bonq5

  • Dokumenty37
  • Odsłony2 251
  • Obserwuję2
  • Rozmiar dokumentów67.6 MB
  • Ilość pobrań1 328

Glukhovsky_Dmitry-2-Metro_2034

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Glukhovsky_Dmitry-2-Metro_2034.pdf

bonq5 EBooki Metro 2033
Użytkownik bonq5 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 261 stron)

DMITRY GLUKHOVSKY METRO 2034 Ɇɟɬɪɨ 2034 z rosyjskiego przełoĪył PAWEŁ PODMIOTKO

Spis treĞci Spis treĞci..............................................................................................................................2 Prolog...................................................................................................................................4 Rozdział 1 Obrona Sewastopolskiej..............................................................................................................6 Rozdział 2 Powrót.......................................................................................................................................20 Rozdział 3 Po Īyciu.....................................................................................................................................34 Rozdział 4 Sploty........................................................................................................................................46 Rozdział 5 PamiĊü.......................................................................................................................................58 Rozdział 6 Z drugiej strony.........................................................................................................................72 Rozdział 7 PrzejĞcie....................................................................................................................................85 Rozdział 8 Maski.........................................................................................................................................98 Rozdział 9 Powietrze.................................................................................................................................111 Rozdział 10 Po Ğmierci................................................................................................................................124 Rozdział 11 Dary.........................................................................................................................................138 Rozdział 12 Znaki.......................................................................................................................................153 Rozdział 13 Pewna historia.........................................................................................................................166 Rozdział 14

Co jeszcze...............................................................................................................................180 Rozdział 15 We dwoje................................................................................................................................195 Rozdział 16 W klatce..................................................................................................................................210 Rozdział 17 Kto mówi?...............................................................................................................................225 Rozdział 18 Wybawienie............................................................................................................................239 Epilog...............................................................................................................................256

Prolog Rok 2034. Cały Ğwiat leĪy w gruzach. LudzkoĞü niemal w całoĞci zginĊła. Promieniowanie sprawia, Īe na wpół zburzone miasta nie są zdatne do Īycia. A poza ich granicami podobno zaczynają siĊ bezkresne wypalone pustynie i gĊstwiny zmutowanych lasów. Ale nikt nie wie na pewno, co tam jest. Cywilizacja ginie. PamiĊü o dawnej wielkoĞci człowieka obrasta w bajki i zmienia siĊ w legendy. Od dnia, w którym ostatni samolot oderwał siĊ od ziemi, minĊło ponad dwadzieĞcia lat. PrzeĪarte rdzą tory kolejowe prowadzą donikąd. NieukoĔczone budowy nowego stulecia zamieniły siĊ w ruiny. W eterze panuje cisza – radiowcy, kiedy po raz tysiĊczny próbują nastroiü siĊ na dawną czĊstotliwoĞü Nowego Jorku, ParyĪa, Tokio czy Buenos Aires, słyszą tylko ponure wycie. MinĊło ledwie dwadzieĞcia lat odkąd to siĊ wydarzyło, ale człowiek nie jest juĪ panem Ziemi. Stwory zrodzone z promieniowania są znacznie lepiej przystosowane do nowego Ğwiata. Epoka człowieka dobiega kresu. Tych, którzy nie chcą w to uwierzyü, jest bardzo niewielu – zaledwie kilkadziesiąt tysiĊcy. Nie wiedzą, czy ktoĞ jeszcze siĊ uratował, czy teĪ są ostatnimi ludĨmi na planecie. ĩyją w moskiewskim metrze, najwiĊkszym z wybudowanych niegdyĞ schronów przeciwatomowych – ostatnim schronieniu ludzkoĞci. Wszyscy ci ludzie znaleĨli siĊ w metrze tamtego dnia i to uratowało im Īycie. Hermetyczne zapory chronią ich przed promieniowaniem i potworami ciągnącymi z powierzchni, stare filtry oczyszczają powietrze i wodĊ. Skonstruowane przez majsterkowiczów prądnice produkują prąd elektryczny, w podziemnych gospodarstwach uprawia siĊ grzyby i hoduje Ğwinie. Centralny system władzy juĪ dawno upadł, a stacje przekształciły siĊ w karłowate paĔstewka. Mieszkający w nich ludzie gromadzą siĊ wokół idei, religii lub po prostu filtrów wodnych. To Ğwiat, w którym nie ma jutra. Nie ma w nim miejsca na marzenia, plany, nadzieje. Uczucia ustĊpują tu instynktom, a najwaĪniejszy z nich kaĪe przeĪyü. Za wszelką cenĊ przeĪyü.

O wydarzeniach poprzedzających opisaną w tej ksiąĪce historiĊ moĪecie przeczytaü w powieĞci Metro 2033.

Rozdział 1 Obrona Sewastopolskiej Nie wrócili ani we wtorek, ani w ĞrodĊ, ani nawet w czwartek, umówiony jako termin ostateczny. Pierwszy posterunek pełnił słuĪbĊ przez całą dobĊ i gdyby wartownicy usłyszeli choü echo wołaĔ o pomoc, dostrzegli słaby odblask Ğwiatła na wilgotnych, ciemnych Ğcianach tunelu, to naprzód, w kierunku Nachimowskiego Prospektu natychmiast wysłano by oddział szturmowy. NapiĊcie rosło z kaĪdą godziną. Najlepsi Īołnierze, doskonale wyposaĪeni i specjalnie przygotowywani do takich zadaĔ, czuwali na okrągło. Talia kart, przy których zabijało siĊ czas miĊdzy jednym a drugim alarmem, juĪ drugą dobĊ pokrywała siĊ kurzem w szufladzie biurka w wartowni. Zwyczajowe pogaduszki przeszły w ciche, niespokojne rozmowy, a te – w ciĊĪkie milczenie: kaĪdy miał nadziejĊ, Īe pierwszy usłyszy echo kroków powracającej karawany. Zbyt wiele od niej zaleĪało. MieszkaĔcy Sewastopolskiej, z których kaĪdy – od piĊcioletniego chłopca do zgrzybiałego starca – umiał obchodziü siĊ z bronią, przekształcili ją w niedostĊpną twierdzĊ. NajeĪona gniazdami karabinów maszynowych, zasiekami z drutu kolczastego, a nawet zespawanymi z szyn zaporami przeciwczołgowymi stacja – zdawałoby siĊ całkowicie zabezpieczona – mogła w kaĪdej chwili upaĞü. Jej piĊtą achillesową był ciągły brak amunicji. Gdyby mieszkaĔcy jakiejkolwiek innej stacji byli zmuszeni mierzyü siĊ z tym, co kaĪdego dnia musieli powstrzymywaü ludzie na Sewastopolskiej, z pewnoĞcią nie zastanawialiby siĊ nawet nad jej obroną, lecz uciekliby jak szczury z zalanego tunelu. Nawet potĊĪna Hanza – związek stacji Linii OkrĊĪnej – po kalkulacji zysków i strat raczej nie zdecydowałaby siĊ rzuciü sił potrzebnych do obrony Sewastopolskiej. Co prawda jej znaczenie strategiczne było znaczne, lecz mimo to gra nie była warta Ğwieczki. Energia elektryczna była rzeczywiĞcie bardzo droga. Do tego stopnia, Īe sewastopolczycy, którzy wybudowali jedną z najwiĊkszych elektrowni wodnych w metrze, za zyski z dostaw prądu dla Hanzy zamawiali u nich całe skrzynie amunicji i wciąĪ byli na plusie. Wielu z nich musiało jednak płaciü nie tylko nabojami, ale i swoim zmarnowanym,

urwanym Īyciem. Wody gruntowe, które Sewastopolska zarazem błogosławiła i przeklinała, oblewały ją ze wszystkich stron, niczym wody Styksu oblewające kruchą łódĨ Charona. Poruszały łopatkami dziesiątek turbin postawionych przez samouków w tunelach, jaskiniach, łoĪyskach podziemnych strumieni – wszĊdzie, dokąd mogły siĊ dostaü grupy inĪynieryjno-zwiadowcze, dając Ğwiatło i ciepło samej stacji i dobrej trzeciej czĊĞci Linii OkrĊĪnej. Woda nieustannie podmywała podpory tuneli, wyĪerała cement spojeĔ, spokojnie szemrała gdzieĞ całkiem blisko za Ğcianami holu stacji, próbując uĞpiü czujnoĞü jej mieszkaĔców. Wreszcie, nie pozwalała zasypywaü zbĊdnych, nieuĪywanych tuneli, z których na Sewastopolską nieprzerwanie, niczym jadowita stonoga wciskająca siĊ do maszynki do miĊsa, szły całe hordy koszmarnych stworów. MieszkaĔcy stacji, załoga tej Īeglującej po piekielnych wodach fregaty, byli zmuszeni po wsze czasy odnajdywaü i zalepiaü wszystkie nowe szczeliny, bo ich okrĊt dawno juĪ zaczął przeciekaü, a przystaĔ, w której mógłby odzyskaü spokój, po prostu nie istniała. I jednoczeĞnie musieli odpieraü atak za atakiem potworów wciąĪ próbujących siĊ wedrzeü abordaĪem z Czortanowskiej i Nachimowskiego Prospektu... wypełzających z szybów wentylacyjnych, wypływających wraz z wartkimi, mĊtnymi strumieniami Ğcieków, rwących z południowych tuneli. Zdawało siĊ, Īe cały Ğwiat powstał przeciw sewastopolczykom, nie szczĊdząc wysiłków, by wymazaü ich schronienie z planu metra. A ci do koĔca trzymali siĊ swojej stacji, jakby oprócz niej w całym WszechĞwiecie nic im nie zostało. Ale jakkolwiek biegli byli miejscowi inĪynierowie, jakkolwiek doĞwiadczonych i bezlitosnych Īołnierzy wychowywałaby Sewastopolska, nie mogli ochroniü swojej siedziby bez amunicji, bez Īarówek do reflektorów, bez antybiotyków i bandaĪy. Wprawdzie stacja produkowała elektrycznoĞü i Hanza była gotowa dobrze za nią płaciü, ale Linia OkrĊĪna miała teĪ innych dostawców i własne Ĩródła, zaĞ sewastopolczycy bez pomocy z zewnątrz prawdopodobnie nie przetrwaliby nawet miesiąca. A najbardziej przeraĪające byłoby zostaü bez amunicji. Silnie chronione karawany co tydzieĔ wyruszały w stronĊ Sierpuchowskiej, by na otwarty u kupców z Hanzy kredyt kupiü wszystkie potrzebne rzeczy i nie zatrzymując siĊ nawet na godzinĊ wracaü do domu. I póki krĊciła siĊ Ziemia, póki płynĊły podziemne rzeki i trzymały siĊ sklepienia wzniesione przez budowniczych metra, ten porządek nie powinien siĊ zmieniaü. Ale tym razem karawana siĊ spóĨniała. SpóĨniała siĊ tak bardzo, Īe było juĪ jasne: stało

siĊ coĞ strasznego, nieprzewidzianego, przed czym nie obronili ani zaprawieni w bojach, ciĊĪkozbrojni konwojenci, ani od lat dobrze siĊ układające kontakty z Hanzą. Sprawa nie byłaby tak powaĪna, gdyby działała łącznoĞü. Jednak z prowadzącym do Linii OkrĊĪnej kablem telefonicznym coĞ siĊ stało, komunikacja urwała siĊ jeszcze w poniedziałek, a grupa wyprawiona na poszukiwania uszkodzenia wróciła z niczym. Lampa okryta rozłoĪystym zielonym abaĪurem wisiała bardzo nisko nad okrągłym stołem, oĞwietlając poĪółkłe kartki z narysowanymi ołówkiem wykresami i tabelami. ĩarówka była słaba, jakieĞ czterdzieĞci watów, ale nie Īeby trzeba było oszczĊdzaü elektrycznoĞü, a dlatego, Īe gospodarz gabinetu nie lubił jasnego Ğwiatła. Z popielniczki, przepełnionej niedopałkami podłych miejscowych skrĊtów, unosił siĊ siny, gryzący dym, tworząc pod niskim sufitem leniwe, lepkie kłĊby. Naczelnik stacji potarł czoło, podniósł rĊkĊ i swoim jedynym okiem spojrzał na zegarek – piąty raz w ciągu pół godziny. Potem strzelił palcami i ciĊĪko siĊ podniósł. – Trzeba podjąü decyzjĊ. Nie ma sensu dalej tego odwlekaü. Krzepki starzec w bosmance w panterkĊ i wytartym błĊkitnym berecie, który siedział po przeciwnej stronie stołu, otworzył usta, Īeby coĞ powiedzieü, ale kaszlnął i machnął rĊką rozganiając dym. Potem odezwał siĊ z grymasem niezadowolenia: – Słuchaj Władimirze Iwanowiczu, powtórzĊ jeszcze raz: z odcinka południowego nie moĪemy zdjąü nikogo. Posterunki powstrzymują taki napór, Īe ledwo siĊ trzymają. W zeszłym tygodniu trzech zostało rannych, w tym jeden ciĊĪko, i to pomimo umocnieĔ. Nie pozwolĊ ci osłabiaü południa. PrzecieĪ tam jeszcze potrzeba dwóch trzyosobowych patroli zwiadowców, Īeby cały czas pilnowali szybów i łączników miĊdzy tunelami. No, a północ... Oprócz tych z brygady powitalnej, nie ma Īadnych wolnych, przykro mi. MoĪesz szukaü, gdzie chcesz. – Ty jesteĞ dowódcą, to ty masz szukaü – odgryzł siĊ naczelnik. – A ja siĊ bĊdĊ zajmował tym, co naleĪy do mnie. Ale w ciągu godziny grupa powinna juĪ iĞü. Zrozum, myĞlimy róĪnymi kategoriami. Nie moĪna przecieĪ załatwiaü tylko bieĪących spraw! A jeĞli tam siĊ stało coĞ powaĪnego? – A po mojemu, Władimirze Iwanowiczu, to jesteĞ w gorącej wodzie kąpany. W zbrojowni mamy jeszcze dwie nienaruszone skrzynie amunicji 5,45 mm – starczy spokojnie na półtora tygodnia. A i u mnie w domu pod poduszką coĞ niecoĞ siĊ zawieruszyło – starzec uĞmiechnął siĊ obnaĪając mocne Īółte zĊby – cała skrzynka siĊ uzbiera. Problem nie w nabojach, a w ludziach.

– Wiesz co, ja ci lepiej wyjaĞniĊ, w czym problem... Za dwa tygodnie, jeĞli nie przywrócimy dostaw, trzeba bĊdzie zamykaü Ğluzy w południowych tunelach, bo bez amunicji ich nie utrzymamy. Czyli nie bĊdziemy mogli doglądaü i naprawiaü dwóch trzecich naszych turbin wodnych. Po kolejnym tygodniu zaczną siĊ rozregulowywaü. Zakłócenia w dostawach prądu nikogo w Hanzie nie ucieszą. W najlepszym razie zaczną szukaü innych dostawców. W najgorszym... Zresztą, nie o prąd chodzi! W tunelach pusto juĪ prawie od piĊciu dni, ani Īywej duszy! A jeĞli doszło do zawału? CoĞ siĊ oberwało? A jeĞli jesteĞmy teraz odciĊci? – Daj spokój! Kable energetyczne są w porządku. Cyferki na licznikach siĊ krĊcą, prąd płynie, Hanza z niego korzysta. Gdyby coĞ siĊ zawaliło, od razu byĞ siĊ dowiedział. Nawet jeĞli, dajmy na to, jest to dywersja, to nie telefon by nam odciĊli, tylko przewody elektryczne. A jeĞli chodzi o tunele, to kto by tu przychodził? I w lepszych czasach nikt do nas nie zaglądał. Sam Nachimowski Prospekt to wyzwanie... W pojedynkĊ nikt siĊ tam nie przedrze, a obcy handlarze juĪ siĊ do nas nie pchają. No, i bandyci, jasna sprawa, teĪ siĊ juĪ nasłuchali, nie na darmo za kaĪdym razem puszczaliĞmy jednego Īywcem. MówiĊ ci, nie panikuj. – Łatwo ci mówiü – burknął Władimir Iwanowicz, podnosząc przepaskĊ znad pustego oczodołu i ocierając pot z czoła. – Dam ci trzech. Na razie, prawda, wiĊcej nie potrzeba – powiedział juĪ łagodniej starzec – I dosyü tych papierosów. Wiesz przecieĪ, Īe nie mogĊ tym oddychaü, a jeszcze sam siĊ trujesz! Napijmy siĊ lepiej herbaty... – A to zawsze chĊtnie – naczelnik zatarł rĊce. – Mówi Istomin – mruknął do słuchawki telefonu – herbatĊ dla mnie i pułkownika. – I wezwij dyĪurnego oficera – poprosił dowódca, zdejmując beret. – Wydam rozkazy co do tych trzech Īołnierzy. U Istomina zawsze piło siĊ jego własną herbatĊ, z WOGN-u – specjalny, wyselekcjonowany gatunek. Mało kto mógł sobie na coĞ takiego pozwoliü: sprowadzana z drugiego kraĔca metra, obłoĪona potrójnym cłem Hanzy, ulubiona herbata naczelnika stacji była tak droga, Īe nawet on nie ulegałby swojej słaboĞci, gdyby nie stare kontakty na DobryniĔskiej. Z kimĞ stamtąd walczył niegdyĞ ramiĊ w ramiĊ i od tej pory raz w miesiącu dowódca wracającej z Hanzy karawany nieodmiennie przywoził z sobą kolorowy pakiecik, po który Istomin zawsze przychodził sam. Przed rokiem w dostawach zaczĊły siĊ przerwy. Do Sewastopolskiej dotarły niepokojące pogłoski o nowym przeraĪającym zagroĪeniu, które zawisło nad WOGN-em, a moĪe i nad

całą pomaraĔczową linią: z powierzchni ziemi schodziły tam tajemnicze i nieznane wczeĞniej mutanty, podobno potrafiące czytaü w myĞlach, prawie niewidzialne i do tego praktycznie nie do wytĊpienia. Mówiło siĊ, Īe stacja padła i Īe Hanza w obawie przed inwazją zarwała tunele za Prospektem Mira. Ceny herbaty poszybowały w górĊ, a potem, gdy niemal zniknĊła z rynku, Istomin nie na Īarty siĊ przestraszył. Jednak po kilku tygodniach plotka sama z siebie wygasła, a karawany powracające na Sewastopolską z amunicją i Īarówkami znów zaczĊły przywoziü równieĪ słynną aromatyczną herbatĊ. A cóĪ mogło byü waĪniejszego? Nalewając dowódcy wywar do porcelanowej filiĪanki ze złotą, miejscami obtłuczoną obwódką i wdychając aromatyczne opary, Istomin aĪ zmruĪył na moment oko z rozkoszy. Potem nalał teĪ sobie, opadł ciĊĪko na krzesło i z brzĊkiem zamieszał srebrną łyĪeczką, by rozpuĞciü pastylkĊ sacharyny. Obaj mĊĪczyĨni milczeli, i dobre pół minuty to mechaniczne dzwonienie było jedynym dĨwiĊkiem, który rozlegał siĊ w zaciągniĊtym tytoniowym dymem, pogrąĪonym w półmroku gabinecie. A potem przebiło go, dobiegające z tuneli prawie w tym samym rytmie przenikliwe bicie dzwonów. – Alarm! Dowódca, niezwykle Īywo jak na swoje lata, zerwał siĊ z miejsca i wybiegł z pokoju. GdzieĞ w oddali huknął pojedynczy wystrzał z karabinu, potem podjĊły go automaty: jeden, drugi, trzeci, po peronie zadudniły podkute Īołnierskie buty i juĪ z daleka rozległ siĊ dĨwiĊczny bas pułkownika wydającego rozkazy. Istomin teĪ ruszył juĪ w kierunku wiszącego przy szafie lĞniącego milicyjnego automatu, ale potem złapał siĊ za krzyĪ, jĊknął, machnął rĊką, usiadł z powrotem przy stole i wypił łyk herbaty. Naprzeciw niego dymiła, stygnąc, porzucona przez pułkownika filiĪanka i walał siĊ niebieski beret. Naczelnik stacji zrobił do niego minĊ i półgłosem zaczął siĊ spieraü z nieobecnym dowódcą wracając do dawnych tematów z nowymi argumentami, o których zapomniał wspomnieü podczas dyskusji. Na Sewastopolskiej opowiadano wiele mrocznych dowcipów o tym, dlaczego sąsiednia Czortanowska miała taką nazwĊ. Choü turbiny maleĔkich elektrowni były umieszczone w głĊbi tuneli miĊdzy obiema stacjami, nikt nawet nie pomyĞlał, by dla wygody zająü i skolonizowaü opustoszałą Czortanowską, tak jak stało siĊ to z sąsiednią Kachowską. Ekipy inĪynieryjne, podchodząc do niej pod osłoną Īołnierzy, by instalowaü i doglądaü najdalszych generatorów prądu, nie chciały zbliĪaü siĊ do peronu na mniej niĪ sto metrów. Przed wyruszeniem na taką wyprawĊ niemal kaĪdy, prócz ostatnich bezboĪników, ukradkiem czynił

znak krzyĪa, a niektórzy na wszelki wypadek Īegnali siĊ nawet z rodzinami. Na tej stacji było coĞ niedobrego i czuł to kaĪdy, kto zbliĪył siĊ do niej choüby na pół kilometra. CiĊĪkozbrojne oddziały uderzeniowe, które sewastopolczycy z niewiedzy posyłali kiedyĞ na Czortanowską, mając nadziejĊ powiĊkszyü swoje terytorium, wracały przetrzebione, zdziesiątkowane, a najczĊĞciej nie wracały wcale. Zahartowani Īołnierze, przeraĪeni do szpiku koĞci, z cieknącą po brodzie Ğliną, nie mogli powstrzymaü dreszczy, nawet kiedy siedzieli tak blisko ogniska, Īe zaczynało im płonąü ubranie. Z trudem przypominali sobie, co musieli tam przejĞü, a jedne wspomnienia nigdy nie były podobne do innych. UwaĪano, Īe gdzieĞ za Czortanowską boczne odnogi od głównych tuneli schodziły w dół, splatały siĊ z labiryntem naturalnych jaskiĔ, które podobno roiły siĊ od róĪnorakiego diabelstwa. Na stacji miejsce to nazywano umownie „Wrotami" – umownie, bo nikt z Īywych mieszkaĔców Sewastopolskiej nigdy ich nie widział. Fakt, zdarzyło siĊ, Īe jeszcze na początku kolonizacji linii. Wrota zostały odkryte przez liczny oddział zwiadowczy, który minął Czortanowską. Grupa miała z sobą nadajnik – coĞ w rodzaju telefonu przewodowego. To właĞnie za jego pomocą łącznoĞciowiec poinformował Sewastopolską, Īe zwiadowcy stoją u wejĞcia do schodzącego prawie pionowo w dół wąskiego tunelu. Nie udało mu siĊ przekazaü nic wiĊcej, ale jeszcze przez kilka minut, zanim urwał siĊ kabel, zebrane wokół odbiornika dowództwo Sewastopolskiej słuchało, jak jeden po drugim rozlegają siĊ przeszywające, pełne strachu i nieludzkiego bólu wrzaski Īołnierzy. ĩaden z nich nie próbował nawet strzelaü, jakby dla wszystkich umierających było jasne, Īe zwykła broĔ nie jest w stanie im pomóc. Jako ostatni umilkł dowódca oddziału, najemnik-zabijaka z Kitaj- Gorodu, który kolekcjonował odciĊte małe palce swoich wrogów. Najwidoczniej znajdował siĊ w pewnej odległoĞci od upuszczonej przez łącznoĞciowca słuchawki telefonu, bo niełatwo było zrozumieü, co mówił. Wsłuchawszy siĊ jednak w jego przedĞmiertne jĊki naczelnik stacji rozpoznał modlitwĊ, jedną z tych prostych, naiwnych, których wierzący rodzice uczą małe dzieci. Po tym wypadku porzucono wszelkie próby przebicia siĊ na Czortanowską; zamierzano nawet porzuciü Sewastopolską i wycofaü siĊ w kierunku Hanzy. Jednak przeklĊta stacja była, jak siĊ zdawało, tym właĞnie słupem granicznym, który wyznaczał w metrze zasiĊg panowania człowieka. Przekraczające tĊ granicĊ stworzenia nĊkały mieszkaĔców Sewastopolskiej, ale przynajmniej moĪna je było zabiü, i przy umiejĊtnie zorganizowanej obronie ataki były odpierane łatwo i prawie bez strat: dopóki starczało amunicji. Czasem do posterunków podchodziły takie monstra, Īe dawały siĊ zatrzymaü jedynie

przy pomocy pocisków rozpryskowych i pułapek pod wysokim napiĊciem. NajczĊĞciej jednak wartownicy mieli do czynienia z mniej przeraĪającymi, choü teĪ skrajnie niebezpiecznymi stworami. Nazywano je jakoĞ tak swojsko, jak u Gogola: upiorami. – Jest, jeszcze jeden! Na górze, trzecia rura! Reflektor, zerwany z zamocowania pod sufitem, kołysał siĊ konwulsyjnie na jednym kablu, niczym wisielec, oblewając ostrym białym Ğwiatłem przestrzeĔ przed posterunkiem i to wychwytywał czające siĊ w ciemnoĞci przykurczone postacie skradających siĊ mutantów, to znów krył je w mroku i kierował oĞlepiające Ğwiatło w oczy wartowników. Wokół wĊdrowały cienie, malejąc i nagle znów rosnąc, dziwacznie powykrzywiane zakłamywały rzeczywistoĞü: ludzkie wyglądały jak zwierzĊce, te zaĞ naleĪące do potworów – jak ludzkie. Posterunek był bardzo korzystnie połoĪony. W tym miejscu schodziły siĊ tunele: niedługo przed ostatnią wojną. Metrobudowa rozpoczĊła prace ulepszające, których jednak nie doprowadzono do koĔca. Na tym skrzyĪowaniu sewastopolczycy stworzyli prawdziwą miniaturową fortecĊ: dwa stanowiska cekaemów, osłony z worków z piaskiem o gruboĞci półtora metra, na szynach kolczatki i szlabany, na podjeĨdzie do posterunku elektryczne pułapki i starannie obmyĞlony system sygnalizacji. Ale kiedy mutanty szły taką falą, jak tego dnia, wydawało siĊ, Īe jeszcze chwila i obrona padnie. MĊĪczyzna obsługujący cekaem mruczał coĞ monotonnie puszczając nosem krwawe baĔki i przyglądając siĊ ze zdziwieniem swym mokrym szkarłatnym dłoniom. Powietrze wokół zablokowanego pieczeniega drgało od gorąca. Strzelec zachrapał, ufnie wtulił twarz w ramiĊ swojego sąsiada, potĊĪnie zbudowanego komandosa w zamkniĊtym tytanowym hełmie, i ucichł. SekundĊ póĨniej z przodu rozległ siĊ rozdzierający wizg: atak upiora. Komandos w hełmie odsunął leĪącego na nim zakrwawionego strzelca, wychylił siĊ zza przedpiersia, poderwał automat i puĞcił długą seriĊ. WstrĊtna Īylasta bestia, pokryta matowoszarą skórą, rzuciła siĊ juĪ do przodu rozpoĞcierając wĊzłowate przednie łapy i szybując lotem koszącym na rozciągniĊtych fałdach skórnych. Upiory poruszały siĊ z wprost niewyobraĪalną szybkoĞcią, nie dając czasu na najmniejsze wahanie, dlatego tego posterunku bronili tylko najzrĊczniejsi i najlepsi. Grad ołowiu uciszył potwora, ale siłą inercji martwy juĪ upiór leciał dalej: stukilogramowe cielsko głucho uderzyło w osłonĊ, wzbijając z worków z piaskiem chmurĊ pyłu. – To chyba tyle... Pozornie niekoĔczący siĊ strumieĔ potworów, który jeszcze parĊ minut temu chlustał z

podwieszonych pod sklepieniem ogromnych uciĊtych rur, rzeczywiĞcie przestał płynąü. Wartownicy zaczĊli ostroĪnie wychodziü zza umocnieĔ. – Dajcie nosze! Lekarza! Natychmiast zanieĞü go na stacjĊ! Zwalisty Īołnierz, który zabił ostatniego upiora, przymocował bagnet do lufy karabinu i rozpoczął niespieszne oglĊdziny zabitych i rannych stworów, porozrzucanych po strefie ostrzału; przyciskał kaĪdą najeĪoną zĊbami paszczĊ butem do ziemi i krótkim pewnym ruchem wbijał im w oko bagnet. Potem, zmĊczony, oparł siĊ plecami o worki z piaskiem, obrócił twarz w kierunku tuneli, wreszcie podniósł przyłbicĊ hełmu i przyssał siĊ do manierki. Posiłki ze stacji przybyły, gdy wszystko juĪ było rozstrzygniĊte. Pojawił siĊ teĪ, ciĊĪko dysząc i przeklinając swoje dolegliwoĞci, sam dowódca w wyciągniĊtej Īołnierskiej bosmance. – No, i skąd ja mu tutaj wezmĊ trzech ludzi? Z piersi mam sobie wyrwaü? – O co chodzi, Denisie Michajłowiczu? – niemal zaglądając dowódcy do gardła, spytał jeden z wartowników. – Istomin pilnie potrzebuje wysłaü trzech zwiadowców na Sierpuchowską. Boi siĊ o karawanĊ. Ale skąd ja mu ich niby wezmĊ? I to jeszcze właĞnie teraz... – O karawanie nadal nic nie wiadomo? – nie odwracając siĊ spytał ten, który przed chwilą zaspokajał pragnienie. – Nic – potwierdził starzec. – Ale przecieĪ nie minĊło jeszcze tak duĪo czasu. W koĔcu co jest groĨniejsze? Jak ogołocimy dziĞ z ludzi odcinek południowy, to za tydzieĔ nie bĊdzie miał kto tej karawany witaü! Komandos kiwnął głową i umilkł. Nie odezwał siĊ teĪ, kiedy dowódca po kilku kolejnych minutach zrzĊdzenia spytał pozostałych na posterunku Īołnierzy, czy któryĞ z nich nie chciałby byü jednym z tych trzech ochotników, których jednak trzeba bĊdzie wysłaü w kierunku Sierpuchowskiej, bo inaczej naczelnik stacji wyrwie staremu ostatnie włosy z głowy. Ze znalezieniem chĊtnych nie było Īadnych problemów: wielu wartowników zasiedziało siĊ na miejscu, a niełatwo im było wyobraziü sobie coĞ jeszcze niebezpieczniejszego niĪ obrona południowych tuneli. Z szóstki, która zgłosiła siĊ na wyprawĊ, pułkownik wybrał tych, których według jego mniemania Sewastopolska potrzebowała teraz najmniej. MyĞl okazała siĊ słuszna, bo z wyprawionej na Sierpuchowską trójki na stacjĊ nie wrócił nikt. MinĊły trzy dni odkąd zwiadowcy wyruszyli na poszukiwania karawany i pułkownikowi

zaczĊło siĊ zdawaü, Īe ludzie szepczą za jego plecami i wszĊdzie dostrzegał spojrzenia spode łba. Nawet najbardziej oĪywione dyskusje cichły, kiedy przechodził w pobliĪu. I w tym pełnym napiĊcia milczeniu, które zapadało gdziekolwiek siĊ pojawił, zdało mu siĊ, Īe wyczuwa niewypowiedziane Īądanie, aby to wyjaĞnił i rozwiązał. Wykonywał po prostu swoją pracĊ: chronił przed zagroĪeniem granice Sewastopolskiej. Był taktykiem, nie strategiem. W sytuacji, gdy liczył siĊ kaĪdy Īołnierz, pułkownik zwyczajnie nie miał prawa nimi szafowaü wysyłając ich na wątpliwe, jeĞli nie bezsensowne akcje. Trzy dni wczeĞniej pułkownik był o tym ĞwiĊcie przekonany. Ale teraz, kiedy wszystkie te przepełnione strachem, nieprzychylne, pełne wątpliwoĞci spojrzenia smagały go po plecach, jego pewnoĞü zachwiała siĊ. Poruszający siĊ bez ciĊĪkiego sprzĊtu oddział zwiadowczy nie potrzebowałby nawet doby, Īeby pokonaü całą drogĊ do Hanzy i z powrotem – i to wliczając moĪliwe potyczki i oczekiwanie na granicach niezaleĪnych stacji. To znaczy, Īe... Pułkownik rozkazał nikogo nie wpuszczaü, po czym zamknął siĊ w swoim pokoiku i mrucząc pod nosem po raz setny odtworzył sobie wszystko, co mogło siĊ staü z handlarzami i zwiadowcami. Nikt na Sewastopolskiej nie bał siĊ ludzi, oczywiĞcie z wyjątkiem wojsk Hanzy. Zła sława stacji, wielokrotnie przesadzone opowieĞci nielicznych naocznych Ğwiadków o tym, jaką cenĊ płacą tu, by przeĪyü, opowieĞci podchwycone przez straganiarzy i ich słuchaczy rozprzestrzeniały siĊ po całym metrze i robiły swoje. Władze szybko zrozumiały wynikające z tej reputacji korzyĞci, i same przyłoĪyły rĊkĊ do jej ugruntowania. Informatorzy i uczestnicy karawan, podróĪnicy i dyplomaci dostali oficjalne błogosławieĔstwo, by pleĞü bzdury – im straszniejsze, tym lepiej – na temat Sewastopolskiej i w ogóle całego odcinka linii, który zaczynał siĊ za Sierpuchowską. Tylko jednostki potrafiły dostrzec za tą zasłoną dymną urok i rzeczywiste znaczenie stacji. W ciągu ostatniego roku bandyci zaledwie parĊ razy próbowali siłą przedrzeü siĊ przez posterunki, ale doskonale naoliwiona sewastopolska machina wojenna bez najmniejszych trudnoĞci Ğcierała w proch rozproszone oddziały. Tak czy inaczej, wysłani na rekonesans Īołnierze mieli wyraĨne instrukcje, by w przypadku napotkania niebezpieczeĔstwa nie walczyü z przeciwnikiem, lecz jak najszybciej wycofaü siĊ na stacjĊ. Była oczywiĞcie Nagorna – nie tak paskudna jak Czortanowska, ale wciąĪ bardzo niebezpieczna i złowieszcza. No i Nachimowski Prospekt, gdzie zaklinowane górne wrota nie

pozwalały w pełni odgrodziü stacji od intruzów z powierzchni ziemi. Sewastopolczycy nie chcieli zasypywaü tych przejĞü – z „podejĞcia" na Nachimowskim korzystali miejscowi stalkerzy. W pojedynkĊ przez Prospekt, jak nazywali go na stacji, nikt nie miał odwagi chodziü, ale nie zdarzyło siĊ jeszcze, Īeby trzech ludzi nie potrafiło obroniü siĊ przed zamieszkującymi to miejsce stworami. Zawał tunelu? Wylew wód gruntowych? SabotaĪ? Atak Hanzy bez wypowiedzenia wojny? Teraz to on, nie Istomin, był w obowiązku powiedzieü coĞ Īonom zaginionych zwiadowców, które przychodziły do pułkownika, by smutnym, poszukującym wzrokiem, niczym porzucone psy, zajrzeü mu w oczy w nadziei, Īe zobaczą w nich pociechĊ, obietnicĊ. Musiał wszystko wyjaĞniü nie zadającym zbĊdnych pytaĔ, na razie jeszcze wierzącym w niego Īołnierzom garnizonu. Uspokoiü wszystkich zalĊknionych ludzi, którzy zbierali siĊ wieczorami po pracy pod stacyjnym zegarem, na którym oznaczono godzinĊ wyjĞcia karawany. Istomin mówił, Īe w ostatnich dniach ludzie go coraz czĊĞciej pytali, czemu na stacji przygaszono oĞwietlenie i Īądali przywrócenia wczeĞniejszej jasnoĞci lamp. A przecieĪ nikt nawet nie pomyĞlał, by zmniejszyü napiĊcie, Īarówki cały czas Ğwieciły z pełną mocą. CiemnoĞü gĊstniała nie na stacji, a w ludzkich duszach, i nie mogły jej rozproszyü nawet najjaĞniejsze lampy rtĊciowe. Ciągle nie udawało siĊ przywróciü łącznoĞci telefonicznej z Sierpuchowską i w ciągu tygodnia, jaki minął od dnia, w którym wyruszyła karawana, pułkownik, jak i wielu innych sewastopolczyków, stracił bardzo waĪne i rzadkie wĞród mieszkaĔców metra poczucie bliskoĞci z ludĨmi. Póki działała łącznoĞü, póki regularnie chodziły karawany i do Hanzy był niecały dzieĔ drogi, kaĪdy mieszkaniec Sewastopolskiej mógł odejĞü lub zostaü, kaĪdy miał ĞwiadomoĞü, Īe ledwie piĊü przystanków od jego stacji zaczynało siĊ prawdziwe metro, cywilizacja... LudzkoĞü. Tak pewnie czuli siĊ niegdyĞ zagubieni w Arktyce polarnicy, w imiĊ odkryü naukowych bądĨ wysokich zarobków dobrowolnie skazujący siĊ na długie miesiące walki z zimnem i samotnoĞcią. Do stałego lądu są tysiące kilometrów, ale jest on jednak gdzieĞ obok, póki działa radio, a raz w miesiącu nad głowami słychaü ryk silników samolotu zrzucającego na spadochronach skrzynki z mielonką. Lecz teraz kra, na której stała ich stacja, odłączyła siĊ od reszty i z kaĪdą godziną dryfowała coraz dalej: w lodową zamieü, w czarny ocean, w pustkĊ i nieznane. Oczekiwanie przeciągało siĊ i nieokreĞlony niepokój pułkownika o los wysłanych na Sierpuchowską zwiadowców stopniowo zmieniał siĊ w mroczną pewnoĞü: wiĊcej tych ludzi

nie zobaczy. Zwyczajnie nie mógł sobie pozwoliü, Īeby zdjąü z umocnieĔ kolejnych trzech Īołnierzy i tak samo jak tamtych rzuciü ich na spotkanie nieznanego niebezpieczeĔstwa, a nawet, co całkiem moĪliwe, na pewną Ğmierü, i nadal nie znaleĨü wyjĞcia z tej sytuacji. ZamkniĊcie zapory, odciĊcie południowych tuneli i zebranie silnej grupy uderzeniowej wciąĪ jednak wydawało mu siĊ przedwczesne. Gdyby tylko znalazł siĊ ktoĞ, kto podejmie teraz decyzjĊ za niego... DecyzjĊ, która z pewnoĞcią okaĪe siĊ błĊdna. Dowódca westchnął, uchylił drzwi i obejrzawszy siĊ niczym złodziej zawołał wartownika. – Nie poczĊstowałbyĞ papieroskiem? Ale to juĪ ostatni, wiĊcej mi nie dawaj, choübym nie wiem jak prosił! I nikomu o tym nie mów, w porządku? Nadia, przysadzista, gadatliwa baba w dziurawej wełnianej chustce i poplamionym fartuchu, przyniosła gorący garnek z miĊsem i warzywami i straĪnicy siĊ oĪywili. Kartofle i pomidory z ogórkami uwaĪało siĊ tu za najbardziej wyrafinowany przysmak – poza Sewastopolską warzywa serwowało tylko parĊ najlepszych restauracji Linii OkrĊĪnej i Polis. Rzecz była nie tylko w skomplikowanych instalacjach hydroponicznych, niezbĊdnych, by wykiełkowały zachowane nasiona, ale i w fakcie, Īe w metrze mało kto mógł traciü całe kilowaty energii elektrycznej, by urozmaiciü Īołnierskie menu. Nawet wĞród władz warzywa trafiały na stół tylko w ĞwiĊta, zwykle rozpuszczano w ten sposób jedynie dzieci. Istomin musiał porządnie wykłóciü siĊ z kucharzami, by dodali gotowane ziemniaki i po jednym pomidorze do przypadającej na dni nieparzyste wieprzowiny – wszystko dla podniesienia morale. Pomysł zadziałał: wystarczyło, by Nadia niezrĊcznie, po babsku, zdjĊła z ramienia karabin i podniosła pokrywkĊ garnka, Īeby bruzdy na twarzach wartowników zaczĊły siĊ wygładzaü. Przy takiej kolacji nikt nie miał ochoty ciągnąü obrzydłej juĪ wszystkim rozmowy o zaginionej karawanie i spóĨniających siĊ zwiadowcach. – Dzisiaj z jakiegoĞ powodu cały dzieĔ rozmyĞlam o Komsomolskiej – powiedział ugniatając kartofle w swojej aluminiowej misce siwy staruszek w waciaku z naszywkami z symbolem metra. – Poszłoby siĊ tam, pooglądało... AleĪ tam jest mozaika! Na mój gust, to najpiĊkniejsza stacja w Moskwie. – Daj spokój, Homer. Pewno po prostu tam mieszkałeĞ, to i do tej pory ją lubisz – odezwał siĊ po chwili nieogolony grubas w uszance. – A witraĪe na Nowosłobodskiej? A jakie są na Majakowskiej smukłe kolumny i malowidła na sklepieniu! – Mi siĊ zawsze podobał Plac Rewolucji – przyznał siĊ nieĞmiało snajper, cichy, powaĪny

mĊĪczyzna w Ğrednim wieku. – Wiem, Īe to głupoty, ale wszyscy ci surowi marynarze i lotnicy, pogranicznicy z psami... Od dziecka uwielbiam tĊ stacjĊ! – Dlaczego niby głupoty? Całkiem sympatycznych chłopców wyrzeĨbili w brązie – wsparła go Nadia, wygrzebując ostatki z dna garnka. – Hej, brygadierze, chodĨ, bo zostaniesz bez kolacji! Siedzący samotnie wysoki, barczysty Īołnierz niespiesznie zbliĪył siĊ do ogniska, wziął swoją porcjĊ i wrócił na miejsce – bliĪej tunelu, dalej od ludzi. – On siĊ w ogóle pojawia na stacji? – spytał szeptem grubas, wskazując tonące w półmroku potĊĪne plecy. – Siedzi tu na tyłku od ponad tygodnia – równie cicho odparł snajper. – Nocuje w Ğpiworze. Jak on to nerwowo wytrzymuje? ChociaĪ moĪe mu siĊ to po prostu podoba... Kiedy trzy dni temu upiory o mało nie zagryzły Rinata, to brygadier potem chodził i je dobijał. RĊcznie; piĊtnaĞcie minut. Wraca, a buty ma całe w posoce, karabin teĪ... Ale zadowolony. – Maszyna, nie człowiek... – wtrącił tyczkowaty strzelec. – Ja to siĊ nawet bojĊ spaü obok niego. WidziałeĞ, co on ma z twarzą? Nie mogĊ mu popatrzeü w oczy. – A ja odwrotnie, tylko z nim czujĊ siĊ bezpiecznie – wzruszył ramionami stary, na którego mówili Homer. – CoĞcie siĊ go tak uczepili? Dobry z niego człowiek, tylko poraniony. To stacje mają byü piĊkne. A ta twoja Nowosłobodska to właĞnie kompletne bezguĞcie! Takich witraĪy to na trzeĨwo siĊ nie da oglądaü... TeĪ mi znalazł, witraĪe! – A mozaika o Īyciu kołchozu na pół sklepienia to niby nie bezguĞcie?! – Gdzie ty takie coĞ widziałeĞ na Komsomolskiej? – Cała ta cholerna sztuka sowiecka to albo o Īyciu kołchozu, albo o bohaterskich lotnikach! – rozkrĊcił siĊ gruby. – SierioĪa, lotników nie ruszaj – ostrzegł go snajper. – I z Komsomolskiej badziewie, i z Nowosłobodskiej łajno – zabrzmiał głuchy niski głos. Zaskoczony grubas zachłysnął siĊ przygotowanymi juĪ słowami i popatrzył na brygadiera. Pozostali teĪ natychmiast ucichli, oczekując na ciąg dalszy: tamten prawie nigdy nie brał udziału w ich rozmowach, nawet na bezpoĞrednie pytania odpowiadając lapidarnie albo wcale. Dalej siedział zwrócony do nich plecami, nie spuszczając oczu z wylotu tunelu. – Na Komsomolskiej sklepienia są za wysokie, filary cienkie i cały peron widaü jak na dłoni, moĪna go ostrzelaü z torów, przejĞcia teĪ trudno pokryü. A na Nowosłobodskiej wszystkie Ğciany popĊkane, choüby nie wiem ile zalepiali. Wystarczy jeden granat, Īeby

pogrzebaü całą stacjĊ. WitraĪy teĪ tam juĪ dawno nie ma. Potłukły siĊ. Krucha rzecz. Nikt nie odwaĪył siĊ zaoponowaü. Po chwili milczenia brygadier rzucił: – IdĊ na stacjĊ. BiorĊ ze sobą Homera. Za godzinĊ bĊdzie zmiana. Artur dowodzi. Snajper z jakiegoĞ powodu skoczył na równe nogi i kiwnął głową, choü brygadier nie mógł tego widzieü. Stary teĪ wstał i zaczął gorączkowo zbieraü swoje manatki, wkładaü je do plecaka, nie koĔcząc nawet swoich ziemniaków. Komandos podszedł do ogniska juĪ w pełnym ekwipunku marszowym, niezmiennie w hełmie i z solidnych rozmiarów plecakiem. – Powodzenia. Spoglądając na dwie oddalające siĊ oĞwietlonym tunelem postaci: potĊĪnego brygadiera i chudzinĊ Homera, snajper potarł rĊce i skulił siĊ z zimna. – CoĞ chłodno siĊ zrobiło. Dorzuücie do ognia, co? Przez całą drogĊ brygadier nie uronił niemal słowa, upewnił siĊ tylko, czy to prawda, Īe Homer był kiedyĞ pomocnikiem maszynisty, a przedtem zwykłym dróĪnikiem obchodzącym tory. Staruszek spojrzał na niego podejrzliwie, ale nie zaprzeczył, choü na Sewastopolskiej zawsze wszystkim mówił, Īe dosłuĪył siĊ stopnia maszynisty, a o pracy dróĪnika w ogóle wolał nie rozpowiadaü uwaĪając ją za niewartą opowieĞci. Brygadier wszedł do gabinetu naczelnika bez pukania, sucho salutując rozstĊpującym siĊ przed nim wartownikom. Na jego widok zza stołu podnieĞli siĊ ze zdziwieniem Istomin i pułkownik: rozczochrani, zmĊczeni, zakłopotani. Homer zamarł nieĞmiało przy wejĞciu przestĊpując z nogi na nogĊ. Brygadier zdjął hełm i postawił go wprost na papierach Istomina, po czym przejechał dłonią po wygolonej na łyso czaszce. W Ğwietle lampy moĪna było zobaczyü, jak strasznie oszpeconą miał twarz: lewy policzek był przeorany i ĞciągniĊty przez ogromną bliznĊ, jakby od poparzenia, oko zmieniło siĊ w wąską szczelinĊ, od ucha do kącika ust szła gruba, fioletowa szrama. ChociaĪ Homer myĞlał, Īe juĪ przyzwyczaił siĊ do tej twarzy, teraz, jak za pierwszym razem kiedy ją zobaczył, poczuł w Ğrodku obrzydliwy chłód. – Sam pójdĊ do Linii OkrĊĪnej – bez przywitania wypalił brygadier. W pokoju zaległa ciĊĪka cisza. Homer słyszał juĪ wczeĞniej, Īe brygadier, jako niezastąpiony komandos, miał specjalne stosunki z władzami stacji. Ale dopiero teraz zaczął rozumieü, Īe w odróĪnieniu od wszystkich innych sewastopolczyków, brygadier posterunku zdawał siĊ kompletnie nie podlegaü dowództwu. Teraz teĪ nie prosił tych dwóch starszych, znuĪonych mĊĪczyzn o zgodĊ, lecz jakby wydawał im rozkaz, który byli zobowiązani wykonaü. I Homer – który to juĪ raz? – zadał

sobie pytanie: kim jest ten człowiek? Dowódca wymienił spojrzenia z naczelnikiem, zmarszczył brwi chcąc siĊ sprzeciwiü, ale machnął tylko rĊką z rezygnacją. – Decyduj sam, Hunter... Ciebie i tak nikt nie przekona.

Rozdział 2 Powrót Skulony przy drzwiach stary stał siĊ czujny: nie miał jeszcze okazji słyszeü tego imienia na Sewastopolskiej. Nie imienia nawet, a przezwiska – tak jak z niego samego nie był Īaden Homer, tylko najpospolitszy Nikołaj Iwanowicz; imieniem greckiego autora mitów obdarzono go dopiero tutaj, na stacji, a to przez jego niespoĪyte zamiłowanie do wszelkich opowieĞci i plotek. – To wasz nowy brygadier – zwrócił siĊ pułkownik do straĪników, którzy z posĊpną ciekawoĞcią przyglądali siĊ barczystemu przybyszowi w kevlarze i ciĊĪkim hełmie. Ten, lekcewaĪąc etykietĊ, odwrócił siĊ do nich obojĊtnie plecami: zdawało siĊ, Īe tunel i umocnienia interesowały go znacznie bardziej niĪ przydzieleni mu ludzie. Kiedy jego nowi podwładni podchodzili, Īeby siĊ przywitaü, Ğciskał ich wyciągniĊte dłonie, ale sam siĊ nie przedstawiał. Kiwał głową w milczeniu zapamiĊtując kolejne imiona i dmuchał im w twarz dymem papierosowym, wyznaczając dystans. W cieniu uchylonej przyłbicy martwo, mĊtnie pobłyskiwała obwiedziona bliznami, przypominająca otwór strzelniczy szczelina oka. Ani wtedy, ani póĨniej Īaden ze straĪników nie Ğmiał nalegaü, i minĊły juĪ dwa miesiące odkąd nazywali go po prostu „brygadierem". PrzyjĊli, Īe stacja wykosztowała siĊ na jednego z tych drogich najemników, którzy nie mają przeszłoĞci ani imienia. Hunter. Homer bezdĨwiĊcznie miął w ustach to dziwne słowo. Bardziej niĪ do człowieka pasuje do owczarka Ğrodkowoazjatyckiego. Ledwo dostrzegalnie uĞmiechnął siĊ do siebie: a wiĊc pamiĊta jeszcze, Īe były kiedyĞ takie psy. Skąd to siĊ wszystko bierze w jego głowie? Rasa psów do walki, ze skróconym ogonem i uciĊtymi przy samej czaszce uszami. Wszystko, czego potrzeba. A to imiĊ, kiedy powtórzył je sobie wiele razy, zaczĊło mu siĊ zdawaü nieuchwytnie znajome. Gdzie on mógł je słyszeü? Niesione przez niekoĔczącą siĊ rzekĊ plotek i bajdurzeĔ, o coĞ siĊ kiedyĞ zaczepiło i osiadło na samym dnie pamiĊci. I pokryło siĊ juĪ grubą warstwą mułu: nazwami, faktami, pogłoskami, liczbami – wszystkimi niepotrzebnymi informacjami o Īyciu innych ludzi, których Homer z taką ciekawoĞcią słuchał i które tak usilnie starał siĊ

zapamiĊtaü. Hunter... MoĪe to recydywista, za którego głowĊ Hanza wyznaczyła nagrodĊ? Stary rzucił na próbĊ kamieĔ w głĊbiny swojej sklerozy i nasłuchiwał. Nie, to nie to. Stalker? Raczej nie. Dowódca polowy? BliĪej. I to chyba nawet legendarny... Homer jeszcze raz zerknął ukradkiem w beznamiĊtną, jakby sparaliĪowaną twarz brygadiera. To jego psie przezwisko dziwnie mu jednak pasowało. – PotrzebujĊ dwóch ludzi. WezmĊ Homera; zna okoliczne tunele – nie odwracając siĊ w stronĊ staruszka i nie pytając go o zgodĊ ciągnął brygadier. – Jeszcze jednego moĪecie daü, według waszego uznania. GoĔca, kuriera. WychodzĊ juĪ dzisiaj. Istomin kiwnął lĊkliwie głową na znak zgody, potem opamiĊtał siĊ i podniósł pytający wzrok na pułkownika. Ten, zasĊpiony, teĪ burknął, Īe nie ma nic przeciwko, choü przez te wszystkie dni tak zaciekle kłócił siĊ z naczelnikiem stacji o kaĪdego wolnego Īołnierza. Nikt nie miał zamiaru dyskutowaü tego z Homerem, ale ten ani myĞlał protestowaü: pomimo wieku stary nigdy jeszcze nie odmówił wykonania podobnego zadania. Miał zresztą ku temu powody. Brygadier podniósł ze stołu swój ciĊĪki hełm i ruszył do wyjĞcia. Zatrzymał siĊ na moment w drzwiach i rzucił Homerowi: – PoĪegnaj siĊ z rodziną. Spakuj siĊ na długą wyprawĊ. Nabojów nie bierz, wydam wam amunicjĊ – i zniknął. Stary chciał ruszyü za nim, w nadziei, Īe choü w ogólnym zarysie dowie siĊ, na co ma siĊ przygotowaü, ale kiedy wyszedł na peron, Hunter był juĪ kilkadziesiąt swoich długich kroków dalej i Homer nie próbował go goniü. Pokiwał tylko głową odprowadzając go wzrokiem. Inaczej niĪ zwykle, brygadier został z gołą głową: zamyĞlił siĊ i zapomniał o hełmie, albo brakowało mu teraz powietrza. I kiedy mijał gromadkĊ próĪnujących podczas przerwy obiadowej dziewcząt, zajmujących siĊ Ğwiniami, w Ğlad za nim pomknął pełen obrzydzenia szept: „Ej, dziewczyny, patrzcie jaki szpetny!". – Skąd ty go wytrzasnąłeĞ? – spytał Istomin, z ulgą rozsiadając siĊ na krzeĞle i wyciągając pulchną dłoĔ w stronĊ paczki z bibułkami papierosowymi. Mówiono, Īe liĞcie tytoniu, które z taką przyjemnoĞcią pali siĊ na stacji, stalkerzy zbierali na powierzchni, chyba nawet w rejonie Parku Bitcewskiego. KiedyĞ pułkownik dla Īartu zbliĪył do paczki tytoniu miernik radiacji, który rzeczywiĞcie zaczął złowróĪbnie terkotaü. Staruszek rzucił palenie w tej samej chwili, i rozdzierający kaszel, który mĊczył go po nocach strasząc rakiem płuc, zaczął powoli ustĊpowaü Istomin nie chciał wierzyü w historiĊ o radioaktywnych liĞciach, nie bez racji przypominając Denisowi Michajłowiczowi, Īe w

metrze w mniejszym lub wiĊkszym stopniu „Ğwieci" wszystko, czego siĊ człowiek dotknie. – Stary znajomy – niechĊtnie powiedział pułkownik; po krótkiej chwili milczenia dodając: – KiedyĞ taki nie był. CoĞ mu siĊ stało. – No jasne, sądząc po fizjonomii, z pewnoĞcią coĞ mu siĊ stało – mruknął naczelnik zerkając w stronĊ drzwi, jakby Hunter mógł w nich zostaü i go podsłuchaü. Dowódca nie mógł narzekaü na to, Īe brygadier nieoczekiwanie wychynął z zimnej mgły przeszłoĞci. Ledwo siĊ pojawił, stał siĊ niemal głównym punktem obrony stacji. Jednak Denis Michajłowicz do tej pory nie mógł w pełni uwierzyü w jego powrót. WieĞü o Ğmierci Huntera – dziwnej i strasznej – obiegła wszystkie tunele metra jeszcze w zeszłym roku. I kiedy pojawił siĊ dwa miesiące temu na progu pokoiku pułkownika, ten pospiesznie siĊ przeĪegnał i dopiero wtedy otworzył mu drzwi. Podejrzana łatwoĞü, z jaką wskrzeszony komandos pokonał posterunki – jakby przeniknął przez straĪników – wywoływała wątpliwoĞü, czy w tym cudzie nie uczestniczyła zła siła. W zaparowanym wizjerze widniał niby znajomy profil: byczy kark, wygolona do gołej skóry głowa, nieco spłaszczony nos. Ale nocny goĞü z jakiegoĞ powodu zastygł obrócony bokiem, opuĞcił głowĊ i nie próbował przerwaü ciĊĪkiej ciszy. Spojrzawszy z wyrzutem na odkorkowaną butelkĊ piwa stojącą na stole, pułkownik wziął głĊboki oddech i odsunął zasuwĊ. Kodeks nakazywał pomagaü swoim – bez róĪnicy, Īywym czy martwym. Hunter oderwał wzrok od podłogi dopiero, gdy drzwi siĊ otworzyły. Wtedy stało siĊ jasne, dlaczego krył drugą połowĊ twarzy: bał siĊ, Īe stary po prostu go nie pozna. Nawet pułkownik, który widział juĪ wiele i dla którego dowodzenie garnizonem Sewastopolskiej było, w porównaniu z dawnymi burzliwymi latami, honorową emeryturą, kiedy go zobaczył, skrzywił siĊ jakby siĊ oparzył, a potem nie wytrzymał i rozeĞmiał siĊ z poczuciem winy. GoĞü w odpowiedzi nawet siĊ nie uĞmiechnął. W ciągu minionych miesiĊcy przeraĪające szramy szpecące mu twarz nieco siĊ juĪ zabliĨniły, ale mimo to prawie w niczym nie przypominał staruszkowi dawnego Huntera. Kategorycznie odmówił wyjaĞnienia swojego cudownego ocalenia i póĨniejszej nieobecnoĞci i po prostu nie reagował na Īadne z pytaĔ pułkownika, jakby ich nie słyszał. Co gorsza, poprosił Denisa Michajłowicza, Īeby nikogo nie informował o jego powrocie – miała to byü spłata starego długu wdziĊcznoĞci. Pułkownik musiał stłumiü zdroworozsądkowy odruch, by natychmiast daü znaü wyĪej, i zostawił Huntera w spokoju. Swoją drogą staruszek ostroĪnie zasiĊgnął jĊzyka. Jego goĞü nie był w nic zamieszany, wszyscy dawno go juĪ pochowali i nikt go nie szukał. Ciała wprawdzie nie odnaleziono, ale gdyby Hunter przeĪył, na pewno dałby o sobie znaü – zapewniano pułkownika. To prawda,

zgodził siĊ starzec. Za to, jak to siĊ czĊsto dzieje z zaginionymi bez Ğladu, Hunter, czy raczej jego rozmyty i podkolorowany obraz, pojawił siĊ w co najmniej dziesiĊciu półprawdziwych legendach i klechdach. Zdawało siĊ, Īe ta rola w pełni go satysfakcjonowała i nie spieszno mu było wyprowadzaü z błĊdu towarzyszy, którzy pochowali go Īywcem. PamiĊtając o swoich niespłaconych długach wdziĊcznoĞci i doszedłszy do właĞciwych wniosków, Denis Michajłowicz uspokoił siĊ, a nawet zaczął graü w tĊ grĊ: przy osobach postronnych nie mówił do Huntera po imieniu i, nie wchodząc w szczegóły, wyjawił tajemnicĊ Istominowi. Temu ostatniemu było w zasadzie wszystko jedno: brygadier za chleb odpłacał z nawiązką, dzieĔ i noc spĊdzał na pierwszej linii, w południowych tunelach. Na stacji nie było go prawie widaü: przychodził raz na tydzieĔ, kiedy wypadała jego kolej na kąpiel. I choüby nawet zstąpił do tego piekła, aby ukryü siĊ przed nieznanymi przeĞladowcami, Istomin, który nigdy nie brzydził siĊ korzystaü z usług legionistów z ciemną przeszłoĞcią, nie martwił siĊ tym. ĩeby tylko siĊ bił; a z tym akurat wszystko było w porządku. Wartownicy, którzy utyskiwali na wyniosłoĞü ich nowego dowódcy, umilkli od razu po pierwszym starciu. Widząc jak metodycznie, z wyrachowaniem, w nieludzko zimnym upojeniu unicestwia wszystkie stworzenia, które wolno mu unicestwiü, kaĪdy z Īołnierzy coĞ sobie o nim pomyĞlał. Nikt juĪ nie próbował zaprzyjaĨniü siĊ z mrukowatym brygadierem, ale podporządkowywali mu siĊ wszyscy, bez słowa, tak Īe nigdy nie musiał podnosiü swojego głuchego, zdartego głosu. Było w tym głosie coĞ hipnotycznego i nawet naczelnik stacji od razu pokornie kiwał głową, za kaĪdym razem, kiedy Hunter do niego mówił – nie słuchał nawet do koĔca, ale na wszelki wypadek siĊ zgadzał. Po raz pierwszy w ostatnich dniach atmosfera w gabinecie Istomina oczyĞciła siĊ: jak gdyby przed chwilą rozpĊtała siĊ tu i przewaliła bezgłoĞna nawałnica, przynosząc tak długo oczekiwane rozładowanie napiĊcia. Nie było juĪ po co dyskutowaü. Lepszego komandosa niĪ Hunter nie było; jeĞli on teĪ zginie w tunelach, sewastopolczykom zostanie tylko jedno. – Wydaü polecenie przygotowania operacji? – pierwszy spytał pułkownik, wiedząc, Īe naczelnik stacji i tak zacznie o tym mówiü. – Trzy doby powinny ci wystarczyü – Istomin szczĊknął zapalniczką i zmruĪył oczy. – DłuĪej nie moĪemy na nich czekaü. Jak myĞlisz, ilu ludzie bĊdzie potrzeba? – Jedna grupa uderzeniowa czeka na rozkazy, zajmĊ siĊ resztą, zostało jeszcze jakichĞ dwudziestu ludzi. JeĞli pojutrze od nich – pułkownik wskazał głową w stronĊ wyjĞcia – nie

bĊdzie Īadnych wieĞci, ogłaszaj powszechną mobilizacjĊ. BĊdziemy starali siĊ przebiü. Istomin podniósł brwi, ale zamiast coĞ powiedzieü, głĊboko zaciągnął siĊ potrzaskującym skrĊtem. Denis Michajłowicz zgarnął kilka walających siĊ na stole pokreĞlonych kartek papieru i zbliĪając do nich oczy krótkowidza zaczął wyrysowywaü tajemnicze schematy i wpisywaü w kółeczka nazwiska i pseudonimy. Przebiü siĊ? Naczelnik stacji patrzył ponad siwą głową pułkownika i poprzez gĊsty tytoniowy dym na wielki plan metra, wiszący za plecami starca. PoĪółkły i zatłuszczony, upstrzony znaczkami: strzałkami przerzutów wojsk i kółkami oblĊĪeĔ, gwiazdkami posterunków i wykrzyknikami oznaczającymi strefy zamkniĊte – plan ten był kroniką ostatniej dekady. DziesiĊciolecia, w którym nie było spokojnego dnia. PoniĪej Sewastopolskiej zapiski urywały siĊ zaraz za JuĪną: za pamiĊci Istomina nikt stamtąd nie wrócił. Długa, pełznąca w dół niczym rozgałĊziony korzeĔ linia pozostała dziewicza. Zdobycie Linii Sierpuchowskiej okazało siĊ ponad siły sewastopolczyków, – wątpliwe, czy starczyłoby na to wszystkich sił osłabionej chorobą popromienną ludzkoĞci. Teraz siwy dym niewiadomej spowijał równieĪ ten odcinek ich linii, który z uporem parł do góry, do Hanzy, do ludzi. Nikt z tych, którym pułkownik rozkaĪe gotowaü siĊ do walki, nie odmówi. Na Sewastopolskiej wojna na wyniszczenie człowieka, która zaczĊła siĊ ponad dwadzieĞcia lat wczeĞniej, nie ustawała nawet na chwilĊ. Kiedy przez wiele lat Īyje siĊ w obliczu Ğmierci, strach przed umieraniem ustĊpuje obojĊtnoĞci, fatalizmowi, przesądom i zwierzĊcym instynktom. Ale kto wie, co czekało ich tam, miĊdzy Nachimowskim Prospektem a Sierpuchowską? Kto wie, czy moĪna było w ogóle przebiü tĊ zagadkową blokadĊ i czy było siĊ dokąd przebijaü? Wspomniał swój ostatni pobyt na Sierpuchowskiej: stragany na bazarze, legowiska włóczĊgów i rozpadające siĊ parawany, za którymi Ğpią i kochają siĊ zamoĪniejsi mieszkaĔcy. Nie hodowano tam nic własnego, nie było szklarni ani zagród dla zwierząt. Cwani, obrotni mieszkaĔcy Sierpuchowskiej Īyli ze spekulacji, odsprzedawali zleĪały towar kupiony za bezcen od spóĨnionych karawan i Ğwiadczyli obywatelom Linii OkrĊĪnej usługi, za które w domu czekałby ich sąd. To nie była stacja, tylko pasoĪytniczy grzyb, naroĞl na potĊĪnym cielsku Hanzy. Związek bogatych stacji handlowych Linii OkrĊĪnej, celnie ochrzczony Hanzą, jako ostatnie wspomnienie o swoim niemieckim pierwowzorze, pozostał ostoją cywilizacji w pogrąĪającym siĊ w otchłani barbarzyĔstwa i nĊdzy metrze. A Hanza... Hanza to była regularna armia, Ğwiatło elektryczne nawet na najbiedniejszych stacyjkach i gwarantowany kawałek chleba dla kaĪdego, kto miał w paszporcie drogocenną pieczątkĊ oznaczającą