Kathryn Bonella Hotel Kerobokan
Piekło na rajskiej wyspie Bali
Z angielskiego przełożył
Jacek Żuławnik
Dedykuję tę książkę każdemu,
kto wybiera się do tropikalnego raju na Bali.
Uważaj. To mogą być wakacje, których nigdy nie zapomnisz.
Nawet jedna tabletka ecstasy może cię kosztować
dziesiątki tysięcy dolarów i zapewnić ci miejsce
w piekle Hotelu Kerobokan.
Od Autorki
Ze względu na charakter informacji zawartych w książce musiałam zmienić niektóre
imiona i nazwiska, aby uchronić byłych i obecnych więźniów Hotelu K przed dodatkową
odpowiedzialnością karną.
WSTĘP
Tylko na jedną noc
Po raz pierwszy odwiedziłam Hotel K w grudniu 2005 roku. Przyszłam na spotkanie z
Australijką Schapelle Corby, wówczas dwudziestosiedmioletnią studentką kosmetologii, która
zyskała w swoim kraju rozgłos, gdy zatrzymano ją na lotnisku imienia Nguraha Raia w
mieście Denpasar na Bali z ukrytą w pokrowcu na deskę surfingową torebką wielkości
poduszki zawierającą 4,2 kilograma marihuany. Gdy przewożono ją z Hotelu K do budynku
sądu, kamery telewizyjne rejestrowały kruchość i piękno Schapelle, a także jej nieskrywane
emocje. Utrzymywała, że jest niewinna. Jednocześnie toczyła się publiczna debata na temat
tego, czy ukryła narkotyki w bagażu, czy też ich nie ukryła. Wyniki badań opinii publicznej
pozostawały niejednoznaczne, ale im bliżej było dnia ogłoszenia wyroku, tym więcej osób
opowiadało się za jej niewinnością. Z Bali rozprawę na żywo transmitowały wszystkie
najważniejsze australijskie stacje telewizyjne. W barach i centrach handlowych zamontowano
wielkie ekrany i dosłownie cały na ród zamarł w oczekiwaniu na sędziowski werdykt.
Większość widzów współczuła Schapelle, oglądając zbliżenia jej drżącej dolnej wargi,
trzęsących się rąk, kropli potu na czole, i nagle widząc potworny szok malujący się na jej
twarzy, gdy sędzia skazał ją na dwadzieścia lat odsiadki w indonezyjskim więzieniu.
Kilka miesięcy później rozpoczęłam pracę nad jej autobiografią Jeśli doczekam jutra.
Czułam się trochę nieswojo, mijając mieszkańców Hotelu K i strażników o przerażającym
wyglądzie. Ni z tego, ni z owego przemknął obok mnie więzień, który gonił innego więźnia,
trzymając nad głową krzesło. Kilka metrów ode mnie stała oparta o ścianę dziewczyna w
ogromnych różowych okularach przeciwsłonecznych. Początkowo wzięłam ją za
odwiedzającą, ale szybko się zreflektowałam - to była Schapelle, nieskazitelnie ubrana i
uczesana, wyglądająca zupełnie nie na miejscu w tym więzieniu o zaostrzonym rygorze.
Tamtego ranka rozpoczęłyśmy trwającą wiele miesięcy serię wywiadów, które odbywałyśmy
dwa razy dziennie.
Wkrótce dobrze poznałam więzienie Kerobokan i zamkniętych w nim ludzi. Strażnicy
zawsze chętnie przyjmowali ode mnie paczki papierosów i prosili o egzemplarze
„Penthouse’a”; więźniowie, w tym dwóch morderców, często prosili mnie o numer telefonu,
żeby móc uzyskać przepustkę na sobotni wieczór - ja miałam być gwarancją, że wrócą za
kratki. Rzeczy, które z początku wydawały mi się wręcz niewiarygodne, szybko
spowszedniały - jak na przykład przydzielanie osadzonym funkcji odźwiernych, pozwalanie
im na swobodne wychodzenie poza mury więzienia.
Podczas moich wizyt skazani zwykle włóczyli się po korytarzach, pijani i naćpani,
przychodzili i przesiadywali z nami. Podobnie jak Schapelle, szybko się nauczyłam, że nie
należy osądzać człowieka na podstawie przestępstw, które popełnił. Podczas naszych sesji w
pobliżu regularnie pojawiał się pewien Indonezyjczyk, żeby pogawędzić. Zapytałam go, co
przeskrobał. „Morderca”, odpowiedział cicho. Wydawał się miły, nie czułam przy nim
zagrożenia, aczkolwiek później zobaczyłyśmy, jak naskoczył na współwięźnia, gotów spuścić
mu łomot, i powstrzymał się, dopiero kiedy zauważył, że go obserwujemy. Był szarmancki i
stał się naszym sprzymierzeńcem. Czasami wychodziłam z Hotelu K, akurat kiedy on wracał
z ćwiczeń w pobliskiej siłowni, a wtedy zatrzymywał dla mnie taksówkę albo zamawiał ją
przez swoją komórkę i gawędząc, czekał ze mną, aż przyjedzie. Pewnego popołudnia,
wkrótce po tym, jak wybuchła afera z Dziewiątką z Bali (była to składająca się z ośmiu
młodych Australijczyków i jednej Australijki szajka przemytników heroiny), pod głównym
wejściem do więzienia godzinami czatował jeden z dziennikarzy. Sęk w tym, że nie chciałam
na niego wpaść przy wyjściu, ponieważ na tym etapie moja praca nad książką nadal była
tajemnicą. Ów więzień morderca, choć było już po godzinach odwiedzin, zabrał mnie do
biura, usiadł ze mną i zabawiał mnie rozmową, mniej więcej co dwadzieścia minut
wyglądając i sprawdzając, czy dziennikarz już sobie poszedł. Kiedy droga była wolna,
zadzwonił po taksówkę i odprowadził mnie do wyjścia. Ciekawe, że mordercy byli tu
więźniami cieszącymi się największą swobodą.
Uprzejmi odźwierni mordercy to tylko jeden z powodów, dla którego Schapelle i ja
ochrzciłyśmy w jej książce więzienie Kerobokan mianem „hotelu”. Pierwsze wrażenie - te kor
ty tenisowe, wypielęgnowane ogrody, przycięte równo trawniki, świątynie hinduistyczne,
boiska - było bowiem takie, że zakład karny przypominał tani hotel. Więźniowie snuli się po
terenie jak goście hotelowi, niektórzy sprzedawali napoje i domowej roboty ciasta i za jedyne
5 tysięcy rupii (70 centów) oferowali słomiane maty do siedzenia. Otoczony ekskluzywnymi
hotelami i willami zakład karny zajmował czterohektarową działkę o dużej wartości w samym
sercu turystycznej części okręgu Kuta. Więźniowie mogli za dodatkową opłatą wykupić różne
usługi w rodzaju obsługi pokoju, zupełnie jak w hotelu. Wręczali strażnikom łapówki, aby ci
dostarczali im pizzę i narkotyki prosto do celi, sprowadzali prostytutki, a nawet wypuszczali
na cały dzień na plażę - większości więźniów o znanych nazwiskach, takich jak Schapelle,
zwykle odmawiano tego rodzaju luksusów.
Podobnie jak w zwyczajnym hotelu, także tutaj podczas meldowania się można było
kupić sobie pokój o wyższym standardzie. Po tym, jak policja nastraszyła Schapelle
opowieściami o napaściach na tle seksualnym, Corby zapłaciła 100 dolarów[1]
za
umieszczenie jej w niezbyt zatłoczonej celi wolnej od drapieżnych lesbijek. Pewien
mężczyzna z Kalifornii sprezentował strażnikom aż 950 dolarów za podniesienie standardu
celi - przepłacając i tym samym podbijając cenę dla przyszłych więźniów, ale zrobił to, bo
rozpaczliwie pragnął uniknąć osadzenia w „celi inicjacji” z dwudziestoma pięcioma innymi
facetami. Tak więc więzienie Kerobokan stało się Hotelem Kerobokan, do którego
mieszkańcy umownie pojętego Zachodu nieustannie wprowadzali się i z którego się
wyprowadzali, przy czym większość desperacko usiłowała wkupić się w łaski sędziów i
prokuratorów, licząc na skrócenie pobytu.
Z czasem przyzwyczaiłam się do wizyt w Hotelu K, ale mimo wszystko za każdym
razem, gdy go opuszczałam, czułam, że muszę wziąć oczyszczający prysznic. Fascynował
mnie ten szalony świat narkotyków, seksu i hazardu, w którym pedofile, seryjni zabójcy i
gwałciciele spali obok szulerów, drobnych złodziejaszków i pechowych turystów nakrytych w
klubie z jedną lub dwiema pigułkami ecstasy w kieszeni. Intrygowało mnie, co Hotel K robił
z ludźmi, jak sobie oni radzili z zamknięciem w mikroskopijnych, zatłoczonych celach, w
których musieli spędzać nawet po piętnaście godzin dziennie, i czym wypełniali sobie czas.
Moje zainteresowanie więźniami, jak również kontakt z nimi podczas pracy nad autobiografią
Schapelle zrodziły pomysł napisania Hotelu K. Chciałam opowiedzieć historię tego miejsca.
W styczniu 2008 roku poleciałam do Indonezji i przez półtora roku rozmawiałam ze
skazańcami odbywającymi kary, byłymi gośćmi Hotelu K przeniesionymi do innych
zakładów na terenie całej Indonezji, a także z wolnymi ludźmi mającymi za sobą odsiadkę w
Hotelu K, z których kilku, nawiasem mówiąc, wróciło za kratki. To była niesamowita
przygoda. Rozmawiałam z ponad setką osób o życiu w Hotelu K - z mordercami, bossami
narkotykowymi, drobnymi przestępcami, żołnierzami gangów, przemytnikami narkotyków i
strażnikami więzienia.
Dbając o wiarygodność opowieści, często prosiłam wielu osadzonych, aby
opowiedzieli mi własną wersję zasłyszanej historii. Prawie zawsze relacje różnych osób
pokrywały się. Więźniowie nie musieli niczego upiększać. Prawda była bowiem
wystarczająco obrazowa i szokująca. Niektórzy biali więźniowie zupełnie spontanicznie
opowiadali o pewnych wydarzeniach, zwykle takich, które głęboko i boleśnie dotknęły
zachodnią społeczność więzienia - o brutalnych pobiciach, próbach ucieczki i
przedawkowaniach. Wiedzieli, że równie dobrze sami mogli stać się bohaterami tych historii.
Szukając potwierdzenia autentyczności opowieści skazańców, spędziłam kilka tygodni
w biurze gazety „Bali Post” w Denpasarze, w obskurnym, brudnym archiwum, i przejrzałam
setki numerów dwóch lokalnych tytułów: „Denpost” i „Bali Post”. W zakurzonych stosach ja
i mój balijski pomocnik znaleźliśmy żyłę złota, czyli artykuły o historiach, które usłyszałam
za murami więzienia, co tylko potwierdziło moje zaufanie do więziennych źródeł.
Większość osób, z którymi nawiązałam kontakt, chętnie ze mną rozmawiała i dzieliła
się opowieściami. W przypadku skazańców chodziło o przerwanie monotonii i skorzystanie z
nowego partnera do rozmowy. Często wywiad z jednym więźniem prowadził do kolejnego.
Trochę czasu zajęło mi namierzenie osadzonych, których z Hotelu K przeniesiono do
zakładów w innych częściach kraju. Odbyłam trwającą tygodniami podróż do aresztów
znajdujących się w odległych zakątkach zdominowanej przez muzułmanów Jawy i do
Dżakarty, spotykałam się z byłymi więźniami Hotelu K, niemal zawsze przemycając do celi
cyfrowy dyktafon, żeby utrwalić nasze rozmowy. Główni bohaterowie mojej opowieści
udzielili mi obszernych, trwających nieraz wiele dni wywiadów, a nierzadko wracałam na
drugą, trzecią lub czwartą sesję.
Jednym z zakładów karnych, jakie odwiedziłam, było więzienie na wyspie
Nusakambangan u zachodnich wybrzeży Jawy, w którym zostali zamknięci terroryści
odpowiedzialni za zamachy bombowe na Bali. Po raz pierwszy byłam tam tuż przed ich
egzekucją. W niedużym porcie w Cilicap roiło się od dziennikarzy wypatrujących członków
rodzin skazańców, drewnianymi łodziami płynących na wyspę, by się z nimi pożegnać.
Postanowiłam trzymać się jak najdalej od reporterów i weszłam na pokład starej łodzi
motorowej, pełnej motocyklistów i ich maszyn, gości odwiedzających więzienie i strażników
udających się do pracy. Podróż zajęła nam może dziesięć minut.
Wynajęłam do towarzystwa Agunga, miejscowego chłopaka, który co prawda nie
mówił ani słowa po angielsku, ale za to miał motor i wiedział, gdzie chcę się dostać.
Wysiadłszy z łodzi, w pierwszym policyjnym punkcie kontrolnym musiałam okazać paszport
i dokumenty. Potem usiadłam na siodeł ku za plecami Agunga i pojechaliśmy asfaltową drogą
biegnącą nad wodą. W drugim punkcie kontrolnym ponownie pokazałam paszport i
dokumenty grupie policjantów. Większość była w radosnym nastroju. Splądrowali moje torby
z zakupami, wyjmując batony i papierosy i wskazując na siebie. Zrozumiałam. Dostali ode
mnie kil ka paczek. Kilka chwil później pomknęliśmy z Agungiem dalej. Przeważnie
jechaliśmy zupełnie pustą drogą, od czasu do czasu napotykając na zabłąkaną krowę albo
miejscowego chłopa pędzącego swoje stado w poprzek drogi. Na wyspie nie było dosłownie
nic poza kilkoma domami robotników i siedmioma więzieniami o zaostrzonym rygorze
wybudowanymi wzdłuż nadbrzeżnej szosy. Agung pokazał palcem zakład, w którym siedzieli
zamachowcy z Bali, potem minęliśmy kilka następnych budynków, aż w końcu dotarliśmy do
celu.
Kiedy znalazłam się już w środku, jeden z moich rozmówców oprowadził mnie po
więzieniu, pokazał mi sklepik, siłownię, świątynię hinduistyczną, w której akurat odbywało
się nabożeństwo, a także nieduży chrześcijański kościółek. W świątyni podszedł do nas
młody, przystojny Brazylijczyk, uroczy, łagodny mężczyzna. Zapytał, skąd dokładnie
pochodzę w Australii. Otaczała go aura głębokiego smutku, pod oczami miał wielkie czarne
wory. Płakał cały ranek, jak zwykle zresztą, bo oczekiwał na wykonanie wyroku śmierci.
Kilka miesięcy wcześniej podpalił się, żeby skrócić sobie męczarnie. Podobnie jak w
przypadku większości jego współwięźniów, jego życie stanowiło oczekiwanie na
dwunastoosobowy pociągający za spust pluton.
W położonej dalej na północ Dżakarcie odwiedziłam zakład karny Cipinang, żeby
wielokrotnie rozmawiać z pewnym skazańcem. Austriak Thomas Borsitzki chętnie opowiadał
o swoim pobycie w więzieniu Kerobokan - przygotował sobie ponad pięćdziesiąt możliwych
do poruszenia tematów. Jak inni więźniowie, on również na wielu, wielu stronach opisał dla
mnie swoje doświadczenia. Dostanie się za bramę Cipinang nie było tanie, okazało się
zdecydowanie najdroższym zakładem karnym, jaki odwiedziłam. Strażnicy zażądali od
Thomasa 200 tysięcy rupii (27 dolarów) za wyprowadzenie z celi, a ode mnie 50 tysięcy rupii
(7 do larów) za możliwość porozmawiania z nim twarzą w twarz, a nie przez osłonę ze szkła i
metalu. Dodatkowo zapłaciłam 10 tysięcy rupii (1,30 dolara) innym więźniom za
odprowadzenie Thomasa. Ponadto musiałam wręczyć 50 tysięcy rupii (7 dolarów) jeszcze
jednemu więźniowi wyłącznie za to, że nosił ze sobą rejestr odwiedzin. Dwie wizyty dziennie
w Cipinang kosztowały więc mnie każdego dnia około 85 dolarów.
Żaden z więźniów nie zażądał opłaty za swoje opowieści. Przynosiłam im jedzenie,
środki czystości i książki, a także dziecięce ciuszki dla nowo narodzonego potomka Thomasa
- poczętego, kiedy on i jego żona trafili do wspólnej celi aresztu śledczego, oskarżeni o
przemyt narkotyków. Thomasowi zapewniłam również środki odkażające na jego rany. Po
kilku dniach zobaczyłam, że skaleczenia zaczynają się goić, ale kiedy po dłuższej
nieobecności ponownie przyjechałam do Cipinang, okazało się, że Thomas znów jest cały
pokaleczony. Większość więźniów zwyczajnie cieszyła się, że ktoś ich odwiedził. Jeden z
osadzonych na Nusakambanganie powiedział mi, że szczery śmiech był dla niego „lepszy niż
seks”, bo słyszał go bardzo rzadko; oczekujący na wykonanie wyro ku śmierci, z którymi
siedział, niespecjalnie mieli się z czego cieszyć.
Teraz doceniam, jakim skarbem jest prawdziwy śmiech. Tutaj nawet uśmiech to coś
rzadkiego. Śmiech jest bezcenny.
więzień
Inna więźniarka, z którą spotkałam się w zakładzie karnym we wschodniej Jawie, w
ciągu dwóch lat miała tylko dwoje gości, wliczając w to mnie. Z braku lepszego zajęcia
spędzała czas na robieniu dla mnie obszernych notatek na temat swojego życia w Hotelu K.
Spotkałam się kilka razy z mężczyzną niedawno zwolnionym z więzienia, w którym
siedział za odcięcie człowiekowi głowy maczetą. Poznałam jego córki, zaprosiłam go na
lunch do swojego balijskiego mieszkania. Saidin był intrygującym człowiekiem. Przesiedział
kilka lat w Hotelu K i bardzo chętnie o tym opowiadał, wręcz uwielbiał snuć opowieści o
tym, jak bali się go niektórzy więźniowie i strażnicy. Kiedy zapytałam, skąd wziął się ten
strach, przejechał tylko palcem po szyi i roześmiał się. Stał się jednym z najważniejszych
więźniów Hotelu K, awansował na pozycję pemuki, czyli przywódcy, szefa skazańców.
Strażnicy również okazali się cennym źródłem informacji. Bywało, że szłam na drinka
lub na kolację z wysokim rangą przedstawicielem straży. Ten rozkoszował się opowiadaniem
mi o życiu więzienia, śmiał się, mówiąc o grupie strażników, którzy przymilali się i
zasypywali pocałunkami pewnego wyjątkowo urodziwego nowego więźnia transwestytę, a
nawet pokazywał mi w telefonie zdjęcia tego człowieka czy też fotografie stosu narkotyków
skonfiskowanych w celach. Kiedy raz umówiłam się wieczorem ze strażnikiem, ten
zadzwonił z komórki do grupy więźniów i przekazał mi telefon, żebyśmy mogli sobie
pogawędzić. Dowód, jak swobodnie wyglądały relacje na linii strażnik-skazaniec.
Od początku pracy nad Jeśli doczekam jutra w 2005 roku spędziłam w Hotelu K setki
godzin. Byłam świadkiem przemocy, handlu narkotykami i dzikiego seksu. Podczas jednej z
wizyt siedziałam w wąskim przejściu naprzeciw pewnej pary i ich nowo narodzonego
dziecka, niewątpliwie poczętego w Hotelu K. Mężczyzna trzymał noworodka na wysokości
krocza, chcąc w ten sposób ukryć fakt, że w tym samym czasie jego dziewczyna
masturbowała go. Słomiane maty, na których siadałam, często pokryte były plamami
zaschniętego nasienia. Widziałam białych mężczyzn, często prawie nieprzytomnych od
narkotyków, od niechcenia całujących odwiedzające ich kobiety. Jeden z mężczyzn
należących do Dziewiątki z Bali regularnie i zupełnie bez skrępowania obściskiwał się ze
swoją indonezyjską narzeczoną, podczas gdy obok siedziała jego matka. Widok dziewczyn
dosiadających facetów na podłodze i rzucających biodrami w przód i w tył wcale nie należał
do rzadkości. Wyglądało to jak seks i było nim.
W pokoju widzeń spotkałam Ronniego Ramsaya, który korzystał z usług tego samego
prawnika co Schapelle Corby. Zaproponowali mi, żebym napisała artykuł o Ronniem dla
brytyjskiej gazety. Ronnie głównie zaciekle krytykował swojego brata, mistrza kucharskiego i
multimilionera Gordona Ramsaya, i opowiadał mi o jego romansie, choć sprawa, nosząca
piętno pomówienia, nie nadawała się wówczas do druku[2]
. Ronnie wyglądał na
schorowanego, zachowywał się przyjaźnie i był wdzięczny za napoje i jedzenie.
Hotel K pozostaje fascynującą instytucją nie tylko dla mnie. Więzienie to stanowi dziś
przystanek na trasie wycieczek po Bali. Taksówkarze często słyszą prośby o przejazd w
pobliżu - po drodze na plażę albo na masaż. Niektórzy turyści robią sobie zdjęcia przed
bramą, inni nawet wchodzą do środka. Dziewczyny w ultrakrótkich spódniczkach i rodziny z
małymi dziećmi, niekończący się potok ludzi, z których każdy płaci za bilet 5 tysięcy rupii
(70 centów) - albo więcej, jeśli jest naiwny - żeby dostać się za mury i spotkać kogoś z
Dziewiątki z Bali albo Schapelle, albo po prostu rozejrzeć się i mieć co wspominać z wakacji.
Hotel K stwarza pozory bezpiecznego miejsca, bo to w końcu Bali, a ponadto władze
robią mu niezłą reklamę, promując wizerunek humanitarnego zakładu karnego poprzez
otwieranie jego drzwi przed kamerami i dziennikarzami, aby pokazać, jak więźniowie
rozgrywają turnieje w tenisa lub przygotowują układy ćwiczeń z okazji Dnia Niepodległości
albo jak Schapelle Corby, nieco oszołomiona, opowiada, że ma nadzieję otworzyć za
kratkami salon piękności, obrazując tym samym ludzkie oblicze więzienia. Z zewnątrz Hotel
K nie robi wrażenia mrocznego miejsca, lecz codzienne życie w nim w niczym nie
przypomina tych przebłysków normalności. To zatłoczone więzienie o zaostrzonym rygorze,
pełne najgorszych indonezyjskich psychopatów i sadystycznych przestępców,
przechadzających się swobodnie po jego terenie. To jest miejsce, które potrafi odebrać
człowiekowi wszystko i przez to, co widzi i czego tu doświadcza, doprowadzić go do obłędu.
Przed czterema laty w Jeśli doczekam jutra Schapelle opisała Hotel K jako wysysającą duszę
norę, ujmując rzecz następująco:
Teraz jestem jak wydrążona, zagubiona, martwa. Kiedyś cieszyłam się życiem dzięki
samemu spojrzeniu w lusterko: na swój uśmiech, oczy i resztę. Zawsze lubiłam swój wygląd,
widziałam w odbiciu prawdziwą siebie, wiedziałam, kim jestem, i godziłam się na to, jaka
jestem. Teraz, po czterech latach od tamtego fatalnego dnia i przeżyciu niezliczonych
porażek, nie lubię na siebie patrzeć. Widzę rozbity, zamazany obraz, w oczach mam pustkę -
są bez życia, jakbym utraciła duszę. Skąd przychodzę? Dokąd idę? Nieważne. Zatraciłam już
busolę i osobowość.
To dziwne, bolesne uczucie, trudne do opisania, bo nie sposób opisać tego, jak traci
się duszę z każdym spojrzeniem w lustro[3]
.
Schapelle Corby, Jeśli doczekam jutra
Dziś, sześć lat od chwili, gdy Schapelle zameldowała się w Hotelu K, jej dusza
wyblakła jeszcze bardziej. Resztki jej delikatnego zdrowia psychicznego powoli zanikają.
Często przechadza się bez celu, poruszając się jak we mgle, oszołomiona końskimi dawkami
leków na depresję i psychozę. Jej rodzina obawia się, że Schapelle może umrzeć w Hotelu K.
Była świadkiem tak wielu przerażających rzeczy, że odcięła się od otoczenia. Prawie nie
wzruszył jej widok wiszącego na stryczku trupa, którego znaleziono pewnego ranka.
Spotkałam się z nią krótko po tym zdarzeniu i sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej. Jej
obojętność zmroziła mi krew w żyłach. Pobyt w Hotelu K zmienił ją nie do opisania. Prawie
wszyscy obywatele krajów zachodnich, z którymi rozmawiałam, mówią to samo: to jest
koszmar, który powoli cię pożera, aż w końcu osoba, którą kiedyś byłeś, przestaje istnieć.
Hotel K daje wgląd w codzienne życie więźniów i pokazuje, dlaczego, jak to ujął
jeden z osadzonych, ten zakład karny „stopniowo cię uśmierca”. Ściany Hotelu K rezonują
opowieściami więźniów o morderstwach, samobójstwach, ucieczkach, pobiciach,
bezwzględnych gangach, dzikim seksie i narkotykach. Hotel K odsłania mroczne serce
więzienia, które łamie ludzi i powoli niszczy ich chęć do życia.
To jest jak koniec świata. Szaleństwo. Nawet kiedy oddychasz, czujesz się martwy.
Masz tylko ochotę się upić, byle oderwać od tego miejsca.
Mick, Australijczyk, więzień
Tyle razy przejeżdżałem obok tych murów. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co się
dzieje w środku. A to, co się dzieje, jest gorsze niż to, co sobie wyobrażałem.
Ruggiero, Brazylijczyk, więzień
[1]
Tam gdzie nie zaznaczono inaczej, mowa jest o dolarach australijskich (przyp. tłum.).
[2]
W 2008 roku nieistniejący już brytyjski tabloid „News of the World” opublikował
artykuł, w którym Sarah Symonds wyznała, że miała z Gordonem Ramsayem trwający
siedem lat romans. Ramsay zaprzeczył (przyp. tłum.).
[3]
Schapelle Corby, Kathryn Bonella, Jeśli doczekam jutra: horror więzienia na Bali,
przeł. Hanna BaltynKarpińska, Świat Książki, Warszawa 2010, s. 298 (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 1
Witajcie w Hotelu Kerobokan
Było późno, lecz w Hotelu Kerobokan wrzało jak w ulu: strażnicy przemierzali alejki,
otwierali cele i wypuszczali więźniów, którzy szybkim krokiem szli przed siebie. Tego dnia
wypadała noc seksu, w Hotelu K ruch panował więc większy niż w bangkockim burdelu.
Każdy więzień, który tego popołudnia uiścił stosowną opłatę, mógł liczyć na trochę ruchu.
Frontowym wejściem płynął strumień dziwek, dziewczyn, żon i kochanek.
Austriak Thomas Borsitzki był w doskonałym humorze, kiedy szedł alejką w kierunku
nowo wybudowanego i jeszcze niezamieszkanego bloku K. Wytrzymał dwa i pół roku bez
seksu i dziś miał zamiar zafundować sobie młodą Balijkę. Gdy zbliżył się do celi numer 1,
światło wpadające do środka przez niewielkie zakratowane okno ukazywało rozgrywającą się
wewnątrz prostacką scenę. W pomieszczeniu znajdował się jedynie cienki, brudny materac
rozłożony na betonowej podłodze. A na nim więzień posuwał prostytutkę.
Przed blokiem, przechadzając się pod gwiazdami, ośmiu mężczyzn czekało na swoją
kolej.
Mężczyźni, w większości ludzie Zachodu, wchodzili do celi jeden po drugim,
niektórzy spędzali w niej pięć minut, inni trochę dłużej, a jeśli wizyta trwała ponad pół
godziny, pozostali więźniowie denerwowali się i niecierpliwili. Wypychali do przodu
następnego w kolejce, żeby wszedł i przeszkodził poprzednikowi. Między jednym a drugim
klientem dziwka wkładała fioletowy sarong, jedyną namiastkę przyzwoitości.
Burdelem Hotelu K była goła betonowa cela, w której wisiał rój komarów,
zwabionych jaskrawym światłem jarzeniówek. Było gorąco. Śmierdziało seksem. Zużyte
prezerwatywy rzucano po prostu na podłogę. Materac był wiekowy, a w jasnym świetle
wyraźnie uwidaczniały się plamy pozostawione przez wcześniejszych klientów. Lecz cóż, to
było więzienie. Wygodne łóżko, czyste prześcieradła i prywatność stanowiły tutaj luksus z
innego życia, z równoległego świata, nieosiągalny. Tutaj walczyło się o przetrwanie. Tutaj
przestrzegano innych zasad. Zresztą większość mężczyzn i tak była zbyt naćpana albo
upojona arakiem, miejscowym alkoholem, żeby czymkolwiek się przejmować. Byli napaleni,
a tu zaspokajali popęd. Nic więcej się nie liczyło.
Noc seksu nie stanowiła jednak wyłącznie domeny prostytutek. Porośnięte zieloną
trawą boiska w pobliżu chrześcijańskiego kościółka pełne były poruszających się rytmicznie
cieni par uprawiających seks. Na całym terenie żarzyły się spirale na komary. Niektórzy
więźniowie wyciągali dla wygody materace ze swoich cel. Pewien Włoch odbył stosunek ze
swoją narzeczoną, a potem wypożyczał materac współwięźniom za kilka tysięcy rupii od
numerku.
Sprowadzenie swojej kobiety było tańsze niż skorzystanie z usług dziwki. Ceny
różniły się w zależności od tego, ile osadzony był w stanie wysupłać, ale z reguły większość
za możliwość wyjścia z celi na świeże powietrze i seks z własną kobietą płaciła strażnikom
około 80 tysięcy rupii (11 dolarów). Prostytutka to był wydatek rzędu 800 tysięcy rupii (110
dolarów).
Więźniowie zwykle witali swoje kochanki wyposażeni w mało romantyczny zestaw -
dwie spirale na komary i paczkę papierosów - który właśnie nabyli w bloku B, gdzie pewien
skazaniec prowadził w swojej celi sklepik. Sprzedawał spirale i papierosy w zestawach, bo
gdy przychodziła pora na noce seksu, mógł w ten sposób w półśnie, nie budząc się
całkowicie, wydawać towar przez okienko. Aż do samego rana klienci stukali w pręty jego
celi i domagali się towaru.
Thomas był uzależnionym od heroiny narkomanem, który zwykle wydawał wszystkie
pieniądze na prochy, ale tego dnia, gdy rano strażnik przyszedł pokazać mu zdjęcia ślicznej
młodej Balijki, Thomas postanowił zaszaleć i zafundować sobie dziwkę. Teraz stał w kolejce,
oddychał wilgotnym nocnym powietrzem, palił jednego marlboro za drugim i od czasu do
czasu zerkał do celi, by podejrzeć seksualne przedstawienie.
W końcu nadeszła jego kolej. Gdy znalazł się w środku, prostytutka zsunęła fioletowy
sarong. Thomas ściągnął szorty i rzucił się na materac. Dziewczyna ułożyła się na plecach i
poprosiła go, żeby nie uprawiali seksu analnego, ponieważ chwilę wcześniej musiała to zrobić
i nadal ją bolało. Thomas spędził z nią trzydzieści minut, chociaż miał przyrzeczone kilka
godzin. Wystarczyło.
To był szybki numer. Obiecali mi całą noc, ale okazało się inaczej. Już po półgodzinie
zjawił się następny gość. Ale wiesz, jeśli nie śpisz z kobietą od jakichś dwóch i pół roku, pół
godziny nie stanowi dla ciebie problemu.
Thomas
Kiedy Thomas wracał do swojej celi, kilku strażników nadal krążyło między blokami,
nawołując: „Panienkę? Panienkę?”, i próbując wycisnąć z nocy jeszcze nieco gotówki. Każdy
klient prostytutki oznaczał dla nich żywy pieniądz, ponieważ procent, jaki otrzymywali po tak
„ruchliwej” nocy, odpowiadał mniej więcej ich miesięcznym zarobkom. Tej nocy seks
odbywał się aż do wschodu słońca.
Witajcie w Hotelu Kerobokan.
ROZDZIAŁ 2
Thomas
Ludzie nie są w stanie sobie wyobrazić, co się dzieje za murami Kerobokanu.
Ruggiero, Brazylijczyk, więzień
To jak szpital dla czubków. Tutaj ci się pogarsza, a nie poprawia.
Mick, Australijczyk, więzień
Thomas, austriacki diler narkotyków, rzucił słuchawkę telefonu w swoim bungalowie
na Bali. Złe wieści. Jego kumpel właśnie usłyszał w radiu, że na lotnisku w Denpasarze
aresztowano Bengalczyka z dwoma kilogramami heroiny w walizce. Thomas ponownie złapał
za telefon, wykręcił numer dostawcy w Bangkoku i przeszedł od razu do rzeczy.
- Aptu Galang, tak się nazywa nasz gość?
- Tak.
- Bengalczyk? - zapytał, modląc się, żeby było inaczej.
- Tak.
- Cholera - rzucił. - Capnęli go na lotnisku.
Czas działał na niekorzyść. Człowiek z Bangkoku musiał działać szybko. Pospiesznie,
ale spokojnie wyszedł głównym wejściem z hotelu i zniknął, zostawiając po sobie jedynie
fałszywy dowód tożsamości.
Tymczasem na Bali Thomas był bezpieczny... na razie. Nadal pozostawał
nienamierzony. Trzymali się ściśle zasad, informowali tylko o tym, o czym należało
powiedzieć, pilnowali, żeby nie wyszły na jaw różne powiązania z siatką przemytniczą.
Bengalski kurier nie wiedział zbyt dużo, więc gdyby zaczął sypać policji - co było mocno
prawdopodobne - nie ujawniłby wiele. Znał tylko tajemnicze anonimowe osoby, żadnych
nazwisk, i jeden punkt kontaktowy, ten porzucony pokój w hotelu w Bangkoku, gdzie kilka
godzin wcześniej odebrał towar i bilet na Bali.
Niewiedza chłopaka stanowiła dla nich zabezpieczenie - zasada brzmiała: chronić
najważniejszych graczy. Gdyby kurierowi udało się przejść przez odprawę na Bali,
zameldowałby się w dowolnym tanim hotelu w Kucie, zadzwoniłby do Bangkoku, podając
nazwę hotelu, i czekałby na dalsze instrukcje. Człowiek w Bangkoku miał wówczas
zatelefonować do Thomasa i przekazać mu szczegóły hotelu, a wtedy Thomas odebrałby
narkotyki i przekazał kurierowi jego zarobek, czyli 400 dolarów.
Cudem uszedł cało. Thomas stracił dwa kilogramy heroiny, ale udało się uniknąć
nieszczęścia. Choć system mieli dopracowany, to tylko za sprawą przypadku kolega Thomasa
dowiedział się o aresztowaniu i ocalił go przed policyjną prowokacją. Policja bez dwóch zdań
kazałaby Aptu zadzwonić do Bangkoku, żeby podał nazwę hotelu, i zastawiłaby pułapkę na
tego, kto zgłosiłby się po narkotyki. Thomas z pewnością zostałby schwytany. Lecz tym
razem telefon od Thomasa uprzedził działania policji i sprawił, że kurierowi odpowiedział w
Bangkoku tylko głuchy, odbijający się echem od ścian pustego pokoju hotelowego dzwonek
telefonu.
Thomas lubi ryzyko, więc wymknięcie się policji dosłownie o włos wcale go nie
powstrzymało. Każdego dnia kładł na szali własne życie i wolność, i doskonale o tym
wiedział. Narkotyki były jego bajką. Czuł, że wszystko gra, kiedy uczestnicy przemytniczej
sztafety umiejętnie przekazywali sobie heroinową pałeczkę. Młodemu, dwudziestoletniemu
Bengalczykowi zabrakło podstawowej zdolności. Stracił głowę, spanikował. Sam się wkopał,
próbując przejść przez odprawę dyplomatyczną, żeby uniknąć standardowego przeszukania
bagażu. Błąd nowicjusza. Zręcznie ukryte torebki z heroiną można było bowiem z
powodzeniem przeszmuglować nawet przez zwyczajną odprawę. Podejrzenia, jakie wzbudził
ten chłopak, usiłując wymigać się od typowej procedury, sprawiły, że jego bagaż został
przetrząśnięty.
Był rok 1991, jeszcze zanim w Indonezji zaczęto stosować karę śmierci w przypadku
spraw związanych z narkotykami. Chłopak mimo to nie miał lekko. Kuriera Aptu Galanga
skazano na dwadzieścia lat więzienia - system sądowniczy z reguły łagodniej traktował tych,
których stać było na przekupienie władz, ale chłopak nie miał pieniędzy, a jego anonimowy
szef, Thomas, nie był w stanie przemycić gotówki do sądu, tak żeby się przy tym nie ujawnić
i nie dołączyć do Aptu w Hotelu K.
Czy było mi go szkoda? Jasne, że tak. Stało się i nie mogłem nic zrobić. Nie mogłem
pójść na policję i mu pomóc. Poza tym on nie miał pieniędzy. Gdyby je miał, dostałby może
dziesięć lat. Ale nie mogłem iść na policję ani do sądu.
Thomas
Świat narkotyków to bezpardonowa walka, jak wkrótce miał się przekonać Thomas.
Jakiś czas później sam został aresztowany i trafił tam, gdzie jego kurier - do Hotelu K.
Po trzech, czterech miesiącach złapali mnie na Bali. Spotkałem tego chłopaka w
więzieniu. Właściwie to nie wiedział, kim jestem, i ja też widziałem go po raz pierwszy. Nie
wiedziałem, kim jest, ale jak inni zaczęli do niego mówić „Aptu”, zdałem sobie sprawę, że to
mój chłopak. A on uświadomił sobie, że ja byłem jego szefem. Nie stanowiło to problemu, ale
czasami lubił sobie wypić, a wtedy krzyczał: „Thomas szef”. Ja mu na to: „Zamknij się,
głupku. Nie gadaj tyle”. Nie był zły. Był dla mnie miły.
Thomas
Thomas przeżył nalot pewnego gorącego popołudnia, gdy leżał na kanapie i oglądał
telewizję w swoim bungalowie na plaży. Zaczęło się od głośnego pukania do drzwi. Kiedy
wstał, żeby otworzyć, policja wyważyła drzwi i do środka wdarł się tuzin funkcjonariuszy.
Krzyczeli na niego z wściekłością i celowali do niego z karabinów. Wpadli i rozbiegli się po
całym bungalowie. Przewrócili domek do góry nogami, otworzyli szafki, wyrzucili rzeczy na
podłogę, wywrócili łóżko, splądrowali szuflady. Przyszpilony do ściany przez dwóch
policjantów Thomas przyglądał się poczynaniom funkcjonariuszy, doskonale zdając sobie
sprawę, że znów mu się upiekło.
Gdyby policja zjawiła się godzinę wcześniej, zastałaby go na podłodze, jak
przepakowywał dostawę półtora kilograma heroiny. Kiedy skończył, jak zwykle na wszelki
wypadek ukrył towar w pobliskim schowku i wrócił do swojego bungalowu dosłownie kilka
minut przed nalotem.
Policja, która dostała cynk od jednego z konkurentów Thomasa, spodziewała się
znaleźć w jego mieszkaniu kilka kilogramów narkotyków. Donosząc na Thomasa,
konkurencja usiłowała usunąć go z rynku heroiny na Bali. Policja znalazła w bungalowie
jedynie trzynaście gramów heroiny, upchnięte na samym dnie szafki nocnej. Thomas
wiedział, że to na tyle niewielka ilość, że będzie mógł ubić interes i uzyskać lekki wyrok.
Za pośrednictwem swojego prawnika zapłacił 30 milionów rupii (21 500 dolarów)
prokuratorom i w rezultacie został skazany zaledwie na osiem miesięcy więzienia. Gdy
siedział w areszcie, znaleziono u niego gram heroiny, którą przyniosła mu jego dziewczyna.
Dwudziestopięcioletni Austriak dostał za to kolejne osiem miesięcy.
Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych Thomas zameldował się w Hotelu K,
przybytek ten był bagnem rojącym się od szczurów i gadów. Strażnicy poprowadzili go przez
teren więzienia, mijając po drodze więźniów ścinających trawę sierpami, i umieścili w
betonowej celi, którą miał dzielić z Balijczykiem. Cela była prymitywna: cztery betonowe
ściany, podłoga wyłożona terakotą, w kącie pojedyncza, ubrudzona odchodami toaleta
kucana, w ścianie niewielkie zakratowane okno. Thomas zauważył, że jego kolega spod celi
umościł sobie w jednym rogu prowizoryczne posłanie z gazet, więc zajął drugi koniec
pomieszczenia i rozwinął swój mały materac biwakowy. Po dwóch miesiącach spania w
areszcie na gołym betonie tutaj warunki były wręcz luksusowe.
Hotel Kerobokan, największy zakład karny na Bali, wybudowano w imię postępu
szybko i niewielkim kosztem w 1976 roku. Zastąpił dawne więzienie w Denpasarze, które
zburzono, aby postawić na jego miejscu wielkie centrum handlowe. Niechlujne wykonanie
sprawiło, że z czasem część murów okalających teren Hotelu K zaczęła się kruszyć,
umożliwiając przestępcom osadzonym w tym, przypomnij my, więzieniu o zaostrzonym
rygorze łatwą ucieczkę. Choć początkowo Hotel K miał służyć wyłącznie jako zakład dla
mężczyzn, na jego terenie wzniesiono niedużą, ogrodzoną murem sekcję, w której w małych
betonowych celach karę mogło odbywać nawet trzydzieści dziewięć kobiet wraz z dziećmi. Z
czasem część tę przeznaczono na wyłączny użytek kobiet i transwestytów.
W chwili gdy Thomas trafił za kratki, więzienie zgodnie z założeniami mieściło
trzystu dwudziestu skazańców, ale w ciągu zaledwie kilku lat, wraz z gwałtownym wzrostem
popularności narkotyków na Bali, który nastąpił pod koniec lat dziewięćdziesiątych, napływ
skazańców doprowadził do znacznego przepełnienia. Ponieważ zdołano tu upchnąć niemal
tysiąc więźniów, oznaczało to, że zarówno męska, jak i kobieca sekcja musiały pomieścić
niemal trzykrotnie więcej osób niż zakładana pojemność.
W czasach pierwszej odsiadki Thomasa wolna przestrzeń nie była jeszcze
poszukiwanym luksusem i bywało nawet, że Thomas miał całą celę dla siebie. Spędzał czas
na siedzeniu na cienkim materacu i prowadzeniu przez telefon komórkowy narkotykowych
interesów. Pomimo wysiłków konkurencji, by się go pozbyć, Thomas bez trudu handlował z
więzienia. Dzwonił do swojego dostawcy w Bangkoku i organizował dostawy heroiny do
pokoi hotelowych w różnych tanich przybytkach. Następnie instruował dziewczynę, skąd
powinna odebrać przesyłkę. Kobieta często też szmuglowała prochy do Hotelu K dla
Thomasa na użytek własny i na sprzedaż, ukrywając je w pochwie. Mieli ustalony scenariusz.
Podczas wizyty dziewczyna szła do toalety, wyjmowała ukrytą paczuszkę z heroiną i chowała
ją w rączce plastikowego rondla używanego do spłukiwania kucanej toalety. Potem Thomas
szedł do toalety, wyjmował zawiniątko, ukrywał je w odbycie i tak przemycał do celi.
W późniejszych latach strażnicy więzienia mocniej zaangażowali się w narkotykowy
biznes i stali się bardziej elastyczni, ale wówczas nie wpadli jeszcze na to, jak lukratywne
może być kontrolowanie obiegu prochów w Hotelu K.
Wyprawy Thomasa do toalety wydały się podejrzane Pakowi Belu, jednemu z
najokrutniejszych strażników więzienia, znanemu z tego, że zwykł przechadzać się po terenie
zakładu i razić przypadkowych więźniów pałką z paralizatorem, szczerząc zęby, kiedy
porażeni prądem podskakiwali. Pewnego popołudnia zatrzymał Thomasa w drodze do celi i
zażądał od niego narkotyków. „Nie mam, nie mam”, skłamał Thomas, odskakując,
popieszczony paralizatorem. Pak Belu odłożył pałkę i zaczął przeszukiwać Thomasa, który
miał na sobie tylko koszulkę, szorty i klapki. Pak Belu szybko przeprowadził rewizję i ze
zdumieniem stwierdził, że niczego nie udało mu się znaleźć. Nie przyszło mu do głowy, żeby
dokonać dogłębnej rewizji osobistej.
Wkrótce jednak Thomas wpadł i odbył swoją pierwszą karę wewnętrzną w Hotelu K.
Stało się to po tym, jak zgodził się wyświadczyć drobną przysługę Wayanowi,
miejscowemu więźniowi. Ponieważ w tamtym czasie trudno było dostać heroinę, Wayan
poprosił Thomasa, żeby ten kupił mu działkę od Huraniego, nigeryjskiego więźnia, który nie
znosił miejscowych i odmawiał sprzedawania im prochów. Thomas zrobił, o co go
poproszono. I na tym by się skończyło, gdyby Joko, potężny Jawajczyk, odsiadujący wyrok
za serię brutalnych rozbojów, nie zobaczył Wayana z heroiną. Zapragnął zemsty, ponieważ
założył, że Wayan kupił narkotyk od balijskiego dilera Vassaka, który tego samego ranka
poinformował Joko, że skończyły mu się zapasy prochów. Joko uznał, że Vassak go okłamał i
wolał sprzedać Wayanowi niż jemu. Wściekły Joko wyrwał Wayanowi heroinę z rąk, poszedł
z nią do szefa ochrony i doniósł na współwięźnia.
Joko był rozjuszony. Poszedł do biura i powiedział: „Okej, mam to od Wayana”. Nie
wiedział, że to ja dałem to Wayanowi. Zawołali gościa [Wayana] do biura szefa i go pobili, a
potem zapytali: „Skąd to masz?”. On na to: „Od Thomasa”.
Thomas
Thomasa wezwano do biura, kazano mu zdjąć koszulkę, a następnie brutalnie go
pobito. „Drugi po Bogu” w Hotelu K, szef ochrony, bił Thomasa rattanową pałką po nogach i
plecach, podczas gdy kilku strażników stało dokoła i przyglądało się całej scenie. Thomas
wrzeszczał wniebogłosy, ale wiedział, że stawianie oporu tylko przedłuży katusze. Był sam
jeden. Otaczali go strażnicy, którzy nie szczędzili mu ciosów i kopniaków. Pak Belu poraził
go kilkakrotnie elektryczną pałką. Ignorując krzyki Thomasa, strażnicy, przerzuciwszy się na
żelazne pręty, nie przestawali go okładać. W końcu padł wykończony.
Bicie więźniów nie było niczym nadzwyczajnym. Lubowali się w tym niektórzy
wyjątkowo okrutni strażnicy. Thomas najbardziej nie znosił dwóch z nich: jednego, którego
nazywał „Wytrzeszczem”, ponieważ miał zdeformowaną twarz i wybałuszone oczy, i
drugiego - Paka Belu.
Pak Belu dla zabawy chodził z tą swoją elektryczną pałką i raził nią ludzi, lekko, nie
za mocno. W nogę albo coś. Lubił to. To była długa pałka, miała rękojeść i jakieś przyciski, a
z przodu niebieskie światełko. Włączał ją i wyłączał.
Kiedy kogoś za coś łapali, prowadzili go do biura szefa, bili go rattanem i razili
prądem, aż czasami niektórzy robili pod siebie i mówili: „Błagam, przestańcie”. Pokój
odwiedzin był zaraz obok biura, więc kiedy ludzie przychodzili w odwiedziny, słyszeli:
„Przestańcie, przestańcie”, i zaraz od tego bolała ich głowa.
Thomas
Pobitego, posiniaczonego Thomasa zamknięto za karę w jednej z czterech
pozbawionych okna izolatek, zwanych celami tikus, czyli „szczurzymi”. Thomas spędził w
celi tikus jedenaście dni, rozebrany do bielizny, leżąc ze świeżymi ranami na gołym betonie.
Cela była mroczna i ponura. Ledwie starczało miejsca, żeby rozprostować nogi. Trzeba było
się załatwiać do plastikowej torebki. W ciągu jedenastu dni kary wyszedł z celi tylko raz,
kiedy pewnej nocy strażnik otworzył drzwi podczas obejmującej cały zakład rewizji pod
kątem przemycanych do cel noży i sierpów. Nie był to ostatni pobyt Thomasa w celi tikus.
Przyzwyczajasz się. Siedzisz, palisz, pijesz kawę, może rozmawiasz (przez otwór
wentylacyjny) i zaraz czas szybko mija. Siedzisz bezczynnie. Nie ma co robić. Nie masz na
sobie ubrania - tylko bieliznę. W celi tikus nie wolno mieć na sobie długich spodni. Może się
boją, że człowiek się na nich powiesi albo co. W każdym razie ubranie jest zabronione. Nawet
Tshirt.
Z początku schodzi ci skóra [od spania nago na betonowej podłodze], bo się wiercisz,
ale z czasem się hartujesz. Na początku bolą cię wszystkie kości. Kiedy tak siedziałem na
betonie, skóra zaczęła mi czernieć.
Czy powiedzieli ci, że przesiedzisz tam jedenaście dni?
Nie, tego się nie wie. To część tortury. Przez pierwsze dni czas stoi w miejscu. Boli
cię głowa, za dużo myślisz, ale potem znajdujesz na to sposób. Można wspiąć się do małego
otworu wentylacyjnego, nie okna, tylko takiego małego otworu, i pogadać z kimś na
zewnątrz. Może zachce ci się kawy. Przyniosą ci kawę.
Poza tym ja wtedy ciągle brałem. Więc codziennie kumpel kłuł mnie w tyłek, przez
otwór wentylacyjny.
W jaki sposób za to płaciłeś?
Wtedy ciągle miałem pieniądze. Poza tym przychodziła moja dziewczyna, przynosiła
dla mnie jedzenie i kasę. Siedziałem w celi tikus, ale ona dawała jedzenie strażnikom, a oni
mi je przynosili.
Więc codziennie miałeś jedzenie i wodę?
Aha.
I codziennie brałeś heroinę?
Aha.
Thomas
Zanim Thomas trafił do Hotelu K, od kilku lat był uzależniony od heroiny - nałogowo
palił zaprawione narkotykiem papierosy marlboro. Za kratkami musiał jednak zacząć
oszczędzać, postanowił więc przyjmować heroinę dożylnie, żeby zużywać mniej, ale z takim
samym skutkiem. Czasami, w ostrej desperacji, dzielił się igłą z kumplami spod celi. Raz w
sytuacji podbramkowej użył strzykawki zrobionej z długopisu.
Któregoś wieczoru zużył cały zapas heroiny i następnego popołudnia był na głodzie.
Kiedy przyszła jego dziewczyna, zaraz gdy wróciła z toalety, pobiegł, wydobył zawiniątko i
wrócił pędem, żeby dać sobie w żyłę. Ale kiedy stanął przed drzwiami celi, stwierdził, że są
zamknięte na klucz - często je zamykał, żeby chronić swoje rzeczy - którego nie mógł
znaleźć. Gdy tak stał, przeszukując kieszenie, zjawił się Jawajczyk Joko. Jedną ręką chwycił
kłódkę i bez trudu ją zerwał. Thomas nie marnował czasu. Od razu wziął działkę. Joko stał i
patrzył. W pewnym momencie oznajmił Thomasowi, od którego regularnie kupował
narkotyk, że sam też potrzebuje sobie strzelić. Thomasowi zostało niewiele heroiny na własne
potrzeby, więc skłamał Joko: „Nie ma. Skończyło się”. Jawajczyk złapał wysokiego, chudego
Austriaka za szyję i przystawił mu nożyczki do gardła. „Okej, bierz”, bąknął Thomas, oddając
mu gram. Wiedział, że nie należy drażnić psychopatów i morderców, z którymi musi
mieszkać w Hotelu K.
ROZDZIAŁ 3
Bezgłowe ciało
Wczorajsze wiadomości zaszokowały mieszkańców Seminyaku w gminie Kuta. W
przydrożnym rowie znaleziono tam bowiem bezgłowe ciało mężczyzny. (...)
Ciało znajduje się obecnie w chłodni w kostnicy szpitala Sanglah.
„Nusa News”, 3 marca 1998
Było wcześnie rano. Promienie słońca prześlizgiwały się po podmokłych polach
ryżowych, podgrzewając już i tak ciepłe powietrze poranka. Było cicho i sielsko - ten spokój
kontrastował z brutalnością ostatniej nocy. Jej mroczny sekret niedługo pozostawał w ukryciu
i wyszedł na jaw wraz z nastaniem świtu. Trójka małych dzieci radośnie biegła przez pole,
śmiejąc się i skacząc przez kanały nawadniające, kiedy nagle natknęła się na parę nóg
wystających z rowu. Kierowane dziecięcą ciekawością maluchy podeszły bliżej i zobaczyły
coś, czego nie zapomną do końca życia.
Spokój wczesnego poranka szybko zamienił się w chaos. Na miejsce błyskawicznie
przybyła policja, pojawili się dziennikarze, zbiegli się gapie i otoczyli bezgłowe ciało, nadal
leżące w rowie z nogami w górze. Fotografowie i kamerzyści podeszli jak najbliżej, żeby
uchwycić na kliszy i taśmie obraz krępego ciała w średnim wieku, ubranego w podarte
zielone szorty w paski i batikowy podkoszulek na ramiączkach. Robili zbliżenia okaleczonej,
poszarpanej szyi, spuchniętych stóp w zielonych klapkach, połamanych kawałków zębów.
Widok był makabryczny, ale na Bali to właśnie drastyczne zdjęcia windują nakłady gazet.
Gapie przyglądali się, jak policjanci pracowicie szukają śladów i narzędzia zbrodni, maczety,
siekiery, czegokolwiek, co naprowadziłoby ich na właściwy trop. Przeszukawszy kieszenie
trupa, policjanci znaleźli prawo jazdy ze zdjęciem. Naraz bezgłowy mężczyzna zyskał twarz.
W tym samym czasie jego zabójca, Saidin, siedział w domu z żoną i trzema małymi
córkami i słuchał wiadomości. Nie czuł wyrzutów sumienia ani strachu. Był wynajętym
mordercą. To była jego praca. Chociaż wymyślony naprędce plan zabójstwa nie okazał się
doskonały, Saidin wykonał go bez zarzutu. Wiedział, co powie sędziemu, jeśli zostanie
złapany - choć wątpił, aby do tego doszło.
Pozostawienie przy mężczyźnie jego prawa jazdy okazało się błędem. Policja szybko
zrekonstruowała przebieg zbrodni. Ofiara mieszkała na Jawie, na południe od Dżakarty, a
kiedy funkcjonariusze przekazali tragiczne wieści synowi zabitego mężczyzny, ten odparł, że
dzień wcześniej jego ojciec poleciał na Bali, aby odebrać dawny dług. Podał policji nazwisko
i adres dłużnika. Zaczęło się robić gorąco.
Policjanci urządzili nalot na położony na wybrzeżu w powiecie Klungkung dom i z
miejsca aresztowali wskazanego mężczyznę. Wepchnęli go do radiowozu i zawieźli na
miejscowy posterunek. Nie chciał mówić. Rzucili nim o ścianę, stłukli go i popieścili
elektryczną pałką, aż w końcu zaczął błagać o litość. Nie poprzestali na tym. Nastawili pałkę
na maksimum, czyli 220 woltów, a następnie porazili go w klatkę piersiową, nogi i pachwinę.
Dostał drgawek, ale nadal odmawiał współpracy. Porazili go więc jeszcze raz i tym razem tak
mocno, że dosłownie rzuciło nim o ścianę. Krzyknął z bólu. Z rozcięcia na głowie popłynęła
krew. Osunął się na podłogę, bo nie mógł ustać na obolałych, roztrzęsionych nogach. W
końcu się złamał. Podał nazwisko zabójcy.
Mordercę, Saidina, natychmiast aresztowano. Dobry mąż i ojciec, były żołnierz,
poddał się bez walki. Nie okazał skruchy. Zabił człowieka dla pieniędzy, ale uważał, że
ofierze się należało. Nie wypierał się popełnionej zbrodni. Powiedział sędziemu, dlaczego to
zrobił. W dzień morderstwa kolega zaprosił Saidina na spotkanie u siebie domu i powiedział,
że pewien Jawajczyk grozi, że pozabija jego rodzinę z powodu niespłaconego długu. „Chcę,
żebyś go wykończył”, oznajmił ko lega Saidina. „Kiedy?”. „Dziś wieczorem, jeśli dasz radę”.
Za proponował mu 3 miliony rupii (670 dolarów). Saidin uznał, że ochrona rodziny
przyjaciela jest kwestią honoru. Przyjął zlecenie.
Pod osłoną nocy Saidin i jego młodszy brat Tony zawieźli ofiarę do Denpasaru,
zwodząc obietnicą gotówki. Saidin powiedział, że pewien właściciel sklepu obuwniczego w
Denpasarze jest winien jego przyjacielowi z Klungkung kilka milionów rupii, która to suma z
powodzeniem pokryje dług. Nie wszystko jednak poszło po myśli Saidina. Kiedy bowiem
zatrzymali się przy jednym ze sklepów, Jawajczyk odmówił zapukania do tylnych drzwi - a
był to istotny element planu Saidina, który założył, że sklepikarz, wyrwany w środku nocy ze
snu przez agresywnego przybysza żądającego pieniędzy, zacznie się awanturować. Saidin
zamierzał wykorzystać zamieszanie, by skoczyć na Jawajczyka i skręcić mu kark.
Okazało się, że musi przejść do wymyślonego na poczekaniu planu B. Wyjął spod
siedzenia w aucie metalowy pręt, odwrócił się i zdzielił nim ofiarę w pierś. To był szok.
Oszołomiony mężczyzna zgiął się z bólu i zatoczył. Saidin uderzył powtórnie, tym razem w
twarz, wybijając mu zęby. Mężczyzna upadł na kolana, zasłaniając zakrwawioną twarz
trzęsącymi się dłońmi, dając Saidinowi czas na wyjęcie maczety z bagażnika samochodu.
Nawet jeśli mężczyzna zorientował się, że zbliżał się koniec jego życia, nie mógł nic zrobić.
Saidin z całej siły uderzył maczetą w bok głowy ofiary. Rozległ się głośny trzask. Mężczyzna
osunął się na ziemię. Był martwy. Lecz Saidin jeszcze z nim nie skończył. Podniósł maczetę
wysoko nad głowę i opuścił ją na szyję martwego człowieka. Działał na chłodno, bez emocji.
Ponieważ głowę i kark zmarłego nadal łączyło kilka włókien, przyklęknął, złapał ofiarę za
długie, ciemne włosy, podniósł lekko i dokończył dzieła, jak gdyby rozłupywał polana na
podpałkę.
Tony przyglądał się całemu zajściu. Pomógłby Saidinowi, gdyby to było konieczne,
ale Saidin nie potrzebował pomocy. Zupełnie spokojny Saidin podszedł do samochodu i wyjął
z bagażnika osiem reklamówek w czarnobiałe pasy. Zapakował zakrwawioną głowę w kilka
warstw toreb, żeby przypadkiem krew nie ubrudziła samochodu, po czym razem z Tonym
zawlókł bezgłowe ciało na drugą stronę drogi i wepchnął je do rowu na polu ryżowym
rozciągającym się tuż za więzieniem Kerobokan. Nawet przez chwilę nie przyszło im do
głowy, jak bardzo pechowa jest ta lokalizacja.
Gdy jego brat prowadził auto podczas trwającej czterdzieści pięć minut podróży
powrotnej do Klungkung, Saidin siedział na miejscu pasażera i trzymał na kolanach
zawiniątko z wciąż ciepłą głową, jakby to była torebka ze złotą rybką. Obiecał, że pokaże
przyjacielowi głowę ofiary na dowód, że wypełnił zlecenie. Dotarli na miejsce tuż po
wschodzie słońca. Saidin wyjął głowę, łapiąc ją za ciemne, potargane włosy. Jego dłonie
szybko stały się czerwone od krwi. Gdy tak prezentował swoje trofeum, w oczach martwego
człowieka malowało się przerażenie.
Kiedy przyjaciel nasycił się widokiem klęski wierzyciela, Saidin schował głowę do
reklamówek, pojechał nad pobliski staw hodowlany i wrzucił ją do wody. Widział, jak
wielkie ryby rzucają się na smakowity kąsek. Wkrótce głowa zamordowanego zniknie w
żołądkach ryb. Zabójstwo doskonałe - a przynajmniej tak im się wydawało.
Policja prowadzi intensywne śledztwo, ponieważ zdaniem Balijczyków to sadystyczne
morderstwo odbije się negatywnie na całej społeczności, zwłaszcza że zabójstwa dokonano w
niedużej odległości od Kuty, znanego ośrodka turystycznego. Najprawdopodobniej
wiadomość o morderstwie zdążyła już dotrzeć do przebywających na Bali turystów.
„Nusa News”, 3 marca 1998
Saidin co prawda przyznał się do zabójstwa, ale twierdził, że bronił rodziny kolegi.
Szczerze przy tym wierzył, że sąd uzna jego linię obrony. Nie uznał. Sędziowie liczyli na
dobry interes i byli gotowi skazać Saidina na mniej niż osiem lat więzienia w zamian za
łapówkę w wysokości 20 milionów rupii (4500 dolarów). Dano mu jasno do zrozumienia, że
w balijskim sądzie jedyną skuteczną formą obrony jest żywa gotówka. Sęk w tym, że Saidin
nie miał grosza przy duszy. Dokonał zabójstwa za pieniądze, ale nie zdążył otrzymać
Kathryn Bonella Hotel Kerobokan Piekło na rajskiej wyspie Bali Z angielskiego przełożył Jacek Żuławnik
Dedykuję tę książkę każdemu, kto wybiera się do tropikalnego raju na Bali. Uważaj. To mogą być wakacje, których nigdy nie zapomnisz. Nawet jedna tabletka ecstasy może cię kosztować dziesiątki tysięcy dolarów i zapewnić ci miejsce w piekle Hotelu Kerobokan.
Od Autorki Ze względu na charakter informacji zawartych w książce musiałam zmienić niektóre imiona i nazwiska, aby uchronić byłych i obecnych więźniów Hotelu K przed dodatkową odpowiedzialnością karną.
WSTĘP Tylko na jedną noc Po raz pierwszy odwiedziłam Hotel K w grudniu 2005 roku. Przyszłam na spotkanie z Australijką Schapelle Corby, wówczas dwudziestosiedmioletnią studentką kosmetologii, która zyskała w swoim kraju rozgłos, gdy zatrzymano ją na lotnisku imienia Nguraha Raia w mieście Denpasar na Bali z ukrytą w pokrowcu na deskę surfingową torebką wielkości poduszki zawierającą 4,2 kilograma marihuany. Gdy przewożono ją z Hotelu K do budynku sądu, kamery telewizyjne rejestrowały kruchość i piękno Schapelle, a także jej nieskrywane emocje. Utrzymywała, że jest niewinna. Jednocześnie toczyła się publiczna debata na temat tego, czy ukryła narkotyki w bagażu, czy też ich nie ukryła. Wyniki badań opinii publicznej pozostawały niejednoznaczne, ale im bliżej było dnia ogłoszenia wyroku, tym więcej osób opowiadało się za jej niewinnością. Z Bali rozprawę na żywo transmitowały wszystkie najważniejsze australijskie stacje telewizyjne. W barach i centrach handlowych zamontowano wielkie ekrany i dosłownie cały na ród zamarł w oczekiwaniu na sędziowski werdykt. Większość widzów współczuła Schapelle, oglądając zbliżenia jej drżącej dolnej wargi, trzęsących się rąk, kropli potu na czole, i nagle widząc potworny szok malujący się na jej twarzy, gdy sędzia skazał ją na dwadzieścia lat odsiadki w indonezyjskim więzieniu. Kilka miesięcy później rozpoczęłam pracę nad jej autobiografią Jeśli doczekam jutra. Czułam się trochę nieswojo, mijając mieszkańców Hotelu K i strażników o przerażającym wyglądzie. Ni z tego, ni z owego przemknął obok mnie więzień, który gonił innego więźnia, trzymając nad głową krzesło. Kilka metrów ode mnie stała oparta o ścianę dziewczyna w ogromnych różowych okularach przeciwsłonecznych. Początkowo wzięłam ją za odwiedzającą, ale szybko się zreflektowałam - to była Schapelle, nieskazitelnie ubrana i uczesana, wyglądająca zupełnie nie na miejscu w tym więzieniu o zaostrzonym rygorze. Tamtego ranka rozpoczęłyśmy trwającą wiele miesięcy serię wywiadów, które odbywałyśmy dwa razy dziennie. Wkrótce dobrze poznałam więzienie Kerobokan i zamkniętych w nim ludzi. Strażnicy zawsze chętnie przyjmowali ode mnie paczki papierosów i prosili o egzemplarze „Penthouse’a”; więźniowie, w tym dwóch morderców, często prosili mnie o numer telefonu, żeby móc uzyskać przepustkę na sobotni wieczór - ja miałam być gwarancją, że wrócą za kratki. Rzeczy, które z początku wydawały mi się wręcz niewiarygodne, szybko
spowszedniały - jak na przykład przydzielanie osadzonym funkcji odźwiernych, pozwalanie im na swobodne wychodzenie poza mury więzienia. Podczas moich wizyt skazani zwykle włóczyli się po korytarzach, pijani i naćpani, przychodzili i przesiadywali z nami. Podobnie jak Schapelle, szybko się nauczyłam, że nie należy osądzać człowieka na podstawie przestępstw, które popełnił. Podczas naszych sesji w pobliżu regularnie pojawiał się pewien Indonezyjczyk, żeby pogawędzić. Zapytałam go, co przeskrobał. „Morderca”, odpowiedział cicho. Wydawał się miły, nie czułam przy nim zagrożenia, aczkolwiek później zobaczyłyśmy, jak naskoczył na współwięźnia, gotów spuścić mu łomot, i powstrzymał się, dopiero kiedy zauważył, że go obserwujemy. Był szarmancki i stał się naszym sprzymierzeńcem. Czasami wychodziłam z Hotelu K, akurat kiedy on wracał z ćwiczeń w pobliskiej siłowni, a wtedy zatrzymywał dla mnie taksówkę albo zamawiał ją przez swoją komórkę i gawędząc, czekał ze mną, aż przyjedzie. Pewnego popołudnia, wkrótce po tym, jak wybuchła afera z Dziewiątką z Bali (była to składająca się z ośmiu młodych Australijczyków i jednej Australijki szajka przemytników heroiny), pod głównym wejściem do więzienia godzinami czatował jeden z dziennikarzy. Sęk w tym, że nie chciałam na niego wpaść przy wyjściu, ponieważ na tym etapie moja praca nad książką nadal była tajemnicą. Ów więzień morderca, choć było już po godzinach odwiedzin, zabrał mnie do biura, usiadł ze mną i zabawiał mnie rozmową, mniej więcej co dwadzieścia minut wyglądając i sprawdzając, czy dziennikarz już sobie poszedł. Kiedy droga była wolna, zadzwonił po taksówkę i odprowadził mnie do wyjścia. Ciekawe, że mordercy byli tu więźniami cieszącymi się największą swobodą. Uprzejmi odźwierni mordercy to tylko jeden z powodów, dla którego Schapelle i ja ochrzciłyśmy w jej książce więzienie Kerobokan mianem „hotelu”. Pierwsze wrażenie - te kor ty tenisowe, wypielęgnowane ogrody, przycięte równo trawniki, świątynie hinduistyczne, boiska - było bowiem takie, że zakład karny przypominał tani hotel. Więźniowie snuli się po terenie jak goście hotelowi, niektórzy sprzedawali napoje i domowej roboty ciasta i za jedyne 5 tysięcy rupii (70 centów) oferowali słomiane maty do siedzenia. Otoczony ekskluzywnymi hotelami i willami zakład karny zajmował czterohektarową działkę o dużej wartości w samym sercu turystycznej części okręgu Kuta. Więźniowie mogli za dodatkową opłatą wykupić różne usługi w rodzaju obsługi pokoju, zupełnie jak w hotelu. Wręczali strażnikom łapówki, aby ci dostarczali im pizzę i narkotyki prosto do celi, sprowadzali prostytutki, a nawet wypuszczali na cały dzień na plażę - większości więźniów o znanych nazwiskach, takich jak Schapelle, zwykle odmawiano tego rodzaju luksusów. Podobnie jak w zwyczajnym hotelu, także tutaj podczas meldowania się można było
kupić sobie pokój o wyższym standardzie. Po tym, jak policja nastraszyła Schapelle opowieściami o napaściach na tle seksualnym, Corby zapłaciła 100 dolarów[1] za umieszczenie jej w niezbyt zatłoczonej celi wolnej od drapieżnych lesbijek. Pewien mężczyzna z Kalifornii sprezentował strażnikom aż 950 dolarów za podniesienie standardu celi - przepłacając i tym samym podbijając cenę dla przyszłych więźniów, ale zrobił to, bo rozpaczliwie pragnął uniknąć osadzenia w „celi inicjacji” z dwudziestoma pięcioma innymi facetami. Tak więc więzienie Kerobokan stało się Hotelem Kerobokan, do którego mieszkańcy umownie pojętego Zachodu nieustannie wprowadzali się i z którego się wyprowadzali, przy czym większość desperacko usiłowała wkupić się w łaski sędziów i prokuratorów, licząc na skrócenie pobytu. Z czasem przyzwyczaiłam się do wizyt w Hotelu K, ale mimo wszystko za każdym razem, gdy go opuszczałam, czułam, że muszę wziąć oczyszczający prysznic. Fascynował mnie ten szalony świat narkotyków, seksu i hazardu, w którym pedofile, seryjni zabójcy i gwałciciele spali obok szulerów, drobnych złodziejaszków i pechowych turystów nakrytych w klubie z jedną lub dwiema pigułkami ecstasy w kieszeni. Intrygowało mnie, co Hotel K robił z ludźmi, jak sobie oni radzili z zamknięciem w mikroskopijnych, zatłoczonych celach, w których musieli spędzać nawet po piętnaście godzin dziennie, i czym wypełniali sobie czas. Moje zainteresowanie więźniami, jak również kontakt z nimi podczas pracy nad autobiografią Schapelle zrodziły pomysł napisania Hotelu K. Chciałam opowiedzieć historię tego miejsca. W styczniu 2008 roku poleciałam do Indonezji i przez półtora roku rozmawiałam ze skazańcami odbywającymi kary, byłymi gośćmi Hotelu K przeniesionymi do innych zakładów na terenie całej Indonezji, a także z wolnymi ludźmi mającymi za sobą odsiadkę w Hotelu K, z których kilku, nawiasem mówiąc, wróciło za kratki. To była niesamowita przygoda. Rozmawiałam z ponad setką osób o życiu w Hotelu K - z mordercami, bossami narkotykowymi, drobnymi przestępcami, żołnierzami gangów, przemytnikami narkotyków i strażnikami więzienia. Dbając o wiarygodność opowieści, często prosiłam wielu osadzonych, aby opowiedzieli mi własną wersję zasłyszanej historii. Prawie zawsze relacje różnych osób pokrywały się. Więźniowie nie musieli niczego upiększać. Prawda była bowiem wystarczająco obrazowa i szokująca. Niektórzy biali więźniowie zupełnie spontanicznie opowiadali o pewnych wydarzeniach, zwykle takich, które głęboko i boleśnie dotknęły zachodnią społeczność więzienia - o brutalnych pobiciach, próbach ucieczki i przedawkowaniach. Wiedzieli, że równie dobrze sami mogli stać się bohaterami tych historii. Szukając potwierdzenia autentyczności opowieści skazańców, spędziłam kilka tygodni
w biurze gazety „Bali Post” w Denpasarze, w obskurnym, brudnym archiwum, i przejrzałam setki numerów dwóch lokalnych tytułów: „Denpost” i „Bali Post”. W zakurzonych stosach ja i mój balijski pomocnik znaleźliśmy żyłę złota, czyli artykuły o historiach, które usłyszałam za murami więzienia, co tylko potwierdziło moje zaufanie do więziennych źródeł. Większość osób, z którymi nawiązałam kontakt, chętnie ze mną rozmawiała i dzieliła się opowieściami. W przypadku skazańców chodziło o przerwanie monotonii i skorzystanie z nowego partnera do rozmowy. Często wywiad z jednym więźniem prowadził do kolejnego. Trochę czasu zajęło mi namierzenie osadzonych, których z Hotelu K przeniesiono do zakładów w innych częściach kraju. Odbyłam trwającą tygodniami podróż do aresztów znajdujących się w odległych zakątkach zdominowanej przez muzułmanów Jawy i do Dżakarty, spotykałam się z byłymi więźniami Hotelu K, niemal zawsze przemycając do celi cyfrowy dyktafon, żeby utrwalić nasze rozmowy. Główni bohaterowie mojej opowieści udzielili mi obszernych, trwających nieraz wiele dni wywiadów, a nierzadko wracałam na drugą, trzecią lub czwartą sesję. Jednym z zakładów karnych, jakie odwiedziłam, było więzienie na wyspie Nusakambangan u zachodnich wybrzeży Jawy, w którym zostali zamknięci terroryści odpowiedzialni za zamachy bombowe na Bali. Po raz pierwszy byłam tam tuż przed ich egzekucją. W niedużym porcie w Cilicap roiło się od dziennikarzy wypatrujących członków rodzin skazańców, drewnianymi łodziami płynących na wyspę, by się z nimi pożegnać. Postanowiłam trzymać się jak najdalej od reporterów i weszłam na pokład starej łodzi motorowej, pełnej motocyklistów i ich maszyn, gości odwiedzających więzienie i strażników udających się do pracy. Podróż zajęła nam może dziesięć minut. Wynajęłam do towarzystwa Agunga, miejscowego chłopaka, który co prawda nie mówił ani słowa po angielsku, ale za to miał motor i wiedział, gdzie chcę się dostać. Wysiadłszy z łodzi, w pierwszym policyjnym punkcie kontrolnym musiałam okazać paszport i dokumenty. Potem usiadłam na siodeł ku za plecami Agunga i pojechaliśmy asfaltową drogą biegnącą nad wodą. W drugim punkcie kontrolnym ponownie pokazałam paszport i dokumenty grupie policjantów. Większość była w radosnym nastroju. Splądrowali moje torby z zakupami, wyjmując batony i papierosy i wskazując na siebie. Zrozumiałam. Dostali ode mnie kil ka paczek. Kilka chwil później pomknęliśmy z Agungiem dalej. Przeważnie jechaliśmy zupełnie pustą drogą, od czasu do czasu napotykając na zabłąkaną krowę albo miejscowego chłopa pędzącego swoje stado w poprzek drogi. Na wyspie nie było dosłownie nic poza kilkoma domami robotników i siedmioma więzieniami o zaostrzonym rygorze wybudowanymi wzdłuż nadbrzeżnej szosy. Agung pokazał palcem zakład, w którym siedzieli
zamachowcy z Bali, potem minęliśmy kilka następnych budynków, aż w końcu dotarliśmy do celu. Kiedy znalazłam się już w środku, jeden z moich rozmówców oprowadził mnie po więzieniu, pokazał mi sklepik, siłownię, świątynię hinduistyczną, w której akurat odbywało się nabożeństwo, a także nieduży chrześcijański kościółek. W świątyni podszedł do nas młody, przystojny Brazylijczyk, uroczy, łagodny mężczyzna. Zapytał, skąd dokładnie pochodzę w Australii. Otaczała go aura głębokiego smutku, pod oczami miał wielkie czarne wory. Płakał cały ranek, jak zwykle zresztą, bo oczekiwał na wykonanie wyroku śmierci. Kilka miesięcy wcześniej podpalił się, żeby skrócić sobie męczarnie. Podobnie jak w przypadku większości jego współwięźniów, jego życie stanowiło oczekiwanie na dwunastoosobowy pociągający za spust pluton. W położonej dalej na północ Dżakarcie odwiedziłam zakład karny Cipinang, żeby wielokrotnie rozmawiać z pewnym skazańcem. Austriak Thomas Borsitzki chętnie opowiadał o swoim pobycie w więzieniu Kerobokan - przygotował sobie ponad pięćdziesiąt możliwych do poruszenia tematów. Jak inni więźniowie, on również na wielu, wielu stronach opisał dla mnie swoje doświadczenia. Dostanie się za bramę Cipinang nie było tanie, okazało się zdecydowanie najdroższym zakładem karnym, jaki odwiedziłam. Strażnicy zażądali od Thomasa 200 tysięcy rupii (27 dolarów) za wyprowadzenie z celi, a ode mnie 50 tysięcy rupii (7 do larów) za możliwość porozmawiania z nim twarzą w twarz, a nie przez osłonę ze szkła i metalu. Dodatkowo zapłaciłam 10 tysięcy rupii (1,30 dolara) innym więźniom za odprowadzenie Thomasa. Ponadto musiałam wręczyć 50 tysięcy rupii (7 dolarów) jeszcze jednemu więźniowi wyłącznie za to, że nosił ze sobą rejestr odwiedzin. Dwie wizyty dziennie w Cipinang kosztowały więc mnie każdego dnia około 85 dolarów. Żaden z więźniów nie zażądał opłaty za swoje opowieści. Przynosiłam im jedzenie, środki czystości i książki, a także dziecięce ciuszki dla nowo narodzonego potomka Thomasa - poczętego, kiedy on i jego żona trafili do wspólnej celi aresztu śledczego, oskarżeni o przemyt narkotyków. Thomasowi zapewniłam również środki odkażające na jego rany. Po kilku dniach zobaczyłam, że skaleczenia zaczynają się goić, ale kiedy po dłuższej nieobecności ponownie przyjechałam do Cipinang, okazało się, że Thomas znów jest cały pokaleczony. Większość więźniów zwyczajnie cieszyła się, że ktoś ich odwiedził. Jeden z osadzonych na Nusakambanganie powiedział mi, że szczery śmiech był dla niego „lepszy niż seks”, bo słyszał go bardzo rzadko; oczekujący na wykonanie wyro ku śmierci, z którymi siedział, niespecjalnie mieli się z czego cieszyć. Teraz doceniam, jakim skarbem jest prawdziwy śmiech. Tutaj nawet uśmiech to coś
rzadkiego. Śmiech jest bezcenny. więzień Inna więźniarka, z którą spotkałam się w zakładzie karnym we wschodniej Jawie, w ciągu dwóch lat miała tylko dwoje gości, wliczając w to mnie. Z braku lepszego zajęcia spędzała czas na robieniu dla mnie obszernych notatek na temat swojego życia w Hotelu K. Spotkałam się kilka razy z mężczyzną niedawno zwolnionym z więzienia, w którym siedział za odcięcie człowiekowi głowy maczetą. Poznałam jego córki, zaprosiłam go na lunch do swojego balijskiego mieszkania. Saidin był intrygującym człowiekiem. Przesiedział kilka lat w Hotelu K i bardzo chętnie o tym opowiadał, wręcz uwielbiał snuć opowieści o tym, jak bali się go niektórzy więźniowie i strażnicy. Kiedy zapytałam, skąd wziął się ten strach, przejechał tylko palcem po szyi i roześmiał się. Stał się jednym z najważniejszych więźniów Hotelu K, awansował na pozycję pemuki, czyli przywódcy, szefa skazańców. Strażnicy również okazali się cennym źródłem informacji. Bywało, że szłam na drinka lub na kolację z wysokim rangą przedstawicielem straży. Ten rozkoszował się opowiadaniem mi o życiu więzienia, śmiał się, mówiąc o grupie strażników, którzy przymilali się i zasypywali pocałunkami pewnego wyjątkowo urodziwego nowego więźnia transwestytę, a nawet pokazywał mi w telefonie zdjęcia tego człowieka czy też fotografie stosu narkotyków skonfiskowanych w celach. Kiedy raz umówiłam się wieczorem ze strażnikiem, ten zadzwonił z komórki do grupy więźniów i przekazał mi telefon, żebyśmy mogli sobie pogawędzić. Dowód, jak swobodnie wyglądały relacje na linii strażnik-skazaniec. Od początku pracy nad Jeśli doczekam jutra w 2005 roku spędziłam w Hotelu K setki godzin. Byłam świadkiem przemocy, handlu narkotykami i dzikiego seksu. Podczas jednej z wizyt siedziałam w wąskim przejściu naprzeciw pewnej pary i ich nowo narodzonego dziecka, niewątpliwie poczętego w Hotelu K. Mężczyzna trzymał noworodka na wysokości krocza, chcąc w ten sposób ukryć fakt, że w tym samym czasie jego dziewczyna masturbowała go. Słomiane maty, na których siadałam, często pokryte były plamami zaschniętego nasienia. Widziałam białych mężczyzn, często prawie nieprzytomnych od narkotyków, od niechcenia całujących odwiedzające ich kobiety. Jeden z mężczyzn należących do Dziewiątki z Bali regularnie i zupełnie bez skrępowania obściskiwał się ze swoją indonezyjską narzeczoną, podczas gdy obok siedziała jego matka. Widok dziewczyn dosiadających facetów na podłodze i rzucających biodrami w przód i w tył wcale nie należał do rzadkości. Wyglądało to jak seks i było nim. W pokoju widzeń spotkałam Ronniego Ramsaya, który korzystał z usług tego samego prawnika co Schapelle Corby. Zaproponowali mi, żebym napisała artykuł o Ronniem dla
brytyjskiej gazety. Ronnie głównie zaciekle krytykował swojego brata, mistrza kucharskiego i multimilionera Gordona Ramsaya, i opowiadał mi o jego romansie, choć sprawa, nosząca piętno pomówienia, nie nadawała się wówczas do druku[2] . Ronnie wyglądał na schorowanego, zachowywał się przyjaźnie i był wdzięczny za napoje i jedzenie. Hotel K pozostaje fascynującą instytucją nie tylko dla mnie. Więzienie to stanowi dziś przystanek na trasie wycieczek po Bali. Taksówkarze często słyszą prośby o przejazd w pobliżu - po drodze na plażę albo na masaż. Niektórzy turyści robią sobie zdjęcia przed bramą, inni nawet wchodzą do środka. Dziewczyny w ultrakrótkich spódniczkach i rodziny z małymi dziećmi, niekończący się potok ludzi, z których każdy płaci za bilet 5 tysięcy rupii (70 centów) - albo więcej, jeśli jest naiwny - żeby dostać się za mury i spotkać kogoś z Dziewiątki z Bali albo Schapelle, albo po prostu rozejrzeć się i mieć co wspominać z wakacji. Hotel K stwarza pozory bezpiecznego miejsca, bo to w końcu Bali, a ponadto władze robią mu niezłą reklamę, promując wizerunek humanitarnego zakładu karnego poprzez otwieranie jego drzwi przed kamerami i dziennikarzami, aby pokazać, jak więźniowie rozgrywają turnieje w tenisa lub przygotowują układy ćwiczeń z okazji Dnia Niepodległości albo jak Schapelle Corby, nieco oszołomiona, opowiada, że ma nadzieję otworzyć za kratkami salon piękności, obrazując tym samym ludzkie oblicze więzienia. Z zewnątrz Hotel K nie robi wrażenia mrocznego miejsca, lecz codzienne życie w nim w niczym nie przypomina tych przebłysków normalności. To zatłoczone więzienie o zaostrzonym rygorze, pełne najgorszych indonezyjskich psychopatów i sadystycznych przestępców, przechadzających się swobodnie po jego terenie. To jest miejsce, które potrafi odebrać człowiekowi wszystko i przez to, co widzi i czego tu doświadcza, doprowadzić go do obłędu. Przed czterema laty w Jeśli doczekam jutra Schapelle opisała Hotel K jako wysysającą duszę norę, ujmując rzecz następująco: Teraz jestem jak wydrążona, zagubiona, martwa. Kiedyś cieszyłam się życiem dzięki samemu spojrzeniu w lusterko: na swój uśmiech, oczy i resztę. Zawsze lubiłam swój wygląd, widziałam w odbiciu prawdziwą siebie, wiedziałam, kim jestem, i godziłam się na to, jaka jestem. Teraz, po czterech latach od tamtego fatalnego dnia i przeżyciu niezliczonych porażek, nie lubię na siebie patrzeć. Widzę rozbity, zamazany obraz, w oczach mam pustkę - są bez życia, jakbym utraciła duszę. Skąd przychodzę? Dokąd idę? Nieważne. Zatraciłam już busolę i osobowość. To dziwne, bolesne uczucie, trudne do opisania, bo nie sposób opisać tego, jak traci się duszę z każdym spojrzeniem w lustro[3] . Schapelle Corby, Jeśli doczekam jutra
Dziś, sześć lat od chwili, gdy Schapelle zameldowała się w Hotelu K, jej dusza wyblakła jeszcze bardziej. Resztki jej delikatnego zdrowia psychicznego powoli zanikają. Często przechadza się bez celu, poruszając się jak we mgle, oszołomiona końskimi dawkami leków na depresję i psychozę. Jej rodzina obawia się, że Schapelle może umrzeć w Hotelu K. Była świadkiem tak wielu przerażających rzeczy, że odcięła się od otoczenia. Prawie nie wzruszył jej widok wiszącego na stryczku trupa, którego znaleziono pewnego ranka. Spotkałam się z nią krótko po tym zdarzeniu i sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej. Jej obojętność zmroziła mi krew w żyłach. Pobyt w Hotelu K zmienił ją nie do opisania. Prawie wszyscy obywatele krajów zachodnich, z którymi rozmawiałam, mówią to samo: to jest koszmar, który powoli cię pożera, aż w końcu osoba, którą kiedyś byłeś, przestaje istnieć. Hotel K daje wgląd w codzienne życie więźniów i pokazuje, dlaczego, jak to ujął jeden z osadzonych, ten zakład karny „stopniowo cię uśmierca”. Ściany Hotelu K rezonują opowieściami więźniów o morderstwach, samobójstwach, ucieczkach, pobiciach, bezwzględnych gangach, dzikim seksie i narkotykach. Hotel K odsłania mroczne serce więzienia, które łamie ludzi i powoli niszczy ich chęć do życia. To jest jak koniec świata. Szaleństwo. Nawet kiedy oddychasz, czujesz się martwy. Masz tylko ochotę się upić, byle oderwać od tego miejsca. Mick, Australijczyk, więzień Tyle razy przejeżdżałem obok tych murów. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co się dzieje w środku. A to, co się dzieje, jest gorsze niż to, co sobie wyobrażałem. Ruggiero, Brazylijczyk, więzień [1] Tam gdzie nie zaznaczono inaczej, mowa jest o dolarach australijskich (przyp. tłum.). [2] W 2008 roku nieistniejący już brytyjski tabloid „News of the World” opublikował artykuł, w którym Sarah Symonds wyznała, że miała z Gordonem Ramsayem trwający siedem lat romans. Ramsay zaprzeczył (przyp. tłum.). [3] Schapelle Corby, Kathryn Bonella, Jeśli doczekam jutra: horror więzienia na Bali, przeł. Hanna BaltynKarpińska, Świat Książki, Warszawa 2010, s. 298 (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 1 Witajcie w Hotelu Kerobokan Było późno, lecz w Hotelu Kerobokan wrzało jak w ulu: strażnicy przemierzali alejki, otwierali cele i wypuszczali więźniów, którzy szybkim krokiem szli przed siebie. Tego dnia wypadała noc seksu, w Hotelu K ruch panował więc większy niż w bangkockim burdelu. Każdy więzień, który tego popołudnia uiścił stosowną opłatę, mógł liczyć na trochę ruchu. Frontowym wejściem płynął strumień dziwek, dziewczyn, żon i kochanek. Austriak Thomas Borsitzki był w doskonałym humorze, kiedy szedł alejką w kierunku nowo wybudowanego i jeszcze niezamieszkanego bloku K. Wytrzymał dwa i pół roku bez seksu i dziś miał zamiar zafundować sobie młodą Balijkę. Gdy zbliżył się do celi numer 1, światło wpadające do środka przez niewielkie zakratowane okno ukazywało rozgrywającą się wewnątrz prostacką scenę. W pomieszczeniu znajdował się jedynie cienki, brudny materac rozłożony na betonowej podłodze. A na nim więzień posuwał prostytutkę. Przed blokiem, przechadzając się pod gwiazdami, ośmiu mężczyzn czekało na swoją kolej. Mężczyźni, w większości ludzie Zachodu, wchodzili do celi jeden po drugim, niektórzy spędzali w niej pięć minut, inni trochę dłużej, a jeśli wizyta trwała ponad pół godziny, pozostali więźniowie denerwowali się i niecierpliwili. Wypychali do przodu następnego w kolejce, żeby wszedł i przeszkodził poprzednikowi. Między jednym a drugim klientem dziwka wkładała fioletowy sarong, jedyną namiastkę przyzwoitości. Burdelem Hotelu K była goła betonowa cela, w której wisiał rój komarów, zwabionych jaskrawym światłem jarzeniówek. Było gorąco. Śmierdziało seksem. Zużyte prezerwatywy rzucano po prostu na podłogę. Materac był wiekowy, a w jasnym świetle wyraźnie uwidaczniały się plamy pozostawione przez wcześniejszych klientów. Lecz cóż, to było więzienie. Wygodne łóżko, czyste prześcieradła i prywatność stanowiły tutaj luksus z innego życia, z równoległego świata, nieosiągalny. Tutaj walczyło się o przetrwanie. Tutaj przestrzegano innych zasad. Zresztą większość mężczyzn i tak była zbyt naćpana albo upojona arakiem, miejscowym alkoholem, żeby czymkolwiek się przejmować. Byli napaleni, a tu zaspokajali popęd. Nic więcej się nie liczyło. Noc seksu nie stanowiła jednak wyłącznie domeny prostytutek. Porośnięte zieloną trawą boiska w pobliżu chrześcijańskiego kościółka pełne były poruszających się rytmicznie
cieni par uprawiających seks. Na całym terenie żarzyły się spirale na komary. Niektórzy więźniowie wyciągali dla wygody materace ze swoich cel. Pewien Włoch odbył stosunek ze swoją narzeczoną, a potem wypożyczał materac współwięźniom za kilka tysięcy rupii od numerku. Sprowadzenie swojej kobiety było tańsze niż skorzystanie z usług dziwki. Ceny różniły się w zależności od tego, ile osadzony był w stanie wysupłać, ale z reguły większość za możliwość wyjścia z celi na świeże powietrze i seks z własną kobietą płaciła strażnikom około 80 tysięcy rupii (11 dolarów). Prostytutka to był wydatek rzędu 800 tysięcy rupii (110 dolarów). Więźniowie zwykle witali swoje kochanki wyposażeni w mało romantyczny zestaw - dwie spirale na komary i paczkę papierosów - który właśnie nabyli w bloku B, gdzie pewien skazaniec prowadził w swojej celi sklepik. Sprzedawał spirale i papierosy w zestawach, bo gdy przychodziła pora na noce seksu, mógł w ten sposób w półśnie, nie budząc się całkowicie, wydawać towar przez okienko. Aż do samego rana klienci stukali w pręty jego celi i domagali się towaru. Thomas był uzależnionym od heroiny narkomanem, który zwykle wydawał wszystkie pieniądze na prochy, ale tego dnia, gdy rano strażnik przyszedł pokazać mu zdjęcia ślicznej młodej Balijki, Thomas postanowił zaszaleć i zafundować sobie dziwkę. Teraz stał w kolejce, oddychał wilgotnym nocnym powietrzem, palił jednego marlboro za drugim i od czasu do czasu zerkał do celi, by podejrzeć seksualne przedstawienie. W końcu nadeszła jego kolej. Gdy znalazł się w środku, prostytutka zsunęła fioletowy sarong. Thomas ściągnął szorty i rzucił się na materac. Dziewczyna ułożyła się na plecach i poprosiła go, żeby nie uprawiali seksu analnego, ponieważ chwilę wcześniej musiała to zrobić i nadal ją bolało. Thomas spędził z nią trzydzieści minut, chociaż miał przyrzeczone kilka godzin. Wystarczyło. To był szybki numer. Obiecali mi całą noc, ale okazało się inaczej. Już po półgodzinie zjawił się następny gość. Ale wiesz, jeśli nie śpisz z kobietą od jakichś dwóch i pół roku, pół godziny nie stanowi dla ciebie problemu. Thomas Kiedy Thomas wracał do swojej celi, kilku strażników nadal krążyło między blokami, nawołując: „Panienkę? Panienkę?”, i próbując wycisnąć z nocy jeszcze nieco gotówki. Każdy klient prostytutki oznaczał dla nich żywy pieniądz, ponieważ procent, jaki otrzymywali po tak „ruchliwej” nocy, odpowiadał mniej więcej ich miesięcznym zarobkom. Tej nocy seks odbywał się aż do wschodu słońca.
Witajcie w Hotelu Kerobokan.
ROZDZIAŁ 2 Thomas Ludzie nie są w stanie sobie wyobrazić, co się dzieje za murami Kerobokanu. Ruggiero, Brazylijczyk, więzień To jak szpital dla czubków. Tutaj ci się pogarsza, a nie poprawia. Mick, Australijczyk, więzień Thomas, austriacki diler narkotyków, rzucił słuchawkę telefonu w swoim bungalowie na Bali. Złe wieści. Jego kumpel właśnie usłyszał w radiu, że na lotnisku w Denpasarze aresztowano Bengalczyka z dwoma kilogramami heroiny w walizce. Thomas ponownie złapał za telefon, wykręcił numer dostawcy w Bangkoku i przeszedł od razu do rzeczy. - Aptu Galang, tak się nazywa nasz gość? - Tak. - Bengalczyk? - zapytał, modląc się, żeby było inaczej. - Tak. - Cholera - rzucił. - Capnęli go na lotnisku. Czas działał na niekorzyść. Człowiek z Bangkoku musiał działać szybko. Pospiesznie, ale spokojnie wyszedł głównym wejściem z hotelu i zniknął, zostawiając po sobie jedynie fałszywy dowód tożsamości. Tymczasem na Bali Thomas był bezpieczny... na razie. Nadal pozostawał nienamierzony. Trzymali się ściśle zasad, informowali tylko o tym, o czym należało powiedzieć, pilnowali, żeby nie wyszły na jaw różne powiązania z siatką przemytniczą. Bengalski kurier nie wiedział zbyt dużo, więc gdyby zaczął sypać policji - co było mocno prawdopodobne - nie ujawniłby wiele. Znał tylko tajemnicze anonimowe osoby, żadnych nazwisk, i jeden punkt kontaktowy, ten porzucony pokój w hotelu w Bangkoku, gdzie kilka godzin wcześniej odebrał towar i bilet na Bali. Niewiedza chłopaka stanowiła dla nich zabezpieczenie - zasada brzmiała: chronić najważniejszych graczy. Gdyby kurierowi udało się przejść przez odprawę na Bali, zameldowałby się w dowolnym tanim hotelu w Kucie, zadzwoniłby do Bangkoku, podając nazwę hotelu, i czekałby na dalsze instrukcje. Człowiek w Bangkoku miał wówczas zatelefonować do Thomasa i przekazać mu szczegóły hotelu, a wtedy Thomas odebrałby narkotyki i przekazał kurierowi jego zarobek, czyli 400 dolarów.
Cudem uszedł cało. Thomas stracił dwa kilogramy heroiny, ale udało się uniknąć nieszczęścia. Choć system mieli dopracowany, to tylko za sprawą przypadku kolega Thomasa dowiedział się o aresztowaniu i ocalił go przed policyjną prowokacją. Policja bez dwóch zdań kazałaby Aptu zadzwonić do Bangkoku, żeby podał nazwę hotelu, i zastawiłaby pułapkę na tego, kto zgłosiłby się po narkotyki. Thomas z pewnością zostałby schwytany. Lecz tym razem telefon od Thomasa uprzedził działania policji i sprawił, że kurierowi odpowiedział w Bangkoku tylko głuchy, odbijający się echem od ścian pustego pokoju hotelowego dzwonek telefonu. Thomas lubi ryzyko, więc wymknięcie się policji dosłownie o włos wcale go nie powstrzymało. Każdego dnia kładł na szali własne życie i wolność, i doskonale o tym wiedział. Narkotyki były jego bajką. Czuł, że wszystko gra, kiedy uczestnicy przemytniczej sztafety umiejętnie przekazywali sobie heroinową pałeczkę. Młodemu, dwudziestoletniemu Bengalczykowi zabrakło podstawowej zdolności. Stracił głowę, spanikował. Sam się wkopał, próbując przejść przez odprawę dyplomatyczną, żeby uniknąć standardowego przeszukania bagażu. Błąd nowicjusza. Zręcznie ukryte torebki z heroiną można było bowiem z powodzeniem przeszmuglować nawet przez zwyczajną odprawę. Podejrzenia, jakie wzbudził ten chłopak, usiłując wymigać się od typowej procedury, sprawiły, że jego bagaż został przetrząśnięty. Był rok 1991, jeszcze zanim w Indonezji zaczęto stosować karę śmierci w przypadku spraw związanych z narkotykami. Chłopak mimo to nie miał lekko. Kuriera Aptu Galanga skazano na dwadzieścia lat więzienia - system sądowniczy z reguły łagodniej traktował tych, których stać było na przekupienie władz, ale chłopak nie miał pieniędzy, a jego anonimowy szef, Thomas, nie był w stanie przemycić gotówki do sądu, tak żeby się przy tym nie ujawnić i nie dołączyć do Aptu w Hotelu K. Czy było mi go szkoda? Jasne, że tak. Stało się i nie mogłem nic zrobić. Nie mogłem pójść na policję i mu pomóc. Poza tym on nie miał pieniędzy. Gdyby je miał, dostałby może dziesięć lat. Ale nie mogłem iść na policję ani do sądu. Thomas Świat narkotyków to bezpardonowa walka, jak wkrótce miał się przekonać Thomas. Jakiś czas później sam został aresztowany i trafił tam, gdzie jego kurier - do Hotelu K. Po trzech, czterech miesiącach złapali mnie na Bali. Spotkałem tego chłopaka w więzieniu. Właściwie to nie wiedział, kim jestem, i ja też widziałem go po raz pierwszy. Nie wiedziałem, kim jest, ale jak inni zaczęli do niego mówić „Aptu”, zdałem sobie sprawę, że to mój chłopak. A on uświadomił sobie, że ja byłem jego szefem. Nie stanowiło to problemu, ale
czasami lubił sobie wypić, a wtedy krzyczał: „Thomas szef”. Ja mu na to: „Zamknij się, głupku. Nie gadaj tyle”. Nie był zły. Był dla mnie miły. Thomas Thomas przeżył nalot pewnego gorącego popołudnia, gdy leżał na kanapie i oglądał telewizję w swoim bungalowie na plaży. Zaczęło się od głośnego pukania do drzwi. Kiedy wstał, żeby otworzyć, policja wyważyła drzwi i do środka wdarł się tuzin funkcjonariuszy. Krzyczeli na niego z wściekłością i celowali do niego z karabinów. Wpadli i rozbiegli się po całym bungalowie. Przewrócili domek do góry nogami, otworzyli szafki, wyrzucili rzeczy na podłogę, wywrócili łóżko, splądrowali szuflady. Przyszpilony do ściany przez dwóch policjantów Thomas przyglądał się poczynaniom funkcjonariuszy, doskonale zdając sobie sprawę, że znów mu się upiekło. Gdyby policja zjawiła się godzinę wcześniej, zastałaby go na podłodze, jak przepakowywał dostawę półtora kilograma heroiny. Kiedy skończył, jak zwykle na wszelki wypadek ukrył towar w pobliskim schowku i wrócił do swojego bungalowu dosłownie kilka minut przed nalotem. Policja, która dostała cynk od jednego z konkurentów Thomasa, spodziewała się znaleźć w jego mieszkaniu kilka kilogramów narkotyków. Donosząc na Thomasa, konkurencja usiłowała usunąć go z rynku heroiny na Bali. Policja znalazła w bungalowie jedynie trzynaście gramów heroiny, upchnięte na samym dnie szafki nocnej. Thomas wiedział, że to na tyle niewielka ilość, że będzie mógł ubić interes i uzyskać lekki wyrok. Za pośrednictwem swojego prawnika zapłacił 30 milionów rupii (21 500 dolarów) prokuratorom i w rezultacie został skazany zaledwie na osiem miesięcy więzienia. Gdy siedział w areszcie, znaleziono u niego gram heroiny, którą przyniosła mu jego dziewczyna. Dwudziestopięcioletni Austriak dostał za to kolejne osiem miesięcy. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych Thomas zameldował się w Hotelu K, przybytek ten był bagnem rojącym się od szczurów i gadów. Strażnicy poprowadzili go przez teren więzienia, mijając po drodze więźniów ścinających trawę sierpami, i umieścili w betonowej celi, którą miał dzielić z Balijczykiem. Cela była prymitywna: cztery betonowe ściany, podłoga wyłożona terakotą, w kącie pojedyncza, ubrudzona odchodami toaleta kucana, w ścianie niewielkie zakratowane okno. Thomas zauważył, że jego kolega spod celi umościł sobie w jednym rogu prowizoryczne posłanie z gazet, więc zajął drugi koniec pomieszczenia i rozwinął swój mały materac biwakowy. Po dwóch miesiącach spania w areszcie na gołym betonie tutaj warunki były wręcz luksusowe. Hotel Kerobokan, największy zakład karny na Bali, wybudowano w imię postępu
szybko i niewielkim kosztem w 1976 roku. Zastąpił dawne więzienie w Denpasarze, które zburzono, aby postawić na jego miejscu wielkie centrum handlowe. Niechlujne wykonanie sprawiło, że z czasem część murów okalających teren Hotelu K zaczęła się kruszyć, umożliwiając przestępcom osadzonym w tym, przypomnij my, więzieniu o zaostrzonym rygorze łatwą ucieczkę. Choć początkowo Hotel K miał służyć wyłącznie jako zakład dla mężczyzn, na jego terenie wzniesiono niedużą, ogrodzoną murem sekcję, w której w małych betonowych celach karę mogło odbywać nawet trzydzieści dziewięć kobiet wraz z dziećmi. Z czasem część tę przeznaczono na wyłączny użytek kobiet i transwestytów. W chwili gdy Thomas trafił za kratki, więzienie zgodnie z założeniami mieściło trzystu dwudziestu skazańców, ale w ciągu zaledwie kilku lat, wraz z gwałtownym wzrostem popularności narkotyków na Bali, który nastąpił pod koniec lat dziewięćdziesiątych, napływ skazańców doprowadził do znacznego przepełnienia. Ponieważ zdołano tu upchnąć niemal tysiąc więźniów, oznaczało to, że zarówno męska, jak i kobieca sekcja musiały pomieścić niemal trzykrotnie więcej osób niż zakładana pojemność. W czasach pierwszej odsiadki Thomasa wolna przestrzeń nie była jeszcze poszukiwanym luksusem i bywało nawet, że Thomas miał całą celę dla siebie. Spędzał czas na siedzeniu na cienkim materacu i prowadzeniu przez telefon komórkowy narkotykowych interesów. Pomimo wysiłków konkurencji, by się go pozbyć, Thomas bez trudu handlował z więzienia. Dzwonił do swojego dostawcy w Bangkoku i organizował dostawy heroiny do pokoi hotelowych w różnych tanich przybytkach. Następnie instruował dziewczynę, skąd powinna odebrać przesyłkę. Kobieta często też szmuglowała prochy do Hotelu K dla Thomasa na użytek własny i na sprzedaż, ukrywając je w pochwie. Mieli ustalony scenariusz. Podczas wizyty dziewczyna szła do toalety, wyjmowała ukrytą paczuszkę z heroiną i chowała ją w rączce plastikowego rondla używanego do spłukiwania kucanej toalety. Potem Thomas szedł do toalety, wyjmował zawiniątko, ukrywał je w odbycie i tak przemycał do celi. W późniejszych latach strażnicy więzienia mocniej zaangażowali się w narkotykowy biznes i stali się bardziej elastyczni, ale wówczas nie wpadli jeszcze na to, jak lukratywne może być kontrolowanie obiegu prochów w Hotelu K. Wyprawy Thomasa do toalety wydały się podejrzane Pakowi Belu, jednemu z najokrutniejszych strażników więzienia, znanemu z tego, że zwykł przechadzać się po terenie zakładu i razić przypadkowych więźniów pałką z paralizatorem, szczerząc zęby, kiedy porażeni prądem podskakiwali. Pewnego popołudnia zatrzymał Thomasa w drodze do celi i zażądał od niego narkotyków. „Nie mam, nie mam”, skłamał Thomas, odskakując, popieszczony paralizatorem. Pak Belu odłożył pałkę i zaczął przeszukiwać Thomasa, który
miał na sobie tylko koszulkę, szorty i klapki. Pak Belu szybko przeprowadził rewizję i ze zdumieniem stwierdził, że niczego nie udało mu się znaleźć. Nie przyszło mu do głowy, żeby dokonać dogłębnej rewizji osobistej. Wkrótce jednak Thomas wpadł i odbył swoją pierwszą karę wewnętrzną w Hotelu K. Stało się to po tym, jak zgodził się wyświadczyć drobną przysługę Wayanowi, miejscowemu więźniowi. Ponieważ w tamtym czasie trudno było dostać heroinę, Wayan poprosił Thomasa, żeby ten kupił mu działkę od Huraniego, nigeryjskiego więźnia, który nie znosił miejscowych i odmawiał sprzedawania im prochów. Thomas zrobił, o co go poproszono. I na tym by się skończyło, gdyby Joko, potężny Jawajczyk, odsiadujący wyrok za serię brutalnych rozbojów, nie zobaczył Wayana z heroiną. Zapragnął zemsty, ponieważ założył, że Wayan kupił narkotyk od balijskiego dilera Vassaka, który tego samego ranka poinformował Joko, że skończyły mu się zapasy prochów. Joko uznał, że Vassak go okłamał i wolał sprzedać Wayanowi niż jemu. Wściekły Joko wyrwał Wayanowi heroinę z rąk, poszedł z nią do szefa ochrony i doniósł na współwięźnia. Joko był rozjuszony. Poszedł do biura i powiedział: „Okej, mam to od Wayana”. Nie wiedział, że to ja dałem to Wayanowi. Zawołali gościa [Wayana] do biura szefa i go pobili, a potem zapytali: „Skąd to masz?”. On na to: „Od Thomasa”. Thomas Thomasa wezwano do biura, kazano mu zdjąć koszulkę, a następnie brutalnie go pobito. „Drugi po Bogu” w Hotelu K, szef ochrony, bił Thomasa rattanową pałką po nogach i plecach, podczas gdy kilku strażników stało dokoła i przyglądało się całej scenie. Thomas wrzeszczał wniebogłosy, ale wiedział, że stawianie oporu tylko przedłuży katusze. Był sam jeden. Otaczali go strażnicy, którzy nie szczędzili mu ciosów i kopniaków. Pak Belu poraził go kilkakrotnie elektryczną pałką. Ignorując krzyki Thomasa, strażnicy, przerzuciwszy się na żelazne pręty, nie przestawali go okładać. W końcu padł wykończony. Bicie więźniów nie było niczym nadzwyczajnym. Lubowali się w tym niektórzy wyjątkowo okrutni strażnicy. Thomas najbardziej nie znosił dwóch z nich: jednego, którego nazywał „Wytrzeszczem”, ponieważ miał zdeformowaną twarz i wybałuszone oczy, i drugiego - Paka Belu. Pak Belu dla zabawy chodził z tą swoją elektryczną pałką i raził nią ludzi, lekko, nie za mocno. W nogę albo coś. Lubił to. To była długa pałka, miała rękojeść i jakieś przyciski, a z przodu niebieskie światełko. Włączał ją i wyłączał. Kiedy kogoś za coś łapali, prowadzili go do biura szefa, bili go rattanem i razili prądem, aż czasami niektórzy robili pod siebie i mówili: „Błagam, przestańcie”. Pokój
odwiedzin był zaraz obok biura, więc kiedy ludzie przychodzili w odwiedziny, słyszeli: „Przestańcie, przestańcie”, i zaraz od tego bolała ich głowa. Thomas Pobitego, posiniaczonego Thomasa zamknięto za karę w jednej z czterech pozbawionych okna izolatek, zwanych celami tikus, czyli „szczurzymi”. Thomas spędził w celi tikus jedenaście dni, rozebrany do bielizny, leżąc ze świeżymi ranami na gołym betonie. Cela była mroczna i ponura. Ledwie starczało miejsca, żeby rozprostować nogi. Trzeba było się załatwiać do plastikowej torebki. W ciągu jedenastu dni kary wyszedł z celi tylko raz, kiedy pewnej nocy strażnik otworzył drzwi podczas obejmującej cały zakład rewizji pod kątem przemycanych do cel noży i sierpów. Nie był to ostatni pobyt Thomasa w celi tikus. Przyzwyczajasz się. Siedzisz, palisz, pijesz kawę, może rozmawiasz (przez otwór wentylacyjny) i zaraz czas szybko mija. Siedzisz bezczynnie. Nie ma co robić. Nie masz na sobie ubrania - tylko bieliznę. W celi tikus nie wolno mieć na sobie długich spodni. Może się boją, że człowiek się na nich powiesi albo co. W każdym razie ubranie jest zabronione. Nawet Tshirt. Z początku schodzi ci skóra [od spania nago na betonowej podłodze], bo się wiercisz, ale z czasem się hartujesz. Na początku bolą cię wszystkie kości. Kiedy tak siedziałem na betonie, skóra zaczęła mi czernieć. Czy powiedzieli ci, że przesiedzisz tam jedenaście dni? Nie, tego się nie wie. To część tortury. Przez pierwsze dni czas stoi w miejscu. Boli cię głowa, za dużo myślisz, ale potem znajdujesz na to sposób. Można wspiąć się do małego otworu wentylacyjnego, nie okna, tylko takiego małego otworu, i pogadać z kimś na zewnątrz. Może zachce ci się kawy. Przyniosą ci kawę. Poza tym ja wtedy ciągle brałem. Więc codziennie kumpel kłuł mnie w tyłek, przez otwór wentylacyjny. W jaki sposób za to płaciłeś? Wtedy ciągle miałem pieniądze. Poza tym przychodziła moja dziewczyna, przynosiła dla mnie jedzenie i kasę. Siedziałem w celi tikus, ale ona dawała jedzenie strażnikom, a oni mi je przynosili. Więc codziennie miałeś jedzenie i wodę? Aha. I codziennie brałeś heroinę? Aha. Thomas
Zanim Thomas trafił do Hotelu K, od kilku lat był uzależniony od heroiny - nałogowo palił zaprawione narkotykiem papierosy marlboro. Za kratkami musiał jednak zacząć oszczędzać, postanowił więc przyjmować heroinę dożylnie, żeby zużywać mniej, ale z takim samym skutkiem. Czasami, w ostrej desperacji, dzielił się igłą z kumplami spod celi. Raz w sytuacji podbramkowej użył strzykawki zrobionej z długopisu. Któregoś wieczoru zużył cały zapas heroiny i następnego popołudnia był na głodzie. Kiedy przyszła jego dziewczyna, zaraz gdy wróciła z toalety, pobiegł, wydobył zawiniątko i wrócił pędem, żeby dać sobie w żyłę. Ale kiedy stanął przed drzwiami celi, stwierdził, że są zamknięte na klucz - często je zamykał, żeby chronić swoje rzeczy - którego nie mógł znaleźć. Gdy tak stał, przeszukując kieszenie, zjawił się Jawajczyk Joko. Jedną ręką chwycił kłódkę i bez trudu ją zerwał. Thomas nie marnował czasu. Od razu wziął działkę. Joko stał i patrzył. W pewnym momencie oznajmił Thomasowi, od którego regularnie kupował narkotyk, że sam też potrzebuje sobie strzelić. Thomasowi zostało niewiele heroiny na własne potrzeby, więc skłamał Joko: „Nie ma. Skończyło się”. Jawajczyk złapał wysokiego, chudego Austriaka za szyję i przystawił mu nożyczki do gardła. „Okej, bierz”, bąknął Thomas, oddając mu gram. Wiedział, że nie należy drażnić psychopatów i morderców, z którymi musi mieszkać w Hotelu K.
ROZDZIAŁ 3 Bezgłowe ciało Wczorajsze wiadomości zaszokowały mieszkańców Seminyaku w gminie Kuta. W przydrożnym rowie znaleziono tam bowiem bezgłowe ciało mężczyzny. (...) Ciało znajduje się obecnie w chłodni w kostnicy szpitala Sanglah. „Nusa News”, 3 marca 1998 Było wcześnie rano. Promienie słońca prześlizgiwały się po podmokłych polach ryżowych, podgrzewając już i tak ciepłe powietrze poranka. Było cicho i sielsko - ten spokój kontrastował z brutalnością ostatniej nocy. Jej mroczny sekret niedługo pozostawał w ukryciu i wyszedł na jaw wraz z nastaniem świtu. Trójka małych dzieci radośnie biegła przez pole, śmiejąc się i skacząc przez kanały nawadniające, kiedy nagle natknęła się na parę nóg wystających z rowu. Kierowane dziecięcą ciekawością maluchy podeszły bliżej i zobaczyły coś, czego nie zapomną do końca życia. Spokój wczesnego poranka szybko zamienił się w chaos. Na miejsce błyskawicznie przybyła policja, pojawili się dziennikarze, zbiegli się gapie i otoczyli bezgłowe ciało, nadal leżące w rowie z nogami w górze. Fotografowie i kamerzyści podeszli jak najbliżej, żeby uchwycić na kliszy i taśmie obraz krępego ciała w średnim wieku, ubranego w podarte zielone szorty w paski i batikowy podkoszulek na ramiączkach. Robili zbliżenia okaleczonej, poszarpanej szyi, spuchniętych stóp w zielonych klapkach, połamanych kawałków zębów. Widok był makabryczny, ale na Bali to właśnie drastyczne zdjęcia windują nakłady gazet. Gapie przyglądali się, jak policjanci pracowicie szukają śladów i narzędzia zbrodni, maczety, siekiery, czegokolwiek, co naprowadziłoby ich na właściwy trop. Przeszukawszy kieszenie trupa, policjanci znaleźli prawo jazdy ze zdjęciem. Naraz bezgłowy mężczyzna zyskał twarz. W tym samym czasie jego zabójca, Saidin, siedział w domu z żoną i trzema małymi córkami i słuchał wiadomości. Nie czuł wyrzutów sumienia ani strachu. Był wynajętym mordercą. To była jego praca. Chociaż wymyślony naprędce plan zabójstwa nie okazał się doskonały, Saidin wykonał go bez zarzutu. Wiedział, co powie sędziemu, jeśli zostanie złapany - choć wątpił, aby do tego doszło. Pozostawienie przy mężczyźnie jego prawa jazdy okazało się błędem. Policja szybko zrekonstruowała przebieg zbrodni. Ofiara mieszkała na Jawie, na południe od Dżakarty, a kiedy funkcjonariusze przekazali tragiczne wieści synowi zabitego mężczyzny, ten odparł, że
dzień wcześniej jego ojciec poleciał na Bali, aby odebrać dawny dług. Podał policji nazwisko i adres dłużnika. Zaczęło się robić gorąco. Policjanci urządzili nalot na położony na wybrzeżu w powiecie Klungkung dom i z miejsca aresztowali wskazanego mężczyznę. Wepchnęli go do radiowozu i zawieźli na miejscowy posterunek. Nie chciał mówić. Rzucili nim o ścianę, stłukli go i popieścili elektryczną pałką, aż w końcu zaczął błagać o litość. Nie poprzestali na tym. Nastawili pałkę na maksimum, czyli 220 woltów, a następnie porazili go w klatkę piersiową, nogi i pachwinę. Dostał drgawek, ale nadal odmawiał współpracy. Porazili go więc jeszcze raz i tym razem tak mocno, że dosłownie rzuciło nim o ścianę. Krzyknął z bólu. Z rozcięcia na głowie popłynęła krew. Osunął się na podłogę, bo nie mógł ustać na obolałych, roztrzęsionych nogach. W końcu się złamał. Podał nazwisko zabójcy. Mordercę, Saidina, natychmiast aresztowano. Dobry mąż i ojciec, były żołnierz, poddał się bez walki. Nie okazał skruchy. Zabił człowieka dla pieniędzy, ale uważał, że ofierze się należało. Nie wypierał się popełnionej zbrodni. Powiedział sędziemu, dlaczego to zrobił. W dzień morderstwa kolega zaprosił Saidina na spotkanie u siebie domu i powiedział, że pewien Jawajczyk grozi, że pozabija jego rodzinę z powodu niespłaconego długu. „Chcę, żebyś go wykończył”, oznajmił ko lega Saidina. „Kiedy?”. „Dziś wieczorem, jeśli dasz radę”. Za proponował mu 3 miliony rupii (670 dolarów). Saidin uznał, że ochrona rodziny przyjaciela jest kwestią honoru. Przyjął zlecenie. Pod osłoną nocy Saidin i jego młodszy brat Tony zawieźli ofiarę do Denpasaru, zwodząc obietnicą gotówki. Saidin powiedział, że pewien właściciel sklepu obuwniczego w Denpasarze jest winien jego przyjacielowi z Klungkung kilka milionów rupii, która to suma z powodzeniem pokryje dług. Nie wszystko jednak poszło po myśli Saidina. Kiedy bowiem zatrzymali się przy jednym ze sklepów, Jawajczyk odmówił zapukania do tylnych drzwi - a był to istotny element planu Saidina, który założył, że sklepikarz, wyrwany w środku nocy ze snu przez agresywnego przybysza żądającego pieniędzy, zacznie się awanturować. Saidin zamierzał wykorzystać zamieszanie, by skoczyć na Jawajczyka i skręcić mu kark. Okazało się, że musi przejść do wymyślonego na poczekaniu planu B. Wyjął spod siedzenia w aucie metalowy pręt, odwrócił się i zdzielił nim ofiarę w pierś. To był szok. Oszołomiony mężczyzna zgiął się z bólu i zatoczył. Saidin uderzył powtórnie, tym razem w twarz, wybijając mu zęby. Mężczyzna upadł na kolana, zasłaniając zakrwawioną twarz trzęsącymi się dłońmi, dając Saidinowi czas na wyjęcie maczety z bagażnika samochodu. Nawet jeśli mężczyzna zorientował się, że zbliżał się koniec jego życia, nie mógł nic zrobić. Saidin z całej siły uderzył maczetą w bok głowy ofiary. Rozległ się głośny trzask. Mężczyzna
osunął się na ziemię. Był martwy. Lecz Saidin jeszcze z nim nie skończył. Podniósł maczetę wysoko nad głowę i opuścił ją na szyję martwego człowieka. Działał na chłodno, bez emocji. Ponieważ głowę i kark zmarłego nadal łączyło kilka włókien, przyklęknął, złapał ofiarę za długie, ciemne włosy, podniósł lekko i dokończył dzieła, jak gdyby rozłupywał polana na podpałkę. Tony przyglądał się całemu zajściu. Pomógłby Saidinowi, gdyby to było konieczne, ale Saidin nie potrzebował pomocy. Zupełnie spokojny Saidin podszedł do samochodu i wyjął z bagażnika osiem reklamówek w czarnobiałe pasy. Zapakował zakrwawioną głowę w kilka warstw toreb, żeby przypadkiem krew nie ubrudziła samochodu, po czym razem z Tonym zawlókł bezgłowe ciało na drugą stronę drogi i wepchnął je do rowu na polu ryżowym rozciągającym się tuż za więzieniem Kerobokan. Nawet przez chwilę nie przyszło im do głowy, jak bardzo pechowa jest ta lokalizacja. Gdy jego brat prowadził auto podczas trwającej czterdzieści pięć minut podróży powrotnej do Klungkung, Saidin siedział na miejscu pasażera i trzymał na kolanach zawiniątko z wciąż ciepłą głową, jakby to była torebka ze złotą rybką. Obiecał, że pokaże przyjacielowi głowę ofiary na dowód, że wypełnił zlecenie. Dotarli na miejsce tuż po wschodzie słońca. Saidin wyjął głowę, łapiąc ją za ciemne, potargane włosy. Jego dłonie szybko stały się czerwone od krwi. Gdy tak prezentował swoje trofeum, w oczach martwego człowieka malowało się przerażenie. Kiedy przyjaciel nasycił się widokiem klęski wierzyciela, Saidin schował głowę do reklamówek, pojechał nad pobliski staw hodowlany i wrzucił ją do wody. Widział, jak wielkie ryby rzucają się na smakowity kąsek. Wkrótce głowa zamordowanego zniknie w żołądkach ryb. Zabójstwo doskonałe - a przynajmniej tak im się wydawało. Policja prowadzi intensywne śledztwo, ponieważ zdaniem Balijczyków to sadystyczne morderstwo odbije się negatywnie na całej społeczności, zwłaszcza że zabójstwa dokonano w niedużej odległości od Kuty, znanego ośrodka turystycznego. Najprawdopodobniej wiadomość o morderstwie zdążyła już dotrzeć do przebywających na Bali turystów. „Nusa News”, 3 marca 1998 Saidin co prawda przyznał się do zabójstwa, ale twierdził, że bronił rodziny kolegi. Szczerze przy tym wierzył, że sąd uzna jego linię obrony. Nie uznał. Sędziowie liczyli na dobry interes i byli gotowi skazać Saidina na mniej niż osiem lat więzienia w zamian za łapówkę w wysokości 20 milionów rupii (4500 dolarów). Dano mu jasno do zrozumienia, że w balijskim sądzie jedyną skuteczną formą obrony jest żywa gotówka. Sęk w tym, że Saidin nie miał grosza przy duszy. Dokonał zabójstwa za pieniądze, ale nie zdążył otrzymać