boni98

  • Dokumenty100
  • Odsłony84 991
  • Obserwuję63
  • Rozmiar dokumentów310.8 MB
  • Ilość pobrań44 874

Izabela Komendolowicz - Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów.

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Izabela Komendolowicz - Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów..pdf

boni98 EBooki
Użytkownik boni98 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 207 stron)

Iza Komendołowicz GINEKOLODZY Tajemnice gabinetów

Projekt okładki: Joanna Strękowska Ilustracja na okładce: © Yurchenko Yulia/shutterstock.com Redakcja: Lena Marciniak/ Słowne Babki Sp. z o.o. Korekta: Jadwiga Miłkowska / Słowne Babki Sp. z o.o. © Izabela Komendołowicz-Lemańska, Magdalena Kuszewska, 2018 Copyright for the Polish edition© Grupa Wydawnicza Foksal, 2018 Projekt wnętrza, skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski Grupa Wydawnicza Foksal sp. z o.o. ul. Domaniewska 48, 02-672 Warszawa tel. 22 828 98 08 fax 22 395 75 78 biuro@gwfoksal.pl, www.gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-6104-0 Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o. Warszawa 2018

Spis treści Motto Zamiast wstępu Rozdział 1. Dziwne przypadki Rozdział 2. Poród Rozdział 3. Na śmierć i życie Rozdział 4. Patologia Rozdział 5. Zespół downa i inne wady Rozdział 6. Aborcja Rozdział 7. Młodociane matki Rozdział 8. Gwałt Rozdział 9. Ciąże pozamałżeńskie Rozdział 10. Stare matki Rozdział 11. In vitro Rozdział 12. Hormony Rozdział 13. Antykoncepcja Rozdział 14. Rak Rozdział 15. Ginekologia estetyczna Rozdział 16. Mężowie Rozdział 17. Ginekolog. Kobieta czy mężczyzna? Biogramy

Kobieta, która przychodzi do ginekologa, albo jest w ciąży, albo chce być w ciąży, albo nie chce w niej być, albo ma raka. Jeśli dowiesz się, w której jest grupie, to będziesz wiedział, co robić dalej. Słowa przypisywane Adamowi Ferdynandowi Czyżewiczowi (1877–1962), legendarnemu ginekologowi i położnikowi

Zamiast wstępu Rzadko ją widuję, chociaż mieszka na tej samej klatce co ja. Samotnie wychowuje kilkuletnią córeczkę. Czasem odwiedzają ją rodzice. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Dlaczego zostałaś ginekologiem? Odkąd pamiętam, rodzice powtarzali mi, że to dobry zawód, że zawsze będę miała pracę, ludzie będą mnie szanować. No i że zarobki są niezłe. Pochodzę z małego miasta na południu Polski. Brat mojego ojca pracował w miejscowym szpitalu, a po południu przyjmował w swoim gabinecie. Zbudował ładny dom, miał dobry samochód, stać go było na zagraniczny urlop kilka razy w roku. To naprawdę coś. Byłam niezła z biologii, chemii, pomyślałam: „Dlaczego nie? Może to rzeczywiście dobry pomysł”. Mam wrażenie, że żałujesz swojego wyboru. Nie wiem, czy żałuję. Może czasem. Nic nie jest takie, jak mi się wydawało. Ani prestiż, ani satysfakcja, ani pieniądze. Tylko pracy jest. Aż nadto. Powinnaś mnie zobaczyć, jak wracam po dyżurze. Wchodzę do domu i zasypiam w ubraniu. W szpitalu brakuje lekarzy, biegam od porodu do porodu. Niekiedy dosłownie nie mam kiedy pójść do toalety. A na przykład moja koleżanka na okulistyce w czasie dyżuru czyta książki, ogląda seriale, śpi. Może powinnaś zostać okulistką? Myślisz, że każdy dostaje się na taką specjalizację, na jaką chce? Zresztą ja akurat chciałam na ginekologię. Pracujesz w świetnej klinice. Masz szansę się rozwijać. Żeby się tutaj dostać, zaczynałam od wolontariatu. Wiesz, co to znaczy? Za swoją pracę nie dostajesz pieniędzy, zarabiasz tylko na dyżurach. W końcu udało mi się dostać ćwierć etatu, potem połówkę, a teraz wreszcie cały etat. Z tym rozwojem to gruba przesada. Rozwija to się córka profesora. Ciągle zagraniczne staże, wyjazdy na sympozja. A takie szaraki jak ja w kółko robią to samo. Czyli porody, porody, porody. Wiesz, co mnie wkurza? Do południa przyjmujemy pacjentki szpitalne, a po południu zaczynają się cięcia pacjentek z gabinetów prywatnych. Przecież ci lekarze mają z tego zysk dla siebie, a cała reszta pracuje za darmo, to znaczy, za państwowe. Też kiedyś będziesz miała „swoje” pacjentki. Kiedyś tak. Niedawno zdałam egzamin specjalizacyjny. Mam 34 lata, ciągle się uczę

i zarabiam 3500 złotych brutto. Kredyt za mieszkanie spłacają moi rodzice, dorzucają się do moich opłat, kupili mi samochód. Myślę, że gdybym poszła, na przykład, na prawo, tobym sobie lepiej radziła. Za to masz poczucie, że robisz coś z sensem. To są momenty. Ale potem spotykasz pacjentkę, która ci mówi, że na niczym się nie znasz, obraża cię i od razu masz dość. Starsi lekarze wspominają czasy, kiedy pacjenci traktowali lekarza z szacunkiem. Dziś to rzadkość. Większość uważa: „Należy mi się”. A jeśli coś się im nie spodoba, to grożą nam sądem. Lekarze naprawdę boją się procesów. To już prawdziwa plaga. A przecież w czasie porodu naprawdę może się wydarzyć wszystko. Ciągle czytamy w mediach historie tragedii, które wydarzyły się z winy lekarza. Znam ginekologów przepracowanych, ginekologów niemiłych, ginekologów sfrustrowanych, ginekologów skoncentrowanych na zarabianiu pieniędzy, ale nie poznałam ani jednego, który chciałby zaszkodzić pacjentce. * * * Co można znaleźć w pochwie? Na przykład plik banknotów studolarowych. Nie dziwię się, że pacjentka chciała go wyjąć. Nie ona chciała, tylko boss, który ją przyprowadził, chciał odzyskać pieniądze. Może kazał jej przewieźć je przez granicę? Nie wiem. Duży był ten plik? Bardzo duży. Nie mogła go wyciągnąć sama? Nie wiem, czy nie mogła, czy się bała. Co jeszcze potrafią sobie włożyć pacjentki? Były jakieś spinki, koraliki, końcówka od dezodorantu. Przez przypadek? Myślę, że nie przez przypadek. Nie sądzę, żeby dezodorant przez przypadek znalazł się w pochwie. Izabela Falkowska, ginekolog położnik ze Szpitala Klinicznego im. ks. Anny Mazowieckiej

przy ul. Karowej Izba przyjęć. Ostry stan zapalny u pacjentki, młodej dziewczyny. Razem z nią jest jej matka. Szybka decyzja, wypisanie recepty, po czym tekst mamusi: „Czy mógłby pan przepisać jeszcze jedno opakowanie, bo mamy tego samego partnera seksualnego?”. Profesor dr hab. med. Romuald Dębski, szef Kliniki Ginekologii i Położnictwa CMKP w Szpitalu Bielańskim Wigilia Bożego Narodzenia, godzina druga w nocy. SMS z nieznanego mi numeru: „Proszę pani, właśnie miałam stosunek i znalazłam w pochwie coś białego. Wydaje mi się, że mogę być w ciąży. Co pani o tym myśli? Wesołych świąt”. Nie żartuję, na końcu dołączono życzenia. Następnego dnia ta kobieta do mnie zadzwoniła. Odebrałam i mówię: „Proszę pani, pani mi napisała jakiegoś SMS-a w nocy”. „No tak, bo się bardzo zmartwiłam”. „Ile pani ma lat?” „Osiemnaście”. „A czy pani nie wie, że do obcych ludzi nie pisze się i nie dzwoni z takimi problemami?”. Nie rozumiała, o co mi chodzi… Marta, Ginekolog z dużego miasta w centralnej Polsce Młoda kobieta dzwoni i mówi, że zaszła w ciążę. Super, moje gratulacje. „Ale zaszłam w tę ciążę w czasie stosunku przerywanego”. „Proszę pani, to nie jest najlepsza metoda antykoncepcji” – odpowiadam. „Panie doktorze, czy jeśli mieliśmy stosunek przerywany, to dziecko urodzi się w całości?”. Ona nie żartowała. Piotr, ginekolog ze szpitala powiatowego na Śląsku Przez jakiś czas miałem dyżury w pogotowiu. Kiedyś, o trzeciej, czwartej nad ranem, otwierają się drzwi, patrzę – nikogo nie ma. Mówię do pielęgniarki: „Niech pani zobaczy, co się dzieje”. Ona wygląda i krzyczy przerażona: „O Jezu, leżą na podłodze!”. Ludzie z pierwszych stron gazet: znana aktorka i równie znany aktor. On prosi: „Panie doktorze, niech pan jej to wyjmie. To ja jej wsadziłem”. I wyciągnąłem z pochwy kieliszek do wódki. Marek, specjalista z zakresu ginekologii i położnictwa oraz endokrynologii Raz mówię pacjentce: „Proszę pani, zakażenie wirusem HPV w pochwie jest tak rozległe, że nie wyleczy go pani samodzielnie, tylko stosując maści i kremy. Trzeba zrobić zabieg”. Pacjentka kiwa głową, zapisuje się na zabieg, a trzy dni później dzwoni i mówi: „Pani doktor, ja to przemyślałam. Nie poddam się zabiegowi, ponieważ my z moim partnerem się kochamy i ufamy sobie. Nie będę się leczyła”. I czuję, że pacjentka ma do mnie ukryte pretensje, bo

sugerowałam, że partner mógł ją zdradzić (czego rezultatem było nasilenie zakażenia). Obraża się na mnie. Anna, Ginekolog z Warszawy Zdarzają się też inne historie. Na przykład pacjentka z cebulą włożoną do pochwy. Co takiego? Mąż jej włożył na siłę, bo się źle zachowywała w domu. Trafiają się pacjentki, którym trzeba wyjąć z pochwy prezerwatywę albo utknięte tampony. Różne rzeczy można znaleźć w pochwie. Kiedyś była żarówka, ale to akurat u mężczyzny, w odbycie. Włożona szkłem na zewnątrz. Ktoś mu to zrobił. Tego nie da się samemu wyjąć. Dorota, ginekolog ze szpitala powiatowego W gabinecie. Pacjentka z silnymi upławami. Smród okropny. Musiałam otworzyć okna. Delikatnie ją pytam: „Nie przeszkadza pani ten zapach?”. A ona: „Trochę przeszkadza, ale mąż tak lubi”. Joanna, ginekolog ze szpitala klinicznego w Warszawie W tamtym roku przyjechała do kliniki pacjentka, która nie wiedziała, że jest w ciąży, a była w dwudziestym ósmym tygodniu. Dziecko miało powyżej tysiąca gramów. Jej chłopak stoi pod porodówką, oburzony, że nikt go o niczym nie informuje, więc mu mówię: „Pana dziewczyna jest w ciąży, będziemy rodzić”. „Aha – odpowiada. – A czy dziecko jest zdrowe?”. „Dlaczego pan pyta?” „Bo gdybym wiedział o ciąży, tobyśmy tak nie imprezowali”. Profesor dr hab. med. Hubert Huras, szef Kliniki Położnictwa i Perinatologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie Banalna sprawa. Przewlekły stan zapalny w pochwie. Pacjentka oświadcza, ma do tego prawo, że nie chce być badana. W takiej sytuacji w kartę wpisuje się: „odmowa badania”. Najpierw przepisuję jedne leki dopochwowe, po jakimś czasie ona przychodzi i mówi, że jej nie pomagają. Przepisuję inne leki, też okazują się nieskuteczne. „Proszę pani, przepraszam bardzo, muszę jednak panią zbadać”. Badam i co znajduję w pochwie? Gazę, a w środku zawinięty liść. Wyciągam to wszystko, może pani sobie wyobrazić, jak to pachniało, jak wyglądało. Włożyła sobie liść kapusty, bo koleżanka jej powiedziała, że pochwę najlepiej zakwasić kapustą. Marek, specjalista z zakresu ginekologii i położnictwa oraz endokrynologii

Na izbę przyjęć zgłaszają się pacjentki z bólem brzucha, przychodzi chirurg na konsultację, a okazuje się, że ona rodzi. Donoszona ciąża. Dziewiąty miesiąc. Nie wiedziała, że jest w ciąży?!!! Mówi, że nie wiedziała. Nie wiem, jak to możliwe, że te kobiety nie czują ruchów płodu. Może wypierają to, że są w ciąży. Najczęściej rodzą zdrowe dzieci, chociaż przez całą ciążę były bez opieki, nie oszczędzały się. To przeważnie są pacjentki bardzo młode albo czterdzieści plus. Często bardzo otyłe, może dlatego ich rodziny czy znajomi nic nie zauważyli. Ale całkiem niedawno pogotowie przywiozło dziewczynę dwudziestoparoletnią. To była akurat mała ciąża, trzydzieści dwa tygodnie. Szczupła. Tak naprawdę tego brzucha było tylko odrobinę więcej. Pacjentka wjechała na porodówkę i urodziła. Z kolei ostatnio inna na obchodzie pyta, czy będzie mogła wyjść do domu po dwóch dobach. Mówimy, że jeśli z dzieckiem będzie wszystko w porządku, to naturalnie tak. A pacjentka tłumaczy: „Bo wie pani, jestem nieprzygotowana, ja się dopiero tutaj dowiedziałam, że byłam w ciąży”. Oczywiście w takim przypadku pacjentka nie wychodzi ze szpitala szybko, bo u noworodka trzeba zrobić wszystkie badania. Brak okresu przez dziewięć miesięcy, rosnący brzuch. Jak pacjentki to sobie tłumaczą? Często mówią, że były plamienia, więc myślały, że to miesiączka. Jest mnóstwo kobiet, które w ogóle nie chodzą do ginekologa. Jedna z takich zaskoczonych porodem pacjentek miała pofarbowane włosy, makijaż permanentny. Na pierwszy rzut oka zadbana. Takie historie zdarzają się też w Warszawie, choć może rzadziej niż na prowincji. Joanna, ginekolog w trakcie specjalizacji z warszawskiego szpitala klinicznego Przychodzą z rzadka, zazwyczaj bardzo zawstydzone. Przełożona zakonu prosi o to, by przyjmować je po godzinach. Powód? Habit w poczekalni budzi niezdrową sensację, zupełnie jakby zakonnice nie miały żadnych narządów płciowych. A przecież to też człowiek, też pacjentka. Dla mnie nie ma żadnej różnicy. Wszystkie jesteśmy zbudowane podobnie. Oczywiście takie wizyty są nieco inne, bo zakonnice nie współżyją, nie proszą o środki antykoncepcyjne. Dla nich najważniejsze jest tylko to, czy są zdrowe, czy nic złego się nie dzieje. Kiedyś u jednej młodej zakonnicy znalazłam zmianę nowotworową. Powiedziała: „Będę się modliła, na pewno wyzdrowieję”. Tej wiary im zazdroszczę, pewnie łatwiej się z nią żyje. Krystyna, ginekolog z dużego miasta w centralnej Polsce Jedną z najbardziej zdumiewających pacjentek była pani, którą przyjęliśmy zeszłego roku jesienią. Ósma ciąża, do ósmego cięcia cesarskiego, kobieta lat trzydzieści dwa. Wyszła od nas po tym cięciu z macicą, co jest rzadkie, bo przy tylu porodach zdarza się, że jest krwotok

i trzeba macicę usunąć. Spodziewamy się, że ta pacjentka może jeszcze przyjść w niejednej ciąży. Profesor dr hab. med. Anita Olejek, kierownik Katedry I Oddziału Klinicznego Ginekologii, Położnictwa i Ginekologii Onkologicznej w Bytomiu Pewna młoda kobieta w ciąży przyszła do mojego gabinetu na pierwsze USG. Z przerażeniem stwierdziłem, że wygląda to na skomplikowaną wadę płodu, bezczaszkowca. Matka może podjąć próbę porodu, jednak musi mieć świadomość, że dziecko umrze. Napisałem, że zachodzi podejrzenie takiej wady, i mówię do pacjentki: „Bardzo panią proszę o pilne skontaktowanie się ze specjalistą (tu podałem nazwisko). Sprawa jest naprawdę bardzo poważna”. Kobieta zabrała wyniki i poszła. Po wielu dniach do mojego gabinetu wchodzi pacjentka zapisana na USG, dwudziesty któryś tydzień ciąży. Patrzę na nią, przyglądam się jej i pytam: „A czy pani nie jest tą pacjentką, która miała pojechać pilnie do szpitala?”. „Tak”. „A zatem proszę mi pokazać wynik wykonanego tam USG”. „Ale ja tam nie pojechałam”. „A dlaczego nie?” „No bo myślałam, że nic złego się nie dzieje i że dziecko jakoś się naprawi”. Horror. Musiała donosić tę ciążę z płodem bez głowy aż do porodu naturalnego. Piotr, ginekolog z Warszawy

Rozdział 1. Dziwne przypadki Miałam taki ciekawy przypadek na stażu w Płońsku. Przyszła Rosjanka do porodu, urodziła dziecko, gratuluję jej, a ona mówi: „Ale ja miałam bliźniaki”. A przecież urodziła jedno! Słucham tętna, brzuch duży. Myślę: „No, może jest jeszcze jedno”. Wkładam rękę do macicy, szukam tego bliźniaka, ale się okazało, że nie ma. Pewnie na początku miała ciążę bliźniaczą, a później jeden płód obumarł. To jeszcze były czasy, gdy USG nie było tak popularne, jakość obrazu była dużo gorsza. Pamiętam, że ta sytuacja mnie wystraszyła. Co się dzieje z takim obumarłym płodem? Zależy, w którym momencie obumrze. Jeżeli bardzo wcześnie, to zostanie wchłonięty. Natomiast jeżeli to będzie piętnasty, dwudziesty tydzień, to martwy płód zostanie trochę zmacerowany, czasami znajdzie się w wodach płodowych albo doklei się do łożyska. Taka jakby masa plastyczna, sinozielona, ale gdy ją pogładzimy, to czasami czuć elementy kostne. Izabela Falkowska, ginekolog położnik Chyba najlepiej pamiętam dyżur na izbie przyjęć, jeszcze przed specjalizacją. Przyszła pacjentka z plamieniem po zabiegu wyłyżeczkowania macicy z powodu poronienia zatrzymanego. Poronienie zatrzymane oznacza, że zarodek się nie rozwinie. To była wczesna ciąża, zabieg wykonano w szpitalu. Oglądam macicę na USG i widzę żywy zarodek. O co chodzi? Co się okazało? Prawdopodobnie pacjentka miała podwójną macicę. To możliwe? Tak, są różne wady macicy: może być dwurożna, podwójna, może być podwójna macica z jedną szyjką, z dwoma. Może być ciąża w każdej macicy, może być ciąża w każdym rogu. Prawdopodobnie usunięto zarodek z jednej macicy, a ten drugi przetrwał. Jak ona się cieszyła! Rozpłakała się ze szczęścia. Iga, ginekolog położnik ze szpitala klinicznego w Warszawie Miałam taką pacjentkę, po czterdziestce. Mówimy jej, że jest w ciąży pozamacicznej, ona, że niemożliwe. Dlaczego niemożliwe? „Bo byłam sterylizowana” – tłumaczy. Faktycznie, miała przecięte jajowody, wszystko było zrobione jak należy, a jednak ten plemnik gdzieś się boczkiem przedostał. To była ciąża pozamaciczna, do usunięcia.

Izabela Falkowska, ginekolog położnik Trzydzieści, może nawet czterdzieści lat temu. Poród się zaczął, wszystko przebiegało normalnie, urodziła się główka dziecka, czyli wydawało się, że praktycznie już po porodzie. Reszta powinna pójść w sekundę, a tutaj poród się zatrzymał. Wiadomo było, że coś się zaklinowało. Musiałem zrobić tak zwaną dekapitację, czyli odciąć głowę dziecka, ono i tak było już martwe. A resztę wyjąłem przez cięcie cesarskie. Okazało się, że płód miał ciężkie uszkodzenie genetyczne, wodobrzusze. Przez ten wielki brzuch nie mógł się urodzić. Matce natomiast nic się nie stało. Tragiczne, fatalne, niesamowite. Natychmiast poszła plotka po mieście, że doktor uciął głowę dziecku. Tu każdy zna kogoś, kto ma kogoś w szpitalu. Nic się nie ukryje. Tadeusz, ginekolog ze szpitala powiatowego w województwie mazowieckim Dwadzieścia kilka lat temu. Żona mojego nieżyjącego już przyjaciela, kobieta przed pięćdziesiątką, zjawia się u mnie w gabinecie, a ja od razu widzę, że ma duży, znacznie większy niż kiedyś brzuch. Wziąłem przyjaciela na bok i mówię: „Słuchaj, co się dzieje? Dlaczego ona tak wygląda?”. On zaczyna mi tłumaczyć: „Wiesz, mieliśmy wypadek samochodowy i dopiero wtedy zobaczyłem, że ona ma taki brzuch”. Pytam go: „Zrobiliście USG?”. „No nie” – słyszę. Dociekam: „Krzysiu, ale jak mogłeś w łóżku nie zauważyć, że ona ma wielki brzuch?!”. „Wiesz, ja też mam duży brzuch, to jakoś sobie radziliśmy”. Robimy badanie USG – widzę wielki guz z płynem. Jajnik nie jest specjalnie powiększony, ale nie musi być, bo nawet dwumilimetrowy guz złośliwy może spowodować tak wielkie zmiany. Przyjaciel pyta mnie, czy zoperuję żonę. Mówię, że dobrze, zoperuję, ale muszę mieć urologa, chirurga w obstawie, drugiego ginekologa do pomocy. Operacja. Biorę skalpel do ręki, nacinam brzuch, a skóra rozchodzi się jak napięty materiał. Wkładam rękę i okazuje się, że to zawieszona na szypułce cysta o objętości co najmniej trzydziestu litrów. Założyłem dwa szwy i przeciąłem między nimi. Cystę wyjąłem do wielkiej michy, dwie salowe to wynosiły, jedna się potknęła i wszystko się rozlało na podłogę w sali operacyjnej. Na tym się skończyło. Łagodna cysta o objętości trzydziestu litrów, którą pani sama sobie wyhodowała. Marek, specjalista z zakresu ginekologii i położnictwa oraz endokrynologii Końcówka lat siedemdziesiątych. Pacjentka, z zawodu pielęgniarka, miała być w ciąży bliźniaczej – tak jej lekarz zobaczył na USG. Ja też ją zbadałem i wydawało mi się, że coś za dużo tych nóżek i rączek, ale wtedy obraz na aparacie był strasznie zamazany. W naszym szpitalu było akurat pierwsze urządzenie do KTG, wtedy nowość. Podłączyłem aparat. Jedno dziecko w porządku, drugie chyba też, ale coś mi w tym zapisie nie pasowało, jakieś zaburzenia. Pomyślałem, że trzeba zakończyć ciążę, wywołać poród. Pierwsze dziecko

urodziło się zdrowe, naturalnie. Drugie rodziło się z położenia miednicowego. Też wszystko poszło dobrze. Pacjentka odpoczywa po porodzie. Myślę sobie, że niezbyt przydatne jest to KTG, bo przecież z dziećmi wszystko w porządku. Nagle przychodzi pani Władzia, salowa, i mówi: „Panie doktorze, niech pan podejdzie, bo macica pacjentki coś za wysoko”. Był wtedy taki zwyczaj, że po porodzie salowa kładła na brzuchu pacjentki specjalny pojemnik z lodem, żeby macica się szybko obkurczyła. I wtedy właśnie pani Władzia zauważyła, że coś jest nie tak. Pobiegłem, badam tę pacjentkę, jest jeszcze jedno dziecko. Okazało się, że to był hypotrofik, czyli dziecko słabiej odżywione wewnątrzmacicznie. Noworodek był w niezłym stanie klinicznym, żywy, chociaż wody płodowe były już zielone. To dlatego zapis KTG był zaburzony. Kiedy położna wyszła do stojącego na korytarzu męża i powiedziała mu: „Ma pan trzy dziewczynki, wszystkie zdrowe”, to on zemdlał. Dr hab. med. Antoni Marcinek, ordynator oddziału położniczo-ginekologicznego szpitala na Siemiradzkiego w Krakowie Kiedyś pacjentka, która była umówiona z oddziałową na poród, zadzwoniła do niej, że coś wychodzi jej z pochwy. Po chwili przysłała zdjęcie. Okazało się, że to wypadnięte kłęby pępowiny. W takiej sytuacji dziecko za chwilę się udusi. Matka musi natychmiast rodzić. Gdzie wtedy była? W domu, w Warszawie. Ciąża była donoszona, trzydziesty ósmy tydzień. Powiedzieliśmy, żeby natychmiast wzywała pogotowie i jechała do najbliższego szpitala. Oczywiście przyjechała do nas. My już wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja, czekaliśmy zwarci i gotowi, daliśmy znać na izbę przyjęć. Przyjechali na sygnale. Gdy tylko usłyszeliśmy ten sygnał, to od razy wszyscy stawiliśmy się na bloku operacyjnym. Pech chciał, że na izbie przyjęć była doktor, która akurat nie wiedziała, że może przyjechać taka pacjentka, więc kiedy to zobaczyła, to mało nie dostała zawału. A co zobaczyła? Z pochwy wystawało ze trzydzieści centymetrów pępowiny. Ucisk dziecka, skurcze, ucisk dziecka, skurcze, czyli niedotlenienie. Wszyscy przerażeni. Pacjentka od razu wjechała na salę operacyjną, zrobiliśmy cięcie, wyjęliśmy zdrowego, żywego dzidziusia. Trwało to – od telefonu do momentu cięcia – czterdzieści minut, może godzinę. Oczywiście było mnóstwo gapiów, wszyscy bili brawo, ci z karetki też, bo czekali, czy wszystko dobrze się skończy. Skończyło szczęśliwie, to był cud. Dziecko mogło przyjechać już obumarłe. Izabela Falkowska, ginekolog położnik Wiele lat temu jako młody lekarz uczestniczyłem w konsultacji kobiety z olbrzymim guzem w okolicy biodra. Pacjentce, lat dwadzieścia kilka, świeżo upieczonej mężatce, towarzyszył

małżonek, również młody człowiek. Na pytanie „Od kiedy pani to rośnie?” – wszyscy byliśmy bowiem przerażeni wielkością guza o bardzo niepokojącym wyglądzie, z elementami martwicy – padła jakaś data, kilka miesięcy wstecz. Wtedy ku naszemu zdumieniu pan małżonek powiedział: „To ja państwu pokażę, jak to rosło”. I wyjął plik zdjęć. Okazało się, że fotografował swoją żonę z obnażonym biodrem przez parę miesięcy w odstępach tygodniowych, prowadząc swego rodzaju obserwację. Kobieta przyszła do lekarza dopiero wtedy, kiedy guz zaczął krwawić, a jego masa była tak duża, że pacjentka miała problemy z utrzymaniem równowagi. Trudno było jej się poruszać. Takie kuriozum. Jak skończyła się ta historia? Źle. Kobieta była operowana w jednej z klinik Instytutu Onkologii. Bardzo zaawansowany nowotwór, nieginekologiczny. Chyba tkanek miękkich. Profesor dr hab. med. Grzegorz Panek, onkolog zajmujący się nowotworami narządu rodnego, ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego w Szpitalu im. Orłowskiego w Warszawie Ciekawy przypadek? Było mi dane wykonać cięcie cesarskie, żeby wyjąć zroślaki. Nawet teraz, gdy to mówię, cierpnie mi skóra. Zroślaki to wyjątkowa patologia. W tym przypadku rozpoznano je rentgenologicznie. Wiedziałem, że są zrośnięte narządami jamy brzusznej i klatką piersiową. Na czym polegała największa trudność w porodzie zroślaków cięciem cesarskim? Trzeba tak naciąć, żeby móc równocześnie wydobyć jedno i drugie dziecko. To co innego niż ciąże mnogie, kiedy wyciąga się jednego noworodka po drugim. Nie umniejszam trudności, ale wtedy jest jakieś pole manewru. W przypadku zroślaków nie ma żadnego. Są dwie głowy, dwa tułowia, osiem kończyn – i to wszystko naraz. Jak długo trwała ta operacja? Nie pamiętam, ale nie mogła trwać długo. Otwarta macica krwawi, łożysko się oddziela. Zarazem trzeba tak naciąć macicę, żeby jej nie rozerwać, bo jeśli się ją rozerwie, to krwotok i w najlepszym wypadku pacjentka straci macicę. Pamiętam dobrze każdy moment. Naciąłem, zobaczyłem jedną głowę, drugą głowę, potem pośladek. Na szczęście nie było łożyska na przedniej ścianie macicy – gdyby jeszcze do tego doszło, że trzeba by przez nie przejść, to byłby koszmar. Wydobyłem noworodki, do cieplarki i do karetki. Pojechały do Centrum Zdrowia Dziecka. Profesor dr hab. med. Longin Marianowski, legendarny ginekolog położnik, długoletni szef Kliniki Ginekologii i Położnictwa na placu Starynkiewicza w Warszawie

Cztery lata temu mieliśmy pacjentkę z ciążą, w której były zrośnięte bliźnięta. To jest bardzo rzadki przypadek. Ciąża była już zaawansowana, trzydziesty piąty, trzydziesty szósty tydzień, dwoje dużych dzieci połączonych ze sobą brzuszkami. Muszą być wyjęte w całości. Tylko raz, dwadzieścia lat temu, byłem świadkiem, jak mój mistrz, profesor Marianowski, robił cięcie u pacjentki ze zroślakami. Przypomniałem sobie wszystko, co wtedy widziałem. Profesor Mirosław Wielgoś, szef Klinki Ginekologii i Położnictwa na placu Starynkiewicza w Warszawie, rektor Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego Mój znajomy, lekarz, przyprowadził do mnie na konsultację swoją siostrę. Spodziewaliśmy, że ona lada moment umrze – rak jajnika z przerzutami. Mówiłem znajomemu, że szanse są niewielkie, że trzeba się zastanowić, czy rzeczywiście powinniśmy się decydować na operację, bo pacjentka może jej nie przeżyć, tak jest wyniszczona. On na to: „Nie daruję sobie, jeśli nie wykorzystamy każdej szansy”. Pacjentka po operacji odbyła chemioterapię i trafiła na onkologię w innym mieście. Bałem się pytać kolegi, co z siostrą. Spotkałem ją po sześciu latach, w pełni sił. To był przypadek z kategorii: cud. Adam, profesor onkologii z południa Polski Raz w życiu zdarzyło mi się, że przetoczyłem krew kobiecie, która była świadkiem Jehowy. W trakcie operacji wyszedłem przed salę operacyjną, gdzie stali jej mąż i syn. Pilnowali, żeby czasem ktoś krwi nie wniósł na salę. Mówię do niech: „Decyzja zależy od panów, tu chodzi o jej życie. Ratujemy czy nie?”. Oni zdecydowali, żeby jednak toczyć krew. Uratowaliśmy życie tej pacjentki. Przeżyła. Ale przez cały pobyt w szpitalu nie odezwała się do mnie ani razu, wyszła bez karty informacyjnej. Grzegorz, ginekolog ze wschodniej części Polski Jedna z moich znajomych jako młoda kobieta była operowana z powodu niezłośliwej zmiany nowotworowej. Wycięto jej przydatek. Zgłosiła się ponownie i znaleziono zmianę w drugim jajniku, ale wziąwszy pod uwagę młody wiek pacjentki, lekarz podczas zabiegu zostawił fragmencik jajnika. Powiedziałem jej, że szanse na ciąże są prawie żadne, ona w to uwierzyła i… zaszła w ciążę. Ma teraz wspaniałą córkę, która wkrótce zostanie lekarzem. Profesor dr hab. med. Marian Szamatowicz, były kierownik Kliniki Ginekologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku

Rozdział 2. Poród Poród pierwszy Pokój o wdzięcznej nazwie „Fiołkowy”. W środku kilka osób. Kobieta po trzydziestce leży na fotelu z rozłożonymi nogami. Staję dokładnie naprzeciwko jej zakrwawionego krocza. – Przyj, Basiu, przyj! – woła położna – Raz, dwa, trzy! Kobieta mobilizuje się i zaczyna przeć. Na jej twarzy widać wysiłek. – Bardzo dobrze, Basiu. Pięknie. Odpocznij sobie – mówi położna. – Boli – jęczy kobieta. – Damy jeszcze trochę gazu – decyduje anestezjolog. – A pan – zwraca się do partnera kobiety – posmyra żonę po piersiach – trochę naturalnej oksytocyny też się przyda. – No, zbieramy się, Basiu, zaczynamy – przyj. Raz, dwa, trzy. Mocno. – Mobilizuje położna. Krocze kobiety zaczyna pulsować, położna rozciąga je palcami. Wygląda to przerażająco, tak jakby krocze miało się zaraz rozerwać. Krew. Widać główkę! Położna próbuje ją złapać. Za wcześnie. Z powrotem wpycha główkę do środka. – No, jeszcze raz. Basiu, postaraj się. Przemy. Raz, dwa, trzy. Znów pokazuje się główka. Znów za wcześnie. Nie udaje się. Położna wpycha się do środka. – Już nie mogę – jęczy kobieta. – Dasz radę, Basiu. Dzielna jesteś. Przemy. Kobieta zaczyna przeć. Położna nacina krocze. Jest!!! Dziecko wyskakuje z macicy. Krzyk. – Chłopak! Witamy na świecie! Basiu, masz synka! Dziecko ląduje na piersiach Basi. Ojciec wyciąga telefon i zaczyna robić zdjęcia. – Jak będzie miał na imię? – Mikołaj, dopiero wczoraj wymyśliliśmy. Córki wpadły na ten pomysł. Bo wie pani, ja już mam dwie dziewczyny, a to pierwszy syn – mówi z dumą. – Gratulujemy. Chce pan przeciąć pępowinę? – położna zwraca się do ojca. – Jasne. Tylko poproszę jakieś rękawiczki, bo pracuję w warsztacie samochodowym, a tam, wiadomo, różne chemikalia. Ojciec przecina pępowinę, Basia rodzi łożysko (wygląda jak wątróbka). Pediatra ogląda dziecko. – Trzy tysiące sto gramów, dziesięć punktów.

– Czy zgodzi się pani na podanie witaminy K i antybiotyku do oczu? – pyta pediatra matkę. – Ale czy to naprawdę konieczne? – włącza się ojciec. Pediatra zaczyna tłumaczyć, dlaczego warto podać witaminę K. Podziwiam jego cierpliwość. Mam ochotę powiedzieć temu facetowi coś ostrego. – No dobrze, dajcie tę witaminę K. Ale nic więcej. Poród drugi Sala operacyjna. Pacjentka, czterdzieści lat, pierwsza ciąża. Wskazanie do cięcia – tokofobia (lęk przed porodem). Pacjentka siada na krawędzi łóżka do operacji, anestezjolog wbija igłę ze znieczuleniem. Na sali kilka osób, wszyscy (oczywiście łącznie ze mną) w strojach do operacji, na twarzy maski, włosy pod czepkiem, rękawiczki. Lekarka, która będzie wykonywać cięcie, siedzi na taborecie pod oknem. – Odpocznę sobie. Za chwilę się napracuję – uśmiecha się do mnie. Po chwili wstaje. – No, to zaczynamy. Pacjentka leży nakryta zieloną folią, w której w okolicy brzucha wycięto otwór. Na wysokości klatki piersiowej ustawiona jest przegroda. Pielęgniarka przemywa odsłonięty brzuch gazami nasączonymi jakimś płynem. Lekarka podchodzi, nacina skórę brzucha pacjentki. Wokół kilka osób. Jedni podają narzędzia, dwie osoby trzymają haki. Z folii spływa krew. W powietrzu unosi się ciężki, słodkawy zapach. Pacjentka pojękuje. – Coś panią boli? – dopytuje się anestezjolog Brak odpowiedzi. Lekarka wkłada ręce do środka. Wygląda to tak, jakby czegoś szukała. Albo może bardziej jakby starała się coś uchwycić. Szuka odpowiedniego ustawienia. Mam wrażenie, że trwa to bardzo długo. Ręce są głęboko. W końcu jest! W rękach lekarki dziecko. Krzyk. – Dziewczynka. Dzień dobry, malutka – mówi lekarka. – Jak będziesz miała na imię? – Klara – odpowiada cicho kobieta. – Która godzina? – ktoś pyta. – Dziesiąta piętnaście – słyszę w odpowiedzi. Taką wpisujemy. Lekarka przecina pępowinę, wyciąga łożysko. Klara leży na piersiach mamy. Za chwilę zajmą się nią pediatrzy. Z życia wzięte

Piętnaście lat temu, pierwsza ciąża. Bardzo bałam się porodu. Miałam trzydzieści lat, pracowałam w dużej agencji reklamowej. Wszystkie koleżanki rodziły w tym szpitalu. Był inny niż pozostałe. Kolorowe ściany, piłki, wanny. Uśmiechnięci lekarze ubrani w czyste fartuchy. Trudno się było tam dostać, bo to było modne miejsce, ale znalazłam lekarza, który tam pracował. Umówiłam się na wizytę prywatną i poprosiłam, żeby prowadził moją ciążę. Mówiłam mu, że się boję, pytałam, czy można zrobić cięcie cesarskie, ale on tylko mnie uspokajał i powtarzał, że zacznę rodzić naturalnie, a potem się zobaczy. Minął termin porodu, a synek w ogóle nie chciał się urodzić. Dzień w dzień zgłaszałam się do szpitala, a oni w kółko odsyłali mnie do domu. Miałam dosyć. Dziesięć dni po terminie powiedziałam na izbie przyjęć, że już stąd nie wyjdę, wtedy łaskawie mnie przyjęli. Zaczęli wywoływać poród, przez kilka godzin nic się nie działo. Potem znowu kroplówka, znowu nic, wreszcie zaczęły się skurcze. Nikt się mną nie interesował, wyłam z bólu, bałam się, że dziecku coś się stanie, mąż biegał za lekarzami, ale oni kompletnie mnie ignorowali. Tak się złożyło, że „mój” lekarz był na urlopie, bo przecież miałam urodzić dwa tygodnie wcześniej. Koszmar trwał dobrych kilka godzin. Nagle zrobiło się koło mnie zamieszanie, natychmiast wzięto mnie na salę i wykonano cięcie. Była szósta rano, a poród zaczął się o drugiej po południu. Po co tak długo czekano? Synek dostał dziesięć punktów. Nie wiem, czy to była prawidłowa ocena. Bardzo źle się chował, przez pierwsze trzy lata budził się w nocy po kilkanaście razy, zanosił się płaczem po parę godzin, późno zaczął siadać, późno chodzić, miał problemy z mówieniem. Potem dowiedziałam się, że w tym szpitalu dążono do tego, żeby pacjentki rodziły naturalnie… Były przypadki niedotlenienia, procesy. Kilka lat później, kiedy zaszłam w drugą ciążę, od razu wiedziałam, że będę rodzić przez cesarkę. Znalazłam inny szpital, innego lekarza, umówił mnie na konkretny termin. Wszystko poszło błyskawicznie, choć oczywiście potem trzeba dojść do siebie. Ale to drobiazg w porównaniu z tamtym koszmarem. A drugi synek od początku chował się świetnie. Zuzanna, lat 45, mama piętnastoletniego Mateusza i dziesięcioletniego Miłosza Marzyłam o tym, aby mieć poród naturalny, najlepiej rodzinny. Moja lekarka prowadząca nie widziała przeciwskazań. Umówiłam cudowną położną. Mąż aż się rwał do tego, żeby tam ze mną być (jest niespełnionym lekarzem, nie boi się krwi itd.). Ale los porządnie sobie z nas zakpił. Jak? Trzy tygodnie przed planowanym terminem pojechaliśmy na jeden dzień za miasto, aby zwiedzić barokowy zamek, przy okazji zrobić piknik i wieczorem wrócić do domu. Byliśmy jakieś sto kilometrów od miejsca zamieszkania. I nagle na łące nieopodal zamku poczułam, że odeszły mi wody. „Jak to, już?!” – wrzasnął przerażony mąż. Nasz mały synek

zaczął płakać, kiedy schwycił mnie pierwszy skurcz i zawyłam z bólu. Zrozumiałam, że TO się zaczęło – znacznie wcześniej, niż powinno. W te pędy ruszyliśmy do pierwszego lepszego szpitala, który mąż znalazł w nawigacji w telefonie. Faktycznie, czułam, że zaczęłam rodzić, od razu zawieziono mnie więc na salę porodową. Mąż próbował wejść ze mną, ale lekarz roześmiał mu się w twarz. „Takie rzeczy to tylko w stolicy, u nas jest po naszemu” – powiedział. Urodziłam dziecko czterdzieści minut później. Oczywiście bolało, ale byłam tak zdumiona tempem i zwrotem akcji, poza tym zadziałały hormony i emocje, więc ból szybko zatarł się w pamięci. Kiedy wróciliśmy z młodszym synkiem w domu, okazało się, że dziecko ma problemy z oddychaniem. Czekają nas wizyty u lekarzy, mam nadzieję, że to nic poważnego. Będziemy też sprawdzać, czy poród w przypadkowym w sumie szpitalu przebiegł tak, jak powinien. Marzena z Warszawy, lat 36, matka dwójki dzieci Lekarki namawiają kobiety na poród naturalny, a często same rodzą przez cięcie. Może wybierają łatwiejszą drogę? Myślę, że wiele kobiet, nie tylko lekarek, boi się bólu związanego z porodem, chociaż jest przecież znieczulenie. Poza tym uważają, że cięcie jest bezpieczniejsze dla dziecka. Może boją się, że po porodzie naturalnym zmieni się pochwa, będą czuć dyskomfort przy współżyciu. Ja rodziłam obie swoje córki naturalnie. Pomyślałam sobie, że chcę przeżyć poród, zobaczyć, jak to jest, jaki to ból. Myślisz, że dzięki temu jesteś lepszym położnikiem? Moim zdaniem trochę tak. Iga, ginekolog położnik w jednym z warszawskich szpitali klinicznych Szczerze mówiąc, nawet nie brałam pod uwagę porodu naturalnego. W moim szpitalu większość lekarek, żon lekarzy, ich córki, wnuczki rodzą przez cięcie. To chyba mówi samo za siebie. Dorota, lekarz w trakcie specjalizacji w jednym z warszawskich szpitali klinicznych Prawie 40 procent porodów odbywa się przez cesarskie cięcie. W 2017 roku w ten sposób urodziło się ponad 400 tysięcy dzieci. Tak chce natura Spokojna, opanowana, zdecydowana, uśmiechnięta. Doktor Izabela Falkowska ze Szpitala Klinicznego przy ul. Karowej w Warszawie od pierwszej chwili sprawia

wrażenie profesjonalistki, która doskonale zna się na swoim fachu i kocha swój zawód. Od prawie trzydziestu lat przyjmuje porody w szpitalu na Karowej. Spotkałyśmy się na jej dyżurze. Poród naturalny czy cięcie? Jestem za tym, żeby zawsze, jeśli to możliwe, rodzić naturalnie. Wiele lekarek namawia na porody naturalne, a same rodzą przez cięcie. Ja trójkę swoich dzieci rodziłam naturalnie. Dlaczego naturalnie jest lepiej? Bo tak wymyśliła natura. Dziecko jest wtedy naturalnie przygotowane do tego, że zmieniają się warunki jego życia. Dla kobiety to też lepsze rozwiązanie. Pacjentki kompletnie nie zdają sobie sprawy, że narażają swój organizm na poważną operację, powikłania, zrosty, ból. Wiele kobiet nie traktuje cięcia cesarskiego jak operacji. Często zadajemy pytanie „Czy pani była operowana?”, pacjentki zwykle mówią, że nie. Rzadko która mówi, że tak, miała cięcie cesarskie. Coraz więcej kobiet świadomie wybiera cięcie. To prawda. Kiedy zaczynałam pracę w szpitalu, takich operacji było 20 procent, teraz jest ich co najmniej dwa razy więcej. Szkoda, gdy pacjentka ma superwarunki, żeby urodzić naturalnie, a jednak wybiera cięcie. Dla mnie jest to w pewien sposób porażka. Kiedy tylko mogę, namawiam pacjentki, by rodziły siłami natury. Wtedy inaczej to przeżywają. Później są zadowolone, że jednak się zdecydowały. Dlaczego kobiety nie chcą rodzić naturalnie? Większość z wygody. Chcą wiedzieć, kiedy będzie poród, znać konkretny termin. No i nie boli, a one bardzo boją się bólu. Część ginekologów sama im proponuje: po co się pani będzie męczyć, przyjdzie pani, zrobimy cesarkę i będzie pani miała z głowy. W sumie to prawda. Kobiety słyszały od swoich matek, ciotek, koleżanek o dramatycznych, wielogodzinnych porodach. Dlaczego mają cierpieć, jeśli mogą tego uniknąć? Ale w dzisiejszych czasach można sobie zapewnić znieczulenie. Nie jestem za tym, żeby na siłę prowadzić poród naturalny, znam różne koszmarne historie. Nie uważam jednak, że należy bez powodu od razu lecieć na blok. Znieczulenie zewnątrzoponowe to wybawienie. Ale przecież nie zawsze można je podać. Widziałam poród, podczas którego pacjentka dostała tylko gaz rozweselający.

Nieraz zaczynamy od gazu. To podtlenek azotu z domieszką tlenu. Niektórym kobietom to wystarcza, nie chcą znieczulenia zewnątrzoponowego, bo boją się ukłucia w kręgosłup. Gaz też pomaga, gdy pacjentka odczuwa ból, cierpi, a nie ma jeszcze warunków do podania znieczulenia zewnątrzoponowego. Jeśli podamy je za wcześnie, to możemy zahamować poród. Dlatego dajemy najpierw gaz, a gdy rozwarcie dojdzie do trzech centymetrów, podajemy znieczulenie zewnątrzoponowe. Jeśli pacjentka chce. Zdarzają się takie, co nie chcą? Oczywiście. Każdy ma inny próg bólu. Są pacjentki, które chcą wszystko przeżyć bardzo świadomie, nie życzą sobie żadnych znieczuleń czy innej pomocy. Czasem też, zwłaszcza u wieloródek, poród przebiega błyskawicznie i nie ma czasu na znieczulenie. Zdarzają się porody na izbie przyjęć. Albo pacjentka pyta: „Mogę iść jeszcze do kibelka?”. „Niech pani idzie”. Patrzymy, coś długo nie wychodzi, położna idzie do niej: „Pani wyjdzie stamtąd” i nagle woła wózek, bo pacjentka już zaczęła rodzić. Nie tak dawno przyjechała do nas pacjentka w drugiej fazie porodu, z bliźniakami. Lekarka zdążyła przyjąć jednego wcześniaka, idącego pośladkami, jeszcze na izbie przyjęć, zanim do niej dobiegłam. Drugi był jeszcze w brzuchu. Spytałam, jak jest ułożony. Poprzeczka, więc dobra, jedziemy na porodową. Zbadałam, okręciłam dziecko na pośladki i stwierdziłam, że skoro jedno urodziła pośladkami, to drugie też tak urodzi i urodziła. Nie miała cięcia. Dla nas sukces, dwoje dzieci, takie po tysiąc osiemset gramów. Niezgodnie z procedurą, bo gdyby pacjentka trafiła do nas we wcześniejszej fazie porodu, to miałaby wykonane cięcie cesarskie. Kobiety boją się, że w trakcie porodu naturalnego może dojść do uszkodzenia dziecka. W czasie cięcia też się wiele może wydarzyć, tylko o tym się nie mówi. Co na przykład? Dziecko może mieć przeciętą skórę, złamaną kość ramienną, udową, krwiaki, na przykład na główce. Może zostać posiniaczone przy wydobyciu, bo leżało nieprawidłowo. Dopóki na własne oczy nie zobaczyłam cięcia, myślałam, że to prosty zabieg. A wcale tak nie jest. Dziecko nie jest tak łatwo wydobyć. Czasami nie jest. Dziecko niezaadaptowane, duże, ułożone niefizjologicznie, okrągła główka, śliska, nie ma za co złapać. Zdarzyło się, że nie wydobyła pani dziecka? Mnie nie, ale zdarza się młodszym lekarzom. Dlatego zawsze, gdy jestem szefem dyżuru, to jestem na cięciu. Czy dzieci urodzone przez cięcie mogą mieć problemy z oddychaniem?

Czasami tak bywa, ale to przejściowe, adaptacyjne zaburzenia oddychania. Czyli niedotlenienie może się zdarzyć tylko w czasie porodu naturalnego? Niedotlenienie dziecka może też być spowodowane chorobami, które pacjentka przechodziła w ciąży, a przez które łożysko nie spełniało do końca swojej funkcji, tak jak powinno. Dziecko zostało za późno wyjęte, bo za późno trafiło do szpitala. Ale takie sytuacje to margines. Tak, to prawda. Jeśli dochodzi do niedotlenienia w czasie porodu, to tylko w trakcie porodu naturalnego. Czyli jednak poród naturalny może być niebezpieczny? Poród naturalny jest cały czas monitorowany – tak jest u nas w klinice. Jeśli poród nie postępuje, jeśli pojawia się nieprawidłowy zapis KTG czy zwalnia tętno dziecka, to natychmiast jedziemy na szybką cesarkę. Takie dzieci są wyjmowane normalne, zdrowe, otrzymują wysoką ocenę, nawet dziesięć punktów, nic im nie dolega. Często poród naturalny kończy się cesarką? Często. Mniej więcej raz na dyżurze. Słyszałam o dramatycznych porodach, kiedy lekarze kładli się na ciężarną i na siłę wyciskali z niej dziecko. To wcale nie jest takie złe. Jeśli umiejętnie się wykona chwyt Kristellera (manewr położniczy polegający na uciskaniu dna macicy, stosuje się go w celu przyśpieszenia przebiegu drugiej fazy porodu), to pacjentka szybciej urodzi. Ale są też na pewno dramatyczne przypadki. Mam teraz pacjentkę z obciążonym wywiadem. To znaczy? Pierwszy poród miała tragiczny, opowiadała, że był wyciskany. Dziecko ma padaczkę, jest rehabilitowane, bo troszkę gorzej się rozwija. Teraz pacjentka będzie miała cięcie, ponieważ jest także starsza, po czterdziestce. Nie chodzi o to, żeby zmuszać kobietę do porodu naturalnego. Lekarz musi być często również psychologiem, uspokoić pacjentkę, przekonać, że da radę, i zadbać o to, żeby tak się rzeczywiście stało. Są pacjentki, które mają za sobą wiele strat, przedwczesnych porodów. One mają prawo być przewrażliwione. U nich pragnienie posiadania dziecka jest ogromne. Coraz więcej pacjentek przychodzi ze wskazaniem do porodu cesarskiego z powodu tokofobii (lęku przed ciążą i porodem). To pojęcie utworzono współcześnie. Są też wskazania okulistyczne, ortopedyczne, psychiatryczne, internistyczne, laryngologiczne. Pacjentki najróżniejsze wymyślają, żeby mieć cięcie.

Okulistyczne jest dla mnie zrozumiałe. Kiedy odkleja się siatkówka, czyli jest ryzyko utraty wzroku, to tak. Ale sama wada wzroku, na przykład krótkowzroczność, nie jest wskazaniem do cięcia, bo poród naturalny nie pogarsza widzenia. Były na ten temat robione duże badania w szpitalach na Karowej i Lindleya. Obecnie okuliści uściślili te wskazania. Czyli najprościej przedstawiać takie od psychiatry? Albo od ortopedy. Bo jeśli powiem, że boli mnie krzyż, boli spojenie, to przecież nikt nie będzie prześwietlał kobiety w ciąży i narażał dziecka. Wieloródki mają łatwiej? Z pewnością większość pierwiastek rodzi dłużej, zdarzają się porody, które trwają dwanaście, piętnaście godzin. To bardzo długo. Położnicy mają takie stare powiedzenie, że słońce nie powinno wstawać nad rodzącą dwa razy, czyli poród nie powinien trwać dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Ale przecież część tego czasu pacjentki często spędzają w domu. Z wieloródkami też różnie bywa. Dziecko może się ułożyć nieprawidłowo. Poród pośladkowy jest trudniejszy? W tej chwili jest to u pierwiastek wskazanie do cięcia. Można dziecko obrócić, ale większość położników jednak się na to nie decyduje. Rzadko się zdarza, że w dzisiejszych czasach ktoś chce naturalnie urodzić pośladkami. Ale miałam taką pierwiastkę, lekarkę, która zaczęła rodzić w innym szpitalu, ponieważ okazało się, że jest „miednicą”, wypisała się stamtąd, przyszła do nas i urodziła naturalnie. Zresztą bardzo ładnie. Taki poród boli bardziej? Nie, boli tak samo. Jest bardziej niebezpieczny? Zawsze jest to poród wymagający pomocy lekarza. Boimy się, że po urodzeniu tułowia główka się zatrzyma, gdzieś się zaplącze, dziecko zarzuci rączki i poród stanie w połowie. Mnie się to nie zdarzyło, ale były takie sytuacje, że po urodzeniu połowy dziecka trzeba było jechać na cięcie i wyciągać dziecko. Lekarze, którzy wykonywali takie cięcie, później wspominali to jako koszmar. Robili cięcie ze łzami w oczach. Ze stresu?

Ze stresu i dlatego, że jednak dziecko jest już wtedy zmęczone. Boimy się, czy przeżyje i czy będzie zdrowe. Czytałam o kobiecie, którą lekarze zmusili do naturalnego porodu dziecka, które ważyło sześć kilogramów. Przeżyła koszmar, dziecko zostało uszkodzone. Matka domaga się ogromnego odszkodowania. Nie znam tej historii, więc nie będę jej komentować. Roszczenia są na pewno większe niż parę lat temu. Mam wrażenie, że niektóre pacjentki szukają możliwości zdobycia dodatkowych pieniędzy. Tak samo prawnicy. Ja, podobnie jak większość moich koleżanek i kolegów, jestem dodatkowo ubezpieczona. Zawsze mówimy, że lepiej coś zrobić, nawet jedno cięcie więcej, niż żeby ktoś później miał pretensje. Byłam przy porodzie naturalnym, przy którym obecny był ojciec dziecka, mechanik samochodowy. Lekarka pediatra zapytała go, czy może podać dziecku witaminę K i antybiotyk do oczu. Zastanawiał się. Nie denerwuje panią, że ludzie bez wykształcenia medycznego decydują o zdrowiu, wręcz życiu swojego dziecka? Teraz ludzie uważają, że dużo wiedzą, bo czytają w Internecie. Nikt im nie uświadamia jednak, na co narażają dzieci. Ruch antyszczepionkowy jest silny. Niektórzy nie chcą szczepić w ogóle i nie szczepią. Niektórzy nie chcą szczepić daną szczepionką i przynoszą swoje, mają do tego prawo. Inni nie chcą szczepić tak małego dziecka i odkładają to na później, żeby dziecko zaszczepić po tygodniu. Staram się tłumaczyć pacjentkom, które pytają mnie, czy szczepić noworodka, czy nie szczepić, jakie to ważne. Nikt z nich nie zdaje sobie sprawy, co będzie, jeśli dziecko zachoruje. Zdarzyła się pani ciąża, która w trakcie porodu wpadła do brzucha? Osobiście nie, natomiast faktycznie było tutaj w szpitalu parę takich przypadków. Pęka macica i dziecko wpada do brzucha, wtedy robi się natychmiastowe cięcie i wszystko uratowane. I dziecko, i macica. Jaką największą ciążę mnogą pani „urodziła”? Pięcioraczki. To było parę ładnych lat temu, czworo dzieci przeżyło, jedno nie – miało skomplikowaną wadę serca i zmarło zaraz po porodzie. To były ładne dzieciaczki, od tysiąca dwustu do tysiąca sześciuset gramów. Miały około trzydziestu jeden tygodni. Czworaczki, trojaczki zdarzają się, oczywiście, częściej. W ciągu ostatniego pół roku mieliśmy ze trzy pary trojaczków. Trzeba siły, żeby się urodziło Mąż pacjentki miał okazję oglądać cięcie cesarskie. Był zdziwiony, ile trzeba włożyć siły