ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Prr! - krzyknęła Abigail Turner, ściągnąwszy gwałtow
nie wodze, kiedy Dzika puściła się cwałem w kierunku lasu.
Klacz rwała naprzód. Do lasu było coraz bliżej, a w nim
każde drzewo wyglądało jak niebezpieczna przeszkoda. Gru
be, gęste gałęzie tworzyły gąszcz nie do pokonania. Abigail
wiedziała, że w całej tej leśnej połaci nie ma wytyczonej
ścieżki.
Wiedziała też o pieskach stepowych, które koczowały na
skraju lasu w wygrzebanych przez siebie jamach. Dla konia
każda taka jama była pułapką, w której mógł złamać nogę.
Jeśli chciała wyjść z życiem z tej przygody i ocalić klacz,
musiała ją zmusić do gwałtownego skrętu.
- Prr! - Wiatr kłuł ją w oczy, kiedy pochylona nisko nad
grzbietem Dzikiej, coraz bliżej jej uszu, powtarzała zapamię
tale komendę. Na próżno.
Zdesperowana, szarpnęła mocno wodze. I to nie podziała
ło. Kiedy stanęła w strzemionach, ciężarem całego ciała pró
bując zatrzymać konia, usłyszała nagle dudnienie, które nie
było ani łomotem jej serca, ani tętentem kopyt Dzikiej.
Kątem oka dostrzegła mężczyznę w kapeluszu, pędzącego
na wielkim białym koniu w czarne łaty.
- Puść luźno wodze! - wrzasnął. -I wysuń nogi ze strze
mion!
6 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
Nie było czasu na spory. Zrobiła to, co jej kazał. Chwilę
później nieznajomy zagarnął ją ramieniem, ściągnął z klaczy
i posadził na swoim siodle. Oba konie galopowały obok siebie
w równym tempie.
Abigail obejmowała kurczowo mężczyznę, nic nie widząc.
W czasie akcji ratunkowej przepadła gdzieś gumka przytrzy
mująca długie, kręcone włosy, które niemal przykleiły jej się
do twarzy... i do twarzy nieznajomego wybawcy również.
Miała zasłonięte oczy i obie ręce zajęte, więc nic nie mogła
na to poradzić.
Czuła, jak mężczyzna zmienia pozycję w siodle i przekła
da wodze do drugiej ręki. Chwilę później jego koń zmienił
posłusznie kierunek. Galopowali w stronę otwartej łąki.
Gdy zwolnili, Abigail zobaczyła Dziką. Odetchnęła z ulgą,
mimowolnie rozluźniając mięśnie.
- Tylko mi tu nie zemdlej! - warknął jej prosto do ucha
nieznajomy.
Zesztywniała natychmiast. Z powodu irytacji w jego gło
sie, ale również dlatego, że teraz, gdy niebezpieczeństwo
minęło, zbyt wyraźnie zaczęła odczuwać jego fizyczną bli
skość.
Kiedy zatrzymał swojego konia, Dzika stanęła tuż za nimi.
Dyszała z wyczerpania, boki miała pokryte pianą, ale Abigail
nie dostrzegła śladów obrażeń.
Uniósłszy prawym kciukiem rondo czarnego kapelusza,
nieznajomy mężczyzna spojrzał na Abigail.
- Możesz mi łaskawie wyjaśnić, dlaczego gnałaś na zła
manie karku? - spytał w przeciągły sposób, charakterystycz
ny dla bohaterów współczesnych westernów: wyjętych spod
prawa włóczęgów i desperatów.
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 7
Jego szorstki, matowy głos był zarazem jedwabisty i zmy
słowy. Takiego sposobu mówienia nikt się nie uczy, trzeba się
z tym urodzić. Jako autorka poczytnych książek, których bo
haterami byli kowboje, Abigail śmiało mogła o sobie powie
dzieć, że tacy mężczyźni zawsze robili na niej wrażenie - za
równo ci fikcyjni, jak i w prawdziwym życiu. Zawsze miała
słabość do kowbojów.
Dopiero po trzech nieudanych związkach przysięgła sobie,
że odtąd będzie miała z nimi do czynienia wyłącznie w po
wieściach. I nie zamierzała zmieniać zdania.
- Nie jechałam na złamanie karku - zaprotestowała. -
Mój koń poniósł nagle...
- Posłuchaj, panienko, dopóki nie zdobędziesz większego
doświadczenia, może byś się przesiadła na jakąś łagodniejszą
kobyłę.
- Ja umiem jeździć konno!
- Może w pustej stodole albo w stajni, ale nie tutaj, na
otwartej przestrzeni. Masz szczęście, że właśnie tędy przejeż
dżałem.
- Wielkie dzięki - powiedziała Abigail w sposób dość
szczególny. Jej koledzy z Biblioteki Publicznej Great Falls
rozpoznaliby w nim ton zarezerwowany dla nieznośnego sze
fa w sytuacji, kiedy nie chciał zamieścić w katalogu jakiejś
nowej książki. - A teraz pozwolisz, że odjadę.
- Nie tak szybko - odpowiedział nieznajomy, przechyla
jąc się do tyłu, żeby ją lepiej widzieć. - Skąd się tu wzięłaś?
- O to samo mogłabym zapytać ciebie. To teren prywatny.
- Teren prywatny. Coś podobnego! - Jego twarz rozjaśnił
złośliwy uśmiech. - To znaczy, że nie wolno tędy przejeż
dżać?
8 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
- Właśnie.
- Powiesz mi, jak masz na imię?
- A ty?
- Dylan Janos, do pani usług, madame.
- A więc, panie Janos, proszę mnie wreszcie uwolnić.
Chcę obejrzeć swoją klacz. Nie wiem, co jej się stało, ale coś
musiało spowodować, że poniosła. Nigdy tego nie robiła.
- Może zobaczyła węża albo innego gada.
- Dzika jest zbyt dobrze ułożonym koniem, żeby oszaleć
na widok węża.
- Dzika? Co cię podkusiło, żeby wsiąść na konia o takim
imieniu? Powinnaś wybrać łagodną szkapę, która nazywałaby
się Bułeczka.
- To mój koń i to ja nadałam mu. imię.
- Nie powiedziałaś mi jeszcze, jak ty się nazywasz.
- Zgadza się. I nie mam zamiaru tego robić,
- Nie jesteś zbyt uprzejma.
- Brawo. Zaczynasz trafnie oceniać fakty.
- Czy wiesz, że w tradycji cygańskiej człowiek, któremu
uratujesz życie, staje się twoim dozgonnym dłużnikiem? Moż
na nawet powiedzieć, że potencjalna ofiara należy do wyba
wiciela.
- Naprawdę? W tradycji amerykańskiego Dzikiego Za
chodu, jeśli wkroczysz na czyjś teren prywatny, właściciel ma
prawo cię...
- Zastrzelić? - spytał beznamiętnie Dylan. - Zdaje się, że
to prawo dotyczy wyłącznie koniokradów.
- Poza tym tradycja Zachodu - ciągnęła Abigail, zlekce
ważywszy jego uwagę - zabrania kowbojom wykorzystywać
kobiety...
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 9
- Przecież cię nie wykorzystałem. Na razie - odpowie
dział z wyzywającym uśmiechem.
- Gdybyś był dżentelmenem, pozwoliłbyś mi odjechać
pięć minut temu.
- Nigdy nie uważałem się za dżentelmena.
- Słusznie! - mruknęła Abigail, po czym gwałtownie
uwolniła się z jego objęć i zeskoczyła na ziemię.
Kiedy chwilę później Dylan zsiadł z konia, zauważyła, że
porusza się dziwnie sztywno i rozciera ręką prawe udo. Nie
mogła oderwać wzroku od jego doskonale zbudowanego, mu
skularnego ciała. Dopiero po kilku krokach, kiedy zbliżał się
do niej, zobaczyła, że lekko utyka.
- Byłeś ranny? - spytała z przejęciem.
- Nie da się ukryć - odpowiedział smętnym głosem, mi
mowolnie wracając myślami do wypadku, który zakończył
jego karierę gwiazdy rodeo.
Lekarze mu powiedzieli, że i tak miał szczęście, skoro
wyszedł z tego cało, z niewielkim tylko ograniczeniem
sprawności jednej nogi, i nadal może jeździć konno. Ale nie
mógł jeździć tak wspaniale jak dawniej. Jego nadzieje na
kolejne zwycięstwa w rodeo zostały pogrzebane na zawsze.
Nie potrafił wykrzesać w sobie choć iskry optymizmu.
- Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała Abigail.
- Jasne. Mogłabyś mi wreszcie powiedzieć, jak masz na
imię. I skąd się tu wzięłaś. To ranczo należy do Pete'a Tur
nera.
- Właśnie.
- Z tego, co wiem, Pete Turner nie lubi intruzów. Dlatego
wydaje mi się, że to nie ja, tylko ty wkroczyłaś nieproszona
na teren prywatny.
10 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
- Co ci pozwala tak sądzić?
- Jak już powiedziałem, Pete nie lubi gości. Znamy się od
dawna.
- Ach, tak! Kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś?
- Kilka miesięcy temu. Chyba w marcu. A może w lutym.
Miała wyrobione zdanie na temat kowbojów i ich poczucia
czasu, a raczej kompletnego braku poczucia czasu. Tracili je
w ten sam sposób, w jaki tracili pieniądze i kobiety. Był już
lipiec.
Skoro jednak Dylan był przyjacielem wuja Pete'a, wiado
mość o jego śmierci chciała przekazać w możliwie delikatny
sposób. Kiedy szukała właściwych słów, on spytał niecier
pliwie:
- Kim ty właściwie jesteś?
- Bratanicą Pete'a.
- Kiepski dowcip! Bratanica Pete'a jest jakąś nudną bi
bliotekarką w dużym mieście.
Zaciskając zęby, Abigail próbowała zlekceważyć epitet
„nudna", zdając sobie sprawę, że do obu wybranych przez nią
zawodów przylgnęło mnóstwo fałszywych etykietek.
- Zgadza się. Jestem bibliotekarką, a przynajmniej byłam
nią jeszcze kilka tygodni temu.
Dylan patrzył na nią przez chwilę z niedowierzaniem
i konsternacją.
- Nie przypominasz mi żadnej z bibliotekarek, które do
tąd poznałem.
- Tak? - zapytała słodkim głosem. - A kiedy ostatnio by
łeś w bibliotece?
Bardzo często odwiedzał bibliotekę szpitalną, ale nie miał
teraz ochoty opowiadać o tym. Wolał myśleć o niej, zastana-
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 11
wiając się, jakaż to bibliotekarka mogła dosiąść klaczy o imie
niu Dzika. Ta, którą chciałby lepiej poznać, zdecydował bez
wahania. Była wiotką dziewczyną o bardzo długich nogach.
Jej włosy przypominały mu skręcone włókna jedwabiu. Kiedy
trzymał ją przed sobą w siodle, ocierały się o jego twarz ku
sząco i przylegały do szorstkiej skóry spalonych słońcem po
liczków. Miały zapach konwalii, jego ulubionych kwiatów.
Nagle zdał sobie sprawę, że wpatruje się w jej usta, nie
rejestrując słów, które ta dziewczyna wypowiada.
- Słucham?
- Mniejsza o to. - Machnąwszy ręką, pogładziła Dziką po
szyi i bokach, potem obejrzała dokładnie jej nogi i kopyta.
Zajrzała nawet do pyska, wszędzie szukając czegoś podejrza
nego. Niczego jednak nie znalazła. Klacz, dzięki Bogu, nie
miała żadnych obrażeń. Drżała jeszcze lekko, ale na jej pęci-
nach nie było śladu opuchlizny. Dopiero zdjęcie siodła roz
wiązało zagadkę.
- Wiedziałam! - krzyknęła Abigail. - Urządzili mnie! By
łam tego pewna!
ROZDZIAŁ DRUGI
- O czym ty mówisz? - spytał Dylan.
- Wiedziałam, że Dzika nie spłoszyłaby się w ten sposób
bez żadnego powodu. Spójrz na to! - Pokazała mu rzepy
przyczepione do koca ułożonego pod siodłem, potem znalazła
ślady ich kolców na boku klaczy. - Biedna mała! Już dobrze,
dobrze...
Dylan przyglądał się tej scenie z zazdrością, żałując, że to
nie do niego Abigail zwraca się tak czule.
- Nie sprawdziłaś koca, zanim ją osiodłałaś?
- Oczywiście, że sprawdziłam. Ani na czapraku, ani na
kocu nie było rzepów. Swoją drogą, długo to trwało, zanim
zaczęły jej naprawdę dokuczać i wpadła w szał. Ktoś musiał
je podłożyć. Nie ma innej możliwości.
- Więc osiodłałaś konia, a potem go zostawiłaś?
- Na chwilę. Musiałam odebrać telefon...
Dylan zmrużył oczy.
- Zadzwonił mój wydawca z Nowego Jorku, ale rozma
wiałam z nim bardzo krótko. Najwyżej pięć minut.
- Wystarczająco długo dla łobuza, który grzebał przy
siodle. - Dylan wyciągnął rękę, żeby pogłaskać konia po
chrapach.
- Dzika nie lubi, kiedy dotykają jej obcy.
- Zupełnie jak jej pani, prawda? - Dylan gładził klacz
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 13
swoją wielką dłonią, na co Dzika reagowała z wyraźnym
zadowoleniem.
Zdradziecka dusza, pomyślała Abigail o Dzikiej, ale nie
była zdziwiona. Na samo wspomnienie dotyku palców tego
mężczyzny na policzku dostawała gęsiej skórki. Dłonie Dy-
lana były szorstkie i stwardniałe od ciężkiej pracy. Od razu
wiedziała, że nie jest typem „miejskiego kowboja". Wszystko
w nim było autentyczne.
- Komu miałoby zależeć, żebyś spadła z konia? - spytał
poważnie.
- Nie wiem. Może Hossowi Redkinsowi, bo nie chciałam
mu sprzedać rancza. Ten facet jest postrachem całej okolicy.
- Sprzedać? - powtórzył Dylan ze zmarszczonym czołem.
- Może i jesteś bratanicą Pete'a, ale to jego ranczo i nie ma
takiej siły, która zmusiłaby Turnera do sprzedania ziemi temu
nadętemu bufonowi Redkinsowi.
Abigail przygryzła wargę, zdając sobie sprawę, że musi
w końcu powiedzieć Dylanowi o śmierci wuja.
- Pete Turner, mój wuj, odszedł z tego świata dwa miesią
ce temu - powiedziała cicho. - Zostawił mi w spadku ranczo.
- A mnie mówił, że wydziedziczył swoich krewnych, po
tym, jak jak sprzedali ziemię Hossowi.
- To prawda. Ja zawsze próbowałam być z nim w konta
kcie.
- No tak, słusznie - przerwał jej chłodno. - Wolałaś nie
drażnić tego starego poczciwca.
- Chciałeś coś przez to powiedzieć?
- Nie, nic - powiedział znużonym tonem.
Zdjął kapelusz, żeby przeczesać palcami włosy, po chwili
zaś włożył go z powrotem. Wiadomość o śmierci Pete'a po-
14 CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI
ruszyła go. Poznali się na miejscowym rodeo, kiedy Turner
dostarczył im kilka swoich koni. Ludzie mówili, że z natury
był równie przyjazny jak niedźwiedź we wnykach, ale Dylan
przez te dziesięć lat, odkąd przeniósł się w te okolice, wyjąt
kowo cenił sobie jego towarzystwo. Pete wiele go nauczył.
Serce mu się ściskało na myśl, że nigdy już nie usłyszy żadnej
z opowieści o „dawnych dobrych czasach", którymi starszy
pan zwykł go raczyć przy filiżance kawy wzmocnionej sowitą
porcją whisky.
- No więc, co masz zamiar zrobić z tym ranczem?
- Utrzymać je, oczywiście.
- Utrzymać? Czy ty masz pojęcie, co to znaczy prowadzić
ranczo, nawet takie małe jak Pete'a? Ile w to trzeba włożyć
pracy, nie mówiąc o pieniądzach?
- Mam pojęcie. Zrobiłam dokładne rozeznanie, zanim tu
przyjechałam.
- W swojej bibliotece, jak się domyślam - powiedział
kpiąco.
- Między innymi. Nie zapominaj, że wychowywałam się
na sąsiednim ranczu.
- Kilkadziesiąt lat temu.
- Nie, to nie było aż tak dawno temu! - syknęła urażona.
- Nie? A ile ty masz lat?
- A ty? - odparowała bez zastanowienia.
- Dwadzieścia osiem.
Boże, przecież to prawie dziecko! No, może bez przesady,
zreflektowała się, zerkając na jego opięte dżinsami biodra. Był
zdecydowanie dorosłym mężczyzną. Ale o cztery lata od niej
młodszym.
Nigdy przedtem trzydzieści dwa lata nie wydawały się
CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 15
Abigail tak poważnym wiekiem, ale też nigdy dotąd nie zwró
ciła uwagi na młodszego mężczyznę. Tak, podobał jej się. Ale
drażnił ją również, przypomniała sobie w popłochu.
- Pozwól, że zgadnę. Dżentelmen nigdy nie pyta damy
o wiek. Czy to chciałaś powiedzieć? A więc, szanowna pani
bibliotekarko, czy ty i twój koń zamierzacie dojść do porozu
mienia, czy też będę zmuszony wziąć was na lasso? - Widząc
zdumienie w oczach Abigail, mówił dalej: - Niedaleko stąd
zaparkowałem swojego pikapa z przyczepą na dwa konie.
Mogę was podwieźć do domu.
- Jeżeli myślisz, że zabrałabym się z kimś nieznajomym...
- Nie ja tu jestem nieznajomy, tylko ty. Powiedziałem ci,
jak mam na imię. A ja wciąż nie znam twojego.
- Abigail. - Uniosła wysoko podbródek i spojrzała mu
prosto w oczy. - Abigail Turner.
- Widzisz, to wcale nie było trudne - zażartował z uśmie
chem, ale ona myślała już o czym innym.
Przyszło jej nagle do głowy, że ten kowboj spadł jej z nieba.
- Pomyślałam sobie właśnie... - mruknęła pod nosem -
że może jesteś człowiekiem, którego szukam...
- Naprawdę? - odmruknął z filuternym uśmiechem. -
A jak do tego doszłaś?
- Szukasz pracy?
- Dlaczego pytasz? Chciałabyś mnie do czegoś wynająć?
- Możliwe. Wiem, że masz duże doświadczenie... z koń
mi - dodała pospiesznie. Czuła się jak idiotka. - Zdarza mi
się pisać lepsze dialogi.
- Naprawdę żyjesz z pisania?
- Tak. - Podniosła głowę, czekając na następne nieunik
nione pytanie: „A co piszesz?'" Pomyliła się.
16 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
- Jaką pracę dla mnie miałaś na myśli?
- Przypuszczam, że pisanie pod dyktando nie wchodzi
w rachubę?
- Słusznie.
- Pisanie na komputerze?
- Nic z tych rzeczy.
- Ta mistrzowska klamra przy pasku jest naprawdę twoja?
Ciemne oczy Dylana zaiskrzyły się w słońcu.
- Chcesz sama sprawdzić inicjały? - spytał z bezczelną
miną, wetknąwszy oba kciuki za szeroką srebrną klamrę- naj
wyższe trofeum w zawodach rodeo.
Przez ułamek sekundy Abigail zastanawiała się, co by zro
bił, gdyby odkryła, że blefuje. Postanowiła jednak nie ryzy
kować. Przynajmniej na razie.
- Szukam tymczasowego zarządcy rancza. Przez ostat
nich kilka lat mój wuj nie był w stanie radzić sobie ze
wszystkim. Wystarczy spojrzeć na dom i ogrodzenie. Trze
ba też zająć się inwentarzem. Krótko mówiąc, potrzebuję
kogoś, kto nie boi się ciężkiej harówki. Hoss wypowiedział
mi wojnę, więc nikt z okolicy nie będzie chciał u mnie
pracować. Właściwie powinnam zacząć od tego, że jeśli
boisz się Hossa, nie ma o czym mówić - to praca nie dla
ciebie.
- Nie boję się Hossa.
Ale ciebie tak, pomyślał w popłochu. Możliwe, że jasno
włosa bibliotekarka była bratanicą Pete'a, ale wyglądała na
subtelną panienkę z miasta. W zwykłych dżinsach i bluzie
pozornie niczym nie zwracała na siebie uwagi, a jednak
w sposobie jej bycia było coś bardzo podniecającego. Choć
z drugiej strony, kiedy doglądała konia, poruszała się szybko
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 17
i sprawnie, ze spokojną pewnością siebie. Było w niej wiele
sprzeczności. I pachniała konwaliami.
Zaczął się przekonywać, że jej problemy nie są jego pro
blemami i gdyby miał odrobinę rozsądku, wsiadłby na konia
i pognał przed siebie, zapominając o całej sprawie. Ale honor
kowboja nie pozwalał mu wybrać najprostszego wyjścia. Nie
należał wcale do mężczyzn, którzy sami szukają kłopotów,
ale tak się jakoś układało, że kłopoty zawsze znajdowały jego
- mimo że lubił być w drodze i często zmieniał adres.
Życie trampa odpowiadało mu i jak dotąd nie rozglądał się
za miejscem, w którym osiadłby na stale. Jego starszy brat
ożenił się niedawno, także siostra znalazła mężczyznę swoje
go życia i swoje miejsce na ziemi, ale on o stabilizacji nie
myślał. Nie był jeszcze gotów.
Z drugiej strony, Dylan nigdy nie potrafił się oprzeć nowe
mu wyzwaniu - bez względu na to, czy chodziło o konia,
o którym mówiono, że nie da się ujeździć, czy też o niedostę
pną kobietę.
Obie sytuacje przypominały mu, że w jego żyłach płynie
cygańska krew.
Dzika parskała i tupała kopytem, jasno dając do zrozumie
nia, że nie znosi być ignorowana.
- Jednak skorzystam z twojej propozycji - zdecydowała
Abigail. - Podwieziesz nas na ranczo, to może porozmawia
my bardziej szczegółowo o posadzie zarządcy.
Kiedy umieścili w przyczepie konie i Abigail zajęła miej
sce pasażera w kabinie pikapa, opanowało ją dziwne uczucie,
że oto zrobiła pierwszy krok na całkiem nowej drodze życia.
Jedyny kłopot w tym, że wcale nie była pewna, czy wybrała
drogę słuszną.
18 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
Dylan i tak nie zagrzeje tu miejsca. Kowboje rzadko to
robią. Ale może wytrzyma wystarczająco długo, żeby ona
mogła znaleźć do tej pracy kogoś na stałe- Kogoś starszego,
a najlepiej żonatego. Pragnącego stabilizacji
Słowa „kowboj" i „stabilizacja" nigdy nie szły ze so
bą w parze. Abigail była tego pewna. Jej trzeci i ostatni zwią
zek z kowbojem zakończył się dwa miesiące temu. On
wziął kurs na Arizonę, ona została ze zranionym sercem.
Dostrzegała, oczywiście, ironię losu w tym, że autorka po
czytnych romansów, specjalistka od happy endów sama nie
znajduje szczęścia w miłości. W tej chwili miała jednak inny
kłopot. Musiała dowiedzieć się, kto podłożył rzepy pod siod
ło, umyślnie narażając na niebezpieczeństwo życie jej
i Dzikiej.
- O rany, co to za paskudztwo? - Dylan wpatrywał się
z niedowierzaniem w dziwny twór, który ukazał się nagle ich
oczom przy ścieżce prowadzącej do domu Pete'a.
Przysadzista chata wyglądała, jak gdyby wyrosła z ziemi
i -jeśli go wzrok nie mylił - nawet dach miała pokryty trawą.
Faktem było, że Pete w ostatnich latach swojego życia stał się
nieco ekscentryczny, nie na tyle jednak, żeby zbudować coś
tak dziwacznego.
- To przystań Ziggy'ego - odparła Abigail-
- Jakiego Ziggy'ego? Kto to jest?
- Mój przyjaciel.
- I to ty pozwoliłaś mu zbudować takie obrzydlistwo?
- Ziggy jest artystą.
Jakby na podkreślenie jej słów, rozległ się nagle warkot
piły elektrycznej, który najpierw spłoszył siedzącą na pobli-
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 19
skim drzewie sójkę, a zaraz potem oba konie zaczęły tupać
kopytami w podłogę przyczepy.
- Każ mu wyłączyć tę piłę! - krzyknął Dylan. - Konie się
przestraszyły!
- Uspokój się! Kto tu jest szefem?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo Dylan wyskoczył
już z samochodu i pomaszerował w stronę domu Ziggy'ego
z takim impetem, jakby chciał go własnoręcznie zastrzelić.
Abigail pobiegła za nim.
Pomimo upału Ziggy miał na głowie szwajcarską czapkę
wojskową, spod której wystawały pukle zmierzwionych si
wych włosów. Workowaty kombinezon, kraciasta koszula
i robocze buty z cholewami dopełniały całości. Był to męż
czyzna w średnim wieku, rzeźbiarz, o którym przyjaciele mó
wili, że jest niepowtarzalny, wrogowie mieli go za szaleńca,
a ci, którzy kupowali jego prace wyrzeźbione z całych pni
drzewnych, wierzyli, że ma talent.
Ziggy mówił po angielsku z obcym akcentem, ale -
jak przystało na Szwajcara - w stanie wzburzenia uciekał
się do niemieckich i francuskich złorzeczeń, przyprawio
nych delikatnie italianizmami. Kiedy Dylan przerwał mu pra
cę, Ziggy odwrócił się, a potem wielojęzyczny stek prze
kleństw wypełnił powietrze zamiast dźwięku piły elek
trycznej.
- Jak ja mam tu pracować, jeśli ciągle mi ktoś przeszka
dza? - zwrócił się urażonym tonem do Abigail.
- Meeeee! . '
- Widzisz, co narobiłeś? Denerwujesz Heidi i Gretel
- O kim ty mówisz? To twoje dzieci? - zapytał Dylan.
- W pewnym sensie - Abigail odpowiedziała za przyja-
20 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
ciela. - Kozie dzieci. - Wskazała palcem pokryty trawą dach,
na którym leżała trójka koźląt.
Ku jej zdumieniu, w kącikach ust Dylana pojawił się cień
uśmiechu. Dopiero teraz zwróciła uwagę na doskonały wykrój
jego warg: ascetyczną linię górnej i zmysłową pełnię dolnej.
- Sympatycznych masz przyjaciół - powiedział przeciągle.
- I ja tak sądzę - odparła z uśmiechem.
Czując na sobie jej badawcze spojrzenie, Dylan zdecydował,
że warto je odwzajemnić. Odwrócił raptownie głowę. Utkwił
w niej wzrok, wyobrażając sobie, że dotyka jej nie tylko oczami.
- Hej, wy dwoje, dosyć tego, opanujcie się! - rozkazał
Ziggy. - Iskrzy od was na odległość. Jestem artystą, więc
takie sceny mnie rozpraszają.
Dylan przyglądał się zakwitłym na policzkach Abigail ru
mieńcom z mieszaniną zachwytu i niedowierzania w oczach.
- Myślałem, że nie ma już kobiet, które potrafią się płonić.
- To opalenizna - odparowała. - Cześć, Ziggy. Spadamy.
- Pozwolisz, że się przedstawię. Mam na imię Dylan. Od
dawna się z tym męczysz? - zapytał uprzejmie, wskazując
palcem pień, w którym rzeźbił Ziggy.
- Od świtu.
- To widziałeś może przejeżdżającą tędy Abbie?
- Mam na imię Abigail.
- Ja nazywam cię Abbie - powiedział Ziggy.
- Bo ty jesteś moim przyjacielem. Dylan jest...
- Nowym zarządcą rancza - przerwał jej Dylan. - Tym
czasowym.
- Czyli będziesz pomagał Abbie. - Ziggy po raz pierwszy
się uśmiechnął. - To dobrze. Potrzebna jej pomoc. Ja też coś
mogę robić, ale nie do wszystkiego się nadaję. Znam się na
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 21
koniach, wychowałem się na farmie w okolicy Gór Jurajskich.
Mieliśmy konie i mnóstwo krów. Kozy też.
- A więc znasz się na koniach?
- Tak, ale lepszy ze mnie artysta niż kowboj.
- No i dobrze. Za to Dylan jest prawdziwym kowbojem
- wtrąciła Abigail.
- Byłeś dzisiaj w stajni? - spytał Dylan.
- Cały dzień pracowałem nad rzeźbą.
- No tak... Swoją drogą, konie źle znoszą hałas. A naj
bardziej się boją gwałtownych dźwięków. Jeżeli wychowywa
łeś się na farmie, powinieneś o tym wiedzieć.
- Szwajcarskie konie są dużo lepiej ułożone od amerykań
skich.
- Jasne. A ja jestem Buffalo Bill - zadrwił Dylan. - Wiesz
co, rozglądaj się po prostu wkoło, kiedy włączasz tę hałaśliwą
piłę. Na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy nikt w pobliżu
nie jedzie konno.
- Nikt w pobliżu nie jeździ konno - powiedział stanow
czo Ziggy. - Wszyscy wiedzą, że tu pracuję.
- Dylan, ja naprawdę muszę wracać do domu. - Abigail
przypomniała im o swoim istnieniu.
Dopiero wówczas, kiedy odjechali na tyle daleko, że od
głos piły elektrycznej Ziggy'ego przestał denerwować Dyla-
na, zaczęła z nim rozmawiać.
- Dlaczego przepytywałeś Ziggy'ego w taki sposób?
- Próbowałem ustalić pewne fakty. Czy dzisiaj rano, kiedy
siodłałaś konia, widziałaś Ziggy'ego w stajni?
- Oczywiście, że nie. On lubi konie, ale kocha rzeźbić.
Trudno go w ogóle oderwać od pracy. Ale dlaczego tak cię
zainteresował?
22 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
- Dlatego, że ktoś podłożył rzepy pod twoje siodło.
- To nie Ziggy.
- Co ci przyszło do głowy, żeby sprowadzić tu takiego
ekscentryka?
- Ziggy przychodził często do mojej biblioteki. Rozma
wialiśmy o książkach i o artystach, aż w końcu staliśmy się
przyjaciółmi. Kiedy przeniosłam się z Great Falls na to ran
czo, żal mi się go zrobiło, głównie z powodu sąsiadów, którzy
bez przerwy nasyłali na niego policję. Wystarczyło, żeby
o siódmej rano włączył swoją piłę. Pomyślałam sobie, że tutaj
będzie miał tyle wolnej przestrzeni, ile zechce, i wreszcie
będzie mógł pracować w spokoju.
- Sądzę, że spokój nie jest żywiołem Ziggy'ego.
- A twoim jest?
- Czasami.
- Kiedy śpisz, prawda?
Zamilkł. Obraz śpiącej Abigail zawładnął bez reszty jego
wyobraźnią. Ciekawe, czy śpi na boku, czy na plecach? I co
wówczas ma na sobie - jedwabną koszulę czy flanelową pi
dżamę? A może sypia nago?
- Zwykle staram się unikać kłopotów - odpowiedział po
chwili.
- Ciekawe, jak ci się to udaje?
- Nie przyzwyczajam się do miejsc. Lubię podróżować.
Była to odpowiedź, której się spodziewała, ale wołałaby
usłyszeć inną.
Kiedy po raz pierwszy oglądała ranczo i obeszła dookoła
stodołę, a potem dom, wzruszenie ściskało ją za gardło. Może
ktoś inny pomyślałby, że to stara, sponiewierana przez czas,
CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 23
zwykła chata z drewnianych bali. Zauważyłby pokryte rdzą
rynny, zaniedbane podwórze, niedrożny komin. Nawet
huśtawka na werandzie wisiała krzywo i prosiła się o poma
lowanie.
Ale Abigail widziała przede wszystkim dom. Od dziecka
uwielbiała ranczo swojego wuja, może dlatego, że widok na
góry był stąd jeszcze lepszy niż z dawnego rancza jej rodzi
ców. Najbliższe wzniesienie zaczynało się tuż za ogrodze
niem, a na jego szczycie rosły dwie olbrzymie jodły. Wieczo
rami wspinała się tam wąską ścieżką, siadała na kamieniu
i wdychała zapach roślin albo dymu z komina. W dolinie jas
na kora osik połyskiwała w świetle zachodzącego słońca.
Rozsiodłali konie w milczeniu. Dylan znał rozkład stajni
Pete'a na pamięć, podobnie jak Abigail. Dowiedziała się, że
jego koń ma na imię Podróżnik.
Pogrążona w rozmyślaniach o Dylanie, nagle zorientowała
się, że nie są sami. Zwalisty mężczyzna siedzący na koniu
patrzył z wściekłością na jej przyjaciółkę, Raj. Młoda kobieta
mierzyła go równie nienawistnym spojrzeniem.
- Co pan tu robi, panie Redkins? - spytała Abigail.
- Tak jak już powiedziałem pani służącej...
- Raj jest moją przyjaciółką, a nie służącą.
- Niech sobie będzie. Przyjechałem sprawdzić, czy zde
cydowała się już pani przyjąć moją propozycję. Chcę mieć tę
ziemię - oświadczył Hoss, poprawiając się w siodle.
- A ja powiedziałam już panu, że nie jestem zaintereso
wana jej sprzedażą.
- Myślałem, że zmieniła pani zdanie.
- Skąd to panu przyszło do głowy? Niby dlaczego miała
bym zmienić zdanie?
24 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
- No właśnie - odezwał się po raz pierwszy Dylan. - Skąd
, ten pomysł?
- Powiedz lepiej, chłopcze, co ty tu robisz? Słyszałem, że
pogruchotałeś sobie kości na jakimś rodeo w Oklahomie.
Pewnie przyjechałeś na lato do starego Turnera. I co, musiało
cię zdziwić, że kopnął w kalendarz?
- Oto czarujący, jak zwykle, Redkins - odparował Dylan.
- Czy ten człowiek panią molestuje? - Hoss zwrócił się
do Abigail, nie odwracając pełnego wściekłości wzroku od
Dylana.
- Nie, ale pan owszem.
- Co?
- Powiedziałam, że Dylan nie molestuje mnie. On jest...
- Przyjechałem, żeby jej pomóc - wtrącił się Dylan.
- Jasne! Już to widzę! - Hoss wybuchnął rechoczącym
śmiechem. - Powiem ci, po co przyjechałeś: mydlić oczy
bezbronnej kobiecie! Jeśli chodzi o te sprawy, Dylan ma taką
reputację, że szkoda gadać! - Hoss spojrzał porozumiewaw
czym wzrokiem na Abigail. - Był znanym od Oklahomy do
Calgary mistrzem w ujeżdżaniu... nie tylko koni. Oczywiście
dopóki nie roztrzaskał sobie nogi.
Abigail położyła dłoń na ramieniu Dylana, domyślając się,
że jeśli go nie powstrzyma, Hoss Redkins, zanim zdąży się
zorientować, rozstanie się z siodłem i wyląduje na najbliższej
pryzmie końskiego łajna.
- Dylan przyjaźnił się z moim wujem i zawsze będzie mi
le widzianym gościem na tym ranczu - oświadczyła z emfazą.
- Przyjąłem właśnie posadę zarządcy rancza pani Turner
- Dylan zwrócił się do Hossa.
- Po co? Jak dotąd, nigdy nie mogłeś usiedzieć w jednym
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 25
miejscu. To robota nie dla ciebie. - Hoss spojrzał drwiącym
wzrokiem na Abigail. - Co pani może wiedzieć o prowadze
niu rancza? Słyszałem, że pisze pani jakieś sznurowate, głupie
romanse...
- To źle pan słyszał! - przerwała mu z dziką pasją. - Piszę
cholernie dobre powieści historyczne! Nie ma w nich nic
głupiego, czego nie da się, niestety, powiedzieć o moich są
siadach.
- Ja nie piszę żadnych powieści!
Abigail westchnęła. Obelga najwyraźniej spłynęła po nim
jak woda po kaczce, a raczej wcale nie dotarła do jego wiel
kiej jak dynia głowy.
- Skoro już olśniłeś panią Turner swoim urokiem i inte
lektem, to może sprawdziłbyś wreszcie, czy cię nie ma w do
mu. .. - powiedział Dylan.
- Pilnuj swojego nosa. Nie twoja sprawa, jak długo będę
gawędzić z obecną tu damą.
- Obecna tu dama wyraziła życzenie, żebyś opuścił jej
posiadłość - przypomniał Hossowi Dylan z groźnym bły
skiem w oczach.
- A co zrobisz, jak nie odjadę? - zachichotał Redkins.
- Wykopiesz mnie stąd tym swoim kulasem?
- Nie kuś mnie... - odpowiedział szeptem Dylan.
- A wiesz, synku, co ty mi możesz...
- Dosyć tego... - Dylan odepchnął rękę Abigail i rzucił
się w kierunku Hossa.
ROZDZIAŁ TRZECI
Abigail dostrzegła wściekłość w jego oczach i obawiając
się najgorszego, wrzasnęła przeraźliwie:
- Dylan, nie rób tego!
Za późno. Nie wierzyła własnym oczom, kiedy koń Hossa
- prawdopodobnie na cichą komendę Dylana - stanął dęba,
zrzucając swojego właściciela prosto do beczki z deszczówką.
Woda, która wychlusnęła z beczki, powinna była zmoczyć
Dylana, ale jakimś cudem fontanna spadła kilka centymetrów
przed nim.
Twarz Hossa, łącznie z uszami, miała kolor purpurowy.
- Jak... jak to zrobiłeś? - parsknął rozwścieczony.
- Ja? Ja niczego nie zrobiłem - oświadczył Dylan, uno
sząc lekko brew.
- Niejedno słyszałem o tobie i o twoich przeklętych cy
gańskich sztuczkach! - Przygwoździł go wzrokiem, w któ
rym było tyle samo furii, co podejrzliwości.
- To nie moja wina, Redkins, że nie potrafisz utrzymać się
w siodle. Pomóc ci wyleźć z tej beczki, czy sam sobie po
radzisz?
- Precz z łapami! - Hoss zawył jak ranne zwierzę, płosząc
jeszcze bardziej swojego konia. - Pożałujesz tego!
- Wątpię.
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 27
Podciągnąwszy się na rękach, Hoss wyszedł z beczki i za
maszystym ruchem włożył na głowę przemoczony kapelusz.
Abigail nie była w stanie zachować dłużej powagi. Prze
niosła wzrok na twarz Dylana, na której malowało się rozba
wienie, i wybuchnęła śmiechem.
- Oboje ciężko tego pożałujecie.
- Wątpię - powtórzył Dylan, kiedy Hoss przetarł oczy
i cały ociekający wodą wdrapał się na konia.
Abigail miała wrażenie, że biedne zwierzę stęknęło pod
ciężarem otyłego Redkinsa.
Kiedy odjechał, z niechęcią pomyślała o powrocie do rze
czywistości.
- Najmądrzejsze to chyba nie było - mruknęła pod nosem.
- No to co? Dawno się tak dobrze nie bawiłem.
- To nie jest powód, żeby robić... cokolwiek.
- Nie? A mnie się zdaje, że to jest fantastyczny powód,
żeby coś robić. Jeden z najlepszych. - Mówiąc to, Dylan wy
ciągnął do niej rękę i obrysował palcem kontury jej brody.
Znowu dotyk jego szorstkich palców sprawił, że poczuła
się jak rażona piorunem. Ona, od wielu lat pisząca z taką
swobodą o miłości, nie byłaby w stanie opisać tej nagłej fali
podniecenia. Jedyne, co mogła zrobić, to poddać się magii
chwili - odczuwać przyjemność, choćby miała ona trwać tyl
ko sekundę lub dwie. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że ma
zamknięte oczy, siłą woli wyrwała się z transu. Uciekła przed
pokusą.
- Czy to jakieś cygańskie czary? Wybij sobie to z głowy
- zawołała z irytacją. - Rozumiesz?
- Jasne - odpowiedział przez zaciśnięte zęby. - Jestem
facetem wynajętym do roboty, to wszystko. Faktycznie, trud-
28 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI
no powiedzieć, żeby się tu o mnie zabijali, więc tym bardziej
powinienem być grzeczny. Po co komu jakiś cygański ujeż-
dżacz koni, na dodatek kaleka!
- Ja tego nie powiedziałam.
- Ale miałaś taki zamiar. Posłuchaj, panienko, nie jest ze
mną aż tak źle. Znam wiele rancz, na których mógłbym pra
cować.
- Wiem.
- Nie potrzebuję twojej łaski.
- Jeżeli chcesz zrezygnować, powiedz to po prostu.
- Jasne! Czy mogę pozwolić, żebyś splajtowała, a potem
patrzeć, jak Redkins położy na ranczu twego wuja swoje
brudne łapy? Nic z tego! Lubiłem Pete'a i zrobię wszystko,
żeby uratować to miejsce. Jestem mu to winny.
Dylan i Abigail stali w milczeniu twarzą w twarz, pioru
nując się wzrokiem, gdy podeszła do nich Raj, kobieta o kru
czoczarnych, krótko obciętych włosach i orzechowych
oczach, w których płonęła niepohamowana ciekawość.
- Hej, darujcie, że przerywam taką miłą rozmowę, ale
chciałam się tylko dowiedzieć, czy... on zostaje na kolacji.
- Tak - powiedziała Abigail, cofając się odruchowo.
- W takim razie przygotuję dodatkowe nakrycie. Jestem
Raj Patel. - Uśmiechnęła się do Dylana.
- Miło mi cię poznać - odpowiedział z uprzejmym skinie
niem głowy.
- A czy ty przypadkiem nie jesteś Dylanem Janosem?
- We własnej osobie.
- Skąd znasz jego nazwisko? - zapytała Abigail.
- On jest sławnym facetem. Każdy wie, kim jest Dylan.
Kim był, pomyślał Dylan, rozcierając udo.
CATHIE LINZ Czas włóczęgi i czas miłości
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Prr! - krzyknęła Abigail Turner, ściągnąwszy gwałtow nie wodze, kiedy Dzika puściła się cwałem w kierunku lasu. Klacz rwała naprzód. Do lasu było coraz bliżej, a w nim każde drzewo wyglądało jak niebezpieczna przeszkoda. Gru be, gęste gałęzie tworzyły gąszcz nie do pokonania. Abigail wiedziała, że w całej tej leśnej połaci nie ma wytyczonej ścieżki. Wiedziała też o pieskach stepowych, które koczowały na skraju lasu w wygrzebanych przez siebie jamach. Dla konia każda taka jama była pułapką, w której mógł złamać nogę. Jeśli chciała wyjść z życiem z tej przygody i ocalić klacz, musiała ją zmusić do gwałtownego skrętu. - Prr! - Wiatr kłuł ją w oczy, kiedy pochylona nisko nad grzbietem Dzikiej, coraz bliżej jej uszu, powtarzała zapamię tale komendę. Na próżno. Zdesperowana, szarpnęła mocno wodze. I to nie podziała ło. Kiedy stanęła w strzemionach, ciężarem całego ciała pró bując zatrzymać konia, usłyszała nagle dudnienie, które nie było ani łomotem jej serca, ani tętentem kopyt Dzikiej. Kątem oka dostrzegła mężczyznę w kapeluszu, pędzącego na wielkim białym koniu w czarne łaty. - Puść luźno wodze! - wrzasnął. -I wysuń nogi ze strze mion!
6 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI Nie było czasu na spory. Zrobiła to, co jej kazał. Chwilę później nieznajomy zagarnął ją ramieniem, ściągnął z klaczy i posadził na swoim siodle. Oba konie galopowały obok siebie w równym tempie. Abigail obejmowała kurczowo mężczyznę, nic nie widząc. W czasie akcji ratunkowej przepadła gdzieś gumka przytrzy mująca długie, kręcone włosy, które niemal przykleiły jej się do twarzy... i do twarzy nieznajomego wybawcy również. Miała zasłonięte oczy i obie ręce zajęte, więc nic nie mogła na to poradzić. Czuła, jak mężczyzna zmienia pozycję w siodle i przekła da wodze do drugiej ręki. Chwilę później jego koń zmienił posłusznie kierunek. Galopowali w stronę otwartej łąki. Gdy zwolnili, Abigail zobaczyła Dziką. Odetchnęła z ulgą, mimowolnie rozluźniając mięśnie. - Tylko mi tu nie zemdlej! - warknął jej prosto do ucha nieznajomy. Zesztywniała natychmiast. Z powodu irytacji w jego gło sie, ale również dlatego, że teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, zbyt wyraźnie zaczęła odczuwać jego fizyczną bli skość. Kiedy zatrzymał swojego konia, Dzika stanęła tuż za nimi. Dyszała z wyczerpania, boki miała pokryte pianą, ale Abigail nie dostrzegła śladów obrażeń. Uniósłszy prawym kciukiem rondo czarnego kapelusza, nieznajomy mężczyzna spojrzał na Abigail. - Możesz mi łaskawie wyjaśnić, dlaczego gnałaś na zła manie karku? - spytał w przeciągły sposób, charakterystycz ny dla bohaterów współczesnych westernów: wyjętych spod prawa włóczęgów i desperatów.
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 7 Jego szorstki, matowy głos był zarazem jedwabisty i zmy słowy. Takiego sposobu mówienia nikt się nie uczy, trzeba się z tym urodzić. Jako autorka poczytnych książek, których bo haterami byli kowboje, Abigail śmiało mogła o sobie powie dzieć, że tacy mężczyźni zawsze robili na niej wrażenie - za równo ci fikcyjni, jak i w prawdziwym życiu. Zawsze miała słabość do kowbojów. Dopiero po trzech nieudanych związkach przysięgła sobie, że odtąd będzie miała z nimi do czynienia wyłącznie w po wieściach. I nie zamierzała zmieniać zdania. - Nie jechałam na złamanie karku - zaprotestowała. - Mój koń poniósł nagle... - Posłuchaj, panienko, dopóki nie zdobędziesz większego doświadczenia, może byś się przesiadła na jakąś łagodniejszą kobyłę. - Ja umiem jeździć konno! - Może w pustej stodole albo w stajni, ale nie tutaj, na otwartej przestrzeni. Masz szczęście, że właśnie tędy przejeż dżałem. - Wielkie dzięki - powiedziała Abigail w sposób dość szczególny. Jej koledzy z Biblioteki Publicznej Great Falls rozpoznaliby w nim ton zarezerwowany dla nieznośnego sze fa w sytuacji, kiedy nie chciał zamieścić w katalogu jakiejś nowej książki. - A teraz pozwolisz, że odjadę. - Nie tak szybko - odpowiedział nieznajomy, przechyla jąc się do tyłu, żeby ją lepiej widzieć. - Skąd się tu wzięłaś? - O to samo mogłabym zapytać ciebie. To teren prywatny. - Teren prywatny. Coś podobnego! - Jego twarz rozjaśnił złośliwy uśmiech. - To znaczy, że nie wolno tędy przejeż dżać?
8 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Właśnie. - Powiesz mi, jak masz na imię? - A ty? - Dylan Janos, do pani usług, madame. - A więc, panie Janos, proszę mnie wreszcie uwolnić. Chcę obejrzeć swoją klacz. Nie wiem, co jej się stało, ale coś musiało spowodować, że poniosła. Nigdy tego nie robiła. - Może zobaczyła węża albo innego gada. - Dzika jest zbyt dobrze ułożonym koniem, żeby oszaleć na widok węża. - Dzika? Co cię podkusiło, żeby wsiąść na konia o takim imieniu? Powinnaś wybrać łagodną szkapę, która nazywałaby się Bułeczka. - To mój koń i to ja nadałam mu. imię. - Nie powiedziałaś mi jeszcze, jak ty się nazywasz. - Zgadza się. I nie mam zamiaru tego robić, - Nie jesteś zbyt uprzejma. - Brawo. Zaczynasz trafnie oceniać fakty. - Czy wiesz, że w tradycji cygańskiej człowiek, któremu uratujesz życie, staje się twoim dozgonnym dłużnikiem? Moż na nawet powiedzieć, że potencjalna ofiara należy do wyba wiciela. - Naprawdę? W tradycji amerykańskiego Dzikiego Za chodu, jeśli wkroczysz na czyjś teren prywatny, właściciel ma prawo cię... - Zastrzelić? - spytał beznamiętnie Dylan. - Zdaje się, że to prawo dotyczy wyłącznie koniokradów. - Poza tym tradycja Zachodu - ciągnęła Abigail, zlekce ważywszy jego uwagę - zabrania kowbojom wykorzystywać kobiety...
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 9 - Przecież cię nie wykorzystałem. Na razie - odpowie dział z wyzywającym uśmiechem. - Gdybyś był dżentelmenem, pozwoliłbyś mi odjechać pięć minut temu. - Nigdy nie uważałem się za dżentelmena. - Słusznie! - mruknęła Abigail, po czym gwałtownie uwolniła się z jego objęć i zeskoczyła na ziemię. Kiedy chwilę później Dylan zsiadł z konia, zauważyła, że porusza się dziwnie sztywno i rozciera ręką prawe udo. Nie mogła oderwać wzroku od jego doskonale zbudowanego, mu skularnego ciała. Dopiero po kilku krokach, kiedy zbliżał się do niej, zobaczyła, że lekko utyka. - Byłeś ranny? - spytała z przejęciem. - Nie da się ukryć - odpowiedział smętnym głosem, mi mowolnie wracając myślami do wypadku, który zakończył jego karierę gwiazdy rodeo. Lekarze mu powiedzieli, że i tak miał szczęście, skoro wyszedł z tego cało, z niewielkim tylko ograniczeniem sprawności jednej nogi, i nadal może jeździć konno. Ale nie mógł jeździć tak wspaniale jak dawniej. Jego nadzieje na kolejne zwycięstwa w rodeo zostały pogrzebane na zawsze. Nie potrafił wykrzesać w sobie choć iskry optymizmu. - Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała Abigail. - Jasne. Mogłabyś mi wreszcie powiedzieć, jak masz na imię. I skąd się tu wzięłaś. To ranczo należy do Pete'a Tur nera. - Właśnie. - Z tego, co wiem, Pete Turner nie lubi intruzów. Dlatego wydaje mi się, że to nie ja, tylko ty wkroczyłaś nieproszona na teren prywatny.
10 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Co ci pozwala tak sądzić? - Jak już powiedziałem, Pete nie lubi gości. Znamy się od dawna. - Ach, tak! Kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś? - Kilka miesięcy temu. Chyba w marcu. A może w lutym. Miała wyrobione zdanie na temat kowbojów i ich poczucia czasu, a raczej kompletnego braku poczucia czasu. Tracili je w ten sam sposób, w jaki tracili pieniądze i kobiety. Był już lipiec. Skoro jednak Dylan był przyjacielem wuja Pete'a, wiado mość o jego śmierci chciała przekazać w możliwie delikatny sposób. Kiedy szukała właściwych słów, on spytał niecier pliwie: - Kim ty właściwie jesteś? - Bratanicą Pete'a. - Kiepski dowcip! Bratanica Pete'a jest jakąś nudną bi bliotekarką w dużym mieście. Zaciskając zęby, Abigail próbowała zlekceważyć epitet „nudna", zdając sobie sprawę, że do obu wybranych przez nią zawodów przylgnęło mnóstwo fałszywych etykietek. - Zgadza się. Jestem bibliotekarką, a przynajmniej byłam nią jeszcze kilka tygodni temu. Dylan patrzył na nią przez chwilę z niedowierzaniem i konsternacją. - Nie przypominasz mi żadnej z bibliotekarek, które do tąd poznałem. - Tak? - zapytała słodkim głosem. - A kiedy ostatnio by łeś w bibliotece? Bardzo często odwiedzał bibliotekę szpitalną, ale nie miał teraz ochoty opowiadać o tym. Wolał myśleć o niej, zastana-
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 11 wiając się, jakaż to bibliotekarka mogła dosiąść klaczy o imie niu Dzika. Ta, którą chciałby lepiej poznać, zdecydował bez wahania. Była wiotką dziewczyną o bardzo długich nogach. Jej włosy przypominały mu skręcone włókna jedwabiu. Kiedy trzymał ją przed sobą w siodle, ocierały się o jego twarz ku sząco i przylegały do szorstkiej skóry spalonych słońcem po liczków. Miały zapach konwalii, jego ulubionych kwiatów. Nagle zdał sobie sprawę, że wpatruje się w jej usta, nie rejestrując słów, które ta dziewczyna wypowiada. - Słucham? - Mniejsza o to. - Machnąwszy ręką, pogładziła Dziką po szyi i bokach, potem obejrzała dokładnie jej nogi i kopyta. Zajrzała nawet do pyska, wszędzie szukając czegoś podejrza nego. Niczego jednak nie znalazła. Klacz, dzięki Bogu, nie miała żadnych obrażeń. Drżała jeszcze lekko, ale na jej pęci- nach nie było śladu opuchlizny. Dopiero zdjęcie siodła roz wiązało zagadkę. - Wiedziałam! - krzyknęła Abigail. - Urządzili mnie! By łam tego pewna!
ROZDZIAŁ DRUGI - O czym ty mówisz? - spytał Dylan. - Wiedziałam, że Dzika nie spłoszyłaby się w ten sposób bez żadnego powodu. Spójrz na to! - Pokazała mu rzepy przyczepione do koca ułożonego pod siodłem, potem znalazła ślady ich kolców na boku klaczy. - Biedna mała! Już dobrze, dobrze... Dylan przyglądał się tej scenie z zazdrością, żałując, że to nie do niego Abigail zwraca się tak czule. - Nie sprawdziłaś koca, zanim ją osiodłałaś? - Oczywiście, że sprawdziłam. Ani na czapraku, ani na kocu nie było rzepów. Swoją drogą, długo to trwało, zanim zaczęły jej naprawdę dokuczać i wpadła w szał. Ktoś musiał je podłożyć. Nie ma innej możliwości. - Więc osiodłałaś konia, a potem go zostawiłaś? - Na chwilę. Musiałam odebrać telefon... Dylan zmrużył oczy. - Zadzwonił mój wydawca z Nowego Jorku, ale rozma wiałam z nim bardzo krótko. Najwyżej pięć minut. - Wystarczająco długo dla łobuza, który grzebał przy siodle. - Dylan wyciągnął rękę, żeby pogłaskać konia po chrapach. - Dzika nie lubi, kiedy dotykają jej obcy. - Zupełnie jak jej pani, prawda? - Dylan gładził klacz
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 13 swoją wielką dłonią, na co Dzika reagowała z wyraźnym zadowoleniem. Zdradziecka dusza, pomyślała Abigail o Dzikiej, ale nie była zdziwiona. Na samo wspomnienie dotyku palców tego mężczyzny na policzku dostawała gęsiej skórki. Dłonie Dy- lana były szorstkie i stwardniałe od ciężkiej pracy. Od razu wiedziała, że nie jest typem „miejskiego kowboja". Wszystko w nim było autentyczne. - Komu miałoby zależeć, żebyś spadła z konia? - spytał poważnie. - Nie wiem. Może Hossowi Redkinsowi, bo nie chciałam mu sprzedać rancza. Ten facet jest postrachem całej okolicy. - Sprzedać? - powtórzył Dylan ze zmarszczonym czołem. - Może i jesteś bratanicą Pete'a, ale to jego ranczo i nie ma takiej siły, która zmusiłaby Turnera do sprzedania ziemi temu nadętemu bufonowi Redkinsowi. Abigail przygryzła wargę, zdając sobie sprawę, że musi w końcu powiedzieć Dylanowi o śmierci wuja. - Pete Turner, mój wuj, odszedł z tego świata dwa miesią ce temu - powiedziała cicho. - Zostawił mi w spadku ranczo. - A mnie mówił, że wydziedziczył swoich krewnych, po tym, jak jak sprzedali ziemię Hossowi. - To prawda. Ja zawsze próbowałam być z nim w konta kcie. - No tak, słusznie - przerwał jej chłodno. - Wolałaś nie drażnić tego starego poczciwca. - Chciałeś coś przez to powiedzieć? - Nie, nic - powiedział znużonym tonem. Zdjął kapelusz, żeby przeczesać palcami włosy, po chwili zaś włożył go z powrotem. Wiadomość o śmierci Pete'a po-
14 CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI ruszyła go. Poznali się na miejscowym rodeo, kiedy Turner dostarczył im kilka swoich koni. Ludzie mówili, że z natury był równie przyjazny jak niedźwiedź we wnykach, ale Dylan przez te dziesięć lat, odkąd przeniósł się w te okolice, wyjąt kowo cenił sobie jego towarzystwo. Pete wiele go nauczył. Serce mu się ściskało na myśl, że nigdy już nie usłyszy żadnej z opowieści o „dawnych dobrych czasach", którymi starszy pan zwykł go raczyć przy filiżance kawy wzmocnionej sowitą porcją whisky. - No więc, co masz zamiar zrobić z tym ranczem? - Utrzymać je, oczywiście. - Utrzymać? Czy ty masz pojęcie, co to znaczy prowadzić ranczo, nawet takie małe jak Pete'a? Ile w to trzeba włożyć pracy, nie mówiąc o pieniądzach? - Mam pojęcie. Zrobiłam dokładne rozeznanie, zanim tu przyjechałam. - W swojej bibliotece, jak się domyślam - powiedział kpiąco. - Między innymi. Nie zapominaj, że wychowywałam się na sąsiednim ranczu. - Kilkadziesiąt lat temu. - Nie, to nie było aż tak dawno temu! - syknęła urażona. - Nie? A ile ty masz lat? - A ty? - odparowała bez zastanowienia. - Dwadzieścia osiem. Boże, przecież to prawie dziecko! No, może bez przesady, zreflektowała się, zerkając na jego opięte dżinsami biodra. Był zdecydowanie dorosłym mężczyzną. Ale o cztery lata od niej młodszym. Nigdy przedtem trzydzieści dwa lata nie wydawały się
CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 15 Abigail tak poważnym wiekiem, ale też nigdy dotąd nie zwró ciła uwagi na młodszego mężczyznę. Tak, podobał jej się. Ale drażnił ją również, przypomniała sobie w popłochu. - Pozwól, że zgadnę. Dżentelmen nigdy nie pyta damy o wiek. Czy to chciałaś powiedzieć? A więc, szanowna pani bibliotekarko, czy ty i twój koń zamierzacie dojść do porozu mienia, czy też będę zmuszony wziąć was na lasso? - Widząc zdumienie w oczach Abigail, mówił dalej: - Niedaleko stąd zaparkowałem swojego pikapa z przyczepą na dwa konie. Mogę was podwieźć do domu. - Jeżeli myślisz, że zabrałabym się z kimś nieznajomym... - Nie ja tu jestem nieznajomy, tylko ty. Powiedziałem ci, jak mam na imię. A ja wciąż nie znam twojego. - Abigail. - Uniosła wysoko podbródek i spojrzała mu prosto w oczy. - Abigail Turner. - Widzisz, to wcale nie było trudne - zażartował z uśmie chem, ale ona myślała już o czym innym. Przyszło jej nagle do głowy, że ten kowboj spadł jej z nieba. - Pomyślałam sobie właśnie... - mruknęła pod nosem - że może jesteś człowiekiem, którego szukam... - Naprawdę? - odmruknął z filuternym uśmiechem. - A jak do tego doszłaś? - Szukasz pracy? - Dlaczego pytasz? Chciałabyś mnie do czegoś wynająć? - Możliwe. Wiem, że masz duże doświadczenie... z koń mi - dodała pospiesznie. Czuła się jak idiotka. - Zdarza mi się pisać lepsze dialogi. - Naprawdę żyjesz z pisania? - Tak. - Podniosła głowę, czekając na następne nieunik nione pytanie: „A co piszesz?'" Pomyliła się.
16 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Jaką pracę dla mnie miałaś na myśli? - Przypuszczam, że pisanie pod dyktando nie wchodzi w rachubę? - Słusznie. - Pisanie na komputerze? - Nic z tych rzeczy. - Ta mistrzowska klamra przy pasku jest naprawdę twoja? Ciemne oczy Dylana zaiskrzyły się w słońcu. - Chcesz sama sprawdzić inicjały? - spytał z bezczelną miną, wetknąwszy oba kciuki za szeroką srebrną klamrę- naj wyższe trofeum w zawodach rodeo. Przez ułamek sekundy Abigail zastanawiała się, co by zro bił, gdyby odkryła, że blefuje. Postanowiła jednak nie ryzy kować. Przynajmniej na razie. - Szukam tymczasowego zarządcy rancza. Przez ostat nich kilka lat mój wuj nie był w stanie radzić sobie ze wszystkim. Wystarczy spojrzeć na dom i ogrodzenie. Trze ba też zająć się inwentarzem. Krótko mówiąc, potrzebuję kogoś, kto nie boi się ciężkiej harówki. Hoss wypowiedział mi wojnę, więc nikt z okolicy nie będzie chciał u mnie pracować. Właściwie powinnam zacząć od tego, że jeśli boisz się Hossa, nie ma o czym mówić - to praca nie dla ciebie. - Nie boję się Hossa. Ale ciebie tak, pomyślał w popłochu. Możliwe, że jasno włosa bibliotekarka była bratanicą Pete'a, ale wyglądała na subtelną panienkę z miasta. W zwykłych dżinsach i bluzie pozornie niczym nie zwracała na siebie uwagi, a jednak w sposobie jej bycia było coś bardzo podniecającego. Choć z drugiej strony, kiedy doglądała konia, poruszała się szybko
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 17 i sprawnie, ze spokojną pewnością siebie. Było w niej wiele sprzeczności. I pachniała konwaliami. Zaczął się przekonywać, że jej problemy nie są jego pro blemami i gdyby miał odrobinę rozsądku, wsiadłby na konia i pognał przed siebie, zapominając o całej sprawie. Ale honor kowboja nie pozwalał mu wybrać najprostszego wyjścia. Nie należał wcale do mężczyzn, którzy sami szukają kłopotów, ale tak się jakoś układało, że kłopoty zawsze znajdowały jego - mimo że lubił być w drodze i często zmieniał adres. Życie trampa odpowiadało mu i jak dotąd nie rozglądał się za miejscem, w którym osiadłby na stale. Jego starszy brat ożenił się niedawno, także siostra znalazła mężczyznę swoje go życia i swoje miejsce na ziemi, ale on o stabilizacji nie myślał. Nie był jeszcze gotów. Z drugiej strony, Dylan nigdy nie potrafił się oprzeć nowe mu wyzwaniu - bez względu na to, czy chodziło o konia, o którym mówiono, że nie da się ujeździć, czy też o niedostę pną kobietę. Obie sytuacje przypominały mu, że w jego żyłach płynie cygańska krew. Dzika parskała i tupała kopytem, jasno dając do zrozumie nia, że nie znosi być ignorowana. - Jednak skorzystam z twojej propozycji - zdecydowała Abigail. - Podwieziesz nas na ranczo, to może porozmawia my bardziej szczegółowo o posadzie zarządcy. Kiedy umieścili w przyczepie konie i Abigail zajęła miej sce pasażera w kabinie pikapa, opanowało ją dziwne uczucie, że oto zrobiła pierwszy krok na całkiem nowej drodze życia. Jedyny kłopot w tym, że wcale nie była pewna, czy wybrała drogę słuszną.
18 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI Dylan i tak nie zagrzeje tu miejsca. Kowboje rzadko to robią. Ale może wytrzyma wystarczająco długo, żeby ona mogła znaleźć do tej pracy kogoś na stałe- Kogoś starszego, a najlepiej żonatego. Pragnącego stabilizacji Słowa „kowboj" i „stabilizacja" nigdy nie szły ze so bą w parze. Abigail była tego pewna. Jej trzeci i ostatni zwią zek z kowbojem zakończył się dwa miesiące temu. On wziął kurs na Arizonę, ona została ze zranionym sercem. Dostrzegała, oczywiście, ironię losu w tym, że autorka po czytnych romansów, specjalistka od happy endów sama nie znajduje szczęścia w miłości. W tej chwili miała jednak inny kłopot. Musiała dowiedzieć się, kto podłożył rzepy pod siod ło, umyślnie narażając na niebezpieczeństwo życie jej i Dzikiej. - O rany, co to za paskudztwo? - Dylan wpatrywał się z niedowierzaniem w dziwny twór, który ukazał się nagle ich oczom przy ścieżce prowadzącej do domu Pete'a. Przysadzista chata wyglądała, jak gdyby wyrosła z ziemi i -jeśli go wzrok nie mylił - nawet dach miała pokryty trawą. Faktem było, że Pete w ostatnich latach swojego życia stał się nieco ekscentryczny, nie na tyle jednak, żeby zbudować coś tak dziwacznego. - To przystań Ziggy'ego - odparła Abigail- - Jakiego Ziggy'ego? Kto to jest? - Mój przyjaciel. - I to ty pozwoliłaś mu zbudować takie obrzydlistwo? - Ziggy jest artystą. Jakby na podkreślenie jej słów, rozległ się nagle warkot piły elektrycznej, który najpierw spłoszył siedzącą na pobli-
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 19 skim drzewie sójkę, a zaraz potem oba konie zaczęły tupać kopytami w podłogę przyczepy. - Każ mu wyłączyć tę piłę! - krzyknął Dylan. - Konie się przestraszyły! - Uspokój się! Kto tu jest szefem? Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo Dylan wyskoczył już z samochodu i pomaszerował w stronę domu Ziggy'ego z takim impetem, jakby chciał go własnoręcznie zastrzelić. Abigail pobiegła za nim. Pomimo upału Ziggy miał na głowie szwajcarską czapkę wojskową, spod której wystawały pukle zmierzwionych si wych włosów. Workowaty kombinezon, kraciasta koszula i robocze buty z cholewami dopełniały całości. Był to męż czyzna w średnim wieku, rzeźbiarz, o którym przyjaciele mó wili, że jest niepowtarzalny, wrogowie mieli go za szaleńca, a ci, którzy kupowali jego prace wyrzeźbione z całych pni drzewnych, wierzyli, że ma talent. Ziggy mówił po angielsku z obcym akcentem, ale - jak przystało na Szwajcara - w stanie wzburzenia uciekał się do niemieckich i francuskich złorzeczeń, przyprawio nych delikatnie italianizmami. Kiedy Dylan przerwał mu pra cę, Ziggy odwrócił się, a potem wielojęzyczny stek prze kleństw wypełnił powietrze zamiast dźwięku piły elek trycznej. - Jak ja mam tu pracować, jeśli ciągle mi ktoś przeszka dza? - zwrócił się urażonym tonem do Abigail. - Meeeee! . ' - Widzisz, co narobiłeś? Denerwujesz Heidi i Gretel - O kim ty mówisz? To twoje dzieci? - zapytał Dylan. - W pewnym sensie - Abigail odpowiedziała za przyja-
20 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI ciela. - Kozie dzieci. - Wskazała palcem pokryty trawą dach, na którym leżała trójka koźląt. Ku jej zdumieniu, w kącikach ust Dylana pojawił się cień uśmiechu. Dopiero teraz zwróciła uwagę na doskonały wykrój jego warg: ascetyczną linię górnej i zmysłową pełnię dolnej. - Sympatycznych masz przyjaciół - powiedział przeciągle. - I ja tak sądzę - odparła z uśmiechem. Czując na sobie jej badawcze spojrzenie, Dylan zdecydował, że warto je odwzajemnić. Odwrócił raptownie głowę. Utkwił w niej wzrok, wyobrażając sobie, że dotyka jej nie tylko oczami. - Hej, wy dwoje, dosyć tego, opanujcie się! - rozkazał Ziggy. - Iskrzy od was na odległość. Jestem artystą, więc takie sceny mnie rozpraszają. Dylan przyglądał się zakwitłym na policzkach Abigail ru mieńcom z mieszaniną zachwytu i niedowierzania w oczach. - Myślałem, że nie ma już kobiet, które potrafią się płonić. - To opalenizna - odparowała. - Cześć, Ziggy. Spadamy. - Pozwolisz, że się przedstawię. Mam na imię Dylan. Od dawna się z tym męczysz? - zapytał uprzejmie, wskazując palcem pień, w którym rzeźbił Ziggy. - Od świtu. - To widziałeś może przejeżdżającą tędy Abbie? - Mam na imię Abigail. - Ja nazywam cię Abbie - powiedział Ziggy. - Bo ty jesteś moim przyjacielem. Dylan jest... - Nowym zarządcą rancza - przerwał jej Dylan. - Tym czasowym. - Czyli będziesz pomagał Abbie. - Ziggy po raz pierwszy się uśmiechnął. - To dobrze. Potrzebna jej pomoc. Ja też coś mogę robić, ale nie do wszystkiego się nadaję. Znam się na
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 21 koniach, wychowałem się na farmie w okolicy Gór Jurajskich. Mieliśmy konie i mnóstwo krów. Kozy też. - A więc znasz się na koniach? - Tak, ale lepszy ze mnie artysta niż kowboj. - No i dobrze. Za to Dylan jest prawdziwym kowbojem - wtrąciła Abigail. - Byłeś dzisiaj w stajni? - spytał Dylan. - Cały dzień pracowałem nad rzeźbą. - No tak... Swoją drogą, konie źle znoszą hałas. A naj bardziej się boją gwałtownych dźwięków. Jeżeli wychowywa łeś się na farmie, powinieneś o tym wiedzieć. - Szwajcarskie konie są dużo lepiej ułożone od amerykań skich. - Jasne. A ja jestem Buffalo Bill - zadrwił Dylan. - Wiesz co, rozglądaj się po prostu wkoło, kiedy włączasz tę hałaśliwą piłę. Na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy nikt w pobliżu nie jedzie konno. - Nikt w pobliżu nie jeździ konno - powiedział stanow czo Ziggy. - Wszyscy wiedzą, że tu pracuję. - Dylan, ja naprawdę muszę wracać do domu. - Abigail przypomniała im o swoim istnieniu. Dopiero wówczas, kiedy odjechali na tyle daleko, że od głos piły elektrycznej Ziggy'ego przestał denerwować Dyla- na, zaczęła z nim rozmawiać. - Dlaczego przepytywałeś Ziggy'ego w taki sposób? - Próbowałem ustalić pewne fakty. Czy dzisiaj rano, kiedy siodłałaś konia, widziałaś Ziggy'ego w stajni? - Oczywiście, że nie. On lubi konie, ale kocha rzeźbić. Trudno go w ogóle oderwać od pracy. Ale dlaczego tak cię zainteresował?
22 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - Dlatego, że ktoś podłożył rzepy pod twoje siodło. - To nie Ziggy. - Co ci przyszło do głowy, żeby sprowadzić tu takiego ekscentryka? - Ziggy przychodził często do mojej biblioteki. Rozma wialiśmy o książkach i o artystach, aż w końcu staliśmy się przyjaciółmi. Kiedy przeniosłam się z Great Falls na to ran czo, żal mi się go zrobiło, głównie z powodu sąsiadów, którzy bez przerwy nasyłali na niego policję. Wystarczyło, żeby o siódmej rano włączył swoją piłę. Pomyślałam sobie, że tutaj będzie miał tyle wolnej przestrzeni, ile zechce, i wreszcie będzie mógł pracować w spokoju. - Sądzę, że spokój nie jest żywiołem Ziggy'ego. - A twoim jest? - Czasami. - Kiedy śpisz, prawda? Zamilkł. Obraz śpiącej Abigail zawładnął bez reszty jego wyobraźnią. Ciekawe, czy śpi na boku, czy na plecach? I co wówczas ma na sobie - jedwabną koszulę czy flanelową pi dżamę? A może sypia nago? - Zwykle staram się unikać kłopotów - odpowiedział po chwili. - Ciekawe, jak ci się to udaje? - Nie przyzwyczajam się do miejsc. Lubię podróżować. Była to odpowiedź, której się spodziewała, ale wołałaby usłyszeć inną. Kiedy po raz pierwszy oglądała ranczo i obeszła dookoła stodołę, a potem dom, wzruszenie ściskało ją za gardło. Może ktoś inny pomyślałby, że to stara, sponiewierana przez czas,
CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 23 zwykła chata z drewnianych bali. Zauważyłby pokryte rdzą rynny, zaniedbane podwórze, niedrożny komin. Nawet huśtawka na werandzie wisiała krzywo i prosiła się o poma lowanie. Ale Abigail widziała przede wszystkim dom. Od dziecka uwielbiała ranczo swojego wuja, może dlatego, że widok na góry był stąd jeszcze lepszy niż z dawnego rancza jej rodzi ców. Najbliższe wzniesienie zaczynało się tuż za ogrodze niem, a na jego szczycie rosły dwie olbrzymie jodły. Wieczo rami wspinała się tam wąską ścieżką, siadała na kamieniu i wdychała zapach roślin albo dymu z komina. W dolinie jas na kora osik połyskiwała w świetle zachodzącego słońca. Rozsiodłali konie w milczeniu. Dylan znał rozkład stajni Pete'a na pamięć, podobnie jak Abigail. Dowiedziała się, że jego koń ma na imię Podróżnik. Pogrążona w rozmyślaniach o Dylanie, nagle zorientowała się, że nie są sami. Zwalisty mężczyzna siedzący na koniu patrzył z wściekłością na jej przyjaciółkę, Raj. Młoda kobieta mierzyła go równie nienawistnym spojrzeniem. - Co pan tu robi, panie Redkins? - spytała Abigail. - Tak jak już powiedziałem pani służącej... - Raj jest moją przyjaciółką, a nie służącą. - Niech sobie będzie. Przyjechałem sprawdzić, czy zde cydowała się już pani przyjąć moją propozycję. Chcę mieć tę ziemię - oświadczył Hoss, poprawiając się w siodle. - A ja powiedziałam już panu, że nie jestem zaintereso wana jej sprzedażą. - Myślałem, że zmieniła pani zdanie. - Skąd to panu przyszło do głowy? Niby dlaczego miała bym zmienić zdanie?
24 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI - No właśnie - odezwał się po raz pierwszy Dylan. - Skąd , ten pomysł? - Powiedz lepiej, chłopcze, co ty tu robisz? Słyszałem, że pogruchotałeś sobie kości na jakimś rodeo w Oklahomie. Pewnie przyjechałeś na lato do starego Turnera. I co, musiało cię zdziwić, że kopnął w kalendarz? - Oto czarujący, jak zwykle, Redkins - odparował Dylan. - Czy ten człowiek panią molestuje? - Hoss zwrócił się do Abigail, nie odwracając pełnego wściekłości wzroku od Dylana. - Nie, ale pan owszem. - Co? - Powiedziałam, że Dylan nie molestuje mnie. On jest... - Przyjechałem, żeby jej pomóc - wtrącił się Dylan. - Jasne! Już to widzę! - Hoss wybuchnął rechoczącym śmiechem. - Powiem ci, po co przyjechałeś: mydlić oczy bezbronnej kobiecie! Jeśli chodzi o te sprawy, Dylan ma taką reputację, że szkoda gadać! - Hoss spojrzał porozumiewaw czym wzrokiem na Abigail. - Był znanym od Oklahomy do Calgary mistrzem w ujeżdżaniu... nie tylko koni. Oczywiście dopóki nie roztrzaskał sobie nogi. Abigail położyła dłoń na ramieniu Dylana, domyślając się, że jeśli go nie powstrzyma, Hoss Redkins, zanim zdąży się zorientować, rozstanie się z siodłem i wyląduje na najbliższej pryzmie końskiego łajna. - Dylan przyjaźnił się z moim wujem i zawsze będzie mi le widzianym gościem na tym ranczu - oświadczyła z emfazą. - Przyjąłem właśnie posadę zarządcy rancza pani Turner - Dylan zwrócił się do Hossa. - Po co? Jak dotąd, nigdy nie mogłeś usiedzieć w jednym
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 25 miejscu. To robota nie dla ciebie. - Hoss spojrzał drwiącym wzrokiem na Abigail. - Co pani może wiedzieć o prowadze niu rancza? Słyszałem, że pisze pani jakieś sznurowate, głupie romanse... - To źle pan słyszał! - przerwała mu z dziką pasją. - Piszę cholernie dobre powieści historyczne! Nie ma w nich nic głupiego, czego nie da się, niestety, powiedzieć o moich są siadach. - Ja nie piszę żadnych powieści! Abigail westchnęła. Obelga najwyraźniej spłynęła po nim jak woda po kaczce, a raczej wcale nie dotarła do jego wiel kiej jak dynia głowy. - Skoro już olśniłeś panią Turner swoim urokiem i inte lektem, to może sprawdziłbyś wreszcie, czy cię nie ma w do mu. .. - powiedział Dylan. - Pilnuj swojego nosa. Nie twoja sprawa, jak długo będę gawędzić z obecną tu damą. - Obecna tu dama wyraziła życzenie, żebyś opuścił jej posiadłość - przypomniał Hossowi Dylan z groźnym bły skiem w oczach. - A co zrobisz, jak nie odjadę? - zachichotał Redkins. - Wykopiesz mnie stąd tym swoim kulasem? - Nie kuś mnie... - odpowiedział szeptem Dylan. - A wiesz, synku, co ty mi możesz... - Dosyć tego... - Dylan odepchnął rękę Abigail i rzucił się w kierunku Hossa.
ROZDZIAŁ TRZECI Abigail dostrzegła wściekłość w jego oczach i obawiając się najgorszego, wrzasnęła przeraźliwie: - Dylan, nie rób tego! Za późno. Nie wierzyła własnym oczom, kiedy koń Hossa - prawdopodobnie na cichą komendę Dylana - stanął dęba, zrzucając swojego właściciela prosto do beczki z deszczówką. Woda, która wychlusnęła z beczki, powinna była zmoczyć Dylana, ale jakimś cudem fontanna spadła kilka centymetrów przed nim. Twarz Hossa, łącznie z uszami, miała kolor purpurowy. - Jak... jak to zrobiłeś? - parsknął rozwścieczony. - Ja? Ja niczego nie zrobiłem - oświadczył Dylan, uno sząc lekko brew. - Niejedno słyszałem o tobie i o twoich przeklętych cy gańskich sztuczkach! - Przygwoździł go wzrokiem, w któ rym było tyle samo furii, co podejrzliwości. - To nie moja wina, Redkins, że nie potrafisz utrzymać się w siodle. Pomóc ci wyleźć z tej beczki, czy sam sobie po radzisz? - Precz z łapami! - Hoss zawył jak ranne zwierzę, płosząc jeszcze bardziej swojego konia. - Pożałujesz tego! - Wątpię.
CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 27 Podciągnąwszy się na rękach, Hoss wyszedł z beczki i za maszystym ruchem włożył na głowę przemoczony kapelusz. Abigail nie była w stanie zachować dłużej powagi. Prze niosła wzrok na twarz Dylana, na której malowało się rozba wienie, i wybuchnęła śmiechem. - Oboje ciężko tego pożałujecie. - Wątpię - powtórzył Dylan, kiedy Hoss przetarł oczy i cały ociekający wodą wdrapał się na konia. Abigail miała wrażenie, że biedne zwierzę stęknęło pod ciężarem otyłego Redkinsa. Kiedy odjechał, z niechęcią pomyślała o powrocie do rze czywistości. - Najmądrzejsze to chyba nie było - mruknęła pod nosem. - No to co? Dawno się tak dobrze nie bawiłem. - To nie jest powód, żeby robić... cokolwiek. - Nie? A mnie się zdaje, że to jest fantastyczny powód, żeby coś robić. Jeden z najlepszych. - Mówiąc to, Dylan wy ciągnął do niej rękę i obrysował palcem kontury jej brody. Znowu dotyk jego szorstkich palców sprawił, że poczuła się jak rażona piorunem. Ona, od wielu lat pisząca z taką swobodą o miłości, nie byłaby w stanie opisać tej nagłej fali podniecenia. Jedyne, co mogła zrobić, to poddać się magii chwili - odczuwać przyjemność, choćby miała ona trwać tyl ko sekundę lub dwie. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że ma zamknięte oczy, siłą woli wyrwała się z transu. Uciekła przed pokusą. - Czy to jakieś cygańskie czary? Wybij sobie to z głowy - zawołała z irytacją. - Rozumiesz? - Jasne - odpowiedział przez zaciśnięte zęby. - Jestem facetem wynajętym do roboty, to wszystko. Faktycznie, trud-
28 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI no powiedzieć, żeby się tu o mnie zabijali, więc tym bardziej powinienem być grzeczny. Po co komu jakiś cygański ujeż- dżacz koni, na dodatek kaleka! - Ja tego nie powiedziałam. - Ale miałaś taki zamiar. Posłuchaj, panienko, nie jest ze mną aż tak źle. Znam wiele rancz, na których mógłbym pra cować. - Wiem. - Nie potrzebuję twojej łaski. - Jeżeli chcesz zrezygnować, powiedz to po prostu. - Jasne! Czy mogę pozwolić, żebyś splajtowała, a potem patrzeć, jak Redkins położy na ranczu twego wuja swoje brudne łapy? Nic z tego! Lubiłem Pete'a i zrobię wszystko, żeby uratować to miejsce. Jestem mu to winny. Dylan i Abigail stali w milczeniu twarzą w twarz, pioru nując się wzrokiem, gdy podeszła do nich Raj, kobieta o kru czoczarnych, krótko obciętych włosach i orzechowych oczach, w których płonęła niepohamowana ciekawość. - Hej, darujcie, że przerywam taką miłą rozmowę, ale chciałam się tylko dowiedzieć, czy... on zostaje na kolacji. - Tak - powiedziała Abigail, cofając się odruchowo. - W takim razie przygotuję dodatkowe nakrycie. Jestem Raj Patel. - Uśmiechnęła się do Dylana. - Miło mi cię poznać - odpowiedział z uprzejmym skinie niem głowy. - A czy ty przypadkiem nie jesteś Dylanem Janosem? - We własnej osobie. - Skąd znasz jego nazwisko? - zapytała Abigail. - On jest sławnym facetem. Każdy wie, kim jest Dylan. Kim był, pomyślał Dylan, rozcierając udo.