barbellak

  • Dokumenty907
  • Odsłony85 635
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań50 806

Jane Edwards - Czuły tyran

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :465.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Jane Edwards - Czuły tyran.pdf

barbellak EBooki różne
Użytkownik barbellak wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

JANE EDWARDS CZUŁY TYRAN

ROZDZIAŁ 1 Kiedy zadzwonił telefon, Liza Sinclair zastanawiała się właśnie, czy ktoś z personelu jest jeszcze wolny. Popyt na jej usługi wzrastał z każdym dniem. Wygląda na to, że co najmniej połowa Santa Fe nie marzy o niczym innym, jak tylko o zapewnieniu sobie ochrony przez firmę Lizy, powstałą cztery lata temu. Hmm, był jeszcze Roger i... Po „i” nie można już było wymienić nikogo. Roger był w tej chwili jedynym wolnym pracownikiem. Na dwa, trzy najbliższe miesiące miała już tyle zamówień, że będzie chyba musiała kogoś dodatkowo zatrudnić. - Sitting Tight - powiedziała uprzejmie do słuchawki. - Czy to firma ochrony domów? - usłyszała zdenerwowany głos. - Tak - potwierdziła Liza. - Dzięki Bogu - westchnęła rozmówczyni z ulgą. - Nazywam się Brenda Tucker. Jestem sekretarką pewnego dość ważnego pana tu, w Santa Fe i właśnie zdarzyło się coś takiego, co uniemożliwiło mi doglądanie jego domu... A on wyjechał na kilka tygodni. Słyszałam, że pani... ale nie, to na pewno przesada. Żadna firma nie może oferować tylu usług. Ale jeśli chociaż połowa z tego, co słyszałam, jest prawdą... Liza wzniosła oczy ku niebu. - Nie wiem wprawdzie, co pani słyszała, ale oferta naszych usług jest rzeczywiście bogata. Na życzenie klienta możemy zatrudnić weterynarza do opieki nad zwierzętami domowymi podczas nieobecności właściciela, specjalistę od zwalczania chwastów i szkodników w ogrodzie, profesjonalnego ogrodnika do pielęgnacji roślin domowych, sadownika, dekarza, elektryka oraz hydraulika. No i oczywiście zainstalujemy nasz wspaniały niezawodny system bezpieczeństwa „Martindale's Centry”, który w czasie trwania umowy zapewni klientowi całkowite bezpieczeństwo. Nie musi się obawiać włamywaczy. - Teraz już rozumiem te ceny - głos pani Tucker brzmiał nieco spokojniej. - Pięćsetka na tydzień wydawała mi się początkowo zupełnie astronomiczną ceną, ale teraz widzę, że to uczciwa kalkulacja. Pan Wade chętnie zapłaci za taką usługę. Czy ten firmowy anioł - stróż będzie dzień i noc w domu? - Dzień i noc - zapewniła Liza. - Opiekę Sad domem zaczynamy w momencie zainstalowania systemu bezpieczeństwa. Czy mam pani pracodawcy przesłać referencje? - Niestety, wyjechał dziś rano na Bliski Wschód. Dlatego jestem tak zdenerwowana. Nie mam po prostu czasu, żeby się z nim skontaktować. Moja matka przewróciła się wczoraj i

złamała sobie biodro. Muszę do niej natychmiast pojechać. - Rozumiem - rzekła Liza ze współczuciem. - Jak długo pan Wade będzie nieobecny? - Trudno powiedzieć. Jest geologiem, ale tym razem nie wyjechał służbowo, tylko w odwiedziny do krewnych w Egipcie i w Arabii. W drodze powrotnej wpadnie jeszcze do siostry w Teksasie. Umówmy się wstępnie na cztery tygodnie z możliwością przedłużenia umowy na kolejne czternaście dni. Aha, czy tym aniołem - stróżem będzie mężczyzna? - W tym przypadku tak. Nazwisko mojego pracownika brzmi Roger MacKenzie. - Liza zmarszczyła czoło. - Czy pyta pani z jakiegoś określonego powodu? - Owszem. Ten powód waży pięćdziesiąt kilogramów, jest psem, nazywa się Tumblewood i po prostu nie cierpi kobiet. - Brenda roześmiała się. - Szef ciągle powtarza, że to zupełnie przyzwoity pies, tyle że zdeklarowany przeciwnik kobiet. Jeśli mam być szczera, to chętnie sceduję opiekę nad tym monstrum na kogoś innego. Kiedy pan MacKenzie będzie mógł przystąpić do pracy? - Powiedzmy o trzeciej. Może być? - Liza sięgnęła po notatnik i długopis. - Proszę mi podać swój adres. W ciągu godziny przyślę do pani posłańca z umową do podpisania. Jak to już załatwimy, przyjdzie do pani Kit Martindale, odpowiedzialny za środki ostrożności, żeby rozpocząć instalowanie urządzenia alarmowego. Po południu Roger zadzwoni do pani na wypadek, gdyby się pani coś ważnego przypomniało. Okay? - Nie wiem, jak mam pani dziękować - rozczuliła się Brenda. - Być może zdążę na wieczorny samolot do O'Hare i odwiedzę mamę w szpitalu jeszcze dzisiaj. Dziękuję. Liza odłożyła słuchawkę z uśmiechem. Zarabianie pieniędzy było już samo w sobie przyjemne, ale chyba jeszcze przyjemniejsza była wdzięczność klientów i świadomość, że mogła im pomóc. Zrobiła szybko kilka notatek i zadzwoniła do swojego byłego męża. - Cześć, Kit - powitała go wesoło. - Mam nadzieję, że będziesz mógł mi pomóc w pewnym pilnym zleceniu. W słuchawce rozległ się cichy śmiech. - A które z twoich zleceń nie było pilne? - Hmm... chyba masz rację. Ale tym razem mamy tylko kilka godzin na zbudowanie systemu alarmowego. Dasz radę? - Komu innemu odmówiłbym na pewno. Wiesz, że w ostatnim półroczu musiałem zatrudnić dwóch techników, żeby sprostać zadaniom, którymi mnie zarzucasz? Z dorywczego zajęcia w czasach szkolnych doszłaś do świetnie prosperującej firmy. Chętnie ci pomogę. A co u ciebie, kochanie? Wszystko w porządku? - Mam dużo pracy, ale nie narzekam. Jak się miewa Gail?

- Całkiem nieźle. Nie mieści się już w żadnych drzwiach, a ten lipcowy upał musi się jej nieźle dawać we znaki, ale nie narzeka. Taka jest dzielna! Mówiłem ci już, że to będą bliźnięta, a może nawet trojaczki? - Mój Boże, mam nadzieję, że wytrzyma jeszcze tych kilka tygodni. - Gail była chora na cukrzycę i musiała rygorystycznie przestrzegać diety i regularnego zażywania lekarstw. Przyjaciółka Lizy miała jednak walczącą naturę i mimo choroby chciała żyć normalnie. Liza wróciła do omawiania zlecenia dla Kita. Podała mu szczegóły, które uzyskała od Brendy. - Roger zajmie się domem - dodała. - Mam nadzieję, że będzie miał dość czasu na swoją pracę doktorską. Aha... jeszcze coś, jest tam duży pies o imieniu Tumblewood. Uprzedzono mnie, że może być agresywny. Powiedz swoim ludziom, żeby na niego uważali. - Dobra - obiecał Kit - odezwę się później. Kilka godzin później było już po robocie. Kit Martindale zainstalował opracowany przez siebie system bezpieczeństwa. Wtargnięcie niepożądanego gościa na teren pana Wade'a powodowało alarm na najbliższym posterunku policji. Do domu wprowadził się Roger taszczący ze sobą kilogramy materiału na temat wczesnej historii Nowego Meksyku. - Pies nie jest znowu taki najgorszy - zadzwonił do Lizy wieczorem. - Pokłóciliśmy się tylko o ostatni kęs pizzy, który mi porwał z talerza, i o dwa batoniki czekoladowe, które pożarł wraz z opakowaniem. Liza zaśmiała się. - A jak wygląda dom? - Zupełnie bajkowo, jak z baśni tysiąca i jednej nocy. Brakuje tylko haremu. To może i lepiej, bo wtedy nie podjąłbym się tej pracy. Roger był, podobnie jak Kit, o rok starszy od dwudziestosześcioletniej Lizy. Studiował historię i właśnie przygotowywał się do doktoratu. Pisał dysertację o legendarnych siedmiu miastach z Ciboli, których jeszcze nikt nie odnalazł. Rad był ze swego odosobnienia w rezydencji pana Wade'a, ponieważ mógł tam spokojnie pracować. Cztery dni później Roger zadzwonił do Lizy z gorącą prośbą, żeby znalazła kogoś na jego miejsce. Rozgorączkowany wyjaśniał, dlaczego nie może zostać dłużej w Santa Fe. - Nie uwierzysz, Lizo, co znalazłem w tych materiałach! - prawie krzyczał w słuchawkę. - W szesnastym wieku Francisco Vasquez de Coronado zorganizował ekspedycję badawczą w celu odszukania mitycznego osiedla. Znalazłem dowód na to, że był o krok od zrealizowania swych zamierzeń. Mam nadzieję, że dokonam odkrycia stulecia, gdy podążę jego śladami.

- Wszystko to pięknie wygląda, Roger, ale co ja biedna pocznę ze zleceniem od pana Wade'a? Przecież wiesz, że w firmie oprócz mnie i ciebie wszyscy są zajęci. Skąd, u diabła, mam wziąć tak na poczekaniu zastępstwo? - Poradzisz sobie, jak zwykle - odparł Roger beztrosko. - Dlaczego nie miałabyś się sama tym zająć? Dom jest zbudowany w stylu marokańskim i wyposażony we wszelkie możliwe luksusy. Spodoba ci się, zobaczysz. No, to zaczynam się pakować. - Ani się waż! - zdenerwowała się Liza. - Obiecałeś, że zostaniesz do końca zlecenia. Zostań chociaż do czasu, aż kogoś znajdę. - Wszystkie siedem miast! Masz pojęcie, Lizo?! Będę sławny na cały świat! Moje imię znajdzie się w podręcznikach historii... Liza rzuciła słuchawkę na widełki. Coś takiego przytrafiło się jej nie po raz pierwszy. Kilka razy musiała osobiście zastąpić studentów, którzy mieli jakieś inne, nie cierpiące zwłoki sprawy. Zdaje się, że i tym razem ją to czeka. - Mam nadzieję, że doceniasz moje poświęcenie - mruknęła następnego ranka do Rogera, wyładowując z samochodu walizkę i automatyczną sekretarkę. Roger był już spakowany i gotów do wyjazdu. - Gdzie się właściwie podziewa ta bestia w postaci psa zżerającego batoniki wraz z opakowaniem? - Kogo nazywasz bestią? Tumblewooda? Ależ to najmilszy pies świata. Niektórzy, a zwłaszcza niektóre, powinny być mu wdzięczne za to, że dba o ich linię. Mając w pamięci ostrzeżenie Brendy, Liza ubrała się na pierwsze spotkanie z Tumblewoodem w stare dżinsy i bawełnianą koszulę z długim rękawem. Nie umalowała się i nie użyła perfum, żeby wyglądać jak najmniej kobieco. Kiedy jednak skoczył na nią olbrzymi pies o piaskowej sierści, żałowała, że nie ma na sobie zbroi rycerskiej. Bydlę przewróciło ją na ziemię i zaczęło lizać po twarzy swym długim jęzorem. - Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego w związku z tym - uśmiechnął się Roger. - On po prostu szuka czegoś słodkiego. - Ja zwariuję! - jęknęła Liza z rozpaczą, usiłując wyrwać się psu. Roger pomógł jej, podziękował za to, że go zastąpiła, i dwie minuty później odjechał w kierunku gór Sangre de Christo. Liza zerknęła spod oka na Tumblewooda, który przyglądał jej się z takim zainteresowaniem, jakby była ogromnym lizakiem. - Musimy kiedyś pogadać o kaloriach i próchnicy - zakomunikowała zwierzęciu. Miała jednak pewność, że pies będzie ślepy i głuchy na wszelkie argumenty przemawiające

przeciwko słodyczom. Liza wzruszyła ramionami i odwróciła się. Roger wspominał wprawdzie przez telefon o przepychu tej rezydencji, ale rzeczywistość przerosła wszelkie oczekiwania Lizy. W niemym podziwie przyglądała się budynkowi podobnemu do wschodnich pałaców. Białe mury i dach z czerwonego gontu komponowały się pięknie w krajobrazie Nowego Meksyku. Wzięła bagaż i weszła do willi. Postawiła rzeczy w ogromnym holu i postanowiła przespacerować się po pokojach. Dwie rzeczy wzbudziły jej szczególny zachwyt: patio, upiększone egzotycznymi roślinami, i sala gimnastyczna z kompletnym wyposażeniem. Każdy z ośmiu pokoi gościnnych dysponował własną łazienką. Wszystkie były tak komfortowo urządzone, że nie powstydziłby się ich żaden sułtan. Liza wróciła do holu po bagaż i zaniosła go do jednego z tych pokoi. Rozpakowała się, po czym ruszyła na spacer po ogrodzie wzdłuż białego muru. Był tam basen, a Tumblewood, który jej cały czas towarzyszył, zaprowadził ją do źródełka przepływającego przez ogród. Stamtąd trafili do takiej części rezydencji, w której rosły wszelkie możliwe kwiaty. Naturalny dach z liści wysokich drzew osłaniał ją przed bezlitosnym lipcowym słońcem. Na pergolach pięła się winna latorośl z dojrzewającymi gronami owoców. Liza napawała się w milczeniu przepięknym widokiem. Przestała żałować, że musiała tu przyjechać. Tumblewood stał się w ciągu następnych dni nieodłącznym towarzyszem Lizy. Sprzątaczki i ogrodnicy przychodzili i odchodzili po zakończonej pracy, tak więc Liza i pies przez większość czasu byli sami. Rano spacerowali po ogrodzie, a wieczorami siedzieli sobie za domem. Jeśli Liza musiała wyjechać do miasta, to zostawiała Tumblewooda na straży. Szczekaniem miał wspierać sygnał urządzenia alarmowego. Liza nadzorowała swoją firmę z rezydencji pana Wade'a. Codziennie rozmawiała przez telefon z każdym ze swych siedemnastu pracowników czuwających nad rezydencjami w Santa Fe i okolicy. Musiała, niestety, w ciągu jednego tygodnia odmówić aż dwudziestu klientom. Nie miała po prostu nikogo wolnego, kto mógłby ich obsłużyć. Nie zastanawiając się długo, dała ogłoszenie na uniwersytecie, na którym studiowała: „Szukam odpowiedzialnych pracowników”. Po powrocie do biura miała zamiar zatrudnić nowy personel. Kilka dni później Lizę obudził w nocy jakiś szmer. Początkowo nie mogła się zorientować, co to jest, ale już za chwilę uprzytomniła sobie, że to brzęczyk urządzenia alarmowego stojącego przy jej łóżku. Zerwała się drżąc ze strachu. Ktoś musiał wtargnąć na teren posiadłości. Jedyną

rzeczą, która ją w tej chwili uspokajała, była świadomość, że posterunek policji też już został zaalarmowany. Pomoc była zapewne w drodze. Stopniowo oczy Lizy przyzwyczaiły się do ciemności panującej w pokoju. Drugie spojrzenie na urządzenie alarmowe uspokoiło ją nieco. Nie świecił się żaden z guzików. Oznaczało to, że włamywacz był na murze otaczającym posiadłość. Mimo to Liza nie traciła czasu na zakładanie szlafroka na piżamę w biało - niebieskie paski. Szybko wyjęła z szuflady nocnej szafki latarkę i pobiegła do drzwi. Zaledwie zdążyła położyć dłoń na klamce, gdy ponownie ogarnął ją strach. Urządzenie alarmowe piszczało cichutko. Jeden guzik świecił żółtym światłem. Tylne drzwi! - przemknęło Lizie przez myśl. Jeśli wszystko funkcjonowało jak należy, to włamywacz znajdował się mniej niż osiem metrów od wejścia do domu. Próbował przez kuchnię dostać się do środka. Żeby tylko nie wpadła w panikę! Dla pewności zadzwoni teraz, zaraz na policję. Pies też powinien należycie odegrać swą rolę stróża porządku. Świadomość, że nie jest sama, dodała jej odwagi. Poszła do kuchni. Tumblewood stał już przy zamkniętych drzwiach. Liza zdziwiła się trochę, że w ogóle nie szczeka. Podniosła słuchawkę, żeby zadzwonić na policję, ale zaraz odłożyła ją z powrotem, usłyszała bowiem coś takiego, co kazało jej otworzyć usta ze zdumienia. Ten włamywacz zbliżał się do domu pogwizdując wesoło! Chyba ma nerwy ze stali, pomyślała z zawiścią, zapominając na chwilę o własnym strachu. Tumblewood także usłyszał to beztroskie pogwizdywanie. Zaczął tak strasznie ujadać, że Liza aż drgnęła ze strachu. Każdego normalnego człowieka takie ujadanie skłoniłoby do ucieczki, ale z włamywacza był najwidoczniej twardy zawodnik. Zaczął coś majstrować przy zamku w drzwiach. Liza wstrzymała oddech. Miał podrobione klucze albo wytrych! W tym samym momencie w całym domu rozległ się przeraźliwy sygnał alarmowy. Liza ujrzała z przerażeniem, że ktoś naciska klamkę. Nagle klamka wróciła znów do swej normalnej poziomej pozycji, a natręt przestał gwizdać. Zamiast tego rozległ się ostry syk, a zaraz po . nim jakiś głuchy dźwięk. Włamywacz musiał zwalić się pod drzwiami. Serce Lizy biło jak oszalałe. Bała się ruszyć z miejsca. Tumblewood merdał ogonem, patrząc na nią pytająco. Nagle zapadła śmiertelna cisza. - Tak się to określa w książkach, co? Teraz wiem przynajmniej, jak to naprawdę wygląda - Liza próbowała żartować, gładząc Tumblewooda po aksamitnej sierści. - Wszystko w porządku, stary. Powinniśmy byli wiedzieć, że system Kita

jest niezawodny. Liza zawstydziła się, że choć przez chwilę wątpiła w jego skuteczność. Kit pokazał jej wszystkie środki bezpieczeństwa na wypadek włamania. W momencie wkroczenia kogoś na teren posiadłości rozlegał się brzęczyk. Im bardziej włamywacz zbliżał się do domu, tym głośniej hałasował brzęczyk, przeradzając się w przeraźliwe wycie, gdy włamywacz sięgał do drzwi. Jednocześnie odzywał się alarm na najbliższym posterunku policji. Liza podeszła ostrożnie do drzwi. Odczuwała niemal litość dla tego biedaka leżącego pod drzwiami, chociaż właściwie zasłużył na karę. Poza tym nie stało mu się nic takiego. Liza wiedziała, że w chwili, gdy włamywacz sięgnął do drzwi, ulotnił się z nich gaz. Nie był on trujący, ale unieszkodliwiał włamywacza na jakieś pięć minut. Zanim odzyska świadomość, można się nim zająć. Odetchnęła z ulgą słysząc znajomy dźwięk. Było to wycie syreny policyjnej. Tumblewood także je usłyszał i rzucił się jak oszalały do drzwi, drapiąc je pazurami. - Ej, uspokój się! - Liza próbowała uspokoić psa. - Ten facet nic nam już nie zrobi. Za chwilę zjawi się tu policja i wsadzą go do więzienia. Nagle uświadomiła sobie, że urządzenie alarmowe nadal działa i może również unieszkodliwić policjantów. Pobiegła natychmiast korytarzem do holu, gdzie znajdowała się tablica kontrolna całego systemu. Nacisnęła kilka różnych guzików, żeby na jakiś czas wyłączyć ochronę rezydencji. Zdążyła w ostatniej chwili, bowiem dwa wozy policyjne były już na podjeździe. Pobiegła do policjantów. Dwóch wysłała pod tylne drzwi, dwóch pozostałych wprowadziła do domu. Policjanci zatrzymali się nagle w drzwiach do kuchni, widząc psa drapiącego łapami drzwi. - Niech go pani weźmie lepiej na smycz - odezwał się jeden z nich. - Nie chcemy tu rozlewu krwi. Dopiero po dłuższej chwili Liza znalazła rzadko używaną smycz i przyczepiła ją do obroży Tumblewooda. Wtedy policjanci otworzyli drzwi. Pies szarpał się tak gwałtownie, że Liza musiała użyć wszystkich swych sił, żeby go utrzymać przy sobie. Policjanci postawili na nogi przytomniejącego mężczyznę. - Z daleka ode mnie z tymi łapami! - odezwał się włamywacz wściekłym głosem, stając o własnych siłach. Liza aż drgnęła w obliczu tej nieustraszonej wrogości włamywacza. Gaz podziałał na niego, ale szybko wrócił do sił. Ciekawe, czy był uzbrojony? Musiał być silny, bo policjanci ledwie dawali sobie z nim radę. - Co to ma znaczyć, do diabła? - krzyknął na nich.

Dopiero teraz Liza mogła mu się lepiej przyjrzeć. Nie był ubrany na czarno i nie miał maski na twarzy, w ogóle nie wyglądał jak przestępca. Ubrany był w luźną koszulę i bryczesy w stylu księcia Karola. Na ramionach miał zarzuconą pelerynę sięgającą do kolan, a na głowie szal umocowany naokoło sznurkiem. Opalona na brąz twarz mężczyzny wydała się Lizie dziwnie znajoma. Z pewnością nie zapomniałaby nigdy tego wąskiego nosa, tych arystokratycznych kości policzkowych, tych pełnych, zmysłowych warg. Musiała już go gdzieś spotkać. Ale gdzie? Nie miała czasu, żeby się dłużej nad tym zastanawiać, ponieważ Tumblewood znowu szarpnął się jak dziki, chcąc najwyraźniej skoczyć na tego cudacznie wystrojonego faceta. - Tumblewood, siad! - rozkazała. Mężczyzna odwrócił głowę na dźwięk jej głosu. Prześliznął się wrogim spojrzeniem po małej postaci w piżamie. - Jak, u diabła, dostała się pani do domu? - wrzasnął nie panując nad sobą. - I jak udało się pani oczarować tego psa? On nienawidzi kobiet! - Tak, tak - roześmiała się Liza szyderczo. - Zaraz mnie pożre! - Niech pani zostawi mojego psa - polecił Lizie włamywacz. - Mojego psa! Liza puściła smycz, zaskoczona. Pies rzucił się histerycznie na mężczyznę. Widać jednak było wyraźnie, że kieruje nim miłość, nie nienawiść. - Jak mam to rozumieć? - mruknęła Liza zmieszana. - To już jest pani prywatna sprawa, która mnie zupełnie nie interesuje - zagrzmiał mężczyzna uspokajając psa. - To nie ja jestem tu nieproszonym gościem, proszę panów, ale ta pani - zwrócił się do policjantów. - Cóż za bzdurne oskarżenie! - oburzyła się Liza. - Nazywam się Liza Sinclair. Moja firma „Sitting Tight” przyjęła zlecenie na ochronę tej posiadłości podczas nieobecności jej właściciela. Jeśli panowie skontaktują się w Kitem Martindale, który zainstalował tu system bezpieczeństwa, to on z całą pewnością za mnie poręczy. Nazwisko Kita znane było mundurowym, Liza wyczytała to z ich twarzy. Napięcie zelżało nieco. - A jeśli ten pan nie jest włamywaczem, to z całą pewnością będzie umiał wyjaśnić, dlaczego zakradł się tu w środku nocy - zaproponowała Liza nader uprzejmym głosem. Mężczyzna wyjął duży portfel z wewnętrznej kieszeni peleryny. Podsunął policjantom pod nos paszport, międzynarodowe prawo jazdy i pokaźny pakiecik studolarowych czeków podróżnych. - Ja mam być włamywaczem? - spytał ironicznie. - Padnę chyba ze śmiechu! Jestem

Jordan Wade, co te dokumenty potwierdzają niezbicie. Mój Boże, jęknęła Liza w ciuchu i pobladła. Wiedziała już, dlaczego twarz tego mężczyzny wydała jej się taka znajoma. Wryła jej się w pamięć fotografia stojąca na gzymsie kominka. - Ten dom należy do mnie, tak samo jak pies i dwie mile kwadratowe gruntu. To ta osoba - wskazał ręką Lizę - musi usprawiedliwić swoją obecność tutaj. Na moim terenie ona jest intruzem, nie ja. Żądam aresztowania tej pani!

ROZDZIAŁ 2 Dwie godziny później samochód policyjny odwiózł Lizę i Jordana z posterunku do domu. Wyjaśniono sobie wszystko w obecności stróżów prawa. Cała ta sytuacja zaczęła bawić Jordana Wade'a. Oderwał wzrok od kraty, która oddzielała ich od mundurowych siedzących z przodu, i spojrzał na drobną młodą kobietę, zajmującą sąsiednie miejsce. - Czy udzieli mi pani zezwolenia na wejście do własnego domu? - spytał z szyderczym uśmiechem. Liza westchnęła zrezygnowana. Ten facet należał najwyraźniej do takich, którzy nie zapominają i nie wybaczają. - Proszę pana, cała ta sytuacja jest jednym wielkim nieporozumieniem. Chciałabym pana zapewnić, że moja firma nie pracuje przeciwko swoim klientom, a dla nich. Nie znaczy to oczywiście, że nie ponoszę winy za ten godny pożałowania incydent. - Czy udzieli mi pani zezwolenia na spanie we własnym łóżku? - pytał dalej Jordan. Liza miała już ostrą odpowiedź na końcu języka, ale powstrzymała się. - Oczywiście, panie Wade - odpowiedziała zamiast tego chłodno. - Przepraszam, że nie odpowiedziałam od razu na pańskie pierwsze pytanie. Jeśli chodzi o mnie, to starczy mi pół godziny na spakowanie się. Zaraz potem opuszczę pana dom i rozwiążę umowę, którą pańska sekretarka zawarła ze mną. Może następnym razem zostawi jej pan adres, żeby się mogła z panem porozumieć... - Jesteśmy na miejscu - oznajmił kierowca. - Dziękuję - odparł Jordan Wade. - Przykro mi, że trudzili się panowie niepotrzebnie. Przy wysiadaniu z karetki po raz pierwszy zwrócił uwagę na zgrabną figurę Lizy, której letnia piżama wcale nie ukrywała. Zauważył, że policjanci również przyglądają się z zainteresowaniem uroczym wypukłościom. Złapał Lizę za rękę i pociągnął za sobą w kierunku domu. Szedł tak szybko, że dziewczyna prawie biegła. Przed drzwiami wyrwała mu się i złapała za pelerynę. - Gdzie pan tak galopuje?! Chce pan, żeby to wszystko powtórzyło się jeszcze raz?! Spojrzała srogo na Jordana i przebiegła szybko palcami po guzikach mechanizmu umieszczonego na drzwiach tak sprytnie, że nie wzbudzał podejrzeń. Następnie przyłożyła dłoń do drzwi nad klamką. W tym samym momencie brzęczyk przestał alarmować. - Czy łaskawa pani zezwala już wejść do środka? A może jeszcze doda pani „Sezamie

otwórz się!?” - zaproponował z wyszukaną uprzejmością. - Niech się pan nie wysila. Niech pan lepiej wsadzi klucz do zamka i przekręci go. Może pan spokojnie otworzyć drzwi. Jordan spełnił jej polecenie i odsunął się, żeby puścić ją przodem. - Nie przyszło pani do głowy, żeby wyłączyć to plujące gazem urządzenie, zanim policja zgarnęła nas na posterunek? - Oczywiście, że nie - odparła Liza gniewnie. Zapaliła światło na korytarzu. - Od strony prawnej „Sitting Tight” nadal odpowiada za tę posiadłość. Myślał pan, że zaryzykuję ubezpieczenie, wyłączając system bezpieczeństwa przed wygaśnięciem umowy? - Aha! Więc ubezpieczenie jest dla pani ważniejsze niż zdrowie właściciela! Liza minęła Jordana nie mówiąc ani słowa. O, Boże, pomyślała, chociaż do stroju pana Wade'a bardziej pasowałaby myśl „O, Allachu!”. Ten facet zamierzał jej tu zrobić prawdziwe piekło. Liza przypomniała sobie, że pani Tucker wspominała coś o jego krewnych na Bliskim Wschodzie. To widocznie dlatego miał słabość do orientalnych strojów. Z twarzy przypominał trochę Omara Sharifa. Roger zauważył żartobliwie, że w tym domu brakuje tylko haremu. Być może jednak taki harem istniał, ale gdzie indziej. - Czy pani mnie słucha? - głos Jordana wyrwał ją z zamyślenia. - Chodźmy do kuchni coś zjeść. W ciągu ostatniej doby przeleciałem kilka tysięcy mil i jestem bardzo wyczerpany, Liza poszła z nim korytarzem do pokoju, w którym się rozpakowała. - Niech pan idzie sam do kuchni - powiedziała, otwierając drzwi. - Muszę się spakować. - Nie ma mowy - powiedział Jordan tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Nie puszczę pani nigdzie w ciemną noc. - Nie puści pan? - Liza spojrzała na niego zdziwiona. - To, że teoretycznie jeszcze dla pana pracuję, nie oznacza, że ma pan prawo decydować o tym, co mam robić. Nasza umowa kończy się i tak jutro rano. Ponieważ jest już pan w domu, to nie ma potrzeby... - Czy mogłaby się pani zamknąć? - Słucham? - Liza zaczerwieniła się z oburzenia. - Co pan sobie... Nie dokończyła zdania. Mężczyzna w ubraniu pustynnego szejka porwał ją w ramiona i zdusił jej słowa pocałunkiem. W pierwszej chwili Liza była tak zaskoczona, że nawet jej do głowy nie przyszło zaprotestować. Co gorsza, bezwiednie przytuliła się do niego. Bliskość mężczyzny była dla niej bardziej niż przyjemna. Czuła ciepło jego ciała i cudowny męski zapach jego wody po

goleniu. Mimo woli zarzuciła mu ręce na szyję. W objęciach tego mężczyzny czuła się jakoś inaczej niż w objęciach swego ex - męża, Kita. Kochała go bardzo, ale jakoś nie działały na nią jego pieszczoty. Przy Kicie nie zaznała nigdy dreszczu podniecenia, tego palącego uczucia pożądania, które ją teraz ogarnęło w ramionach obcego mężczyzny... Zdenerwowana tokiem swych myśli, usiłowała wyrwać się Jordanowi. - Proszę mnie puścić; panie Wade. - Jordan - poprawił ją. - Czy nie może pani zwracać się do mnie po imieniu? - Nie... to znaczy, dlaczego... - wykrztusiła zmieszana. - To niechże pani powie moje imię! - zażądał. Nie przyciągał jej już do siebie, ale też i nie wypuszczał z objęć. Liza wiedziała, że nie zrobi tego, dopóki nie uczyni zadość jego życzeniu. - Jordan - mruknęła. - Zadowolony? Zapatrzył się bez słowa w jej lodowato niebieskie oczy, które były zwierciadłem jej duszy. Zobaczył w nich oburzenie i pewną obawę, zrozumiałą bądź co bądź w zaistniałych okolicznościach. Pewnego dnia, przysiągł sobie, ta kobieta nie będzie czuła w jego ramionach strachu, będzie szeptała jego imię, choć on jej wcale o to nie będzie prosił. Jasne oczy pociemnieją z podniecenia. Nastąpi to pewnego pięknego dnia. Wkrótce. - Tak - odparł. - Bardzo zadowolony. Zjemy coś razem? - No, dobrze, ale coś lekkiego i w małych ilościach. Może gorącą czekoladę. - I grzankę z serem. W ciemnych oczach Jordana pojawił się błysk zadowolenia. Na swoim koncie odnotował pierwsze zwycięstwo. Krok po kroku zdobędzie tę kobietę. Tumblewood czekał już na nich w kuchni. Olbrzymi pies aż zadrżał z radości, widząc razem swych ulubieńców. - Moje biedne maleństwo! - Liza uklękła obok psa i objęła go. - Nikt się nie zajmował psem w tym całym zamieszaniu, prawda? Zostawili psa samego, niedobrzy ludzie - mruczała mu pieszczotliwie do ucha. Wyciągnęła z kieszeni napoczęte dropsy i wyjęła jednego z opakowania. Tumblewood zadrżał jeszcze bardziej. Podała mu na otwartej dłoni pastylkę o cytrynowym smaku i zerknęła spod oka na Jordana. Przyglądał się jej poczynaniom z pewnym zaskoczeniem. - Chyba pan wiedział, że ten pies lubi słodycze? Prawda? - Owszem - odparł Jordan - w Halloween zawsze wysyłam go po cukierki z koszykiem

u szyi. Wiedziałem też, że nie znosi kobiet. Niech mi pani tylko nie wmawia, że przekupiła go pani słodyczami. Tumblewood nie zmieniłby tak łatwo swoich przekonań. Moja matka, obie moje siostry, kilka moich... hmmm, przyjaciółek, wszystkie te panie usiłowały pozyskać jego względy. Żadnej się to nie udało. Liza pokiwała głową. - Brenda wspominała mi o tym. Przedstawiła psa jako prawdziwego wroga kobiet. Kiedy okoliczności zmusiły mnie do zastąpienia Rogera, Tumblewood nie wykazał wobec mnie jakiejś szczególnej niechęci. Jordan wymieszał kilka łyżek kakao z mlekiem i spojrzał na Lizę wyjmującą właśnie ser z lodówki. - Kto to jest Roger? - spytał i sam się zaniepokoił swą nagłą wrogością w stosunku do tego nieznajomego. Liza opowiedział mu nie tylko o Rogerze, ale również o swojej firmie, i sprecyzowała wszystkie usługi, jakie ona świadczyła. Jordan słuchał uważnie. - Wydaje mi się pani dość młoda jak na właścicielkę firmy. - Zdjął pelerynę i nakrycie głowy oraz podwinął rękawy koszuli, dwa górne guziki rozpiął, ukazując ciemnobrązową skórę, na której połyskiwał złoty łańcuszek. Szyte na miarę bryczesy oraz wysokie buty do konnej jazdy z lśniącej skóry dopełniały stroju. Liza nie mogła oderwać od niego wzroku. Wyobrażała sobie, jak galopuje na koniu przez piaszczyste wydmy, jak przed zapadnięciem zmierzchu rozbija obóz w oazie, jak przechadza się po ogrodach sułtana. - Mam dwadzieścia sześć lat - oznajmiła. - Mój zawód wykonywałam jeszcze w college'u. Po skończeniu nauki postanowiłam założyć własną firmę. W pierwszym roku jej istnienia zysków starczyło zaledwie na pokrycie kosztów. Kiedy jednak Kit wynalazł oryginalny system bezpieczeństwa i kiedy rozszerzyliśmy asortyment usług, interes zaczął się opłacać. Jordan sięgnął po ostatnią grzankę. Był zadowolony, że atmosfera poprawiła się na tyle, że mogli spokojnie rozmawiać. Właśnie chciał zapytać o kilka szczegółów tego niezwykłego systemu bezpieczeństwa, kiedy do jego uszu dobiegł jakiś dźwięk. - Cierpię chyba na urojenia - uśmiechnął się do Lizy. - Wydawało mi się, że usłyszałem coś niepokojącego. - We dwoje nie możemy cierpieć na urojenia - roześmiała się Liza. - Ja też coś słyszałam. Dlaczego system Kita nie zareagował na niebezpieczeństwo? Włączyła go przecież z powrotem. Pobiegła do tablicy kontrolnej. Zmarszczyła czoło, bowiem urządzenie było wyłączone. Chciała ostrzec Jordana przed otwarciem drzwi, zanim się upewni, kto za nimi

stoi, ale było już za późno. Pobiegła za Jordanem do drzwi i... uśmiechnęła się z ulgą. Szeptem uspokoiła Jordana i gestem dłoni zaprosiła do środka wysokiego rudowłosego mężczyznę. - Nie miałam pojęcia, że system alarmowy można unieruchomić od zewnątrz. A ty nie musiałeś przyjeżdżać tu w środku nocy, Kit. - Jak to nie musiałem?! Oczywiście, że musiałem! Policja zawiadomiła mnie o tym incydencie. Postanowiłem wyłączyć system alarmowy, żeby znowu nie przestraszyły cię migające lampki kontrolne. - Pokazał Lizie pilota. - Wszystko w porządku, skarbie? - spytał troskliwie. - Tak. Naprawdę. Przykro mi tylko, że zostałeś niepotrzebnie wyciągnięty z łóżka. - Nic się nie stało. Opowiedz mi o wszystkim. Liza dopiero teraz przypomniała sobie o obecności Jordana. Spojrzała na niego zakłopotana. Wyglądał co prawda jak wulkan przed wybuchem, ale przecież musiała ich sobie przedstawić. - Kit Martindale, Jordan Wade - powiedziała niepewnie. Żaden z panów nie wyciągnął ręki do drugiego. - Byliśmy przekonani, że spędzi pan jeszcze kilka tygodni za granicą - Kit pierwszy przerwał złowrogie milczenie. Jordan obrzucił go ponurym spojrzeniem. - Moje plany czasami ulegają zmianie. Muszę przyznać, że wymyślił pan zupełnie niezwykły system zabezpieczający przed wtargnięciem niepożądanych gości. Działanie tego systemu odczułem na własnej skórze i właściwie nadal jestem pod jego wrażeniem. Kit skinął głową. - Cieszę się, że tak pan ocenia moje usługi. Przynieś swoje bagaże, skarbie - zwrócił się do Lizy - zawiozę cię do domu. Możesz też przenocować u mnie, jeśli chcesz. Chłopcy przyprowadzą ci twój samochód, gdy skończą demontaż urządzenia. Jordan zacisnął usta. Ułożył już sobie taki piękny plan zwabienia tej panienki do łóżka, a tu tymczasem pojawiła się niespodziewana przeszkoda w postaci tego rudzielca. Nie podda się jednak tak łatwo! Nie da sobie sprzątnąć Lizy sprzed nosa. Facet wkrada mu się na teren jego własnej posiadłości i w dodatku zamierza sobie przywłaszczyć jego zdobycz. - Może się mylę, ale wydaje mi się, że nasza umowa ma trwać jeszcze dwa tygodnie - zauważył niewinnym na pozór głosem. Liza i Kit spojrzeli na niego zaskoczeni. - Teoretycznie tak, ale skoro jest już pan w domu... Jordan pokręcił głową. - Nie ma mnie w domu. Jutro lub pojutrze lecę na przykład do

Dallas. Przy takiej pracy jak moja nie da się przewidzieć rozwoju wydarzeń. Oczy Kita zwęziły się. - Dobra. Po pana wyjeździe przywiozę tu Lizę z powrotem. Albo pojadę po Rogera i ściągnę go tu osobiście. Tak będzie najlepiej. Obaj mężczyźni wyglądali tak, jakby mieli się za chwilę pojedynkować. Liza stanęła na wszelki wypadek między nimi. - Panie Wade, czy chce pan przez to powiedzieć, że zależy panu na utrzymaniu umowy? - Właśnie tak - odparł Jordan sztywno. Zauważył, że Liza zwróciła się do niego po nazwisku, a nie po imieniu, jak ją prosił. - Zdaje pan chyba sobie sprawę z tego, że taka sytuacja oznacza dla pana mnóstwo bezsensownych wydatków - Liza poczuła się w obowiązku zwrócić mu na to uwagę. - Jeśli jest pan w domu, to może pan na przykład sam wyprowadzać psa. - Nawet by mi to do głowy nie przyszło. Nie mógłbym pozbawiać go pani towarzystwa - Jordan uśmiechnął się znacząco. - Natomiast proponuję, aby potraktowała go pani jako przyzwoitkę. Widzę wyraźnie, że pan Martindale najbardziej denerwuje się tym, że zostanie pani tu ze mną sam na sam. - Trafił pan w sedno - przyznał Kit poirytowany. - Pies przecież nie pomoże Lizie, gdy będzie musiała się przed panem bronić. To w końcu pański pies. - Zapewniam pana, że nie zajdzie taka potrzeba. - Oczywiście, że nie - wtrąciła się Liza szybko. - Możesz już naprawdę jechać do domu, Kit. Nie zapomnij włączyć urządzenia alarmowego. Zadzwonię do ciebie jutro. Kit stał przez chwilę niezdecydowany, potem wyszedł bez pożegnania, trzaskając drzwiami za sobą. Minutę później ciche brzęczenie urządzenia alarmowego poinformowało ich, że system został uruchomiony. Na końcu podjazdu rozległ się warkot silnika. Liza nie patrzyła na Jordana. - Jest już naprawdę późno - mruknęła. - Powinniśmy położyć się spać. - Jeszcze nie. Nie wypiła pani przecież kakao. - Zgasił światło w holu i popchnął Lizę energicznie w kierunku kuchni. Tumblewood otworzył jedno oko, ziewnął, spojrzał na nich dość obojętnie i spał dalej. Jordan zlustrował, marszcząc nos, nieapetyczną już zawartość filiżanek. - Taka przyjaźń z ekspertem do spraw bezpieczeństwa jest bardzo praktyczna, prawda? - zauważył chłodno. - Zakładam, że Kit Martindale jest pani przyjacielem. Lizie zdawało się, że wyczuła zazdrość w jego słowach, ale to chyba było niemożliwe. Poznali się przecież dopiero kilka godzin temu, i to w niezbyt sprzyjających okolicznościach. Pytał pewnie tak sobie, z ciekawości.

- Nie - powiedziała głośno i niechętnie sięgnęła po filiżankę. Zanim się jednak przemogła, żeby wypić letnie, a może nawet zimne kakao, Jordan wyjął jej z ręki naczynie. - Nie musi się pani do niczego zmuszać - oznajmił i wylał płyn do zlewu. - No więc, jeśli nie jest przyjacielem, to kim? Narzeczonym? Kochankiem? Liza podeszła do śpiącego Tumblewooda i podrapała go za uszami. - Nie - powiedziała znowu. - Skoro jednak ta sprawa nie daje panu spokoju, to Kit jest moim byłym mężem - rzekła spokojnie i wyszła z kuchni. Kompletnie zaskoczona mina Jordana była dla niej pewnym zadośćuczynieniem za wszystkie szyderstwa i kpiny, na jakie sobie pozwalał, gdy karetka policyjna odwoziła ich do domu. Była już prawie dziesiąta, gdy Tumblewood wpadł do sali gimnastycznej i natychmiast rzucił się na swego pana, ćwiczącego właśnie wiosłowanie na sucho. Za chwilę przewracali się na materacach, raz jeden na górze, raz drugi. Liza stała w drzwiach, uśmiechając się z rozbawieniem. - Zawsze uważałam zapasy za głupi sport - odezwała się. - Kto właściwie wygrywa? - On, naturalnie, że on - odparł Jordan. Odepchnął psa od siebie i wstał. - Może zabrać Tumblewooda, żeby mógł pan spokojnie poćwiczyć? - Nie trzeba. Skończyłem właśnie trening. Liza nie spała długo tej nocy, ale czuła się świeża i wypoczęta. Ubrała się w białą spódniczkę i czerwoną bawełnianą bluzkę. Na nogach miała tenisówki i skarpetki w kolorze bluzki. Jasne długie włosy związała w koński ogon. Jordan spoglądał na nią z nieskrywanym zachwytem. Podobało mu się, że nie miała makijażu. Zresztą przy jej świeżej cerze było to absolutnie zbędne. Podała mu ręcznik wiszący nad rowerem. Ukradkiem zerknęła na wysportowane, umięśnione ciało swego chlebodawcy. Szeroki w ramionach, wąski w biodrach, miał idealną męską sylwetkę. Miał na sobie tylko granatowe spodenki kąpielowe, które niespecjalnie skrywały jego męskość. Zauważyła, że na lewym boku ma kilka blizn pooperacyjnych. - Czy ćwiczy pan tak codziennie? - spytała, żeby przerwać milczenie. - O, tak - odparł Jordan. - Muszę stale być w formie. Na pewno zauważyła pani te blizny, prawda? Otóż byłem słabowitym dzieckiem. Lekarze prorokowali nawet, że nigdy nie będę mógł prowadzić normalnego życia. Ale moi rodzice nie poprzestali na tej odbierającej wszelkie nadzieje diagnozie. Umieścili mnie w specjalnej klinice, gdzie poddano mnie kilku operacjom nerek. Później całe lata pracowali nad normalnym rozwojem mojego ciała. Jestem im winien dalszą kontynuację tej pracy.

Wskazał ręką przyrząd do wiosłowania. - Chce pani zrobić coś dla siebie? Liza spojrzała na przyrząd z taką odrazą, jakby pochodził z piwnicy doktora Frankensteina. - Nie, dziękuję. Dbam o swoje ciało łykając codziennie witaminy. Jordan rzucił psu wilgotny ręcznik. Tumblewood złapał go w locie zębami. - Aha. Pewnie zjadłaby pani coś na śniadanie? Wezmę tylko prysznic. - Wziął ją za rękę. - Niech pani tu na mnie poczeka, dobrze? Musimy się przecież lepiej poznać, skoro mamy tak ściśle współpracować. W lekkim uścisku dłoni Liza wyczuła stalową siłę tego mężczyzny. Wyobraziła sobie małego chłopczyka o nieugiętej woli, który trenował swe ciało, zachęcany przez rodziców. Jak bardzo musieli go kochać! Należeli pewnie do tych ludzi, którzy ponieśliby każdą ofiarę dla dziecka. Nie wszyscy są tacy, pomyślała z goryczą, ale szybko odsunęła te myśli od siebie. - Nie nazwałabym tego ścisłą współpracą - zaprotestowała i zabrała rękę. - Chce pan przecież polecieć do Teksasu. Jordan zauważył wyraz udręki w jej oczach. Spojrzał na nią pytająco, potem jednak wzruszył ramionami i wszedł do kabiny z prysznicem. Nie zasunął drzwi do końca, żeby Liza mogła usłyszeć, co mówi. - Szkoda, że mi pani o tym przypomniała! - krzyknął spod strumienia wody. Po pięciu minutach wyszedł odświeżony. Jego ciemnobrązowa skóra aż poczerwieniała od szorowania, czarne włosy połyskiwały wilgocią. Miał na sobie szorty i lekką bawełnianą koszulę. Liza stwierdziła, że jego nogi są tak samo muskularne jak tułów. - Nie wygląda pan na zadowolonego z wyjazdu do Teksasu - zauważyła w drodze do kuchni. - Czy nie mieszka tam pana siostra? Jordan skinął głową. - Tak, Sabina, nasz kurczaczek. Pracuje w jednej z firm naftowych, do których powstania nasz dziadek znacznie się przyczynił. Ostatnio zaręczyła się z kimś stamtąd. - Ach, tak? - zdziwiła się grzecznie Liza. - Przeze mnie poznała Denny'ego Cahilla, ponieważ prowadziłem z nim interesy - wyjaśnił Jordan, mieszając ciasto na omlety. - A teraz zostanie pańskim szwagrem - roześmiała się. - Być może. Nie ustalili jeszcze terminu ślubu. Jordan wlał ciasto na patelnię z gorącym tłuszczem. - Muszę przyznać, że w tej chwili bardziej interesuje mnie nieudane małżeństwo niż planowany ślub. - Odwrócił się do Lizy i spojrzał na nią badawczo.

- A może zażartowała pani sobie ze mnie mówiąc, że Kit Martindale był pani mężem? - Nie mam zwyczaju żartować na takie tematy - odparła Liza z godnością. ' - Poza tym to bardzo odległa sprawa i nie sądzę, że powinna pana obchodzić. - Zapewne, zapewne - mruknął Jordan - ale oboje wzbudziliście moją ciekawość. Chciałbym zrozumieć, dlaczego mężczyzna nazywa swoją ex - żonę „skarbem”? - Zawsze tak do mnie mówił. Liza postawiła na stole masło i chleb dla Jordana. Ona sama nie jadała w lecie nic oprócz owoców i soków. Tylko wieczorem pozwalała sobie na porządniejszą kolację. - A jak pani się do niego zwraca? - Jordan absolutnie nie chciał zrezygnować z tego fascynującego tematu. - Mówię do niego Kit, jak pan zapewne słyszał wczoraj w nocy. To skrót od Christophera. - Ciągle jeszcze go pani kocha? - Oczywiście, zawsze go kochałam. - To dlaczego się rozwiedliście? - spytał odrobinę głośniej niż zamierzał. Powiązania Lizy z Kitem nie pozwoliły mu wczoraj zasnąć. - Przepraszam - Liza próbowała nadać swemu głosowi ostre brzmienie. Miała już w tym pewną wprawę, ponieważ na to pytanie odpowiadała od czterech lat. - Wydaje mi się, że ta sprawa pana nie dotyczy. - Do diabła, Lizo! - Jordan zsunął omlet z patelni na talerz. - Oczywiście, że mnie dotyczy. W końcu zarówno pani jak i pan Martindale pracujecie dla mnie. Pani, jako właścicielka firmy, nie zasięga informacji o swoich pracownikach? - Naturalnie, że tak. Sprawdzam ich zawodowe umiejętności bardzo dokładnie, ale nie grzebię w ich prywatnym życiu. Nie zadaję im również niedyskretnych pytań - Liza podeszła do drzwi z wysoko uniesioną głową. - Za godzinę nasze życiorysy znajdą się na pana biurku. Smacznego! Gdy trzy kwadranse później Jordan wszedł do swego gabinetu, stwierdził, że Liza dotrzymała słowa. Dwie porządnie napisane na maszynie kartki papieru leżały na biurku przyciśnięte bryłą górskiego kryształu, ulubionym przyciskiem Jordana. Daty urodzin, wykształcenie, wcześniejsze zajęcia i referencje - wszystko było tak, jak trzeba. Przy haśle „stan cywilny” Liza miała napisane rozwiedziona, a Kit - żonaty. Teraz nic już nie rozumiał. Najchętniej zmiąłby obie kartki i cisnął je w kąt pokoju, ale w końcu rozmyślił się i schował je do teczki. Już ja się dowiem, co się za tym kryje, obiecał sobie. Nie odznaczał się szczególną cierpliwością.

Nagle usłyszał głosy dochodzące z sąsiedniego pokoju. Było ich co najmniej kilka. A kto to znowu odwiedził Lizę? Szybko podszedł do drzwi łączących oba pokoje. Kiedy otworzył je na kilka centymetrów, uświadomił sobie, że się ośmieszył. Liza odsłuchiwała właśnie sekretarkę automatyczną. Słuchała z uwagą raportu Angeliny, która miała w pewnym domu same kłopoty. Zorientowała się, że ktoś stoi przy drzwiach, podniosła głowę i zatrzymała aparat. - Życzy pan sobie czegoś, panie Wade? Ta oficjalna formułka wyprowadziła Jordana z równowagi. Doszedł do wniosku, że pora już zmienić taktykę. Musi inaczej postępować z tym małym kłującym kaktusem pustynnym. Przybrał dobroduszny wyraz twarzy i poprosił Lizę, żeby mu na godzinę pożyczyła swojej maszyny do pisania, bo jego zastrajkowała, a musi koniecznie napisać sprawozdanie z próbnego wiercenia. Liza kiwnęła na znak zgody, ponieważ napisała już to, co miała napisać. Pomyślała z ulgą, że Jordan zapomniał już chyba o ich porannej sprzeczce. - Umie pan pisać na maszynie? - spytała zdziwiona. - Pewnie, że tak - potwierdził Jordan, nie wspominając ani słowem, że stuka tylko dwoma palcami. - Umiem jeszcze pilotować samolot, ugotować obiad na ognisku, grać na gitarze, znaleźć ropę na podstawie danych z formacji skalnych, jeździć na wielbłądzie i sterować według gwiazd. Można powiedzieć, że jestem wszechstronnie wykształcony. - Powinnam chyba w tym miejscu wyrazić podziw dla pana umiejętności, prawda? - Liza wyciągnęła wtyczkę swojej maszyny elektrycznej z kontaktu. Jordan wywiózł ją na stoliku na kółkach do swojego gabinetu. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Liza wróciła do przerwanej pracy, Umiejętności Jordana zrobiły na niej wrażenie, choć nie chciała się do tego przyznać ani przed nim, ani przed sobą. W kręgu jej znajomych było wiele osób, które umiały to czy tamto, ale nikt nie był taką alfą i omegą jak Jordan. Jordan Wade był kimś szczególnym. Serce ścisnęło się jej nieprzyjemnie, gdy przypomniała sobie, jak opowiadał o swoich „przyjaciółkach”, które gościł w domu. Nie wiadomo dlaczego była przekonana, że owe panie nie przychodziły tu tylko na herbatę. Potrząsnęła głową gniewnie. W końcu to nie jej sprawa! Liza instynktownie czuła, że musi się mieć przed Jordanem na baczności. Ten pełen wdzięku zawadiaka mógł jej zrobić krzywdę. Jeśli się z nim zada, to prawdopodobnie dołączy niebawem do długiego szeregu „przyjaciółek”. Nie zniesie tego. Zostawiano ją już dwa razy, nic będzie przecież taka głupia, żeby prosić o trzeci raz. Dwie godziny zajęło jej obdzwonienie wszystkich pracowników, którzy nagrali się na

sekretarce. Musiała przecież odpowiedzieć na ich pytania i udzielić im niezbędnych wskazówek. Siedziała właśnie przed telefonem zastanawiając się, czy może o tej porze zadzwonić do Gail, gdy drzwi otworzyły się ponownie i ukazał się w nich Jordan. Wtoczył do środka wózek z maszyną. - Jakieś kłopoty? - spytał, widząc jej zamyślenie. - Nie, właściwie nie. - Liza wyprostowała plecy. - Zastanawiałam się właśnie, czy by nie zadzwonić do przyjaciółki. Ona jest w ciąży, wie pan, i być może teraz właśnie śpi. To mają być bliźnięta albo nawet trojaczki. Kit powiedział, że lekarz nie miał co do tego pewności. Jordan nie dał poznać po sobie, jak bardzo zbulwersowała go ta wiadomość. - Lekarz nie był pewien? - spytał na pozór obojętnie, podłączając znowu maszynę do prądu. - Właśnie. Gail nie chce się poddać badaniu ultrasonograficznemu - nie mam pojęcia dlaczego - i lekarz może wysłuchać tylko bicia serca. Jordan ugryzł się w język, żeby nie zasypać Lizy tysiącem pytań. Musi znaleźć jakiś sposób, aby dowiedzieć się czegoś więcej o tej dziewczynie i jej przyjaciołach. Nie miał odwagi wypytywać jej bezpośrednio, żeby nie usłyszeć, że go to nie powinno obchodzić. Wyciągnął rękę do Lizy. - Chodźmy. Już i tak zbyt długo siedzimy zamknięci w czterech ścianach. Przespacerujemy się na lotnisko. Muszę sprawdzić ciśnienie oleju w samolocie, zanim polecę do Dallas. Liza podała mu dłoń i natychmiast poczuła, że robi jej się gorąco. Szybko cofnęła rękę. Poszli razem z Tumblewoodem wąską ścieżką, wzdłuż której rosły egzotyczne rośliny. Dość niespodziewanie otworzył się przed nimi rozległy teren, na którym stał mały Lear - jet. Liza patrzyła z niedowierzaniem na to niewielkie lotnisko. - Lądowanie tutaj jest chyba niebezpieczne? - spytała zaniepokojona. Jordan pokręcił głową. - Nawet we mgle mogę dokładnie określić swoją pozycję za pomocą radaru - wyjaśnił. - Poza tym mam możliwość włączenia świateł pozycyjnych na lotnisku z odległości trzech mil. Ulga malowała się na twarzy Lizy i Jordan zorientował się, że naprawdę martwiła się o jego bezpieczeństwo. Co to za* niezwykła kobieta! - pomyślał. W interesach chłodna i rzeczowa, a w trosce o innych powodująca się' emocjami. Prawdziwa altruistka, nie martwiąca się o siebie, tylko o innych. Tumblewood podbiegł do nich, okazał im swoje uwielbienie, skacząc radośnie i liżąc

ich po dłoniach, po czym znowu gdzieś pobiegł. - Cieszę się bardzo, że zyskała pani sympatię mego ulubieńca - powiedział Jordan. - Pies jest prawdziwym przyjacielem człowieka, to święta prawda. Jest wierny i potrafi dochować sekretu. Można mu powierzyć wszystkie tajemnice bez obawy, że wyklepie coś sąsiadom. Ja też zresztą jestem wdzięcznym słuchaczem. Niechże mi pani opowie o swojej przyjaciółce Gail. Nazywa się... - Martindale - odparła Liza. - Jest żoną Kita. Myślałam, że już o tym wspomniałam. - Broń Boże! - Jordan był zły, że musi tak ciągnąć Lizę za język. - A te bliźniaki kiedy mają przyjść na świat? - Termin porodu wypada w połowie przyszłego miesiąca. Myślę jednak, że urodzą się nieco wcześniej. Jak tak dalej pójdzie, nie dowiem się niczego przed pierwszym śniegiem, pomyślał Jordan zniechęcony. To za długo. Umowa z „Sitting Tight” wkrótce wygaśnie i Liza zniknie z jego życia. Nie chciał togo. Nie zniósłby rozłąki z tą dziewczyną. Przynajmniej nie teraz. Liza zainteresowała go. Ta zagadkowa jak sfinks młoda kobieta działała na niego jak narkotyk. Musiał ją bliżej poznać, musiał dowiedzieć się, co w niej tak bardzo go pociąga. - Lizo, oddałbym nawet mój samolot, żeby tylko dowiedzieć się czegoś o pani. Proszę... - patrzył na nią błagalnie. Liza oblizała spierzchnięte nagle wargi. - Słucham... czego tak bardzo chciałby się pan dowiedzieć? Wszystkiego! - pomyślał Jordan. Powiedz mi, dlaczego tak mnie zafascynowałaś, powiedz, dlaczego zdarzają się takie chwile, w których widzę udrękę w twoich oczach, powiedz, co w tobie jest takiego, że nie mogę od ciebie oderwać ani wzroku ani myśli, powiedz, jak mógłbym cię uszczęśliwić.... - Niech mi pani opowie o Kicie - odezwał się głośno. Liza patrzyła przed siebie, jakby nie słyszała tej prośby. - Kit? - powiedziała po chwili. - Jest bardzo kochany i pod każdym względem godny zaufania. Zawsze można na niego liczyć. Kit jest moim najlepszym przyjacielem.

ROZDZIAŁ 3 Jordan wiedział, że Liza przełamała się i że wreszcie zaspokoi jego ciekawość. Wziął ją za rękę i poprowadził niespiesznie na pas startowy. - Dobry przyjaciel jest naprawdę cenną wartością - zauważył. - Ile lat miała pani, kiedy się poznaliście? - Siedem. Wydaje mi się, jakbym go znała całe życie. A przecież dopiero wtedy, gdy tata stracił rancho, przenieśliśmy się do miasta i zostaliśmy sąsiadami Martindale'ów. - Tylko pani i pani ojciec. - Nie, DeeDee też wtedy jeszcze była. Moja matka. Liza umilkła. Było jej przyjemnie czuć mocny uścisk dłoni Jordana. Tata był właściwie solidnym, ciężko pracującym ranczerem. Nie miał nawet czasu, żeby sobie poszukać odpowiedniej żony. Myślę, że któregoś dnia miał już po prostu dość samotności. Wsiadł w samochód i pojechał do Las Vegas. I właśnie tam zakochał się beznadziejnie w jasnowłosej tancerce, młodszej od niego o dwadzieścia trzy lata, ożenił się z nią i przywiózł do Nowego Meksyku. - I jak się jej spodobało życie na rancho? - Była już wtedy w odmiennym stanie, pewnie dlatego nie uciekła od razu. W każdym razie jej przyjazd spowodował rychłe zadłużenie rancha, i to aż na trzy hipoteki. Tata usiłował za wszelką cenę znaleźć pieniądze na rozrzutny styl życia matki. Później stale się kłócili. Liza aż się wzdrygnęła na wspomnienie tych kłótni. - Kiedy się przeprowadziliśmy do miasta, tata nie miał już gdzie się przed nią schować. Musiał znosić jej humory albo ukrywał się w najbliższym barze. Szczęśliwym zrządzeniem losu Kit mieszkał tuż obok. Był najmłodszy z szóstki rodzeństwa i zaledwie o rok starszy ode mnie. Zaprzyjaźniliśmy się od razu i większość czasu spędzałam u Martindale'ów. Jedno dziecko mniej, jedno więcej... Nie przeszkadzałam im widać. Zresztą na pewno słyszeli te ciągłe awantury i wiedzieli, dlaczego do nich przychodzę. Niechęć Jordana do Kita Martindale'a zmniejszyła się trochę. Nadal go co prawda nie lubił, ale już nie tak bardzo, jak przedtem. - Trzymał więc panią z daleka od kłótni rodziców? - O, tak. Kit był moim obrońcą. Kiedy miałam trzynaście lat, DeeDee przepadła z jednym facetem z Wenezueli. Nigdy już jej nie zobaczyliśmy. Tata miał kłopoty z otrzymaniem pracy w mieście. Chwytał się każdej okazji, jaka mu się nadarzała.

- Jak mu się udało sfinansować pani studia? Liza uświadomiła sobie, że ciągle trzymają się za ręce. Delikatnie cofnęła swoją dłoń. - Cały czas pracowałam na pół etatu, a tata dorzucał, ile mógł. Jakoś sobie radziliśmy przez dwa lata. A potem ukazał się w prasie artykuł o tym, że w Nowym Meksyku znaleziono złoto i że ludzie przez noc zrobili fortuny. Tata nie miał wprawdzie pojęcia o szukaniu złota, ale stwierdził, że to jedyna szansa na wyjście z kłopotów. Kupił sobie motykę, szpadle i sito, i ruszył na poszukiwanie tego cennego kruszcu. Poprosił Kita, żeby się mną opiekował, i przepadł bez wieści. Jordan zatrzymał się. Spojrzał na Lizę ze współczuciem. Położył dłonie na jej szczupłych ramionach. Najchętniej przytuliłby ją do siebie, ale zabrakło mu odwagi. - Nigdy się nie odezwał? - Nie - powiedziała cicho. - Być może uważał, że zrobił już swoje. - Została więc pani całkiem sama? Chodzi mi o to, czy miała pani jakichś krewnych? Liza pokręciła głową. - Nie, nie miałam żadnej rodziny, ale Kit i jego bliscy bardzo się o mnie troszczyli. - Spojrzała zamyślona na mały samolot. - Jaki on śliczny! - zachwyciła się. - Nigdy nie widziałam takiego samolotu z bliska. - Zabiorę panią w krótki rejs powietrzny - obiecał Jordan. Jego ręce usamodzielniły się i niezależnie od jego woli pogładziły Lizę po plecach. Opuścił trochę głowę, żeby dotknąć wargami jej pachnących włosów. - Co się działo później? Kiedyś przecież pieniądze musiały się skończyć. - Dzięki pomysłowi z systemem „opiekun domu” starczyło ich na dłużej niż się można było spodziewać. W momencie gdy Cały biznes zaczął mnie przerastać, Kit wziął sprawy w swoje ręce. Zaproponował, żebyśmy się pobrali, i przerwał studia na rok. Musiał zarobić na nas oboje. Po przerwie dołączył do mojego roku i razem kończyliśmy studia. - Dotrzymał obietnicy danej pani ojcu? - Tak. Nie mieliśmy innego wyjścia - Liza uśmiechnęła się słabo. - Kochaliśmy się bardzo i zawsze świetnie się rozumieliśmy. Dotarli do tego punktu, którego Jordan nie mógł zrozumieć. - Ale dlaczego... Liza zmusiła go uśmiechem do milczenia. - Nie słyszał pan jeszcze pointy tej historii. Za poniesioną dla mnie ofiarę w postaci przerwy w studiach Kit został wynagrodzony w całkiem szczególny sposób. Na jednym z kursów, na które później wspólnie uczęszczaliśmy, poznał Gail. Pasowała do niego tak świetnie, że przyjął to jak dar niebios. Jordan ciągle trwał z wargami przy jej włosach, . - I pani była gotowa zrezygnować z niego, żeby mógł znaleźć szczęście z inną kobietą?

- Wiem, że większość ludzi nie jest w stanie tego pojąć, ale po panu się tego nie spodziewałam. - Liza odsunęła Jordana od siebie, żeby mu spojrzeć w oczy. - Kit i ja lubiliśmy się bardzo i żyliśmy też jak mąż z żoną, ale nie była to wielka miłość. Wiedzieliśmy o tym od początku* i wiedzieliśmy również, że kiedyś któreś z nas albo oboje trafimy na właściwego partnera. Na twarzy Jordana pojawił się wyraź zrozumienia. Liza i Kit zawarli związek małżeński z rozsądku, rozpaczliwie próbując rozwiązać dręczące ich problemy. - I Kit właśnie trafił na odpowiednią partnerkę - powiedział Jordan zamyślony - a pani nie. - W każdym razie dotychczas jeszcze nie - Liza westchnęła z ulgą, zadowolona, że wreszcie coś do niego dotarło. - Po dyplomie poszliśmy od razu do adwokata i wnieśliśmy sprawę o rozwód. Później wróciłam do mojego panieńskiego nazwiska. Kit pozostał, moim najlepszym przyjacielem, a Gail jest dla mnie jak siostra. Naszą trójkę łączą bliższe więzy, niż to się zdarza w niektórych rodzinach. Gdyby sytuacja się odwróciła i gdybym to ja wcześniej poznała kogoś interesującego, Kit cieszyłby się tak samo. Liza odwróciła głowę udając, że podziwia samolot. O mało nie powiedziała „kogoś tak interesującego jak pan”. Na szczęście w ostatniej chwili ugryzła się w język. Zastanawiała się, dlaczego taka myśl mogła jej przyjść do głowy. Nie znała przecież prawie Jordana. Skąd mogłaby mieć pewność, że to on właśnie jest tym mężczyzną, na którego czekała całe życie. Rozpamiętywanie przeszłości wprowadził ją w sentymentalny nastrój, ot co. - Tak - powiedziała półgłosem - teraz już zna pan całą historię. Ustny życiorys pracownicy. Jordan zdawał sobie sprawę z tego, że Lizie niełatwo było zwierzać się obcemu w końcu mężczyźnie z tak intymnych przeżyć. - Dziękuję, że mi pani to wszystko opowiedziała. Nie miałem prawa urządzać pani takiego przesłuchania. Wybaczy mi pani? - Nie wiem, co miałabym panu wybaczyć - uśmiechnęła się Liza. - Potrafię zrozumieć pana ciekawość względem nowej pracownicy. Ale, ale, czy nie proponował mi pan przed chwilą zwiedzania tego cuda? - Liza wskazała ręką samolot. - Jestem na pani rozkazy - Jordan skłonił się wytwornie. Oprowadził ją po małym jecie żałując, że nie mogą wzbić się ponad chmury. Wskaźnik stanu oleju był uszkodzony i nie można było ryzykować. A poza tym, pomyślał, gdy znowu stanęli na asfaltowym lotnisku, muszę mieć teraz