bonq5

  • Dokumenty37
  • Odsłony2 228
  • Obserwuję2
  • Rozmiar dokumentów67.6 MB
  • Ilość pobrań1 321

Ciemne tunele - Siergiej Antonow

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Ciemne tunele - Siergiej Antonow.pdf

bonq5 EBooki Metro 2033
Użytkownik bonq5 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

Tytuł oryginału Метро 2033: Темные туннели Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2010 Copyright © Siergiej Antonow, 2010 All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted Pomysł serii Uniwersum Metro 2033 Dmitry Glukhovsky, 2009 Przekład z języka rosyjskiego Paweł Podmiotko Projekt okładki Ilja Jackiewicz Projekt logotypu serii JacekDoroszenko, www.doroszenko.com Redaktor Piotr Mocniak Redakcja i korekta Pracownia12A.pl Konwersja Tomasz Brzozowski Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2015 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-63944-84-1 Insignis Media ul. Szlak77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90 biuro@insignis.pl, www.insignis.pl facebook.com/Wydawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media

„Z perspektywy biologii rewolucja rosyjska była pomyślana jako genetyczny przełom, którego naturalnym rezultatem miała być zmiana struktury rasowo-biologicznej, a w konsekwencji powstanie osławionego » homo sovieticusa« ”… Paul Kammerer „Szyny mają taką właściwość, że lśnią nawet w najciemniejszych tunelach…” DróżnikObchodowy

Część pierwsza Metro i wolność

Więcej na: www.ebook4all.pl Rozdział 1 Przeczucie zmian Było to niejasne przeczucie, że dziś ma się zdarzyć coś niezwykle ważnego. Znalazło Anatolija na tej cieniutkiej niczym pajęczyna granicy, gdzie sen rozpływa się w odgłosach nadchodzącego poranka, a jawa jeszcze nie rozpoczęła panowania. Przez jakiś czas Tola leżał z otwartymi oczami w ciemnym, przesyconym zapachem dymu namiocie, starając się odszukać w wypadkach minionej doby tajemne znaki, nacięcia na drzewie życia, które pozwoliłyby odgadnąć, dlaczego to właśnie ten dzień miałby się stać szczególny i przełomowy. Wczoraj tylko jedno wydarzenie można było uznać za ważne… Zakończywszy swoją zmianę na świńskich fermach stacji Riecznoj Wokzał, Anatolij trafił na ogólne zebranie. Głosowano akurat nad propozycją wujka Miszy, posługującego się partyjnym pseudonimem Nestor, aby przemianować stację Wojkowską na Hulajpole. Dyskusja nie należała do burzliwych, ale, jakzawsze, znaleźli się i niezadowoleni. Przywódca Powstańczej Armii Metra musiał zrobić dygresję historyczną i opowiedzieć towarzyszom broni o tym, jakim łajdakiem był bolszewik Wojkow, który brał udział w rozstrzelaniu rodziny Romanowów w Jekaterynburgu. Potem baćka w przystępny sposób wyjaśnił, że nazwa Hulajpole będzie nieporównanie lepiej pasować do nowego oblicza Wojkowskiej jako stolicy wolnej wspólnoty anarchistów. Opowieść o reformach przeprowadzonych przez Machnę w latach rozkwitu jego Republiki Hulajpole obfitowała w takbarwne i komiczne detale, że Tola z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Anatolij, choć jeszcze nie miał trzydziestki, zjadł zęby na teoriach anarchistycznych i w ideologicznych sporach, o ile tylko nie prowadzono ich na pięści, niejednego mógł położyć na obie łopatki. Próby wprowadzenia w życie idei Kropotkina i Bakunina, jakie w latach wojny domowej podjął znany z historii Nestor Iwanowicz Machno, wydawały się Anatolijowi naiwne. I nie chciał, żeby tu, pod ziemią, wcielenie ideałów wolności i moralności oznaczało, że ich stacja zostanie pomniejszoną kopią Hulajpola z dziewiętnastego roku zeszłego stulecia. Przy tym Anatolij zdawał sobie sprawę, że wielu anarchistom na Wojkowskiej przypadła do serca właśnie taka nieokiełznana wersja wolności i że trzeba dużo czasu, cierpliwości i siły przekonywania, by wyplenić z ludzkiej mentalności odruchy prymitywnego ludowładztwa w duchu Siczy Zaporoskiej. A umiejętności perswazji Nestorowi nie brakowało. Przywódca anarchistów imponował posturą i ewidentnym talentem oratorskim. Dwumetrowy olbrzym, o gęstej grzywie stalowosiwych włosów i wyrazistych rysach twarzy, jakby skopiowanych z antycznej monety,

nosił czarny niegdyś, a teraz wytarty, żółtawy skórzany płaszcz i rzadko spotykaną futrzaną czapkę „kubankę”, zdobytą bodaj w samym Muzeum Rewolucji. Do tego bryczesy i wysokie buty z cholewami z cielęcej skóry, pomarszczonymi wokół kostek, wyniesione z tej samej wystawy. Olbrzym ten był niewątpliwie liderem anarchistycznej wolnicy. Anatolij po raz któryś zdumiał się niezwykłością talentu oratorskiego Nestora. W towarzystwie kilku osób dowódca Powstańczej Armii nie wyróżniał się elokwencją i wolał milczeć i słuchać. Ale wystarczyło, by stanął przed dużym audytorium, a po jego milkliwości nie było śladu. Kiedy Nestor występował przed ludźmi, potrząsając grzywą mieniących się stalą włosów, emanował niewzruszonym przekonaniem o własnej słuszności. Baćka, w odróżnieniu od idealistów- teoretyków w rodzaju Anatolija, potrafił pociągnąć tłum za sobą… Tola urodził się w rodzinie moskiewskich inteligentów. Jego matka kierowała laboratorium naukowo-badawczym w Moskiewskiej Akademii Rolniczej przy Timirjazewskiej, ojciec zaś był redaktorem dużego czasopisma literackiego. Dlatego dzieciństwo Toli upłynęło wśród książek, które nie były lekturą przeciętnego dorosłego, i przy akompaniamencie kuchennych rozmów o etyce, moralności i odpowiedzialności artysty przed społeczeństwem. I tak też Tola był wychowywany: na odpowiedzialnego młodego artystę. Wcześnie stał się samodzielny. Już w wieku sześciu lat sam jeździł na prywatne lekcje gry na skrzypcach dwie stacje metra dalej i bez przygód docierał do domu. Jego rodzice zginęli na samym początku Kataklizmu. Do Toli szczęście uśmiechnęło się dwukrotnie. Tamtego dnia, kiedy fala uderzeniowa zmiotła z powierzchni ziemi ich ośmiopiętrowy blok, chłopczyk ze skrzypcami pod pachą wyruszył właśnie na zajęcia. Rzeka śmiertelnie przerażonych ludzi pędzących z powrotem pod ziemię nie pozwoliła mu wyjść na powierzchnię. Samotnego, zapłakanego malca zauważył staruszek, równie samotny po utracie wszystkich swoich bliskich. Nazywał się Innokientij Wieniaminowicz. Tola miał przy sobie tylko skrzypce, a Innokientij Wieniaminowicz bochenekbiałego chleba za dwadzieścia rubli. Oddał Toli połowę. Drugą szansę od swojego anioła stróża Tola dostał w dniu, w którym Innokientij Wieniaminowicz uległ namowom swojego znajomego, żeby przenieść się z Timirjazewskiej na Wojkowską. Staruszka często pobolewało serce, a chodziły słuchy, że na Wojkowskiej zamieszkał cudem ocalały naczelny kardiolog Centralnego Szpitala Klinicznego, prawdziwy luminarz medycyny. Po długich wahaniach Innokientij Wieniaminowicz razem z Tolą opuścił Timirjazewską. A trzy dni później Timirjazewskiej już nie było: mieszkańców pożarły szczury. Wszystkich, tego znajomego, który przekonywał staruszka, żeby poszedł na Wojkowską, też. Tyle że dobroczyńca Toli nie dotarł w końcu na wizytę do kardiologa. Gdzieś po drodze, w ciemnym tunelu, Innokientij Wieniaminowicz przestał nagle rozprawiać o losie ludzkości, usiadł na ziemi, złapał się ręką za pierś i zaczął umierać. Łapał ustami powietrze jakwyrzucona na brzeg ryba, jego twarz zrobiła się szara, zaś wargi – sine. A Tola nie mógł nic zrobić. Od tamtej chwili widział wiele śmierci i już się ich nie bał ani się im nie dziwił. Ale tę pierwszą zapamiętał na zawsze. Staruszek upadł u stóp Toli. Jego oczy zamknęły się i zgasły jak okna domu, w którym wyłączono światło. I już. Na tym nieszczęścia Toli się nie skończyły. Chłopiec przyłączył się do przechodzącej obok

karawany, ale miał pecha. Karawana przewoziła jakieś wojskowe chemikalia i w wielkiej tajemnicy szła ze wzmocnioną ochroną. Jednakże zainteresowani najwyraźniej wiedzieli o ładunku. Karawana wpadła w istną maszynkę do mięsa. Kontenery zostały trafione rykoszetem, jeden z nich eksplodował, wypuszczając trującą chmurę. Tola cudem przeżył, ale spotkanie z toksycznym i żrącym gazem zakończyło się związkiem na całe życie. Na nogach Anatolija pojawiły się troficzne wrzody, które wciąż nie chciały się goić. Nie udało mu się choroby pokonać, a jedynie ją powstrzymać. I to przypadkiem. Miłosierna mieszkanka Wojkowskiej, która przygarnęła chłopca, ciotka jego rówieśnika Sieriożki, nie znała się na subtelnościach leczenia wrzodów troficznych. Po prostu nie żałowała wychowankowi deficytowego mydła i dwa razy dziennie przemywała rany i owijała nogi czystymi, starannie wysuszonymi pasami tkaniny. Choroba się cofnęła, ale nie ustąpiła i dla dorastającego Anatolija pielęgnacja nóg stała się nawykiem. I tak został na Wojkowskiej. Władzę na stacji przejęli anarchiści, kiedy już tam mieszkał. Anarchiści dali się poznać jako samodzielna siła pod koniec wojny Linii Czerwonej ze Związkiem Stacji Linii Okrężnej. Nestor, którego Anatolij znał jeszcze jako wujka Miszę, z początku walczył po stronie czerwonych, ale potem jakoś przestało mu być z nimi po drodze. Wraz ze swoimi ludźmi dotarł do Wojkowskiej i założył tam swoją siedzibę. Wszyscy ci, którzy uważali Moskwina i całą Linię Czerwoną za zdrajców rewolucyjnych ideałów, przyłączyli się do partyzanta wujka Miszy. Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej. Oddział Miszy przeszedł na stronę Hanzy i pomógł Linii Okrężnej zwyciężyć w kilku ważnych bitwach z komunistami. To, jak wujek Misza objaśniał potem swoim żołnierzom, był tylko sojusz tymczasowy, taktyczny. Hanza opowiadała się za własnością prywatną, za prawicowym porządkiem, a wujkowi Miszy na sam dźwięk tych słów zaczynała drgać powieka. Kiedy czerwoni osłabli i bicie ich stało się niesportowe, żołnierze Miszy przerzucili się ukradkiem na Hanzę. Grabili zagrabione. Właśnie wtedy ktoś powiedział dowódcy partyzantów, że zachowuje się zupełnie jak Nestor Machno podczas wojny domowej. Miszy spodobało się to porównanie i zapadło mu w pamięć. Przypomniał sobie, czego uczyli go w szkole, i zrozumiał, jaka ideologia jest mu najbliższa. I to ukształtowało jego światopogląd ostatecznie: przybrał pseudonim Nestor – rzecz jasna – na cześć Machny. I za jednym zamachem przyswoił sobie dewizę zielonych: „Bij czerwonych, aż zbieleją, a białych, aż poczerwienieją!”. Kiedy wojna między Hanzą a komunistami dobiegła końca, hasło utraciło aktualność. Nestor zaczął wtedy używać sloganu: „Wolność albo śmierć!”, wypisywanego białymi literami na czarnych płachtach pod czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami. Tymi transparentami obwieszone były wszystkie ściany i kolumny Wojkowskiej. I odtąd na stację zaczęli napływać wszyscy, którzy uznawali jakikolwiek cień państwowych regulacji za osobistą zniewagę, a próby ograniczenia wolności jednostki – za grzech śmiertelny. Pod czarne sztandary baćki Nestora garnęli się kochający wolność wędrowni straganiarze, stalkerzy, których przyciągała możliwość zdobycia na Wojkowskiej broni i wyposażenia, byli komuniści, a nawet hanzeatyccy kupcy, których jakoś na Linii Okrężnej skrzywdzono. Wojkowska zamieniła się w Hulajpole na długo przed tym, jak Nestor poddał to pod głosowanie. Kwitł tu handel bronią, kwasem i samogonem, a kobiecą miłość można było kupić po przystępnych cenach. Regularne pijatyki, w których nierzadko brał aktywny udział i sam baćka,

nie zmieniały jednak faktu, że anarchiści stanowili poważną siłę militarną i polityczną, z którą musiały się liczyć inne stacje metra. Jakimś cudem, gdy zachodziła taka potrzeba, Nestor jednym gestem potrafił przywrócić żelazną dyscyplinę, zjednoczyć najróżniejszej maści wyrzutków, ukierunkować ich energię i wolę tak, by dokonali wielkich czynów. Albo raczej zniszczeń. Mieszkańcy stacji zaczęli się pasjonować anarchizmem. Podręczniki do historii, szczególnie te opisujące wydarzenia wojny domowej, były na Wojkowskiej na wagę złota. Najbardziej zaangażowani zakładali skafandry ochronne i wyruszali po książki Bakunina i Kropotkina do Wielkiej Biblioteki. Tacy potrafili i zęby wybić albo pilnik wrazić w wątrobę z powodu niuansów ideologii, szczególnie jeśli wcześniej popili. Nestora oskarżano, że stylem rządów naśladuje Machnę. W odpowiedzi baćka powtarzał z naciskiem, że z czasem, po odsianiu przypadkowych sprzymierzeńców, na pewno wróci do idei anarchokomunizmu. Podczas dyskusji ideowych prostytutki i handlarze siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. Dowództwo podejmowało decyzje o akcjach bojowych i na rozkaz Nestora w stronę Linii Okrężnej mknęły podobne do taczanek Machny drezyny z zainstalowanymi na nich ręcznymi karabinami maszynowymi Kałasznikowa. We władzy anarchistów znajdowały się dwie ostatnie stacje Linii Zamoskworieckiej. Mieszkający tam ludzie chętnie uznawali się za poddanych Nestora. Uznaliby zwierzchność nawet i diabła, byleby tylko mogli spokojnie pracować na świńskich fermach i plantacjach grzybów. Baćka troszczył się o podopiecznych, przeprowadzał korzystne reformy, nałożył na swoich zbirów obowiązek pracy i sam dawał żołnierzom przykład. Dwa razy w tygodniu, nawet gdy był ciężko skacowany, Nestor pracował na fermie świń. Dbał też o kształcenie poddanych – z jego rozkazu nieustannie powiększano zbiory biblioteki ulokowanej na stacji Wodny Stadion, która stanowiła centrum kulturalne wspólnoty anarchistów. Tam też zresztą znajdowała się redakcja niskonakładowej gazety pozwalającej sobie (rzecz niesłychana, na przykład, u komunistów!) na krytykę rozporządzeń i decyzji Nestora. Baćka twardo opowiadał się za wolnością słowa bez żadnych ograniczeń czy wyjątków. Podczas gdy taki, powiedzmy, towarzysz Moskwin, gensek Komunistycznej Partii Metra, był nieporównanie bardziej obrażalski. Na Linii Czerwonej wszyscy pracownicy redakcji dawno już wisieliby z wywalonymi językami nad wyjściem z metra. Anatolijowi, który wielbił idealistę Kropotkina, takie życie bardzo odpowiadało. Wierzył Baćce i sądził, że wcześniej czy później Nestorowi uda się nawrócić swoich zwolenników na etyczne ideały księcia Kropotkina. Tola szczerze uważał Wojkowską za swoją drugą ojczyznę i, w razie potrzeby, gotów był oddać życie za jej zdumiewającą demokrację. Bronić do ostatniego tchu. Tak, bronić. Znalazł klucz do rozwiązania zagadki swoich porannych przeczuć. Anatolij usiadł na łóżku, potarł oczy i zrzucił stare palto służące mu za kołdrę. Nie miał żadnych wątpliwości – anarchistom, a może i całemu metru grozi niebezpieczeństwo. Ale nie to, co zawsze, z piekła rodem… Nie chodziło o tajemnicze stworzenia zamieszkujące najgłębsze zakątki i korytarze kolejki podziemnej, gdzie nie docierał nawet promień światła. I nie o plugastwo, które próbowało dostać się do metra z powierzchni. Nieszczęście nadciągało z innej strony. Należało się go spodziewać z… Tu lot myśli urwał się i ta runęła w dół niczym kamień. Nie ma bestii straszniejszej od człowieka. W metrze było aż nadto ludzi z ambicjami.

Zdobycie całego świata stało się zadaniem znacznie łatwiejszym – bo i co z tego świata zostało? Nikt już chyba nie pamiętał, że tamten dawny i wielki zgubili ideowi ludzie. No nic; jakoś się to wszystko wyjaśni, myślał Tola, pstrykając zapalniczką zdrętwiałymi jeszcze od snu palcami. Po dobrej chwili płomykpodwieszonej pod sufitem lampy naftowej ożył. W namiocie Toli panował idealny porządek. Wolnica wolnicą, ale we własnym domu bez porządku ani rusz. Jeszcze Innokientij Wieniaminowicz zwykł powtarzać, że bez porządku i domowego ciepła człowiek w metrze szybko zdziczeje. Dlatego u Anatolija wszystko odbywało się zgodnie z zasadami, jak w zegarku. Twarda egzystencja w metrze też miała swoje reguły, a każde od nich odstępstwo mogło pociągnąć za sobą nieodwracalne, katastrofalne skutki. Winny takiej niesubordynacji automatycznie trafiał na listę najprawdziwszych zbrodniarzy. Anatolij obrzucił wzrokiem swój majątek mieszczący się w kącie jednoosobowego namiotu. Przez dwadzieścia siedem lat życia nie zebrał zbyt wiele: stare, pogryzione przez mole palto, służące jednocześnie za przykrycie, proste, za duże na niego buty bez sznurowadeł, groźna brzytwa z niegdyś zapewne białą, lecz teraz pożółkłą od upływu czasu rękojeścią, zakopcony czajnik, pełen wgnieceń aluminiowy kubeki mocno wyłysiały frotowy ręcznik. Takczy owak, był to jednakjakiś dobytek. Ale szczególną dumą Anatolija była prywatna biblioteczka składająca się z czterech zaledwie książek przechowywanych w futerale na skrzypce. Dwie były pióra księcia Piotra Kropotkina – sfatygowana broszurka Wolność i moralność oraz książka Chleb i wolność, która straciła okładkę, wędrując w metrze z rąk do rąk. Trzecia to Mistrz i Małgorzata z obszernymi komentarzami, a czwarta – tomik wierszy Droga konkwistadorów Nikołaja Gumilowa. Pierwsze dwie Anatolij zdobył sam, już jako dorosły, oddał za nie swoje skrzypce, natomiast Bułhakowa i Gumilowa odziedziczył po Innokientiju Wieniaminowiczu. Dla Anatolija rewolucyjne idee i prawdziwa poezja miały ze sobą coś wspólnego, jakby łączyły je jakieś niewidoczne struny. W rewolucji była poezja. Czyż comandante Che Guevara nie był poetą? Tylko poeta mógł zamienić prestiżowe stanowisko w rządzie nowej Kuby na automat i boliwijskie dżungle. Kropotkin w pewnym sensie też był poetą. Przecież nie tylko próbował przebudować świat, ale jednocześnie badał go jako geograf. Ostatnim dziełem patriarchy anarchizmu była praca naukowa O okresie lodowcowym i jeziorowym. Tylko poeci i marzyciele potrafią uczynić świat lepszym, nawet jeśli cały ten świat mieści się w norze o nazwie metro. Tomik wierszy Gumilowa miał dla Anatolija znaczenie czysto symboliczne. Był okruchem dawnego życia, pyłkiem zaniesionym pod ziemię przez niszczycielski huragan przemian i brzytwą, której mógł się chwycić tylko tonący. Rodzice Toli chcieli, żeby chłopiec wyrósł na artystę i muzyka. Tola zresztą sam o tym kiedyś marzył. Ale Apokalipsa, która obróciła w gruzy ogromne miasto, obróciła wniwecz wszystkie marzenia jego mieszkańców, jak fala niszczy wzniesione z piasku zamki. Pod jej wpływem Anatolij zmienił zdanie. W dziedzinie twórczości postanowił zdać się na profesjonalistów. Wiersze nieraz pomagały mu zwalczyć smutek, który choć stale obecny w metrze, czasem stawał się tak trudny do zniesienia, że człowiekchciał się powiesić. Anatolij patrzył na pożółkłe stroniczki i zimna

fala mroku duszy rozbijała się o skałę prostych i miłych jego sercu czterowierszy: Znam wesołe historie z krajów tajemniczych, O czarnej dziewicy, miłości wodza młodego, Lecz ty zbyt długoś we mgle i ciemnicy I nie wierzysz w nic prócz deszczu mżącego. W wierszach wszystko było niemożliwie romantyczne, czarowne, niepojęte: tajemnicze kraje, miłosne przeżycia czarnej dziewczyny i młodego wodza… Nic z tego się nie uchowało. Pozostały jedynie ciemne tunele i ołowianoszary dym ognisk. Teraz jest tylko metro, ostatnie schronienie ocalałej z katastrofy ludzkości. Na Wojkowskiej niewielu było wielbicieli piękna. Lepiej żeby ci, którzy lubili ambitną poezję, na wszelki wypadek nie upuszczali mydła w łaźni. Twarde obyczaje… Prawdziwym mężczyznom wypadało gustować we frontowych piosenkach zespołu Lube wyśpiewywanych przy zabawie, jakkto umiał najlepiej. Anatolij uśmiechnął się niewesoło. Sądząc po dobiegających z peronu odgłosach, stacja Hulajpole już się obudziła. Trzeba było porzucić rozmyślania o kwiatkach i obłoczkach i zanurzyć się w prostej jak trzonek młotka rzeczywistości. A to oznaczało poranną wizytę na siłce – komórce z przyrządami do ćwiczeń osłoniętej brezentowymi parawanami. „W zdrowym ciele zdrowy duch” – powtarzał baćka. A młodzież w pełni się z tym zgadzała. Dumne miano przyrządów do ćwiczeń nosiło na Wojkowskiej najrozmaitsze żelastwo. Entuzjaści sportu przynosili na siłkę wszystko, co choćby z daleka przypominało sprzęt do „ciężkiej” atletyki. W roli sztang z powodzeniem występowały zardzewiałe osie z przekładniami i kołami, ciężarki zastępowane były ciężkimi kawałkami metalu, a pochodzenia bardziej skomplikowanych mechanizmów z dźwigniami, sprężynami i przeciwwagami często nie dało się w ogóle określić. Ich rodowód znał tylko Siergiej, przyjaciel Toli, który cały wolny czas poświęcał na konstruowanie kolejnych sportowo-mechanicznych monstrów. Po peronie niestrudzenie kręcili się straganiarze. Niechętnie zagłębiali się w okoliczne niebezpieczne tunele na piechotę, starali się złapać wyposażone w cekaemy drezyny jadące w pożądanym kierunku. A ponieważ te kursowały rzadko, straganiarze skracali sobie czas oczekiwania, rozmawiając o tym i owym, pokazywali coś jeden drugiemu na przeróżnych, ale podobnie zatłuszczonych planach metra, przerzucali się plotkami, omawiali bezpieczne trasy. Anatolij umył się pod przyspawanym do zardzewiałej beczki kranem, skinął głową znajomemu chłopakowi, który odpowiadał za przygotowanie porannej herbaty, wziął z drewnianego stołu kubek cierpkiego, uwarzonego na grzybach napoju i usiadł na wolnej ławce. Siorbiąc herbatę, rozglądał się na boki i przysłuchiwał rozmowom. A nuż coś usłyszy… Coś, czego zapowiedzią było to poranne przeczucie? – Żółtodziobie! – dobiegło go. – Nie znajdziesz pojazdu z Ochotnego Rjadu na Twerską, choćbyś pękł. Trzeba będzie zasuwać przez tunel piechotą. Anatolij odwrócił się. Leciwy straganiarz w długim pogniecionym płaszczu koloru khaki i kapeluszu z szerokim rondem, spod którego wydostawały się siwe kudły, siedział na ogromnej

walizie i uczył życia swojego młodego kolegę – wątłego piegowatego chłopaczka ubranego w spodnie od dresu i krótką, mocno podziurawioną kufajkę, z której sterczały niechlujnie kłaki waty. – No i co? Jakpiechotą, to piechotą – odparł chłopakpojednawczo. – Nogi nam nie odpadną. – Nogi może i nie odpadną, ale za to głowa… Koleżko, w tym tunelu mieszka sama Mamuśka. Słyszałeś o niej? Żartów to z nią nie ma. Nawet nie mrugniesz, a wciągnie cię do bocznego tunelu i… Tyle cię widzieli! Nie wiedziałeś? Chodzi po tunelu kobieta w porwanym palcie, boso, z rozpuszczonymi włosami i każdego napotkanego prosi o jałmużnę. A za rękę prowadzi pięcioletniego chłopaczka. Mały nic nie mówi, tylko żałośnie pochlipuje. I jak Mamuśka zacznie swoje: „Dajcie coś, dobrzy ludzie, przetrwać pomóżcie!”, echo łapie jej głos, wiele razy odbije od ścian i zmieni w coś w rodzaju wilczego wycia. Choćbyś był trzy razy odważniejszy, niż jesteś, zadrżą ci kolana… – A co jeśli jej dać? Wcisnąć jej parę nabojów? – Był taki jeden. Z naszych. Pietka z Baumańskiej. Dał. Mamuśka wyciągnęła rękę po jałmużnę, a zamiast dłoni miała nagie kości! – No co ty! Skąd by się coś takiego wzięło?! – Ludzie różnie mówią. Ja myślę, że było tak… Jeszcze zanim wszystko trafił szlag, Mamuśka mieszkała nieopodal naszej stacji. Była wtedy zwykłym człowiekiem, męża miała, dziecko… Pewnie nie pamiętasz, ale przed Kataklizmem mieliśmy kryzys ekonomiczny. Jej mąż stracił pracę. Jakoś jeszcze ciągnęli, klepali biedę, a potem jednak mu się poszczęściło. Krótko mówiąc, znalazł dobre miejsce. Rano pojechał do pracy i nie wrócił. Mamuśka dopiero wieczorem dowiedziała się z telewizyjnych wiadomości, że z marszrutki, którą małżonek jechał do pracy, ciężarówka zrobiła miazgę. Wszyscy pasażerowie kaput. Mamuśka przepłakała całą noc, a rano wzięła syna i wybrała się do metra. Poczekała na najbliższy pociąg i razem z chłopaczkiem zeskoczyła na tory… Straszna śmierć. A kiedy ludzie umierają ot tak, bez spowiedzi, to ich dusze nie odnajdują spokoju. A żeby im nie było nudno, dobierają sobie towarzystwo z takich głupców jak Pietka. Nawiasem mówiąc, długo to on po tym spotkaniu z Mamuśką nie pożył. Licho wie czemu zaczął się szwendać po tym tunelu. Coś go tam ciągnęło jak magnes. A kiedy po raz kolejny polazł do Mamuśki, to już nie wrócił. Spaceruje teraz pewnie razem z nią po ciemnych kątach, zęby szczerzy. Takwłaśnie, żółtodziobie. Słuchaj starszych. Pójdziemy z Ochotnego Rjadu do Twerskiej inną drogą. Jeśli oczywiście nie nadziejemy się na Dróżnika. – Wujaszku Waniu… – Chłopakpróbował powstrzymać straganiarza, ale on się już rozpędził. – Ten jest jeszcze gorszy od Mamuśki. Też nieboszczyk. Dróżnik był w metrze jeszcze przed wojną. Pisali nawet o nim książki i kręcili filmy. Tyle że to wszystko bujdy. Dróżnik wcale nie zabija ludzi młotkiem, tylko latarką. Idziesz sobie tunelem, słyszysz przed sobą czyjeś kroki. Wołasz do niego, wiadoma rzecz. I wtedy Dróżnik włącza swoją latarkę. Jej światło nie jest żółte ani białe, ale sinozielone. Taki niezdrowy, trupi kolor. Jeśli od razu nie padniesz na tory i nie zasłonisz głowy rękami, to już po tobie. Ta latarka wypala żywym oczy, no a potem… Albo Dróżnik osobiście zaciągnie cię do piekła, albo sam tam pokuśtykasz po omacku. Nie ma różnicy. Najstraszniejsze jest to, że Dróżnik może się pojawić w dowolnym tunelu. Wykończył nam niemało chłopaków. Anatolij dopił herbatę. Bajki o duchach słyszał codziennie: siedzi się w tym samym miejscu, popija herbatkę, a dookoła straganiarze straszą się nawzajem. Oczywiście kłamią jak najęci, ale

też mówią prawdę. O strachach w metrze nie trzeba specjalnie kłamać. Ono samo jest i straszniejsze, i dziwniejsze od wszystkich wymysłów. Na siłce podnosiło już ciężary jakieś dwadzieścia osób. Tola zdjął sweter przed dużym lustrem, w niektórych miejscach popękanym i mocno zmętniałym od upływu czasu. Przygładził potargane kasztanowe włosy i rzucił przelotne spojrzenie swojemu odbiciu. Spoglądał na niego młody człowiek o pociągłej twarzy i wydatnych kościach policzkowych, szeroko rozstawionych ukośnych brwiach, wysokim gładkim czole, ostro zarysowanym nosie i skupionym spojrzeniu brązowych oczu. Nieco wyższy niż średniego wzrostu, muskularny i żylasty. Był blady i chudy, przez co wyglądał na starszego niż w rzeczywistości, zresztą tak jak i większość jego dorastających pod ziemią rówieśników. Tyle że Anatolij miał więcej doświadczenia niż niejeden starszy. Nie raz i nie dwa brał udział w wypadach przeciwko nękającym ich czerwonym i z każdej bitwy wracał jakby o rok starszy. I po tych starciach zaczęli go na Wojkowskiej szanować. Kiedy trzeba było wyznaczyć kogoś na dowódcę, władze często wybierały Anatolija: potrafi zarówno podjąć decyzję, jak i zmusić wszystkich do jej wykonania. A z anarchistami jest jakw wilkami: nie będą słuchać byle kogo. Sierioga, uzbrojony w klucz do nakrętek, pracował nad kolejnym wynalazkiem. Siedział w kucki pod wytartym już i w wielu miejscach poklejonym plakatem z wizerunkiem Ernesta Che Guevary. Anatolij osobiście kupił go od wędrownego handlarza, poświęcając na to niewiarygodną liczbę naboi. Początkowo chciał nim ozdobić swój namiot, ale plakat okazał się za duży, a składanie go, a tym bardziej cięcie byłoby prawdziwym obrazoburstwem. Ostatecznie portret brodacza w berecie przypięto do brezentowej ściany siłki, a Tola musiał wyjaśnić przyjaciołom, czym sobie bohater Kuby zasłużył na ten honor. W rezultacie udało się odnieść małe, lecz niewątpliwie ważne zwycięstwo: wszyscy regularni goście siłowni zaczęli patrzeć na comandante Ernesta z szacunkiem. Anatolij zrobił rozgrzewkę i złapał za sztangę z masywnymi kołami leżącą na wyłożonej biało-różowymi kafelkami podłodze… I wtedy na siłkę wszedł Arszynow – mocno zbudowany mężczyzna o pozbawionej wyrazu twarzy w typie wojskowego. Na ramiona miał narzucony wyświechtany płaszcz oficerski pozbawiony pagonów i odznaczeń. – Tomski, natychmiast do Nestora… – skinął na Tolę. Wkładając sweter, Anatolij słyszał, jak Arszynow wymienia imiona jego przyjaciół. Jeden w drugiego sami żołnierze. Wyglądało na to, że jego porannym przeczuciom było sądzone się ziścić: kroił się poważny akt dywersji. W powietrzu zapachniało burzą.

Rozdział 2 Czerwony Nikita Choć Anatolija uważano za doświadczonego żołnierza, nie gościł wcześniej w namiocie Nestora. Zwykle dywersantów instruował Dziadek – były oficer, desantowiec, który podczas służby w rosyjskiej armii przewinął się przez kilka punktów zapalnych. Jednaktydzień wcześniej Dziadek przepadł bez wieści. Stary chojrak nie bał się ani Boga, ani diabła i często zapuszczał się w przylegające do Wojkowskiej tunele – niby po to, żeby je badać, a tak naprawdę, by poczuć przypływ adrenaliny. Wyruszał w swoje ekspedycje z trzydniowym zapasem jedzenia, picia i machorki, a potem meldował Nestorowi o pożytecznych znaleziskach i rozmaitych dziwnych rzeczach, które odkrywał w niekończących się labiryntach, nie wiadomo po co i przez kogo stworzonych. Dziadek nigdy nie znikał na dłużej niż cztery dni, dlatego, gdy tym razem nie wrócił, piątego wyprawiono specjalną grupę poszukiwawczą. Oddział wrócił z niczym. Przestali więc na Dziadka czekać, zaliczając go do grona nieboszczyków. Teraz Anatolijowi przeszło przez myśl, że może wezwali go właśnie po to, by zaproponować mu objęcie wakującego stanowiska. Namiot sztabowy był jasno oświetlony. W zwykłych pokoikach panował półmrok, tylko nieliczni mogli zapalać kaganki; ale do siedziby dowódcy Powstańczej Armii podciągnięto prąd ze stacyjnych agregatów. Parawan w popularnym na Wojkowskiej – z powodu braku wyboru – czarnym kolorze dzielił namiot na połowy. W dalszej mieściła się prywatna kwatera baćki. Nestor mieszkał nieco wystawniej niż szeregowi anarchiści, ale z pewnością nie były to luksusy. Na wystrój wnętrza składały się łóżko polowe, wygnieciony fotel, odrapane, zawalone papierami biurko, szafka nocna, półka z książkami i stara komoda. Było tu więcej przedmiotów niż, dajmy na to, u Anatolija, ale kwatera nie wytrzymywała porównania z gabinetem jakiegokolwiek aparatczyka z najbardziej zapadłej czerwonej stacji. Większą część pierwszej połowy zajmował okrągły stół jadalny. Leżał na nim rozłożony plan metra, ogromny, sklejony z dziesięciu pasków tapety. Tak wielkich i dokładnych planów Anatolij jeszcze nie widział. Wszystkie zwykłe linie metra narysowano czarną przerywaną linią. I to akurat Toli nie dziwiło wcale. Po latach spędzonych pod ziemią każdy mieszkaniec metra potrafił z pamięci wymienić wszystkie stacje i przyporządkować je do odpowiednich linii. Wartość planu Nestora polegała na tym, że różnobarwnymi kredkami naniesiono na papier nieznane i nieoznaczone na zwykłych planach odnogi, szyby wentylacyjne i korytarze. Mapa była upstrzona licznymi pytajnikami i wykrzyknikami. Znaki zapytania dotyczyły zapewne

miejsc nie do końca zbadanych lub przysparzających zwiadowcom niespodziewanych kłopotów, a wykrzykniki oznaczały niebezpieczeństwo. Na planie leżały rozrzucone naboje różnych kalibrów niczym sztony na stole do gry. W kilku blaszanych puszkach dymiły niedopałki. Nestor skinął głową przybyłym, a ci, kaszląc i rozglądając się dookoła, zaczęli siadać przy stole. Zajmowali miejsca zgodnie z niepisaną hierarchią. Baćka ulokował się w fotelu z wysokim oparciem i obitymi skórą podłokietnikami. Szef miejscowego kontrwywiadu, znany na Wojkowskiej jako towarzysz Karetnikow, a na innych stacjach zapewne pod innymi nazwiskami, zajął krzesło, którego oparcie wykonano z czerwonego drewna i pokryto wymyślną snycerką. Arszynow zapadł się w brezentowy leżak, a siedmiu wezwanych chłopaków przysiadło na prymitywnie skleconych stołkach i długiej drewnianej ławce. Dopiero teraz Anatolij zauważył niewysokiego pulchnego facecika wyglądającego czujnie zza pleców baćki. W dzieciństwie Anatolij widział filmy o drugiej wojnie światowej i mgliście pamiętał, jak wyglądał mundur oficera NKWD. Właśnie taki miał na sobie nieznajomy. Od granatowych bryczesów, zapiętej pod szyję kurtki koloru khaki z małymi rombami na kołnierzu, czapki z nakrapianym otokiem i niebieskim denkiem zalatywało muzealnym zapaszkiem. Oczy rzucały spod daszka posępne, służbiste spojrzenie. Żeby do reszty wejść w rolę temu operetkowemu oficerowi enkawudziście, pozostawało tylko ryknąć: „Za ojczyznę! Za Stalina!”. Anatolijowi nieznajomy od razu i nieodwracalnie się nie spodobał. Nestor uciął szepty machnięciem ręki. – To, co teraz powiem – zaczął, z chrzęstem prostując palce – powinno zostać między nami. Zresztą nawet gdybyście spróbowali komuś o tym opowiedzieć, to nikt wam nie uwierzy… Słyszał któryś z was, młokosów, o eugenice? O próbach nazistowskich uczonych, żeby stworzyć człowieka doskonałego? W ZSRR też przeprowadzano takie eksperymenty. Niemców za te doświadczenia stawiali potem przed trybunałem i wieszali. Ale nie dlatego, że dokonywali zbrodni przeciwko ludzkości, tylko dlatego, że to Niemcy przegrały tę wojnę. My natomiast wygraliśmy. A zwycięzców się nie sądzi. Za eksperymenty na ludziach też. Dlatego badania prowadzono aż do rozpadu ZSRR… Młodzież znów zaczęła szeptać. Operetkowy enkawudzista obrzucił gaduły złym spojrzeniem, zupełnie jakby łowił muchy na lep. Nestor zmarszczył brwi i podniósł głos: – Potem, rzecz jasna, przerwano je, ponieważ skończyły się pieniądze. I nie było już szczególnego sensu. Za to po Kataklizmie, jak się okazuje… – Obejrzał się na enkawudzistę. – Były kontynuowane. Na Linii Czerwonej. – I co, hodują se tam ludzi ze złotymi jajcami? – prychnął Sierioga. Arszynow wymierzył mu głośny policzek. Reszta narybku umilkła. – Już prawie wyhodowali. – Baćka potrząsnął grzywą. – Dostaliśmy właśnie informację, że czerwoni są u progu stworzenia… Genetycznego… – Znów obejrzał się na enkawudzistę. – Modyfikatora genetycznego – odezwał się tamten. – To taki jakby wirus, który wnika w organizm żywego człowieka i stopniowo go przekształca. Wirusy przecież zmieniają kod genetyczny… – W sumie, będą tworzyć nadludzi, którzy z łatwością zniosą promieniowanie. To, co dla nas jest dawką śmiertelną, dla nich będzie jaksplunąć – znów zabrał głos Nestor. – Co to oznacza? – To oznacza, że jeśli będziemy mieli takie ustrojstwo… – zaczął Anatolij, ale baćka nie dał mu dokończyć.

– Nie, Tomski. To oznacza, że jeśli oni będą mieli takie ustrojstwo, to cała powierzchnia ziemi nad metrem będzie należeć do nich. Cała broń, wszystkie urządzenia, do których nie mogli dotrzeć żadni stalkerzy. Wszystko to będzie ich. Zbudują sobie w ten sposób imperium! Szala ostatecznie przechyli się na stronę czerwonych. Podporządkują sobie Hanzę, potem pozostałe stacje… Nie wolno do tego dopuścić! Postanowiliśmy wziąć na siebie likwidację laboratorium i osób związanych z projektem. Ten diabelski wynalazeknie może trafić w czyjekolwiekręce. Nestor umilkł i w namiocie sztabowym zapadła pełna zdziwienia cisza. Karetnikow nie wytrzymał pierwszy. – Ale po co niszczyć!? Jeśli ta przebudowa genetyczna daje takie możliwości, trzeba po prostu wykraść technologię! Jeśli w naszych rękach znajdzie się taka siła… – I to mówi anarchista!? – Nestor pokręcił głową z dezaprobatą. – Przecież oni zamierzają stworzyć nową rasę. A jeśli się czegoś nauczyłem w tym pieprzonym życiu, to tego, że za wszystko trzeba płacić. Kto wie, ile zapłacą ci nadludzie za swoją odporność na promieniowanie? Czy w ogóle będą ludźmi? A ty chcesz nimi jeszcze kierować? Nie, bracie. Nie jestem na to gotowy. I ty też nie jesteś. Karetnikow skulił się i pogodził z porażką. Nestor odwrócił się do enkawudzisty. – Zapomniałem wam przedstawić: to jest Nikita. – Wskazał ręką pseudooficera. – Pofatygował się do nas prosto z Dzierżyńskiej. Można powiedzieć, że z samego gniazda os. Przez całe życie miażdżył wrogów ludu, a potem nagle się rozmyślił. Został skrzywdzony. I postanowił uciec, a żebyśmy udzielili mu azylu politycznego, przyniósł nam te cenne informacje. Coś za coś. Tak? – Przyszedłem tu ze względów ideowych – zatrajkotał przybysz. – A na dowód moich szczerych intencji jestem gotowy pomóc wam dostać się do laboratorium na Dzierżyńskiej. Kieruje nim profesor Korbut… Nikita wysunął się w końcu zza szerokich pleców baćki, przysunął sobie kredki i zaczął kreślić na planie tunele i przejścia, cały czas przy tym mamrocząc. Anatolij obserwował i zapamiętywał. Nie przestawał przy tym intensywnie myśleć: podświadomie rozumiał już, że zostanie wyznaczony na dowódcę grupy dywersyjnej. Oto ten przełomowy moment w życiu. Znów jacyś dranie chcą gwałtem uszczęśliwiać ludzkość. Znów chcą eksperymentować na ciele i duszy. Będą konstruować nowego człowieka. Niewrażliwego na promieniowanie… I tyle? Nie wierzę, myślał Anatolij. Nie poprzestaną na tym. Potrzebny im człowiek doskonały we wszystkim. Idealny żołnierz. Posłuszny. Bezlitosny. Niezniszczalny. Bez osobowości. Trybik, a nie człowiek. Trybik, z jakich będą składać swoją maszynę, która zmieli cały ten świat. Co to za człowiek ten Korbut? Kimkolwiek jest, cokolwiek nim powoduje, będzie musiał umrzeć. Nikita zaklinał się, że zdoła doprowadzić grupę dywersantów do Dzierżyńskiej przez Prospekt Marksa… To jest przez Ochotnyj Rjad. Dajcie mi tylko szansę, mówił, wykażę się, dowiodę swojej lojalności… I nieuchwytnym, płynnym ruchem skrył się, niczym ślimak do muszli, ponownie za plecami Nestora. – Trzeba się jeszcze dostać do Ochotnego – zauważył ponuro baćka. – Majakowską przeskoczycie bez problemu, tam jest bezkrólewie. Co do Czechowskiej, to trzeba będzie się dogadać z faszystami. Anatolij, będziesz dowódcą grupy… Tola przygotowywał się do tego długo, a jednakna te słowa coś w nim zamarło.

– Czyli będziesz też z tymi zbirami pertraktował – tłumaczył mu Nestor. – Zapytasz o Malutę. To jeden z ich dowódców. Przekażesz pozdrowienie od wujka Miszy. Maluta ma u mnie mały dług wdzięczności. Sądzę, że o tym nie zapomniał. Teraz, Karetnikow, oddaję ci głos. – Wszyscy dostaną pistolety z tłumikami. Kałachy tylko podczas odwrotu. W broń, materiały wybuchowe i ekwipunek zaopatrzy was Arszynow. Przygotuje wszystko zawczasu i przywita was na Białoruskiej. Omówienie szczegółów i pożegnalne słowa Nestora zajęły kolejne pół godziny. Przez cały ten czas Anatolij starał się pochwycić spojrzenie uciekiniera Nikity. Bezskutecznie. Ten wciąż chował się w swojej muszli. Kiedy wszystko zostało wyjaśnione i Tola wraz z oddziałem wyszedł na zewnątrz, jednego był pewny: tego człowieka nie wolno spuszczać z oka. Grupa ruszyła do jadalni, a Anatolij do Arszynowa, który stał przed jednym z namiotów i targował się o butelkę samogonu. W końcu, zastępując marchewkę perswazji kijem gróźb, z wiele mówiącą miną szepnął handlarzowi: – Widzę, że nie lubisz handlować na naszej stacji. Jak chcesz, w pięć minut sprawię, że nie będzie tu po tobie śladu. – Nie trzeba! – Handlarz potrząsnął głową z przestrachem. – Niech będzie po twojemu. Ech, same straty z wami! Arszynow wsunął butelkę do kieszeni płaszcza i skinął głową Anatolijowi. – Chodźmy, golniesz ze mną dla towarzystwa! – Nie piję. – A ja, widzisz, nadużywam. Mam taką słabość. – Kto by nie widział… – mruknął Tola. – Milczeć! – Arszynow wziął potężny łyk samogonu i wskazał palcem w górę. – Wiesz, gamoniu, co to takiego rosyjski chorąży? – No… Taki stopień w wojsku. – Tola wahał się, nie wiedząc, jakprzejść do najważniejszego. – Ha! Stopień! To nie stopień, to styl życia. Sposób myślenia. Żadna armia nie obejdzie się bez naszego brata. Ani tam, na górze, ani tym bardziej tutaj, pod ziemią. Ja tu, gołąbeczku, niedaleko służyłem. Moja jednostka stacjonowała w Lasoparku Tuszyńskim. Szosa Leningradzka, numer… Chociaż co to teraz za różnica, do cholery! Nie ma już ani tej jednostki, ani ulicy. A ja żyję dalej. Wiedzieliśmy wcześniej, że ten syf się zacznie. No i zaczęliśmy w trybie przyśpieszonym przenosić mienie wojskowe na dół. – Arszynow znów przylgnął do butelki i opróżnił ją jednym haustem. – Feee, ale świństwo. Nic to, Anatolij. Na Białoruskiej poczęstuję cię prawdziwym spirytusem. Przedwojennym. Palce lizać. W końcu mam tam nie tylko semteks i automaty. Pełne zaopatrzenie. – Gdzie się spotkamy? – Konkretny z ciebie chłopak, Tola! – Arszynow po przyjacielsku klepnął Anatolija po plecach. – Z takim, kurna, można iść na zwiad! Anatolij westchnął. Szykuje się skomplikowana operacja. – No to gdzie? – W Karagandzie! Licz boczne tunele. Te po prawej stronie. Z dziewiątego dam sygnał latarką. Trzy krótkie błyski, trzy długie i znów trzy krótkie. Kumasz? – Takjest. – Niczego nie kumasz. Całą zasadniczą służbę przebębniłem jako telegrafista w marynarce.

A ten sygnał w alfabecie Morse’a oznacza SOS. Rozumiesz? Anatolij skinął głową, ale myślał nie o marynarce i alfabecie Morse’a, lecz o latarce Dróżnika. Niezdrowe, trupie – tak tamten handlarz opisywał światło latarki, której używa martwy Dróżnik. Ciarki przebiegły mu po kręgosłupie. Że też ten straganiarz ze swoimi bajkami musiał się nawinąć akurat na dzień przed wyjściem! Ile razy będzie się teraz wpatrywał w migoczące światło czyichś latarekw ciemnych tunelach, starając się określić, czy jest zwyczajne, czy… A przecież całe życie w metrze to same wyprawy do tych przeklętych tuneli. I tak stopniowo zeświruje. Nie! Trzeba myśleć racjonalnie. Nie ma w metrze żadnych Dróżników i Mamusiek, nie! Te durne straszydła wymyślili ludzie przez swoje nikczemne pragnienie, by przestraszyć jeszcze głupszych od siebie, a potem nacieszyć wzrok tym, co z tego wyniknie. Niezdrowe? Trupie? A co, na miłość boską, nie wygląda niezdrowo i trupio w tym nowym wspaniałym świecie? Na przykład świnie. Choćby nie wiem jak dziarsko chrumkały, jak takiej nie zarżniesz – sama zdechnie na raka. Nikt się nie posunie do tego, żeby nazwać je normalnymi… Ale na przykład mówi się, że na stacji Riecznoj Wokzał świnie mają ponoć zbiorowy umysł i że nikt nie zaręczy, czy to ludzie pasą tam świnie, czy na odwrót. A grzyby to już na pewno są trupio blade. I dzieci w metrze rodzą się trupio blade. Skąd w podziemiach mają się wziąć rumieńce? Ponuro skrzypiąc, podjechała motodrezyna. Kierował nią człowiek tak usmarowany olejem napędowym, że żaden Dróżnik nie dorastał mu do pięt. Na czarnej od smaru i sadzy twarzy uśmiech wyglądał szczególnie olśniewająco, jak u Murzynów w filmach. Na widok chorążego uniósł dłoń w żartobliwym salucie. Arszynow uścisnął Anatolijowi dłoń na pożegnanie. – Do szybkiego zobaczenia. Pamiętaj: trzy krótkie, trzy długie i znów trzy krótkie. Dziewiąty tunel. Miło, bracia, miło! Miło, bracia, żyć! – zaśpiewał na cały głos. – Z naszym atamaaanem nie ma smutnych dni! Kołysząc się i wyśpiewując nieoficjalny hymn Powstańczej Armii, Arszynow niezgrabnie zeskoczył z peronu na zbite z desek poszycie motodrezyny, podniósł automat i usiadł na drewnianej ławce z bronią na kolanach. Anatolij skierował się na drugi koniec peronu, gdzie mieściła się wspólna jadalnia. Mieszkańców dawnej Wojkowskiej należało określić mianem ludzi układnych i gościnnych, o ile byli w dobrym nastroju. Zapasów żywności dostarczanych na Hulajpole nigdy nie brakło, dlatego goście, niezależnie od stopnia i statusu, zawsze mogli liczyć na miskę rzadkiej zupy grzybowej i kawałek solonej słoniny. Niech żyje anarchia. Tak było i teraz: zarówno rdzenni mieszkańcy Wojkowskiej, jak i ludzie, których Anatolij widział po raz pierwszy w życiu, siedzieli na długich ławkach, jedli, palili i po prostu rozmawiali ze sobą. Siedmiu dywersantów rozlokowało się przy oddzielnym stole i czekając na dowódcę, cicho rozmawiało we własnym gronie. Anatolij znał każdego z chłopaków po imieniu. Niektórzy z nich osiedlili się na Wojkowskiej wcześniej od niego, przyciągnięci przez atrakcyjne idee prawdziwej równości i braterstwa. Inni, słysząc o wesołych zwyczajach anarchistów, dołączyli stosunkowo niedawno. W zasadzie wszyscy byli rówieśnikami Toli, wszyscy też odznaczali się mocną budową i gotowością, by w każdej chwili wdać się w dowolną awanturę. Anatolij usiadł między swoim przyjacielem Siergiejem a najmłodszym z dywersantów, zadartonosym Kolą. Kola był kompletnie zwariowany na punkcie wschodnich sztuk walki i ciągle męczył bibliotekarzy z Wodnego Stadionu, by dali mu kolejną partię samouczków kung-fu i aikido.

Ciągle uderzał grzbietem dłoni o twarde powierzchnie. Tak hartowała się stal. Teraz głucho bębnił o drewniany stół, żeby ani sekunda – nawet przy jedzeniu – nie upłynęła nadaremno. – Załatwimy tych jajogłowych wynalazców! – przekonywał Siergieja. – I to raz-dwa! – Zamknij się, Kola. – Siergiej z posępną miną nabrał łyżkę zupy. – Czegoś takiego jeszcze nie robiliśmy. Idziemy do jaskini lwa. Poduszą nas jakkocięta, i to ciebie pierwszego… Tola chciał rozkazać przyjacielowi, żeby zamilkł, zrugać go za panikarstwo, ale słowa uwięzły mu w gardle. Spojrzał na skupione twarze swoich podwładnych i nagle udzielił mu się ich nastrój. Pamięć podsunęła wspomnienie sprzed trzech lat… Worki z piaskiem, popękany beton ścian, oberwany kawałek kabla zwisający z sufitu niczym odcięty stryczek, z którego dopiero co ściągnięto wisielca, skrawekziemi oświetlonej przez ognisko na setnym metrze. Anatolij był wtedy na warcie już chyba po raz setny i uważał to za nudną i zwykle niegroźną rutynę. Właściwie nie było się czego obawiać. Jego oddział pilnował tunelu prowadzącego do zaprzyjaźnionych stacji – Wodny Stadion i Riecznoj Wokzał. Z ciemności mogli się wyłonić co najwyżej wracający ze swojej zmiany pracownicy świńskich ferm albo kolumna drezyn wyładowanych prowiantem. Czterech strażników czekało na koniec warty, skracając sobie czas leniwymi rozmowami o niczym. I właśnie wtedy, w tej sennej, przesyconej spokojem chwili Anatolij poczuł zapach śmierci. Ktoś coś mówił, ktoś się śmiał, ale Tola nagle wyszedł z szeregu. Rozejrzał się na boki, jakby spodziewał się zobaczyć jakieś duchy przesączające się przez sieć pęknięć w ścianach, przepełniając całą jego istotę mieszaniną niejasnego przerażenia i niepohamowanej paniki. Co to? Kto? Skąd przyjdzie? Ów stan Anatolija trwał jakąś minutę, ale minuta ta ciągnęła się jak godzina. A potem dał się słyszeć dźwięk, od którego ocknęli się wszyscy pozostali. Nietrudno było określić jego źródło. Dwadzieścia metrów od posterunku w ścianie tunelu ziały dwa czarne prostokąty zamknięte drzwiami prowadzącymi do ślepych pomieszczeń służbowych. Suchy chrobot przechodzący w ciche trzaski dobiegał z najbliższego z nich. Jako pierwszy poderwał się rudy Mitiaj… Powiódł na boki lufą automatu… Przymocowana do niej latarka oświetliła szare ściany, pokryty plamami wilgoci sufit i zardzewiałe szyny. – Co tam jest? Szelest i trzaski ucichły, ale Mitiaj wciąż nie mógł się uspokoić. – Chłopaki… Wy tu siedźcie, a ja pójdę się rozejrzeć. Bo aż mi wstyd, o mało nie narobiłem w gacie. Przecież tam wszędzie ślepe ściany, ile to już razy… Ruszył w stronę drzwi pomieszczenia. Anatolij chciał go zatrzymać, ale zamiast tego, niczym zahipnotyzowany, obserwował tylko, jak przesuwa się trójkąt światła. Mitiaj dotarł do drzwi, poświecił do środka i odwrócił się do swoich towarzyszy. – Niczego tu nie ma! Pusto! Opuścił automat, wszedł do pomieszczenia i… Echo rozniosło jego krzyk po całym tunelu. Potem w ich uszy uderzył hukserii z automatu. Wartownicy w kilka sekund doszli do siebie i rzucili się przyjacielowi na pomoc. Jednak kiedy we trzech wpadli do pomieszczenia, gotowi naszpikować ołowiem wszystko, co się rusza, pokój był pusty. Automat Mitiaja leżał na podłodze obok kraty szybu wentylacyjnego. Anatolij dobrze tę kratę zapamiętał. Zespawana ze stalowych

prętów grubości palca, była powyginana, powykręcana i zgnieciona przez nieznaną siłę, jakby zrobiono ją z blachy… Krata zamykała wylot rękawa wentylacyjnego o średnicy nie większej niż ludzka głowa. Mitiaj zniknął w nim jednak cały! Nie mógł się podziać nigdzie indziej. Wokół otworu czerwieniły się plamy krwi z przylepionymi kłaczkami rudych włosów. Anatolij odkleił je ostrożnie i odniósł matce Mitiaja – żeby pochowała syna. Nic więcej po nim nie zostało. I od tamtej pory Toli nie opuszczała myśl, że wyczuł niebezpieczeństwo na minutę przed tym, gdy wszystko się zaczęło. Już wtedy dobrze wiedział – ktoś umrze… Anatolij wrócił do rzeczywistości, potarł czoło, jakby to miało odegnać wizje, popatrzył na talerze towarzyszy, które tymczasem zdążyły opustoszeć, i wstał z ławki. – Nie rozchodzić się za bardzo – rozkazał ochryple. – Za godzinę wszyscy mają być na peronie. Wrócił do swojego namiotu i nie wiedzieć czemu wyciągnął futerał na skrzypce. Wsunął za pazuchę broszurkę z anarchistyczną ewangelią, a do kieszeni – tomik wierszy. Kto wie, czy kiedykolwiekwróci na Hulajpole? Zamykając pusty namiot, Tola nagle się uśmiechnął. Przypomniał mu się wyczytany w jakiejś książce szczegół dotyczący grzebania egipskich faraonów. Wyruszając w podróż do świata pozagrobowego, brali ze sobą wszystko, co mogło im się przydać. Metro w dzisiejszych czasach niewiele różniło się od świata zmarłych. Najwyraźniej Tola postępował zgodnie z najlepszymi tradycjami umarłej starożytnej cywilizacji. Jakkolwiekna to patrzeć, symboliczny gest…

Rozdział 3 Piorunian rtęci Zbiórka. Wszyscy żołnierze Toli byli obecni. Przysadzisty siłacz Grisza, niezdarny i chudy jak tyczka Maks, pucułowaty, wiecznie uśmiechnięty grubas Dimka, ponury okularnik Artur, karateka Kolka i sportowiec Sierioga. Każdy inny. Wszyscy równie bliscy… Licząc z dowódcą, w grupie było siedmiu ludzi. Ech, siedmiu wspaniałych… Daj Boże, żeby wrócili w tym składzie. Po kolei zeskoczyli na tory tunelu. Postanowili dotrzeć na Białoruską bez obciążenia, dlatego kałachy dostali tylko prowadzący i zamykający, ale i oni starali się nie zdradzać, że są uzbrojeni. Ósmym był Nikita. Zdążył zmienić swój nazbyt rzucający się w oczy mundur na szarą wytartą marynarkę, wypchane na kolanach spodnie i zdarte buty. Na jego krągłej twarzy wyraźnie malowało się obrzydzenie. Nikita ewidentnie nie chciał wyglądać tak jak zwyczajni mieszkańcy metra. Tam, skąd przyszedł, z pewnością odnoszono się do jego osoby z większym szacunkiem niż na Wojkowskiej. Może jeszcze nosili tego lalusia w lektyce! Nawet zejście z peronu przyszło Nikicie z pewnym trudem. Anatolij obserwował grubasa, kiedy ten powoli, niezgrabnie, na brzuchu zsuwał się na tory, zamiast po prostu zeskoczyć. I Tola z przyjemnością odniósłby się do tego ze złośliwą satysfakcją, skwitowałby, jakto tłuścioch poznaje smakprawdziwego życia, ale jakoś mu to nie wychodziło. Nie opuszczało go wrażenie, że tamten tylko udaje wysiłek… Chociaż, jeśli Nikita należał do kierownictwa Dzierżyńskiej, to najprawdopodobniej rzadko schodził na tory, a jeśli już, to korzystał ze specjalnych schodów dla wysoko postawionych urzędników. Ale to nic, przy takim stosunku wzrostu do masy ciała dobrze będzie, jeśli Nikita przejdzie się piechotą i zrzuci parę zbędnych kilogramów. Zanim zanurzyli się w czeluść tunelu, Anatolij obejrzał się za siebie. Stacja żyła swoim zwykłym rytmem. Pod wyłożonymi białym marmurem kolumnami ludzie dyskutowali w grupkach, gestykulując z ożywieniem. W świetle przyćmionych dwudziestopięciowatowych żarówek ich twarze wydawały się odlane z wosku. Na białych kafelkach ścian wiły się cienie. Ta glazura z jakiegoś powodu działała na Anatolija przygnębiająco. Wojkowska początkowo nie należała do elitarnych stacji i zapewne dlatego wyłożyli ją białymi kafelkami, bardziej pasującymi do łazienek, łaźni, kostnic i laboratoriów naukowych. I ten Korbut, być może, też ma laboratorium wyłożone takimi kafelkami. I wszystkie są pewnie we krwi. Tola nagle wyobraził to sobie aż zbyt wyraźnie. Przekroczyli granicę stacji. Nikita, kołysząc się koślawo, dreptał pośrodku oddziału. Anatolij

stanął, chwycił grubasa za rękę i przytrzymał. Zaczekał, aż cały oddział ich minie, i dopiero wtedy go puścił – na samym końcu, oboksiebie. W takim szyku minęli blokadę na setnym metrze. Czterech wartowników rozpoznało swoich, pozdrowiło grupę. Żaden z nich się nie odezwał, czyli nie było o czym mówić. Podczas warty nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Przez dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut jedynymi dźwiękami, jakie im towarzyszyły, były ich miarowe kroki. Szli w milczeniu. Tu się nie prowadziło rozmów. Czasem niebezpieczeństwo zapowiadał jakiś ledwie słyszalny odgłos – jeśli nie wychwycisz go na czas, to już po tobie… Dalej, za Sokołem i Aeroportem, jest w zasadzie spokojnie, mieszkają tam ludzie. Dinamo to w ogóle centrum przemysłu – szyją tam skórzane kurtki dla całego metra. Tylko na Białoruskiej zmienił się właśnie ustrój i licho wie, co się tam teraz wyprawia… Ale ludzi chyba jeszcze tam nie wieszają. W zasadzie trzeba tylko przejść pierwszy tunel… W porządku. Ulżyło. Minęli Sokoł i znów zamigotały żelazne tubingi: szary, czarny, szary, czarny… Ciemność, światło, ciemność. Jakw czarno-białym filmie. I nagle krwistoczerwona plama… Anatolij pierwszy zauważył napis wykonany ciemnoczerwoną farbą w poprzek sklepienia tunelu. Zdanie „Kto tu nie wierzy w Bestię?!” podążało dokładnie za wygięciem sufitu i żartowniś, który je napisał, gotów był rozbić sobie głowę na kawałki, żeby nie odbiec za daleko od idealnej paraboli. Anatolij nie docenił tych starań i popatrzył z niepokojem na chłopaków, ale ci, jeśli nawet zauważyli napis, to nie przejęli się zbytnio. Bestii w metrze nie brakowało, przy czym większość poruszała się na dwóch nogach. Światło latarki wyłapywało z mroku półokrągłe sklepienie, ściany ze sterczącymi zardzewiałymi wspornikami, na których spoczywały żyły i tętnice metra – kable w grubej izolacji, rurki o najróżniejszych średnicach. Zbiegały się, rozbiegały, splatały, zagłębiały, każdy osobno, w betonowe podłoże i znów się łączyły, żeby rozdzielić się na cieńsze przewody i wkraść do rozwalonych rozdzielnic elektrycznych z bezużytecznymi i nikomu już niepotrzebnymi wyłącznikami. Od wielu lat wszystkie te media wisiały bezczynnie, ale czy to znaczy, że krew metra przestała płynąć, a skryta pod ziemią olbrzymia bestia umarła i teraz powoli się rozkłada? Na pierwszy rzut oka wszystko tak właśnie wyglądało, ale jeśli przyjrzeć się uważniej, widać było zupełnie inny obraz. Bestia nie umarła, ale zmutowała, tak jak cała reszta fauny. Katastrofa zmusiła ewolucję do wykonania wolty i podążenia dalej inną drogą. Kable i rury, dawne żyły metra, zgniły i zanikły. Teraz nosicielami energii życiowej metra stali się jego mieszkańcy – ludzie i nowe istoty, niezbadane formy życia. Arteriami zaś stały się same tunele. To nimi płynęła nowa krew metra. Wyraźnie wolniej niż wcześniej i nie tak rytmicznie, ale jednak. Zbierała się na zamieszkanych stacjach, stopniowo wysychała tam, gdzie nikogo nie było. Cykle życiowe spowolniły, ale metro nadal żyło i się rozwijało… W ciemnych tunelach trwała rywalizacja człowieka z nowymi istotami. Przy czym nie było żadnej gwarancji, że w tych zawodach to właśnie człowiek zwycięży. Pierwsza nagroda przypadnie silniejszemu, ale nie musi się nim okazać dawna korona stworzenia.

Anatolija wyrwała z rozmyślań cicha rozmowa. Zawsze tak było. Wejście do tunelu było swego rodzaju rytuałem: wszyscy skoncentrowani, zachowywali milczenie. Jednak nie mijała nawet godzina, a milczenie stawało się nie do zniesienia i czujność słabła. Cisza stawała się zbyt straszna, głucha ciemność wprost ciągnęła człowieka za język. Wtedy to właśnie zaczynały się dyskusje i opowieści o wszelkich diabelstwach; o strasznych wydarzeniach z udziałem najrozmaitszych upiorów, utkanych z mroku tuneli potworów i, oczywiście, mutantów. W metrze już chyba wszyscy są trochę mutantami. Radiacja powolutku przesącza się z powierzchni i truje, deformuje ludzi. Choćby niedawno Tola spotkał prawdziwego mutanta… Dzieciaka na oko dziesięcioletniego, który trafił na Wojkowską razem z matką. Chłopczyk nie zamierzał nikogo pożerać. Od zwykłych ludzi różnił się tylko pozbawioną włosów głową, głębokimi starczymi zmarszczkami na twarzy i dodatkowym, szóstym palcem u lewej ręki. Pod każdym innym względem wyglądał i zachowywał się jakzwyczajne dziecko. Na pewno z wielką radością spiknąłby się z urwisami z Wojkowskiej, poswawolił razem z nimi, ale tym się nie śpieszyło, żeby przyjmować przybysza w swoje szeregi, i tylko niestrudzenie podchodzili obejrzeć jego nieforemną rękę. Chłopiec kulił się, chował dłoń za plecami, a Tola patrzył na okrutną dzieciarnię i myślał, że w sztuce tworzenia potworów natura nigdy nie dorówna ludziom. Anatolij spojrzał na Nikitę i poweselał; wskaźnik w dozymetrze jego nastroju przesunął się od razu o kilka kresek. Po wizerunku wymuskanego oficera i pełnego odrazy facecika w cywilu nie został nawet ślad. Tunel zrobił swoje, starł z postaci Nikity wszystko, co nadmierne i udawane, obnażając jego marną istotę. Zbieg miał taki wyraz twarzy, jakby zamierzał się zaraz rozpłakać. W małych oczkach zagnieździł się strach. Nikita nieustannie oglądał się za siebie, wpatrywał w mrok i przywierał ramieniem do Anatolija. Cudze buty najwyraźniej obtarły Nikicie pięty, bo teraz zaczął dodatkowo mocno kuleć. Jak on w ogóle zdołał dostać się na Wojkowską? I Anatolijowi znów zaczęło się wydawać, że Nikita cierpi z przesadną gorliwością. Gdyby chodziło o kogoś innego, Anatolij na pewno zrobiłby krótki postój, ale wobec gościa z Dzierżyńskiej nie czuł litości. Szaleni naukowcy ze swoimi szatańskimi eksperymentami (albo przeciwnie, uczeni o chłodnych, wyrachowanych umysłach) byli posłusznymi narzędziami w rękach takich oto niepozornych grubasków. Żeby eksperymentować na żywych ludziach, zawsze potrzeba woli politycznej. A może Anatolij mylił się co do tego niedorajdy? Mimo powierzchowności mięczaka, nawyków chytrusa i pagonów kata w warunkach bojowych Nikita mógł się okazać równym chłopem. Tolę zaczęło dręczyć sumienie – a żeby je pokręciło! Otworzył usta, zamierzając dodać jakoś otuchy zbiegowi, ale jego uwagę odwrócił szept Kolki. – Bezgłowe mutanty? Nie wierzę w te bzdury – mówił do kogoś, kogo nie było widać w ciemności. – Wcześniej też nie wierzyłem, a po tym, jak natrafiłem na taką książkę w bibliotece na Wodnym, wiem na pewno, że żadne bezgłowe mutanty nie istnieją. Książka nazywała się Hexenhammer. W tłumaczeniu Młot na czarownice. Średniowieczny podręcznik do walki z wiedźmami i czarownikami. Ogólnie mówiąc, brednie. Ale wyczytałem tam coś ciekawego. Jakaś tam czarownica przyznała się podczas przesłuchania, że w magicznych obrzędach pomagali jej czarny kot i bezgłowe dziecko o imieniu Octowy Tom. Słowa o tym bezgłowym dziecku wydzierali z niej razem z paznokciami albo wyciągali na mękach. Człowiek przy zdrowych zmysłach nie wymyśliłby czegoś takiego. Sądzę, że ktoś jeszcze przeczytał tu Hexenhammera i rozpuścił po metrze bajdy o bezgłowych mutantach albo bredził na torturach.

Nikt Kolce nie odpowiedział. Ten kaszlnął i też umilkł. Zapadła cisza. Minęli kordony Aeroportu – sytego, pochrząkującego wraz ze wszystkimi swoimi świniami. Baćka miał z Aeroportem i Dinamem niepisaną umowę: on ich nie grabi, a oni, w razie potrzeby, przepuszczają jego żołnierzy na akcje. Tak było i teraz: szepnęli odpowiednie słowo dowódcy warty, ten kiwnął głową ze zrozumieniem i strażnicy rozstąpili się na boki. Spróbowali kiedyś złamać umowę i zamiast straganiarzy z towarami na Aeroport ruszyły taczanki z Hulajpola. Nieporozumienia się wyjaśniły… Oddział znów wkroczył do tunelu. Minął czwarty korytarz po prawej. Wychodziło na to, że połowa drogi została za nimi. Tola obejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie został z tyłu. Nie trzeba było nikogo poganiać. Dywersanci poruszali się gęsiego w półmetrowych odstępach. Kolejne pół godziny minęło na prowadzonych szeptem rozmowach. Anatolij liczył kroki, śledził wzrokiem sploty kabli. Gdzieś tutaj będzie piąte rozwidlenie… Zaraz… Za tym zakrętem tunelu. Nikita, który zdążył odżyć na stacji, teraz kompletnie się rozkleił i żałośnie pojękiwał przy każdym kroku. Anatolij chciał go zbesztać, ale nagle znieruchomiał. Przed nimi wyraźnie dał się słyszeć dziwny szelest i chrzęst. O, właśnie… Siergiej, którzy szedł pierwszy, stanął jak wryty i obejrzał się z zakłopotaniem na Tolę. Nie, to nie halucynacje, Sierioga… Anatolij zostawił kulejącego zbiega, przeszedł na czoło kolumny i wziął od prowadzącego automat z latarką. Przyciskając się do żebrowanej ściany po lewej, pokonał zakręt. Dźwięki umilkły i w tunelu zapadła grobowa cisza. Anatolijowi zdawało się, że wszyscy słyszą uderzenia jego próbującego wyskoczyć z piersi serca. Wyczekał kilka sekund i skierował latarkę w ziejący czarny prostokąt bocznego korytarza. W kręgu światła ukazały się kawały betonu najeżone pordzewiałymi prętami zbrojeniowymi i pokryta pęknięciami ściana. Anatolij nie zaczął zapewniać towarzyszy, że w ślepym korytarzu nie ma nic żywego (ukłony, Mitiaj!). Dalej wodził latarką po betonowym gruzowisku. Sekundy ciągnęły się jakmazut. Wydaje się pusto… Ale licho wie! Anatolij ostrożnie przeciął tory i podszedł do wejścia. W pomieszczeniu rzeczywiście nie było nikogo, ale bez wątpienia ktoś je odwiedzał. Przy czym ten „ktoś” nie mógł być człowiekiem z dwóch powodów. Po pierwsze, żaden pozostający przy zdrowych zmysłach człowiek nie rozwalałby i nie kruszył betonu tak wściekle i chaotycznie. Nie było w tym żadnego celu. Po drugie, podłoga pokoju była wybrzuszona, jakby ktoś przedzierał się od dołu przez cementową skorupę, próbując przebić ją głową. Jaki to tam człowiek… No chyba że ktoś postanowił użyć materiału wybuchowego. Ale ślady sprawiały wrażenie, jakby jakiś ogromny robakopodobny stwór próbował wydostać się tu spod ziemi. Światło latarki Anatolija zawędrowało nieco dalej… I wydostał się! Boże… W podłodze ziała czarna dziura. Widocznie to coś wylazło, rozejrzało się, jeśli miało oczy, i wyniosło się tam, skąd przyszło. Wyniosło się, i chwała Bogu. Może by takzasypać jego norę? Ale nie było czasu na eksperymenty. Anatolij oddał broń prowadzącemu. Kiedy niebezpieczny odcinek został daleko z tyłu, Tola zmarszczył brwi z namysłem. Miał wielką ochotę wrócić i sprawdzić pewien drobny szczegół. Tuż po tym jak pokonał zakręt, kątem oka zauważył

coś leżącego w poprzek torów. Czarne, okrągłe i cienkie. Przedmiot mógł być kawałkiem kabla albo gumowego węża. W tamtej chwili Anatolij był całkowicie skupiony na obserwacji zwałów betonu i nie interesowało go nic innego. A teraz gotów był przysiąc: kiedy odchodzili, węża już na torach nie było. Z łatwością można było przeoczyć ten mało znaczący fakt. Jednak Anatolij nauczył się jednego: w ciemnych tunelach nie ma faktów bez znaczenia i nieistotnych szczegółów. Drobiazgi w każdej chwili mogły okazać się elementami całości stanowiącej zagrożenie na skalę globalną, a bzdura, którą zignorowałeś, w ostatecznym rozrachunku może kosztować cię życie. A więc jak zniknął przedmiot, który Tola na pewno widział? Jedno z dwojga: ktoś go zabrał albo ten dziwny szlauch mógł poruszać się bez czyjejkolwiek pomocy. Jeśli wziąć w rachubę dziwne dźwięki, rozwaloną posadzkę i historię z Mitiajem, to nasuwają się mało optymistyczne wnioski. I skąd ta ogromna dziura w podłodze? Z tyłu zabrzmiał przypominający syczenie jęki Anatolij obejrzał się przez ramię. Nikita, gdy tak zgiął plecy i pochylił głowę, wyglądał jak skazany na śmierć więzień obozu koncentracyjnego. Z każdego jego ruchu emanowały poczucie klęski i uległość wobec losu. W takim razie po jakie licho wplątał się w tę awanturę? Oddział wszedł na stację Dinamo. Zasalutowali roztytym wartownikom w firmowych skórzanych kurtkach i pod czujnym wzrokiem przewodnika (żeby tylko czegoś nie gwizdnęli, anarchiści… włóczęgi!) przeszli obok długich rzędów maleńkich pracowni krawieckich, zwiniętych w rulony świńskich skór, świńskich skór rozwieszonych na suszarkach i świńskich skór zanurzonych w wannach z barwnikami… Szyto tu skórzane kurtki dla całego metra. Przewodnik doprowadził ich do wylotu tunelu prowadzącego na Białoruską i puścił z Bogiem. Anatolij znów zabrał się do liczenia bocznych korytarzy. Siódmy, ósmy… Przy dziewiątym korytarzu zarządził postój. Miejsce spotkania… Nie od razu otrzymał zwrotny sygnał z ciemności. Widocznie Arszynow był przesadnie ostrożny i postanowił porządnie odczekać, zanim odpowie umówionymi błyskami latarki. Anatolija to rozzłościło: stary ochlaptus ma jego oddział za dzieci, próbuje ich przestraszyć?! Damy nauczkę bezczelnemu chorążemu! Tola wkroczył do tunelu, nie zapalając światła. Dotykając ręką ściany i starając się poruszać bezszelestnie, wyszedł na spotkanie Arszynowa. Tego, że dostawca broni był kiedyś chorążym piechoty morskiej i służył w marynarce, Anatolij dowiedział się dzisiaj, ale z anarchistą Arszynowem miał do czynienia i wcześniej. Kiedy dochodziło do debat, które od czasu do czasu żywiołowo toczono na Wojkowskiej, na pozór głupawy pijak o zaczerwienionej gębie zamieniał się nagle w wytrawnego dyskutanta. Ćmiąc skręta, uważnie wysłuchiwał oponentów, a potem odpierał ich argumenty. Może nie nazbyt elegancko, ale zawsze celnie i przekonująco. Tak jakby fechtowano z nim na szpady, a on każdą fintę parował pogrzebaczem. I wtedy stawało się jasne, że jest to człowiek nietuzinkowy, który szybko kojarzy i swobodnie włada orężem słowa, nie mówiąc już o zakresie jego wiedzy. Arszynow widział w anarchii tylko nieograniczoną wolność i uważał, że człowiek wcześniej czy później nauczy się właściwie z niej korzystać. Do rozważań Anatolija o sprawiedliwości i moralności odnosił się protekcjonalnie, w stylu „przeżyjesz tyle co ja, to sam wszystko zrozumiesz”. Za to Tola należał akurat do tych, którzy w dyskusji fechtowali nawet nie rapierem, ale lekką paradną szpadą, i mało kto brał go poważnie. Spośród towarzyszy rozumiał i popierał go wierny