bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 079
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 181

Gomez-Jurado Juan - Kontrakt z Bogiem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Gomez-Jurado Juan - Kontrakt z Bogiem.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 51 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 211 stron)

Dla moich rodziców, którzy przed bombami chronili się pod stoły.

KREACJA WROGA Rozpoczyna na białym płótnie Szkicuje na nim zarysy mężczyzn, kobiet i dzieci Zanurza pędzel w studni twojej ciemności Maluje na twarzy twojego wroga chciwość, nienawiść i okrucieństwo których nie ważysz się uznać za własne Osłabia wszelkie oznaki życzliwości na jego twarzy Wymazuje pozostałości miłosnych spojrzeń, nadziei i strachu które tkwią w kalejdoskopie jego bezmiernego serca Zniekształca jego uśmiech w okrutny grymas Zdziera ciało z jego kości aż pozostanie abstrakcyjny szkielet śmierci Wyolbrzymia każdą ludzką cechę aż przeobrazi go w bestię, zwierzę, robaka Wypełnia tło płótna demonami i złymi duchami które się żywią naszymi odwiecznymi koszmarami Gdy twój obraz jest już gotowy będziesz mógł zabić ich bez winy i rozszarpać bez poczucia wstydu To co zniszczyłeś jest po prostu wrogiem twojego Boga Faces of the Enemy, Sam Keen

Jam jest Pan, Bóg twój Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną Nie będziesz brał imienia Boga twego nadaremno Pamiętaj, abyś dzień Szabatu święcił Czcij ojca swego i matkę swoją Nie morduj Nie cudzołóż Nie kradnij Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu Nie pożądaj domu bliźniego swego

PROLOG SZPITAL DZIECIĘCY AM SPIEGELGRUND, WIEDEŃ LUTY 1943 ROKU Przechodząc pod powiewającą, nad drzwiami szpitala wielkąflagą ze swastyką, kobieta nie zdołała pohamować dreszczu. Jej towarzysz źle zinterpretował gest i przyciągnął ją do siebie, żeby ogrzać. Lekki płaszcz, który miała na sobie, nie chronił jej przed przenikliwym popołudniowym wiatrem zapowiadającym śnieżycę. - Odilio, włóż moją kurtkę - powiedział, próbując drżącymi palcami rozpiąć okrycie. Wysunęła się z jego objęć i jeszcze mocniej przytuliła do piersi paczkę. Dziesięć kilometrów brodzenia w śniegu zupełnie ją wyczerpało i przemroziło. Trzy lata wcześniej przemierzyłaby tę drogę w swoim daimlerze z szoferem otulona futrem z norek. Jednak jej samochód woził obecnie jakiegoś brigade-führera, a futro wieczorami w loży teatralnej okrywało wypudrowaną nazistkę. Trzykrotnie nacisnęła mocno guzik dzwonka i dopiero wtedy rzekła: - Josefie, nie drżę z zimna. Jeszcze mamy czas zawrócić. Jeżeli nie zdążymy w porę... Mąż nie zdążył odpowiedzieć, gdyż uśmiechnięta pielęgniarka otworzyła drzwi szpitala. Mina jej zrzedła, kiedy uważnie przyjrzała się przybyłym. Przez tyle lat życia w reżimie nazistowskim nauczyła się rozpoznawać Żyda na pierwszy rzut oka. - Czego chcą? Kobieta zmusiła się, by przywołać uśmiech na swą zgorzkniałą twarz, przyszło jej to jednak z ogromnym trudem. - Przyszliśmy do doktora Grausa.

- Są umówieni? - Doktor powiedział, że nas przyjmie. - Nazwisko? - Josefi Odilia Cohen. Pielęgniarka zrobiła krok do tyłu, gdy nazwisko potwierdziło jej podejrzenia. - Robią sobie ze mnie żarty? Nie są umówieni. Niech stąd odejdą. Niech wracają do nory, z której wypełzli. Wiedzą, że nie mogą tutaj przebywać. - Proszę. Mój syn jest tam, w środku. Proszę. Słowa odbiły się od drzwi, które pielęgniarka zatrzasnęła im brutalnie przed nosem. Josefi jego żona spojrzeli z rozpaczą na fasadę szpitala nie do zdobycia. Kobieta zachwiała się z wyczerpania i bezsilności, a jemu udało się ją podtrzymać, by nie runęła na ziemię. - Chodź, spróbujemy znaleźć inne wejście. Poszli wzdłuż budynku i w chwili gdy mijali róg, Josef pociągnął żonę do tyłu. Właśnie ktoś otworzył jedne z drzwi - mężczyzna odziany w gruby płaszcz z trudem pchał wózek pełen śmieci. Przyklejeni do ściany Josef i Odilia prześliznęli się ku uchylonym drzwiom, podczas gdy mężczyzna oddalał się od szpitala. W środku stwierdzili, że trafili na wejście służbowe prowadzące do labiryntu korytarzy i schodów. Po drodze słyszeli stłumione ciche szlochania, jakby nie z tego świata. Kobieta nastawiła uszu, nasłuchując płaczu syna, lecz na próżno. Obeszli cały szpital, nie spotykając żywego ducha. Josef przyśpieszył kroku, żeby nadążyć za żoną, którą instynkt pchał korytarzami naprzód, tak że zwalniała jedynie na zakrętach. Dotarli do mrocznego skrzydła w kształcie litery „L” pełnego dzieci w łóżkach. Wiele z nich, przywiązanych pasami do wezgłowi, szlochało jak zmoknięte kundle. Cierpki zapach unosił się w nagrzanym powietrzu. Kobieta zaczęła się pocić i poczuła kłucie w stawach na skutek ciepła rozgrzewającego jej ciało, ale nie zwracała na to uwagi. Wodziła wzrokiem od łóżka do łóżka, od jednej twarzy do drugiej, ze strachem wypatrując rysów syna. - Doktorze Graus, tutaj jest karta informacyjna. Słysząc nazwisko lekarza, którego szukali, Josefz żoną wymienili spojrzenia. Od tego człowieka zależało życie ich syna. Przebyli szybko korytarz i zobaczyli grupkę ludzi przy jednej z prycz. Na brzegu łóżka dziewczynki w wieku około dziewięciu lat siedział przystojny młody człowiek w fartuchu. Towarzyszyła mu starsza pielęgniarka trzymająca tacę z narzędziami oraz lekarz w średnim wieku, który ze znudzeniem robił zapiski. - Doktorze Graus... - powiedziała Odilia, zdobywając się na odwagę, i podeszła bliżej. Młodzieniec z irytacją machnął otwartą dłonią w kierunku pielęgniarki, nie odwracając wzroku od tego, co robił. - Nie teraz! Pielęgniarka i drugi lekarz spojrzeli na Cohenów zaskoczeni, lecz zachowali milczenie. Odilia zerknęła na tamto łóżko i ugryzła się w język, żeby nie krzyknąć. Dziewczynka wyglądała na nieprzytomną i była blada jak prześcieradło. Graus przytrzymywał jej rękę nad metalowym naczyniem, robiąc na niej małe nacięcia skalpelem. Na skórze nie było już wolnego od ran miejsca. Krew sączyła się powoli, wypełniając naczynie. W końcu głowa dziewczynki opadła na bok. Graus beznamiętnie przyłożył jej do szyi dwa długie smukłe palce. - Dobrze, puls nie jest wyczuwalny. Która godzina, doktorze Stroebel? - Szósta trzydzieści sześć. - Prawie dziewięćdziesiąt trzy minuty. Wspaniale! Pomimo niskiego poziomu świadomości pacjentka zadziwiająco długo wytrzymała, zachowując przytomność, bez jakichkolwiek oznak bólu. Stroebel, mieszanka laudanum i stramonium bez wątpienia jest najlepsza z tego, cośmy do tej pory wypróbowali. Gratulacje. Proszę przygotować denatkę do sekcji. - Dziękuję, herr doktor. Już się robi. Dopiero wtedy lekarz odwrócił się do Josefa i Odilii. W jego oczach widniała mieszanka zdenerwowania i odrazy. - Kim państwo są? Kobieta zrobiła krok naprzód i stanęła przy łóżku, starając się nie patrzeć na to, co się na nim znajdowało.

- Panie doktorze, nazywam się Odilia Cohen. Jestem matką Konrada Cohena. Lekarz zimno spojrzał najpierw na nią, potem na pielęgniarkę. - Frdulein Ulrike, proszę wyprowadzić stąd tych Żydów. Pielęgniarka stanęła pomiędzy Odilią a doktorem, chwyciła ją za łokieć i brutalnie popchnęła. Josef rzucił się żonie z pomocą i zaczął się mocować z grubą kobietą. Przez chwilę tworzyli dziwne tańczące trio przepychające się w różnych kierunkach, lecz nie przesuwające się w żadnym. Twarz fraulein Ulrike poczerwieniała z wysiłku. - Panie doktorze, jestem pewna, że to pomyłka - wystękała Odilia, próbując oswobodzić szyję z grubych ramion pielęgniarki. - Mój syn nie ma żadnej choroby psychicznej. Wydostała się w końcu z rąk pielęgniarki i podeszła do lekarza. - To prawda, że odkąd straciliśmy dom, prawie się nie odzywa, ale nie oszalał. Znalazł się tutaj przez pomyłkę. Proszę. Jeżeli pan go wypisze, ja... Pozwoli pan, że mu ofiaruję ostatnią rzecz, która nam została. Położyła paczkę na łóżku, starając się nie dotknąć zwłok, i rozwinęła gazety, w które była owinięta. W półmroku pomieszczenia ściany rozświetlił złoty blask. - Panie doktorze, ona od wielu pokoleń jest w rodzinie mojego męża. Wolałabym umrzeć, niż się z nią rozstać. Ale mój syn, mój syn... Rozpłakała się i padła na kolana. Młody lekarz jakby tego nie zauważył, zapatrzył się bowiem w leżący na pościeli przedmiot. Niemniej otworzył usta i wymówił kilka słów, które rozwiały wszelkie nadzieje Cohenów: - Państwa syn nie żyje. Proszę stąd odejść. Gdy na ulicy owiało ją mroźne powietrze, kobieta oprzytomniała. Przytuliła się do męża i zaczęła iść szybkim marszem, świadoma bardziej niż kiedykolwiek tego, co jej pozostało. Myślała jedynie o tym, aby wrócić na czas do swojego drugiego synka czekającego na nich na drugim krańcu miasta. - Szybciej, Josefie. Szybciej. I sama coraz prędzej szła po śniegu. W szpitalu doktor Graus w swoim gabinecie z nieobecnym wyrazem twarzy odwiesił słuchawkę telefonu, gładząc palcami ten dziwny przedmiot. Nawet nie spojrzał przez okno, gdy kilka minut później dotarł do jego uszu dźwięk syreny samochodów SS. Jego asystent rzucił jakiś komentarz na temat zbiegłych Żydów, jednakże Graus nie zwrócił na to uwagi. Całkowicie pochłaniało go obmyślanie operacji młodego Cohena.

DRAMATIS PERSONAE DUCHOWNI Anthony Fowler, podwójny agent CIA oraz Świętego Przymierza. Amerykanin. Ojciec Albert, były haker. Analityk systemów w CIA oraz łącznik z dyplomacją watykańską. Amerykanin. ZAKONNICY Brat Cezary, dominikanin. Konserwator Krypty Relikwii w Watykanie. Włoch. KORPUS STRAŻY PAŃSTWA MIASTA WATYKAŃSKIEGO (Corpo di Vigilanza dello Stato della Cittá del Vaticano) Camilo Cirin, inspektor generalny. Potajemnie jest g ł o w ą Świętego Przymierza, służby szpiegowskiej Watykanu. CYWILE Andrea Otero, dziennikarka „El Globo”. Hiszpanka. Raymond Kayn, multimilioner, właściciel holdingu. Narodowość nieznana. Jacob Russell, asystent i osobisty sekretarz właściciela Kayn Industries. Brytyjczyk. Orville Watson, konsultant do spraw terroryzmu, właściciel Global-Info. Amerykanin. Doktor Heinrich Graus, nazistowski zbrodniarz wojenny. Austriak. ZAŁOGA EKSPEDYCJI MOJŻESZ Cecil Forrester, archeolog biblijny. Amerykanin. David Pappas, Gordon Durwin, Kyra Larsen, Stowe Erling i Ezra Levine, asystenci Cecila Forrestera. Mogens Dekker, szef ochrony ekspedycji. Południowoafrykańczyk. Aldis Gottlieb, Alrik Gottlieb, Tewi Waaka, Paco Torres, Louis Maloney i Marla Jackson, grupa Dekkera. Doktor Harel, lekarka ekipy. Izraelka. Tommy Eichberg, kierowca. TERRORYŚCI Nazim i Charufz komórki w Waszyngtonie. O., D.iW. z komórek w Syrii i Jordanii. Hukan (Strzykawka), przywódca wszystkich trzech komórek.

REZYDENCJA HEINRICHA GRAUSA STEINFELDSTRASSE 6 KRIEGLACH, AUSTRIA CZWARTEK, 15 GRUDNIA 2005 ROKU, GODZ. 11.42 Zanim zakonnik zadzwonił do drzwi potwora, starannie wytarł buty w wycieraczkę. Poszukiwał go prawie cztery miesiące, następne dwa tygodnie spędził na obserwowaniu jego kryjówki. Teraz pewny był jego tożsamości i nadszedł moment, aby przed nim stanąć. Cierpliwie czekał przez wlokące się niemiłosiernie minuty. Graus zawsze się ociągał z otwieraniem drzwi w południe, prawdopodobnie ucinał sobie krótką drzemkę. O tej porze zwykle nie było nikogo na wąskiej uliczce. Dobroduszni sąsiedzi ze Steinfeldstrasse byli w pracy, nieświadomi, że pod numerem szóstym, w małym domku z niebieskimi zasłonami, pewien zbrodniarz wojenny uciął sobie drzemkę przed telewizorem. W końcu zgrzytnęły zasuwy. Zza uchylonych drzwi wyjrzała głowa staruszka żywo przypominającego dziadka z reklamy cukierków. - Tak? - Dzień dobry, herr doktor. Starzec zmierzył wzrokiem rozmówcę. Był to ksiądz w wieku około pięćdziesięciu lat, wysoki i szczupły, łysy, w czarnej sutannie i czarnym płaszczu. Z powagą stał na progu, patrząc na niego oczami w kolorze zieleni budki telefonicznej. - Chyba ksiądz się pomylił. Byłem hydraulikiem, a teraz jestem na emeryturze. Poza tym już przekazałem datek na parafię, dlatego proszę wybaczyć... - Przypadkiem nie jest pan Heinrichem Grausem, wybitnym niemieckim neurochirurgiem? Starzec na moment wstrzymał oddech. Oprócz tego nie zrobił ani jednego zauważalnego gestu, ani jednego ruchu, który by go zdradził. Ale duchownemu to wystarczyło. Miał ostateczny dowód. - Proszę księdza, nazywam się Handwurz. - To nieprawda i obaj o tym wiemy. A teraz, jeżeli pozwoli mi pan wejść, pokażę panu, co przyniosłem - powiedział, podnosząc lewą rękę, w której trzymał czarną aktówkę. W odpowiedzi drzwi się uchyliły, a starzec pokuśtykał pomału do kuchni. Skrzypiące deski podłogi odpowiadały jego krokom. Ksiądz podążył za nim, nie rozglądając się po otoczeniu. Trzykrotnie podpatrywał to mieszkanie przez okno, dzięki czemu miał w małym palcu plan rozmieszczenia tanich mebli. Wolał skupić wzrok na barkach starego nazisty. Wiedział, że pomimo chwiejnego kroku, jakby chodzenie sprawiało trudność, w ogrodowej szopie podnosi worki z węglem z taką łatwością, że pięćdziesiąt lat młodszy mężczyzna mógłby mu pozazdrościć. Heinrich Graus w dalszym ciągu był niebezpieczny. Mała kuchnia była ciemnym pomieszczeniem, w którym dominował zapach golonki. Wyposażenie składało się z kuchenki gazowej, kuchennego blatu zaśmieconego zeschniętą cebulą, okrągłego stołu i dwóch zdekompletowanych krzeseł. Graus eleganckim gestem wskazał jedno z nich. Poszperał w szafkach i zanim usiadł, na stole postawił dwie szklanki z wodą. Stały nietknięte na sosnowym blacie, nieporuszone, tak jak obydwaj mężczyźni przyglądający się sobie przez ponad minutę. Starzec miał na sobie flanelowy czerwony szlafrok, bawełnianą koszulę i znoszone spodnie. Zaczął łysieć jakieś dwadzieścia lat temu, a przerzedzone włosy, które mu pozostały, były całkowicie białe. Duże okrągłe okulary jeszcze przed upadkiem komunizmu wyszły z mody. Opadająca dolna warga sprawiała fałszywe wrażenie poczciwości. Nic z tych faktów nie zmyliło duchownego. Nieśmiałe grudniowe promienie słońca tworzyły pomiędzy oknem a stołem korytarz światła, w którym widać było tysiące drobinek kurzu. Jedna osiadła na rękawie eleganckiego płaszcza kapłana, który strzepnął ją, nie patrząc. Oczom nazisty nie umknął ten naznaczony pewnością siebie gest. Zdążył już dojść do

siebie, toteż ponownie skrył się za maską obojętności. - Nic się ksiądz nie napije? - Doktorze Graus, nie chce mi się pić. - A więc nadal się ksiądz upiera tak mnie nazywać. Handwurz. Nazywam się Balthasar Handwurz. Ksiądz nie zwracał na niego uwagi. - Muszę przyznać, że był pan bardzo sprytny. Gdy uzyskał pan paszport, żeby uciec do Argentyny, nikt nie przypuszczał, że kilka miesięcy później wróci pan do Wiednia. Oczywiście było to ostatnie miejsce, gdzie pana szukałem. Zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od Spiegelgrundu. Kiedy Wiesenthal latami poszukiwał pana w Argentynie, nie zdawał sobie sprawy, że pan jest o rzut beretem od jego biura. Nie wydaje się to panu paradoksem? - Bzdura. Jest ksiądz Amerykaninem, prawda? Bardzo dobrze mówi ksiądz po niemiecku, ale zdradza go akcent. Nie odrywając wzroku od starca, duchowny położył aktówkę na stole i wyciągnął z niej wymiętą teczkę. Na samym wierzchu leżała w niej fotografia młodego Grausa zrobiona w szpitalu Spiegelgrund podczas wojny. Pod nią była przeróbka zdjęcia uzyskana dzięki specjalnemu programowi komputerowemu, przedstawiająca lekarza kilkadziesiąt lat później. - Nie sądzi pan, że technika jest czymś wspaniałym, herr doktor? - To niczego nie dowodzi. Każdy mógłby to zrobić. Wie ksiądz, oglądam telewizję - odparł gospodarz, lecz ton jego głosu mówił co innego. - Ma pan rację, to niczego nie dowodzi. Ale t o tak. Położył na stole pożółkłą kartkę papieru, do której przypięto czarno-białą fotografię. Litery w kolorze sepii tworzyły napis: Testimonianza Fornita, widniał tam również stempel Państwa Watykańskiego. - Balthasar Handwurz. Włosy blond, oczy kasztanowe, silna budowa ciała. Znaki szczególne: tatuaż na lewym przedramieniu z numerem 256441. Zrobiony przez nazistów podczas pobytu w obozie koncentracyjnym w Mauthausen. W miejscu, gdzie pan oczywiście nigdy nie postawił nogi. Numer był fałszywy. Tatuator wymyślił go w trakcie pracy, jednak to nieważne, najważniejsze, że zadziałał. Starzec przez flanelowy szlafrok pogłaskał się po lewym przedramieniu. Z furii i strachu posiniał jak trup. - Psiakrew, kim ksiądz jest, do licha? - Nazywam się Anthony Fowler i chcę panu coś zaproponować. - Proszę się wynosić z mojego domu. Wynocha! - Chyba nie do końca pan zrozumiał. Przez sześć lat był pan jednym z dwóch zwierzchników Szpitala Dziecięcego Am Spiegelgrund. Jednego z najbardziej interesujących miejsc. Prawie wszyscy pacjenci byli Żydami i mieli choroby psychiczne. „Istoty niegodne życia”. Nie tak ich pan nazywał? - Nie mam pojęcia, o czym ksiądz mówi! - Nikt się nie domyślał, co pan tam wyprawiał. Eksperymenty. Sekcje na żywych. Siedemset czternaścioro dzieci, doktorze Graus. Własnymi rękami zabił pan siedemset czternaście istot ludzkich. - Powiedziałem już, że ja... - Przechowywał pan ich mózgi w słojach! Fowler uderzył pięścią w stół tak mocno, że obydwie szklanki się przewróciły, a ich zawartość ściekała na podłogę. Przez dwie długie sekundy słychać było jedynie dźwięk kapiącej na kafelki wody. Fowler powoli oddychał, próbując się uspokoić. Lekarz unikał spojrzenia zielonych oczu, które zdawały się przenikać go na wylot. - Jest ksiądz po stronie Żydów? - Nie, Graus. Pan doskonale wie, że nie. Gdybym był po ich stronie, dyndałby pan teraz na szubienicy w Tel Awiwie. Moje... zrzeszenie jest z tymi, którzy w czterdziestym szóstym umożliwili panu ucieczkę. Lekarz pohamował dreszcz. - Święte Przymierze - wymamrotał.

Fowler nie odpowiedział. - Czego Przymierze chce ode mnie po tylu latach? - Czegoś, co jest w pana posiadaniu. Nazista omiótł gestem pomieszczenie. - Przecież ksiądz widzi, że nie żyję w bogactwie. Nie mam już pieniędzy. - Gdybym chciał pieniędzy, wydałbym pana prokuraturze w Stuttgarcie. W dalszym ciągu za schwytanie pana płacą sto trzydzieści tysięcy euro. Chcę świecę. Nazista spojrzał na niego, udając zdziwienie. - Jaką świecę? - Teraz jest pan śmieszny, doktorze Graus. Świecę, którą sześćdziesiąt dwa lata temu skradł pan rodzinie Cohenów. Ciężką gromnicę bez knota, pokrytą złotym filigranem. Chcę ją, i to teraz. - Niech ksiądz gdzie indziej opowiada swoje brednie. Nie mam żadnej świecy. Fowler westchnął, skrzywił się z niezadowoleniem, poprawił w krześle i wskazał na wywrócone puste szklanki. - Ma pan coś mocniejszego? - Tam, za księdzem - powiedział Graus, wskazując kuchenną półkę. Duchowny odwrócił się i sięgnął po napełnioną do połowy butelkę. Postawił szklanki i nalał na dwa palce bursztynowego połyskującego płynu. Wychylili go jednym haustem. Żaden nie wzniósł toastu. Fowler nalał drugą kolejkę i mówiąc, sączył powoli trunek. - Weizenkorn. Wódka kukurydziana. Od dawna nie miałem jej w ustach. - Z pewnością ksiądz za nią nie tęskni. - Zupełnie. Ale jest tania, prawda? W odpowiedzi Graus wzruszył ramionami. Ksiądz wycelował w niego palcem. - Taki człowiek jak pan, Graus, błyskotliwy, próżny... I wybrał pan coś takiego. Trucie się stopniowo w brudnej, śmierdzącej szczynami dziurze. Ale wie pan co? Rozumiem to. - Co ksiądz może rozumieć? - Godne podziwu. Nadal pamięta pan techniki stosowane w Trzeciej Rzeszy. Regulamin oficerski, punkt trzeci: „W razie schwytania przez wroga zaprzeczaj wszystkiemu i dawaj tylko krótkie odpowiedzi, które nie wystawią cię na niebezpieczeństwo”. Tak więc informuję, Graus, że niebezpieczeństwo jest tuż-tuż. Starzec skrzywił się i nalał sobie resztę alkoholu. Fowler mówiąc, uważnie obserwował mowę jego ciała, patrzył, jak pomału łamie się opór potwora. Przypominał malarza, który co kilkanaście pociągnięć pędzlem robi krok do tyłu, aby się przyjrzeć powstającemu na płótnie obrazowi, zanim nie zdecyduje o wyborze kolejnego koloru. Postanowił zanurzyć pędzel w prawdzie. - Doktorze, proszę spojrzeć na moje dłonie - powiedział, kładąc je na stole. Były to szorstkie dłonie o długich palcach. Nic w nich nie było szczególnego poza jednym drobiazgiem. Na pierwszej kostce każdego palca, tuż przy knykciu, widniała cieniutka biaława, przebiegająca wzdłuż obydwóch rąk bardzo równa linia. - Brzydka blizna. Ile miał ksiądz lat, gdy sobie ją zrobił? Dziesięć, jedenaście? - Dwanaście. Ćwiczyłem na pianinie. Preludium Opus 28 Szopena. Ojciec podszedł do mnie i bez ostrzeżenia z całej siły zamknął klapę steinwaya. Cudem nie straciłem palców, ale już nigdy więcej nie mogłem grać. Nim zaczął dalej mówić, wziął szklankę w dłonie i utkwił wzrok w jej zawartości. Nigdy wcześniej nie zdobył się na odwagę, żeby komukolwiek o tym powiedzieć. - Mój ojciec... wielokrotnie mnie gwałcił od dziewiątego roku życia. Tamtego dnia zagroziłem mu, że komuś o tym opowiem, jeżeli jeszcze raz to zrobi. Nie straszył mnie. Po prostu rozwalił mi dłonie. Później płakał, prosił o przebaczenie i sprowadził najlepszych lekarzy, na jakich było go stać. Ajajaj!... Nawet niech pan o tym nie myśli. Graus zsunął pod stół rękę, próbując dosięgnąć szuflady ze sztućcami. Natychmiast zrezygnował z zamiaru. - Dlatego pana rozumiem, doktorze. Mój ojciec był potworem, którego wina przekraczała

własną zdolność do przebaczenia. Jednak on był odważniejszy. Przyśpieszył na bardzo ostrym zakręcie, zabierając ze sobą moją matkę. - Poruszająca historia, ojcze - powiedział chytrze Graus. - Skoro pan tak mówi... Przez te wszystkie lata żył pan, uciekając od własnych przestępstw. A teraz one pana odnalazły. Ja dam panu to, czego mój ojciec nie miał: szansę. - Słucham. - Proszę dać mi świecę. W zamian otrzyma pan tę teczkę ze wszystkimi obciążającymi pana dokumentami. I będzie pan mógł nadal się tutaj ukrywać do końca swych dni. - Tylko tyle? - zdziwił się starzec, nie dowierzając. - Jeżeli chodzi o mnie, tak. Starzec pokiwał głową i wstał, śmiejąc się przez zęby. Otworzył jedną z szafek i wyciągnął z niej potężny szklany pojemnik pełen ryżu. - Nigdy nie lubiłem ryżu. Mam po nim zgagę. Wysypał zawartość pojemnika na stół. Kaskada ziaren, chmura skrobi i suchy dźwięk. Na wpół ukryta w ryżu paczka. Fowler pochylił się w jej kierunku, ale koścista ręka Grausa chwyciła go za nadgarstek. Duchowny na niego spojrzał. - Mam księdza słowo, prawda? - zapytał gorączkowo starzec. - A ma dla pana jakąś wartość? - Tak. - Wobec tego daję słowo. Lekarz puścił rękę Fowlera, który pochylił się nad stołem. Powoli odsunął ryż, podniósł paczkę owiniętą w ciemny materiał. Obwiązana była sznurkiem. Pewnymi gestami rozwiązał delikatnie supły. Staremu dłonie drżały. Fowler zdjął materiał. W delikatnych promieniach zimowego słońca rozbłysło złoto w obskurnej kuchni. Taka łuna niezbyt pasowała do tego miejsca, pasował natomiast brudnoszary wosk leżącej na stole świecy. Kiedyś w całości pokrywała ją cienka złota płytka zapełniona obrazkami. Drogocenny metal prawie znikł, zostały tylko odciśnięte na wosku jego ślady. Brakowało dwóch trzecich złota. Graus zaśmiał się ponuro. - No cóż, na reszcie wzbogacił się lombard. Fowler nic nie powiedział. Z kieszeni spodni wyciągnął zapalniczkę i zapalił. Postawił świecę, przysunął płomyk do górnej krawędzi. Knota nie było, więc się nie paliła, lecz ciepło ognia zaczęło powoli topić wosk, który wydzielał mdlący zapach, kiedy szare krople spływały na stół. Graus, przyglądając się temu, mamrotał gorzko pod nosem, jakby się cieszył, że po tylu latach może powiedzieć komuś o swojej prawdziwej tożsamości. - Właściwie to zabawne. Żyd w lombardzie przez lata skupował żydowskie kawałki złota, żeby dumny obywatel Rzeszy miał na utrzymanie. A teraz ksiądz ogląda efekt bezużytecznych poszukiwań. - Pozory mylą, Graus. Złoto z tej świecy nie jest skarbem, którego szukam. Złoto miało jedynie odwracać uwagę głupców. Płomień ostrzegawczo trzaskał w dłoniach duchownego. Na materiale rosła kałuża wosku, aż u góry świecy pokazał się spory otwór. W środku owego woskowego ciekłego wulkanu pojawił się zielonkawy brzeg jakiegoś metalowego przedmiotu. - W porządku, jest - powiedział duchowny. - Czyli mogę już iść. Wstał i z powrotem zawinął świecę w materiał, uważając, żeby się nie poparzyć. Nazista przypatrywał mu się ze zdumieniem. Już się nie śmiał. - Zaraz, zaraz! Co to jest? Co było w środku? - Nie pana sprawa. Starzec podniósł się i sięgnął do szuflady, z której wyjął kuchenny nóż. Niepewnym krokiem obszedł stół i zbliżył się do duchownego przyglądającego mu się w bezruchu. W oczach nazisty w dalszym ciągu żarzył się płomień obsesji, z jaką całymi nocami przyglądał się owemu przedmiotowi.

- Muszę wiedzieć. - Nie, Graus. Zawarliśmy układ: świeca za teczkę. I tak się stanie. Starzec wyciągnął rękę, w której trzymał nóż, lecz to co zobaczył w twarzy kłopotliwego gościa, spowodowało, że ją opuścił. Fowler kiwnął głową i cisnął teczkę na stół. Z zawiniątkiem w jednej ręce i aktówką w drugiej powoli wycofywał się do drzwi kuchni, nie odrywając wzroku od nazisty. Ten chwycił teczkę. - Nie ma kopii, prawda? - Jest jedna. Mają ją dwaj Żydzi czekający na zewnątrz. Grausowi oczy omal nie wyszły z orbit. Z podniesionym nożem rzucił się na księdza. - Oszukałeś mnie! Powiedziałeś, że dasz mi szansę! Fowler po raz ostatni spojrzał na niego obojętnie. - Bóg mi wybaczy. Myśli pan, że panu też to będzie dane? I zniknął w korytarzu. Duchowny wyszedł na ulicę i zaczął się oddalać z cennym zawiniątkiem przyciśniętym do piersi. Kilkanaście metrów od drzwi odziani w szare płaszcze dwaj mężczyźni czekali, stojąc na baczność. Mijając ich, Fowler poinformował: - Ma nóż. Wyższy mężczyzna ścisnął dłonie, że aż trzasnęły stawy, i uśmiechnął się lekko. - Tym lepiej.

(Wiadomość opublikowana w dzienniku „El Globo”, 17 grudnia 2005 roku. Strona 12) Austriacki Herod odnaleziony martwy WIEDEŃ (wiadomość agencyjna). Po ponad pięćdziesięciu latach austriacka policja w końcu odnalazła poszukiwanego doktora Grausa, rzeźnika ze Spiegelgrundu. Słynny nazistowski zbrodniarz wojenny został znaleziony martwy w domku w Krieglach, wsi oddalonej o sześćdziesiąt kilometrów od Wiednia. Jak podają źródła sądowe, zmarł przypuszczalnie na atak serca. Urodzony w 1915 roku Graus wstąpił w szeregi nazistów w 1931. Na początku drugiej wojny światowej piastował już stanowisko zastępcy kierownika Szpitala Dziecięcego Am Spiegelgrund. Graus wykorzystywał swoją pozycję, aby wykonywać różnego rodzaju okrutne eksperymenty na żydowskich dzieciach rzekomo sprawiających problemy lub niedorozwiniętych umysłowo. Graus wielokrotnie utrzymywał, że ich zachowanie jest spowodowane wadami genetycznymi i wolno na nich eksperymentować, ponieważ to „istoty niegodne życia". Graus szczepił zdrowe dzieci bakteriami chorób zakaźnych, wykonywał sekcje na żywo, mierząc reakcje na ból, wstrzykiwał swoim ofiarom środki znieczulające, które opracowywał. Uważa się, że w murach Spiegelgrundu podczas drugiej wojny światowej zamordowano około tysiąca osób. Pod koniec wojny nazista znikł bez śladu - w jego gabinecie pozostało po nim tylko 300 dziecięcych mózgów zakonserwowanych w formalinie. Pomimo wysiłków niemieckiego wymiaru sprawiedliwości nikt nie potrafił go odnaleźć. Szymon Wiesenthal, sławny łowca nazistów, postawił przed sądem ponad 1100 zbrodniarzy wojennych. Do śmierci pragnął odnaleźć Grausa, którego nazywał „swym niezaliczonym przedmiotem". Bezustannie poszukiwał go w Ameryce Południowej. Wiesenthal zmarł trzy miesiące temu w Wiedniu, nie zdając sobie sprawy, że ścigany przezeń człowiek mieszkał w ukryciu, jako emerytowany hydraulik, niedaleko jego biura. Według nieoficjalnych źródeł Ambasada Izraela w Wiedniu ubolewa, że Graus zmarł, nie odpowiedziawszy za swoje czyny, z radością jednak przyjęto wieść, iż stary nazista zmarł nagle, gdyż zaawansowany wiek i tak by uniemożliwił postawienie go przed sądem i ekstradycję, jak się stało w przypadku chilijskiego dyktatora Augusta Pinocheta. „Nie możemy nie zauważyć opatrzności Bożej w jego śmierci", stwierdziły te same źródła.

KAYN - Jest na dole, proszę pana. Mężczyzna siedzący na krześle lekko się skulił. Ręka mu się trzęsła, chociaż drżenie było praktycznie niezauważalne dla kogoś, kto nie znał go tak dobrze jak jego asystent. - Jaki jest? Sprawdziliście go dokładnie? - Dobrze pan wie, że tak. Mężczyzna westchnął głośno. - Tak, Jacobie. Musisz mi wybaczyć. - Mówiąc, podniósł się z krzesła. Pilota, którym wszystko wokół kontrolował, ściskał tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Właśnie w taki sposób zgniótł już kilka pilotów, w końcu jego asystent się zdenerwował i zamówił specjalny, wykonany z metakrylu, wyprofilowany do ręki starca. - Moje zachowanie pewnie jest dla ciebie uciążliwe. Przepraszam. Asystent nie odpowiedział. Wiedział, że szef musiał sobie ulżyć. Był pokornym człowiekiem i miał wysokie o sobie mniemanie, jeżeli te dwie cechy można ze sobą pogodzić. - Wkurza mnie, że muszę cały dzień tutaj siedzieć. Wiesz? Z każdą chwilą jest mi coraz trudniej cieszyć się życiem. Stał się ze mnie zestarzały dureń. Co wieczór przed zaśnięciem mówię sobie: jutro. Jutro będzie ten dzień. Po czym wstaję i moje postanowienie znika, tak jak moje zęby. - Lepiej będzie, jeżeli zaczniemy - oznajmił asystent, który wysłuchał już tuzinów różnych wariacji tego przemówienia. - Czy to konieczne? - Sam pan chciał. Sposób na kontrolowanie wszystkiego. - Wystarczyłoby może przeczytać sprawozdanie. - To za mało. Jesteśmy już na czwartym etapie. Jeżeli chce pan wziąć udział w ekspedycji, musi pan wiedzieć, z kim będzie miał do czynienia. Doktor Hocher jasno się wyraził. Starzec wybrał szereg przycisków na ekranie dotykowym pilota. Żaluzje gabinetu opadły. Światła zgasły, on zaś ponownie usiadł na krześle. - Nie ma innego sposobu? Podwładny pokręcił głową. - No to trudno. Asystent skierował się ku drzwiom, przez które wpadało jedyne światło w pomieszczeniu. - Jacobie... - Tak, proszę pana? - Zanim odejdziesz... Mógłbyś mnie chwilkę potrzymać za rękę? Boję się. Asystent spełnił prośbę. Ręka starca drżała.

SIEDZIBA ZARZĄDU KAYN INDUSTRIES NOWY JORK ŚRODA, 5 LIPCA 2006 ROKU, GODZ. 11.10 Orville Watson niespokojnie bębnił palcami o spoczywającą na jego kolanach wypchaną skórzaną teczkę. Siedział już ponad dwie godziny na swoim tłustym tyłku w poczekalni na 38 piętrze Kayn Tower. Za konsulting w cenie trzech tysięcy dolarów za godzinę każdy czekałby tam cierpliwie na Sąd Ostateczny. Jednak nie Orville. Młody Kalifornijczyk zaczynał się nudzić. A walka z nudą była siłą napędową jego kariery. Nudził się na uczelni, dlatego też wbrew rodzinie na drugim roku przerwał studia. Otrzymał pracę za spore pieniądze w CNET, jednej z najlepszych firm specjalizujących się w nowych technologiach, i nuda wkrótce wróciła. Orville nieustannie poszukiwał nowych ekscytujących wyzwań. Odpowiadanie na pytania było jego prawdziwą pasją. Nie brakowało mu fachowej wiedzy, toteż z początkiem nowego stulecia porzucił pracę, żeby założyć swoją firmę. Nie powstrzymały go żadne obiekcje matki będącej na bieżąco z artykułami na temat porażki kolejnej firmy typu „kropkacom”. Orville wcisnął swoje sto czterdzieści kilo żywej wagi, blond kitkę oraz walizkę z ubraniami do sfatygowanej furgonetki, żeby przejechać cały kraj aż do sutereny na Manhattanie. Tam narodził się Globallnfo. Slogan Orville’a brzmiał: „Ty pytasz, my odpowiadamy”. Nadal byłby otyłym niecierpliwym chłopakiem z problemami żywieniowymi i bezsensownymi marzeniami, z niesamowitymi zdolnościami poruszania się w cyberprzestrzeni i ogromną wiedzą na temat Internetu, gdyby nie nadszedł 11 września. Właśnie wtedy olśniło Orville’a i równocześnie z waszyngtońskimi biurokratami zrozumiał trzy rzeczy, chociaż im zajęło to lata. Po pierwsze, że ich sposób zarządzania informacjami jest przestarzały o trzydzieści lat. Po drugie, że narzucony przez osiem lat rządów Clintona klimat poprawności politycznej jeszcze bardziej utrudnia poszukiwanie danych, tak że można już tylko liczyć na „miarodajne źródła”, co w przypadku walki z terroryzmem jest absurdalne. I po trzecie, że w kwestii międzynarodowego szpiegostwa arabski jest nowym rosyjskim. Matka Orville'a, Yasmina, urodziła się i wiele lat mieszkała w Bejrucie, zanim poznała przystojnego inżyniera z Sausalito, który właśnie kończył jakiś projekt w Libanie. Szybko przeprowadziła się z nim do Stanów Zjednoczonych. Tęskniąca za ojczyzną Yasmina wychowała owoc owego związku w języku angielskim i arabskim. Przybierając w Sieci przeróżne fałszywe tożsamości, młodzieniec odkrył, że Internet jest rajem dla ekstremistów. Nieważne, jak bardzo była od siebie oddalona dziesiątka radykalistów - w Sieci dzieliła ich zaledwie milisekunda, a ich anonimowość była całkowita. Nieważne, jak fanatyczne były ich pomysły - i tak odnajdywali osoby podobnie myślące. W kilka tygodni Orville osiągnął to, czego żaden z agentów zachodnich służb wywiadowczych nigdy by nie osiągnął w pojedynkę: przeniknął do najbardziej radykalnych siatek islamskiego terroryzmu. Pewnego ranka na początku 2002 roku Orville, z bagażnikiem wypełnionym czterema pudłami pełnymi dokumentów, podążył na południe, do Waszyngtonu. Skierował się do tamtejszego biura CLA i powołując się na posiadanie ważnych informacji, poprosił o rozmowę z osobą odpowiedzialną za islamski terroryzm. W dłoni trzymał dziesięć kartek podsumowujących jego odkrycia. Szeregowy analityk, który go przyjął, dopiero po dwóch godzinach raczył przeczytać jego sprawozdanie. Kiedy to zrobił, zadzwonił natychmiast do swojego przełożonego. Nagle czterej mężczyźni rzucili się na Orville’a, powalili go na podłogę, rozebrali i zaciągnęli do pokoju przesłuchań. Orville śmiał się w duchu podczas tego upokarzającego incydentu. Trafił w samo sedno. Gdy szefowie CIA zdali sobie sprawę z wielkości jego talentu, zaproponowali mu posadę w Firmie. Na to Orville powiedział tylko, że zawartość tych czterech pudeł, którą później potwierdziły dwadzieścia trzy aresztowania w Stanach i Europie, to jedynie bezpłatna próbka. Jeżeli chcą więcej, powinni skorzystać z usług jego firmy, Globallnfo.

- Zaznaczam, że za sowitym wynagrodzeniem. Czy mogą mi panowie zwrócić bokserki? Cztery i pół roku później Orville ważył pięć kilo więcej pomimo (albo za sprawą) uporczywego stosowania diety Atkinsona. Także jego konto bankowe znacznie przytyło. Globallnfo zatrudniał obecnie siedemnaście osób odpowiedzialnych za opracowywanie złożonych analiz i poszukiwanie informacji dla rządów krajów zachodnich, przeważnie dotyczących spraw bezpieczeństwa. Orville Watson był teraz milionerem i znowu zaczynał się nudzić. Do momentu gdy pojawiło się to zlecenie. Globallnfo miał pewną zasadę. Zamówienie usługi musiało mieć formę pytania. I tamto konkretnie pytanie z adnotacją „budżet nielimitowany” i w połączeniu z faktem, iż pochodziło z prywatnej firmy, a nie z rządu żadnego kraju, obudziło w nim ciekawość. Kim jest ojciec Anthony Fowler? Aby rozprostować trochę kości, Orville podniósł się z drogiej sofy, na której oczekiwał na spotkanie. Splótł dłonie i jak daleko mógł, wyciągnął ramiona. Zapytanie od prywatnej firmy, takiej jak Kayn Industries, która na liście pięciuset najbogatszych magazynu Fortune znajdowała się w pierwszej setce, było rzadkością. Tym bardziej pytanie tak konkretne, dziwne, dotyczące zwyczajnego księdza z Bostonu. „To znaczy, człowieka, który wydawał się zwyczajnym księdzem z Bostonu”, poprawił się w myślach Orville. Wszedł młody brunet ubrany w garnitur od Caroliny Herrery, przyłapując Orville'a na przeciąganiu. Menedżer, który ledwie dobiegał trzydziestki, popatrzył na niego poważnie znad okularów bez oprawki. Pomarańczowy odcień skóry zdradzał, że jest miłośnikiem promieni UVA. Mówił z tak wyraźnym brytyjskim akcentem, jakby był prezenterem w BBC. - Witam, panie Watson. Jestem Jacob Russell, osobisty asystent Raymonda Kayna. Rozmawialiśmy przez telefon. Orville, próbując go sobie przypomnieć, jednak z daremnym skutkiem, wyciągnął do niego rękę. - Bardzo mi miło. Przykro... - To nieważne. Proszę za mną. Zaprowadzę pana na spotkanie. Przeszli przez przytłaczającą poczekalnię do znajdujących się na końcu pomieszczenia mahoniowych drzwi. - Na spotkanie? Myślałem, że to panu przedstawię swoje konkluzje. - Nie, panie Watson. Dziś pańskim słuchaczem będzie Raymond Kayn. Orville’a zamurowało. - Co jest, Watson? Źle się pan czuje? - Tak... Nie... To znaczy, nic mi nie jest. Po prostu zaskoczył mnie pan. Pan Kayn... Russel uchylił klapkę znajdującą się we framudze mahoniowych drzwi. Była pod nią płytka z ciemnego szkła. Menedżer położył prawą dłoń na płytce, która się rozjarzyła pomarańczowym światłem i mahoniowe drzwi odblokowały się ze szczękiem. - Rozumiem pańskie zdziwienie w kontekście tego, co mówią o nim mass media. Jak pan pewno wie, mój szef bardzo strzeże swojej prywatności... „Jest zwyczajnie pieprzonym samotnikiem”, pomyślał Orville. ...to jednak nie powinno pana krępować. Nie ma w zwyczaju spotykać się z osobami z zewnątrz, ale jeśli będzie pan przestrzegał pewnych zasad... Weszli w ponury wąski korytarz, na którego końcu widniały błyszczące metalowe drzwi windy. - Co ma pan na myśli, mówiąc, że nie ma w zwyczaju? - zainteresował się Orville. Menedżer chrząknął zakłopotany. - Muszę wyznać, że pracuję u niego trzy lata i nie licząc wysoko postawionych menedżerów tej firmy, jest pan czwartą osobą, z którą pan Kayn chce rozmawiać osobiście. Orville gwizdnął zaskoczony. - O kurde. Razem podeszli do windy. Nie było tam żadnego przycisku, z jednej strony znajdowała się tylko konsola alfanumeryczna. - Panie Watson, proszę być tak miłym i odwrócić się tyłem - powiedział Russell,

wskazując na konsolę. Kalifornijczyk kiwnął głową ze zrozumieniem. Klikanie naciskanych klawiszy wskazywało, że Russell wpisuje hasło. - Może się już pan odwrócić. Dziękuję. Orville odwrócił głowę. Drzwi windy się otworzyły i weszli do niej. W środku także nie było przycisków, jedynie czytnik kart magnetycznych. Russell wyciągnął plastikową płytkę i przeciągnął ją przez czytnik. Drzwi kabiny się zasunęły i winda powoli ruszyła. - Widzę, że pana szef bardzo poważnie podchodzi do spraw bezpieczeństwa - powiedział Orville. - Panu Kaynowi wielokrotnie grożono śmiercią. Kilka lat temu dokonano na niego zamachu, na szczęście wyszedł z tego cało. Proszę się nie wystraszyć mgiełki. To nic takiego. Orville zastanawiał się, o czym do diabła Russell mówi, gdy naraz okrył go deszcz drobniutkich kropelek. Podniósł wzrok i pod sufitem windy zobaczył kilka spryskiwaczy, z których znowu spadła na nich świeża mgiełka. - Cholera, co to takiego? - To tylko słaba mieszanka antybiotyków, całkowicie nieszkodliwa dla zdrowia. Podoba się panu zapach? „Do diabła, żeby odkażać gości przed spotkaniem!... Ten typ to nie żaden samotnik, tylko paranoik”. - Mmm, tak, oczywiście. To mięta, prawda? - Esencja polnej mięty. Orzeźwiająca. Orville przygryzł wargi, żeby nie powiedzieć, co naprawdę o tym sądzi. Skupił się na myśleniu o opiewającej na siedmiocyfrową kwotę fakturze, którą wystawi, gdy wyjdzie z tej złotej klatki. To go trochę pokrzepiło. Winda otworzyła się w szklanym jasnym pomieszczeniu. Połowa trzydziestego dziewiątego piętra była jednym wielkim punktem widokowym z przeszklonymi ścianami wychodzącymi na rzekę Hudson. Na wprost i z tyłu rozciągała się panorama Hoboken, a w kierunku południowo-wschodnim wyspy Ellis. - Robi wrażenie. - Mój szef lubi pamiętać, skąd pochodzi. Proszę za mną. Skromne wyposażenie kontrastowało z majestatyczną perspektywą. Podłoga i nieliczne meble były białe. Druga połowa piętra, wychodząca na środek Manhattanu, oddzielona była białą ścianą z kilkorgiem drzwi. Russell zatrzymał się przed jednymi. - Pan Kayn teraz pana przyjmie - powiedział. - Ale zanim pan do niego wejdzie, chciałbym napomknąć o prostych zasadach dotyczących spotkania. Po pierwsze, proszę na niego bezpośrednio nie patrzeć. Po drugie, proszę nie zadawać mu pytań. I po trzecie, proszę nie próbować go dotknąć ani do niego podejść. W sali zobaczy pan stolik z kopią pańskiego raportu i pilota. Pilot służy do wyświetlania prezentacji Power Point, która dziś rano dotarła do nas z pańskiego biura. Proszę stać przy stoliku, przedstawić prezentację i jak tylko pan skończy, proszę wyjść. Będę na pana tutaj czekał. Czy wszystko jest zrozumiałe? Orville przytaknął podenerwowany. - Postaram się, jak najlepiej potrafię. - W takim razie proszę wejść - rzekł Russell, otwierając drzwi. Kalifornijczyk zatrzymał się, zanim przekroczył próg. - Aj, jeszcze jedno. Podczas rutynowego dochodzenia dla FBI Global-Info odkrył coś interesującego. Pewne wskazówki pozwalają domniemywać, że Kayn Industries może być celem terrorystów islamskich. Wszystko jest w tym raporcie - powiedział, podając płytę DVD Russellowi, którego informacja ta wyraźnie zmartwiła. - Proszę to potraktować jako grzecznościową przysługę. - Bardzo dziękuję, panie Watson. Życzę powodzenia.

HOTEL LE MERIDIEN AMMAN, JORDANIA ŚRODA, 5 LIPCA 2006 ROKU, GODZ. 18.11 W tym samym czasie po drugiej stronie kuli ziemskiej Tahir Ibn Faris, urzędnik Ministerstwa Przemysłu, wychodził ze swego biura później niż zwykle. Przyczyną nie było oddanie pracy - skądinąd modelowe - lecz próba uniknięcia zaciekawionych spojrzeń. Dotarcie do celu nie zajęło mu nawet dwóch minut. Tym razem nie był to jak zwykle przystanek autobusowy, ale luksusowy Le Meridien, najlepszy pięciogwiazdkowy hotel w Jordanii i tymczasowe miejsce pobytu dwóch dżentelmenów, którzy za pośrednictwem znanego w stolicy przemysłowca skontaktowali się z nim. Niestety, sława przemysłowca nie wzięła się z tego, że prowadził uczciwe czyste interesy. Dlatego Tahir wiedział, że to zaproszenie na kawę może za sobą pociągnąć niezbyt przyjemne skutki. I chociaż w ciągu dwudziestu trzech lat pracy w ministerstwie dowiódł swej uczciwości, pragnął teraz dumę schować do kieszeni i przyłożyć się do negocjacji. Powodem był nadchodzący ślub najstarszej córki i związane z nim ogromne wydatki. W drodze do jednego z najelegantszych apartamentów Tahir przejrzał się w lustrze windy i zdecydował, że powinien sprawiać wrażenie zachłannego. Mierzył ledwie metr siedemdziesiąt, a brzuch, siwiejąca broda i coraz bardziej widoczna łysina sprawiały, że wyglądem przypominał raczej sympatycznego bibosza niż skorumpowanego urzędnika. Musiał ukryć wszelkie zewnętrzne oznaki nieprzekupności. Ponad dwie dekady uczciwego życia nie przygotowały go do takiej jak ta sytuacji. Kiedy zapukał do drzwi apartamentu, kolana niepozornego urzędnika zrobiły się miękkie jak z waty. Udało mu się na chwilę uspokoić, gdy wszedł do środka. Przywitał się z nim dobrze ubrany, dobiegający pięćdziesiątki Amerykanin. Drugi, trochę młodszy, paląc i jednocześnie rozmawiając przez telefon komórkowy, oczekiwał na niego w przestronnym salonie. Widząc go, rozłączył się i podniósł, żeby go powitać. - Ahlan wa-sahlan. - „Witamy” perfekcyjnie powiedziane po arabsku. Tahir się zdziwił. Ilekroć odmawiał przyjęcia łapówki, by ponownie wycenić przemysłowe i handlowe tereny w Ammanie - co było prawdziwą kopalnią złota dla jego kolegów bez skrupułów - robił to nie ze względu na poczucie obowiązku, ale z powodu obraźliwego zachowania ludzi Zachodu, którzy po trzech minutach od przywitania rzucali na stół plik dolarów. Rozmowa z dwoma Amerykanami nie mogła być inna. Tymczasem Tahir własnym oczom nie dowierzał, gdy starszy z Amerykanów usiadł przy niskim stoliku, na którym stały przygotowane cztery beduińskie dzbanki do kawy i małe węglowe palenisko. Na trzymanej prawą ręką żeliwnej patelni uprażył świeże ziarna kawy, po czym odłożył je, aby ostygły. Później w mahbaszu, małym moździerzu, razem z świeżo uprażonymi ziarnami utłukł te bardziej dojrzałe. Czynnościom tym towarzyszyła miła rozmowa na błahe tematy, nie licząc chwili, gdy tłuczek rytmicznie uderzał w mahbasz, gdyż dźwięk ten Arabowie uważają za muzykę i gość powinien dać się jej ponieść. Amerykanin do mieszanki dodał ziarna kardamonu i szczyptę szafranu, po czym z ogromną dbałością o szczegóły parzył to wszystko zgodnie z odwieczną tradycją. Tahir kulturalnie przytrzymał filiżankę bez uszka, gdy Amerykanin napełniał ją do połowy - gospodarz wyróżnia najważniejszą osobę w pokoju, serwując jej napój w pierwszej kolejności - i upił łyk. Nie miał zamiaru wypić więcej niż jedną filiżankę, gdyż dla niego było już zbyt późno, lecz po spróbowaniu z rozkoszą wypił jeszcze cztery. Wypiłby i szóstą, lecz zasady dobrego wychowania mówią, że niegrzecznie jest wypić parzystą liczbę. - Panie Fallon, nigdy bym nie pomyślał, że ktoś urodzony w kraju Starbucksa tak po mistrzowsku mógłby wykonać beduiński rytuał gahwy - stwierdził Tahir, który świetnie się poczuł i uznał, że pora dowiedzieć się wreszcie, czego u licha chcą od niego Amerykanie. Młodszy z gospodarzy po raz kolejny podsunął mu złotą papierośnicę. - Drogi Tahirze, zechce pan mówić nam po imieniu. Ja jestem Peter, a on Frank. To wszystko - powiedział, przypalając mu kolejnego dunhilla.

- Dziękuję, Peter. - No tak, Tahirze, skorośmy się rozluźnili, czy uzna mnie pan za pozbawionego kultury, jeżeli przejdziemy do interesów? Urzędnik się zdziwił. Minęły już prawie dwie godziny. Arab nie cierpi przystępować do poważnych spraw przed upływem pół godziny od początku spotkania, a tu starszy Amerykanin jeszcze go grzecznie pyta o zgodę. W tej chwili pomyślał, że dla niego dokonałby wyceny nawet pałacu króla Abdullaha. - Skądże znowu - odparł. - Świetnie. A zatem wyłożę, w czym rzecz: potrzebujemy koncesję na wydobycie fosforytu dla Kayn Mining Co. ważną przez rok, zaczynając od dzisiaj. - Drogi przyjacielu, to nie będzie proste. Prawie całe wybrzeże Morza Martwego jest zajęte przez lokalny przemysł. Przecież pan wie, że fosforyt i turystyka są praktycznie jedynymi źródłami dochodów naszego kraju. - Och, Tahirze, nie widzę problemu. My nie chcemy części Morza Martwego, tylko mały kawałek gruntu o powierzchni dziesięciu mil kwadratowych z centrum o tych współrzędnych. - Wręczył mu kartkę. - 29° 34’ 44” N, 36° 21’ 24” E?... Przyjaciele, nie mówicie chyba poważnie? To jest na północny wschód od Al-Mudawwary. - Tak, nieopodal granicy z Arabią Saudyjską. Wiemy o tym, Tahirze. Jordańczyk popatrzył na niego zdziwiony. - Ale tam nie ma fosforytu. To pustynia i bezużyteczne skały. - Tahirze, mamy ogromne zaufanie do naszych inżynierów, a oni twierdzą, że w tamtej okolicy można wydobyć sporą ilość fosforytu. I oczywiście, w imię naszej przyjaźni, znajdzie się dla pana drobne wynagrodzenie. Tahir szeroko otworzył oczy, gdy jego nowy przyjaciel położył przed nim na stole otwartą aktówkę. - Ale tutaj jest... - Suma wystarczająca na zorganizowanie wesela małej Majszy, prawda? „I na domek na plaży z samochodem w garażu - pomyślał Tahir. - Tam u licha, ci Amerykanie mają się pewnie za sprytniejszych niż inni i sądzą, że znajdą tam ropę. Jakbyśmy sami nie szukali jej tysiące razy. A co mi tam, w końcu to nie ja sprowadzę ich na ziemię”. - Przyjaciele, nie można zaprzeczyć, iż są panowie godnymi szacunku kulturalnymi osobami. Jestem przekonany, że wasze interesy będą mile widziane w haszymidzkim Królestwie Jordanii. Pomimo słodkich uśmiechów Petera i Franka przez długi czas Tahira dręczyło pytanie, czego, u diabła, szukają Amerykanie na pustyni. Chociaż jednak zachodził w głowę, ani o krok nie przybliżył się do prawdy, która kilka dni później kosztowała go życie.

SIEDZIBA ZARZĄDU KAYN INDUSTRIES NOWY JORK ŚRODA, 5 LIPCA 2006 ROKU, GODZ. 11.29 Orville znalazł się w mrocznej sali. Zaledwie jedna lampka oświetlała pulpit, na którym leżał jego raport oraz obiecany pilot. Przeszedł około trzech metrów, by po niego sięgnąć. Przyglądał mu się, kombinując, jak ma uruchomić prezentację, gdy wystraszył go niespodziewany blask. Dwa metry od niego rozjaśnił się szeroki na sześć metrów ekran, na którym zobaczył pierwszą stronę prezentacji z czerwonym logo Globallnfo. - Ach, bardzo dziękuję, panie Kayn, i dzień dobry. Pozwoli pan napomknąć, że to zaszczyt... Cichutko zaszumiało i obraz ekranu za nim się zmienił. Teraz przedstawiał tytuł prezentacji i pierwsze z dwóch pytań napisane półmetrowymi literami. Kim jest ojciec Anthony Fowler? Oczywiste było, że pan Kayn lubi kontrolować sytuację i ceni sobie zwięzłość. Miał drugiego pilota i bez skrupułów go używał, by przyśpieszyć prezentację. „Dobra, stary, skumałem. Przechodzimy do sedna sprawy”. Orville nacisnął klawisz, żeby przejść do kolejnej strony. Następny slajd przedstawiał zakonnika o szczupłej żylastej twarzy, z mocno przerzedzonymi krótkimi włosami. - John Anthony Fowler - zaczął Orville w ciemnościach - alias ojciec Anthony Fowler, alias Tony Brent. Urodzony szesnastego grudnia pięćdziesiątego pierwszego roku w Bostonie, Massachusetts. Oczy zielone, waga siedemdziesiąt dziewięć kilo. Niezależny agent CIA i jedna wielka tajemnica. Jej rozwikłanie zajęło dwa miesiące pracy moim dziesięciu najlepszym śledczym, którzy przez ten czas zajmowali się wyłącznie tą sprawą, i kosztowało nas kupę kasy, bo musieliśmy pozyskać źródła informacji. To w dużej części tłumaczy trzy miliony dolarów, które pan zapłacił za przedstawiane sprawozdanie. Ekran się zmienił, pojawiła się rodzinna fotografia: dobrze ubrane małżeństwo w miejscu przypominającym ogród luksusowego domu, u ich boku ładny jedenastoletni szatyn. Ręka ojca ściska ramię syna. Wszyscy troje uśmiechają się spięci. - Jedyny syn Marcusa Abernathy'ego Fowlera, właściciela firmy farmaceutycznej Infinity Pharma, obecnie przekształconej w wartą wiele milionów spółkę zajmującą się biotechnologią. Kiedy w osiemdziesiątym czwartym roku rodzice zginęli w dość tajemniczym wypadku samochodowym, Fowler za osiemdziesiąt milionów dolarów sprzedał firmę razem z resztą majątku. Wszystko przeznaczył na cele charytatywne. Zostawił sobie tylko dom rodziców w Beacon Hill. Wynajmuje go małżeństwu z dziećmi, a dla siebie ma przerobione na apartament ostatnie piętro, gdzie przeniósł nieliczne meble i wiele filozoficznych książek. Mieszka tam sporadycznie, kiedy przyjeżdża do Bostonu. Kolejny slajd z tą samą, ale o wiele młodszą kobietą w uniwersyteckiej todze. - Daphne Brent była cenioną chemiczką. Pracowała w Infinity Pharma do momentu, gdy właściciel firmy zakochał się w niej i pobrali się. Kiedy zaszła w ciążę, Marcus przemienił ją w całodobową kurę domową. To wszystko, co wiemy o stosunkach w rodzinie Anthony’ego, który zamiast śladem ojca pójść do Boston College, wybrał Stanford. Na zdjęciu młody poważny Anthony z szarfą, na której widnieje rok promocji - 1971. - W wieku dwudziestu lat otrzymał dyplom ukończenia studiów psychologicznych magna

cum laude. Najmłodszy wśród promowanych. To zdjęcie zostało zrobione miesiąc przed końcem zajęć. W dzień zakończenia roku akademickiego Anthony zebrał swoje rzeczy i stawił się w uczelnianym biurze poborowym. Chciał jechać do Wietnamu. Pognieciony pożółkły formularz wypełniony ręcznie. - To jest zdjęcie jego AFQT, testu kwalifikacyjnego sił zbrojnych. Zdobył dziewięćdziesiąt osiem punktów na sto możliwych. Na sierżancie instruktorze zrobiło to tak wielkie wrażenie, że wysłał go wprost do bazy lotniczej w Lackland, w Teksasie, gdzie Fowler uczęszczał na kurs dla ratowników. Ten oddział sił specjalnych, Air Force Pararescue, specjalizuje się w ratowaniu pilotów, którzy spadli za linią wroga. Tam Anthony nauczył się pilotowania śmigłowca i taktyk walki partyzanckiej. Po półtorarocznym pobycie na froncie w randze porucznika zakończył swój udział w wojnie. Na liście jego odznaczeń widnieje Purpurowe Serce oraz Krzyż Zasługi Sił Lotniczych. W sprawozdaniu znajdzie pan zasługi, za które otrzymał te odznaczenia. Migawka z kilkoma mężczyznami w uniformach na lotnisku. W środku Fowler w sutannie. - Po wojnie Fowler wstępuje do seminarium i w siedemdziesiątym siódmym przyjmuje święcenia kapłańskie. Zostaje kapelanem wojskowym bazy lotnictwa w Spangdahlem, gdzie werbuje go CIA. Zrozumiałe jest zainteresowanie agencji osobą z jego umiejętnościami, zwłaszcza z taką znajomością języków obcych. Fowler włada biegle jedenastoma językami, potrafi się porozumieć w kolejnych piętnastu. Ale Firma nie jest jedyną instytucją, która go zwerbowała. Fowler w Rzymie z dwoma młodymi księżmi. - Pod koniec lat siedemdziesiątych Fowler zostaje czynnym agentem Firmy. Nadal jest duchownym i jako kapelan wojskowy podróżuje do wielu baz sił lotniczych rozmieszczonych na całym świecie. Do tego momentu mógł pan łatwo zebrać informacje, zwracając się do innych agencji. Ale to co teraz ujawnię, jest ściśle tajne i było niezmiernie trudne do zdobycia. Ekran stał się biały. Padające z projektora światło pozwoliło Orville'owi dostrzec w ciemności fotel i chyba kogoś w nim siedzącego. Zmusił się, by odwrócić wzrok. - Fowler jest czynnym agentem Świętego Przymierza, służb szpiegowskich Watykanu. To tajna instytucja, nieznana opinii publicznej, ale bardzo aktywna. Wśród zasług ma ocalenie życia izraelskiej prezydent Goldy Meir, kiedy islamscy terroryści zamierzali wysadzić jej samolot podczas wizyty w Rzymie. Za tę robotę śmietankę spił Mosad, lecz Świętemu Przymierzu to nie przeszkadza. W jego wypadku określenie „tajne służby” należy rozumieć dosłownie. O istnieniu Świętego Przymierza wie jedynie papież i garstka kardynałów, chociaż w międzynarodowych kręgach wywiadowczych wielu się go boi i czuje wobec niego respekt. Niestety, niewiele mogę dodać na temat jego historii w tej instytucji. A jeśli chodzi o pracę Fowlera w CIA, ani moja etyka zawodowa, ani mój kontrakt z Firmą nie pozwalają mi ujawnić żadnych szczegółów, panie Kayn. Orville chrząknął. Nie spodziewał się odpowiedzi człowieka siedzącego w głębi sali, mimo to zamilkł na chwilę. Nie dobiegł go żaden dźwięk. - Co do drugiego pytania, które nam pan zadał, panie Kayn... Orville chwilę się zastanowił, czy powinien wyznać, że odpowiedź na to pytanie to nie zasługa GlobalInfo, że dotarła do jego biura anonimowo w zaklejonej kopercie. Że ktoś jeszcze miał interes w tym, aby ta informacja trafiła do Kayn Industries. Po czym wspomniał upokorzenie w postaci miętowej mgiełki i kontynuował swój wywód. Na ekranie pojawiło się zdjęcie młodej niebieskookiej kobiety o włosach koloru miedziany blond. - Ta młoda dziennikarka nazywa się...

REDAKCJA DZIENNIKA „EL GLOBO” MADRYT, HISZPANIA CZWARTEK, 6 LIPCA 2006 ROKU, GODZ. 20.29 - Andrea!! Cholera jasna, Andrea Oterom Gdzie ona jest?! Stwierdzenie, że rejwach w redakcji ustał, byłoby kłamstwem, gdyż redakcja godzinę przed zesłaniem gazety do druku nigdy nie milknie. Jednakże głosy ludzkie ucichły, przez co bezustanny hałas dzwoniących telefonów, włączonych radioodbiorników, telewizorów, faksów i drukarek wydawał się teraz ciszą przesiąkniętą niepokojem. Wydawca w obydwóch rękach trzymał aktówki i gazetę pod pachą. Zaraz za wejściem do redakcji rzucił teczki na podłogę i skierował się prosto do działu międzynarodowego, do jedynego pustego biurka. Niecierpliwie uderzył w blat. - Wyłaź. Widziałem, jak się chowałaś. Miedziana czupryna i niebieskie oczy Andrei wyłoniły się powoli spod biurka. Próbowała udawać beztroskę, lecz na jej ślicznej buzi widniało napięcie. - Witam, szefie. Spadł mi długopis. Stary dziennikarz podniósł rękę, by poprawić sobie peruczkę. W redakcji łysina wydawcy była tematem tabu, toteż Andrei Otero wcale nie pomogło, że ów gest widziało wielu świadków. - Nie do śmiechu mi dzisiaj. Ani trochę. Czy można wiedzieć, cholera jasna, co ci do łba strzeliło? - O co szefowi chodzi? - Otero, masz na koncie czternaście milionów euro? - Jak ostatnio sprawdzałam, nie miałam. W gruncie rzeczy gdy ostatni raz sprawdzała salda swych pięciu kart kredytowych, były przerażająco poniżej zera, co wynikało z jej niepohamowanej miłości do toreb Hermèsa i butów Manola Blahnika. Już się zastanawiała, czy nie poprosić w księgowości o wypłacenie bożonarodzeniowej premii. Za najbliższe trzy lata. - W takim razie módl się o śmierć jakiejś bogatej ciotki, bo właśnie tyle mnie będziesz kosztowała, Otero. - Niech się szef nie denerwuje. To co zaszło w Holandii, już nigdy się nie powtórzy. - Nie mówię o fakturach za hotel, Otero. Mówię o François Duprém - powiedział, ciskając wczorajszą gazetę na biurko. „O kurwa, więc o to chodzi”, pomyślała Andrea. - Ależ, szefie. Malwersacja to malwersacja. - Jeden dzień! Miałem jeden dzień wolny od pięciu miesięcy, niech was wszystkich szlag trafi! - Cała redakcja w jednej chwili przestała ich obserwować. Wszyscy dziennikarze odkryli, że intensywnie pracując, mogą równocześnie śledzić rozwój sytuacji. - Malwersacja, powiadasz? - Przelanie skandalicznej kwoty z funduszy klientów na swoje osobiste konto jest malwersacją. - A roztrąbienie na pierwszej stronie wiadomości międzynarodowych o zwykłej pomyłce większościowego akcjonariusza jednego z naszych głównych reklamodawców to kompletny obciach, Otero. Andrea przełknęła ślinę, udając niewiniątko. - Większościowego akcjonariusza? - Interbanku, Otero. Który gdybyś nie wiedziała, w zeszłym roku wydał na reklamę u nas dwanaście milionów euro. A w tym roku miał zamiar wydać czternaście. Miał zamiar. Bo już nie ma. - Szefie, prawda nie ma ceny. - Jasne, że ma. Czternaście milionów. I głowy odpowiedzialnych. I ty, i Moreno wylatujecie. Fernando Moreno właśnie się zjawił, szurając butami. Był nocnym redaktorem

prowadzącym, to on odpowiadał za wyrzucenie mało ważnej wiadomości o zyskach spółki naftowej i umieszczenie zamiast niej sensacyjnego artykułu Andrei. W porywie odwagi, którego w tej chwili żałował. Dziewczyna spojrzała na kolegę, mężczyznę w średnim wieku, i pomyślała o jego żonie i trójce dzieci. Przełknęła ślinę. - Szefie... Moreno nie miał z tym nic wspólnego. Ja wstawiłam ten artykuł, zanim zesłano stronę do druku. Twarz Morena zmieniła się w sekundzie, jednak zaraz na powrót przywołał na nią skruszoną minę. - Nie pieprz, Otero - powiedział wydawca. - To niemożliwe. Nie masz autoryzacji, żeby zmieniać na niebieski. Hermes, informatyczny system gazety, funkcjonował w systemie kolorów. Strony gazety były czerwone, gdy dziennikarz je opracowywał; zielone, gdy przesyłał je do zatwierdzenia redaktorowi; i niebieskie, gdy nocny redaktor prowadzący zsyłał je na maszyny, aby zacząć druk. - Użyłam hasła Morena i weszłam do niebieskiego systemu, szefie - skłamała Andrea. - On nie miał z tym nic wspólnego. - Tak? A skąd wytrzasnęłaś hasło, jeżeli można wiedzieć? - Ma je w szufladzie biurka. Nie było to trudne. - Moreno, to prawda? - Eeee... tak, szefie - przyznał Moreno, starając się, żeby nie było widać ulgi na jego twarzy. - Przykro mi. Wydawca „El Globo” posiniał. Odwrócił się do dziennikarki tak gwałtownie, że peruczka zjechała mu kilka centymetrów z łysiny. - Cholera, Otero, pomyliłem się. Myślałem, że jesteś głupia. Teraz widzę, że jesteś głupia i podła. Osobiście dopilnuję, żeby nikt nie dał roboty takiej gnidzie jak ty. - Ale szefie... - w jej głosie zaczęła pobrzmiewać rozpacz. - Nie słuchasz, Otero. Wylatujesz. - ...nie sądziłam... - Wylatujesz natychmiast. Tak szybko, że już cię nie widzę. Ani nie słyszę. Wydawca dużymi krokami oddalił się od biurka Andrei, która wokół widziała tylko niesolidarne spojrzenia kolegów. Moreno stanął przy niej. - Dziękuję ci, Andreo. - Nie ma za co. Absurdem byłoby, gdybyśmy oboje za to odpowiedzieli. - Szkoda, że mu powiedziałaś, że wkradłaś się do systemu. To go tak wkurzyło, że będzie ci robił na zewnątrz przykrości. Przecież wiesz, jaki jest, gdy mu ktoś wejdzie w drogę... - Myślę, że już zaczął - powiedziała Andrea, wskazując na resztę redakcji. - Już mnie traktują jak zadżumioną. Co mi tam, chyba i tak nikt mnie tu nie lubił. - Co nie znaczy, że zły z ciebie człowiek. Właściwie jesteś zajebistą dziennikarką. Powodzenia. Andrea przysięgła sobie, że nie będzie płakać, że dowiedzie swej siły i niezależności. Mocno zacisnęła zęby, gdy ludzie z ochrony pakowali jej rzeczy do pudła, i niemal udało się jej dotrzymać obietnicy.

MIESZKANIE ANDREI OTERO MADRYT, HISZPANIA CZWARTEK, 6 LIPCA 2006 ROKU, GODZ. 23.15 Od wyprowadzki Ewy najbardziej nie znosiła odgłosu kluczy spadających na stoliczek przy drzwiach wejściowych. W głębi przedpokoju rozlegało się wtedy echo, które dla Andrei było podsumowaniem jej życia: pustego i pozbawionego treści. Kiedy mieszkały razem, wszystko było inne. Ewa jak dziewczynka biegiem dopadała drzwi, całowała ją i zaczynała bezładnie paplać o tym, co robiła, lub o ludziach, z którymi się widziała. Andrea, przytłoczona mnogością informacji, którymi Ewa ją zasypywała, nim doszła do sofy w salonie, modliła się o choć odrobinę ciszy. Jej prośby zostały w końcu wysłuchane. Pewnego ranka przed trzema miesiącami Ewa odeszła tak samo, jak się zjawiła: znienacka. Nie było lamentów ani łez. Andrea w gruncie rzeczy słowem się nie odezwała, poniekąd czując ulgę. Żal przyszedł później wraz ze stukotem kluczy o blat stolika rozlegającym się echem w cichym mieszkaniu. Pustkę próbowała wypełnić na wiele sposobów. Wychodząc z domu, zostawiała włączone radio. To znów klucze wkładała do kieszeni dżinsów, zamiast rzucać je na stolik. Rozmawiała ze sobą. Ale żadne dźwięki nie były w stanie rozproszyć ciszy, gdyż ową ciszę Andrea nosiła w sobie. Tej nocy wchodząc, odsunęła nogą ostatni ze swoich eksperymentów, żeby nie czuć się samotną: pręgowanego brązowego kota. W sklepie wydawał się uroczym pieszczochem. Po zaledwie czterdziestu ośmiu godzinach Andrea go znienawidziła. Uznała, że to dobrze. Z nienawiścią mogła walczyć. Nienawiść jest skuteczna. Nienawidzisz czegoś lub kogoś. Tyle że nie umiała sobie poradzić z frustracją. Frustrację się przeżywa. - Cześć, PH. Wyrzucili mamę z pracy, wiesz? PH było skrótem od słów Pieprzony Hultaj, imienia, które Andrea wymyśliła, kiedy potwór przekradł się do łazienki, gdzie najpierw upolował, po czym rozbił butelkę bardzo drogiego szamponu o neutralnym pH. Zwierzak nie zareagował na obwieszczenie dziennikarki o zwolnieniu. - Nie obchodzi cię to, hm? Powinieneś się martwić - mówiła, wyciągając z lodówki puszkę whiskasa i kładąc jej zawartość na talerzyku przed nosem PH. - Kiedy zabraknie mi na jedzenie, sprzedam cię panu Wongowi, temu z chińskiej restauracji na rogu. Po czym zamówię porcję kurczaka w migdałach. Prawdopodobieństwo, że stanie się jednym ze składników potrawy, nie odebrało kociakowi apetytu. PH nie czuł respektu wobec niczego i nikogo. Był samotnikiem złośliwym, niemiłym, nieobliczalnym i dumnym. Andrea go nienawidziła. „Nienawidzę go, bo za bardzo przypomina mnie”. Rozejrzała się naokoło niezadowolona z tego, co widzi. Na półkach osiadła gruba warstwa kurzu. Na podłodze leżały resztki jedzenia, zlewu nie było widać spod góry brudnych naczyń. Rękopis powieści, którą od trzech lat próbowała napisać, leżał porozrzucany na podłodze w łazience. „Kurwa mać. Że też sprzątaczce nie można płacić kartą kredytową... Jedyną częścią mieszkania, gdzie było czysto i schludnie, była wielka - „Bogu dzięki!” - garderoba w pokoju. Jeżeli chodzi o ubrania, Andrea była ogromną pedantką. Reszta przypominała pobojowisko. Zawsze sądziła, że jej bałaganiarskie usposobienie było jednym z głównych powodów rozstania z Ewą. Mieszkały razem dwa lata, a młoda pani inżynier była wcieleniem schludności. Andrea czule nazywała ją Romantyczny Odkurzacz ze względu na pociąg do sprzątania w rytmie Barryego White'a. Kiedy teraz rozmyślała o poniesionej klęsce, doznała objawienia. Uporządkuje ten chlew, sprzeda ubrania na eBayu, poszuka dobrze płatnej pracy, opłaci rachunki, pogodzi się z Ewą. Miała cel, misję. Wszystko będzie idealne. Strumień energii ogarnął jej ciało. Trwał dokładnie cztery minuty i dwadzieścia siedem sekund, tyle czasu bowiem potrzebowała, by rozwinąć worek na śmieci, wrzucić do niego jedną

czwartą resztek jedzenia ze stołu - wraz z częścią brudnych talerzy, które nie zdołały się wybronić - i bez celu przejść tam i z powrotem, potykając się o książkę, zeszłonocną lekturę, z której wypadło na podłogę zdjęcie. Zdjęcie ich obu. Ostatnie, jakie sobie razem zrobiły. „To bez sensu”. Z płaczem rzuciła się na sofę, a z worka na śmieci wypadła na dywan w salonie część śmieci. PH zbliżył się i ugryzł kawałek pizzy, której ser nabierał już zielonkawego koloru. - To jasne, prawda, PH? Nie mogę się uwolnić od tego, jaka jestem. Przynajmniej nie za pomocą mopa i miotły. Nie zważając na jej słowa, kot pobiegł w kierunku wejścia i otarł się o framugę drzwi. Andrea podniosła się mechanicznie, wiedząc, że ktoś zadzwoni do drzwi. „Co za debil przychodzi o tej porze?” Otworzyła niespodziewanie, zaskakując gościa. - Cześć, ślicznotko. - A niech to!... Wieści mają skrzydła. - Tym bardziej złe wieści. Ale jeśli masz zamiar się mazgaić, to spadam. Dziewczyna odsunęła się na bok, nie siląc się na uśmiech, chociaż w duchu się ucieszyła. Mogła się domyślić. Enrique Pascual od wielu lat był jej najlepszym przyjacielem, któremu mogła się wypłakać w mankiet. Pracował w jednej z głównych stacji radiowych w Madrycie i ilekroć Andrei powinęła się noga, pojawiał się u jej drzwi uśmiechnięty, z butelką whisky w ręku. W tym wypadku musiał chyba uznać, że Andrea naprawdę go potrzebuje, gdyż butelka zawierała dwunastoletni trunek, a uśmiechowi towarzyszył bukiet kwiatów. - Musiałaś to zrobić, prawda? Superdziennikarka musiała udupić akcjonariusza gazety - powiedział Enrique, idąc do salonu i starając się nie nadepnąć kotu na ogon. - Czy jest w tej norze jakiś czysty wazon? - Połóż je, niech zwiędną, i dawaj butelkę. Tak już jest, nic nie trwa wiecznie. - Teraz się pogubiłem - rzekł Enrique, rezygnując z zamiaru włożenia kwiatów do wody i podając jej whisky. - Mówimy o Ewie czy o twoim zwolnieniu? - Chyba sama nie wiem - mruknęła dziewczyna, która ze szklankami w rękach wracała z kuchni. - Gdybyś związała się ze mną, wszystko byłoby jasne. Andrea powstrzymała wybuch śmiechu. Enrique Pascual, wysoki, przystojny i wspaniały, był spełnieniem marzeń każdej kobiety przez pierwsze dziesięć dni związku i koszmarem przez następne trzy miesiące. - Gdyby pociągali mnie mężczyźni, na mojej liście byłbyś w pierwszej dwudziestce. Prawdopodobnie. Teraz Enrique zaczął się śmiać. Nalał whisky na dwa palce, zdążył jednak zaledwie skosztować drinka, gdy Andrea swojego wychyliła do dna i sięgnęła, żeby nalać sobie drugą kolejkę. - Ej, Andrea, przyhamuj trochę. Chyba nie chcesz znowu wylądować na pogotowiu? - Pomysł zajebisty. Przynajmniej ktoś się będzie o mnie troszczył. - Dzięki za zaufanie. Ale nie powinnaś tak dramatyzować. - Wydaje ci się mało, w dwa miesiące stracić dziewczynę i pracę? Moje życie to jeden wielki syf. - Nie będę się z tobą na ten temat sprzeczał. W każdym razie syf cię otacza - powiedział Enrique, pokazując z obrzydzeniem otaczający ich nieład. - Możesz się wcielić w rolę gosposi. Z pewnością byłoby to bardziej pożyteczne niż te gówniane programy sportowe, w których udajesz, że pracujesz. Enrique ani drgnął. Wiedział, co go czeka, i Andrea także. Dziennikarka ukryła twarz w poduszce i zaczęła z całych sił krzyczeć. Po kilku sekundach wrzask przemienił się w szloch. - Powinienem był przynieść dwie butelki. W tym momencie rozbrzmiał dzwonek komórki. - To chyba twoja. - Powiedz temu komuś, żeby spierdalał - powiedziała Andrea z głową nadal w poduszce. Enrique eleganckim ruchem odebrał telefon.