barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 644
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 812

D359. Moreland Peggy - Miasteczko Szczęścia 01 - Ożeń się ze mną, proszę!

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :543.1 KB
Rozszerzenie:pdf

D359. Moreland Peggy - Miasteczko Szczęścia 01 - Ożeń się ze mną, proszę!.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

PROLOG Kilkudziesięciu mężczyzn tłoczyło się w barze „Ślepy Za­ ułek", oficjalnym miejscu spotkań męskiej połowy miesz­ kańców Temptation w Teksasie. Jedni rozsiedli się wygodnie przy stołach, inni na barowych stołkach, stawiając zakurzone buty na poprzeczkach. Nieszczęśnicy, którzy przybyli za późno, by zdobyć jakiekolwiek miejsce, opierali się o ścianę lub pochylali nad pokiereszowanym barem, wspierając się na łokciach. Większość przyszła tu prosto z pracy. Byli ubrani w dżinsy, kombinezony brudne od smarów i bawełniane podkoszulki. Po­ nieważ nigdzie w zasięgu wzroku nie było żadnej kobiety, która mogłaby narzekać na brak manier z ich strony, wszyscy jak jeden mąż mieli na głowach najrozmaitszego rodzaju kapelusze i czapki reklamujące, maszyny rolnicze czy też pasze. Harley Kerr przyszedł chyba ostatni. Wszedł do środka i rozejrzał się dokoła. Cody Fipes, jego przyjaciel, a jedno­ cześnie szeryf miasteczka Temptation, siedział przy stole w drugim końcu sali. Harley opadł na krzesło, które zajął dla niego Cody. Barman od razu podał mu piwo. Podziękował skinieniem głowy, jednym palcem zsunął z czoła przepocony kapelusz i objął dłonią chłodną butelkę. - Zaczynałem się już niepokoić, że nie uda ci się tu do­ trzeć - powiedział cicho Cody. M O R E L A N D P E G G Y O Z E N S I E Z E M N A, P R O S Z E !- , , , ,

6 - Miałem trochę kłopotów na pastwisku. Był zgrzany i zmęczony. Przechylił głowę do tyłu, wypił duży łyk piwa i odstawił butelkę. Potem spojrzał na Roya Acresa, burmistrza Temptation. Siedzący na wysokim stołku, dokładnie w połowie lady barowej, burmistrz Acres przypominał tłustą żabę. Jego twarz poczerwieniała od wysiłku, gdy usiłował przekrzyczeć skrzy­ pienie krzeseł i gwar rozmów, nawołując do zachowania spo­ koju. Tematem dzisiejszego spotkania miała być zmniejsza­ jąca się liczba mieszkańców Temptation oraz zamykanie miejscowych przedsiębiorstw. Głowy mężczyzn pochyliły się nisko, gdy burmistrz czytał listę firm, które zaprzestały swej działalności w ostatnim ro­ ku. Usta wykrzywiły się w gorzkim grymasie, kiedy Acres przedstawił wyniki ankiety przeprowadzonej w szkole śred­ niej: jedynie siedemnaście procent absolwentów było zdecy­ dowanych zostać po ukończeniu nauki w mieście. Bar zazwyczaj pełen był gwaru i muzyki country, ale w to sobotnie popołudnie było tam cicho jak w kościele, gdy ze­ brani słuchali przygnębiających wiadomości o miasteczku, w którym spędzili całe swoje życie. Jeśli czegoś nie zrobią i to bardzo szybko, Temptation, jak wiele innych rolniczych ośrodków, stanie się miastem wymarłym. Harley Kerr i Cody Fipes doskonale to rozumieli. Od paru lat nie rozmawiali o niczym innym niż o powolnym umiera­ niu miasta. Ale, w przeciwieństwie do Harleya, Cody miał pewien plan. Wprawdzie przyjaciel nie był nim zachwycony, stwierdził jednak, że pomysł nie jest najgorszy. Cody rzucił poważne spojrzenie w stronę Harleya, a po­ tem wstał i ściągnął kapelusz z głowy.

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 7 - Roy - zaczął, nerwowo uderzając nim o kolano. - Wy­ daje mi się, że znalazłem rozwiązanie naszych problemów. - No to mów - odparł z niecierpliwością burmistrz. - Przecież po to się tu zebraliśmy. Cody westchnął głęboko. Zupełnie nie wiedział, jak jego pomysł zostanie przyjęty. - Powinniśmy... - powiedział powoli - ...powinniśmy dać ogłoszenie, że potrzebujemy kobiet. Gdzieś w głębi lokalu stuknęły głośno o podłogę nogi krzesła, a jeden z gości, pijący właśnie piwo, Zakrztusił się z wrażenia. - Do diabła, Cody! Jeśli cię przyparło, jedź do Austin i znajdź sobie kogoś na noc - zawołał któryś z mężczyzn, śmiejąc się, a jego słowa zyskały ogromny aplauz. Cody zdenerwował się. Nie miał złudzeń, że jego po­ mysł od razu się spodoba, ale nie przypuszczał, że go wy­ śmieją. - Nie o to mi chodzi - rzekł sucho. - Nie trzeba mieć wyższych studiów, by zrozumieć, że jeśli się chce, by miasto zaczęło się rozrastać, potrzeba do tego kobiet. O ile się orien­ tuję - dodał, spoglądając ironicznie na kolegę, który przed chwilą udzielił mu rady - mężczyźni na razie nie są w stanie rozmnażać się bez nich. Wyprostował się i ujął kapelusz w obie ręce. - Sprawdźmy, jakich fachowców nam brakuje, jacy oka­ żą się niezbędni w przyszłości, i dajmy ogłoszenia zachęca­ jące kobiety, których potrzebujemy, by się tu osiedliły. Na słowo „potrzebujemy" ktoś parsknął śmiechem i Cody rzucił mu mordercze spojrzenie. Żałował teraz, że się w ogóle odezwał. Wcisnął kapelusz na głowę.

8 OŻEN SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! - To wszystko, co chciałem powiedzieć - wymamrotał i usiadł. Śmiech nie ustawał i twarz Cody'ego stawała się coraz bardziej czerwona, aż wreszcie Harley poczuł się zmuszony do obrony przyjaciela. Westchnął i podniósł się z krzesła. - Możecie się śmiać, ale nikt z was, jak dotąd, niczego nie wymyślił. Mnie osobiście nie obchodzi, czy jakieś kobiety spro­ wadzą się tutaj, czy nie, ale Cody ma rację, że na pewno przy­ czynią się do rozwoju miasta. - Położył rękę na ramieniu przy­ jaciela. - Ja, w każdym razie, popieram jego pomysł, by dać ogłoszenie, i mam nadzieję, że wy zrobicie to samo. Nikt w barze nie zorientował się, że na sali siedzi reporter z okręgowej gazety, który pilnie zanotował pomysł Cody'ego i oświadczenie Harleya. Kiedy w środę ukaże się kolejny nu­ mer gazety, cały okręg dowie się o zebraniu, które odbyło się w maleńkim Temptation w stanie Teksas, gdzie liczba ludno­ ści spadła do dziewięciuset siedemdziesięciu ośmiu osób. W czwartek agencja informacyjna rozpowszechni tę wiado­ mość na cały kraj. W piątek pojawią się w miasteczku dziennikarze i fotore­ porterzy. Ich samochody będą blokować wąskie uliczki, ka­ mery pracować jak szalone, a każdy z nich będzie miał na­ dzieję, że to właśnie jego opowieść o mężczyznach z miaste­ czka poszukujących kobiet okaże się najlepsza. Po czterdziestu ośmiu godzinach samotne kobiety we wszystkich pięćdziesięciu stanach będą plotkować, a może nawet marzyć o Temptation, gdzie na ośmiu mężczyzn przy­ pada tylko jedna istota płci żeńskiej.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Houston, Teksas. Telewizor stał na blacie kuchennym, a wystrojony w gar­ nitur prezenter przekazywał z jego ekranu wiadomości. W drugim końcu wąskiej jadalni, przy kuchennym stole sie­ działa Mary Claire Reynolds, tuląc do siebie śpiącego, ośmioletniego synka Jimmy'ego. Oparła podbródek na małej główce, a z oczu płynęły jej łzy, wsiąkając w rude włosy chłopca, mające identyczną barwę jak włosy matki. Choć Jimmy był w nią wtulony, jego skaleczony policzek i przecięta warga były dobrze widoczne. Po drugiej stronie stołu siedziały dwie kobiety, które na wieść o pobiciu malca przybiegły natychmiast, by, jak robiły to już wiele razy przed­ tem, pocieszyć matkę i okazać jej współczucie. Leighanna popatrzyła najpierw na Reggie, a potem po­ chyliła się ponad stołem i uspokajającym gestem położyła dłoń na ramieniu Mary Claire. - To nie twoja wina - szepnęła cicho. - Nie możesz tak myśleć. Mary Claire przygryzła wargę, próbując zdławić szloch, który narastał jej w gardle, i mocniej przytuliła dziecko. - Ale to prawda - rzekła i znowu łzy popłynęły po jej twarzy. - Gdybym była w domu, nic by się nie stało.

10 OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! Położyła dłoń na potarganych włosach synka, jakby tym gestem mogła go ochronić przed atakiem bandy chłopaków, którzy na niego napadli. Niechcący dotknęła rany na policzku Jimmy'ego. Chłopiec drgnął i spróbował uwolnić się z objęć matki. Przytuliła go mocniej i zaczęła lekko kołysać, mru­ cząc cicho uspokajające słowa, aż znowu zapadł w sen. Wtedy pocałowała go w główkę. - Nie powinnam była rozwodzić się z Pete'em - szepnęła z żalem. - Trzeba było słuchać mamy i udawać, że o niczym nie wiem, kiedy mnie zdradzał. Reggie wyprostowała się gwałtownie, a na jej twarzy po­ jawił się wyraz zaskoczenia. - Chyba nie mówisz poważnie! - Owszem! - odpowiedziała ostro Mary Claire. - Gdy­ bym z nim została, nie musiałabym pracować. Byłabym w domu z dziećmi, gdzie moje miejsce. - Przecież byłaś nieszczęśliwa jako żona Pete'a Reynold­ sa - przypomniała jej Reggie. - To był obrzydliwy facet. Mary Claire uniosła twarz mokrą od łez. - Ale przynajmniej byliśmy bezpieczni. Chętnie poświę­ ciłabym swoją dumę, byle tylko nic nie groziło dzieciom. - A co z ich szczęściem? - zapytała Reggie. - Też byś je poświęciła? Mary Claire przymknęła oczy na to bolesne wspomnienie. - Przecież mam rację - upierała się przy swoim Reggie. - Dzieci są teraz dużo szczęśliwsze niż wtedy, gdy byliście małżeństwem. Pete i tak nie poświęcał im zbyt wiele czasu. Ciągle był zajęty pracą i gonitwą za spódniczkami. A gdy był w domu, stale się kłóciliście. - Ale dzieci były bezpieczne - upierała się Mary Claire.

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 11 - A ja byłam w domu, by ich dopilnować. - Znowu po­ całowała Jimmy'ego w główkę, a potem popatrzyła na ekran telewizora. Nagle wyprostowała się i szeroko otwo­ rzyła oczy. - Leighanna! Szybko! - krzyknęła. - Zrób głoś­ niej! Zaskoczona Leighanna odwróciła się i wyciągnęła dłoń w stronę telewizora. Na ekranie reporter stał na tle tablicy, na której widniał napis: Temptation, 978 mieszkańców. - Temptation? To tam chyba mieszkała twoja ciotka Har­ riet? - spytała zaciekawiona. Mary Claire kiwnęła głową, a jednocześnie gestem dłoni uciszyła przyjaciółkę, nie spuszczając wzroku z ekranu. - ...podczas gdy inne rolnicze miasteczka w okręgu po­ woli tracą mieszkańców na rzecz dużych miast, Temptation w Teksasie postanowiło ocalić swoje istnienie. - Kamera po­ kazywała teraz senne uliczki. Mary Claire poczuła ucisk w gardle na widok znanego jej miejsca. Pamiętała spokojne lata, jakie spędziła u ciotki Har­ riet. Niewiele się tam zmieniło. Temptation nadal wyglądało jak miasteczka z obrazów Normana Rockwella. Flaga amerykańska powiewała, jak dawniej, nad sklepem Cartera, pełniącym jednocześnie rolę poczty. Nad zakładem fryzjerskim kręcił się biało-czerwony walec, a przed otwar­ tymi drzwiami leżał pies. Jedynym ruchomym punktem była zakurzona furgonetka, przesuwająca się wzdłuż ulicy. - To jest właśnie to - szepnęła Mary Claire. Łzy jej obe­ schły, a w oczach pojawił się błysk nadziei. - Temptation! Przeprowadzimy się do Temptation! Leighanna popatrzyła badawczo na przyjaciółkę. - Do Temptation? - powtórzyła z niedowierzaniem.

12 OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! - Tak. Do Temptation - z naciskiem potwierdziła Mary Claire. - Znasz tam kogoś? Mary Claire pokręciła przecząco głową. - Mieszkali tam wujek Bert i ciotka Harriet. Niestety, zdążyli już umrzeć. - Och, Mary Claire! - krzyknęła Leighanna. - Nie mo­ żesz przeprowadzić się tam, gdzie nie znasz nikogo! Temp­ tation to małe miasteczko. W jednym bloku w Houston mie­ szka więcej ludzi niż w tej dziurze. - No właśnie. - Gdzie będziesz mieszkać? - zapytała Leighanna, pró­ bując zdławić ogarniające ją uczucie paniki. - Gdzie praco­ wać? Ten dziennikarz mówił, że miasteczko wymiera. Mary Claire nie spuszczała wzroku z telewizora. - Odziedziczyłam dom po ciotce. Ktoś go wynajmuje, ale dam mu znać, żeby się wyprowadził. A jeśli chodzi o pracę, to na pewno coś znajdę. Wiedząc dobrze, że sama nie potrafi przekonać Mary Clai­ re, jeśli ta się przy czymś uprze, Leighanna zwróciła się o pomoc do Reggie. Z nich obu Reggie była bardziej rozsąd­ na, a uporem dorównywała Mary Claire. - Reggie, proszę cię - zaczęła - może ty przemówisz jej do rozsądku. - Reggie z uporem wpatrywała się w ekran te­ lewizora, więc Leighanna klepnęła ją mocno w ramię. - Reg­ gie! Pomóż mi! Koleżanka popatrzyła na nią nieprzytomnym wzrokiem. - Słucham? Leighanna westchnęła. - Na litość boską, Reggie! Mary Claire deklaruje, że prze-

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 13 prowadzi się do Temptation. Przemów jej do rozsądku. Mnie nie chce słuchać. Słyszałaś, co ten dziennikarz mówił. Tam nie ma nic! Miasteczko zupełnie wymiera. Reggie powoli odwróciła się do Mary Claire. - Chcesz wyjechać do Temptation? - zapytała, a jej twarz i głos były zupełnie pozbawione jakiegokolwiek uczucia. - Tak. Nawet gdybym musiała zostać praczką, by zarobić na utrzymanie dla siebie i dzieci. Zrobię to. Zrobię wszystko, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Chociaż Reggie wolałaby, żeby przyjaciółka wybrała so­ bie inną miejscowość, rozumiała dobrze, że Mary Claire chce oderwać się wreszcie od złych wspomnień. Pochyliła się ku niej i położyła dłoń na jej ręce. - Wobec tego, jedź - rzekła i ścisnęła jej dłoń. - A jeśli będziesz potrzebować czegokolwiek: pieniędzy czy też ra­ mienia, na którym mogłabyś się wypłakać, wystarczy, jeśli zadzwonisz. Leighanna ze zdziwienia omal nie spadła z krzesła. Mary Claire chwyciła dłoń Reggie, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Dziękuję ci, Reggie. - Podniosła oczy na Leighannę, oczekując jej reakcji. Leighanna wahała się tylko przez moment, zanim położyła rękę na dłoniach przyjaciółek. - Wprawdzie uważam to za szaleństwo - wymruczała - ale możesz na mnie liczyć tak jak na Reggie. Temptation, Teksas. Harley wrzucił ostatni worek paszy na ciężarówkę, ściągnął rękawice i wcisnął je do kieszeni dżinsów. Przesunął dłonią po czole i zmrużył powieki, chroniąc oczy przed ostrym,

14 OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! czerwcowym słońcem. Było chyba czterdzieści stopni w cie­ niu, a do południa brakowało jeszcze trochę czasu. Westchnął i podciągnął nieco koszulę, by ochłodzić plecy. Zapowiadał się ciężki dzień, a choć Harley wstał przed szóstą, nie zdążył jeszcze uporać się z całą robotą. Po powrocie do domu będzie musiał rozładować ciężarówkę i przepędzić cielaki na drugie pastwisko. Westchnął ponownie i zaczął podnosić klapę ciężarówki, ale zatrzymał się, gdy usłyszał cieniutki głosik gdzieś za swoimi plecami. Odwrócił się. Klapa ciężarówki spadła z hu­ kiem. I wtedy zobaczył małą, może pięcioletnią dziewczyn­ kę, kuśtykającą w jego stronę i pociągającą przy tym no­ skiem. Nie znał jej, ale nie było w tym nic dziwnego, bo odkąd Cody Fipes zaproponował, by zaprosić kobiety do Temptation, miasto pełne było obcych ludzi. Rozejrzał się, ale w pobliżu nie było nikogo poza nim, kto mógłby pomóc dziecku. - Hej, malutka - rzekł, przyklękając przed nią. - Co się stało? Dziewczynka zaszlochała krótko, potem uniosła ku niemu buzię, a łzy zaczęły płynąć po jej policzkach. - Mam drzazgę w nóżce - zapłakała głośniej. - Nie płacz, popatrzymy, co się da zrobić - powiedział łagodnie. Dziewczynka leciutko oparła się o niego, by zachować równowagę, a potem uniosła nogę. Chociaż pochylony jak najniżej, Harley był zbyt wysoki, by dostrzec spód małej stópki. Chwycił więc dziecko na ręce i ruszył w stronę fur­ gonetki. - Posadzimy cię tutaj, kotku, żebym lepiej widział - wy-

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 15 jaśnił i uniósł jej nóżkę. W podbiciu stopy rzeczywiście tkwiła duża, zielono-żółta drzazga. Harley zmarszczył brwi, bo wiedział, że usunięcie jej bę­ dzie dość bolesne. - Umiesz liczyć do trzech? - zapytał. Dziewczynka pociągnęła noskiem i wytarła go rączką. - Umiem liczyć do dziesięciu - rzekła z dumą przez łzy. - Zacznij więc liczyć, a gdy dojdziesz do trzech, wyciąg­ nę drzazgę z twojej nóżki. - Dobrze - odpowiedziała. - Jeden, dwa.... Harley pociągnął i drzazga wyszła wraz z okrzykiem bó­ lu, który wyrwał się małej. W tej samej chwili Harley poczuł, że ktoś z furią okłada go po plecach. Zaskoczony tym natarciem odwrócił się, by pochwycić napastnika. Ręka grubości cienkiej gałązki chwy­ ciła go za szyję, a mała piąstka wybijała mocny rytm na jego głowie. Harley wyciągnął ręce do tyłu i po kilku chwilach trzymał za ramiona małego, rudego chłopca, który z twarzą zaczerwienioną od gniewu usiłował wyrwać się z jego uści­ sku. Mały nie zwracał najmniejszej uwagi na fakt, że prze­ ciwnik był dużo od niego większy. Wymachiwał pięściami i usiłował kopać Harleya. - Puść moją siostrę! - krzyczał. - Uspokój się - mruknął skonsternowany Harley, usiłując odsunąć chłopca jak najdalej od siebie. - Przecież nie robię jej krzywdy. Ja tylko... Zanim udało mu się cokolwiek wyjaśnić, ktoś znowu uderzył go od tyłu, ale tym razem napastnik był nieco sil­ niejszy. - Co u licha...? - Zachwiał się nieco, a w tej samej chwi-

16 OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! li nieznany osobnik wskoczył mu na plecy i oplótł rękami szyję tak mocno, że Harley prawie nie mógł oddychać. - Zabieraj siostrę, Jimmy, i uciekaj! - krzyknął mu pro­ sto w ucho kobiecy głos. Harley próbował złapać powietrze. Po chwili udało mu się wsunąć palce między duszące go ręce i własną szyję. Zoba­ czył, że jego niedawny prześladowca zamiast uciekać, stoi tuż przy nim i wpatruje się w niego, a właściwie w coś na jego plecach, szeroko otwartymi oczyma. Harley miał już naprawdę dość tej zabawy, więc chwycił dławiące go ręce, odwrócił się gwałtownie i przerzucił napastnika ponad swo­ im ramieniem prosto na chodnik. Wtedy zorientował się, że ma przed sobą kobietę. Spod rudych włosów patrzyły na niego z zaskoczeniem zielone oczy, a usta gwałtownie chwy­ tały powietrze. Dał jej chwilę czasu, by doszła do siebie, ale od razu tego pożałował, bo zaczęła się wiercić, próbując się uwolnić z jego uchwytu. Był pewien, że za chwilę zacznie krzyczeć, ściąga­ jąc tu połowę miasta. - Nawet o tym nie myśl - ostrzegł ją stanowczym tonem. Nieznajoma zamknęła usta, ale nadal wpatrywała się w niego ze złością przymrużonymi oczami. - Niech mi pan pomoże, szeryfie! Ten mężczyzna chce mnie zabić! - krzyknęła na widok nadchodzącego stróża prawa. Harley odwrócił się i zaklął cicho, bo zobaczył Cody'ego stojącego tuż za nim. Wiedział, że będzie mu trudno wyjaśnić całe zajście. Cody przykucnął przy nich. - Co tu się dzieje? - zapytał jak zwykle ze stoickim spo­ kojem.

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 17 - Wcale nie chcę jej zabić - wyjaśnił zrozpaczony Har­ ley. - Ja się tylko broniłem. Cody omal nie parsknął śmiechem. - Broniłeś się? - zapytał z niedowierzaniem, patrząc na wątłą kobietę, którą Harley przyciskał do chodnika. - Może w końcu panią puścisz - zaproponował spokojnie. - Chyba jesteś już bezpieczny. Harley zwolnił uścisk, podniósł się powoli, ale przez cały czas miał napiętą uwagę. Cody podał kobiecie rękę i pomógł jej wstać. Otarła zakurzone dłonie o wytarte dżinsy i wskazała na Harleya, wyciągając rękę. - Szeryfie, proszę zaaresztować tego mężczyznę. - Chwileczkę - zawołał Harley, czując, że znowu narasta w nim gniew. - Przecież nie popełniłem, do licha, żadnej zbrodni! Kobieta odwróciła się do szeryfa, a jej oczy płonęły. - Próbował uprowadzić moje dzieci. On... Harley nie panował już nad sobą. - To wariatka! Nie próbowałem nikogo porywać. Ja... Nieznajoma tym razem odwróciła się do niego, oparła ręce na biodrach i zaczepnym gestem uniosła podbródek. - To dlaczego moja córka siedzi na masce twojego samo­ chodu, a syn stoi tuż przy niej? Harley zagryzł wargi. Zrozumiał, że to wszystko musiało dość dziwnie wyglądać. A przecież chciał tylko zrobić dobry uczynek. Popatrzył błagalnie na Cody'ego. - Może wyjaśnisz nam, co się tu dzieje, Harley? ' - Ładowałem worki na furgonetkę, gdy ta dziewczynka - wskazał na dziecko siedzące na masce jego samochodu

18 OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! - podeszła do mnie, kulejąc i płacząc. Nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby jej pomóc... - Zamilkł na chwilę, by rzucić oskarżycielskie spojrzenie na kobietę, która nawet przez chwilę nie spuściła z niego wzroku. - Posadziłem ją tu, żeby wyciągnąć z jej nóżki drzazgę. Zanim się zorientowa­ łem, ten chłopczyk skoczył mi na plecy. Ledwo udało mi się go zrzucić, gdy ta wariatka napadła na mnie, krzycząc jed­ nocześnie do chłopaka, by zabierał siostrę i uciekał. Cody słuchał uważnie. Harley z ulgą stwierdził, że kobieta pobladła i rzuciła się w stronę furgonetki. Mamrocząc jakieś uspokajające słowa, pogłaskała małą po policzku, otarła z niego łzę i obejrzała nóżkę. - Już jest dobrze, mamusiu - rzekło radośnie dziecko. - Ten miły pan wyciągnął taką wielką drzazgę. Na słowa „ten miły pan" kobieta z zakłopotaniem spo­ jrzała na Harleya, który poczuł satysfakcję, gdy zobaczył, że napastniczka rumieni się ze wstydu. Opuściła powoli nóż­ kę dziewczynki. Wzięła ją na ręce i przyciągnęła do siebie chłopca. - Przepraszam, szeryfie - powiedziała, próbując zacho­ wać resztki godności. - Wygląda na to, że się pomyliłam. Cody popatrzył na nią pytająco. - Więc nie chce już pani, bym go aresztował? - zapytał niewinnym tonem. - Nie. Nie trzeba. - Kobieta zmarszczyła gniewnie brwi, widząc rozbawienie w oczach stróża prawa. - Dziękuję, że pomógł pan Stephie. I... przepraszam za to nieporozumienie. - Widać było, że jest wściekła z powodu takiego obrotu sprawy. Odwróciła się na pięcie i odeszła, obejmując mocno dzieci.

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 19 Stojąc koło Cody'ego, Harley wpatrywał się w całą trójkę, gdy przechodzili przez jezdnię, kierując się w stronę zapar­ kowanego przed sklepem samochodu. - No cóż - powiedział - zachciało mi się zabawy w samarytanina. Cody roześmiał się i poklepał przyjaciela po ramieniu. - Wspaniale powitałeś nowych sąsiadów - zauważył. - Sąsiadów? Jakich sąsiadów? Cody wskazał głową kobietę, wsadzającą właśnie dzieci do samochodu. - To, przyjacielu, są nowi mieszkańcy starej posiadłości Beachama. Harley był pewien, że Cody żartuje. - Przecież J.C. Vickers wynajmuje ten dom od śmierci Harriet. - Dobrze o tym wiedział, bp od paru lat próbował podnająć grunty należące do tej posiadłości, ale J.C. był uparty jak osioł i nie chciał się na to zgodzić, choć sam nie uprawiał tej ziemi. Twierdził, że lubi samotność i nie życzy sobie, by stada krów zakłócały jego spokój. Cody skinął potakująco głową, próbując zachować powagę. - Tak było, ale parę tygodni temu Mary Claire Reynolds, siostrzenica Harriet, kazała mu spakować rzeczy i wyprowa­ dzić się. Zachichotał, widząc zaskoczenie na twarzy Harleya. Znał doskonale wszystkie problemy mieszkańców Temptation i wiedział, jak bardzo Harley potrzebuje tej ziemi. - Możesz ją później odwiedzić - zaproponował, pociera­ jąc w zamyśleniu policzek. - To rozwódka z Houston. Może okaże się rozsądniejsza niż J.C. i podnajmie ci ziemię. Z pewnością bardziej potrzebne są jej pieniądze niż łąki. - Ze

20 OŻEN SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! śmiechem poklepał przyjaciela po plecach. - Ale dzieciaki zostaw w spokoju, słyszysz? Nie chciałbym oskarżać cię o porwanie. Odszedł, śmiejąc się głośno, a biedny Harley stał koło swojej furgonetki z miną zbitego psa. - Dobrze postąpiłeś, Jimmy - powiedziała Mary Claire i pochyliła się w stronę syna, by poklepać go po kolanie. - Stanąłeś w obronie swojej siostrzyczki. I doskonale ci się to udało, muszę to przyznać. Słysząc słowa pochwały, Jimmy wyprężył dumnie pierś. Jednocześnie uśmiechnął się porozumiewawczo do matki. - Ty też nie byłaś najgorsza. Mary Claire zadrżała na wspomnienie siły, z jaką niezna­ jomy mężczyzna przygniótł ją do ziemi. - Był bardzo duży, prawda? - rzekła niepewnym tonem. - Większy niż niedźwiedź grizli i dwa razy bardziej niebezpieczny - potwierdził Jimmy, nie domyślając się na­ wet, że swoimi słowami wywołał u matki dreszcz przera­ żenia. - A ja uważam, że on był miły - odezwała się Stephie, siedząca na tylnym siedzeniu samochodu. Mary Claire zerknęła w lusterko i spojrzała na córkę. Miły? Wcale tego nie zauważyła. Była pewna, że całe plecy będzie mieć w siniakach na skutek upadku. Ale nie chciała straszyć małej. Pragnęła, by dziewczynka czuła się w nowym miejscu bezpiecznie. Uśmiechnęła się słabo do Stephie, próbując wy­ myślić coś miłego na temat obcego mężczyzny. - To bardzo ładnie z jego strony, że wyjął ci drzazgę z nogi - rzekła wreszcie.

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 21 - Nie trzeba by było tego robić, gdyby mnie posłuchała i nie zdjęła butów - wymruczał pod nosem Jimmy. Stephie wyprostowała się. - Mama opowiadała, że zawsze biegała boso, gdy przy­ jeżdżała tutaj na wakacje. Mówiła, że miło było czuć trawę pod stopami. Ja też tak chciałam. - Sama powiedziałaś „trawa" - rzekł z wyrzutem Jimmy. - A tam były tylko chwasty i patyki. Stephie już chciała mu coś odpowiedzieć, ale Mary Claire przerwała tę wymianę zdań. - Już wystarczy! - Pochyliła się, usiłując coś dojrzeć. - Pomóżcie mi znaleźć dom cioci Harriet. - A jaki on jest? - zapytał Jimmy, patrząc przez okno samochodu. - Duży, dwupiętrowy dom, nieco odsunięty od drogi, otoczony białym płotkiem z krótkich, zaostrzonych palików. - Czy to ten? - zawołał nagle chłopiec. Mary Claire zwolniła i zatrzymała się na poboczu. Dom, który pokazywał jej Jimmy, był ledwo widoczny w gęstwinie dębów i cedrów rosnących wokół niego. Gdyby nie syn, przejechałaby obok, nie zauważywszy go. A to właśnie był dom ciotki Harriet, schowany za ogro­ mnym dębem o tak grubym pniu, że nie mogła go objąć rękami. Całe lato spędzała, łażąc po drzewach, bawiąc się w chowanego z kuzynami, a nocą usiłując łapać robaczki świętojańskie latające wokół domu, ocienionego potężnymi konarami dębu. - Chyba tak - rzekła niemal szeptem, a jej umysł cały czas odnotowywał zmiany. Póki ciotka i wujek żyli, drzewa były odpowiednio przycinane, a trawnik pokryty gęstą trawą.

22 OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! Klomby otaczające werandę były pełne kwiatów i krzewów i stanowiły dumę ciotki. Wszystko wyglądało zupełnie ina­ czej niż teraz. Mary Claire skręciła na podjazd. Wzruszenie ściskało jej gardło. Zastanawiała się, co powiedziałaby ciotka Harriet, gdyby ujrzała swój dom w takim stanie, i ogarnęło ją poczu­ cie winy, że wcześniej nie zainteresowała się swoim spad­ kiem, który teraz umożliwił jej wyjazd z Houston. - Chyba żartujesz - odezwał się Jimmy. Przytknął zmarsz­ czony nosek do szyby i przyglądał się wszystkiemu z uwagą. Mary Claire zmusiła się do uśmiechu. Zaparkowała samo­ chód tuż przy przekrzywionej furtce. - Tak! To właśnie jest to miejsce! Nasz nowy dom. Czyż nie jest wspaniały? Jimmy odwrócił się w jej stronę. Jego wykrzywione wargi wyrażały niechęć. - Jeśli tak uważasz... - wymruczał i otworzył drzwi sa­ mochodu. Mały paluszek postukał Mary Claire w ramię. - Ja uważam, że jest śliczny, mamusiu. - Stephie doda­ wała jej odwagi. Mary Claire poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Po­ klepała małą rączkę leżącą na jej ramieniu i popatrzyła na odpadającą farbę, powybijane okna i olbrzymie chwasty. - Dziękuję ci, Stephie. - Pociągnęła nosem i zmusiła się do zachowania spokoju. - Będzie jeszcze ładniejszy, kiedy zrobimy tu porządek. Zobaczysz. - Westchnęła głęboko. No, zobaczmy, co też jest w środku. Klucz, który miała w torebce, okazał się niepotrzebny, bo drzwi były uchylone. Mary Claire niepewnie przestąpiła

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 23 próg. Dzieci przywarły do niej mocno. Chociaż trudno było w to uwierzyć, wnętrze domu było w jeszcze gorszym stanie niż fasada budynku i podwórko. Podłoga była pokryta śmie­ ciami, tapeta pasmami odchodziła od ścian, a smród niemal porażał. W myślach przeklęła J.C. Vickersa, byłego lokatora, za to, że nie zadbał o dom, i powoli ruszyła w stronę kuchni. Z każdym krokiem coraz bardziej traciła pewność siebie, a radość z powodu opuszczenia Houston i powrotu do domu z czasów dzieciństwa zniknęła. Wystarczy tylko posprzątać, powiedziała do siebie i zaka­ sała rękawy. - Słuchajcie - zwróciła się do posmutniałych dzieci. - Idźcie do samochodu i przynieście wszystkie proszki i płyny do sprzątania, które kupiliśmy. Gdy pobiegli, zaczęła otwierać okna. Kiedy poczuła świe­ że powietrze, odkręciła kran przy zlewie i wyszeptała krótką, dziękczynną modlitwę, gdy strumień czystej wody uderzył o porysowaną porcelanową miskę. Przynajmniej studnia nie wyschła. Harley stał oparty o ogrodzenie z tyłu domu i patrzył na pole, które oddzielało go od posiadłości Beachama. W my­ ślach oceniał koszty napraw, jakich będzie musiał dokonać, zanim wpuści bydło na łąki sąsiadów. Ogrodzenie było w wielu miejscach uszkodzone, drut kolczasty obrósł pną­ czami i wysokimi chwastami. Potrzebna będzie również bra­ ma między obiema posiadłościami, aby łatwiej było przepę­ dzać stado, a także trzeba będzie wykarczować dzikie drze­ wka, które powyrastały w zupełnie nieoczekiwanych miej­ scach. Można by zrobić jeszcze jedno ogrodzenie dzielące

24 OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! pastwisko na dwie części. Przyda się, jeśli ceny bydła w tym roku nadal nie pójdą w górę. W każdym razie, jedno było pewne: potrzebował tej ziemi. I wtedy przypomniał sobie jej nową właścicielkę. Popatrzył na wysoki dom; słońce pobłyskiwało na me­ talowym dachu. Na podjeździe stał samochód z pootwiera­ nymi drzwiami. Dzieciaki, które przysporzyły mu tyle kło­ potów, biegały tam i z powrotem jak mróweczki, nosząc ba­ gaże. Nagle otworzyły się drzwi kuchenne i kobieta nazwiskiem Reynolds pojawiła się na wąskim ganku, pochylona pod cię­ żarem wielkiego wiadra. Uniosła je i przechyliła. Strumień mętnej wody chlusnął na chwasty otaczające ganek. Cofnęła się, zawiesiła wiadro na ręce i uniosła drugą, by otrzeć pot z czoła. W tym momencie biała bluzka zawiązana pod biu­ stem uniosła się trochę wyżej, a stare dżinsy nieco opadły, odsłaniając brzuch kobiety aż do pępka. Harley zamarł w bezruchu. Nie mógł złapać tchu. Był zbyt daleko, żeby widzieć szczegóły, ale dobrze pamiętał kształt jej ciała, gdy parę godzin temu leżała pod nim na chodniku. Miała szczupłe biodra, pełne piersi i długie nogi. Wtedy był zbyt wściekły na nią, aby to docenić, ale wspomnienie tam­ tego widoku prześladowało go do tej pory. Z trudem wciągnął powietrze. Rozwódka, oświadczył mu Cody. Przecież to nie ma żadnego znaczenia, pomyślał, chcę tylko jej ziemi. Wskoczył na konia i jeszcze raz spojrzał na dom Beachamów. Da jej dzień lub dwa, by mogła się urządzić, a potem złoży jej wizytę. Pewnie z radością zgodzi się na jego propozycję. Uśmiechnął się do siebie. Poza tym, jako typowa mieszkanka

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 25 miasta, nie ma pewnie pojęcia, ile warta jest ta ziemia, i może uda mu się wydzierżawić ją za grosze. Z uśmiechem skierował konia w stronę stajni. Dopiero po dwóch tygodniach Harley znalazł czas, by złożyć wizytę Mary Claire. Szukał wymówek, tłumaczył so­ bie, że jest zbyt zajęty, by zawracać sobie głowę takimi sprawami, ale dobrze wiedział, że po prostu boi się tego spotkania. Tłumaczenie, że w niczym wtedy nie zawinił, też nie pomagało, bo ciągle pamiętał, jak pani Reynolds leżała pod nim, usiłując się wyrwać, a w jej oczach czaił się strach. Był bardzo łagodnym człowiekiem i wstyd mu było, że tak potraktował kobietę. Bardzo potrzebuję tej ziemi, tłumaczył sobie, jadąc wre­ szcie do domu Beachamów. I muszę ją mieć, mimo że wiąże się to ze spotkaniem z tą kobietą. Ciągle jeszcze odczuwał wstyd na myśl o swoim zachowaniu. Zaparkował samochód przy ogrodzeniu i zmarszczył czo­ ło na widok krzywej furtki. Od strony domu płynęły głośne dźwięki rocka. Nie otwierając furtki, oparł się o jeden z pa­ lików i przeskoczył przez nią. Szedł teraz krętą, wyłożoną kamieniami ścieżką. Chciał już mieć za sobą to spotkanie. Jednym susem pokonał trzy schodki prowadzące na ganek i omal nie spadł z nich, gdy ujrzał przed sobą Mary Claire Reynolds. Stała na drabinie i pochylając się, myła okno. Mia­ ła na sobie krótkie spodenki, które raz odsłaniały, raz zakry­ wały jej pośladki, gdy biodra poruszały się w takt muzyki. Nogi, które wydawały się nie mieć końca, opierały się mocno o szczeble drabiny... Znowu powróciło wspomnienie ich pierwszego spotkania.

26 OŻEN SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! Spróbował się opanować, przełknął ślinę i odchrząknął. - Pani Reynolds?! Nie odpowiedziała, więc zawołał jeszcze raz, usiłując przekrzyczeć muzykę. - Proszę pani! Drgnęła gwałtownie na dźwięk jego głosu i przytrzymała się drabiny, która przechyliła się do tyłu. Harley chwycił panią Reynolds w talii, by nie straciła równowagi. Była tak zaskoczona, że przez moment wpatrywała się w jego twarz. Po chwili poznała go. Odepchnęła go od siebie, obrzucając zimnym spojrzeniem. - Proszę mnie natychmiast puścić! Harley z zawstydzeniem stwierdził, że ciągle ją trzyma, więc opuścił ręce i cofnął się o krok. - Przepraszam, ale bałem się, że pani spadnie. - To dlatego, że mnie pan przestraszył. - Poprawiła bluz­ kę i wyłączyła radio stojące u stóp drabiny. Harley odetchnął z ulgą, gdy zapanowała cisza. - Czego pan chce? - zapytała poirytowana Mary Claire. Harley zdjął kapelusz i przesunął dłonią po włosach. Po­ czątek rozmowy nie przebiegał zachęcająco. - Przyszedłem porozmawiać o dzierżawie ziemi, która do pani należy. - A do czego ona jest panu potrzebna? - zapytała ostro. - Chciałbym wypasać na niej swoje stado, jeśli pani się zgodzi. Mary Claire wytarła ręce o szorty, próbując jakoś zebrać myśli. - Nie zastanawiałam się jeszcze nad tym, co z nią zrobić - oświadczyła w zamyśleniu. - A pani jej potrzebuje?

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 27 - Nie - odpowiedziała ostrożnie. - Wobec tego, może zgodzi się pani oddać mi ją w dzier­ żawę. - Odczekał chwilę i dodał: - To wstyd, żeby leżała odłogiem, gdy może przynosić pani zyski. Zauważył błysk zainteresowania w jej oczach, który szyb­ ko zniknął. - Kto panu powiedział, że potrzebuję pieniędzy? Harley popatrzył na nią zaskoczony. - Nikt - odrzekł. - To po prostu głupota nie wykorzystać takiej ziemi. Mary Claire wpatrywała się w niego bez słowa. Jej zielone oczy zmieniły się w wąskie szparki. Harley westchnął. - Widzę, że moja propozycja nie została przyjęta. Prze­ praszam, że panią niepokoiłem. Już miał odejść, ale powstrzymał go głos Mary Claire. - Nie powiedziałam, że mnie pana propozycja nie intere­ suje. Po prostu muszę się nad nią zastanowić. - Więc jak? Wydzierżawi mi pani ziemię? Mary Claire zmarszczyła brwi. Nie była pewna, czy po­ winna robić jakieś interesy z tym człowiekiem. Zawsze kie­ rowała się pierwszym wrażeniem przy ocenie ludzi, a w jego przypadku nie było ono przyjemne. Przypominał jej o tym siniak - pamiątka ich poznania. Ale pieniądze były dla niej bardzo ważne. Nie mogła odrzucić szansy ich zdobycia, więc nieważne było, skąd będą pochodzić. - To zależy. Właśnie miałam zrobić sobie przerwę w pra­ cy, wobec tego proszę wejść do domu. Możemy porozmawiać przy mrożonej herbacie - powiedziała i zaprosiła Harleya do kuchni.

28 OŻEN SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! Harley starał się panować nad emocjami. Nie powinien okazywać, jak bardzo pragnie tej ziemi. Rozejrzał się zanie­ pokojony ciszą. - A gdzie są dzieci? - Na górze. Jest tak gorąco, że kazałam im odpocząć. To nie znaczy, oczywiście, że to robią - dodała. - Jimmy na pewno gra w jakąś grę, a Stephie bawi się lalkami. Harley skinął głową i usiadł przy stole. Patrzył, jak Mary Claire wyjmuje z kredensu dwie szklanki i wrzuca do nich kostki lodu. Postawiła je na stole i podeszła do lodówki po dzbanek z herbatą. Usiadła naprzeciwko gościa, napełniła szklanki, uniosła swoją w niemym toaście i zaczęła pić. Harley jak zaczaro­ wany wpatrywał się w jej długą szyję i smukłe palce trzyma­ jące szklankę. Gdy skończyła pić, westchnęła głęboko i prze­ szła do sedna sprawy. - Ile? Harley po chwili zastanowienia podał jej sumę o nieco zaniżonej wartości. Uniosła w górę brwi. - Chyba pan żartuje! Pochylił się, gotów się targować. - No cóż, ziemia jest w nie najlepszym stanie. Trzeba włożyć w nią wiele pracy, zanim wejdą tam krowy. Ogrodze­ nie też wymaga naprawy - dodał, kiwając ze smutkiem gło­ wą. Po chwili uśmiechnął się do niej uspokajająco. - Ale proszę się tym nie martwić. Ja się wszystkim zajmę - rzekł takim tonem, jakby wyświadczał jej przysługę. - Na czyj koszt? - zapytała dociekliwie. - Mogę wziąć to na siebie - odpowiedział.

OŻEŃ SIĘ ZE MNĄ, PROSZĘ! 29 Mary Claire milczała przez chwilę, a potem wymieniła swoją cenę. Tym razem brwi Harleya powędrowały w górę. - To rozbój w biały dzień! - krzyknął. Mary Claire oparła się o krzesło ze złośliwym uśmiechem. Nie znała się zupełnie na cenie ziemi, ale widząc reakcję Harleya, zrozumiała, że trafiła w dziesiątkę, chociaż sumę wzięła po prostu z sufitu. - Przecież potrzebuje pan tej ziemi - stwierdziła. - No... no, tak - zaczął się jąkać. - Taka jest moja oferta. Jeśli to pana nie interesuje, jestem pewna, że ktoś inny się na nią zgodzi. Harley poruszył się z niepokojem. Dobrze wiedział, że jest przynajmniej jeszcze jeden chętny na tę ziemię. Jack Barlow. I już widział jego zadowoloną minę, jeśli uda mu się sprząt­ nąć mu interes sprzed nosa. Westchnął, wstał i włożył kapelusz. - Zgadzam się na pani cenę - warknął. - Oczywiście zrobi pan wszystkie naprawy - upewniła się ze słodyczą w głosie. - Dobra. Zgadzam się. Ale chcę dzierżawę na pięć lat albo nici z interesu - zastrzegł, idąc w stronę drzwi. - Jakie nazwisko mam umieścić w umowie? - zapytała, nie chcąc, by ostatnie słowo należało do niego. - Harley Kerr - mruknął i zatrzasnął za sobą drzwi.