bozena255

  • Dokumenty550
  • Odsłony37 217
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów648.7 MB
  • Ilość pobrań27 774

Macomber Debbie - Deszczowe pocałunki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :415.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Macomber Debbie - Deszczowe pocałunki.pdf

bozena255 EBooki pdf M Macomber Debbie
Użytkownik bozena255 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

DEBBIE MACOMBER Deszczowe pocałunki ROZDZIAŁ PIERWSZY Susan Simmons była wściekła na swoją siostrę. To przez nią weekend na Western Avenue zapowiadał się koszmarnie. Emily, współczesna wersja bogini domowego ogniska, poprosiła ją, by zaopiekowała się dziewięciomiesięczną Michelle. - Naprawdę nie wiem, Emily - wykręcała się Susan. Co dwudziestoośmioletnia samodzielna pracownica na kierowniczym stanowisku może wiedzieć o dzieciach? Odpowiedź nasuwa się sama - po prostu nic. - Jestem w rozpaczy. Najwyraźniej siostra była zmuszona prosić ją o pomoc. Wszyscy znali stosunek Susan do dzieci - nie konkretnie do Michelle, lecz do maluchów w ogóle. Nie była ani trochę typem macierzyńskim. Jej mocną stronę stanowiły stopa procentowa, negocjacje, motywacja pracowników. Na pewno nie pokarm dla niemowląt, ząbkowanie czy pieluchy. Doprawdy zadziwiające, że ci sami rodzice spłodzili dwie tak niepodobne do siebie istoty. Susan pomyślała, że ich przypadek wprawiłby w zakłopotanie nawet ekspertów w dziedzinie genetyki. Emily własnoręcznie piekła bułeczki z mąki owsianej, prenumerowała Organie Gardening i nawet zimą suszyła pranie na sznurze. Susan natomiast trudno było nazwać domatorką, nie miała też zamiaru rozwijać w sobie tej cechy. Była zbyt pochłonięta karierą zawodową. Obecnie zajmowała stanowisko asystentki wiceprezesa firmy H & J Lima, największego producenta artykułów sportowych w kraju. Odpowiadała za sprawy marketingu i właściwie nie istniało w jej życiu nic poza pracą. Jej akcje szły w górę, a nazwisko wymieniano w czasopismach handlowych jako przedsiębiorczej kobiety sukcesu. Jednakże dla Emily nie miało to żadnego znaczenia, ona potrzebowała po prostu opiekunki do dziecka. - Wiesz, że nie poprosiłabym cię o to, gdybym nie znalazła się w sytuacji bez wyjścia - błagała. Susan czuła, że mięknie. Bądź co bądź Emily była jej młodszą siostrą.

- Powinnaś znaleźć kogoś z lepszymi kwalifikacjami. Po chwili wahania Emily wyznała płaczliwym głosem: - Nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli mi odmówisz. - Załkała żałośnie. - Robert odchodzi. - Co takiego? - zdumiała się Susan. Jeśli jej siostra była boginią domowego ogniska, to jej szwagier, Robert Davidson, był Abrahamem Lincolnem, istną opoką. - Nie wierzę. - To prawda - szlochała Emily. - Zarzucił mi, że całe moje zainteresowanie skupiło się na Michelle i nie starcza mi energii, by być dobrą żoną. - Westchnęła głęboko. - Wiem, że ma rację… ale obowiązki macierzyńskie wymagają tak wiele czasu i wysiłku. - Zdawało mi się, że Robert pragnie mieć sześcioro dzieci. - Owszem… w każdym razie pragnął. - Emily znów zaniosła się płaczem. - Och, Emily, sprawy na pewno nie wyglądają aż tak źle - pocieszała ją łagodnie Susan. - Jestem pewna, że źle go zrozumiałaś. Przecież kocha ciebie i Michelle, z pewnością nie ma zamiaru was porzucić. - A właśnie że tak. Kazał mi znaleźć kogoś do zaopiekowania się Michelle. Powiedział, że musi znaleźć trochę czasu dla siebie, w przeciwnym razie nasze małżeństwo umrze. Dla Susan zabrzmiało to wystarczająco drastycznie. - Przysięgam ci, Susan, dzwoniłam do wszystkich, którzy kiedykolwiek zajmowali się Michelle, i nikogo nie udało mi się załatwić. Nikogo! Nawet na jedną noc! Gdy powiedziałam o tym Robertowi wpadł we wściekłość… a wiesz sama, jakie to do niego niepodobne. Powiedział, że jeśli nie pojadę z nim na weekend do San Francisco, pojedzie sam. Próbowałam znaleźć kogoś do Michelle, naprawdę się starałam, ale i z tego nie wyszło. W tej chwili Robert pakuje rzeczy do samochodu, a sądząc po ilości bagażu, nie zamierza tu powrócić! Z całej tej opowieści jedno słowo zapadło w umysł Susan i kompletnie ją przeraziło: "weekend"! - Zdawało mi się, że wspominałaś o jednej nocy - jęknęła.

Emily jeszcze raz pociągnęła nosem. Pewnie dla większego efektu, pomyślała niechętnie Susan. - Wrócimy do Seattle wczesnym popołudnie w niedzielę. Robert ma do załatwienia interesy w San Francisco w sobotę rano, ale potem jest wolny… a tak dawno nie byliśmy ze sobą tylko we dwoje. - Dwa dni i dwie noce - wymówiła powoli Susa podliczając w myśli godziny. - Och, proszę cię, Susan, tu chodzi o moje małżeństwo! Zawsze byłaś taką kochaną siostrą. Wiem, nie zasługuję na kogoś tak dobrego, jak ty. Susan przyznała jej w duchu rację. - Znajdę sposób, by ci się zrewanżować. Susan odgarnęła włosy z twarzy i zamknęła oczy. Rewanż ze strony siostry polegał zwykle na pieczeniu świeżutkich placuszków z cukini wkrótce po uwadze Susan, że powinna uważać na linię. - Susan, proszę cię! Wreszcie dziewczyna nie wytrzymała presji i ustąpiła. - Dobrze. Przywieźcie do mnie Michelle. Mogłaby przysiąc, że gdzieś z oddali dobiegł ją odgłos zatrzaskującej się pułapki. Zanim Emily i Robert opuścili mieszkanie Susan, pozostawiając jej swą córeczkę, naszpikowali młoda kobietę taką ilością rozmaitych instrukcji, że głowa jej pękała w szwach. Wycisnąwszy soczysty pocałunek na różowym policzku Michelle, Emily podała małą niechętnej siostrze. Dopiero wtedy rozpoczął się prawdziwy koszmar. Susan była straszliwie spięta. Nawet jako nastolatka niewiele miała do czynienia z dziećmi. Nie dlatego, by ich nie lubiła, to raczej one za nią nie przepadały. Trzymając krzyczące niemowlę na biodrze, Susan krążyła po pokoju, usiłując uporządkować w myśli wskazówki, których udzieliła jej siostra. Wiedziała, co robić w przypadku wysypki od pieluch, kolki i różnych innych przypadłości, natomiast Emily nie powiedziała jej, co robić, jeśli dziecko płacze.

- Cśśś - gruchała, delikatnie kołysząc siostrzenicę na biodrze. Płuc mógłby jej pozazdrościć nawet Tarzan. Po pierwszych pięciu minutach jej opanowanie legło w gruzach. Znalazła się w prawdziwych opałach. Umowa dzierżawna, którą podpisała, zawierała klauzulę: "żadnych dzieci". - Halo, Michelle, pamiętasz mnie? - spytała, próbując na wszelkie znane sobie sposoby uspokoić małą. O Boże, czy dziecko nie musi oddychać? - Jestem twoją ciocią Susan, asystentką wiceprezesa poważnej firmy. Nie zrobiło to wrażenia na Michelle. Przestając wrzeszczeć wyłącznie po to, by nabrać powietrza, mała wzmocniła siłę głosu, patrząc na drzwi, jak gdyby oczekiwała, że stanie się cud i w drzwiach pojawi się mama, zaalarmowana jej nieustannym krzykiem. - Wierz mi, kochanie, gdybym znała sztuczkę magiczną, która sprowadziłaby tu z powrotem twoją mamę, zrobiłabym ją bez chwili wahania. Dziesięć minut. Emily odjechała całe dziesięć minut temu. Susan całkiem serio rozważała możliwość zatelefonowania do Children Protective Services i poinformowania ich, że ktoś podrzucił jej dziecko na wycieraczce. - Mamusia niedługo wróci - uspokajała małą. Minęło jeszcze kilka koszmarnych minut, które zdały się trwać całą wieczność. Zrozpaczona Susan postanowiła coś dziecku zaśpiewać. Nie znała żadnych modnych obecnie przebojów, uznała więc, że najlepiej zrobi śpiewając starą piosenkę świąteczną Jingle Bells, choć w połowie września brzmiała ona raczej głupio. - Michelle - błagała, gotowa stanąć nawet na głowie, gdyby miało to uciszyć jej siostrzenicę - twoja mamusia wróci, obiecuję ci! Michelle za nic nie chciała jej uwierzyć. - Co byś powiedziała, gdybym kupiła na twoje nazwisko obligacje państwowe? Wolne od podatku, Michelle! Takiej propozycji nie powinnaś przegapić. Tylko przestań płakać. Och, proszę, przestań! Mała nie przejawiła zainteresowania ofertą. - Dobrze - wykrzyknęła całkiem już zdesperowana Susan. - Zapiszę ci moje akcje IBM. To moje ostatnie słowo, decyduj się więc szybko, póki jestem hojna.

W odpowiedzi Michelle schwyciła kołnierzyk Susan tłuściutkim rączkami i ukryła mokrą buzię w nieskazitelnie czystej białej jedwabnej bluzce. - Twardy z ciebie orzech do zgryzienia, Michelle Margaret Davidson - mruknęła Susan, delikatnie klepiąc dziecko po plecach. - Łakniesz krwi, prawda? Nic innego cię nie zadowoli. W pół godziny po wyjściu Emily, Susan sama była bliska łez. Znów zaczęła śpiewać jakąś starą piosenkę świąteczną. Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Susan zgarbiła się i zakręciła w kółko niczym złodziej złapany na gorącym uczynku. Była pewna, że to administrator domu. Niewątpliwie lokatorzy poskarżyli się na nią i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Westchnąwszy ze znużeniem, zdała sobie sprawę, że jest zdana wyłącznie na jego łaskę i niełaskę. Wyprostowała się i podeszła do drzwi. Nie był to jednak administrator. W drzwiach stał i jej nowy sąsiad w czapce do baseballa i spłowiałej 1 sportowej bluzie. Wyglądał na absolutnie zdegustowanego. - Mogę znieść dziecięcy płacz - powiedział, krzyżując ramiona i opierając się o framugę drzwi - ale pani śpiew to za wiele na moje nerwy! - Bardzo zabawne - mruknęła. - Dziecko jest wyraźnie z jakiegoś powodu rozstrojone. - Nic się przed panem nie ukryje - odparła z ironią. - Proszę coś zrobić. - Właśnie usiłuję. - Obcy najwyraźniej nie przypadł do gustu Michelle, jeszcze bardziej niż jej ciotce, przytuliła bowiem twarz do kołnierzyka Susan i zaczęła trzeć nią w lewo i prawo. Stłumiło to nieco jej krzyki, lepiej jednak nie mówić, jak wyszedł na tym biały jedwab. - Zaoferowałam małej moje akcje IBM - wyjaśniła Susan - a nawet obligacje państwowe, ale nic nie pomaga. - Zamiast akcji i obligacji, trzeba jej było zaproponować kolację. - Kolację? - powtórzyła Susan. Nie przyszło jej to do głowy. Emily powiedziała, że mała jest nakarmiona, ale wspominała też coś o butelce.

- Biedactwo jest pewnie głodne. - Myślę, że powinnam dać jej butelkę. - Susan spojrzała na torby z niezbędnym dla malucha wyposażeniem i drobne mebelki pozostawione w jej mieszkaniu przez Roberta i Emily. Po ich liczbie można by sądzić, że dziecko ma już tu pozostać na zawsze. - Musi gdzieś być w tym bałaganie. - Spróbuję ją znaleźć, a pani niech uspokoi dziecko. Susan omal nie wybuchnęła głośnym śmiechem. Gdyby potrafiła to zrobić, sąsiad w ogóle nie musiałby do niej przychodzić. Pomyślała, że chyba prędzej udałoby się jej namówić agentów CIA do przekazania jej supertajnych dokumentów, niż uspokoić jedno rozhisteryzowane dziewięciomiesięczne niemowlę. Nie czekając na zaproszenie, sąsiad wszedł do salonu. Podniósł jedną z trzech wypakowanych do granic możliwości toreb i zaczął w niej grzebać. Wyciągnął stertę świeżo upranych pieluch i popatrzył niepewnie na Susan. - Nie sądziłem, że ktoś jeszcze używa pieluszek z materiału. - Moja siostra nie ma zaufania do żadnych artykułów jednorazowych. - Mądra kobieta. Susan pozostawiła tę wypowiedź bez komentarza. Po chwili spostrzegła, że mężczyzna znalazł plastykową butelkę. Zdjął kapturek ochronny i podał Susan, która zawahała się. - Czy nie powinno się tego podgrzać? - Ma temperaturę pokojową, poza tym nie sądzę, by w tej chwili robiło to dziecku jakąkolwiek różnicę. Miał rację. Gdy Susan włożyła smoczek do ust siostrzenicy, Michelle natychmiast chwyciła butelkę obiema rączkami i zaczęła łapczywie ssać. Po raz pierwszy od chwili wyjścia matki, Michelle przestała płakać. Zapanowała błoga cisza. Napięcie wreszcie opadło z Susan, odetchnęła głęboko, rozluźniając się całkowicie. - Może pani z nią usiądzie?

Susan posłuchała rady i wyciągnęła się na kanapie, trzymając dziecko ostrożnie w ramionach. - Tak lepiej, prawda? - Sąsiad z zadowoleniem zsunął czapkę na tył głowy. - O wiele lepiej. - Susan uśmiechnęła się do niego nieśmiało i po raz pierwszy przyjrzała mu się dokładnie. Odkryła, że jest bardzo przystojny. Na pewno wiele kobiet urzekły jego figlarne niebieskie oczy i męska uroda. Był mocno opalony, założyłaby się jednak o całomiesięczną pensję, że nie zawdzięcza tego żadnym aparatom. Po prostu musiał spędzać dużo czasu na powietrzu, co świadczyło o tym, że nie pracował. Przynajmniej nie w biurze. Już wcześniej zastanawiała się, kim też może być. - Powinienem się chyba przedstawić - powiedział, siadając w drugim rogu kanapy. - Jestem Nate Townsend. - Susan Simmons. - Wyciągnęła do niego rękę. - Przepraszam za cały ten harmider. Właśnie poznajemy się bliżej z moją siostrzenicą i - o Boże! - zapowiada się długi weekend, proszę więc o cierpliwość. - Będziesz się opiekować dzieckiem przez cały weekend? - Dwa dni i dwie noce. - W ustach Susan zabrzmiało to niemal jak dożywocie. - Moja siostra wybrała się z mężem w drugą podróż poślubną. Zwykle moi rodzice opiekują się Michelle i uwielbiają to, ale wyjechali do przyjaciół na Florydę. - To miło z twojej strony, że zaofiarowałaś im się z pomocą. - To nie był mój pomysł - wolała sprostować Susan. - Chyba łatwo się zorientować, że nie jestem typem macierzyńskim. - Podeprzyj jej lepiej plecki - powiedział, patrząc na Michelle. Susan próbowała postąpić zgodnie z jego radą, ale było jej niewygodnie trzymać siostrzenicę, butelkę i całą resztę. - Dobrze ci idzie. - Jasne - mruknęła. Czuła się jak ktoś, kto mając dwie lewe nogi, zmuszony jest nagle odtańczyć główną partię solową w Jeziorze Łabędzim. - Odpręż się.

- Już ci powiedziałam, że wypadam raczej słabo w roli matki. Jeśli uważasz, że potrafisz zrobić to lepiej, proszę, nakarm ją. - Kiedy naprawdę świetnie sobie radzisz. Nie denerwuj się. Wcale sobie dobrze nie radziła i wiedziała o tym, nie oczekiwała jednak niczego lepszego. - Kiedy jadłaś ostatni raz? - Słucham? - Wyglądasz na głodną. - Ale nie jestem. - Myślę, że jesteś. Nie martw się, ja się tym zajmę. - Przeszedł śmiało do kuchni i otworzył lodówkę. - Poczujesz się o niebo lepiej, gdy będziesz miała pełny żołądek. Susan wzięła Michelle na ręce i poszła za nim. - Nie możesz tak po prostu wchodzić tu sobie i… I? - Chyba nie mogę - wymamrotał z głową w lodówce. - Czy wiesz, że nie ma tu nic poza otwartą wodą sodową i słoikiem marynaty? - Na ogół jadam na mieście. Michelle chlipnęła, kończąc butelkę. Susan szybko wyjęła smoczek z jej ust. Dziecko miało oczy zamknięte. Maleńki cud, pomyślała młoda kobieta. Pewnie bardzo się zmęczyło. Sama też odczuwała ogromne znużenie. Był piątek, parę minut po siódmej, weekend dopiero się zaczynał. Odstawiwszy pustą butelkę na blat kuchenny, Susan niezręcznie podniosła Michelle ramię i delikatnie poklepywała ją po plecach, póki dziecku się nie odbiło. Nate zaśmiał się cicho, a gdy Susan spojrzała na niego, odkryła, że przygląda jej się z ciepłym uśmiechem. - Jeszcze trochę, a nabierzesz dużej wprawy.

Wzburzona, spuściła wzrok. Nie lubiła, gdy mężczyźni patrzyli na nią w ten sposób, oceniając wielkość jej nosa czy zarys brwi. Większość mężczyzn uważa, że posiadają rzadki dar intuicji i potrafią określić charakter kobiety na podstawie jej wyglądu. Niestety, według utartych kanonów, Susan trudno było nazwać pięknością. Miała głęboko osadzone ciemne oczy i wydatne kości policzkowe. Nos, łączący się w prostej linii z czołem, oraz pełne usta nadawały jej wygląd greckiej rzeźby. Nie jestem ładna, pomyślała, najwyżej interesująca. Nagle Michelle poruszyła się i gaworząc wesoło, sięgnęła pulchną rączką do ciemnych włosów Susan. Jakimś cudem zdołała wyciągnąć szpilki z jej koka i długie pasma włosów spłynęły swobodnie na ramiona dziewczyny. Jedną z rzeczy, do których Susan przykładała ogromną wagę, był jej wygląd. Pomyślała, że musi sprawiać dość dziwne wrażenie w kostiumie za dwieście dolarów, białej poplamionej bluzce, z włosami opadającymi na ramiona. - Już od dawna czekałem na sposobność, by cię poznać - powiedział Nate. Opierał się o bufet i widać było, że czuł się jak w domu. - Ale na początku widziałem cię kilka razy, a potem nasze drogi jakoś się rozmijały. - Ostatnio wiele pracowałam po godzinach. - Prawdę mówiąc, Susane prawie zawsze pracowała po godzinach, często też zabierała coś do roboty do domu. Była niezwykle oddana, zaangażowana i pracowita. Natomiast jej sąsiad nie wyglądał na człowieka obdarzonego powyższymi cechami. Podejrzewała, że Nate'owi Townsendowi wszystko przychodzi w życiu zbyt łatwo. Nigdy nie widziała go bez baseballowej czapki i nieodłącznej bluzy. Zastanawiała się, czy w ogóle ma garnitur. Zresztą nawet gdyby go miał, zapewne nie wyglądałby w nim dobrze. Nate Townsend był facetem, do którego pasowała odzież sportowa, swetry. Sprawiał wrażenie człowieka sympatycznego, przyjacielskiego, towarzyskiego, ale wyraźnie pozbawionego ambicji. Nie istniało chyba nic, czego pragnąłby na tyle mocno, by do tego dążyć. - Cieszę się z naszego poznania - dodała Susan, wracając do salonu i kierując się w stronę drzwi. - Dziękuję bardzo za pomoc, ale jak sam powiedziałeś, coraz lepiej daję sobie radę. - Nieco inaczej to wyglądało, gdy przyszedłem. - Początki zawsze są trudne. Czemu się ze mną spierasz? Przecież sam byłeś zdania, że dobrze mi idzie.

- Skłamałem. - Dlaczego? Nate wzruszył obojętnie ramionami. - Wyraźnie brakowało ci wiary we własne siły, chciałem cię więc podnieść na duchu. Susan popatrzyła nań ze złością, urażona jego podejściem. A więc taki jest ten-miły-sąsiad-zza-ściany! - Nie potrzebuję twojej łaski. - Może ty nie - zgodził się - ale Michelle z pewnością tak. Biedne dziecko było głodne, a tobie nawet nie przyszło to do głowy. - Domyśliłabym się. Spojrzenie Nate'a wyrażało powątpiewanie co do jej inteligencji i Susan znów zmarszczyła brwi. Otworzyła drzwi zbyt mocnym szarpnięciem i odrzuciła włosy przez ramię z wdziękiem, którego mogłaby jej pozazdrościć paryska modelka. - Dziękuję, że wpadłeś - powiedziała chłodno - ale jak widzisz, wszystko gra. - Skoro tak uważasz. - Uśmiechnął się zdawkowo i wyszedł, nie mówiąc już ani słowa. W chwilę później zza ściany dobiegły ją dźwięki muzyki. To Nate słuchał włoskiej opery. Przynajmniej podejrzewała, że to włoska opera, co było fatalnym zbiegiem okoliczności, natychmiast bowiem zaczęła myśleć o spaghetti i o tym, jak jest strasznie głodna. - Dobra, Michelle - powiedziała, uśmiechając się do małej - teraz musimy nakarmić twoją ciocię. - Udało jej się bez większych trudności rozstawić wysokie krzesełko z blatem i posadzić w nim siostrzenicę, po czym zajęła się sprawdzaniem zawartości zamrażarki. Michelle najwyraźniej zaakceptowała sytuację, czemu dała wyraz, uderzając rączkami o blat.

- Słyszałaś, co on powiedział? - Susan wciąż jeszcze kipiała gniewem - W pewnym sensie miał rację, ale nie musiał się tak wywyższać Michelle ponownie wyraziła aprobatę dla słów ciotki. Grube mury tłumiły radosne dźwięki muzyki, Susan uchyliła więc rozsuwane drzwi prowadzące na balkon, oddzielony od balkonu sąsiada betonowym przepierzeniem. Zapewniało ono co prawda odosobnienie, teraz jednak nie pozwalało przeniknąć głosom zespolonym w triumfalnej pieśni Susan rozsunęła całkiem drzwi i wyszła na balkon. Wieczór był chłodny, lecz przyjemny. Zachodzące słońce rzucało złociste cienie na malownicze wybrzeże. - Michelle - powiedziała cicho, wróciwszy do kuchni - on gotuje coś, co pachnie jak lasagna lub spaghetti. - Zaczęło jej burczeć w brzuchu, otworzyła więc ponownie zamrażarkę i wyjęła z niej meksykańską potrawę, z której poprzednio zrezygnowała. I tym razem nie wyglądała ona zachęcająco. Do kuchni napłynął smakowity aromat czosnku. Susan odwróciła swój klasyczny grecki nos w kierunku otwartych drzwi balkonu niczym marionetka szarpnięta za sznurek i kilkakrotnie wciągnęła powietrze. - To bez wątpienia coś włoskiego, pachnie wręcz bosko. - Michelle znów poklepała rączkami o blat. - Obsmażany chleb z czosnkiem - oznajmiła Susan i odwróciła się do siostrzenicy, na której nie zrobiło to chyba szczególnego wrażenia. Cóż, ona była najedzona. Wbrew swym chęciom, Susan włożyła zamrożone danie do kuchenki mikrofalowej i ustawiła wyłącznik czasowy. Nagle usłyszała dzwonek do drzwi i zjeżyła się cała, patrząc na Michelle, jak gdyby dziewięciomiesięczne niemowlę mogło podpowiedzieć, kogo tym razem licho niesie. Był to znowu Nate z talerzem spaghetti i kieliszkiem czerwonego wina. - Czy już zrobiłaś sobie coś do jedzenia? - spytał. Po raz pierwszy w życiu Susan nie mogła oderwać oczu od ogromnego talerza, kopiasto wyładowanego parującym makaronem, grubo polanym czerwonym losem. Wyglądało to bardzo apetycznie. Wszystko posypane było parmezanem, a na brzegu talerza leżała, pachnąca czosnkiem, potężna kromka bułki paryskiej.

- Ja… właśnie odgrzewałam mrożonkę. - Machnęła ręką w stronę kuchni. - Zachowałem się okropnie - rzekł, wyciągając do niej rękę z talerzem. - Przynoszę ci gałązkę oliwną. - To… dla mnie? - Oderwała wreszcie wzrok od talerza, zastanawiając się, czy Nate kpi z niej, wiedząc, jak jest głodna. Podał jej spaghetti. - Sos gotował się na wolnym ogniu przez całe popołudnie. Lubię udawać, że jestem czymś w rodzaju mistrza kucharskiego. Od czasu do czasu wyżywam się w kuchni. - To miłe. - Oczyma wyobraźni zobaczyła, jak stoi w kuchni, mieszając sos, podczas gdy reszta świata toczy walkę, by zarobić na życie. Złagodniała nieco, przepraszając go w myśli. Bez dalszych ceregieli pomaszerowała do kuchni, wzięła widelec i klapnęła na krzesło. Powinna chyba zjeść, póki jest ciepłe! - Pycha! - wykrzyknęła po pierwszym kęsie. Nate wyjął z kieszonki koszuli skórkę od chleba i dał ją Michelle. - To dla ciebie, malutka. Gdy Michelle żuła z zadowoleniem skórkę, Nate wyciągnął krzesło i usiadł naprzeciwko Susan, która była zbyt pochłonięta delektowaniem się kolacją, by cokolwiek zauważyć, dopóki Nate nie zmrużył oczu. - Czy coś się stało? - spytała. Wytarła usta serwetką i upiła łyk wina. - Coś czuję. Z jego miny wywnioskowała, że nie jest to nic przyjemnego. - Może to moja mrożonka? - powiedziała z nadzieją, choć wiedziała już z całą pewnością, że to coś innego. - Obawiam się, że nie. Susan wyprostowała się i powoli położyła widelec obok talerza. - Ktoś chyba musi - powiedział Nate zduszonym głosem - zmienić pieluszkę Michelle.

ROZDZIAŁ DRUGI Trzymając na biodrze świeżo umytą i przewiniętą Michelle, Susan wyskoczyła z łazienki do wąskiego korytarzyka, łapiąc spazmatycznie oddech. - Dobrze się czujesz? - spytał Nate. Skinęła głową i oparła się bezwładnie o ścianę, czując lekki zawrót głowy. Zaczerpnęła kilkakrotnie świeżego powietrza, wreszcie wyprostowała się i spróbowała uśmiechnąć. - Chyba nie było aż tak źle? Susan spojrzała na niego. - Powinnam była założyć maskę tlenową. Nate roześmiał się serdecznie, nie wpłynęło to jednak na poprawę humoru dziewczyny. - Po tym, czego właśnie doświadczyłam, nie jestem w stanie zrozumieć, czemu ludzie nadal się rozmnażają. - Wyjęła z szafki duży pojemnik ze środkiem dezynfekcyjnym i wsunąwszy rękę do łazienki, szczodrze go rozpyliła. - Gdy z takim poświęceniem zajmowałaś się małą, rozłożyłem łóżeczko dziecinne - powiedział wciąż zbyt rozbawiony jak na gust Susan. - Gdzie je postawić? - Myślę, że salon będzie odpowiednim miejscem. - Susan nie przywykła, by zależeć od innych, jej podziękowanie było więc raczej wymuszone. Poszła za mężczyzną do salonu, położyła Michelle na brzuszku w przygotowanym łóżeczku i przykryła ją kołderką ręcznej roboty. Dziecko nie zaprotestowało, układając się wygodnie. Nate skierował się ku drzwiom.

- Jesteś pewna, że sobie ze wszystkim poradzisz? - Oczywiście. - Tak naprawdę Susan miała co do tego duże wątpliwości, ale Michelle była jej siostrzenicą i musiała rozwiązać ten problem sama. Nate i tak zrobił już więcej, niż można było oczekiwać. - Dzięki za kolację. - Polecam się na przyszłość. - Zatrzymał się w drzwiach i odwrócił do Susan. - Zostawiłem mój numer telefonu na blacie w kuchni. Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebowała. - Dziękuję. Uśmiechnął się do niej i wyszedł, a Susan stała jeszcze przez parę minut, zatopiona w myślach o nim. Uczucia miała zdecydowanie mieszane. Zaczęła sortować rzeczy pozostawione przez siostrę, ustawiając słoiki z pokarmem dla dziecka na kredensie i wkładając butelki do lodówki. Skończywszy prace w kuchni, poszła do łazienki zanurzyła się w ciepłej wodzie, pozostawiając drzwi uchylone na wypadek, gdyby Michelle się obudziła. Po kąpieli poczuła się po niej znacznie lepiej. Wróciła na palcach do salonu i zabrała zeń teczkę i gruby plik dokumentów. Przystanęła na moment, spoglądając na śpiącą siostrzenicę i delikatnie pogładziła ją po pleckach. Mała dziewczynka wyglądała we śnie jak aniołek. Nagle serce Susan przepełniła tęsknota, której nawet nie potrafiła nazwać. Bardzo kochała siostrzenicę, ale chodziło o coś więcej. Czas spędzony sam na sam z Michelle wyzwolił w niej od dawna skrywane pragnienie, nad którym dotąd nie mała czasu się zastanawiać. Stawiając na karierę zawodową, Susan zdawała sobie sprawę, że rezygnuje z tej części samej siebie, która pragnie mieć męża i dzieci. Nic nie przemawiało za tym, by wyrzekła się założenia rodziny, ale wiedziała, na co ją stać. Od czasu studiów było oczywiste, że prowadzenie domu nie jest jej mocną stroną. Zwłaszcza gdy porównywała siebie z Emily, która musiała się chyba urodzić ze ściereczką do kurzu w jednej ręce i książką kucharską w drugiej. Susan nigdy nie żałowała swej decyzji, ale znajdowała się w lepszej sytuacji od innych. Miała siostrę, która zamierzała dostarczyć jej całą masę siostrzenic oraz siostrzeńców i w zupełności ją to zadowalało.

Oddaliła się cichutko od łóżeczka i usiadłszy na materacu, zaczęła zgłębiać szczegóły proponowanego przez wydział programu marketingu. Pełna prezentacja nastąpi w poniedziałek rano, do tego czasu chciała się z nim dokładnie zapoznać i przygotować do dyskusji. Gdy skończyła czytać sprawozdanie, przeszła znów na palcach do swego biurka, stojącego w odległym kącie salonu, i włożyła papiery do teczki. Jeszcze raz zatrzymała się przy łóżeczku siostrzenicy. Czując się nieco pewniej, wróciła do sypialni przekonana, że opiekowanie się dziećmi ma swoje dobre strony. Zmieniła zdanie o wpół do drugiej w nocy, gdy żałosne kwilenie wyrwało ją z głębokiego snu. Nie wiedząc, od jak dawna to trwa, Susan omal nie spadła z łóżka, spiesząc do maleństwa. - Michelle - zawołała, idąc po omacku z wyciągniętymi przed siebie rękami. - Idę, idę. Nie ma powodu do paniki! Zapalenie światła tylko pogorszyło sprawę. Mrużąc oczy i idąc na oślep w stronę łóżeczka, Susan potknęła się o stolik i krzyknęła głośno. Michelle stała, trzymając się poręczy łóżka, z miną tak nieszczęśliwą, jakby nie miała ani jednej przyjaznej duszy na świecie. - Co się stało, kochanie? - spytała czule Susan, biorąc ją na ręce. Michelle miała po prostu mokro, ale biedulka musiała się przestraszyć gdy obudziła się w obcym mieszkaniu. Susan nie mogła mieć do niej o to pretensji. - W porządku, zajmiemy się po raz wtóry tym pieluchowym interesem. Położyła na blacie w łazience gruby ręcznik, a na nim dziewczynkę. Gdy była mniej więcej w połowie zmiany pieluch, zadzwonił telefon. Nie mogła zostawić dziecka, a trudno byłoby zanieść je w tym stanie do kuchni. Ktokolwiek dzwonił o tej porze nocy, mógł zostawić wiadomość automatycznej sekretarce. Po chwili telefon umilkł, natomiast rozległo się głośne pukanie do drzwi frontowych. Dźwigając świeżo przewiniętą i wypudrowaną Michelle, Susan zerknęła przez dziurkę od klucza i dostrzegła za drzwiami Nate'a ze skwaszoną miną. - Nate - powiedziała zdumiona, otwierając drzwi.

Nie miała zielonego pojęcia, czego może od niej chcieć o tej porze. Był boso, miał na sobie czerwony szlafrok w szkocką kratę. Potargane włosy świadczące o tym, że musiał zerwać się z łóżka, przypomniały Susan, że sama musi wyglądać podobnie. - Czy z Michelle wszystko w porządku? - warknął, mimo iż miał przed sobą niewątpliwy dowód, że tak właśnie jest. Nie czekając na odpowiedź, dodał oskarżycielskim tonem: - Nie podnosiłaś słuchawki. - Nie mogłam. Zmieniałam właśnie małej pieluchę. Nate zawahał się, po czym spytał: - W takim razie, czy ty się dobrze czujesz? Skinęła głową, udało jej się nawet podnieść prawą dłoń, co było dość trudne, ponieważ trzymała w ramionach dziecko. - Jakoś przeżyłam. - Dobrze. Co się stało? Dlaczego Michelle płakała? - Nie jestem pewna, może się przeraziła, obudziwszy się w obcym mieszkaniu. - Nasz widok przeraził ją pewnie jeszcze bardziej. Susan wcale nie miała ochoty przejrzeć się w lustrze. Potargane, splątane włosy opadały jej na ramiona lśniącą falą. Tak się śpieszyła do Michelle, że nie włożyła pantofli ani szlafroka. Mała, najwyraźniej szczęśliwa, że stała się ośrodkiem zainteresowania, wyciągnęła rączki do Nate'a. Susan poczuła się urażona niestałością dziecka. Przecież to ona przewijała je i karmiła, a nie Nate. - To mój męski wdzięk - wyjaśnił, najwyraźniej , zachwycony. - Raczej kolor twojego szlafroka. Cokolwiek to było, Michelle przytuliła się do mężczyzny niczym do odzyskanego niespodziewanie przyjaciela. Susan skorzystała z okazji, by pójść po szlafrok przewieszony przez oparcie łóżka. Gdy wróciła do salonu, zastała Nata siedzącego na kanapie z nogami opartymi o stolik.

- Czuj się jak w domu - mruknęła. Zawsze miała nie najlepszy humor, gdy ją zrywano ze snu. - Nie ma powodu do irytacji - uśmiechnął się do niej Nate. - Owszem, jest - zrobiła poważną minę, zepsuła jednak cały efekt, ziewając głośno. Przesłaniając usta wierzchem dłoni, osunęła się na fotel naprzeciwko niego i odgarnęła włosy z twarzy. - Powinnaś częściej nosić włosy rozpuszczone - powiedział, przyglądając jej się. - Zawsze je upinam! - odparła ze złością. - Zauważyłem. Szczerze mówiąc, tak ci jest bardziej do twarzy. - Na miłość boską! - wykrzyknęła. - Czy masz mi również zamiar radzić, jak się ubierać? - Mogę. Powiedział to z czarującym uśmiechem, neutralizującym odrobinę złośliwości ukrytej w tym stwierdzeniu. - Nie musisz chyba chodzić codziennie w kostiumie? Spróbuj czasem włożyć sukienkę - plisowaną, ozdobioną koronką, z guziczkami. Już miała na końcu języka ostrą odpowiedź, stwierdziła jednak, że nic to nie da. Arogancja, jaką zaprezentował, była dość typowa dla przystojnych mężczyzn. - Nie masz zamiaru się ze mną spierać? - Nie - odparła, kręcąc przecząco głową. Milczał przez chwilę, mrużąc oczy, po czym znów uśmiechnął się do niej ujmująco. - To coś nowego! - Miło mi, że wreszcie coś ci się we mnie podoba. - Nie powinienem był robić uwag na temat twoich włosów i ubrań.

- Nie musisz się martwić, że zraniłeś moje uczucia - powiedziała lekceważąco. - Odznaczam się wielkim hartem ducha. - Hm. Taka wytrzymała. Zabrzmiało, jakbyś mówiła o oponie nie do zdarcia. - Muszę być bardziej wytrzymała od niej. Twarz Nate'a wyrażała współczucie. - Dlaczego? - Mam na co dzień do czynienia z mężczyznami twojego pokroju. - Mojego pokroju? - Właśnie tak. Przez siedem lat musiałam walczyć z przestarzałymi fałszywymi stereotypami, ale nauczyłam się zachowywać zimną krew. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Susan poczuła się w obowiązku wytłumaczyć mu. - Dam ci kilka przykładów. Otóż, jeśli mój kolega biurowy płci męskiej ma bałagan na biurku, wszyscy wyciągają z tego wniosek, że jest okropnie zapracowany. Jeśli dotyczy to mnie, uważają to za objaw dezorganizacji. Nate wyprostował się i chciał chyba coś jej na to odpowiedzieć, ale Susan była tak rozgorączkowana tematem, że nie dała mu dojść do słowa. - Jeśli mężczyzna w moim biurze żeni się, jest to korzystne, ponieważ się ustatkuje i stanie wydajniejszym pracownikiem. Jeśli natomiast wychodzi za mąż kobieta, kierownictwo uważa to za początek końca, zakłada bowiem, że natychmiast zechce mieć dziecko i odejdzie. Awans dostaje w ostatniej kolejności, niezależnie od kwalifikacji. Gdy mężczyzna odchodzi na lepszą posadę, wszyscy mu gratulują, wykorzystuje bowiem możliwość zrobienia kariery, ale gdy dotyczy to kobiety, wzruszają ramionami, mówiąc, że na kobietach nie można polegać. Gdy skończyła, Nate nie odzywał się przez chwilę. - Podchodzisz do tego bardzo emocjonalnie - powiedział wreszcie. - Gdybyś był kobietą, też byś tak reagował.

Michelle zainteresowała się stopkami swoich śpioszków i bawiła się nimi, zupełnie zafascynowana. Nigdy dotąd Susan nie widziała kogoś tak przytomnego o tej skandalicznej porze. - Jeśli zgasisz światło, może zrozumie aluzję - powiedział Nate, nieudolnie próbując ukryć ziewnięcie. - Wyglądasz na bardzo zmęczonego - powiedziała Susan. - Naprawdę nie musisz tu siedzieć. Daj mi ją. - Wyciągnęła ramiona do Michelle, która zakwiliła i przylgnęła mocniej do Nate'a. Susan jeszcze dotkliwiej odczuła swą nieprzydatność. - Nie przejmuj się mną. Jest mi wygodnie - uspokoił ją Nate. - Ale… - Czuła, jak żar oblewa jej policzki. Spuściła oczy, żałując swego wybuchu sprzed kilku minut. - Posłuchaj, przykro mi z powodu tego, co powiedziałam. To, co dzieje się w biurze, nie ma nic do tego, że jesteśmy sąsiadami. - Wobec tego wyrównaliśmy rachunki. - Jak to? - Nie powinienem był robić uwag o twoich włosach czy sposobie ubierania się. - Zawahał się, po czym uśmiechnął się do niej ciepło. - A więc - przyjaźń? - Przyjaźń - roześmiała się mimo zmęczenia Susan. Michelle zafikała radośnie nóżkami, gaworząc głośno. Susan wstała i przygasiła lampę, po czym przykryła dziecko kołderką. Sama też poczuła chłód, okryła się więc wełnianym szalem, który Emily zrobiła dla niej na drutach na gwiazdkę w ubiegłym roku. Przyćmione światło stwarzało intymną atmosferę i nagle Susan zaproponowała nieśmiało: - Może zaśpiewam małej? Powinno jej to pomóc zasnąć. - Jeśli ktoś tu ma zaśpiewać, to na pewno ja - powiedział zdecydowanie zbyt szybko. Ku jej zdziwieniu Nate miał głos melodyjny i kojący. A już zupełnie ją zaskoczyło, że znał mnóstwo piosenek odpowiednich dla dzieci. Nie tyle

dziecięcych, ile łatwo wpadających w ucho, z rodzaju tych, których przez lata słuchała w radio. Poczuła, jak oczy jej się zamykają, walczyła ze snem. Głos mężczyzny przeszedł niemal w szept, brzmiący ciepło i pieszczotliwie. Zbyt pieszczotliwie. I swojsko, jak gdyby należeli do siebie we trójkę, co było śmieszne, spotkała bowiem Nate'a kilka godzin temu. Był jej sąsiadem i nic poza tym. Nie mieli nawet czasu, by się dobrze poznać, a Michelle jest jej siostrzenicą, nie córką. Ale marzenie trwało, niezależnie od tego jak bardzo chciała je odpędzić. Nie mogła przestać myśleć, jak dobrze byłoby dzielić życie z mężem i dziećmi. Oczy jej się jednak zamykały, choć usiłowała nie dać opaść powiekom na dłużej niż parę chwil. Susan obudził ból w karku. Chciała poprawić poduszkę, ale zorientowała się, że jej nie ma. Zamiast w łóżku spała skulona w fotelu. Niechętnie, powoli otworzyła oczy i spostrzegła, że Nate śpi na kanapie, z odrzuconą do tyłu głową, chrapiąc głośno. Michelle spała słodko w jego ramionach. Minęła dobra chwila, zanim przyszła całkiem do siebie. Gdy zdała sobie sprawę, że słońce zagląda do pokoju przez duże okna, zamknęła ponownie oczy. Był już ranek. Ranek! Nate spędził noc w jej mieszkaniu! Wzburzona, usiadła prosto w fotelu i odpędzając resztki snu, zaczęła się zastanawiać. Pomysł, by obudzić Nate'a, nie należał chyba do najlepszych. Z pewnością poczuje się równie głupio jak ona, gdy zorientuje się, że przespał pół nocy w jej salonie. W dodatku szal, którym była przykryta, okręcił się jakimś cudem wokół jej bioder i nóg. Mrucząc coś pod nosem, Susan zaczęła go szarpać, chcąc się uwolnić. Jej szamotanina wyrwała Nate'a ze słodkiej drzemki. Poruszył się, spojrzał w jej kierunku i zamarł. Zamrugał kilkakrotnie oczyma i utkwił w niej wzrok, jak gdyby był pewien, że rozpłynie się w powietrzu, jeśli będzie patrzył na nią odpowiednio długo. Susan, której udało się wstać, robiła wszystko, by wyglądać godnie, było to jednak raczej niemożliwe, ponieważ wciąż pętał ją szal. - Gdzie ja jestem? - spytał w oszołomieniu Nate. - Ee… w moim mieszkaniu. - Tego się obawiałem. - Ponura mina Nate'a w innych okolicznościach byłaby komiczna, teraz jednak żadnemu z nich nie było do śmiechu.

- Ja… chyba zasnęłam - Susan przerwała krępującą ciszę. Uwolniła się wreszcie od szala i trzymała go przed brzuchem niczym tarczę. - Ja również - mruknął Nate. Michelle obudziła się i próbowała usiąść. Rozejrzała się i wyraźnie nie spodobało jej się to, co zastała. Zaczęła jej drżeć dolna warga. - Michelle, wszystko w porządku - powiedziała szybko Susan, próbując uprzedzić przeraźliwy krzyk. - Zostałaś na weekend z ciocią, pamiętasz? - Myślę, że ma mokro - podsunął Nate, gdy Michelle zaczęła cicho kwilić. Zaklął pod nosem i szybko podniósł małą ze swych kolan. - Nawet jestem pewien. Weź ją ode mnie. Susan sięgnęła równocześnie po dziecko i po suchą pieluchę, nie na wiele się to jednak zdało. Michelle postanowiła uświadomić im, że nie znosi żadnych zmian w swoim rozkładzie, jak również nie lubi budzić się rano w ramionach obcego człowieka. Swą dezaprobatę wyraziła głośnym histerycznym krzykiem. - Pewnie jest też głodna - zasugerował Nate, próbując strzepnąć wilgoć ze swego szlafroka. - Błyskotliwa uwaga - zauważyła sarkastycznie Susan, niosąc Michelle do łazienki. - Widzę, że humor ci z rana nie dopisuje - odciął się. - Napiłabym się kawy. - Świetnie. Zaparzę dla nas kawę i podgrzeję butelkę dla Michelle. - Najpierw powinna zjeść kaszkę - zawołała Susan. - Przynajmniej tak życzyła sobie Emily. - Nie sądzę, by jej to robiło różnicę. Jest głodna. - Dobrze, dobrze - odkrzyknęła Susan z łazienki. - Podgrzej jej mleko, jeśli chcesz. Zrobiła błąd, podnosząc głos. Michelle wyraźnie nie miała rankiem lepszego humoru niż jej ciotka. Fikała ze złością tłustymi nóżkami tak szybko, że zmiana pieluszki stała się czynnością prawie niewykonalną. Susan była coraz bardziej zdenerwowana. Wreszcie opadające na ramiona włosy przyciągnęły

uwagę dziewczynki. Złapała za lok, przestając krzyczeć na wystarczająco długą chwilę, by zaczerpnąć haust powietrza. - Czy chcesz, żebym odebrał? - usłyszała wołanie Nate'a. - Co odebrał? Nie było to widać nic ważnego, nie odpowiedział jej bowiem. Jednakże po chwili stanął w drzwiach łazienki. - To do ciebie - powiedział. - Co jest do mnie? - Telefon. Słowo to odbiło się echem w jej głowie. - Czy… czy rozmówca się przedstawił? - spytała wysokim, załamującym się głosem. Musiał to być ktoś z biura, stanie się teraz obiektem plotek przez następnych kilka miesięcy. - Ktoś o imieniu Emily. - Emily! - powtórzyła. To było nawet gorsze. Jej siostra zasypie ją pewnie gradem kłopotliwych pytań. - Cześć - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to równie niedbale jak zwykle. - Kto odebrał telefon? - spytała siostra bez zbędnych wstępów. - Mój sąsiad, Nate Townsend. Mieszka tuż obok. - Finezja, z jaką przemyciła to genialne wyjaśnienie, zadziwiła nawet ją samą. Co gorsza, była gotowa wygadać się, że Nate spędził u niej noc, powstrzymała się jednak w ostatniej chwili. - Nie znam go, prawda? - Mojego sąsiada? Nie, nie znasz. - Ma miły głos. - Posłuchaj, chcesz spytać o dziecko, prawda? - Susan pragnęła skończyć jak najszybciej rozmowę. - Nie martw się, panuję nad sytuacją.

- Czy to słychać płacz Michelle? - spytała z niepokojem siostra. - Tak. Właśnie się obudziła i jest trochę głodna. - Nate spacerował po kuchni, trzymając małą na ręku i czekając, kiedy Susan skończy rozmowę. - Moja biedulka. Powiedz mi, kiedy poznałaś swego sąsiada. Nie pamiętam, byś wspominała o kimś, kto ma na imię Nate. - Bardzo mi pomógł - powiedziała szybko Susan i zmieniła temat. - Jak się miewacie z Robertem? - Robert miał rację - westchnęła Emily. - Potrzebowaliśmy trochę czasu dla siebie. Czuję się tysiąc razy lepiej, on też. Każde małżeństwo powinno się od czasu do czasu gdzieś wypuścić, ale nie każdy ma taką fantastyczną siostrę, jak ja. - Dobrze, dobrze, nie mówmy o tym. Och, butelka Michelle już się podgrzała. Nie chciałabym ci przerywać, siostrzyczko, ale muszę się zająć dzieckiem! Myślę, że mnie rozumiesz. - Oczywiście. - Zatem do zobaczenia jutro po południu. O której przylatuje samolot? - Pierwsza piętnaście. Pojedziemy z lotniska prosto do ciebie i zabierzemy Michelle. - Świetnie, wobec tego czekam na ciebie około drugiej. - Jeszcze jeden dzień z Michelle. Jakoś wytrzyma te dwadzieścia cztery godziny. Czy w tak krótkim czasie może się zdarzyć coś złego? Straciwszy cierpliwość, Nate wziął butelkę i wróci z Michelle do salonu. Susan przyglądała się prze otwarte drzwi, jak włącza telewizor i sadowi się wygodnie, jakby był tu zadomowiony od lat. Oglądając jakiś program, wsunął smoczek do niecierpliwych ust dziecka. Emily paplała dalej, opowiadając jej, jak romantycznie spędziła pierwszą noc w San Francisco. Susan słuchała jednym uchem. Wpatrywała się w Nate'a, który potargany, wymięty i bardzo zadowolony, siedział w jej salonie, trzymając w ramionach niemowlę. Widok ten zrobił niezwykłe wrażenie na Susan. Chodziła na spotkania z różnymi mężczyznami - dobrodusznymi, bogatymi, skomplikowanymi. Ale obecne uczucie, pociąg, jaki odczuwała, były dla niej kompletnym zaskoczeniem. Po latach, mimo randek, Susan zawsze pieczołowicie strzegła swego serca. Nie było to zresztą trudne, ponieważ nigdy

nie spotkała kogoś, kto by jej się naprawdę podobał. A ten potargany, skwaszony facet, który siedział w salonie, karmiąc jej siostrzenicę, pociągał ją bardziej niż ktokolwiek do tej pory. Nie miało to najmniejszego sensu. Nie mogło rozwinąć się między nimi żadne głębsze uczucie - byli tak bardzo różni, jak galaretka i beton. Poważny związek był ostatnią rzeczą, jakiej by pragnęła. Gdy wreszcie mogła odwiesić słuchawkę, przeszła do salonu, czując się wyczerpana. Odgarnęła splątane włosy z twarzy, zastanawiając się, czy powinna zabrać Michelle z objęć Nate'a, by mógł wrócić do swego mieszkania. Bez wątpienia jej siostrzenica znów zaprotestuje. - Twoja siostra nie leci linią Puget, prawda? - spytał zasępiony. Wzrok miał utkwiony w ekranie telewizora. - Czemu pytasz? - Jeśli tak, wpadłaś w kłopoty. I to duże. W wiadomościach podali, że strajkują tam pracownicy utrzymania ruchu. Do szóstej wieczorem wszystkie samoloty mają być na ziemi. ROZDZIAŁ TRZECI - Jeśli to żart - powiedziała ze złością Susan - to w złym guście. - Czy pozwoliłbym sobie na taki żart? Susan osunęła się na poduszkę z rozpaczliwym westchnieniem. - Zadzwonię lepiej do Emily. - Założyła, że jej siostra nie słyszała nic o strajku. Wróciła po kilku minutach.

- No i co? - spytał Nate. - Och, wiedziała o tym doskonale. Nic mi nie wspomniała, żeby mnie nie martwić. - Jak zamierza wrócić do Seattle? - Zarezerwowali lot w innych liniach na wypadek, gdyby coś takiego miało się zdarzyć. - Bardzo rozsądnie. - To cały mój szwagier. Emily wróci w niedzielę po południu, tak jak obiecała. - Jeśli los tak zrządzi, dodała w duchu, modląc się, by nie zaszło coś nieprzewidzianego. Los jednak zrządził inaczej. W niedzielny poranek Susan miała podkrążone oczy. Była wyczerpana fizycznie oraz psychicznie i od nowa przekonana, że macierzyństwo jest zdecydowanie nie dla niej. Przeszła ciężką próbę przez te dwie noce i stwierdziła, że tęsknota za mężem i dziećmi nachodzi ją tylko wówczas, gdy Michelle śpi lub je. Nate przyszedł koło dziewiątej, przynosząc dary - świeżo upieczone cynamonowe obarzanki, jeszcze ciepłe, prosto z piekarnika. Stał w drzwiach, wysoki i smukły, z uśmiechem, zdolnym zawojować nawet najbardziej zapracowaną i oddaną firmie kobietę interesu. Jeszcze raz Susan zadziwiła własna reakcja na jego widok. Serce podeszło jej do gardła, natychmiast zaczęła żałować, że nie miała czasu, by włożyć na siebie coś elegantszego od wypłowiałego szlafroka. - Wyglądasz okropnie. - Dziękuję - odrzekła, podrzucając Michelle na biodrze. - Musiałaś mieć paskudną noc. - Michelle marudziła przez cały czas. Wyrzyna jej się nowy ząbek. Nie chciała w ogóle spać. - Trzeba było zadzwonić do mnie - powiedział Nate, ujmując ją pod łokieć i prowadząc do kuchni. Naprawdę czuje się winny, że sam spędził spokojną noc, pomyślała Susan, to po prostu śmieszne.