barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 644
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 812

D358. McMahon Barbara - Wesołych Świąt

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :596.0 KB
Rozszerzenie:pdf

D358. McMahon Barbara - Wesołych Świąt.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

Barbara McMahon Wesołych świąt

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Jakiś kowboj domaga się spotkania z tobą. I jeśli nie oznacza to kłopotów, to ja nie wiem nic o mężczyznach - rzuciła Annalise dramatycznym szeptem. Przez chwilę Deb wpatrywała się w swoją asystentkę. Annalise spotykała się z mężczyznami pięć, a czasem sześć razy w tygodniu. Za każdym razem z innym. Tak więc na pewno wiedziała o męż­ czyznach wszystko. Wiedziała również, że jej szefowa pracowała właśnie nad niezwykle ważną analizą finansową i że nie wolno było jej przeszkadzać. - Kowboj? - spytała cicho Deb. - Coś w tym rodzaju. Naprawdę! Kiedy poprosił o spotkanie z tobą i kiedy odparłam, że jesteś strasznie zajęta, przechylił się przez moje biurko, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział, że może zaczekać. Wprost ciarki przebiegły mi po plecach, mówią ci. Deb zmarszczyła czoło i wstała. Pomału podeszła do drzwi. - Czy powiedział, czemu chce widzieć się ze mną? - spytała. - Nie... - Annalise zadrżała z emocji, gdy Deb położyła dłoń na klamce. Deb ostrożnie uchyliła drzwi i wyjrzała przez wąziuteńką szpar­ kę. Stał tam, niewzruszony jak skała. W dłoni obracał kapelusz. Rzeczywiście wyglądał na kowboja - wysoki, o wyrazistych ry­ sach. Brakowało mu tylko maski na twarzy. Ale w końcu przycho­ dzenie w masce do banku mogłoby być niebezpieczne. A może reprezentował prawdę, sprawiedliwość i amerykański styl życia?

6 WESOŁYCH ŚWIĄT Deb zmarszczyła czoło. Może nie Samotnego Jeźdźca miała przed sobą, lecz Supermana? Tymczasem jednak widziała kowboja. Chłopaka z rancza. W dżinsowym ubraniu, muskularnego, o kanciastej i bardzo mę- skiej sylwetce. Często spotykała podobnych mężczyzn na ulicach Denver. Omijała ich zawsze z daleka. Cicho zamknęła drzwi i spojrzała na Annalise. Dziewczyna chy­ ba miała rację, mówiąc, że będą z nim kłopoty. - Skoro i tak już oderwałam się od pracy, zrobię sobie prze­ rwę i porozmawiam z nim. Jeśli nie wyjdzie w ciągu dziesię­ ciu minut, zadzwoń i powiedz, że jest do mnie ważny telefon - po­ leciła. - Zrobi się! - Annalise uśmiechnęła się i ruszyła do drzwi. Deb opadła na fotel. Z zadowoleniem pomyślała o wielkich roz­ miarach swego biurka. Czuła, że w nadchodzącej konfrontacji po­ trzebny jej będzie odpowiedni dystans. Kim był jej gość? Cze­ go chciał? Prezes banku chętnie odsyłał do niej rozwścieczo­ nych klientów. Wiedział, że doskonale potrafiła łagodzić napięcia i rozwiązywać problemy. I wcale nie obchodziło go, że tej części swojej pracy po prostu nienawidziła. Często zastanawiała się, cze­ mu takie sprawy nigdy nie trafiały do jej współpracownika, Phila Moore'a. No cóż. Phil był pupilem szefa i nic na to nie mogła poradzić. Zabiegała usilnie o stanowisko wiceprezesa banku i nie zamierzała ryzykować. Poradzi sobie z tym kowbojem. Właściwie wcale nie wyglą­ dał na rozzłoszczonego. Był raczej stanowczy. Zdecydowany. Wysoki, potężny i bardzo męski. Machinalnie poukładała leżące przed nią papiery. Czekała. Była gotowa wysłuchać go, wyjaśnić jego sprawę, jakakolwiek by ona była, a potem pozbyć się go szybko i wrócić do przerwanych analiz. - Czy to pani jest D. Harrington? Sądziłem, że to będzie męż­ czyzna - usłyszała głęboki głos i podniosła głowę.

WESOŁYCH ŚWIĄT 7 Z bliska robił oszałamiające wrażenie. Miał jasne, niebieskie oczy. Zupełnie jak letnie niebo nad Denver, pomyślała. Nieco kan­ ciasta twarz wyglądała jak wyciosana z brązowego kamienia. Wy­ datna szczęka wskazywała na upór i stanowczość. Deb gotowa była założyć się o wszystko, że czekałby na rozmowę z nią aż do skutku. Potężne ramiona niemal rozsadzały podszytą owczym futrem dre­ lichową kurtkę. Ale choć nienowa, i tak wyglądała lepiej niż wytarte dżinsy ciasno opinające potężnie umięśnione uda. Jednak i kurtka, i spodnie wyglądały o niebo lepiej niż jego zadeptane i zakurzone wysokie buty. Czyżby przygalopował tu prosto ze swego rancza? Przez krótką chwilę przemknęła jej przez głowę myśl, że przed budynkiem stoi uwiązany jego koń. Absurdalność tego przypusz­ czenia rozbawiła ją. Ku swemu zdumieniu spostrzegła nagle, ż e im dłużej przyglądała się gościowi, tym mocniej biło jej serce. Wstała powoli i wyciągnęła ku niemu rękę. To nie jej wina, że sądził, iż D. Harrington to mężczyzna. - D jak Deb - powiedziała. - A pan jest... Energicznie zamknął za sobą drzwi. Zanim zdążyły zatrzasnąć się, przemierzył gabinet, rzucił stetsona na krzesło, noga przysunął sobie drugie i usiadł. Zignorował jej wyciągniętą dłoń. Przez cały czas patrzył jej w oczy, - Moje nazwisko nic pani nie powie. Jestem Dusty Wilson. Ale przyjechałem w sprawie Johna Barretta. Deb usiadła. Przesunęła papiery na lewą stronę blatu i popatrzyła na przybysza. - Nie omawiam spraw naszych klientów z obcymi. Jeśli pan Barrett chce wyjaśnić swoją sytuację, powinien zrobić to osobiście. - Tego akurat zrobić nie może. Był bardzo chory i wciąż leży w łóżku. - Nie wiedziałam o tym - odrzekła Deb. - A przecież to takie proste. Gdyby pani czy ktokolwiek inny w tym banku miał choć odrobinę przyzwoitości, żeby sięgnąć po

8 WESOŁYCH ŚWIĄT telefon i sprawdzić, co się dzieje, odkrylibyście ów fakt bez trudu... Nie możecie zająć tej posiadłości! - Chwileczkę! - Deb nasrożyła się. - Próbowaliśmy skontakto­ wać się z nim i listownie, i telefonicznie. Ale nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Jeśli dobrze pamiętam, pan Barrett ma kilkumiesięczne zaległości w spłacie kredytu. A ponieważ nie uregulował płatności w wyznaczonym terminie, nie mieliśmy innego wyjścia. Musimy postępować zgodnie z przepisami. Poczuła gorączkową potrzebę przypomnienia sobie szczegółów sprawy, zajrzenia do dokumentów. Właściwe rozwiązanie tego pro­ blemu mogło znacznie zwiększyć jej szanse na objęcie wicepreze- sury. Dlatego też, mimo głębokiej niechęci, nie miała innego wy­ jścia - musiała wszcząć postępowanie egzekucyjne. Tylko tak mog­ ła udowodnić prezesowi i Radzie Nadzorczej, iż była kobietą po­ trafiącą sprostać nowym, większym obowiązkom. Patrząc uważnie w twarz siedzącego przed nią mężczyzny, przy­ rzekła sobie solennie, że nie dopuści do tego, by jakiś nieokrzesany kowboj przeszkodził jej w staraniach o awans. On zaś milczał i taksował ją zuchwałym spojrzeniem. Deb ze zgrozą przyłapała się na myśli, że powinna sprawdzić w lustrze, czy jej fryzura jest w porządku. Na policzki wypłynął jej gorący rumie­ niec. Zazwyczaj nie przywiązywała wielkiej wagi do swego wyglą­ du. Byle tylko nic nie naruszało obrazu kompetentnej profesjonali­ stki. Kolory noszonych przez nią kostiumów dowodziły, że dosko­ nale wiedziała, co przystoi pracownikowi bankowości. Ciemny gra­ nat, grafit, czerń. Zupełnie nie interesowało jej, co ktokolwiek myślał o jej wyglądzie. Dlaczego więc serce załomotało jej tak gwałtownie? Czemu zrobiło się jej tak gorąco? Dlaczego tak bardzo przeraziła się tego mężczyzny? Doby Boże! Co się z nią dzieje?! Przecież to tylko jeszcze jeden wściekły petent, z którym musiała sobie poradzić".

WESOŁYCH ŚWIĄT 9 - Niech pani przestanie odgrywać Scrooge'a* . Żadna krzywda by się nie stała, gdyby wstrzymała pani eksmisję. Tak czy siak, i tak nie sprzedacie teraz rancza. Ceny ziemi stale spadają i do Bożego Narodzenia na pewno nic się nie zmieni. A za kilka miesięcy John stanie na nogi. Odchowa trochę bydła, sprzeda je i zdobędzie pie­ niądze. - Nie praktykujemy takiego postępowania, panie... - Wbiła weń spłoszone spojrzenie. Nigdy nie zapominała nazwisk. A tym razem zapamiętała tylko imię. Dusty. I tylko dlatego, że skojarzyło ** się jej ono z jego potwornie zakurzonymi butami . Jak mogła zapomnieć jego nazwisko?! Poczuła gorąco na policzkach. A w głowie wielką pustkę. Jeszcze nigdy jej się to nie przytrafiło. Zawsze z dumą myślała o swojej zawodowej perfekcji. A tu... Westchnęła ciężko. Musiała zapanować nad sobą. Nie bacząc na zdenerwowanie, w jakie ją wprawiał ten mężczyzna. Nie bacząc na niezwykłe drżenie serca, wywołane jego spojrzeniem. Błękitne oczy zdawały się dostrzegać wszystko. Nawet zmieszanie, jakie wywo­ łały. Kąciki jego warg uniosły się w ulotnym uśmieszku. W milcze­ niu patrzył, jak zmagała się z samą sobą. Sekunda mijała za sekun­ dą, a on z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się jej męce. Nie pomógł jej w żaden sposób. To sprawiło, że zawzięła się jeszcze bardziej. Westchnęła głęboko i zaczęła mówić. Spokojnym, rzeczowym tonem. Jakby tłumaczyła coś pięciolatkowi. - Bank musi postępować zgodnie z pewnymi zasadami. Gdy­ byśmy każdemu bez wyjątku udzielali nieograniczonego kredytu, szybko przestalibyśmy istnieć. Podpisując umowę, pan Barrett do- Ebenezer Scrooge - chciwy i okrutny bohater „Kolędy prozą, czyli opowieści wigilijnej o duchu" Karola Dickensa, gra słów: dusty (ang.) - zakurzony

10 WESOŁYCH ŚWIĄT skonale znał wszystkie zasady. Ale złamał je. Już od miesięcy próbowaliśmy skontaktować się z nim. Gdyby spłacał raty w termi­ nie, w ogóle nie byłoby tego problemu. My też mamy swoje prawa... - Do diabła z nimi! Mówimy o żywym człowieku, który całe życie przepracował na tym ranczu. A kiedy wpadł w tarapaty, kiedy powinęła mu się noga, powinniście byli dać mu choć szansę wyjaś­ nienia wszystkiego, znalezienia jakiegoś kompromisu. - Próbowaliśmy! - Jego słowa dotknęły ją do żywego. Gdybyż wiedział, ile ryzykowała, odwlekając sprawę! Szef bardzo uważnie patrzył jej na ręce, obserwował każde posunięcie. Dusty Wilson wstał i przechylił się przez biurko. Deb wcisnęła się w oparcie fotela. Choć stał oddalony o metr, wprost przytłaczał ją. W jego oczach kipiał gniew. Przeszywał ją wzrokiem tak prze­ nikliwym, że miała wrażenie, iż zajrzał w głąb jej duszy. I wcale nie spodobało mu się to, co zobaczył. Jego potężna postać przysło­ niła jej wszystko. Nie mogła oderwać od niego oczu. Z całej jego postaci emanowała siła, która odebrała jej mową i kazała nierucho­ mo czekać na rozwój wydarzeń. - D. Harrington. Taki był podpis na piśmie do Johna. Ale nie pani jest tu najważniejsza. Porozmawiam z prezesem. Może on jest bardziej rozsądny. A jeśli nie... Mam w Denver kilku przyjaciół. W gazecie „Free Press" także. Wstrząsająca historia o dużym ban­ ku, który niszczy drobnego farmera, nie bacząc na jego chorobę i przejściowe kłopoty, może wzbudzić całkiem spore zainteresowa­ nie. Może nawet znajdzie się jakiś inny bank, który spłaci jego długi i zdobędzie dzięki temu nowych depozytariuszy? - Sięgnął po ka­ pelusz i ruszył do wyjścia. - Proszę zaczekać. Zmroził ją nagły strach. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było to, żeby poszedł do prezesa. Josiah Montgomery nigdy nie ukrywał, co myśli o zatrudnianiu w bankach kobiet. Czuła, że tolerował ją

WESOŁYCH ŚWIĄT 11 tylko dlatego, że członkowie Rady Nadzorczej mieli na ten temat nieco inne zdanie. Było jednak pewne, że skorzysta z każdej spo­ sobności, by przekreślić jej marzenia o wiceprezesurze. A na to nie mogła sobie pozwolić. Na domiar złego Josiah Montgomery lubił otaczać się „dobrymi starymi zuchami". Takimi jak ten właśnie. Z radością stanąłby po jego stronie przeciwko słabej kobiecie. Przyznałby mu racją, nie słuchając nawet jej argumentów. A do tego dopuścić nie mogła. - Proszę usiąść, panie... - Cholera! Jak brzmi jego nazwisko?! pomyślała. - Wilson. Nazywam się Dusty Wilson - przemawiał pomału jak do zupełnej idiotki. - Przepraszam, panie Wilson. Proszę, niech pan usiądzie. Po­ rozmawiajmy. Wyjaśnię panu stanowisko banku i być może... - Stanowisko banku już znam. Jestem tu po to, żeby zoriento­ wać się, co możemy zrobić, żeby je zmienić. - Jeszcze raz zbadam całą sprawę. Zobaczę, co da się zrobić. Może jakaś prolongata... Przerwał jej dzwonek telefonu. - Przepraszam - bąknęła i podniosła słuchawkę. Jej dłoń drżała lekko. Zmarszczyła brwi. Nie powinna denerwować się tak bardzo. Przecież w tym, co robiła, była naprawdę dobra. Załatwi wszystko bez trudu... byle tylko ten kowboj usiadł i przestał ją straszyć. - Deb Harrington przy aparacie. - Ważny telefon do ciebie - usłyszała głos Annalise. - Powiedz, że zadzwonię później. I przynieś mi, proszę, akta pana Barretta. - Rzuciła szybkie spojrzenie na gościa. Stał nieru­ chomo koło drzwi. Z trudem pokonała nagły skurcz gardła. - Myślałam, że powinnam zadzwonić, żebyś mogła pozbyć się kłopotu. - Po prostu przynieś te akta. - Deb odłożyła słuchawkę i popa­ trzyła na leżące na biurku papiery. Chciała skończyć analizę jeszcze

12 WESOŁYCH ŚWIĄT tego dnia. Doprowadzić do tego przyjemnego momentu, gdy wszy­ stkie cyferki znajdą się na swoich miejscach, a wyniki będą się zgadzać. Nienawidziła, gdy przerywano jej pracę. Westchnęła i podniosła głowę. - Moja sekretarka przyniesie zaraz dokumenty i zobaczą, co będę mogła zrobić - powiedziała. Dusty Wilson powoli skinął głową i usiadł. Położył kapelusz na kolanie i wyjrzał przez okno. W oddali widać było Góry Skaliste. Podczas gdy odległe szczyty pokrywał świeży śnieg, na bliższych pagórkach zielenił się las. Zastanawiał się, jak często zdarzało się nerwowej i srogiej D. Harrington wyglądać przez okno. Czy umiała przerwać pracę, by podziwiać piękno, które mogło dać ukojenie i spokój na resztę dnia? Czy też zbyt była zajęta przypieraniem do muru nieszczęśników, którzy opóźnili odrobinę wpłatę kolejnej raty i nie słuchając ich wyjaśnień, zacierała radośnie dłonie, myśląc o kolejnej eksmisji? Spojrzał na nią. Była niezwykle podobna do Marjory. Nie fizy­ cznie. Ta miała włosy miodowozłote, tamta ciemnokasztanowe. Marjory zawsze nosiła krótkie fryzury, ta miała włosy długie, do­ kładnie zaczesane i zaplecione w ciasny warkocz. Ubrana w ele­ gancki kostium. Wzorowa urzędniczka. Ciekawe, czy tak jak Mar­ jory, praca przesłoniła jej cały świat? pomyślał. I natychmiast od­ powiedział sobie: Oczywiście! Wystarczyło tylko spojrzeć na nią. Chociaż zaintrygowały go początkowo w jej zachowaniu oznaki dziwnego przestrachu, nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Chciał tylko uzyskać dla Johna odroczenie wyroku i odjechać jak najdalej. Choćby D. Harrington była nie wiadomo jak bardzo pociągająca, dość miał związków z kobietami zajętymi robieniem kariery. Przy- • pomniał sobie, jak na początku znajomości z Marjory bawiła go jej determinacja i nieugięte dążenie do celu. Nawet po trupach współ­ pracowników. Potem mu przeszło. Teraz pragnął kobiety słodkiej i łagodnej. Myślącej o nim, a nie o stopach zysku i odsetkach.

WESOŁYCH ŚWIĄT 13 Drzwi otwarły się nagle i stanęła w nich sekretarka. Jej białe zęby błysnęły w uśmiechu, więc on uśmiechnął się również. Wpa­ trzona w niego, omal nie wpadła na wielkie biurko. Była wiotka i urocza jak z kowbojskiego snu. Gdyby miał jakieś plany w sto­ sunku do kobiet - choć nie miał - zwróciłby się raczej w stronę sekretarki niż szefowej. Ale przyjechał tu tylko w sprawie Johna. I myślał wyłącznie o tym, by zakończyć ją jak najszybciej i wrócić do siebie. - Dziękuję, Annalise. To wszystko. Nawet głos tej kobiety był zimny jak lód. Patrząc na siedzącą po drugiej stronie biurka urzędniczkę, gotów był iść o zakład, że całe jej wnętrze wypełnione było lodem. Chyba tylko widok spra­ wozdania rocznego mógł sprawić, by krew żywiej popłynęła w jej żyłach. Ciekawe, co by się stało, gdybym ją pocałował? pomyślał. Czy to on zmieniłby się w bryłę lodu, czy może zdołałby rozgrzać ją choć na moment? Czy te fiołkowe oczy zrobiłyby się wielkie jak spodki ze zdumienia, czy też popatrzyłyby na niego z odrazą, jakby był kałamarzem z czerwonym atramentem . Przeglądała dokumenty w skupieniu, szukając gorączkowo jakiegoś rozwiązania. Dusty przyglądał się jej z szerokim u- śmiechem. Deb zakasłała cicho. Dusty poczuł ulgę. Zdenerwował ją. Świet­ nie, wspaniale! Zasłużyła na to. - Postąpiliśmy w stosunku do pana Barretta naprawdę bardzo uczciwie - powiedziała. - Jego zaległości sięgają już pół roku. Pi­ saliśmy do niego wiele razy. - Uniosła w górę plik kartek. - Mam tu kopie wszystkich pism. I wykaz telefonów... Niestety, pan Bar- rett nie ma automatycznej sekretarki. Bardzo staraliśmy się nawią­ zać z nim kontakt. Jednak z jego strony nie było ani odrobiny starań, by zapłacić choćby... W księgach finansowych czerwonym kolorem zapisywane są straty.

14 WESOŁYCH ŚWIĄT - Był chory. Stało się, co się stało, ale wszystko możemy ure­ gulować. Potrzebujemy tylko trochę czasu. - Powinniśmy byli porozmawiać, gdy tylko zaczęły się kłopoty. W takich sytuacjach zwykle łatwiej jest... - Dowiedziałem się o wszystkim dopiero wczoraj. - Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i rzucił na blat. - Wezwanie do natych­ miastowej spłaty zadłużenia lub opuszczenia posiadłości. Potrzebu­ jemy więcej czasu. - Nie bardzo rozumiem, jak pan Barrett zdoła w obecnej sytu­ acji zwrócić tak wielkie zaległości. - I tak zajęliście jego hipotekę, więc nie grożą wam żadne straty. Prosimy tylko o kilka tygodni zwłoki. W tym czasie przyjaciele Johna zbiorą pieniądze i zwrócą je bankowi. Odda je nam na pewno. Ufamy mu. - Brzmi to zupełnie jak z filmu "It's a wonderful life" - mruk­ nęła. Dusty szeroko otwarł oczy ze zdumienia. Skąd taka oschła biu­ ralistka może znać taki rzewny i ckliwy romans filmowy? Czyżby pod maską zimnej i bezdusznej urzędniczki kryla się romantyczna dusza? Omal nie parsknął śmiechem na taką myśl. Była twarda i nieugięta jak skała. Jeśli w ogóle mógł pomyśleć coś innego, to sam musiał być niepoprawnym romantykiem. - Ludzie miewają czasem przyjaciół, pani Harrington, nie tylko wrogów. Ale tego pani prawdopodobnie nigdy nie zauważyła. Nakręcony w 1947 r. przez Franka Caprę film z Jimmym Stewartem i Donną Reed w rolach głównych. Historia młodzieńca z prowincjonalnego miasteczka, który po śmierci ojca prowadzi jego przedsiębiorstwo. Gdy nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności firma wpada w tarapaty finansowe i grozi jej przejęcie przez miejscowego bankiera, bohater wpada w rozpacz i myśli o samobójstwie. Przed ostatecznym krokiem powstrzymuje go anioł stróż. Wtedy też okazuje się, że ma w miasteczku przyjaciół, na których może liczyć w potrzebie.

WESOŁYCH ŚWIĄT 15 Dotknął ją do żywego. Zastanawiała się, co powiedzieć, by zetrzeć z jego twarzy ten obrzydliwy uśmiech. Jak pozbyć się tego człowieka? Na zawsze. - Rozmawiamy o interesach, panie Wilson, a nie o sytuacji to­ warzyskiej pana Barretta. Czy gdyby pan był klientem naszego banku, zgodziłby się pan na półroczne opóźnienie w oprocentowa­ niu pańskich wkładów? A przecież tego właśnie pan się teraz do­ maga. Żąda pan, byśmy opóźnili wypłaty innym depozytariuszom, gdyż pana przyjaciel nie był w stanie na bieżąco spłacać zaciągnię­ tego kredytu. Gdybyśmy tak mieli prowadzić interesy, stalibyśmy się w mgnieniu oka bankrutami. - Dla pani to tylko liczby, prawda? - powiedział cicho. - Mam jasno określone obowiązki... - Zapomnijmy o obowiązkach. Proszę przez chwilę pomyśleć jak istota ludzka i wczuć się w sytuację swoich klientów, by zrozu­ mieć ich kłopoty. W ten sposób zrobi pani dla swojego banku znacznie więcej dobrego. Deb zacisnęła leżące na kolanach dłonie. Dobrze, że były skryte przed jego wzrokiem. Ten bezczelny kowboj próbował ją, pouczać! - Zdaje pani sobie sprawę, że ranczerzy nie są bankierami, prawda? Nie otrzymują co tydzień stałej pensji. Gotówkę dostają wtedy, gdy sprzedadzą zboże, bydło lub konie. Wtedy regulują rachunki... Często muszą pożyczać pieniądze na konto przyszłych dochodów. - Nie potrzebuję wykładu na temat ekonomiki gospodarstw rol­ nych - ucięła sucho. Słowa z trudem wydobywały się z jej ściśnię­ tej krtani. Doskonale orientowała się w finansowej sytuacji farme­ rów w tamtych stronach. Sprawa Johna Barretta była typowym przykładem kredytu o podwyższonym ryzyku. - Kiedy ostatni raz była pani na ranczu? - Dusty poczuł rosnący gniew. Cała ta gadanina z nadętą urzędniczką prowadziła donikąd. Jeśli ma to trwać tak dalej, pomyślał, to szkoda czasu. Lepiej od razu pójść do prezesa.

16 WESOŁYCH ŚWIĄT - Nigdy nie byłam na wsi - odparła zaskoczona. - Co takiego?! Przecież co najmniej połowa pani klientów to okoliczni farmerzy. A pani nawet nie zadała sobie trudu, by poznać ich trochę bliżej?! - Nie praktykujemy wizyt u naszych klientów. - Chcecie wyrzucić Johna z jego rancza, by sprzedać je potem za jak najwyższą cenę, a nawet nie obejrzeliście nieruchomości! Skąd więc możecie wiedzieć, że dostaniecie za nią godziwą zapłatę? - Wystarcza nam, że zatrudniana przez nas agencja sprzeda posiadłość za kwotę pokrywającą zobowiązania naszego dłużnika. Ewentualna nadwyżka zostanie przesłana panu Barrettowi. Nie mam ani czasu, ani ochoty dzielić włosa na czworo w każdym takim przypadku. - Nie spodobało się jej to, co powiedziała. Ale biznes to biznes. Dusty wstał i włożył kapelusz. Przyglądał się jej długo. Dostrzegł w jej oczach błysk niepewności. Cholera! pomyślał. Czy nie mogłaby mieć kołtuna, zaropiałych oczu i wielkiej bro­ dawki na nosie? Nie! Musi być taka ładna! Zapragnął nagle spo­ tkać się z nią gdzieś w barze w piątkowy wieczór. Potańczyliby trochę, pocałowali się i zapomniałby o niej, jak o wielu kobietach przedtem. - Wychodzę. Załatwię tę sprawę z Josiahem Montgomerym - powiedział, naciskając klamkę. - Panie Wilson, niech pan zaczeka. - Prawie biegiem okrążyła biurko i chwyciła go za rękę. Spojrzał na białą dłoń, tak drobną i maleńką, na perfekcyjnie wypielęgnowane paznokcie. Przyjrzał się jej uważnie. Ledwie się­ gała mu do ramienia. Takie chuchro narobiło tyle kłopotów jego staremu przyjacielowi! Mała, ale zgrabna, pomyślał. Czuł niemal jej słodycz, delikat­ ność i niewinność. Ale musiał przyznać, że potrafiła walczyć. Trzymała go mocno,

WESOŁYCH ŚWIĄT 17 uśmiechając się szeroko. Czuła, że grunt usuwa się spod jej stóp, i próbowała zapanować nad sytuacją. Czekał, ciekaw, co będzie dalej. - Pan Montgomery mnie zostawia załatwianie takich spraw. Jestem pewna, że możemy podyskutować spokojnie i znaleźć zado­ walające rozwiązanie. - Coś pani powiem, pani Harrington. Pojedzie pani do „Circle B", osobiście porozmawia z Johnem i wtedy dopiero zdecyduje, czy możliwy jest jakiś kompromis. A ja tymczasem skontaktują się z przyjaciółmi Johna i zorientuję się, jaką kwotę możemy zebrać. Zawahała się. Rozważała różne rozwiązania. Czy powinna dać mu szansę, czy też raczej trzymać się ściśle zasad i przepisów? - Ile czasu to może zabrać? - spytała. Dusty uśmiechnął się. Tryumfował. Czuł, że pojedzie z nim na ranczo. - No cóż... to jest ponad dwie godziny jazdy. Na pewno będzie pani chciała obejrzeć wszystko przed rozmową z Johnem. Będzie pani musiała przekonać się, że jest dobrym gospodarzem i zwróci pieniądze. A mnie zajmie trochę czasu skontaktowanie się ze wszy­ stkimi, którzy mogliby pomóc. Czy ja wiem... Może dzień. Może dłużej? - Dzień! Nie mogę wyjechać z pracy na cały dzień! - Pojutrze będzie sobota. Nie będzie pani musiała opuszczać pracy. Wyruszymy jutro wieczorem, żeby mogła pani obejrzeć ran­ czo o wschodzie słońca. Jest naprawdę pięknie położone. - O wschodzie słońca? - rzuciła słabo. Dusty zakasłał gwałtownie, by nie parsknąć śmiechem. Czyżby nie wiedziała, że każdego ranka wschodzi słońce? Z przyjemnością zabierze na ranczo tę kobietę i pokaże jej to i owo. A na sam koniec zaprowadzi ją do Johna. Żeby mogła zobaczyć, że jest on człowie­ kiem z krwi i kości, a nie pozycją statystyczną czy zestawieniem rachunków w jej segregatorze.

18 WESOŁYCH ŚWIĄT I może sprawdzę, co się stanie, gdy ją pocałuję? dopadła go zdradziecka myśl. - Czy potrzebuje pani czegoś, pani Harrington? - Niebotycznie zdumiona Annalise przyglądała się im zza swojego biurka. - Nie. - Deb wciągnęła Dusty'ego z powrotem do gabinetu i zamknęła drzwi. - Panie Wilson... - Skoro mamy spędzić razem weekend, możesz mówić mi Du- sty - przerwał jej z rozbawieniem w głosie. Bardzo chciał przytrzeć nosa tej damulce. Nie tylko z powodu Johna. Również dlatego, że skierowała jego myśli w zakazane obszary. I dlatego wreszcie, że zbyt przypominała mu Marjory. - Niech będzie, Dusty. Otóż myślę, że mogłabym zrobić sobie w sobotę małą wycieczkę. Musiałbyś tylko dokładnie mi powie­ dzieć, jak tam dojechać. - Znacznie lepiej będzie, jeśli pojedziesz ze mną moją solid­ ną furgonetką. Ty jeździsz na pewno jakimś sportowym damskim autkiem. - Może i jeżdżę sportowym samochodem, ale wcale nie jest damski - obruszyła się. Jakbym słyszał Marjory, pomyślał. - Zastaw się, a postaw się - mruknął. Niech wszyscy widzą, jak świetnie zarabia i jak dobrze się jej powodzi. Deb uśmiechnęła się do niego. Był to lodowaty uśmiech. - Ten samochód ma dwanaście lat. Każdego dnia umieram ze strachu, że rozpadnie się na środku drogi. Zwłaszcza teraz, gdy nadchodzi zima. Ale to nie twoja sprawa. Nie będę nocować na ranczu. Zawieź mnie tam w sobotę rano. - Podeszła do biurka, jakby to była jej twierdza. Jednak Dusty nie myślał słuchać jej poleceń. - Wyjeżdżam jutro, punktualnie o szóstej po południu. Bądź gotowa, jeśli chcesz jechać. Odwiozę cię do domu i w poniedziałek na pewno zdążysz do pracy.

WESOŁYCH ŚWIĄT 19 - Co?! - Odwróciła się ku niemu gwałtownie i popatrzyła nań ze zdumieniem. - To przecież cały weekend! Nie mogę wyjechać z miasta na tak długo. Zgodziłam się obejrzeć to głupie ranczo, a nie przeprowadzić się tam! - Ważne osobiste plany, kochanie? - rzucił. - Nie jestem dla ciebie „kochaniem"! Rozmawiamy o inte­ resach. - Wydaje mi się, że nie jesteś ukochaną żadnego mężczyzny. Jeśli chcesz jechać sama, wolna wola. Ja wyjeżdżam jutro o szóstej. Jeśli chcesz pojechać ze mną, bądź gotowa. Tak czy siak, uprzedzę Johna, żeby spodziewał się ciebie w sobotę. Deb była tak rozdrażniona i skołowana, że zabrakło jej słów. Dusty zranił ją. Nawet nie wiedział, ile bólu zadały jej jego słowa. I nigdy się tego nie dowie. Nie mogła tylko zdecydować się, czy powinna udowodnić mu, jak bardzo się mylił, czy też raczej cichut­ ko wycofać się z pola walki. Walki? No tak. Przecież on próbował pomóc przyjacielowi. Ale ona też miała przyjaciół. Może nie była z nimi tak blisko jak Dusty z Johnem, ale... Nagle pomyślała, że nie potrafi wyobrazić sobie żadnego ze swych przyjaciół starającego się pomóc jej w potrzebie. Tyle przeszkód musiała pokonać, zdobyć się na tyle wyrzeczeń, by osiągnąć to, co zdobyła... ale nikomu nic do tego. Niech to zostanie jej wielką tajemnicą. To jest jej życie. Odpowiadało jej właśnie takie, jakie było. Wszystko miała zaplanowane. Następnym krokiem będzie wiceprezesura. Wtedy, może, przyjdzie czas, by poszukać towarzysza na resztę życia. Na razie jednak musiała sku­ pić się na pracy. Zbyt blisko było już do celu, by mogła pozwolić sobie zaprzepaścić wszystko. Nagle pożałowała, że Dusty w ogóle się tu pojawił. I że zgodziła się na tę rozmowę. Nie podobało jej się zadowolenie malujące się na jego twarzy. Pracowała ciężko, dając z siebie wszystko, i nie mogła dopuścić, by naśmiewano się z niej.

20 WESOŁYCH ŚWIĄT - Chyba będę mogła wyjechać z tobą jutro wieczorem, ale pod warunkiem, że odwieziesz mnie do domu w sobotę - powiedziała z godnością. - Potraktuj to jak krótkie wakacje. Należą ci się w końcu, pra­ wda? Niejeden płaci ciężkie pieniądze, żeby tylko móc spędzić tydzień, pracując na ranczu. Ty będziesz miała weekend za darmo. - Muszę być w domu w sobotę - powiedziała stanowczo. Zde­ cydowanie bardziej wolałaby spędzić tydzień, leżąc na plaży w Cancun , niż pracując na jakiejś farmie. Zwłaszcza pod koniec listopada. Ciekawe, czy leży tam śnieg? Co prawda w Denver ostat­ nio nie padało, ale nie miała zielonego pojęcia, jaka jest pogoda wśród otaczających miasto wzgórz. - Tego nie mogę obiecać. Też mam swoje obowiązki. Muszę obejrzeć ranczo Johna, zobaczyć, w jakim jest stanie. Oczywiście, przy twojej pomocy zdołam zrobić to szybciej i będziemy mogli wrócić wcześniej. - Nie znam się na oporządzaniu bydła - powiedziała chłodno. Ale wpadłam, pomyślała. Przecież miała tylko obejrzeć posiadłość, a nie pracować w oborze. - Ależ złotko, na ranczu jest mnóstwo do zrobienia nie tylko przy zwierzętach. Tylko nie możesz być ubrana tak jak teraz. Włóż dżinsy. Dobrze byłoby także, gdybyś wzięła wysokie buty. - Nie mam wysokich butów - warknęła. Do wściekłości dopro­ wadzało ją nie skrywane zainteresowanie nią, jakie widać było w jego oczach. Poza tym nikt dotąd nie zwracał się do niej „złotko". Nie lubiła tego. Pragnęła, by dostrzegano jej zawodową wnikliwość i sprawność, a nie tylko kobiecość. Tymczasem ilekroć Dusty pa­ trzył na nią, czuła się przede wszystkim kobietą. Kobietą pragnącą tylko męskiego uwielbienia. Pożądania. Cancun - kurort w Meksyku.

WESOŁYCH ŚWIĄT 21 Czyżby zaczynała przechodzić kryzys wieku średniego? Prze­ cież nie miała jeszcze nawet trzydziestki. Dusty nie odrywał od niej oczu. Wspaniale musi wyglądać w dżinsach, pomyślał. Obcisłych. Opinających te cudowne biodra i wąską kibić. Wyobraził ją sobie w zapinanej na guziki koszuli. Gdyby było lato, a ją rozgrzałaby konna jazda, mogłaby odpiąć kilka z nich. Gotów był iść o zakład, że jej skóra była biała jak mleko. Wszędzie. W końcu całe dnie spędzała w biurze. Dziwaczna myśl przyszła mu do głowy. Że późny listopad też może być dobry. Ta kobieta może przecież zmarznąć na ranczu i wtedy przytuli się do niego w poszukiwaniu ciepła. Zarzuci mu ramiona na szyję, przyciśnie do niego to wspaniałe, drobne ciało. Mógłby podnieść ją wtedy bez trudu. Przecież nie waży więcej niż pięćdziesiąt kilogramów. Westchnął i ruszył do drzwi. Nie wolno mu było myśleć o jej kobiecym ciele, nagim i mokrym. O rozpuszczonych włosach luźno spływających wokół twarzy i o fiołkowych oczach, ślących mu spo­ jrzenia pełne pożądania. Kiedyś już to przeżywał. I nigdy więcej! - Jutro o szóstej - mruknął, wybiegając niemal z gabinetu. Do tego czasu musiał sam sobie jasno wytłumaczyć, po co zabiera D. Harrington do siebie na cały weekend.

ROZDZIAŁ DRUGI Deb gorączkowo przesuwała wieszaki wiszące w wielkiej ścien­ nej szafie. Starała się dotrzeć do najdalszego, najciemniejszego jej końca. Gdzieś miała parę dżinsów. Na pewno. Lata całe minęły od czasu, gdy je nosiła ostatnio, ale nigdy niczego nie wyrzucała. Ze złością odgarniała kolejne stare sukienki. Psiakrew! Czemu nie mam tu światła?! pomyślała. Widziałabym wtedy cokolwiek i... nareszcie! Stanęła na środku sypialni, tryumfalnie dzierżąc w ręce stare spodnie. Rzuciła okiem na zegar i jęknęła. Gorączkowo zaczęła zdzierać z siebie „służbowe" ubranie. Dusty Wilson powinien zjawić się już za dziesięć minut. A ona wciąż nie wiedziała, co zabrać. Miała trochę bluzek i sweterków. Mogą być. Ściągając stanik, otworzyła szufladę i gorączkowo przerzucała w niej rzeczy. Żółty golfik? Do­ skonale. W żółtym było jej do twarzy. Szybko wciągnęła golf na siebie. Wyrzuciła stertę ubrań na łóżko. Mogą poleżeć jeden dzień. Wybrała jeszcze jeden sweterek. Na wszelki wypadek. Z innej szuflady wyciągnęła trzy pary grubych skarpet. Nie miała butów z cholewami, ale posiadała turystyczne trzewiki. Przez moment wyobraziła sobie kpiące spojrzenie Dusty'ego Wilsona i zacisnęła usta. Nie każdy musi mieć kowbojskie buty. Wciągnęła dżinsy. Do licha! Nie sądziła, że były aż tak ciasne. Pociągnęła za suwak. Nic z tego. Nie da rady! Zerknęła na zegar. Siedem minut! Już nie zdąży znaleźć sklepu, żeby kupić spodnie. - Nie mam wyjścia. Przecież muszę być w dżinsach, kiedy zja­ wi się ten pyszałek - powiedziała głośno.

WESOŁYCH ŚWIĄT 23 Położyła się na łóżku, wciągnęła brzuch i desperackim ruchem zasunęła zamek. Wolniutko nabrała powietrza. Patrząc w sufit za­ stanawiała się, czy aby na pewno nie postradała rozumu. - Nie mogę uwierzyć, że dałam się namówić na tę eskapadę. Nie potrzebuję oglądać rancza, żeby wiedzieć, czy pożyczyć jego właścicielowi pieniądze, czy nie. Ważniejsze są dokumenty, wnio­ sek wypełniony przez klienta. Jeśli teraz coś pójdzie nie tak, mogę pożegnać się z pracą - mamrotała pod nosem. Wstała i spojrzała w dół. Wyblakły materiał opinał ją jak dru­ ga skóra, uwydatniał każde zaokrąglenie figury. Ostrożnie zrobiła kilka kroków, wykonała kilka skłonów i skrętów. Może spod­ nie rozciągną się trochę, pomyślała z nadzieją. Nie miała przecież innych. Kiedy kilka minut później rozległo się pukanie do drzwi, była gotowa. Mała walizeczka stała przy drzwiach. Na niej leżała ciepła kurtka. Kwiatki były podlane, zegar automatycznego włącznika świateł ustawiony, drzwi do sypialni zamknięte. To z powodu bała­ ganu. Posprząta w niedzielę. Zamarła na widok Wilsona. Przez tych kilka godzin zdążyła już zapomnieć, jak bardzo jest wysoki. Zapomniała, jak przenikliwe ma spojrzenie, jak poruszał ją jego uśmiech. Dusty stał oparty niedbale o framugę. Miał na sobie tę samą co poprzedniego dnia kurtkę. W dłoni trzymał kapelusz. Po twarzy błąkał mu się ten sam impertynencki uśmieszek. Jego niebieskie oczy spoglądały na nią z uwagą. Serce Deb zabiło gwałtowniej. Nerwowo przełknęła ślinę. Gdzie podziało się jej opanowanie, na które zawsze potrafiła zdobyć się w niezręcznych sytuacjach? - Jestem gotowa - powiedziała. Nie mogła oderwać od niego oczu. Policzki oblał jej gorący rumieniec. Miała już prawie trzy­ dzieści lat, a zachowywała się jak podlotek stojący przed sławnym piłkarzem. Ciekawe, czy Dusty grał w futbol? pomyślała. Miał

24 WESOŁYCH ŚWIĄT szerokie bary i nogi dość długie, by przebiec pół boiska i zdobyć * punkty z przyłożenia . - Podoba mi się u kobiet punktualność i sumienność - powie­ dział ciepło. Z trudem oderwała od niego spojrzenie. Zastanawiała się, co jeszcze podoba mu się u kobiet. Była przekonana, że Dusty będzie spieszył się, by jak najszybciej dotrzeć do rancza przyjaciela. Tym­ czasem on trwał wsparty o framugę, jakby zamierzał spędzić tu całą noc. - Dokładność i precyzja to wielkie zalety człowieka interesu - powiedziała sucho. - Naprawdę? - spytał. - Te dżinsy namalowałaś na sobie? Szybko potrząsnęła głową. Była wściekła i zażenowana. Wie­ działa, że spodnie są za ciasne. - Sam kazałeś mi włożyć dżinsy - warknęła. - Ależ nie denerwuj się, słodziutka. Przecież ja nie mam pre­ tensji. Wprost przeciwnie! - Uśmiechnął się szeroko. . Deb wyprostowała się na całą wysokość swoich stu sześćdzie­ sięciu dwóch centymetrów i podniosła głowę. Żałowała trochę, że nie jest nieco wyższa. On mierzył ponad metr osiemdziesiąt. Jakże pięknie byłoby móc spojrzeć nań z wysoka... i znaleźć kilka gład­ kich zdań, które ustawiłyby go we właściwy sposób. Nie po to włożyła dżinsy, żeby wysłuchiwać lubieżnych komentarzy. Przez chwilę pożałowała, że nie włożyła brązowych wełnianych spodni. Były bardzo wygodne i dużo luźniejsze. Tyle tylko, że wtedy Dusty drwiłby z niej, że nie ma dżinsów. Nim jednak przyszły jej na myśl słowa dostatecznie zjadliwe, Dusty wskazał na jej małą walizeczkę i spytał: - Tylko tyle zabierasz? - Tak. Deb miała, oczywiście, na myśli futbol amerykański, grę podobną do rugby.

WESOŁYCH ŚWIĄT 25 - Zdumiewasz mnie. Moja żona nigdy nie ruszała się z domu bez trzech lub czterech tobołów. - Przeczesał palcami włosy, wsa­ dził na głowę kapelusz i podał jej kurtkę. On jest żonaty?! Deb z niedowierzaniem pokręciła głową. No i dobrze! Nic jej nie groziło ze strony żonatego mężczyzny. I mogła wreszcie przestać snuć głupie myśli. Wcale nie wzruszało jej wspa­ niałe połączenie ciemnych włosów i niebieskich oczu. Kto by tam przejmował się łobuzerskim uśmieszkiem? I wreszcie mogła prze­ stać rozmyślać o romantycznych schadzkach o północy, pieszczo­ tach i pokusach. - Zabierasz to? - Wysoko uniósł brwi, patrząc na teczkę z do­ kumentami w jej dłoni. - Oczywiście. Przecież jadę załatwiać sprawy służbowe, pra­ wda? Mam tu akta pana Barretta. - I jeszcze parę innych dokumentów, co? - rzucił niemal wrogo. - Otóż nie. Zabrałam tylko akta jego sprawy. Nie zabieram pracy do domu na wolne dni. - Nie starasz się pokazać, że potrafisz zrobić jeszcze więcej, niż od ciebie oczekują?! - Cofnął się o krok, by mogła przejść. Zmieszana jego bezpośredniością, Deb z hukiem zatrzasnęła drzwi. Przekręciła klucz w zamku i pociągnęła za klamkę. Zawsze uważnie sprawdzała, czy dobrze zamknęła mieszkanie. Dusty stal tuż za nią. Tak blisko, że poczuła niemal ciepło jego ciała i miesza­ ninę zapachów wody po goleniu, skóry i woni mężczyzny. Za­ drżała, lecz szybko wzięła się w garść. Była to przecież podróż służbowa. - Radzę sobie doskonale bez zabierania pracy do domu - po­ wiedziała. - Myślałem, że wszystkie robiące karierę kobiety są takie same. Moja żona gotowa była pracować od rana do nocy, nawet w święta. - Była? Czyżby osiągnęła już ten poziom, że nie musi pracować tak ciężko?! - spytała, odwracając się. Z ulgą spostrzegła, że jednak

26 WESOŁYCH ŚWIĄT Dusty nie stał tak blisko, jak jej się zdawało. Z ciężkim westchnie­ niem postanowiła, że musi nieco powściągnąć wyobraźnię. - Nie wiem. Nie interesuje mnie to. Jesteśmy rozwiedzeni. Deb potknęła się. Był rozwiedziony? Był wolny! - Od dawna? - Pytanie wyrwało się z jej ust wbrew jej woli. Jakim cudem mężczyzna taki jak on uchował się w wolnym stanie? Czyżby wszystkie kobiety w Kolorado oślepły? Oczywiście, ona wcale nie była zainteresowana tym bezczelnym kowbojem. Wie­ działa jednak od Annalise, że tacy jak on prędko wpadali w damskie sidła. Dusty wrzucił jej walizeczkę na tył furgonetki i spojrzał na nią wyczekująco. Palcem zsunął kapelusz na tył głowy. Niebieskie oczy zabłysły jasnym światłem. - Trzy lata, cztery miesiące i siedemnaście dni - powiedział. - Dokładnie obliczyłeś - bąknęła. Pewnie wciąż cierpi i tęskni, pomyślała. - To cała moja radość. Każdy dzień bez Marjory jest świętem. - Otworzył drzwiczki. - Ruszajmy. Lepiej wyjechać z Denver, za­ nim zaczną się na drogach korki. Wsunęła się do auta. Nim zdążyła usiąść, drzwi trzasnęły głośno. Dusty szybko obszedł samochód i zajął miejsce za kierownicą. - Dlaczego nazywają cię Dusty? - spytała gdy uruchomił motor. - Naprawdę nazywam się William Dustin Wilson. Mój ojciec nazywał się Will, więc już w dzieciństwie wszyscy mówili do mnie Dusty. I tak zostało. - Czy twój ojciec jeszcze żyje? - Oczywiście. A twój nie? Potrząsnęła głową. Jej ojciec już nie żył. Dzięki Bogu! - Oboje moi rodzice żyją i mają się świetnie. A twoja matka? - spytał. Raz jeszcze potrząsnęła głową i wbiła wzrok w okno. - Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? - zapytała. Przecież nie

WESOŁYCH ŚWIĄT 27 podała mu swego adresu. Czyżby w ten sposób podświadomie pró­ bowała uniknąć tej wyprawy? - Twoja sekretarka powiedziała mi, jak trafić. Mogłem, oczy­ wiście, zajrzeć do książki telefonicznej, ale tak było prościej. - Powinnam była pojechać swoim samochodem - mruknęła. Każda chwila spędzona z Dustym Wilsonem upewniała ją, że po­ pełniła błąd. - I utknąć gdzieś w środku drogi w zepsutym aucie? Nie mógł­ bym wziąć tego na swoje sumienie. Poza tym po dniu ciężkiej pracy przy eksmitowaniu ludzi, bankierowi z sercem jak głaz należy się trochę odpoczynku i limuzyna z szoferem. Zarumieniła się. Spojrzała na Dusty'ego kątem oka. Miał ostro zarysowany profil z kanciastą, znamionującą upór szczęką. Nie­ wielki wzgórek na nosie mógł być śladem dawnego złamania. Może w bójce? Stanął jej przed oczami wspaniały obraz: potężne pięści okładające Dusty'ego to z lewej, to z prawej. Jakże chętnie sama dołożyłaby mu kilka razy. Za ten cięty język. Za prawione jej złośliwości. - Nie spędzam dni na eksmitowaniu ludzi - bąknęła. - Czyżby? - Posłał jej uśmieszek. - A co robisz? - Przeważnie podpisuję zgody na udzielenie kredytów. Staram się pomagać ludziom. Czemu twój przyjaciel nie odpowiedział na nasze pisma i telefony? Mogliśmy byli spotkać się i wyjaśnić wszy­ stko już wiele miesięcy temu. - I nie musiałabym siedzieć teraz w tej furgonetce, pomyślała. Im bardziej zaczynała obawiać się Dusty'ego Wilsona, tym ciaś- niejsza zdawała się jej szoferka jego samochodu. Miał wielkie brązowe dłonie. Ze zdumieniem spojrzała na swoje. Na pewno zmieściłyby się obie w jednej jego ręce, pomyślała. Cie­ kawe, czy ma twardą skórę? Przez koszulę widać było potężne muskuły. Twarde od ciężkiej pracy, a nie od ćwiczeń w sali gimna­ stycznej.

28 WESOŁYCH ŚWIĄT - Mówiłem ci już, że chorował. Nie odbierał korespondencji. Dopiero niedawno zabrałem z poczty całą paczkę jego listów. Wte­ dy natrafiłem na kopertę z twoim ostatecznym monitem. A telefo­ nami chyba po prostu nie zawracał sobie głowy. - I udawał bohatera - mruknęła. - Daj spokój, słodziutka. - Nie mów do mnie: słodziutka! Ani kochanie! Na imię mi Deb. - Zdrobnienie od Deborah? - Tak. - Sądziłem, że osoba na twoim stanowisku, z twoją pozycją, powinna używać pełnego imienia. - Nie naśmiewam się z wykonywanej przez pana pracy, panie Wilson, proszę więc nie żartować sobie z mojej - powiedziała sta­ nowczo. Lubiła swój zawód. Praca dawała jej satysfakcje. Były, rzecz jasną również i cienie, ale przecież ma je każdy zawód. Przypuszczalnie nawet farmera. - Trafiony, zatopiony. Proszę o wybaczenie. Jestem po prostu wściekły. - To widać. Kto wie, czy taka sama złość nie była przyczyną postępowania Johna Barretta. Gdyby był zgodził się spotkać z nami, porozmawiać o swoich kłopotach, nie musiałabym być tu teraz. - Wciąż nie mogła uwierzyć, że zgodziła się na tę wizytę. - Może wcale nie stało się tak źle. - Rzucił jej bezczelny uśmie- szek. - Mam przy boku piękną kobietę... Przed nami cały weekend. Czegóż więcej może pragnąć mężczyzna? - Dobrej linii kredytowej, na przykład - warknęła. Nazwał ją „piękną". Choć wysiliła pamięć, nie przypomniała sobie, by ktokol­ wiek oprócz Dusty'ego powiedział o niej w ten sposób. - Oto pracownik banku... Czy ty masz jakieś zainteresowania? Czy dla rozrywki prasujesz dolary? Zmusiła się do uśmiechu. Najwyraźniej Wilson starał się ją spro­ wokować. Nie była tylko pewna, dlaczego. Wiedziała natomiast, że