojrzał drwiącym wzrokiem na Abigail. - Co pani może wiedzieć o prowadze­ niu rancza? Słyszałem, że pisze pani jakieś sznurowate, głupie romanse... - To źle pan słyszał! - przerwała mu z dziką pasją. - Piszę cholernie dobre powieści historyczne! Nie ma w nich nic głupiego, czego nie da się, niestety, powiedzieć o moich są­ siadach. - Ja nie piszę żadnych powieści! Abigail westchnęła. Obelga najwyraźniej spłynęła po nim jak woda po kaczce, a raczej wcale nie dotarła do jego wiel­ kiej jak dynia głowy. - Skoro już olśniłeś panią Turner swoim urokiem i inte­ lektem, to może sprawdziłbyś wreszcie, czy cię nie ma w do­ mu. .. - powiedział Dylan. - Pilnuj swojego nosa. Nie twoja sprawa, jak długo będę gawędzić z obecną tu damą. - Obecna tu dama wyraziła życzenie, żebyś opuścił jej posiadłość - przypomniał Hossowi Dylan z groźnym bły­ skiem w oczach. - A co zrobisz, jak nie odjadę? - zachichotał Redkins. - Wykopiesz mnie stąd tym swoim kulasem? - Nie kuś mnie... - odpowiedział szeptem Dylan. - A wiesz, synku, co ty mi możesz... - Dosyć tego... - Dylan odepchnął rękę Abigail i rzucił się w kierunku Hossa.

ROZDZIAŁ TRZECI Abigail dostrzegła wściekłość w jego oczach i obawiając się najgorszego, wrzasnęła przeraźliwie: - Dylan, nie rób tego! Za późno. Nie wierzyła własnym oczom, kiedy koń Hossa - prawdopodobnie na cichą komendę Dylana - stanął dęba, zrzucając swojego właściciela prosto do beczki z deszczówką. Woda, która wychlusnęła z beczki, powinna była zmoczyć Dylana, ale jakimś cudem fontanna spadła kilka centymetrów przed nim. Twarz Hossa, łącznie z uszami, miała kolor purpurowy. - Jak... jak to zrobiłeś? - parsknął rozwścieczony. - Ja? Ja niczego nie zrobiłem - oświadczył Dylan, uno­ sząc lekko brew. - Niejedno słyszałem o tobie i o twoich przeklętych cy­ gańskich sztuczkach! - Przygwoździł go wzrokiem, w któ­ rym było tyle samo furii, co podejrzliwości. - To nie moja wina, Redkins, że nie potrafisz utrzymać się w siodle. Pomóc ci wyleźć z tej beczki, czy sam sobie po­ radzisz? - Precz z łapami! - Hoss zawył jak ranne zwierzę, płosząc jeszcze bardziej swojego konia. - Pożałujesz tego! - Wątpię.

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 27 Podciągnąwszy się na rękach, Hoss wyszedł z beczki i za­ maszystym ruchem włożył na głowę przemoczony kapelusz. Abigail nie była w stanie zachować dłużej powagi. Prze­ niosła wzrok na twarz Dylana, na której malowało się rozba­ wienie, i wybuchnęła śmiechem. - Oboje ciężko tego pożałujecie. - Wątpię - powtórzył Dylan, kiedy Hoss przetarł oczy i cały ociekający wodą wdrapał się na konia. Abigail miała wrażenie, że biedne zwierzę stęknęło pod ciężarem otyłego Redkinsa. Kiedy odjechał, z niechęcią pomyślała o powrocie do rze­ czywistości. - Najmądrzejsze to chyba nie było - mruknęła pod nosem. - No to co? Dawno się tak dobrze nie bawiłem. - To nie jest powód, żeby robić... cokolwiek. - Nie? A mnie się zdaje, że to jest fantastyczny powód, żeby coś robić. Jeden z najlepszych. - Mówiąc to, Dylan wy­ ciągnął do niej rękę i obrysował palcem kontury jej brody. Znowu dotyk jego szorstkich palców sprawił, że poczuła się jak rażona piorunem. Ona, od wielu lat pisząca z taką swobodą o miłości, nie byłaby w stanie opisać tej nagłej fali podniecenia. Jedyne, co mogła zrobić, to poddać się magii chwili - odczuwać przyjemność, choćby miała ona trwać tyl­ ko sekundę lub dwie. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że ma zamknięte oczy, siłą woli wyrwała się z transu. Uciekła przed pokusą. - Czy to jakieś cygańskie czary? Wybij sobie to z głowy - zawołała z irytacją. - Rozumiesz? - Jasne - odpowiedział przez zaciśnięte zęby. - Jestem facetem wynajętym do roboty, to wszystko. Faktycznie, trud-

28 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI no powiedzieć, żeby się tu o mnie zabijali, więc tym bardziej powinienem być grzeczny. Po co komu jakiś cygański ujeż- dżacz koni, na dodatek kaleka! - Ja tego nie powiedziałam. - Ale miałaś taki zamiar. Posłuchaj, panienko, nie jest ze mną aż tak źle. Znam wiele rancz, na których mógłbym pra­ cować. - Wiem. - Nie potrzebuję twojej łaski. - Jeżeli chcesz zrezygnować, powiedz to po prostu. - Jasne! Czy mogę pozwolić, żebyś splajtowała, a potem patrzeć, jak Redkins położy na ranczu twego wuja swoje brudne łapy? Nic z tego! Lubiłem Pete'a i zrobię wszystko, żeby uratować to miejsce. Jestem mu to winny. Dylan i Abigail stali w milczeniu twarzą w twarz, pioru­ nując się wzrokiem, gdy podeszła do nich Raj, kobieta o kru­ czoczarnych, krótko obciętych włosach i orzechowych oczach, w których płonęła niepohamowana ciekawość. - Hej, darujcie, że przerywam taką miłą rozmowę, ale chciałam się tylko dowiedzieć, czy... on zostaje na kolacji. - Tak - powiedziała Abigail, cofając się odruchowo. - W takim razie przygotuję dodatkowe nakrycie. Jestem Raj Patel. - Uśmiechnęła się do Dylana. - Miło mi cię poznać - odpowiedział z uprzejmym skinie­ niem głowy. - A czy ty przypadkiem nie jesteś Dylanem Janosem? - We własnej osobie. - Skąd znasz jego nazwisko? - zapytała Abigail. - On jest sławnym facetem. Każdy wie, kim jest Dylan. Kim był, pomyślał Dylan, rozcierając udo.