Jack London
Kaftan bezpieczeństwa
Włóczęga wśród gwiazd
Tytuł oryginału The Jacket — The Star Rover
Przekład M. Andrzeykowicza, gruntownie zmieniony i poprawiony
Rozdział I
W ciągu całego mego życia miałem dostęp do świadomości innych czasów i innych miejsc.
Miałem możliwość odczuwania innych ludzi w sobie samym. I uwierz mi, przyszły mój
czytelniku, z pewnością to samo znajdziesz w sobie. Cofnij się myślą do lat swego dzieciństwa, a
przypomnisz sobie, że będąc dzieckiem, odczuwałeś nieraz tę dziwną świadomość, o której
mówię. Byłeś wówczas jakby nieokreślony, nieskrystalizowany. Byłeś czymś plastycznym,
duszą, która się tworzy dopiero; świadomość i osobowość twoja były w okresie kształtowania się
— kształtowania i zapominania.
Zapomniałeś wiele, miły czytelniku, a jednak, gdy czytasz te słowa, stają ci w pamięci, jak
przez mgłę, mroczne wspomnienia innych czasów i innych miejsc, w które zaglądał twój wzrok
dziecięcy. Wydaje ci się dzisiaj, że to sny. Jeżeli to były sny jednak, wówczas wyśnione — skąd
wzięła się ich istota? Senne marzenia nasze są dziwaczną mieszaniną tego, co wiemy i znamy.
Treść naszych najwyraźniejszych snów powstaje z naszego doświadczenia. Śniło ci się za lat
dziecinnych, że spadasz z ogromnej wysokości; śniło ci się, że lot twój nie ustępuje lotowi
ptaków i innych istot, unoszących się w powietrzu; dokuczały ci pająki i wielonożne stworzenia,
żyjące w bagnach; słyszałeś inne głosy, widziałeś inne twarze, dziwnie znajome w marze sennej,
widziałeś inne wschody i zachody słońca niż te, które możesz sobie przypomnieć, gdy myślą
cofniesz się w lata minione.
Dobrze. Te dziecięce wspomnienia z innego są świata, z innego życia; to wspomnienia tego,
czegoś nigdy nie widział w tym szczególnym świecie twego niepowtarzalnego życia. Więc skąd?
Inne życie? Inne światy? Może, gdy przeczytasz wszystko, co napiszę, znajdziesz odpowiedź na
ten niepokój, jaki w tobie wzbudziłem i jaki ty sam w sobie wznieciłeś przed rozpoczęciem
czytania.
Wordsworth to wiedział. Nie był jasnowidzącym, ani prorokiem, był zwyczajnym
człowiekiem, jak ty i lub ktokolwiek spośród nas. Co on wiedział — to wiesz i ty, i każdy
człowiek wie. Lecz on to najlepiej wyraził w zdaniu zaczynającym się od słów: „nie w całkowitej
nagości, nie w zupełnym zapomnieniu…”
Naprawdę, za szybko zapominamy o ścianach więzienia, które nas otacza, o istotach nowo
narodzonych i o wszystkim. A jednak, gdyśmy byli sami nowo narodzonymi — pamiętaliśmy
inne czasy i inne miejsca. Bezsilne niemowlęta na ręku lub raczkujące na podłodze, jak
czworonożne zwierzęta, śniliśmy nasze sny o lotach w przestworzach. Tak, dręczył nas strach
nocny przed czymś mglistym i potwornym. My, niemowlęta nowo narodzone, bez
doświadczenia, urodziliśmy się z uczuciem strachu, z jego wspomnieniem, a wspomnienie jest
doświadczeniem.
Co do mnie, to już gdy wymawiałem pierwsze słowa, w tak młodym wieku, że krzykiem
wyrażałem głód i senność, nawet wówczas już wiedziałem, że byłem włóczęgą wśród gwiazd.
Tak, chociaż usta moje nigdy nie wyszeptały słowa „król”, pamiętałem, że byłem niegdyś synem
króla. Więcej, pamiętałem, że byłem niegdyś niewolnikiem, synem niewolnika, i że nosiłem na
szyi obręcz żelazną.
Więcej jeszcze. Gdy miałem trzy, cztery, a może pięć lat, nie byłem jeszcze sobą. Byłem
czymś, co się tworzy, duchem w zarodku, nie zastygłym jeszcze w kształtach mego własnego
ciała, mego czasu i miejsca. Wszystko czym byłem w dziesięciu tysiącach odmianach życia, jakie
przeszedłem, zmagało się we mnie w tym okresie i wnosiło zamęt w to kształtowanie się, w ten
wysiłek wcielenia się we mnie, aby się stać mną.
Głupie to, nieprawdaż? Lecz pamiętaj czytelniku, który, mam nadzieję, powędrujesz ze mną
daleko w czas i w przestrzeń — pamiętaj proszę, że myślałem wiele o tych sprawach, że wśród
krwawych nocy, i zlany potem ze strachu, trwającego lata całe, przebywałem sam z wieloma
osobami, które były mną samym, że zasięgałem ich rady i bacznie im się przyglądałem.
Przeszedłem piekła wszystkich istnień, aby ci przekazać wiedzę, którą podzielisz ze mną w
przygodnej, spokojnej godzinie, jaką spędzisz nad moją książką.
Wracając do rzeczy, mówię, że w wieku lat trzech, czterech lub pięciu, nie byłem jeszcze sobą.
Stawałem się dopiero, tak jak przyjąłem kształt mego ciała, cała zaś potężna, niespożyta
przeszłość walczyła w tej zdrowej istocie, którą byłem, by określić, jaki kształt przybierze to
stawanie się. To nie mój głos rozlegał się w nocy, gdy krzyczałem ze strachu przed czymś
znanym, ja bowiem nie znałem tych rzeczy i nie mogłem ich znać. To samo powiedzieć mogę o
moim dziecinnym gniewie, o mych miłościach i śmiechu. Inne głosy dawały się słyszeć w moim
głosie, głosy mężczyzn i kobiet sprzed wieków, wszystkich moich poprzednich wcieleń. Z
okrzykiem mojego gniewu mieszał się ryk bestii, starszych niż gór łańcuchy, i z moim
histerycznym płaczem, cała złość tego ryku łączyła się w jeden akord z bezrozumnym krzykiem
zwierzęcia przed–Adamowego i przedpotopowego.
Tu wyjawia się tajemnica. Potężna złość, wściekłość. Ona mnie zgubiła w moim obecnym
życiu. Ona jest powodem, że za kilka tygodni wyprowadzą mnie z tej celi na podwyższenie o
ruchomej podłodze, nad którą zawiśnie stryczek; i powieszą mnie, abym umarł. Złość była zgubą
moją we wszystkich mych istnieniach i złość jest nieszczęściem, przeklętym dziedzictwem moim
od czasów mglistych tworów, poprzedzających ukształtowanie się świata.
Czas jednak, bym się przedstawił. Nie jestem szaleńcem, ani obłąkanym. Chcę, byś o tym
wiedział, czytelniku miły, że chcę tylko jednego: byś uwierzył we wszystko, co ci powiem.
Nazywam się Darrell Standing. Niejeden z was, czytelników, natychmiast mnie pozna. Lecz dla
większości, dla której będę nieznany, pozwól, że powiem coś więcej o sobie. Przed ośmiu laty
byłem profesorem agronomii na Wydziale Agronomii Uniwersytetu w Kalifornii. Przed ośmiu
laty sennym małym miasteczkiem Berkeley wstrząsnęła wieść o zamordowaniu profesora
Haskella w jednym z laboratoriów w gmachu Mining. Mordercą był Darrell Standing.
Jestem Darrell Standing. Miałem ręce zakrwawione, gdy mnie pojmano. Nie będę dyskutował
o tym, co było słuszne lub niesłuszne w sprawie profesora Haskella. Była to sprawa bardzo
osobista. Najważniejsze, że w przystępie gniewu, opanowany przez wściekłość, która przez
szereg wieków była moim przekleństwem, zabiłem profesora, mego kolegę. Protokóły sądowe
wykazują, że uczyniłem to i tym razem, działając w afekcie. Zgadzam się z tymi protokółami.
Nie, nie będę powieszony za to morderstwo.
Zostałem skazany na dożywotnie więzienie.
Miałem wówczas trzydzieści sześć lat. Obecnie mam czterdzieści cztery. Spędziłem te osiem
lat w więzieniu San Quentin w Kalifornii. Pięć spośród nich przebywałem w ciemności.
Nazywają to zamknięciem w celi samotnej. Ludzie, którzy z niej wyszli, mówią, że to śmierć za
życia. Lecz w ciągu tych pięciu lat śmierci za życia zdołałem osiągnąć wolność, jakiej mało kto
kiedykolwiek zaznał. Najbardziej pilnowany spośród wszystkich więźniów, obszedłem nie tylko
świat — obszedłem wieki. Ci, którzy zamknęli mnie na szereg lat, złożyli mi bezwiednie hojny
dar całych stuleci. Dzięki Edowi Morrellowi przeżyłem pięć lat włóczęgi wśród gwiazd. Lecz Ed
Morrell, to jeszcze inna sprawa. Opowiem wam o nim nieco później. Tyle mam do powiedzenia,
że nie wiem, od czego zacząć.
A więc zaczynam. Urodziłem się w stanie Minnesota. Matka moja była córką imigranta
szwedzkiego. Nazywała się Hilda Tonnesson. Ojcem mym był Chauncey Standing ze starej
amerykańskiej rodziny. Pochodził od Alfreda Standinga, sługi lub niewolnika przewiezionego z
Anglii na plantację w Wirginii za czasów, które już były odległe, gdy młodociany Washington
przebywał w dzikiej Pensylwanii.
Syn Alfreda Standinga brał udział w walce o niepodległość; wnuk w wojnie 1812 roku. Nie
było odtąd wojny, w której by Standingowie nie uczestniczyli. Ja, ostatni ze Standingów, który
wkrótce umrę bezpotomnie, walczyłem jako żołnierz na Filipinach w ostatniej naszej wojnie, a
chcąc to uczynić, wyrzekłem się w pełni powodzenia i kariery, stanowiska profesora
Uniwerstytetu w Nebrasce. W chwili mego odejścia miałem zostać dziekanem Wydziału
Agronomii — ja, włóczęga wśród gwiazd, krwawy awanturnik, tułacz, Kain wieków — wojujący
kapłan z najodleglejszych czasów, rozmarzony poeta zapomnianych lat i nie wspominany do
dzisiejszego dnia w pisanych przez człowieka dziejach ludzkości.
Oto stoję, ręce krwią zbrukane, na oddziale morderców w więzieniu Folsom, oczekuję dnia
naznaczonego wyrokiem mechanizmu państwowego, w którym słudzy państwa wyprowadzą
mnie w to, co, jak sądzą, jest ciemnością — ciemnością, której się boją; w ciemność, która
napełnia ich strachem i przesądem urojeń; w ciemność, która wiedzie ich z jękiem, z pianą na
ustach ku ołtarzom ich człekopodobnych, przez strach stworzonych bogów.
Nie, nigdy nie będę dziekanem żadnego Wydziału Rolnictwa. A jednak znam rolnictwo. To był
mój zawód. Dla niego urodziłem się i kształciłem, wyszkoliłem się w nim i to mnie pociągało.
Byłem geniuszem w tej dziedzinie. Na pierwszy rzut oka rozpoznam krowę, której mleko zawiera
wysoki procent tłuszczu, a dokonana próba może stwierdzić bystrość mego oka. Mogę patrzeć na
krajobraz, nie na ziemię, i określę zalety oraz braki gruntu. Nie potrzebuję papierka
lakmusowego, by określić, czy dany grunt jest kwaśny czy alkaliczny. Raz jeszcze powtarzam,
byłem i jestem geniuszem w gospodarstwie rolnym, w najwyższym naukowym znaczeniu tego
słowa. Jednak państwo, w skład którego wchodzą wszyscy obywatele tego kraju, sądzi, że może
zatrzeć tę mądrość moją w ostatecznych ciemnościach za pomocą powrozu wokół mej szyi i
nagłego szarpnięcia — tę mądrość moją, zdobywaną przez tysiące lat i już przeogromną, zanim
na uprawnych polach Troi pasły się stada owiec koczujących pasterzy.
Zboże? Któż lepiej zna zboże? Pokaz mój w Wistar zwiększył o pół miliona dolarów roczny
plon wszystkich hrabstw w Iowa. To należy do historii. Niejeden rolnik, który dzisiaj jeździ
samochodem, nie wie dobrze, kto mu dał możność nabycia tego samochodu. Niejedno słodkie
dziewczę i niejeden chłopak ciemnowłosy nie przeczuwają, ślęcząc nad książkami w wyższej
uczelni, że umożliwił im te studia mój pokaz zboża w Wistar.
A zarząd majątku? Wiem, jakim marnotrawstwem jest zbyteczny ruch, nie zagłębiając się w
zawiłości ergonomiki, czy chodzi o majątek czy o robotnika, o plan zabudowań czy o
rozplanowanie prac fizycznych. Mam mój podręcznik i tabelę o tym przedmiocie. Nie ma żadnej
wątpliwości, że w tej chwili setki tysięcy rolników zastanawiają się nad nimi, nim zgaszą fajkę i
udadzą się na spoczynek. Jednak potrafiłem obyć się bez mej tabeli, wystarczało mi raz spojrzeć
na człowieka, by poznać jego usposobienie, jego umysł i określić dokładnie, jaką ilość ruchu
marnuje.
Na tym zakończę pierwszy rozdział opowiadania. Już dziewiąta, a na oddziale morderców
oznacza to: zgaszenie światła.
Słyszę nawet ciche kroki gumowych podeszew mego strażnika, który nadchodzi, aby mnie
zganić, że lampka olejna jeszcze się pali. Jak gdyby ten, co żyje mógł jeszcze dręczyć skazanego
na śmierć.
Rozdział II
Jestem Darrell Standing. Wkrótce wyprowadzą mnie stąd i powieszą. Tymczasem mówię, co
mam do powiedzenia i piszę na tych kartkach o innych czasach i innych miejscach.
Po wyroku przybyłem do więzienia San Quentin, w którym miałem spędzić resztę
przeznaczonego mi życia. Okazałem się niepoprawny. Niepoprawny to okropna istota, takie jest
przynajmniej pojęcie o „niepoprawnym” w psychologii więziennej. Stałem się niepoprawny,
ponieważ wstrętne mi było marnowanie ruchu. Więzienie, jak wszystkie więzienia, było
skandalicznym i rzeczywistym miejscem marnowania ruchu. Umieszczono mnie w fabryce drutu.
Zbrodnia marnotrawstwa drażniła mnie. Cóż w tym dziwnego? Moją specjalnością było
usuwanie marnotrawstwa ruchu. Przed odkryciem pary i maszyn napędzanych parą, trzy tysiące
lat przedtem, gniłem w więzieniu w Starym Babilonie; i, uwierz mi, że nie kłamię, gdy mówię, iż
w tamtych dawnych czasach, my, więźniowie, z większą wydajnością tkaliśmy na ręcznych
warsztatach, niż to czynią więźniowie przy pomocy parowych maszyn w więzieniu San Quentin.
Taka strata czasu to zbrodnia. Zbuntowałem się. Usiłowałem wskazać dozorcom ze
dwadzieścia sposobów osiągnięcia większej wydajności pracy. Powiadomiono władze. Zostałem
skazany na ciemną celę, pozbawiony światła i żywności. Po wyjściu stamtąd usiłowałem
pracować w chaosie warsztatów. Zbuntowałem się. Dano mi ciemną celę i kaftan
bezpieczeństwa. Byłem wówczas związany i bity przez głupich strażników, a moja cała
inteligencja sprowadzała się jedynie do tego, by im udowodnić, że byłem inny niż oni i
mądrzejszy.
Dwa lata znosiłem to bezrozumne prześladowanie. Straszna to rzecz być związanym i
gryzionym przez szczury. Te głupie dzikie zwierzęta–dozorcy, to szczury; wygryzały ze mnie
inteligencję, wygryzały najpiękniejsze nerwy życia i świadomości mojej. A ja, który byłem
niegdyś dzielnym bojownikiem, w tym obecnym życiu nie mogłem już w ogóle walczyć.
Byłem farmerem, rolnikiem, profesorem związanym ze swą katedrą, niewolnikiem
laboratorium, którego zajmowała wyłącznie ziemia i zwiększenie wydajności tej ziemi.
Walczyłem na Filipinach dlatego, że walka leżała w tradycjach rodziny Standingów. Nie
miałem zdolności wojskowych. Zbyt śmieszne wydawało mi się to wprowadzanie obcych,
rozrywających substancji w ciała mego ludu o czarnej skórze, śmiech budziło patrzenie na
wysiłki wiedzy, która poświęcała cały swój trud i rozum swych wynalazków na wprowadzanie
obcych substancji w ciała obcych ludzi.
Jak już wspominałem, byłem posłuszny tradycji rodziny Standingów i poszedłem na wojnę —
tam przekonałem się, że brak mi zdolności do wojaczki. Przekonali się też o tym moi oficerowie,
przenieśli mnie bowiem do służby kancelaryjnej w komisji kwaterunkowej i siedząc przy biurku,
jako urzędnik brałem udział w wojnie hiszpańsko — amerykańskiej.
Nie dlatego, abym był wojakiem, ale ponieważ byłem myślicielem, gniewało mnie
marnowanie ruchu w warsztatach i dlatego prześladowali mnie dozorcy, dopóki nie stałem się
„niepoprawny”. Umysł mój pracował i za tę pracę byłem karany. Powiedziałem naczelnikowi
więzienia, Athertonowi, gdy moje nieposłuszeństwo stało się tak znane, że wezwał mnie do
swego prywatnego gabinetu, by ze mną pomówić; tak mu wówczas powiedziałem:
— To nie ma sensu, drogi naczelniku, sądzić, że twoje szczury–dozorcy zdołają wytrząsnąć z
mego umysłu to, co dlań jest jasne i ściśle określone. Cała organizacja tego więzienia jest
bezsensowna. Jesteś politykiem. Możesz zorganizować ruch polityczny w San Francisco i
wprowadzić wszystkie lwy salonowe i dozorców więziennych, biorących udział w tym ruchu na
równie zaszczytne stanowisko, jak to, które sam zajmujesz, lecz nie umiesz tkać juty, twoje
warsztaty są zacofane o pięćdziesiąt lat…
Lecz po cóż ta przemowa?… Była to bowiem przemowa. Wykazałem mu jego ignorancję, a
on powiedział, że jestem beznadziejnie niepoprawny.
Nazwać psa złym, znacie to przysłowie. Dobrze. Naczelnik potwierdził ostatecznie moją złą
opinię. Zostałem obiektem pastwienia się. Zrzucano na mnie przewinienia niejednego z
więźniów, ja pokutowałem za nie o chlebie i wodzie w ciemnej celi, przywiązywano mnie za ręce
w taki sposób, abym godzinami całymi stał na palcach; każda z tych godzin dłuższa była niż całe
życie któregokolwiek z mych poprzednich wcieleń.
Ludzie inteligentni są okrutni. Głupcy odznaczają się potwornym okrucieństwem. Dozorcy i
zwierzchnicy moi, zaczynając od naczelnika, byli bezmyślnymi potworami. Posłuchajcie, a
dowiecie się, co ze mną wyrabiali. Był w więzieniu poeta, skazaniec, miał krótką brodę i
wyniosłe czoło. Zdegenerowany poeta. Był fałszerzem. Był tchórzem. Był „stołkiem”; dziwny to
wyraz w słowniku profesora Wydziału Rolnictwa, lecz profesor agronomii może się nauczyć
dziwnych wyrazów, gdy siedzi w więzieniu do końca życia.
Ten poeta — fałszerz nazywał się Cecil Winwood. Był on już uprzednio kilkakrotnie skazany,
lecz ponieważ był łotrem, który umiał schlebiać innym, ostatni wyrok skazywał go tylko na
siedem lat. Dobre zachowanie miało skrócić ten czas. Moje więzienie miało trwać całe życie.
Jednak ten nędzny wyrodek, chcąc zyskać kilka krótkich chwil wolności dla siebie, zdołał dodać
pokaźną część wieczności do mego wyroku na dożywocie.
Opowiem wam, co się zdarzyło i o czym dowiedziałem się dopiero znacznie później. Ten
Cecil Winwood, dla pozyskania względów głównego naczelnika władz więziennych,
apelacyjnych i gubernatora Kalifornii, ułożył plan ucieczki. Należy mieć na uwadze trzy rzeczy:
a) Cecil Winwood był tak znienawidzony przez swych współtowarzyszy więźniów, że nie
pozwoliliby mu nigdy na zakład przy polowaniu na pluskwy (polowanie to było ulubionym
sportem więźniów); b) ja byłem tym psem, którego zwano złym; c) Cecilowi Winwoodowi
potrzebne były do jego planu złe psy, skazani na dożywocie, desperaci, niepoprawni.
Lecz ci skazani pałali śmiertelną nienawiścią do Cecila Winwooda, a skoro zwierzył im się z
planu ucieczki, wyśmiali go i odeszli, przeklinając „stołka”. Lecz w końcu zakpił z nich
wszystkich, zakpił z czterdziestu ludzi, których mądrość najbardziej zaprawiona była goryczą.
Zwrócił się do nich po raz drugi i trzeci, i jeszcze kilka razy. Opowiadał im, jak osiągnął
stanowisko w więzieniu dzięki zaufaniu naczelnika i dzięki temu, że ma wolne wejście do apteki.
— Daj dowód — rzekł Long Bill Hodge, górnik skazany na dożywotnie więzienie za rabunek
w pociągu, który przez długie lata marzył o ucieczce z więzienia, aby zabić swego wspólnika z
rabunku, on to bowiem głównie świadczył przeciwko Billowi.
Cecil Winwood zgodził się na próbę. Twierdził, że sprzątnie straż w noc ucieczki.
— Słowa niewiele kosztują — rzekł Long Bill Hodge. — My jednak chcemy mieć towar.
Sprzątnij jednego z dozorców dzisiaj wieczorem, na przykład Barnuma. On nie jest wiele wart.
Przyczepił się do tego wątłego Chinka wczoraj w Bug — house Alley i nawet nie był wówczas na
służbie. Ma dyżur dziś w nocy. Uśpij go dzisiaj i niech straci pracę. Daj dowód, wtedy
pomówimy z tobą o interesie.
Long Bill opowiedział mi to wszystko w celi znacznie później. Cecil Winwood nie zgadzał się
na natychmiastowe zademonstrowanie swego zdecydowania. Twierdził, że potrzebuje czasu, aby
ukraść niezbędny środek w aptece. Zgodzono się, po tygodniu oznajmił, że jest gotów.
Czterdziestu skazańców na dożywocie oczekiwało chwili, gdy Barnum zaśnie na służbie. I
Barnum zasnął. Znaleziono go śpiącego i wymówiono posadę za spanie podczas służby.
To, oczywiście, przekonało więźniów. Lecz trzeba było jeszcze przekonać kapitana. Cecil
Winwood donosił mu codziennie o postępach planu ucieczki, zmyślonych i stworzonych w jego
wyobraźni. Kapitan zażądał dowodu. Winwood dostarczył dowody, a o wszelkich szczegółach
dowiedziałem się dopiero rok później, tak wolno wychodzą na jaw tajemnice intryg więziennych.
Winwood powiedział, że czterdziestu ludzi, planujących ucieczkę, których zaufanie posiadał,
ma już tyle władzy w więzieniu, że zamierza sprowadzić broń przy pomocy przekupionych przez
siebie dozorców.
— Daj dowód — rzekł zapewne kapitan.
Poeta — fałszerz dał mu dowód. Praca nocna w piekarni była rzeczą zwykłą. Jeden z
przestępców, piekarz, wyznaczony był na pierwszą zmianę. Był on szpiegiem kapitana i
Winwood o tym wiedział.
— Dziś wieczorem — rzekł kapitanowi — Summerface wniesie tuzin automatycznych
rewolwerów 44. Za drugim razem wniesie naboje. Lecz dzisiaj mnie odda broń. Masz w nim
dobrego szpiega. Jutro złoży ci sprawozdanie.
Ten Summerface był nędznym osobnikiem, dozorcą wiejskim, sprowadzonym z hrabstwa
Humboldt. Był prostym, dobrodusznym głupcem i nie pogardzał uczciwie zarobionym dolarem
za przeszmuglowanie tytoniu dla więźniów. Tego wieczoru, wracając z wycieczki do San
Francisco, przyniósł piętnaście funtów najlepszego tytoniu do papierosów. Czynił to już nieraz
dawniej i teraz też w piekarni oddał tytoń Cecilowi Winwoodowi. Była to duża, solidna paczka
zawiniętego w papier tytoniu. Szpieg — piekarz ujrzał z ukrycia, jak Winwood paczkę odbierał i
nazajutrz doniósł o tym kapitanowi.
Tymczasem jednak zbyt bujna wyobraźnia poety–fałszerza pracowała. Uczynił coś, co
kosztowało mnie pięć lat zupełnej samotności i zamknięcie w celi, gdzie teraz piszę. Przez cały
czas nic o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet o tym planie ucieczki, w jaki wplątał
czterdziestu dożywotników. Nie wiedziałem nic, zupełnie nic. Inni zaś wiedzieli mało.
Dożywotnicy nie domyślali się, że on ich tak oszukuje. Kapitan nie wiedział, że jest ofiarą
oszustwa. Summerface był najniewinniejszy ze wszystkich. W najgorszym razie sumienie mogło
mu wyrzucać szmugiel nieszkodliwego tytoniu.
Powróćmy teraz do głupiego, perfidnego postępku Cecila Winwooda. Nazajutrz rano spotkał
kapitana z triumfującą miną. Poniosła go wyobraźnia.
— Więc wszystko zostało wniesione, tak jak mówiłeś? — spytał kapitan.
— I to dosyć, aby wysadzić aż pod niebiosa połowę więzienia — odrzekł Winwood.
— Dosyć czego? — spytał kapitan.
— Dynamitu i detonatorów — plótł dalej szaleniec. — Trzydzieści sześć funtów. Twój szpicel
widział, jak Summerface mi to wręczał.
Tu zapewne kapitan omal nie padł trupem.
Prawdziwie mu współczuję, trzydzieści sześć funtów dynamitu, wpuszczonych swobodnie do
więzienia!
Powiadają, że kapitan Jamie — takie było jego przezwisko — usiadł i chwycił się za głowę.
— Gdzie się to teraz znajduje? — zawołał. — Chcę to mieć. Zaprowadź mnie natychmiast.
Wówczas Cecil Winwood spostrzegł swój błąd.
— Zakopałem — kłamał, musiał kłamać, był to bowiem tytoń w małych paczkach, od dawna
już rozdany więźniom.
— Dobrze — rzekł kapitan Jamie, który już zapanował nad sobą. — Zaprowadź mnie zaraz.
Dokąd miał go prowadzić? Materiał wybuchowy nie istniał, powstał w bujnej wyobraźni
nieszczęsnego Winwooda.
W tak dużym więzieniu jak San Quentin są zawsze różne kryjówki. Cecil Winwood,
prowadząc kapitana Jamie, musiał coś szybko obmyślić.
Kapitan Jamie twierdził wobec zarządu więzienia i podobnie świadczył Winwood, co wyjawił
w drodze do kryjówki, że zakopał dynamit razem ze mną.
A więc ja, dopiero co zwolniony po pięciu dniach ciemnicy i osiemdziesięciu godzinach
kaftana; ja, który, jak nawet głupi dozorca mógł wiedzieć — byłem za słaby do pracy w
warsztacie tkackim, ja, któremu dano dzień odpoczynku — po zbyt okrutnej karze, zostałem
wskazany jako ten, który dopomógł w ukryciu nie istniejących trzydziestu pięciu funtów
materiału wybuchowego!
Winwood zaprowadził kapitana Jamie do rzekomej kryjówki. Oczywiście dynamitu w niej nie
znaleźli.
— O Boże! — kłamał Winwood. — Standing mnie oszukał. Wykopał wszystko i schował
gdzie indziej.
Kapitan wyrażał się dosadniej niż „O Boże!” Toteż pod wrażeniem chwili, lecz z zimną krwią
zaprowadził Winwooda do swojej służbówki, zamknął drzwi i zbił go okrutnie, co wyszło na jaw
przed zarządem więzienia znacznie później. Jednakże nawet wówczas, gdy go bito, Winwood
przysięgał, że powiedział prawdę.
Cóż miał robić kapitan Jamie? Był przekonany, że trzydzieści pięć funtów dynamitu
przedostało się do więzienia i że czterdziestu desperatów skazanych na dożywotnie więzienie
szykowało się do ucieczki. Och, Summerface również znalazł się na dywaniku i chociaż
stanowczo twierdził, że paczka zawierała tytoń, Winwood przysięgał, że to był dynamit i
uwierzono mu.
Tutaj ja wchodzę na scenę, a raczej wychodzę. Pozbawiono mnie bowiem promieni słońca i
światła dziennego, i wtrącono do ciemnicy. I tam, w ciemnicy i celach samotnych bez promieni
słonecznych i dziennego światła, gniłem przez pięć lat.
Byłem zdumiony. Dopiero co byłem zwolniony z ciemnicy i leżałem zbolały w mojej zwykłej
celi, gdy zaprowadzono mnie do niej z powrotem.
— Teraz — rzekł Winwood do kapitana Jamie — dynamit jest bezpieczny, chociaż nie wiemy,
gdzie jest. Jeden tylko Standing wie o tym, a z ciemnicy nie może tego nikomu przekazać. Ludzie
przygotowani są do ucieczki. Możemy ich złapać na gorącym uczynku. Ja mam wyznaczyć czas.
Naznaczę im drugą godzinę dziś w nocy i powiem, że po uśpieniu dozorcy otworzę celę i wręczę
im broń. Jeżeli dzisiaj o drugiej w nocy nie znajdzie pan tych czterdziestu, których nazwiska
podam, ubranych i czuwających, wówczas, kapitanie, może mnie pan zamknąć do celi na resztę
mojej kary. A skoro Standing i tych czterdziestu będą zamknięci w ciemnicach, będziemy mieli
dość czasu, aby odnaleźć dynamit.
— Choć byśmy mieli rozebrać więzienie kamień po kamieniu — dodał odważnie kapitan
Jamie.
Było to przed sześcioma laty. Przez cały czas nie znaleźli nie istniejącego dynamitu, a podczas
swych poszukiwań tysiąc razy przewrócili więzienie do góry nogami.
Pomimo to, do ostatniego dnia sprawowania swego urzędu naczelnik Atherton wierzył w
istnienie tego dynamitu. Kapitan Jamie, który dotąd jest kapitanem więzienia, wierzy po dzień
dzisiejszy, że ten dynamit jest gdzieś w więzieniu. Nie dalej, jak wczoraj przebył drogę z San
Quentin do Folsom, aby postarać się raz jeszcze zmusić mnie do wskazania kryjówki. Wiem, że
nie będzie oddychał swobodnie, dopóki mnie nie powieszą.
Rozdział III
Cały ten dzień leżałem w ciemnicy, łamiąc sobie głowę nad przyczyną tej nowej i niepojętej
kary. Jedyne, co mogłem wywnioskować, to to, że jakiś szpicel oskarżył mnie kłamliwie o
łamanie przepisów, aby pozyskać względy strażników.
Kapitan Jamie tymczasem trząsł się z wściekłości i przygotowywał się na noc, zaś Winwood
podał hasło czterdziestu dożywotnikom, aby byli gotowi do ucieczki. Dwie godziny po północy
wszyscy strażnicy byli w stanie podwyższonej gotowości. Dotyczyło to również dyżuru
dziennego, przeznaczonego dla nich na odpoczynek.
Gdy wybiła druga, wpadli do cel zajętych przez tych czterdziestu. Wpadli wszędzie
równocześnie. W jednej chwili otworzono cele i znaleziono wszystkich, bez wyjątku, ludzi
podanych przez Winwooda, nie na pryczach, lecz ubranych i przyczajonych tuż pod drzwiami.
Było to oczywiście doskonałym potwierdzeniem prawdziwości tej sieci kłamstw, którą poeta —
fałszerz utkał dla kapitana Jamie. Czterdziestu dożywotników schwytano na gorącym uczynku
przygotowywania się do ucieczki! Cóż z tego, że potem wszyscy zgodnie zeznawali, że tę
ucieczkę zaplanował Winwood? Zarząd więzienia wierzył, że wszyscy kłamią jednakowo, bo
pragną w ten sposób wykazać swoją niewinność. Sąd apelacyjny wierzył w to samo, bo nie
upłynęły nawet trzy miesiące, gdy Cecil Winwood, fałszerz i poeta, najnędzniejszy z łudzi, został
wypuszczony z więzienia.
O tak, rozruchy lub pióro, jak mówią w gwarze więziennej, są dobrą szkołą filozofii. Kto lata
całe spędził w więzieniu, ten nie uniknie rozbicia najdroższych złudzeń i najpiękniejszych
mydlanych baniek metafizyki. Prawda żyje — uczą nas; morderstwo zostanie odkryte. Otóż to
wszystko wskazuje na fakt, że nie zawsze uda się odkryć morderstwo. Kapitan więzienia,
nieżyjący już naczelnik Atherton, zarząd więzienia, wszyscy, co do jednego wierzą święcie i teraz
jeszcze w istnienie dynamitu, który znajdował się jedynie w bezwładnym i przyspieszonym tętnie
mózgu zdegenerowanego poety i fałszerza, Cecila Winwooda. Cecil Winwood żyje, podczas gdy
ja, ostatni spośród tych wszystkich ludzi i najbardziej niewinny, za kilka krótkich tygodni pójdę
na szubienicę.
Teraz muszę opowiedzieć, jak tych czterdziestu dożywotników weszło do ciszy mej ciemnicy.
Spałem. Nagle drzwi zewnętrzne od korytarza ciemnic otwarto z hałasem i to mnie zbudziło. —
Biedak jakiś — pomyślałem; następną moją myślą było, że dostało mu się za swoje, słyszałem
bowiem kopanie, głuche odgłosy bicia, rozpaczliwe okrzyki bólu, wulgarne przekleństwa i
wleczenie ciała po podłodze. Każdego z tych ludzi ktoś prowadził przez całą drogę.
Drzwi ciemnic otwierały się gwałtownie jedne po drugich; jedno ciało po drugim było
wrzucane, wpychane lub wciągane. Przybywały nowe grupy strażników, a wraz z nimi nowi
pobici więźniowie, których ciągle bito; otwierały się coraz to dalsze ciemnice, by przyjąć
okrwawione postacie ludzi, których winą była tęsknota do wolności.
Tak, gdy myśl moja cofnie się do tych dni, widzę, że człowiek musi być wielkim filozofem,
aby wytrzymać stałe przeprowadzanie na nim, w ciągu długich lat, zwierzęcych doświadczeń.
Jestem filozofem. Wytrzymałem osiem lat ich męczarni, a wreszcie teraz, gdy nie mogą pozbyć
się mnie żadnym innym sposobem, powołują się na mechanizm państwowy, by powróz mi
założyć na szyję i ciężarem mego ciała pozbawić mnie tchu. Och, wiem, że eksperci wydają sąd
oparty na ekspertyzie, że utrata gruntu pod nogami łamie kręgi w szyi ofiary. A ofiary podobnie,
jak bohaterowie u Szekspira, nie powracają nigdy, by dać przeciwne świadectwo. Lecz my,
którzy żyliśmy tutaj, znamy wypadki wsuwania ofiar do krypt więziennych, kiedy ich karki nie
są jeszcze skręcone. Zabawna to rzecz, takie wieszanie człowieka. Nigdy nie widziałem samego
aktu wieszania, lecz naoczni świadkowie opowiadali mi szczegóły kilkunastu powieszeń, więc
wiem, co mnie czeka.
Stanę na pomoście z rękami i nogami w kajdanach, z pętlą na szyi, w czarnym kapturze
zakrywającym twarz, opuszczą mnie w dół i będę opadał do chwili, gdy ciężar mego
bezwładnego ciała napręży powróz. Wówczas podejdą do mnie lekarze i kolejno, stojąc na stołku
obejmą mnie rękoma, abym nie bujał się jak wahadło. Lekarz przyłoży ucho do piersi i będzie
liczył słabnące uderzenia serca. Czasami mija dwadzieścia minut od opuszczenia pomostu, nim
serce bić przestanie. O, wierzcie mu, upewniającemu się zgodnie ze wskazaniami nauki, że
człowiek umarł, gdy raz na powrozie zawiśnie!
Odbiegam raz jeszcze od mego opowiadania, by zadać parę pytań obywatelom tego
społeczeństwa. Mam prawo odbiegać i pytać, wkrótce bowiem wyprowadzą mnie stąd i to samo
uczynią ze mną. Jeśli kark ofiary ma być złamany przez przytoczone powyżej przemyślne
urządzenie szubienicy i przez przytoczone powyżej dokładne obliczenie ciężaru ofiary i długości
powrozu, dlaczego kajdany na rękach skazańca? Żaden z obywateli tego społeczeństwa nie ma
odpowiedzi na to pytanie. Lecz ja wiem, dlaczego; wie to również każdy, kto dobrowolnie brał
udział w samosądach i widział, jak ofiara wyciągała ręce, chwytała powróz, by rozluźnić pętlę
wokół szyi i móc odetchnąć.
Jeszcze jedno pytanie postawię schludnym, ciepło ubranym członkom społeczeństwa, których
dusza nie zeszła do piekielnego ognia. Dlaczego wkładają czarny kaptur na głowę i twarz
skazańca, nim opuszczą zapadnię? Pamiętajcie, że ten czarny kaptur wkrótce nałożą na moją
głowę. A więc mam prawo pytać: czy ten pies, kat twój, o niewinny obywatelu, lęka się spojrzeć
na tę ohydę ohyd, jaką wykonuje za ciebie i tobie podobnych oraz na mocy twego wyroku?
Pamiętaj, proszę, iż nie zadaję ci tego pytania w tysiąc dwieście lat po Chrystusie, ani za
czasów Chrystusa, ani na tysiąc lat przed Chrystusem. Ja, który mam być powieszony w tym
roku, tysiąc dziewięćset trzynastym po Chrystusie, zadaję te pytania wam, którzy zapewne
idziecie za Chrystusem, wam, których psy–kaci wyprowadzą mnie, ukryją twarz moją pod
czarnym suknem, bo nie mają odwagi patrzeć na ohydę, jaką mi uczynią za swego żywota.
A teraz wróćmy do tego, co się działo w ciemnicach. Gdy ostatni dozorca odszedł i
usłyszeliśmy trzask zamykających się zewnętrznych drzwi, wszyscy oni, czterdziestu pobitych i
zawiedzionych ludzi, zaczęli mówić i pytać. Lecz prawie natychmiast, rycząc jak byk, aby go
usłyszano, Skysail Jack, olbrzymi marynarz, dożywotnik, nakazał milczenie. Ciemnice były
pełne i cela po celi, jak szły jedna po drugiej, wykrzykiwała ilość zamkniętych. Tym sposobem
stwierdziliśmy, że wszystkie cele były zajęte przez znajomych więźniów, nie było więc
możliwości, aby ukryty szpicel mógł nas podsłuchiwać.
Ja jeden tylko wydawałem się im podejrzany, gdyż tylko ja nie należałem do spisku. Poddali
mnie więc przesłuchaniu. Mogłem im tylko powiedzieć, że tego ranka właśnie wyszedłem z
ciemnicy i z kaftana, i o ile wiem, bez żadnego powodu zostałem znowu wtrącony do ciemnicy,
po spędzeniu zaledwie kilku godzin poza nią. Moja opinia krnąbrnego więźnia przemawiała na
moją korzyść i wkrótce zaczęli rozmowę.
Gdy tak leżąc przysłuchiwałem się tej rozmowie, usłyszałem po raz pierwszy o planowanej
ucieczce.
— Kto sypnął? — było to ich jedyne pytanie, a śledztwo trwało przez całą noc. Na próżno
wzywano Cecila Winwooda, toteż podejrzewali go wszyscy.
— Jedno tylko jest pewne, chłopcy — rzekł wreszcie Skysail Jack. — Wkrótce nadejdzie
ranek, wyprowadzą nas stąd i zrobią nam krwawe piekło. Schwytano nas na gorącym uczynku, w
ubraniach. Nic nie mamy na swoją obronę. Winwood podszedł nas i sypnął. Będą nas kolejno
wyprowadzać i dręczyć. Jest nas czterdziestu. Każdy, kto skłamie, będzie skończony. Niechaj
więc każdy z chłopców, gdy go będą męczyć, powie prawdę, całą prawdę, tak mu dopomóż Bóg.
Wówczas tam, w ciemnej norze, którą wymyśliło okrucieństwo zbiorowości, czterdziestu
dożywotników przysięgło przed Bogiem powiedzieć prawdę.
To powiedzenie prawdy niewielką im korzyść przyniosło. O godzinie dziewiątej dozorcy,
płatni pachołkowie oddanych obywateli tworzących państwo, syci i wyspani, byli już u nas. Nie
tylko nie otrzymaliśmy śniadania, lecz i wody nam nie dano. Człowiek bity gorączkuje. Ciekawy
jestem, miły czytelniku, czy potrafisz odczuć albo zgadnąć w najmniejszym choćby stopniu
uczucia człowieka bitego — „zbitego”, jak mówimy my, więźniowie. Wystarczy, gdy będziesz
wiedział, że ci obici, gorączkujący ludzie leżeli siedem godzin bez wody.
O dziesiątej przybyli strażnicy. Niewielu ich było. Nie trzeba było więcej, gdyż otwierali tylko
po jednej celi. Każdy z nich był zaopatrzony w ostre rękojeści, wygodne narzędzie do
poskromienia bezbronnego człowieka. Po jednej ciemnicy na raz, cela po celi męczyli i obrabiali
dożywotników. Byli skrupulatni. Męczono mnie na równi z innymi. Był to zaledwie początek,
wstęp do badania, jakie każdy z nas miał przejść sam jeden w obecności płatnych potworów
państwa. Każdy rozmyślał nad tym, czego się może spodziewać w sali inkwizycyjnej.
Przeszedłem prawie wszystkie czerwone piekła życia więziennego, lecz gorsze niż wszystko,
o wiele gorsze nawet niż to, co zamierzają ze mną wkrótce uczynić, było szczególne piekło
ciemnicy w dniach, które nastąpiły.
Long Bill Hodge, zahartowany górnik, był pierwszym, którego badano. Wrócił po dwóch
godzinach, a raczej przyniesiono go i rzucono na kamienną posadzkę ciemnicy. Potem zabrali
Luigiego Polazzo, rodem z San Francisco, z pierwszego amerykańskiego pokolenia włoskiej
rodziny, który złorzeczył, szydził z nich i wyzywał; toteż wypróbowano na nim wszystkie
najgorsze tortury.
Sporo czasu upłynęło, nim Long Bill dostatecznie ból opanował, aby można było zrozumieć,
co mówi.
— Co z tym dynamitem? — zapytał. — Kto wie cokolwiek o dynamicie?
Oczywiście nikt nie wiedział, chociaż było to przedmiotem śledztwa, któremu go poddano.
Luigi Polazzo wrócił za niespełna dwie godziny, a wrócił rozbity, bredzący w gorączce i nie
mógł dać odpowiedzi na pytania rzucane mu wzdłuż rozbrzmiewających echem korytarza
ciemnic, na pytania zadawane przez ludzi, których czekało to, co on już otrzymał i którzy
pragnęli się dowiedzieć, co mu uczyniono i jakie pytania były mu stawiane.
W przeciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin Luigi był dwa razy wyprowadzany i
przesłuchiwany. Potem zaś, już jako idiotę, przeniesiono go do Bughouse Alley. Ma silny
organizm, szeroki w ramionach, nozdrza rozchylone, pierś głęboka, krew czysta; będzie w
dalszym ciągu wymawiał bezładne słowa, długo po tym, gdy mnie powieszą, dzięki czemu
uniknę tortur więźnia Kalifornii.
Zabierano jednego po drugim, każdego oddzielnie i odnoszono szczątki człowieka, jednego po
drugim, by bredził i wył w ciemności. Gdy tak leżałem i słuchałem jęków i skarg,
bezsensownego ględzenia, a wszystko przeplatane wisielczym humorem, zjawiło się w mej
pamięci niejasne wspomnienie, że gdzieś, kiedyś siedziałem wysoko, nieczuły i dumny, i
słuchałem takiego chóru jęków i skarg. Później, jak się dowiecie, to wspomnienie zarysowało się
jasno i wiedziałem, że były to jęki i skargi niewolników, przykutych do ław, i że słyszałem je z
góry, na tyłach statku, ja żołnierz, pasażer galery dawnego Imperium Rzymskiego. Było to
wówczas, gdy płynąłem do Aleksandrii jako dowódca oddziału ludzi, w drodze do Jerozolimy…
lecz to wam później opowiem. Tymczasem…
Rozdział IV
Tymczasem w ciemnicach zapanowała groza po odkryciu planowanej ucieczki. Podczas tych
długich, wieczność trwających godzin oczekiwania, nie opuściła mnie ani na chwilę świadomość,
że ja również, jak inni więźniowie, będę musiał przejść to piekło inkwizycji, które oni
przechodzili, że odniosą mnie pobitego i zrzucą na kamienną posadzkę mojej celi o kamiennych
ścianach i żelaznych drzwiach.
Przyszli po mnie. Po chamsku, ostro bijąc i przeklinając, poprowadzili mnie i stanąłem przed
obliczem kapitana Jamie i naczelnika Athertona, uzbrojonych w sześciu osiłków, pachołków
państwa, płatnych bestii–strażników, którzy byli w tym samym pokoju, by spełniać wszelkie
rozkazy. Byli tu zupełnie zbyteczni.
— Usiądź — rzekł naczelnik Atherton, wskazując duży fotel.
Obity i zbolały, pozbawiony wody przez całą długą noc i cały następny dzień, wycieńczony z
głodu, osłabiony biciem, dodanym do pięciu dni w ciemnicy i osiemdziesięciu godzin
spędzonych w kaftanie, zgnębiony nieszczęściem losu ludzkiego, którego domyślałem się z tego,
co spotkało tamtych, lękałem się o siebie — i ja, chwiejny szczątek człowieka, były profesor
rolnictwa w cichym prowincjonalnym mieście, zawahałem się, zanim przyjąłem zaproszenie.
Naczelnik Atherton był wysokim i bardzo silnym mężczyzną. Jego ręce z błyskawiczną
szybkością chwyciły mnie za ramiona. Byłem zbędnym przedmiotem w jego ręku. , Uniósł mnie
w górę i rzucił na krzesło.
— A teraz — rzekł, gdy ciężko dyszałem i usiłowałem zapanować nad bólem — opowiedz mi
wszystko, Standing. Wyrzuć z siebie wszystko, co wiesz, wyjdzie ci to na dobre.
— Nic nie wiem o tym, co się stało… — zacząłem. Nie mogłem dalej mówić.
Przyskoczył do mnie z rykiem. Uniósł mnie znowu w górę i cisnął z powrotem na krzesło.
— Bez żadnych głupstw, Standing — ostrzegł. — Powiedz wszystko. Gdzie dynamit?
— Nic nie wiem o żadnym dynamicie — odparłem. Jeszcze raz zostałem podniesiony i
rzucony na krzesło. Znosiłem najrozmaitsze męki, lecz gdy wspomnę o nich w spokoju tych
ostatnich dni mego życia, zdaje mi się, że żadne tortury nie dorównały tej męce krzesła. Ciało
moje rozbiło ciężkie krzesło do tego stopnia, że zatraciło ono swój kształt. Przyniesiono drugie,
po jakimś czasie i to było strzaskane. Przynoszono nowe krzesła i wieczne pytanie o dynamit nie
miało końca.
Gdy naczelnik Atherton zmęczył się, zastąpił go kapitan Jamie, potem dozorca Monohan
zamiast kapitana, rozbijał krzesło moim bezbronnym ciałem. Powtarzał się ciągle dynamit,
„gdzie dynamit?”, a dynamitu nie było. W końcu oddałbym znaczną część mej nieśmiertelnej
duszy za kilka funtów dynamitu, do którego mógłbym się przyznać.
Nie wiem, ile krzeseł połamałem tym sposobem. Mdlałem niezliczoną ilość razy i wreszcie
wszystko przeszło w stan gorączkowych majaczeń. Na wpół niesiony, na wpół popychany,
zostałem z powrotem wtrącony w ciemność. Tam, gdy odzyskałem przytomność, znalazłem w
ciemnicy szpicla. Był to blady, obłudny nasz wróg, który gotów był na wszystko, byle otrzymać
zapłatę. Kiedy go tylko poznałem, przyczołgałem się do progu i zawołałem na cały korytarz:
— Jest ze mną szpicel, koledzy, Ignatius Irvine! Ostrożnie ze słowami.
Wybuch złorzeczeń, jaki potem nastąpił, zachwiałby siłę od ważniejszego człowieka niż
Ignatius Irvine. Jego przerażenie wzbudzało litość, gdy wkoło niego, rycząc jak dzikie zwierzęta,
wszyscy skatowani dożywotnicy mówili mu, jak okrutnie go będą dręczyć kiedyś w przyszłości.
Gdyby było cokolwiek do zatajenia, obecność szpicla w ciemnicy utrzymywałaby tych ludzi
w spokoju. Skoro jednak wszyscy przysięgli mówić prawdę, mówili z całą otwartością wobec
Ignatiusa Irvine’a. Jedną wielką trudność stanowił dynamit, o którym wszyscy wiedzieli tyle co i
ja. Zwrócili się do mnie. Błagali, bym się przyznał, jeśli wiem cokolwiek o dynamicie i tym
sposobem uratował ich od dalszych katuszy. Ja zaś mogłem powiedzieć im tylko prawdę, że o
żadnym dynamicie nic nie wiem.
Jedno tylko, mi szpicel powiedział, nim dozorcy go usunęli, co wskazywało, jak poważna była
ta sprawa dynamitu. Oczywiście puściłem to w obieg, a mianowicie, że w ciągu całego dnia ani
jedna maszyna nie poruszyła się w całym więzieniu. Tysiące więźniów — robotników siedziało
zamkniętych w celach i przewidywano, że ani jedna z licznych więziennych fabryk nie zostanie
uruchomiona, dopóki nie znajdzie się jakiś dynamit, który ktoś ukrył w więzieniu.
Śledztwo odbywało się w dalszym ciągu. Nadal pojedynczo wywlekano więźniów i wpychano
lub wnoszono z powrotem. Opowiadali oni, że naczelnik Atherton i kapitan Jamie wyczerpani
pracą zmieniali się co dwie godziny. Podczas gdy jeden spał, drugi prowadził śledztwo. Spali
ubrani, w tym samym pokoju, w którym silnie zbudowani mężczyźni rozbijani byli jeden po
drugim.
Szaleństwo tortur w tych ciemnych lochach wzrastało z godziny na godzinę. O, wierzcie mi,
znam to bowiem, powieszenie to drobnostka w porównaniu z bólem, jaki można zadać żywemu
człowiekowi. Ja również cierpiałem głód i pragnienie na równi z nimi! Lecz cierpienie moje
zwiększała świadomość męczarni ich wszystkich. W ciągu dwóch lat byłem nieposłuszny, nerwy
moje i mózg były zahartowane na męki. Straszna to rzecz patrzeć na załamanie silnego
mężczyzny. Wokół siebie widziałem czterdziestu silnych mężczyzn i wszyscy oni byli kolejno
niszczeni. Wciąż rozlegało się wołanie o wodę i miejsce to zdawało się być pełne szaleńców, tyle
w nim było krzyku, łkania, słów urywanych i gorączkowych majaczeń.
Czyż nie rozumiecie? Nasza prawda, cała prawda, którą mówiliśmy, stała się naszym
potępieniem. Gdy czterdziestu ludzi tak jednomyślnie powtarzało to samo, naczelnik Atherton i
kapitan Jamie mogli tylko wywnioskować, że zeznania te były wyuczonym kłamstwem, które
cała czterdziestka powtarzała, jeden za drugim, jak papugi.
Z punktu widzenia władz, ich położenie było równie rozpaczliwe, jak nasze. Jak się później
dowiedziałem, zarząd został wezwany telegraficznie i sprowadzono do więzienia dwa oddziały
państwowej milicji.
Było to w zimie, a mróz bywa czasami ostry nawet w Kalifornii. Nie mieliśmy w ciemnicach
kocy. Wiedzcie, że bardzo dotkliwie daje się we znaki zbite ciało, które zamarza na kamień.
Wreszcie dano nam wody. Z drwinami i przekleństwem na ustach dozorcy wciągali węże
strażackie i kierowali na nas silny strumień wody, cela po celi, godzina po godzinie, dopóki nasze
zbite, okaleczone ciała nie zostały na nowo zmiażdżone siłą, z jaką uderzała w nas woda, dopóki
nie staliśmy po kolana we wodzie, o którą błagaliśmy jak szaleni, a której teraz z równym
szaleństwem pragnęliśmy się pozbyć.
Pominę milczeniem dalszy ciąg tego, co się działo w lochach. Stwierdzę tylko, że ani jeden z
tych czterdziestu dożywotników nie mógł być już sobą. Luigi Polazzo nigdy nie odzyskał
świadomości. Long Bill Hodge powoli tracił rozum i w rok później on również został
przeniesiony do Bughouse Alley. Inni poszli w ślady Hodge’a i Polazzo; inni jeszcze, których siły
życiowe zostały nadwyrężone, padli ofiarą gruźlicy więziennej. Jedna czwarta więźniów, z tych
czterdziestu, zmarła w ciągu następnych sześciu lat.
Po spędzeniu pięciu samotnych lat, gdy wywieziono mnie z San Quentin na rozprawę,
ujrzałem Jacka Skysaila. Widziałem niewiele, gdyż po pięciu latach ciemności mrużyłem oczy w
świetle słonecznym, jak nietoperz, jednak widziałem Jacka Skysaila na tyle wyraźnie, że ból
przejął me serce. Zobaczyłem go, przechodząc przez podwórze więzienne. Włosy mu zbielały.
Zestarzał się przedwcześnie. Pierś miał zapadniętą. Policzki pomarszczone, a ręce trzęsły się, jak
w febrze. Idąc, chwiał się. Oczy jego zaszły łzami, gdy mnie poznał, ja bowiem również
przedstawiałem tylko nędzne szczątki tego, co niegdyś było człowiekiem. Ważyłem czterdzieści
trzy kilogramy. Włosy moje, przyprószone siwizną, od pięciu lat nie były obcinane, podobnie
broda i wąsy. Ja również chwiałem się, idąc tak, że dozorcy musieli pomóc mi przejść przez
olśniewająco słoneczną ścieżkę podwórza. Popatrzyliśmy na siebie ukradkiem, Skysail Jack i ja, i
rozpoznaliśmy się wzajemnie w tym doszczętnym wyniszczeniu.
Takim ludziom, jak on, nawet w więzieniu przysługują pewne przywileje, ośmielił się więc
złamać przepisy i przemówił do mnie, drżącym, załamującym się głosem:
— Ty też dobry jesteś, Standing — wykrztusił z siebie. — Nigdy nie sypnąłeś?
— Nigdy nie wiedziałem, Jack — odparłem szeptem — byłem zmuszony szeptać, gdyż pięć
lat milczenia spowodowało prawie zupełny zanik głosu. — Sądzę, że nigdy nie było żadnego
dynamitu.
— Dobrze — zaskrzeczał, kiwając głową, jak dziecko. — Wytrwaj w tym. Niech się nigdy nie
dowiedzą. Dobry jesteś. Schylam głowę przed tobą, Standing. Nie puściłeś farby.
Dozorcy prowadzili mnie dalej; wówczas ostatni raz w życiu widziałem Jacka Skysaila.
Widocznie i on również uwierzył w mityczny dynamit.
Dwa razy stawałem przed całym zarządem więzienia. Starano się mnie zastraszyć i pozyskać
pochlebstwami. Ich stanowisko można zinterpretować na dwa sposoby. Jeśli wydam dynamit,
wyznaczą mi nominalną karę trzydziestu dni w ciemnicy, a następnie zostanę ich mężem zaufania
w bibliotece więziennej. Jeśli zaś trwać będę w swym uporze i nic o dynamicie nie powiem,
pozostanę w samotnej celi aż do końca wyroku. Ponieważ byłem skazany na dożywocie, przeto
w tym wypadku równałoby się to skazaniu mnie na zamknięcie w samotności aż do końca życia.
Och, nie, Kalifornia to kraj cywilizowany. Nie ma takiego prawa w księgach ustaw. Jest to
okrutna i zuchwała kara, i żadne współczesne państwo nie popełniłoby błędu ustanowienia
takiego prawa. Ja jednak jestem trzecim człowiekiem w dziejach Kalifornii, skazanym na
dożywotnią samotną celę. Oprócz mnie byli to Jake Oppenheimer i Ed Morrell. Wkrótce
opowiem wam o nich, gdyż całe lata gniłem z nimi w celach wiecznej niemoty.
Jest jeszcze jedna kwestia. Wyprowadzą mnie stąd i wkrótce powieszą. Nie za zabójstwo
profesora Haskella. Za to dostałem dożywotnie więzienie. Wyprowadzą mnie stąd i powieszą
dlatego, że byłem winien napadu i bijatyki. A to nie jest mile widziane w więziennym rygorze.
Jest to prawo i jako takie znajduje się w ustawie kryminalnej.
Zdaje się, że z mojej winy człowiek dostał krwotoku z nosa.
Nigdy tej krwi nie widziałem, lecz tak brzmiało oskarżenie. Nazywał się Thurston. Był
strażnikiem w San Quentin. Ważył osiemdziesiąt pięć kilogramów i cieszył się dobrym
zdrowiem. Co do mnie, ważyłem niespełna czterdzieści cztery kilogramy, byłem ślepy, jak
nietoperz wskutek długiego przebywania w ciemnościach i byłem tak długo zamknięty wśród
ciasnych ścian, że dostawałem zawrotu głowy w szerokiej, otwartej przestrzeni. Był to podobno
objaw wyraźnego lęku przestrzeni, jak się wcześniej tego dnia dowiedziałem, gdy uciekłem z
samotnej celi i uderzyłem w nos dozorcę Thurstona.
Uderzyłem go w nos i spowodowałem krwotok, gdy zaszedł mi drogę i usiłował mnie
pochwycić. Toteż mają mnie powiesić. Pisane prawo stanu Kalifornia brzmi, że dożywotnik taki,
jak ja, winien jest największej zbrodni, gdy uderzy dozorcę więziennego takiego, jak Thurston. Z
pewnością nie męczyło go to dłużej niż pół godziny, a jednak mają mnie za to powiesić. I
zauważcie: w moim przypadku to prawo jest ex post facto. Nie było ono prawem wówczas, gdy
zabiłem profesora Haskella. Weszło w życie dopiero po wydaniu na mnie wyroku dożywotniego
więzienia. I to jest najważniejsze: mój wyrok dożywotni wydały władze sądowe stanu Kalifornia,
uznały, że podlegam temu prawu, chociaż nie znajdowało się ono jeszcze w kodeksie. I właśnie
dlatego, że jestem dożywotnikiem, mam być powieszony za pobicie strażnika Thurstona. Wynika
z tego wyraźnie: ex post facto, jest to zatem sprzeczne z konstytucją.
Lecz co znaczy konstytucja dla konstytucyjnych prawników, gdy chcą usunąć z drogi znanego
profesora Darella Standinga? Nie stanowię nawet precedensu, jeżeli chodzi o egzekucję. Przed
rokiem, jak wie każdy, kto czyta gazety powiesili Jake’a Oppenheimera, właśnie tutaj, w Folsom,
za groźne przestępstwo… tylko, że w jego przypadku nie chodziło o wywołanie krwotoku z nosa.
Przypadkowo skaleczył więźnia nożem do krojenia chleba.
Dziwne jest życie, drogi ludzkie, prawa i zawiłe ścieżki losu. Piszę te same słowa w tej samej
celi na oddziale morderców, którą zajmował Jake Oppenheimer, nim go wyprowadzili i uczynili z
nim to samo, co ze mną uczynią.
Uprzedzałem was, że mam bardzo dużo do pisania. Wrócę teraz do mojej opowieści. Zarząd
więzienia dał mi do wyboru: posadę zaufania w więzieniu i zwolnienie z fabryki juty, jeśli
wydam nie istniejący dynamit albo dożywotnie więzienie w samotnej celi, jeśli tego nie
istniejącego dynamitu nie wskażę.
Dali mi do namysłu dwadzieścia cztery godziny w kaftanie bezpieczeństwa. Potem
postawiono mnie przed zarządem po raz drugi. Cóż miałem zrobić? Nie mogłem ich zaprowadzić
do dynamitu, którego nie było. Powiedzieli mi, że przypadek mój jest bardzo ciężki, że jestem
niebezpiecznym człowiekiem, moralnie zwyrodniałym, że jestem zbrodniarzem stulecia.
Powiedzieli mi jeszcze wiele innych rzeczy, a potem zaprowadzili do samotnej celi.
Umieszczono mnie w celi numer jeden. W celi o numerze piątym leżał Ed Morrell, w numerze
dwudziestym Jake Oppenheimer. Spędził on tam dziesięć lat. Ed Morrell przebywał w swojej celi
tylko jeden rok. Skazany był na pięćdziesiąt lat. Jake Oppenheimer był dożywotnikiem. Ja też
miałem przed sobą dożywotnie więzienie. Oczekiwała nas zatem wszystkich trzech długa
odsiadka. Upłynęło jednak sześć lat, a żaden z nas nie znajduje się już w samotnej celi. Jake’a
Oppenheimera sprzątnięto. Ed Morrell został głównym zausznikiem więzienia w San Quentin i
wypuszczony na wolność przed kilkoma dniami. Ja zaś znajduję się w Folsom i oczekuję dnia
prawnie wyznaczonego przez sędziego Morgana, dnia, który będzie ostatnim dniem mojego
życia.
Szaleńcy! Jak gdyby mogli zdusić mą nieśmiertelność swym nieszczęsnym przyrządem,
powrozem i szubienicą! Będę chodził i chodził, niezliczone razy na tej pięknej ziemi. Będę żył
znowu w ciele ludzkim, będę księciem i poddanym, uczonym i głupcem, zasiądę na wysokim
stanowisku i będę jęczał pod kołem.
Rozdział V
Z początku boleśnie odczuwałem samotność w oddzielnej celi i godziny wydawały mi się
nieskończenie długie. Czas wyznaczała regularna zmiana strażników oraz następstwo dnia i nocy.
W dzień było tylko trochę światła, lecz było to lepsze niż ciemność nocy. Dzień wsączał się tylko
zamglonym odblaskiem światła z jasnego świata zewnętrznego.
Nigdy nie było dość jasno, aby można było czytać. A poza tym nie było nic do czytania.
Mogłem tylko leżeć i myśleć… i wpadać w obłęd. Byłem więźniem dożywotnikiem i byłem
pewien, że jeżeli nie dokonam cudu i nie stworzę z niczego trzydziestu pięciu funtów dynamitu,
spędzę wszystkie lata mego życia w milczeniu i ciemności.
Łóżkiem moim była cienka wiązka przegniłej słomy, rzuconej na podłogę celi. Cienka i
wytarta kołdra stanowiła nakrycie. Nie było krzesła ani stołu, nic, tylko wiązka słomy i cienka,
zniszczona kołdra. Spałem niewiele i pracowałem umysłowo.
W tej strasznej samotności człowiek w swych myślach nabiera wstrętu do samego siebie i
jedynym sposobem ucieczki od siebie jest sen. W ciągu długich lat spałem przeciętnie po pięć
godzin na dobę. Teraz uprawiałem sen. Uczyniłem zeń gałąź wiedzy. Mogłem spać dziesięć
godzin i dwanaście, a wreszcie czternaście i piętnaście na dwadzieścia cztery. Nie mogłem jednak
pójść dalej i siłą rzeczy musiałem po przebudzeniu leżeć i myśleć… myśleć. Dla człowieka
czynnego umysłu to droga do obłędu.
Szukałem sposobu, by mechanicznie zająć godziny czuwania. Podnosiłem do drugiej i trzeciej
potęgi długie szeregi liczb, skupieniem i siłą woli przeprowadzałem najdziwniejsze
geometryczne progresje. Bawiłem się nawet kwadraturą koła… aż wreszcie zacząłem wierzyć, że
to nieprawdopodobieństwo da się wykonać. W końcu zdałem sobie sprawę, że to też było
szaleństwem, wyrzekłem się więc kwadratury koła, chociaż zapewniam was, wymagało to
wielkiej ofiary z mojej strony, gdyż zajęcie umysłowe znakomicie zabijało czas. W złudzeniu
wyobraźni narysowałem pod powiekami szachownicę i grywałem długie partie aż do mata. Lecz
gdy nabrałem wprawy w grach pamięciowych, ćwiczenie to zaczęło mnie męczyć. Było to tylko
ćwiczenie, bowiem prawdziwa walka była niemożliwa, gdy jedna osoba grała po obu stronach.
Usiłowałem, lecz na próżno, rozdzielić moją osobę na dwie i jedną z nich ustawić przeciwko
drugiej. Pozostawałem jednak stale jednym graczem i każdy podstęp, czy strategia, obmyślona
przez jedną stronę, była niezwłocznie rozumiana przez drugą.
Czas wlókł się ciężko i powoli. Bawiłem się z muchami, ze zwyczajnymi muchami
domowymi, które wciskały się do celi tak, jak nikłe szare światło; przekonałem się, że i one też
posiadają pewien zmysł zabawy. Leżąc na podłodze celi, na przykład wykreślałem w wyobraźni
pewną linię graniczną wzdłuż ściany, mniej więcej metr nad podłogą. Gdy muchy siedziały na
ścianie powyżej tej linii, pozostawiałem je w spokoju. W chwili, gdy którakolwiek z nich
znalazła się poniżej linii, usiłowałem ją złapać. Uważałem, by ich nie skaleczyć, a z czasem
muchy wiedziały równie dobrze jak ja, gdzie przechodziła wymyślona przeze mnie linia. Gdy
miały chęć do zabawy, siadały poniżej linii i często jedna mucha przez całą godzinę oddawała się
sportowi. Gdy była zmęczona, szła odpocząć w bezpiecznym miejscu, czyli nieco wyżej.
Spośród tuzina lub więcej much, które ze mną mieszkały, jedna tylko nie lubiła tej gry. Stale
odmawiała zabawy, a skoro poznała, czym grozi przekroczenie linii, starannie unikała
niebezpiecznego terenu. Mucha ta była stworzeniem posępnym i zawsze w złym humorze.
Więźniowie powiedzieliby, że „zła” na cały świat. Nie bawiła się też z innymi muchami. Była
jednak silna i zdrowa.
Przez długi czas zwracałem na nią uwagę, aby się o tym przekonać. Ta niechęć do zabawy
wynikała z jej temperamentu, a nie z przyczyn fizycznych.
Wierzcie mi, znałem wszystkie swoje muchy. Dziwiło mnie mnóstwo różnic, jakie wśród nich
spostrzegałem. Każda z nich miała swoją indywidualność, dotyczącą nie tylko wyglądu, siły,
szybkości lotu, sposobu i pojęcia latania czy zabawy, kręcenia się i zrywania z miejsca,
zataczania kółek szybko powtarzanych lub kółek w jedną stronę, wchodzenia na niebezpieczną
ścianę lub udanego dotknięcia i siadania gdzie indziej w zakazanej strefie. Różniły się one też
bardzo w najdrobniejszych odcieniach swej natury i temperamentu. Wiedziałem, które z nich są
nerwowe, a które flegmatyczne. Była jedna, malutka, która miała prawdziwe napady wściekłości,
bądź ze mną, bądź z innymi muchami. Widzieliście kiedyś, jak źrebię albo cielę rzuca nogami lub
pędzi na oślep po pastwisku, po prostu z nadmiaru żywotności i humoru? Otóż była tam jedna
mucha z największym zacięciem do zabawy, która, gdy jej się udało szybko usiąść kolejno trzy
lub cztery razy na zakazanej ścianie i za każdym razem umknąć spod aksamitno — ostrożnego
chwytu mojef ręki, dochodziła do takiej radości i podniecenia, że latała z największą szybkością
wokół mojej głowy, zataczała kółka w jedną i drugą stronę, pozostając zawsze w granicach
ciasnego koła, w którym święciła swój triumf nade mną.
Potrafiłem z góry przewidzieć, kiedy jaka mucha zacznie zabawę. To jeden z tysiąca
szczegółów, którymi nie będę was zanudzał, chociaż właśnie te szczegóły chroniły mnie przed
okropną nudą w pierwszym okresie mej samotności. Lecz jeszcze jedno muszę wam powiedzieć.
Pamiętny był dla mnie dzień, gdy ta zła mucha, która się nigdy nie bawiła, usiadła w chwili
nieuwagi w obrębie zakazanego terenu i została natychmiast schwytana. Wyobraźcie sobie, że
dąsała się potem przez całą godzinę.
Godziny były długie w samotności; nie mogłem też przespać ich wszystkich; nie mogłem
również spędzić ich wszystkich z muchami, chociażby najbardziej inteligentnymi. Muchy są
bowiem muchami, ja zaś byłem człowiekiem z mózgiem człowieka; mój mózg był wyszkolony i
czynny, pełen kultury i wiedzy, i zawsze pragnął pracować jak najintensywniej. A tu nie było nic
do roboty i myśli moje toczyły się bezwstydnie wokół próżnych wydarzeń. Myślałem o
określeniu zawartości pentozy i metylopentozy w winogronach i winie, którym poświęciłem
moje ostatnie wakacje letnie w winnicach Asti. Miałem prawie na ukończeniu całą serię badań.
Ciekaw byłem, czy zajmuje się tym ktoś inny, a jeśli tak, to z jakim rezultatem.
Świat dla mnie umarł. Żadne wieści z niego nie przenikały do więzienia. Historia wiedzy
szybko kroczyła naprzód i zajmowały mnie tysiące przedmiotów. Miałem przecież swoją teorię
na temat hydrolizy kazeiny przez trypsynę, przeprowadzoną przez profesora Waltersa w jego
laboratorium. Współpracował ze mną również profesor Schleimer w odkryciu fitosterolu w
mieszaninach tłuszczów zwierzęcych i roślinnych. Praca ta z pewnością posuwała się dalej, lecz z
jakim rezultatem? Sama myśl o tej pracy poza murami więzienia, w której nie mogłem brać
udziału i o której nigdy nie miałem usłyszeć, doprowadzała mnie do szaleństwa. Leżałem
tymczasem na podłodze celi więziennej i bawiłem się z muchami.
Jednak nie wszystko w celi było milczeniem. Zaraz na początku mego odosobnienia łowiłem
uchem słabe, ciche pukanie w nierównych odstępach. Słyszałem też słabsze i cichsze pukanie z
większej odległości. Pukanie to przerywał wciąż dozorca. Czasami, gdy takie stukanie zbyt
uporczywie się powtarzało, wzywano więcej strażników i z odgłosów, które mnie dochodziły,
poznawałem, że nakładano komuś kaftan bezpieczeństwa.
Wiedziałem jednak, jak wiedział każdy więzień w San Quentin, że dwoma ludźmi skazanymi
na samotność byli Ed Morrell i Jake Oppenheimer. Wiedziałem również, że ci dwaj
porozumiewali się za pomocą pukania, za co ich karano.
Alfabet, którym się posługiwali był bardzo prosty, co do tego nie miałem żadnych
wątpliwości, a jednak poświęciłem niejedną godzinę usiłując go zrozumieć, lecz na próżno.
Musiał być prosty, nie mogłem jednak znaleźć w nim początku ani końca. Okazał się istotnie
mało skomplikowany, gdy się go wyuczyłem, a najprostszy okazał się używany przez nich
podstęp, który udaremniał wszelkie moje wysiłki zrozumienia go. Nie tylko codziennie zmieniali
w alfabecie punkt, od którego rozpoczynał się klucz, lecz zmieniali go przy każdej rozmowie, a
często nawet w środku rozmowy.
Otóż zdarzyło się pewnego dnia, że pochwyciłem klucz we właściwych początkowych
literach, wysłuchałem dwóch wyraźnych zdań rozmowy, ale następnym razem nie zrozumiałem
ani słowa. Był jednak już ten pierwszy raz!
— Powiedz — Ed — co — byś — dał — w tej — chwili — za — szary — papier — i —
woreczek — tytoniu? — pytał ten, który pukał z większej odległości.
O mało nie wykrzyknąłem z radości. Był sposób porozumiewania się! Było towarzystwo!
Słuchałem uważnie, bliższe pukanie, które, jak odgadywałem, pochodziło od Eda Morrella
odparło:
— Zgodziłbym — się — na — dwadzieścia — godzin — w kaftanie — bezpieczeństwa — za
— pięciocentowy — woreczek.
— Przestań, Morrell — przerwał gniewnie dozorca.
Ludziom nieobeznanym z tą rzeczywistością mogłoby się zdawać, że skazanych na samotne,
dożywotnie więzienie spotkało już wszystko, co najgorsze, a więc, że zwykły strażnik nie ma
sposobu zmusić ich do usłuchania rozkazu, aby przestali pukać. Lecz pozostaje kaftan
bezpieczeństwa. Pozostaje głód. Pozostaje pragnienie. Pozostają kajdany. Doprawdy, człowiek
zamknięty w ciasnej celi jest całkowicie bezbronny.
Pukanie ustało, a gdy wśród nocy rozpoczęło się na nowo, starałem się wytężać słuch.
Umówili się i zmieniali pierwszą literę klucza. Lecz pojąłem już istotę pukania, a w ciągu kilku
dni powtórzył się znowu ten sam początek, który zdołałem zrozumieć. Nie poprzestałem na
słuchaniu.
— Halo! — zapukałem.
— Halo, nieznajomy — odstukał Morrell, a od Oppenheimera:
— Witaj w naszym mieście!
Ciekawi byli wiedzieć, kim jestem, na jak długą samotność byłem skazany i za co mnie tak
skazali. Wszystko to jednak odłożyłem na następny raz, chcąc przede wszystkim poznać ich
system zmiany początkowej litery klucza. Gdy to zrozumiałem, rozmawialiśmy. Był to dzień
nader ważny, zamiast dwóch dożywotników bowiem, znalazło się trzech, chociaż na razie
przyjęli mnie tylko na próbę. Jak mi powiedzieli znacznie później, obawiali się, czy nie jestem
szpiclem, umieszczonym tam w celu szpiegowania ich. Oppenheimera już kiedyś to spotkało i
drogo opłacił zaufanie, którym obdarzył szpiega naczelnika Athertona.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu, ku mojej chwale, obaj i moi współtowarzysze więzienia
wiedzieli, że towarzyszy mi opinia buntownika. Imię moje, a raczej rozgłos tego imienia dotarł
nawet do żywego grobu, w którym przebywał Oppenheimer w ciągu tych dziesięciu lat.
Miałem wiele do opowiedzenia im o wydarzeniach w więzieniu i o świecie zewnętrznym.
Spisek ucieczki czterdziestu dożywotników, szukanie rzekomego dynamitu i wszystkie
zdradzieckie knowania Cecila Winwooda były dla nich nowością. Jak mi opowiadali, wieści
przekazywane przez dozorców dochodziły do cel samotnych rzadko, a w ostatnich kilku
miesiącach nie słyszeli nic. Strażnicy, którzy obecnie mieli dyżury w celach samotnych byli
wyjątkowo źli i zawzięci.
Tego dnia każdy z dozorców przeklinał nas bez końca za nieustanne pukanie. Jednak nie
mogliśmy się powstrzymać. Do dwóch umarłych za życia przybył trzeci i tak dużo mieliśmy do
powiedzenia, zaś sposób prowadzenia rozmowy był rozpaczliwie powolny, a do tego miałem w
pukaniu znacznie mniej wprawy niż oni.
— Zaczekaj dopóki nie przyjdzie Pie Face — wystukał do mnie Morrell. — Śpi przez większą
część swego dyżuru i możemy przy nim dużo mówić.
Jakże rozmawialiśmy tej nocy! Sen nie zbliżył się nawet do naszych oczu. Pie Face Jones,
pomimo pokaźnej tuszy, był I podłym i zgorzkniałym człowiekiem; błogosławiliśmy jednak tę
tuszę, ona bowiem skłaniała go do zaśnięcia ukradkiem podczas służby.
Jednak nasze nieprzerwane stukanie przeszkadzało mu we śnie i tak go drażniło, że często się
na nas wściekał. Inni nocni dozorcy przeklinali nas przez cały czas.
Rano wszyscy donieśli, że w nocy było dużo pukania i gorzko opłaciliśmy to święto. O
dziesiątej bowiem przybył kapitan Jamie z kilkoma strażnikami, aby nas związać w męczarniach
kaftana bezpieczeństwa. Aż do dziewiątej następnego ranka, pełne dwadzieścia cztery godziny,
związani i bezbronni, na podłodze, bez pokarmu i wody, pokutowaliśmy za nasze rozmowy.
To były dzikie zwierzęta, ci nasi dozorcy! A przy takim traktowaniu, musieliśmy również stać
się zwierzętami, aby żyć. Twarda praca powoduje, że ręka staje się zdecydowana. Bezwzględny
dozorca powoduje, że więźniowie robią się twardzi. Rozmawialiśmy w dalszym ciągu i dalej
karano nas za każdym razem kaftanem. Najlepszą chwilą była noc, a gdy na służbę zjawiali się
zastępcy strażników, rozmowa trwała nieraz przez cały czas dyżuru.
Dla nas, żyjących w ciemnościach, nie było różnicy pomiędzy dniem a nocą. Spać mogliśmy
zawsze, zaś rozmawiać tylko czasami. Opowiedzieliśmy sobie wiele z naszego życia. Morrell i ja
leżeliśmy w milczeniu długie godziny, podczas gdy Oppenheimer słabymi odległymi
uderzeniami sylabizował swe dzieje od najwcześniejszych lat, w jakimś zaułku w San Francisco:
opowiadał o wyszkoleniu wśród opryszków, o poznaniu wszystkiego, co występne, gdy jako
czternastoletni chłopak służył za nocnego posłańca w kręgu czerwonego światła, o pierwszym
złamaniu prawa i posuwaniu się coraz dalej, o kradzieżach i rabunkach, aż do zdrady
współtowarzyszy i przelewu krwi za murami więzienia.
Jake’a Oppenheimera nazywali „ludzkim tygrysem”. Jakiś pies–donosiciel tak go nazwał i
przezwisko to przetrwa dłużej niż człowiek, do którego je przyczepiono. A jednak zawsze
odnajdywałem w Jake’u Oppenheimerze wszystkie zasadnicze cechy prawego człowieka. Był
wierny i lojalny. Znam niejeden przypadek, gdy wolał być sam ukarany, niż oskarżyć towarzysza
niedoli. Był odważny. Cierpliwy. Zdolny do poświęceń — mógłbym ci o tym opowiedzieć, lecz
nie chcę zabierać ci czasu. Sprawiedliwość była jego namiętnością. Wszystkie zabójstwa, które
popełnił w więzieniu były spowodowane jego ogromnym poczuciem sprawiedliwości. I miał
wspaniały umysł. Całe życie w więzieniu, dziesięć lat w samotności nie zmieniły jego mózgu.
Morrell, zawsze wierny kolega, miał również wspaniałą głowę. Właściwie i ja, który wkrótce
umrę, mam prawo to powiedzieć, nie narażając się na zarzut zarozumiałości; trzy najlepsze
umysły w San Quentin to te trzy właśnie, które gniły razem tam, w samotnych celach. Tutaj, pod
koniec dni moich, gdy czynię podsumowanie wszystkiego, co w życiu poznałem, muszę dojść do
wniosku, że silne umysły nigdy nie są uległe. Ludzie ograniczeni, lękliwi, pozbawieni namiętnej
prawości i zamiłowania do nieuniknionej walki — ci właśnie są wzorowymi więźniami. Dzięki
składam wszystkim bogom, że Jake Oppenheimer, Ed Morrell i ja nie byliśmy wzorowymi
więźniami.
Rozdział VI
Jest coś więcej niż tylko zalążek prawdy w prostolinijnym jej określeniu, że stanowi ona to, o
czym się zapomina. Zdolność zapominania oznacza zdrowie. W samotnym więzieniu stanąłem
przed problemem zapominania, gdyż tutaj nieustannie atakowały mnie wspomnienia. Gdy
zabawiałem się grą z muchami lub grałem w szachy sam ze sobą, albo mówiłem przy pomocy
stawów w palcach, częściowo zapominałem. Moim pragnieniem było posiąść zdolność
całkowitego zapominania.
Miałem wspomnienia z lat chłopięcych, wspomnienia innych czasów i miejsc — „rozciągnięte
obłoki sławy” Wordswortha. Jeśli chłopak miał te wspomnienia, czyż zginą one bezpowrotnie,
gdy dojdzie do wieku męskiego? Czy ta szczególna treść chłopięcego umysłu może zostać
całkowicie usunięta? Czy też te wspomnienia innych czasów i innych miejsc przebywają dotąd
uśpione, zamknięte w innych komórkach mózgu tak, jak mnie zamknięto w celi w San Quentin?
Bywali więźniowie, skazani na dożywocie, z samotnych cel, którzy jednak zmartwychwstali i
znów mieli szczęście oglądać światło słoneczne. Dlaczegóż by więc nie miały zmartwychwstać
wspomnienia innych światów w duszy chłopca?
Ale jak? Być może pomocna okazałaby się tu hipnoza.
Gdyby wprowadzić w trans hipnotyczny świadomy umysł i obudzić umysł podświadomy,
wówczas dzieło byłoby dokonane, wówczas więzienne drzwi mózgu otwarłyby się szeroko, a
więźniowie wyszliby na światło dzienne.
Oto, jak rozumowałem, a o wynikach moich przemyśleń dowiecie się wkrótce. Przede
wszystkim muszę opowiedzieć, w jaki sposób nawiedzały mnie za moich dziecinnych lat te
wspomnienia innych światów. Jaśniałem w blasku obłoków, który przyniosłem ze sobą z mych
poprzednich przeżyć. Prześladowały mnie, jak każdego chłopca, inne istoty, którymi byłem ja
sam w innym czasie. Działo się to w okresie mego kształtowania się, nim zbiór wszystkiego,
czym kiedykolwiek byłem przybrał kształt tej jedynej osobowości, która w ciągu niewielu lat
miała być znana ludziom jako Darrell Standing.
Opowiem wam tylko jedno zdarzenie. Działo się to na naszej farmie w Minnesota. Miałem
wówczas około sześciu lat. Pewien misjonarz powrócił z Chin do Stanów Zjednoczonych i został
wysłany przez władze misyjne do zbierania składek od farmerów. Zatrzymał się na jedną noc w
naszym domu. Zaraz po kolacji, gdy moja matka w kuchni pomagała mi się rozbierać przed
pójściem do łóżka, misjonarz pokazywał fotografie z Ziemi Świętej.
Byłbym dawno zapomniał to, co wam opowiadam, gdybym często nie słyszał od mojego ojca,
który to chętnie powtarzał, ku wielkiemu zdziwieniu słuchaczy, za czasów mego dzieciństwa.
Wykrzyknąłem na widok jednej z tych fotografii i spojrzałem na nią, najpierw pośpiesznie, a
potem z pewnym rozczarowaniem. Wydała mi się ona nagle dziwnie znajoma tak, jak gdyby był
to spichrz mojego ojca na fotografii. Potem znowu wydała mi się obca. Lecz im dłużej na nią
patrzyłem, tym intensywniej powracało uczucie zżycia się z tą miejscowością.
— Wieża Dawida — rzekł misjonarz do matki.
— Nie — zawołałem stanowczo.
— Chcesz powiedzieć, że nie tak się nazywa? — zapytał misjonarz.
Skinąłem głową.
— A więc jak to się nazywa, chłopcze?
— Nazywa się… — zacząłem i dokończyłem cicho:
— Zapomniałem.
— Inaczej wygląda teraz — ciągnąłem dalej po chwili. —
— Zupełnie ją zmienili.
Wówczas misjonarz podał matce kolejną fotografię, którą wybrał spośród innych.
— Byłem tam przed sześcioma miesiącami, proszę pani.
— Wskazał palcem. — To brama Jaffy, którą wchodziłem i szedłem prosto w górę na Wieżę
Dawida, tutaj, w głębi zdjęcia, gdzie pokazuję palcem. Badacze zgadzają się co do tego, że znana
była jako El Kullah.
Lecz tutaj odezwałem się znowu, wskazując na stosy rozbitych murów po lewej stronie
fotografii.
— Gdzieś tutaj, wyżej — rzekłem — Żydzi tak nazywali, jak i ksiądz powiedział. Lecz
myśmy to nazywali inaczej. Nazywaliśmy… zapomniałem.
— Słuchajcie, co ten mały mówi — zaśmiał się ojciec. — Można by sądzić, że też tam był.
Skinąłem głową, w tej chwili bowiem wiedziałem, że byłem tam istotnie, chociaż wszystko
wydawało mi się dziwnie zmienione. Ojciec mój śmiał się coraz bardziej, lecz misjonarz sądził,
że pozwalam sobie na żarty. Pokazał mi inną fotografię. Był to widok pustej przestrzeni, bez
drzew i roślinności, z płytkim strumykiem ze ścianami lekko pochylonych zboczy po obu
brzegach. Na środku w oddali widać było kilka nędznych lepianek o płaskich dachach.
— No, chłopcze, a to co takiego? — śmiał się misjonarz. W tej chwili przypomniała mi się
nazwa.
— Samaria — odparłem natychmiast.
Ojciec mój radośnie klasnął rękoma, matkę zaniepokoiło moje zachowanie, misjonarz zaś
objawił pewne rozdrażnienie.
— Chłopak ma słuszność — rzekł. — Jest to wioska w Samarii. Przejeżdżałem tamtędy i
dlatego kupiłem tę fotografię. Okazuje się, że wasze dziecko widziało już kiedyś podobne
zdjęcia.
Rodzice moi zaprzeczyli.
— A to inne na obrazku — odezwałem się; przez cały czas umysł mój był zajęty
rozszyfrowywaniem fotografii. Ogólny widok krajobrazu był ten sam, jak również i wzgórza w
oddali. Różnice zaznaczyłem głośno i pokazałem palcem:
— Domy były tutaj na prawo, było więcej drzew, dużo trawy i mnóstwo kóz. Widzę je teraz i
dwóch chłopców, którzy je prowadzą. Tu na prawo jest dużo ludzi; wszyscy idą za jednym
człowiekiem. A tutaj — wskazałem punkt, gdzie umieściłem przedtem wioskę — jest tłum
włóczęgów. Nie mają na sobie nic prócz łachmanów. Są chorzy. Ich twarze, ręce i nogi pokryte są
ranami.
— Słyszał o tym w kościele lub może gdzie indziej, pamiętacie uzdrowienie trędowatych u
św. Łukasza — rzekł misjonarz z pobłażliwym uśmiechem zadowolenia.
— Ilu jest tych chorych włóczęgów, chłopcze?
Umiałem liczyć do stu, gdy miałem pięć lat, spojrzałem więc uważnie na grupę i oznajmiłem:
— Jest ich dziesięciu. Wszyscy machają rękoma i wołają do innych ludzi.
— Lecz nie zbliżają się do nich? — brzmiało pytanie. Zaprzeczyłem ruchem głowy. — Stoją
tylko i jęczą, jak gdyby im było bardzo źle.
— Mów dalej — zaczął misjonarz. — Co dalej? Co robi ten człowiek przed tym drugim
tłumem, o którym mówiłeś, że idzie?
— Zatrzymali się wszyscy i on mówi coś do tych chorych. A chłopcy z kozami zatrzymali się,
żeby popatrzeć. Wszyscy się przypatrują.
— A potem?
— To wszystko. Chorzy idą do domów. Już nie jęczą i nie wyglądają na chorych. A ja
wsiadam na mego konia i patrzę.
Na te słowa moi trzej słuchacze wybuchnęli śmiechem.
— A ja jestem dorosły! — zawołałem gniewnie. — I mam duży miecz.
— To dziesięciu trędowatych, których Chrystus uzdrowił, zanim przeszedł przez Jerycho w
drodze do Jerozolimy — tłumaczył misjonarz moim rodzicom. — Chłopak musiał widzieć
pokazy świetlne słynnych obrazów na jakimś przedstawieniu latarni magicznej.
Lecz ani ojciec, ani matka nie pamiętali, abym kiedykolwiek widział latarnię magiczną.
— Niech ksiądz spróbuje pokazać mu inny obrazek — zachęcał ojciec.
— To wygląda zupełnie inaczej — skarżyłem się, patrząc na podaną mi przez misjonarza
fotografię. — Tu nic nie ma, prócz tego wzgórza i innych gór. Tu powinna być droga, wzdłuż
tego. A tam, tam wyżej, powinny być ogrody i drzewa oraz domy za wysokimi murami z
kamienia. A tutaj, po drugiej stronie, w otworach w skałach powinno być miejsce, r gdzie
chowano zmarłych. Widzicie to miejsce? Tutaj rzucali kamieniami w ludzi, dopóki ich nie zabili.
Nigdy nie widziałem, jak to robili. Opowiadali mi tylko.
— A wzgórze? — zapytał misjonarz, wskazując na środkową część obrazka, dla której, zdaje
się, zrobiono to zdjęcie. — Czy możesz mi powiedzieć, jak się nazywa to wzgórze?
— Nigdy nie miało żadnej nazwy. Tam zabijali ludzi. Nieraz widziałem.
— Tym razem zgadza się on z większością badaczy — oznajmił misjonarz z widocznym
zadowoleniem. — To wzgórze to Golgota, miejsce czaszek, nazwane tak dlatego, że kształtem
przypomina czaszkę. Zwróćcie uwagę na podobieństwo. Tutaj ukrzyżowano… przerwał i zwrócił
się do mnie. — Kogo tu ukrzyżowali, chłopcze? Powiedz, co jeszcze widzisz?
O, widziałem — ojciec opowiadał, że oczy moje świeciły się, lecz potrząsnąłem głową z
uporem i rzekłem:
— Nie powiem nic, bo śmiejecie się ze mnie. Widziałem mnóstwo ludzi, zabijanych tutaj.
Przybijali ich gwoździami t i trwało to bardzo długo. Widziałem, ale nie powiem. Ja nie kłamię.
Spytaj tatusia i mamusię, czy kłamię. Tatuś szybko oduczyłby mnie kłamania. Zapytaj ich.
Misjonarz nie zdołał dowiedzieć się ode mnie niczego więcej, chociaż dla zachęty pokazał mi
więcej zdjęć, na widok których w pamięci mojej zawirowały wspomnienia–obrazy i wlewały mi
na usta potoki słów, którym oparłem się i które przezwyciężyłem.
— Będzie na pewno dobrze znał świętą historię — powiedział później misjonarz ojcu i matce,
gdy już udałem się na spoczynek. A może, mając taką wyobraźnię, zostanie wybitnym pisarzem.
Wskazuje to, jak mylne bywają czasami przepowiednie. Jestem tutaj na oddziale morderców,
piszę te słowa w ostatnich dniach mego życia, a raczej w ostatnich dniach życia Darrella
Standinga, nim go stąd wyprowadzą i postarają się zepchnąć w ciemność na końcu powroza, i
uśmiecham się sam do siebie. Nie zostałem badaczem Biblii ani powieści — pisarzern,.
Przeciwnie, dopóki nie zagrzebano mnie w celi milczenia na pół dziesięciolecia, byłem
wszystkim, czego misjonarz nie przewidział — ekspertem w rolnictwie, profesorem rolnictwa,
specjalistą w nauce o unikaniu marnotrawstwa wszelkiej energii, mistrzem wydajności farmy,
świetnym znawcą pracy w laboratorium, gdzie niezbędne jest przestrzeganie dokładności i
trzymanie się najdrobniejszych faktów.
Siedzę tu w to ciepłe popołudnie, na oddziale morderców i przerywam pisanie pamiętnika, by
przysłuchiwać się kojącemu brzęczeniu much w powietrzu i chwytać wyrazy z przyciszonej
rozmowy pomiędzy Josephusem Jacksonem, czarnym mordercą, po prawej, a Bambeccio’em,
mordercą Włochem, po lewej, którzy od jednych drzwi zakratowanych do drugich — nie
zwracając uwagi na to, że ich widzę — również oddzielonych kratą, dyskutowali nad żuciem
tytoniu, którego właściwości antyseptyczne nader zbawiennie działają na rany.
Trzymałem w ręku moje wieczne pióro, a gdy wspomnę, że inne ręce, należące do mnie, w
wiekach dawno minionych władały pędzelkiem do pisania, piórem gęsim i rylcem, to pytam sam
siebie, czy za tym misjonarzem, gdy był małym chłopcem, płynął kiedykolwiek blask minionej
sławy i czy widział on kiedyś blask dni dawnej włóczęgi wśród gwiazd?
Wracając do samotnej celi, po wyuczeniu się klucza pukanej rozmowy, długie godziny
świadomości wydawały mi się nie do zniesienia. Przez autohipnozę, którą zacząłem z
powodzeniem stosować, doszedłem do usypiania świadomości mego umysłu i budziłem mój
umysł podświadomy, któremu puszczałem wodze. Był on jednak niepodległy i nie uznawał
żadnych praw. Wędrował przez cały obłęd gorączki, bez związku, bez żadnej ciągłości, co do
miejsca, wydarzeń i osób.
Mój system mechanicznej hipnozy był niesłychanie prosty. Siedząc z założonymi nogami na
moim posłaniu ze słomy, wpatrywałem się cały czas w jasne źdźbło słomy, które
przymocowałem do ściany mej celi w miejscu, gdzie było najwięcej światła. Patrzyłem na jasny
punkt, oczy miałem tuż przy nim, wzniesione w górę tak, że ledwo co widziały. Równocześnie
usuwałem wolę i czułem ogarniające mnie zawroty głowy, z którymi w ogóle nie walczyłem.
Gdy poczułem, iż tracę równowagę i cofam się w czasie, zamykałem oczy i padałem na posłanie,
tracąc przytomność.
Wówczas w ciągu pół godziny, dziesięciu minut, czasami godziny nawet, błąkałem się
nierozważnie wśród nagromadzonych wspomnień moich odwiecznych powrotów na ziemię. Lecz
wieki i miejsca zbyt szybko ulegały zmianom. Później, po przebudzeniu wiedziałem, że ja,
Darrell Stan — ding byłem osobowością łączącą jakby wszelkie dziwactwo i śmieszność. Lecz
na tym to się kończyło. Nigdy nie udało mi się do końca przeżyć jednej próby w całej pełni,
jednego punktu świadomości w czasie i przestrzeni. Sny moje, jeżeli mogę je nazwać snami, nie
miały ciągłości ani żadnej celowości.
Oto przykład mej włóczęgi: w ciągu piętnastu minut mej podświadomości czołgałem się i
ryczałem w błocie pierwotnego świata i siedziałem obok Haasa, dalej prułem powietrze
dwudziestego wieku na monoplanie poruszanym przez silnik napędzany gazem.
Po przebudzeniu pamiętałem, że ja, Darrell Standing we własnej osobie, w roku
poprzedzającym osadzenie mnie w San Quentin, latałem z Haasem nad Oceanem Spokojnym w
Santa Monica. Po przebudzeniu nie pamiętałem czołgania i ryku w starożytnym mule. A jednak
po przebudzeniu wiedziałem, że w jakiś dziwny sposób przypomniałem sobie te pierwsze
przygody w mule i że to była rzeczywistość dawno minionego doświadczenia, gdy jeszcze nie
byłem Darrellem Standingiem, ale kimś innym lub czymś innym, co czołgało się i ryczało. Jedno
doświadczenie było tylko bardziej odległe od innego. Oba doświadczenia były równie
rzeczywiste — inaczej jakże bym mógł je pamiętać?
Och, co za wir wyrazistych obrazów i czynów! W ciągu krótkich chwil niepowyciąganej
podświadomości siedziałem w salach królewskich nad wielkimi tego świata i pod nimi, byłem
błaznem i żartownisiem, wojakiem, pisarzem i mnichem, rządziłem wszystkimi, na pierwszym
miejscu przy stole — władza doczesna spoczywała w mym ręku uzbrojonym w miecz, w
grubości murów mego zamczyska i w ilości mych wojsk; władza duchowa również należała do
mnie, albowiem księża i opaci siedzieli niżej ode mnie, pili moje wino i spożywali moje mięso.
Nosiłem żelazny naszyjnik niewolnika w zimnych krajach; kochałem księżniczki z
królewskiego rodu w gorącą noc podzwrotnikową, przesiąkniętą żarem słońca, gdzie czasami
niewolnicy wachlarzami z pawich piór chłodzili parne powietrze, podczas gdy z dala, poprzez
palmy i wodotryski dochodził ryk lwa i szczekanie szakala. Pełzałem po chłodnych miejscach
pustynnych, grzejąc ręce przy ognisku z odchodów wielbłąda i leżałem w znikomym cieniu
spalonych przez słońce łodyg szałwii, przy wyschniętych źródłach, gdzie i mój język był suchy i
pragnął wody; wokół mnie natomiast leżały porozrzucane kości ludzi i zwierząt, oni też byli
spragnieni i skonali.
Byłem morskim wilkiem i wojakiem, uczonym i pustelnikiem.
Zagłębiałem się w pisane ręcznie karty olbrzymich zakurzonych ksiąg w scholastycznym
spokoju i w półmroku zawieszonych wśród skał klasztorów, podczas gdy nieco niżej, na mniej
stromych płaszczyznach, chociaż dzień dawno dobiegł końca, chłopi pracowali jeszcze wśród
winnic i sadów oliwnych, pędzili z pastwisk beczące kozy oraz małe koźlęta; tak i wiodłem tłum
pospólstwa, wznoszący okrzyki po rozbitych kołami, zużytych brukach dawnych i zapomnianych
już miast; posępny, jak śmierć wygłaszałem prawa uroczystym głosem, ogłaszałem przestępstwa
i karałem śmiercią ludzi, którzy, jak Darrell Standing w więzieniu w Folsom, prawa te złamali.
Wysoko, na szczytach masztów, przyglądałem się falom, promieniującym od słońca, gdzie
odblask korali przebijał z głębin turkusowych wód i wprowadzałem okręty w bezpieczną
przystań zwierciadła laguny, gdzie kotwice uderzały o ławy podwodnych raf koralowych.
Walczyłem na zapomnianych polach bitwy dawno minionych dni, gdzie słońce zachodziło nad
nieprzerwaną rzezią, trwającą przez czas nocnych godzin, w blasku gwiazd, wśród chłodnych
wichrów nocy, wiejących z odległych zasp śnieżnych, które jednak nie ostudziły zażartej bitwy, a
potem byłem małym Darrellem Standingiem, boso, na wiosennej trawie pokrytej rosą na farmie
w Minnesota, drżącym z zimna przy karmieniu domowych zwierząt w oborach ogrzanych
oddechem bydląt, doprowadzonym do strachu i grozy przed chwałą i potęgą Boga, gdy
siedziałem w kościele w święto i słuchałem kazania o nowym Jeruzalem i o agonii ognia
piekielnego.
To, co właśnie opowiedziałem, było krótką migawką i odblaskiem, który mnie nawiedził, gdy
w samotnej celi numer jeden w San Quentin doprowadzałem się do utraty przytomności za
pomocą ździebełka jasnej, promieniejącej światłem, słomy. Jak przyszły do mnie te
wspomnienia? Nie mogłem ich przecież stworzyć z niczego, tak, jak nie mogłem stworzyć z
niczego trzydziestu pięciu funtów dynamitu, którego tak bezwzględnie żądał ode mnie kapitan
Jamie, naczelnik Atherton i władze więzienia.
Jestem Darrell Standing, urodzony i wychowany na kawałku gruntu w Minnesota, uprzednio
profesor rolnictwa, niepoprawny więzień w San Quentin, a obecnie na śmierć skazany człowiek
w Folsom. Nie z przeżyć Darrella Standinga wiem, o czym piszę, wygrzebałem to z głębin mojej
podświadomości. Ja, Darrell Standing, urodzony w Minnesota i skazany na rychłą śmierć za
pomocą powroza w Kalifornii. Z pewnością nigdy nie kochałem córek królewskich na
monarszych dworach, nie walczyłem na noże na kołyszących się pokładach statków, nie tonąłem
w pijackich kajutach okrętów, żłopiąc prosty trunek przy okrzykach i śpiewach marynarzy,
podczas gdy okręt wznosił się i rozbijał na czarnych zębach skał, a woda zalewała wszystko nad
nami, pod nami i pośród nas.
Te rzeczy nie są cząstką doświadczeń Darrella Standinga w tym życiu. Jednak ja, Darrell
Standing znalazłem je wewnątrz siebie w samotnej celi w San Quentin za pomocą mechanicznej
autohipnozy. Doświadczenia te nie należały bynajmniej do Darrella Standinga, tak, jak nie jego
było słowo „Samaria”, gdy przeszło przez dziecięce usta na widok fotografii.
Nie można stworzyć czegoś z niczego. Nie mogłem w samotnej celi wytworzyć w ten sposób
trzydziestu pięciu funtów dynamitu. Jak również w celi samotnej z tego, co było niczym w
doświadczeniu Darrella Standinga, nie mogłem stworzyć tych rozległych dalekich widzeń czasu i
przestrzeni. Wszystko to mieściło się w moim umyśle i w umyśle zaczynałem się uczyć
rozpoznawania moich dróg.
Rozdział VII
Tu było moje przeznaczenie; wiedziałem, że posiadam w sobie Golkondę wspomnień innych
przeżyć, nie byłem jednak w stanie uczynić nic więcej niż przelecieć przez te wspomnienia, jak
szaleniec. Miałem swoją Golkondę, lecz nie mogłem z niej czerpać.
Pamiętałem przypadek Staintona Mosesa, duchownego, którego opętały osobowości świętego
Hipolita, Plotinusa, Athendorusa i przyjaciela Erazma imieniem Grocyn. A gdy zastanawiałem się
nad doświadczeniami pułkownika de Rochas’a, o których niegdyś czytałem, w ciągu innych,
bardziej pracowitych dni, doszedłem do przekonania, że Moses Stainton był w czasie
poprzednich swoich przeżyć tymi osobami, które, jak się wydawało, opanowywały go
całkowicie. Właściwie one były nim, były ogniwami łańcucha powrotu na ziemię.
Zatrzymałem się szczególnie nad doświadczeniami pułkownika de Rochas’a. Przy pomocy
odpowiednich do hipnozy osób — przedmiotów, twierdził, że cofnął się przez wieki do przodków
tychże ludzi. A tak opisał przypadek Józefiny. Miała ona osiemnaście lat i mieszkała w Voiron, w
okręgu Izery. Pułkownik de Rochas zahipnotyzował ją i kazał wędrować wstecz przez całą jej
młodość, dzieciństwo, okres niemowlęcy oraz ciemną ciszę łona matki, i jeszcze bardziej wstecz,
przez ciszę i ciemność czasu, gdy ona, Józefina, jeszcze się nie narodziła do światła i życia
poprzedniego swego istnienia, gdy była skąpym, podejrzliwym i zgorzkniałym starcem, zwanym
Janem Klaudiuszem Bourdon, który w swoim czasie służył w wojsku w siódmym oddziale
artylerii w Besancon i umarł po długiej chorobie w wieku lat siedemdziesięciu.
A czyż pułkownik de Rochas nie zahipnotyzował z kolei cienia Jana Klaudiusza Bourdon, tak,
że wyruszył on dalej w głąb czasu przez dzieciństwo, narodziny i ciemność jeszcze nie
narodzonych, aż wreszcie odnalazł znowu światło i życie, gdy jako zła, stara kobieta był
Filomeną Carteron?
Lecz pomimo największych wysiłków i prób z jasnym źdźbłem słomy w słabo sączącym się
świetle do mej samotnej celi, nie zdołałem osiągnąć tak wyraźnego określenia poprzedniej mojej
osobowości. Niepowodzenie moich eksperymentów doprowadziło mnie do wniosku, że tylko
przez śmierć mógłbym jasno i logicznie wskrzesić wspomnienia mych poprzednich istnień.
Jednak fala życia silnie płynęła w moich żyłach. Ja, Darrell Standing, tak wielką czułem
niechęć do śmierci, że nie pozwoliłem, aby naczelnik Atherton i kapitan Jamie mnie zabili. Jakiś
wrodzony impuls kazał mi żyć i myślę czasami, że dlatego właśnie jestem tu aż do tej chwili, jem
i śpię, myślę i marzę, piszę to opowiadanie o przeróżnych moich „ja” i oczekuję nieuchronnego
powrozu, który wtrąci okres przejściowy w długie ogniwa mego bytu.
Następnie przyszła śmierć za życia. Wyuczyłem się tej sztuki. Jak się wkrótce dowiecie,
nauczył mnie jej Ed Morrell. Wszystko zaczęło się z powodu naczelnika Athertona i kapitana
Jamie. Musieli oni ulec ponownej panice na myśl o dynamicie, który, jak sądzili, był gdzieś
ukryty.
Przyszli obaj do mej ciasnej celi i powiedzieli wyraźnie, że zwiążą mnie na śmierć w kaftan
bezpieczeństwa, jeśli nie wyznam, gdzie jest ukryty dynamit. Zapewnili mnie, że zrobią to
oficjalnie, bez żadnego uszczerbku dla ich własnej zawodowej kariery, śmierć moja będzie
zapisana w kronikach więziennych jako śmierć z przyczyn naturalnych.
O, drodzy obywatele ukształtowani na niewolników, wierzcie mi, proszę, gdy wam powiem,
że i dzisiaj ludzie są zabijani w więzieniach tak, jak byli zabijani, gdy powstały pierwsze te
instytucje.
Znam dobrze grozę, konanie i niebezpieczeństwo kaftana. Znam ludzi ze złamanym przez
kaftan duchem! Widziałem ich. Widziałem też takich, z których kaftan zrobił kaleków do końca
życia. Widziałem mężczyzn, silnych mężczyzn, tak silnych, że ich żywotność fizyczna oparła się
Jack London Kaftan bezpieczeństwa Włóczęga wśród gwiazd Tytuł oryginału The Jacket — The Star Rover Przekład M. Andrzeykowicza, gruntownie zmieniony i poprawiony
Rozdział I W ciągu całego mego życia miałem dostęp do świadomości innych czasów i innych miejsc. Miałem możliwość odczuwania innych ludzi w sobie samym. I uwierz mi, przyszły mój czytelniku, z pewnością to samo znajdziesz w sobie. Cofnij się myślą do lat swego dzieciństwa, a przypomnisz sobie, że będąc dzieckiem, odczuwałeś nieraz tę dziwną świadomość, o której mówię. Byłeś wówczas jakby nieokreślony, nieskrystalizowany. Byłeś czymś plastycznym, duszą, która się tworzy dopiero; świadomość i osobowość twoja były w okresie kształtowania się — kształtowania i zapominania. Zapomniałeś wiele, miły czytelniku, a jednak, gdy czytasz te słowa, stają ci w pamięci, jak przez mgłę, mroczne wspomnienia innych czasów i innych miejsc, w które zaglądał twój wzrok dziecięcy. Wydaje ci się dzisiaj, że to sny. Jeżeli to były sny jednak, wówczas wyśnione — skąd wzięła się ich istota? Senne marzenia nasze są dziwaczną mieszaniną tego, co wiemy i znamy. Treść naszych najwyraźniejszych snów powstaje z naszego doświadczenia. Śniło ci się za lat dziecinnych, że spadasz z ogromnej wysokości; śniło ci się, że lot twój nie ustępuje lotowi ptaków i innych istot, unoszących się w powietrzu; dokuczały ci pająki i wielonożne stworzenia, żyjące w bagnach; słyszałeś inne głosy, widziałeś inne twarze, dziwnie znajome w marze sennej, widziałeś inne wschody i zachody słońca niż te, które możesz sobie przypomnieć, gdy myślą cofniesz się w lata minione. Dobrze. Te dziecięce wspomnienia z innego są świata, z innego życia; to wspomnienia tego, czegoś nigdy nie widział w tym szczególnym świecie twego niepowtarzalnego życia. Więc skąd? Inne życie? Inne światy? Może, gdy przeczytasz wszystko, co napiszę, znajdziesz odpowiedź na ten niepokój, jaki w tobie wzbudziłem i jaki ty sam w sobie wznieciłeś przed rozpoczęciem czytania. Wordsworth to wiedział. Nie był jasnowidzącym, ani prorokiem, był zwyczajnym człowiekiem, jak ty i lub ktokolwiek spośród nas. Co on wiedział — to wiesz i ty, i każdy człowiek wie. Lecz on to najlepiej wyraził w zdaniu zaczynającym się od słów: „nie w całkowitej nagości, nie w zupełnym zapomnieniu…” Naprawdę, za szybko zapominamy o ścianach więzienia, które nas otacza, o istotach nowo narodzonych i o wszystkim. A jednak, gdyśmy byli sami nowo narodzonymi — pamiętaliśmy inne czasy i inne miejsca. Bezsilne niemowlęta na ręku lub raczkujące na podłodze, jak czworonożne zwierzęta, śniliśmy nasze sny o lotach w przestworzach. Tak, dręczył nas strach nocny przed czymś mglistym i potwornym. My, niemowlęta nowo narodzone, bez doświadczenia, urodziliśmy się z uczuciem strachu, z jego wspomnieniem, a wspomnienie jest doświadczeniem. Co do mnie, to już gdy wymawiałem pierwsze słowa, w tak młodym wieku, że krzykiem wyrażałem głód i senność, nawet wówczas już wiedziałem, że byłem włóczęgą wśród gwiazd. Tak, chociaż usta moje nigdy nie wyszeptały słowa „król”, pamiętałem, że byłem niegdyś synem króla. Więcej, pamiętałem, że byłem niegdyś niewolnikiem, synem niewolnika, i że nosiłem na szyi obręcz żelazną. Więcej jeszcze. Gdy miałem trzy, cztery, a może pięć lat, nie byłem jeszcze sobą. Byłem czymś, co się tworzy, duchem w zarodku, nie zastygłym jeszcze w kształtach mego własnego ciała, mego czasu i miejsca. Wszystko czym byłem w dziesięciu tysiącach odmianach życia, jakie przeszedłem, zmagało się we mnie w tym okresie i wnosiło zamęt w to kształtowanie się, w ten wysiłek wcielenia się we mnie, aby się stać mną. Głupie to, nieprawdaż? Lecz pamiętaj czytelniku, który, mam nadzieję, powędrujesz ze mną daleko w czas i w przestrzeń — pamiętaj proszę, że myślałem wiele o tych sprawach, że wśród
krwawych nocy, i zlany potem ze strachu, trwającego lata całe, przebywałem sam z wieloma osobami, które były mną samym, że zasięgałem ich rady i bacznie im się przyglądałem. Przeszedłem piekła wszystkich istnień, aby ci przekazać wiedzę, którą podzielisz ze mną w przygodnej, spokojnej godzinie, jaką spędzisz nad moją książką. Wracając do rzeczy, mówię, że w wieku lat trzech, czterech lub pięciu, nie byłem jeszcze sobą. Stawałem się dopiero, tak jak przyjąłem kształt mego ciała, cała zaś potężna, niespożyta przeszłość walczyła w tej zdrowej istocie, którą byłem, by określić, jaki kształt przybierze to stawanie się. To nie mój głos rozlegał się w nocy, gdy krzyczałem ze strachu przed czymś znanym, ja bowiem nie znałem tych rzeczy i nie mogłem ich znać. To samo powiedzieć mogę o moim dziecinnym gniewie, o mych miłościach i śmiechu. Inne głosy dawały się słyszeć w moim głosie, głosy mężczyzn i kobiet sprzed wieków, wszystkich moich poprzednich wcieleń. Z okrzykiem mojego gniewu mieszał się ryk bestii, starszych niż gór łańcuchy, i z moim histerycznym płaczem, cała złość tego ryku łączyła się w jeden akord z bezrozumnym krzykiem zwierzęcia przed–Adamowego i przedpotopowego. Tu wyjawia się tajemnica. Potężna złość, wściekłość. Ona mnie zgubiła w moim obecnym życiu. Ona jest powodem, że za kilka tygodni wyprowadzą mnie z tej celi na podwyższenie o ruchomej podłodze, nad którą zawiśnie stryczek; i powieszą mnie, abym umarł. Złość była zgubą moją we wszystkich mych istnieniach i złość jest nieszczęściem, przeklętym dziedzictwem moim od czasów mglistych tworów, poprzedzających ukształtowanie się świata. Czas jednak, bym się przedstawił. Nie jestem szaleńcem, ani obłąkanym. Chcę, byś o tym wiedział, czytelniku miły, że chcę tylko jednego: byś uwierzył we wszystko, co ci powiem. Nazywam się Darrell Standing. Niejeden z was, czytelników, natychmiast mnie pozna. Lecz dla większości, dla której będę nieznany, pozwól, że powiem coś więcej o sobie. Przed ośmiu laty byłem profesorem agronomii na Wydziale Agronomii Uniwersytetu w Kalifornii. Przed ośmiu laty sennym małym miasteczkiem Berkeley wstrząsnęła wieść o zamordowaniu profesora Haskella w jednym z laboratoriów w gmachu Mining. Mordercą był Darrell Standing. Jestem Darrell Standing. Miałem ręce zakrwawione, gdy mnie pojmano. Nie będę dyskutował o tym, co było słuszne lub niesłuszne w sprawie profesora Haskella. Była to sprawa bardzo osobista. Najważniejsze, że w przystępie gniewu, opanowany przez wściekłość, która przez szereg wieków była moim przekleństwem, zabiłem profesora, mego kolegę. Protokóły sądowe wykazują, że uczyniłem to i tym razem, działając w afekcie. Zgadzam się z tymi protokółami. Nie, nie będę powieszony za to morderstwo. Zostałem skazany na dożywotnie więzienie. Miałem wówczas trzydzieści sześć lat. Obecnie mam czterdzieści cztery. Spędziłem te osiem lat w więzieniu San Quentin w Kalifornii. Pięć spośród nich przebywałem w ciemności. Nazywają to zamknięciem w celi samotnej. Ludzie, którzy z niej wyszli, mówią, że to śmierć za życia. Lecz w ciągu tych pięciu lat śmierci za życia zdołałem osiągnąć wolność, jakiej mało kto kiedykolwiek zaznał. Najbardziej pilnowany spośród wszystkich więźniów, obszedłem nie tylko świat — obszedłem wieki. Ci, którzy zamknęli mnie na szereg lat, złożyli mi bezwiednie hojny dar całych stuleci. Dzięki Edowi Morrellowi przeżyłem pięć lat włóczęgi wśród gwiazd. Lecz Ed Morrell, to jeszcze inna sprawa. Opowiem wam o nim nieco później. Tyle mam do powiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć. A więc zaczynam. Urodziłem się w stanie Minnesota. Matka moja była córką imigranta szwedzkiego. Nazywała się Hilda Tonnesson. Ojcem mym był Chauncey Standing ze starej amerykańskiej rodziny. Pochodził od Alfreda Standinga, sługi lub niewolnika przewiezionego z Anglii na plantację w Wirginii za czasów, które już były odległe, gdy młodociany Washington przebywał w dzikiej Pensylwanii.
Syn Alfreda Standinga brał udział w walce o niepodległość; wnuk w wojnie 1812 roku. Nie było odtąd wojny, w której by Standingowie nie uczestniczyli. Ja, ostatni ze Standingów, który wkrótce umrę bezpotomnie, walczyłem jako żołnierz na Filipinach w ostatniej naszej wojnie, a chcąc to uczynić, wyrzekłem się w pełni powodzenia i kariery, stanowiska profesora Uniwerstytetu w Nebrasce. W chwili mego odejścia miałem zostać dziekanem Wydziału Agronomii — ja, włóczęga wśród gwiazd, krwawy awanturnik, tułacz, Kain wieków — wojujący kapłan z najodleglejszych czasów, rozmarzony poeta zapomnianych lat i nie wspominany do dzisiejszego dnia w pisanych przez człowieka dziejach ludzkości. Oto stoję, ręce krwią zbrukane, na oddziale morderców w więzieniu Folsom, oczekuję dnia naznaczonego wyrokiem mechanizmu państwowego, w którym słudzy państwa wyprowadzą mnie w to, co, jak sądzą, jest ciemnością — ciemnością, której się boją; w ciemność, która napełnia ich strachem i przesądem urojeń; w ciemność, która wiedzie ich z jękiem, z pianą na ustach ku ołtarzom ich człekopodobnych, przez strach stworzonych bogów. Nie, nigdy nie będę dziekanem żadnego Wydziału Rolnictwa. A jednak znam rolnictwo. To był mój zawód. Dla niego urodziłem się i kształciłem, wyszkoliłem się w nim i to mnie pociągało. Byłem geniuszem w tej dziedzinie. Na pierwszy rzut oka rozpoznam krowę, której mleko zawiera wysoki procent tłuszczu, a dokonana próba może stwierdzić bystrość mego oka. Mogę patrzeć na krajobraz, nie na ziemię, i określę zalety oraz braki gruntu. Nie potrzebuję papierka lakmusowego, by określić, czy dany grunt jest kwaśny czy alkaliczny. Raz jeszcze powtarzam, byłem i jestem geniuszem w gospodarstwie rolnym, w najwyższym naukowym znaczeniu tego słowa. Jednak państwo, w skład którego wchodzą wszyscy obywatele tego kraju, sądzi, że może zatrzeć tę mądrość moją w ostatecznych ciemnościach za pomocą powrozu wokół mej szyi i nagłego szarpnięcia — tę mądrość moją, zdobywaną przez tysiące lat i już przeogromną, zanim na uprawnych polach Troi pasły się stada owiec koczujących pasterzy. Zboże? Któż lepiej zna zboże? Pokaz mój w Wistar zwiększył o pół miliona dolarów roczny plon wszystkich hrabstw w Iowa. To należy do historii. Niejeden rolnik, który dzisiaj jeździ samochodem, nie wie dobrze, kto mu dał możność nabycia tego samochodu. Niejedno słodkie dziewczę i niejeden chłopak ciemnowłosy nie przeczuwają, ślęcząc nad książkami w wyższej uczelni, że umożliwił im te studia mój pokaz zboża w Wistar. A zarząd majątku? Wiem, jakim marnotrawstwem jest zbyteczny ruch, nie zagłębiając się w zawiłości ergonomiki, czy chodzi o majątek czy o robotnika, o plan zabudowań czy o rozplanowanie prac fizycznych. Mam mój podręcznik i tabelę o tym przedmiocie. Nie ma żadnej wątpliwości, że w tej chwili setki tysięcy rolników zastanawiają się nad nimi, nim zgaszą fajkę i udadzą się na spoczynek. Jednak potrafiłem obyć się bez mej tabeli, wystarczało mi raz spojrzeć na człowieka, by poznać jego usposobienie, jego umysł i określić dokładnie, jaką ilość ruchu marnuje. Na tym zakończę pierwszy rozdział opowiadania. Już dziewiąta, a na oddziale morderców oznacza to: zgaszenie światła. Słyszę nawet ciche kroki gumowych podeszew mego strażnika, który nadchodzi, aby mnie zganić, że lampka olejna jeszcze się pali. Jak gdyby ten, co żyje mógł jeszcze dręczyć skazanego na śmierć.
Rozdział II Jestem Darrell Standing. Wkrótce wyprowadzą mnie stąd i powieszą. Tymczasem mówię, co mam do powiedzenia i piszę na tych kartkach o innych czasach i innych miejscach. Po wyroku przybyłem do więzienia San Quentin, w którym miałem spędzić resztę przeznaczonego mi życia. Okazałem się niepoprawny. Niepoprawny to okropna istota, takie jest przynajmniej pojęcie o „niepoprawnym” w psychologii więziennej. Stałem się niepoprawny, ponieważ wstrętne mi było marnowanie ruchu. Więzienie, jak wszystkie więzienia, było skandalicznym i rzeczywistym miejscem marnowania ruchu. Umieszczono mnie w fabryce drutu. Zbrodnia marnotrawstwa drażniła mnie. Cóż w tym dziwnego? Moją specjalnością było usuwanie marnotrawstwa ruchu. Przed odkryciem pary i maszyn napędzanych parą, trzy tysiące lat przedtem, gniłem w więzieniu w Starym Babilonie; i, uwierz mi, że nie kłamię, gdy mówię, iż w tamtych dawnych czasach, my, więźniowie, z większą wydajnością tkaliśmy na ręcznych warsztatach, niż to czynią więźniowie przy pomocy parowych maszyn w więzieniu San Quentin. Taka strata czasu to zbrodnia. Zbuntowałem się. Usiłowałem wskazać dozorcom ze dwadzieścia sposobów osiągnięcia większej wydajności pracy. Powiadomiono władze. Zostałem skazany na ciemną celę, pozbawiony światła i żywności. Po wyjściu stamtąd usiłowałem pracować w chaosie warsztatów. Zbuntowałem się. Dano mi ciemną celę i kaftan bezpieczeństwa. Byłem wówczas związany i bity przez głupich strażników, a moja cała inteligencja sprowadzała się jedynie do tego, by im udowodnić, że byłem inny niż oni i mądrzejszy. Dwa lata znosiłem to bezrozumne prześladowanie. Straszna to rzecz być związanym i gryzionym przez szczury. Te głupie dzikie zwierzęta–dozorcy, to szczury; wygryzały ze mnie inteligencję, wygryzały najpiękniejsze nerwy życia i świadomości mojej. A ja, który byłem niegdyś dzielnym bojownikiem, w tym obecnym życiu nie mogłem już w ogóle walczyć. Byłem farmerem, rolnikiem, profesorem związanym ze swą katedrą, niewolnikiem laboratorium, którego zajmowała wyłącznie ziemia i zwiększenie wydajności tej ziemi. Walczyłem na Filipinach dlatego, że walka leżała w tradycjach rodziny Standingów. Nie miałem zdolności wojskowych. Zbyt śmieszne wydawało mi się to wprowadzanie obcych, rozrywających substancji w ciała mego ludu o czarnej skórze, śmiech budziło patrzenie na wysiłki wiedzy, która poświęcała cały swój trud i rozum swych wynalazków na wprowadzanie obcych substancji w ciała obcych ludzi. Jak już wspominałem, byłem posłuszny tradycji rodziny Standingów i poszedłem na wojnę — tam przekonałem się, że brak mi zdolności do wojaczki. Przekonali się też o tym moi oficerowie, przenieśli mnie bowiem do służby kancelaryjnej w komisji kwaterunkowej i siedząc przy biurku, jako urzędnik brałem udział w wojnie hiszpańsko — amerykańskiej. Nie dlatego, abym był wojakiem, ale ponieważ byłem myślicielem, gniewało mnie marnowanie ruchu w warsztatach i dlatego prześladowali mnie dozorcy, dopóki nie stałem się „niepoprawny”. Umysł mój pracował i za tę pracę byłem karany. Powiedziałem naczelnikowi więzienia, Athertonowi, gdy moje nieposłuszeństwo stało się tak znane, że wezwał mnie do swego prywatnego gabinetu, by ze mną pomówić; tak mu wówczas powiedziałem: — To nie ma sensu, drogi naczelniku, sądzić, że twoje szczury–dozorcy zdołają wytrząsnąć z mego umysłu to, co dlań jest jasne i ściśle określone. Cała organizacja tego więzienia jest bezsensowna. Jesteś politykiem. Możesz zorganizować ruch polityczny w San Francisco i wprowadzić wszystkie lwy salonowe i dozorców więziennych, biorących udział w tym ruchu na równie zaszczytne stanowisko, jak to, które sam zajmujesz, lecz nie umiesz tkać juty, twoje warsztaty są zacofane o pięćdziesiąt lat…
Lecz po cóż ta przemowa?… Była to bowiem przemowa. Wykazałem mu jego ignorancję, a on powiedział, że jestem beznadziejnie niepoprawny. Nazwać psa złym, znacie to przysłowie. Dobrze. Naczelnik potwierdził ostatecznie moją złą opinię. Zostałem obiektem pastwienia się. Zrzucano na mnie przewinienia niejednego z więźniów, ja pokutowałem za nie o chlebie i wodzie w ciemnej celi, przywiązywano mnie za ręce w taki sposób, abym godzinami całymi stał na palcach; każda z tych godzin dłuższa była niż całe życie któregokolwiek z mych poprzednich wcieleń. Ludzie inteligentni są okrutni. Głupcy odznaczają się potwornym okrucieństwem. Dozorcy i zwierzchnicy moi, zaczynając od naczelnika, byli bezmyślnymi potworami. Posłuchajcie, a dowiecie się, co ze mną wyrabiali. Był w więzieniu poeta, skazaniec, miał krótką brodę i wyniosłe czoło. Zdegenerowany poeta. Był fałszerzem. Był tchórzem. Był „stołkiem”; dziwny to wyraz w słowniku profesora Wydziału Rolnictwa, lecz profesor agronomii może się nauczyć dziwnych wyrazów, gdy siedzi w więzieniu do końca życia. Ten poeta — fałszerz nazywał się Cecil Winwood. Był on już uprzednio kilkakrotnie skazany, lecz ponieważ był łotrem, który umiał schlebiać innym, ostatni wyrok skazywał go tylko na siedem lat. Dobre zachowanie miało skrócić ten czas. Moje więzienie miało trwać całe życie. Jednak ten nędzny wyrodek, chcąc zyskać kilka krótkich chwil wolności dla siebie, zdołał dodać pokaźną część wieczności do mego wyroku na dożywocie. Opowiem wam, co się zdarzyło i o czym dowiedziałem się dopiero znacznie później. Ten Cecil Winwood, dla pozyskania względów głównego naczelnika władz więziennych, apelacyjnych i gubernatora Kalifornii, ułożył plan ucieczki. Należy mieć na uwadze trzy rzeczy: a) Cecil Winwood był tak znienawidzony przez swych współtowarzyszy więźniów, że nie pozwoliliby mu nigdy na zakład przy polowaniu na pluskwy (polowanie to było ulubionym sportem więźniów); b) ja byłem tym psem, którego zwano złym; c) Cecilowi Winwoodowi potrzebne były do jego planu złe psy, skazani na dożywocie, desperaci, niepoprawni. Lecz ci skazani pałali śmiertelną nienawiścią do Cecila Winwooda, a skoro zwierzył im się z planu ucieczki, wyśmiali go i odeszli, przeklinając „stołka”. Lecz w końcu zakpił z nich wszystkich, zakpił z czterdziestu ludzi, których mądrość najbardziej zaprawiona była goryczą. Zwrócił się do nich po raz drugi i trzeci, i jeszcze kilka razy. Opowiadał im, jak osiągnął stanowisko w więzieniu dzięki zaufaniu naczelnika i dzięki temu, że ma wolne wejście do apteki. — Daj dowód — rzekł Long Bill Hodge, górnik skazany na dożywotnie więzienie za rabunek w pociągu, który przez długie lata marzył o ucieczce z więzienia, aby zabić swego wspólnika z rabunku, on to bowiem głównie świadczył przeciwko Billowi. Cecil Winwood zgodził się na próbę. Twierdził, że sprzątnie straż w noc ucieczki. — Słowa niewiele kosztują — rzekł Long Bill Hodge. — My jednak chcemy mieć towar. Sprzątnij jednego z dozorców dzisiaj wieczorem, na przykład Barnuma. On nie jest wiele wart. Przyczepił się do tego wątłego Chinka wczoraj w Bug — house Alley i nawet nie był wówczas na służbie. Ma dyżur dziś w nocy. Uśpij go dzisiaj i niech straci pracę. Daj dowód, wtedy pomówimy z tobą o interesie. Long Bill opowiedział mi to wszystko w celi znacznie później. Cecil Winwood nie zgadzał się na natychmiastowe zademonstrowanie swego zdecydowania. Twierdził, że potrzebuje czasu, aby ukraść niezbędny środek w aptece. Zgodzono się, po tygodniu oznajmił, że jest gotów. Czterdziestu skazańców na dożywocie oczekiwało chwili, gdy Barnum zaśnie na służbie. I Barnum zasnął. Znaleziono go śpiącego i wymówiono posadę za spanie podczas służby. To, oczywiście, przekonało więźniów. Lecz trzeba było jeszcze przekonać kapitana. Cecil Winwood donosił mu codziennie o postępach planu ucieczki, zmyślonych i stworzonych w jego wyobraźni. Kapitan zażądał dowodu. Winwood dostarczył dowody, a o wszelkich szczegółach
dowiedziałem się dopiero rok później, tak wolno wychodzą na jaw tajemnice intryg więziennych. Winwood powiedział, że czterdziestu ludzi, planujących ucieczkę, których zaufanie posiadał, ma już tyle władzy w więzieniu, że zamierza sprowadzić broń przy pomocy przekupionych przez siebie dozorców. — Daj dowód — rzekł zapewne kapitan. Poeta — fałszerz dał mu dowód. Praca nocna w piekarni była rzeczą zwykłą. Jeden z przestępców, piekarz, wyznaczony był na pierwszą zmianę. Był on szpiegiem kapitana i Winwood o tym wiedział. — Dziś wieczorem — rzekł kapitanowi — Summerface wniesie tuzin automatycznych rewolwerów 44. Za drugim razem wniesie naboje. Lecz dzisiaj mnie odda broń. Masz w nim dobrego szpiega. Jutro złoży ci sprawozdanie. Ten Summerface był nędznym osobnikiem, dozorcą wiejskim, sprowadzonym z hrabstwa Humboldt. Był prostym, dobrodusznym głupcem i nie pogardzał uczciwie zarobionym dolarem za przeszmuglowanie tytoniu dla więźniów. Tego wieczoru, wracając z wycieczki do San Francisco, przyniósł piętnaście funtów najlepszego tytoniu do papierosów. Czynił to już nieraz dawniej i teraz też w piekarni oddał tytoń Cecilowi Winwoodowi. Była to duża, solidna paczka zawiniętego w papier tytoniu. Szpieg — piekarz ujrzał z ukrycia, jak Winwood paczkę odbierał i nazajutrz doniósł o tym kapitanowi. Tymczasem jednak zbyt bujna wyobraźnia poety–fałszerza pracowała. Uczynił coś, co kosztowało mnie pięć lat zupełnej samotności i zamknięcie w celi, gdzie teraz piszę. Przez cały czas nic o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet o tym planie ucieczki, w jaki wplątał czterdziestu dożywotników. Nie wiedziałem nic, zupełnie nic. Inni zaś wiedzieli mało. Dożywotnicy nie domyślali się, że on ich tak oszukuje. Kapitan nie wiedział, że jest ofiarą oszustwa. Summerface był najniewinniejszy ze wszystkich. W najgorszym razie sumienie mogło mu wyrzucać szmugiel nieszkodliwego tytoniu. Powróćmy teraz do głupiego, perfidnego postępku Cecila Winwooda. Nazajutrz rano spotkał kapitana z triumfującą miną. Poniosła go wyobraźnia. — Więc wszystko zostało wniesione, tak jak mówiłeś? — spytał kapitan. — I to dosyć, aby wysadzić aż pod niebiosa połowę więzienia — odrzekł Winwood. — Dosyć czego? — spytał kapitan. — Dynamitu i detonatorów — plótł dalej szaleniec. — Trzydzieści sześć funtów. Twój szpicel widział, jak Summerface mi to wręczał. Tu zapewne kapitan omal nie padł trupem. Prawdziwie mu współczuję, trzydzieści sześć funtów dynamitu, wpuszczonych swobodnie do więzienia! Powiadają, że kapitan Jamie — takie było jego przezwisko — usiadł i chwycił się za głowę. — Gdzie się to teraz znajduje? — zawołał. — Chcę to mieć. Zaprowadź mnie natychmiast. Wówczas Cecil Winwood spostrzegł swój błąd. — Zakopałem — kłamał, musiał kłamać, był to bowiem tytoń w małych paczkach, od dawna już rozdany więźniom. — Dobrze — rzekł kapitan Jamie, który już zapanował nad sobą. — Zaprowadź mnie zaraz. Dokąd miał go prowadzić? Materiał wybuchowy nie istniał, powstał w bujnej wyobraźni nieszczęsnego Winwooda. W tak dużym więzieniu jak San Quentin są zawsze różne kryjówki. Cecil Winwood, prowadząc kapitana Jamie, musiał coś szybko obmyślić. Kapitan Jamie twierdził wobec zarządu więzienia i podobnie świadczył Winwood, co wyjawił w drodze do kryjówki, że zakopał dynamit razem ze mną.
A więc ja, dopiero co zwolniony po pięciu dniach ciemnicy i osiemdziesięciu godzinach kaftana; ja, który, jak nawet głupi dozorca mógł wiedzieć — byłem za słaby do pracy w warsztacie tkackim, ja, któremu dano dzień odpoczynku — po zbyt okrutnej karze, zostałem wskazany jako ten, który dopomógł w ukryciu nie istniejących trzydziestu pięciu funtów materiału wybuchowego! Winwood zaprowadził kapitana Jamie do rzekomej kryjówki. Oczywiście dynamitu w niej nie znaleźli. — O Boże! — kłamał Winwood. — Standing mnie oszukał. Wykopał wszystko i schował gdzie indziej. Kapitan wyrażał się dosadniej niż „O Boże!” Toteż pod wrażeniem chwili, lecz z zimną krwią zaprowadził Winwooda do swojej służbówki, zamknął drzwi i zbił go okrutnie, co wyszło na jaw przed zarządem więzienia znacznie później. Jednakże nawet wówczas, gdy go bito, Winwood przysięgał, że powiedział prawdę. Cóż miał robić kapitan Jamie? Był przekonany, że trzydzieści pięć funtów dynamitu przedostało się do więzienia i że czterdziestu desperatów skazanych na dożywotnie więzienie szykowało się do ucieczki. Och, Summerface również znalazł się na dywaniku i chociaż stanowczo twierdził, że paczka zawierała tytoń, Winwood przysięgał, że to był dynamit i uwierzono mu. Tutaj ja wchodzę na scenę, a raczej wychodzę. Pozbawiono mnie bowiem promieni słońca i światła dziennego, i wtrącono do ciemnicy. I tam, w ciemnicy i celach samotnych bez promieni słonecznych i dziennego światła, gniłem przez pięć lat. Byłem zdumiony. Dopiero co byłem zwolniony z ciemnicy i leżałem zbolały w mojej zwykłej celi, gdy zaprowadzono mnie do niej z powrotem. — Teraz — rzekł Winwood do kapitana Jamie — dynamit jest bezpieczny, chociaż nie wiemy, gdzie jest. Jeden tylko Standing wie o tym, a z ciemnicy nie może tego nikomu przekazać. Ludzie przygotowani są do ucieczki. Możemy ich złapać na gorącym uczynku. Ja mam wyznaczyć czas. Naznaczę im drugą godzinę dziś w nocy i powiem, że po uśpieniu dozorcy otworzę celę i wręczę im broń. Jeżeli dzisiaj o drugiej w nocy nie znajdzie pan tych czterdziestu, których nazwiska podam, ubranych i czuwających, wówczas, kapitanie, może mnie pan zamknąć do celi na resztę mojej kary. A skoro Standing i tych czterdziestu będą zamknięci w ciemnicach, będziemy mieli dość czasu, aby odnaleźć dynamit. — Choć byśmy mieli rozebrać więzienie kamień po kamieniu — dodał odważnie kapitan Jamie. Było to przed sześcioma laty. Przez cały czas nie znaleźli nie istniejącego dynamitu, a podczas swych poszukiwań tysiąc razy przewrócili więzienie do góry nogami. Pomimo to, do ostatniego dnia sprawowania swego urzędu naczelnik Atherton wierzył w istnienie tego dynamitu. Kapitan Jamie, który dotąd jest kapitanem więzienia, wierzy po dzień dzisiejszy, że ten dynamit jest gdzieś w więzieniu. Nie dalej, jak wczoraj przebył drogę z San Quentin do Folsom, aby postarać się raz jeszcze zmusić mnie do wskazania kryjówki. Wiem, że nie będzie oddychał swobodnie, dopóki mnie nie powieszą.
Rozdział III Cały ten dzień leżałem w ciemnicy, łamiąc sobie głowę nad przyczyną tej nowej i niepojętej kary. Jedyne, co mogłem wywnioskować, to to, że jakiś szpicel oskarżył mnie kłamliwie o łamanie przepisów, aby pozyskać względy strażników. Kapitan Jamie tymczasem trząsł się z wściekłości i przygotowywał się na noc, zaś Winwood podał hasło czterdziestu dożywotnikom, aby byli gotowi do ucieczki. Dwie godziny po północy wszyscy strażnicy byli w stanie podwyższonej gotowości. Dotyczyło to również dyżuru dziennego, przeznaczonego dla nich na odpoczynek. Gdy wybiła druga, wpadli do cel zajętych przez tych czterdziestu. Wpadli wszędzie równocześnie. W jednej chwili otworzono cele i znaleziono wszystkich, bez wyjątku, ludzi podanych przez Winwooda, nie na pryczach, lecz ubranych i przyczajonych tuż pod drzwiami. Było to oczywiście doskonałym potwierdzeniem prawdziwości tej sieci kłamstw, którą poeta — fałszerz utkał dla kapitana Jamie. Czterdziestu dożywotników schwytano na gorącym uczynku przygotowywania się do ucieczki! Cóż z tego, że potem wszyscy zgodnie zeznawali, że tę ucieczkę zaplanował Winwood? Zarząd więzienia wierzył, że wszyscy kłamią jednakowo, bo pragną w ten sposób wykazać swoją niewinność. Sąd apelacyjny wierzył w to samo, bo nie upłynęły nawet trzy miesiące, gdy Cecil Winwood, fałszerz i poeta, najnędzniejszy z łudzi, został wypuszczony z więzienia. O tak, rozruchy lub pióro, jak mówią w gwarze więziennej, są dobrą szkołą filozofii. Kto lata całe spędził w więzieniu, ten nie uniknie rozbicia najdroższych złudzeń i najpiękniejszych mydlanych baniek metafizyki. Prawda żyje — uczą nas; morderstwo zostanie odkryte. Otóż to wszystko wskazuje na fakt, że nie zawsze uda się odkryć morderstwo. Kapitan więzienia, nieżyjący już naczelnik Atherton, zarząd więzienia, wszyscy, co do jednego wierzą święcie i teraz jeszcze w istnienie dynamitu, który znajdował się jedynie w bezwładnym i przyspieszonym tętnie mózgu zdegenerowanego poety i fałszerza, Cecila Winwooda. Cecil Winwood żyje, podczas gdy ja, ostatni spośród tych wszystkich ludzi i najbardziej niewinny, za kilka krótkich tygodni pójdę na szubienicę. Teraz muszę opowiedzieć, jak tych czterdziestu dożywotników weszło do ciszy mej ciemnicy. Spałem. Nagle drzwi zewnętrzne od korytarza ciemnic otwarto z hałasem i to mnie zbudziło. — Biedak jakiś — pomyślałem; następną moją myślą było, że dostało mu się za swoje, słyszałem bowiem kopanie, głuche odgłosy bicia, rozpaczliwe okrzyki bólu, wulgarne przekleństwa i wleczenie ciała po podłodze. Każdego z tych ludzi ktoś prowadził przez całą drogę. Drzwi ciemnic otwierały się gwałtownie jedne po drugich; jedno ciało po drugim było wrzucane, wpychane lub wciągane. Przybywały nowe grupy strażników, a wraz z nimi nowi pobici więźniowie, których ciągle bito; otwierały się coraz to dalsze ciemnice, by przyjąć okrwawione postacie ludzi, których winą była tęsknota do wolności. Tak, gdy myśl moja cofnie się do tych dni, widzę, że człowiek musi być wielkim filozofem, aby wytrzymać stałe przeprowadzanie na nim, w ciągu długich lat, zwierzęcych doświadczeń. Jestem filozofem. Wytrzymałem osiem lat ich męczarni, a wreszcie teraz, gdy nie mogą pozbyć się mnie żadnym innym sposobem, powołują się na mechanizm państwowy, by powróz mi założyć na szyję i ciężarem mego ciała pozbawić mnie tchu. Och, wiem, że eksperci wydają sąd oparty na ekspertyzie, że utrata gruntu pod nogami łamie kręgi w szyi ofiary. A ofiary podobnie, jak bohaterowie u Szekspira, nie powracają nigdy, by dać przeciwne świadectwo. Lecz my, którzy żyliśmy tutaj, znamy wypadki wsuwania ofiar do krypt więziennych, kiedy ich karki nie są jeszcze skręcone. Zabawna to rzecz, takie wieszanie człowieka. Nigdy nie widziałem samego aktu wieszania, lecz naoczni świadkowie opowiadali mi szczegóły kilkunastu powieszeń, więc
wiem, co mnie czeka. Stanę na pomoście z rękami i nogami w kajdanach, z pętlą na szyi, w czarnym kapturze zakrywającym twarz, opuszczą mnie w dół i będę opadał do chwili, gdy ciężar mego bezwładnego ciała napręży powróz. Wówczas podejdą do mnie lekarze i kolejno, stojąc na stołku obejmą mnie rękoma, abym nie bujał się jak wahadło. Lekarz przyłoży ucho do piersi i będzie liczył słabnące uderzenia serca. Czasami mija dwadzieścia minut od opuszczenia pomostu, nim serce bić przestanie. O, wierzcie mu, upewniającemu się zgodnie ze wskazaniami nauki, że człowiek umarł, gdy raz na powrozie zawiśnie! Odbiegam raz jeszcze od mego opowiadania, by zadać parę pytań obywatelom tego społeczeństwa. Mam prawo odbiegać i pytać, wkrótce bowiem wyprowadzą mnie stąd i to samo uczynią ze mną. Jeśli kark ofiary ma być złamany przez przytoczone powyżej przemyślne urządzenie szubienicy i przez przytoczone powyżej dokładne obliczenie ciężaru ofiary i długości powrozu, dlaczego kajdany na rękach skazańca? Żaden z obywateli tego społeczeństwa nie ma odpowiedzi na to pytanie. Lecz ja wiem, dlaczego; wie to również każdy, kto dobrowolnie brał udział w samosądach i widział, jak ofiara wyciągała ręce, chwytała powróz, by rozluźnić pętlę wokół szyi i móc odetchnąć. Jeszcze jedno pytanie postawię schludnym, ciepło ubranym członkom społeczeństwa, których dusza nie zeszła do piekielnego ognia. Dlaczego wkładają czarny kaptur na głowę i twarz skazańca, nim opuszczą zapadnię? Pamiętajcie, że ten czarny kaptur wkrótce nałożą na moją głowę. A więc mam prawo pytać: czy ten pies, kat twój, o niewinny obywatelu, lęka się spojrzeć na tę ohydę ohyd, jaką wykonuje za ciebie i tobie podobnych oraz na mocy twego wyroku? Pamiętaj, proszę, iż nie zadaję ci tego pytania w tysiąc dwieście lat po Chrystusie, ani za czasów Chrystusa, ani na tysiąc lat przed Chrystusem. Ja, który mam być powieszony w tym roku, tysiąc dziewięćset trzynastym po Chrystusie, zadaję te pytania wam, którzy zapewne idziecie za Chrystusem, wam, których psy–kaci wyprowadzą mnie, ukryją twarz moją pod czarnym suknem, bo nie mają odwagi patrzeć na ohydę, jaką mi uczynią za swego żywota. A teraz wróćmy do tego, co się działo w ciemnicach. Gdy ostatni dozorca odszedł i usłyszeliśmy trzask zamykających się zewnętrznych drzwi, wszyscy oni, czterdziestu pobitych i zawiedzionych ludzi, zaczęli mówić i pytać. Lecz prawie natychmiast, rycząc jak byk, aby go usłyszano, Skysail Jack, olbrzymi marynarz, dożywotnik, nakazał milczenie. Ciemnice były pełne i cela po celi, jak szły jedna po drugiej, wykrzykiwała ilość zamkniętych. Tym sposobem stwierdziliśmy, że wszystkie cele były zajęte przez znajomych więźniów, nie było więc możliwości, aby ukryty szpicel mógł nas podsłuchiwać. Ja jeden tylko wydawałem się im podejrzany, gdyż tylko ja nie należałem do spisku. Poddali mnie więc przesłuchaniu. Mogłem im tylko powiedzieć, że tego ranka właśnie wyszedłem z ciemnicy i z kaftana, i o ile wiem, bez żadnego powodu zostałem znowu wtrącony do ciemnicy, po spędzeniu zaledwie kilku godzin poza nią. Moja opinia krnąbrnego więźnia przemawiała na moją korzyść i wkrótce zaczęli rozmowę. Gdy tak leżąc przysłuchiwałem się tej rozmowie, usłyszałem po raz pierwszy o planowanej ucieczce. — Kto sypnął? — było to ich jedyne pytanie, a śledztwo trwało przez całą noc. Na próżno wzywano Cecila Winwooda, toteż podejrzewali go wszyscy. — Jedno tylko jest pewne, chłopcy — rzekł wreszcie Skysail Jack. — Wkrótce nadejdzie ranek, wyprowadzą nas stąd i zrobią nam krwawe piekło. Schwytano nas na gorącym uczynku, w ubraniach. Nic nie mamy na swoją obronę. Winwood podszedł nas i sypnął. Będą nas kolejno wyprowadzać i dręczyć. Jest nas czterdziestu. Każdy, kto skłamie, będzie skończony. Niechaj więc każdy z chłopców, gdy go będą męczyć, powie prawdę, całą prawdę, tak mu dopomóż Bóg.
Wówczas tam, w ciemnej norze, którą wymyśliło okrucieństwo zbiorowości, czterdziestu dożywotników przysięgło przed Bogiem powiedzieć prawdę. To powiedzenie prawdy niewielką im korzyść przyniosło. O godzinie dziewiątej dozorcy, płatni pachołkowie oddanych obywateli tworzących państwo, syci i wyspani, byli już u nas. Nie tylko nie otrzymaliśmy śniadania, lecz i wody nam nie dano. Człowiek bity gorączkuje. Ciekawy jestem, miły czytelniku, czy potrafisz odczuć albo zgadnąć w najmniejszym choćby stopniu uczucia człowieka bitego — „zbitego”, jak mówimy my, więźniowie. Wystarczy, gdy będziesz wiedział, że ci obici, gorączkujący ludzie leżeli siedem godzin bez wody. O dziesiątej przybyli strażnicy. Niewielu ich było. Nie trzeba było więcej, gdyż otwierali tylko po jednej celi. Każdy z nich był zaopatrzony w ostre rękojeści, wygodne narzędzie do poskromienia bezbronnego człowieka. Po jednej ciemnicy na raz, cela po celi męczyli i obrabiali dożywotników. Byli skrupulatni. Męczono mnie na równi z innymi. Był to zaledwie początek, wstęp do badania, jakie każdy z nas miał przejść sam jeden w obecności płatnych potworów państwa. Każdy rozmyślał nad tym, czego się może spodziewać w sali inkwizycyjnej. Przeszedłem prawie wszystkie czerwone piekła życia więziennego, lecz gorsze niż wszystko, o wiele gorsze nawet niż to, co zamierzają ze mną wkrótce uczynić, było szczególne piekło ciemnicy w dniach, które nastąpiły. Long Bill Hodge, zahartowany górnik, był pierwszym, którego badano. Wrócił po dwóch godzinach, a raczej przyniesiono go i rzucono na kamienną posadzkę ciemnicy. Potem zabrali Luigiego Polazzo, rodem z San Francisco, z pierwszego amerykańskiego pokolenia włoskiej rodziny, który złorzeczył, szydził z nich i wyzywał; toteż wypróbowano na nim wszystkie najgorsze tortury. Sporo czasu upłynęło, nim Long Bill dostatecznie ból opanował, aby można było zrozumieć, co mówi. — Co z tym dynamitem? — zapytał. — Kto wie cokolwiek o dynamicie? Oczywiście nikt nie wiedział, chociaż było to przedmiotem śledztwa, któremu go poddano. Luigi Polazzo wrócił za niespełna dwie godziny, a wrócił rozbity, bredzący w gorączce i nie mógł dać odpowiedzi na pytania rzucane mu wzdłuż rozbrzmiewających echem korytarza ciemnic, na pytania zadawane przez ludzi, których czekało to, co on już otrzymał i którzy pragnęli się dowiedzieć, co mu uczyniono i jakie pytania były mu stawiane. W przeciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin Luigi był dwa razy wyprowadzany i przesłuchiwany. Potem zaś, już jako idiotę, przeniesiono go do Bughouse Alley. Ma silny organizm, szeroki w ramionach, nozdrza rozchylone, pierś głęboka, krew czysta; będzie w dalszym ciągu wymawiał bezładne słowa, długo po tym, gdy mnie powieszą, dzięki czemu uniknę tortur więźnia Kalifornii. Zabierano jednego po drugim, każdego oddzielnie i odnoszono szczątki człowieka, jednego po drugim, by bredził i wył w ciemności. Gdy tak leżałem i słuchałem jęków i skarg, bezsensownego ględzenia, a wszystko przeplatane wisielczym humorem, zjawiło się w mej pamięci niejasne wspomnienie, że gdzieś, kiedyś siedziałem wysoko, nieczuły i dumny, i słuchałem takiego chóru jęków i skarg. Później, jak się dowiecie, to wspomnienie zarysowało się jasno i wiedziałem, że były to jęki i skargi niewolników, przykutych do ław, i że słyszałem je z góry, na tyłach statku, ja żołnierz, pasażer galery dawnego Imperium Rzymskiego. Było to wówczas, gdy płynąłem do Aleksandrii jako dowódca oddziału ludzi, w drodze do Jerozolimy… lecz to wam później opowiem. Tymczasem…
Rozdział IV Tymczasem w ciemnicach zapanowała groza po odkryciu planowanej ucieczki. Podczas tych długich, wieczność trwających godzin oczekiwania, nie opuściła mnie ani na chwilę świadomość, że ja również, jak inni więźniowie, będę musiał przejść to piekło inkwizycji, które oni przechodzili, że odniosą mnie pobitego i zrzucą na kamienną posadzkę mojej celi o kamiennych ścianach i żelaznych drzwiach. Przyszli po mnie. Po chamsku, ostro bijąc i przeklinając, poprowadzili mnie i stanąłem przed obliczem kapitana Jamie i naczelnika Athertona, uzbrojonych w sześciu osiłków, pachołków państwa, płatnych bestii–strażników, którzy byli w tym samym pokoju, by spełniać wszelkie rozkazy. Byli tu zupełnie zbyteczni. — Usiądź — rzekł naczelnik Atherton, wskazując duży fotel. Obity i zbolały, pozbawiony wody przez całą długą noc i cały następny dzień, wycieńczony z głodu, osłabiony biciem, dodanym do pięciu dni w ciemnicy i osiemdziesięciu godzin spędzonych w kaftanie, zgnębiony nieszczęściem losu ludzkiego, którego domyślałem się z tego, co spotkało tamtych, lękałem się o siebie — i ja, chwiejny szczątek człowieka, były profesor rolnictwa w cichym prowincjonalnym mieście, zawahałem się, zanim przyjąłem zaproszenie. Naczelnik Atherton był wysokim i bardzo silnym mężczyzną. Jego ręce z błyskawiczną szybkością chwyciły mnie za ramiona. Byłem zbędnym przedmiotem w jego ręku. , Uniósł mnie w górę i rzucił na krzesło. — A teraz — rzekł, gdy ciężko dyszałem i usiłowałem zapanować nad bólem — opowiedz mi wszystko, Standing. Wyrzuć z siebie wszystko, co wiesz, wyjdzie ci to na dobre. — Nic nie wiem o tym, co się stało… — zacząłem. Nie mogłem dalej mówić. Przyskoczył do mnie z rykiem. Uniósł mnie znowu w górę i cisnął z powrotem na krzesło. — Bez żadnych głupstw, Standing — ostrzegł. — Powiedz wszystko. Gdzie dynamit? — Nic nie wiem o żadnym dynamicie — odparłem. Jeszcze raz zostałem podniesiony i rzucony na krzesło. Znosiłem najrozmaitsze męki, lecz gdy wspomnę o nich w spokoju tych ostatnich dni mego życia, zdaje mi się, że żadne tortury nie dorównały tej męce krzesła. Ciało moje rozbiło ciężkie krzesło do tego stopnia, że zatraciło ono swój kształt. Przyniesiono drugie, po jakimś czasie i to było strzaskane. Przynoszono nowe krzesła i wieczne pytanie o dynamit nie miało końca. Gdy naczelnik Atherton zmęczył się, zastąpił go kapitan Jamie, potem dozorca Monohan zamiast kapitana, rozbijał krzesło moim bezbronnym ciałem. Powtarzał się ciągle dynamit, „gdzie dynamit?”, a dynamitu nie było. W końcu oddałbym znaczną część mej nieśmiertelnej duszy za kilka funtów dynamitu, do którego mógłbym się przyznać. Nie wiem, ile krzeseł połamałem tym sposobem. Mdlałem niezliczoną ilość razy i wreszcie wszystko przeszło w stan gorączkowych majaczeń. Na wpół niesiony, na wpół popychany, zostałem z powrotem wtrącony w ciemność. Tam, gdy odzyskałem przytomność, znalazłem w ciemnicy szpicla. Był to blady, obłudny nasz wróg, który gotów był na wszystko, byle otrzymać zapłatę. Kiedy go tylko poznałem, przyczołgałem się do progu i zawołałem na cały korytarz: — Jest ze mną szpicel, koledzy, Ignatius Irvine! Ostrożnie ze słowami. Wybuch złorzeczeń, jaki potem nastąpił, zachwiałby siłę od ważniejszego człowieka niż Ignatius Irvine. Jego przerażenie wzbudzało litość, gdy wkoło niego, rycząc jak dzikie zwierzęta, wszyscy skatowani dożywotnicy mówili mu, jak okrutnie go będą dręczyć kiedyś w przyszłości. Gdyby było cokolwiek do zatajenia, obecność szpicla w ciemnicy utrzymywałaby tych ludzi w spokoju. Skoro jednak wszyscy przysięgli mówić prawdę, mówili z całą otwartością wobec Ignatiusa Irvine’a. Jedną wielką trudność stanowił dynamit, o którym wszyscy wiedzieli tyle co i
ja. Zwrócili się do mnie. Błagali, bym się przyznał, jeśli wiem cokolwiek o dynamicie i tym sposobem uratował ich od dalszych katuszy. Ja zaś mogłem powiedzieć im tylko prawdę, że o żadnym dynamicie nic nie wiem. Jedno tylko, mi szpicel powiedział, nim dozorcy go usunęli, co wskazywało, jak poważna była ta sprawa dynamitu. Oczywiście puściłem to w obieg, a mianowicie, że w ciągu całego dnia ani jedna maszyna nie poruszyła się w całym więzieniu. Tysiące więźniów — robotników siedziało zamkniętych w celach i przewidywano, że ani jedna z licznych więziennych fabryk nie zostanie uruchomiona, dopóki nie znajdzie się jakiś dynamit, który ktoś ukrył w więzieniu. Śledztwo odbywało się w dalszym ciągu. Nadal pojedynczo wywlekano więźniów i wpychano lub wnoszono z powrotem. Opowiadali oni, że naczelnik Atherton i kapitan Jamie wyczerpani pracą zmieniali się co dwie godziny. Podczas gdy jeden spał, drugi prowadził śledztwo. Spali ubrani, w tym samym pokoju, w którym silnie zbudowani mężczyźni rozbijani byli jeden po drugim. Szaleństwo tortur w tych ciemnych lochach wzrastało z godziny na godzinę. O, wierzcie mi, znam to bowiem, powieszenie to drobnostka w porównaniu z bólem, jaki można zadać żywemu człowiekowi. Ja również cierpiałem głód i pragnienie na równi z nimi! Lecz cierpienie moje zwiększała świadomość męczarni ich wszystkich. W ciągu dwóch lat byłem nieposłuszny, nerwy moje i mózg były zahartowane na męki. Straszna to rzecz patrzeć na załamanie silnego mężczyzny. Wokół siebie widziałem czterdziestu silnych mężczyzn i wszyscy oni byli kolejno niszczeni. Wciąż rozlegało się wołanie o wodę i miejsce to zdawało się być pełne szaleńców, tyle w nim było krzyku, łkania, słów urywanych i gorączkowych majaczeń. Czyż nie rozumiecie? Nasza prawda, cała prawda, którą mówiliśmy, stała się naszym potępieniem. Gdy czterdziestu ludzi tak jednomyślnie powtarzało to samo, naczelnik Atherton i kapitan Jamie mogli tylko wywnioskować, że zeznania te były wyuczonym kłamstwem, które cała czterdziestka powtarzała, jeden za drugim, jak papugi. Z punktu widzenia władz, ich położenie było równie rozpaczliwe, jak nasze. Jak się później dowiedziałem, zarząd został wezwany telegraficznie i sprowadzono do więzienia dwa oddziały państwowej milicji. Było to w zimie, a mróz bywa czasami ostry nawet w Kalifornii. Nie mieliśmy w ciemnicach kocy. Wiedzcie, że bardzo dotkliwie daje się we znaki zbite ciało, które zamarza na kamień. Wreszcie dano nam wody. Z drwinami i przekleństwem na ustach dozorcy wciągali węże strażackie i kierowali na nas silny strumień wody, cela po celi, godzina po godzinie, dopóki nasze zbite, okaleczone ciała nie zostały na nowo zmiażdżone siłą, z jaką uderzała w nas woda, dopóki nie staliśmy po kolana we wodzie, o którą błagaliśmy jak szaleni, a której teraz z równym szaleństwem pragnęliśmy się pozbyć. Pominę milczeniem dalszy ciąg tego, co się działo w lochach. Stwierdzę tylko, że ani jeden z tych czterdziestu dożywotników nie mógł być już sobą. Luigi Polazzo nigdy nie odzyskał świadomości. Long Bill Hodge powoli tracił rozum i w rok później on również został przeniesiony do Bughouse Alley. Inni poszli w ślady Hodge’a i Polazzo; inni jeszcze, których siły życiowe zostały nadwyrężone, padli ofiarą gruźlicy więziennej. Jedna czwarta więźniów, z tych czterdziestu, zmarła w ciągu następnych sześciu lat. Po spędzeniu pięciu samotnych lat, gdy wywieziono mnie z San Quentin na rozprawę, ujrzałem Jacka Skysaila. Widziałem niewiele, gdyż po pięciu latach ciemności mrużyłem oczy w świetle słonecznym, jak nietoperz, jednak widziałem Jacka Skysaila na tyle wyraźnie, że ból przejął me serce. Zobaczyłem go, przechodząc przez podwórze więzienne. Włosy mu zbielały. Zestarzał się przedwcześnie. Pierś miał zapadniętą. Policzki pomarszczone, a ręce trzęsły się, jak w febrze. Idąc, chwiał się. Oczy jego zaszły łzami, gdy mnie poznał, ja bowiem również
przedstawiałem tylko nędzne szczątki tego, co niegdyś było człowiekiem. Ważyłem czterdzieści trzy kilogramy. Włosy moje, przyprószone siwizną, od pięciu lat nie były obcinane, podobnie broda i wąsy. Ja również chwiałem się, idąc tak, że dozorcy musieli pomóc mi przejść przez olśniewająco słoneczną ścieżkę podwórza. Popatrzyliśmy na siebie ukradkiem, Skysail Jack i ja, i rozpoznaliśmy się wzajemnie w tym doszczętnym wyniszczeniu. Takim ludziom, jak on, nawet w więzieniu przysługują pewne przywileje, ośmielił się więc złamać przepisy i przemówił do mnie, drżącym, załamującym się głosem: — Ty też dobry jesteś, Standing — wykrztusił z siebie. — Nigdy nie sypnąłeś? — Nigdy nie wiedziałem, Jack — odparłem szeptem — byłem zmuszony szeptać, gdyż pięć lat milczenia spowodowało prawie zupełny zanik głosu. — Sądzę, że nigdy nie było żadnego dynamitu. — Dobrze — zaskrzeczał, kiwając głową, jak dziecko. — Wytrwaj w tym. Niech się nigdy nie dowiedzą. Dobry jesteś. Schylam głowę przed tobą, Standing. Nie puściłeś farby. Dozorcy prowadzili mnie dalej; wówczas ostatni raz w życiu widziałem Jacka Skysaila. Widocznie i on również uwierzył w mityczny dynamit. Dwa razy stawałem przed całym zarządem więzienia. Starano się mnie zastraszyć i pozyskać pochlebstwami. Ich stanowisko można zinterpretować na dwa sposoby. Jeśli wydam dynamit, wyznaczą mi nominalną karę trzydziestu dni w ciemnicy, a następnie zostanę ich mężem zaufania w bibliotece więziennej. Jeśli zaś trwać będę w swym uporze i nic o dynamicie nie powiem, pozostanę w samotnej celi aż do końca wyroku. Ponieważ byłem skazany na dożywocie, przeto w tym wypadku równałoby się to skazaniu mnie na zamknięcie w samotności aż do końca życia. Och, nie, Kalifornia to kraj cywilizowany. Nie ma takiego prawa w księgach ustaw. Jest to okrutna i zuchwała kara, i żadne współczesne państwo nie popełniłoby błędu ustanowienia takiego prawa. Ja jednak jestem trzecim człowiekiem w dziejach Kalifornii, skazanym na dożywotnią samotną celę. Oprócz mnie byli to Jake Oppenheimer i Ed Morrell. Wkrótce opowiem wam o nich, gdyż całe lata gniłem z nimi w celach wiecznej niemoty. Jest jeszcze jedna kwestia. Wyprowadzą mnie stąd i wkrótce powieszą. Nie za zabójstwo profesora Haskella. Za to dostałem dożywotnie więzienie. Wyprowadzą mnie stąd i powieszą dlatego, że byłem winien napadu i bijatyki. A to nie jest mile widziane w więziennym rygorze. Jest to prawo i jako takie znajduje się w ustawie kryminalnej. Zdaje się, że z mojej winy człowiek dostał krwotoku z nosa. Nigdy tej krwi nie widziałem, lecz tak brzmiało oskarżenie. Nazywał się Thurston. Był strażnikiem w San Quentin. Ważył osiemdziesiąt pięć kilogramów i cieszył się dobrym zdrowiem. Co do mnie, ważyłem niespełna czterdzieści cztery kilogramy, byłem ślepy, jak nietoperz wskutek długiego przebywania w ciemnościach i byłem tak długo zamknięty wśród ciasnych ścian, że dostawałem zawrotu głowy w szerokiej, otwartej przestrzeni. Był to podobno objaw wyraźnego lęku przestrzeni, jak się wcześniej tego dnia dowiedziałem, gdy uciekłem z samotnej celi i uderzyłem w nos dozorcę Thurstona. Uderzyłem go w nos i spowodowałem krwotok, gdy zaszedł mi drogę i usiłował mnie pochwycić. Toteż mają mnie powiesić. Pisane prawo stanu Kalifornia brzmi, że dożywotnik taki, jak ja, winien jest największej zbrodni, gdy uderzy dozorcę więziennego takiego, jak Thurston. Z pewnością nie męczyło go to dłużej niż pół godziny, a jednak mają mnie za to powiesić. I zauważcie: w moim przypadku to prawo jest ex post facto. Nie było ono prawem wówczas, gdy zabiłem profesora Haskella. Weszło w życie dopiero po wydaniu na mnie wyroku dożywotniego więzienia. I to jest najważniejsze: mój wyrok dożywotni wydały władze sądowe stanu Kalifornia, uznały, że podlegam temu prawu, chociaż nie znajdowało się ono jeszcze w kodeksie. I właśnie dlatego, że jestem dożywotnikiem, mam być powieszony za pobicie strażnika Thurstona. Wynika
z tego wyraźnie: ex post facto, jest to zatem sprzeczne z konstytucją. Lecz co znaczy konstytucja dla konstytucyjnych prawników, gdy chcą usunąć z drogi znanego profesora Darella Standinga? Nie stanowię nawet precedensu, jeżeli chodzi o egzekucję. Przed rokiem, jak wie każdy, kto czyta gazety powiesili Jake’a Oppenheimera, właśnie tutaj, w Folsom, za groźne przestępstwo… tylko, że w jego przypadku nie chodziło o wywołanie krwotoku z nosa. Przypadkowo skaleczył więźnia nożem do krojenia chleba. Dziwne jest życie, drogi ludzkie, prawa i zawiłe ścieżki losu. Piszę te same słowa w tej samej celi na oddziale morderców, którą zajmował Jake Oppenheimer, nim go wyprowadzili i uczynili z nim to samo, co ze mną uczynią. Uprzedzałem was, że mam bardzo dużo do pisania. Wrócę teraz do mojej opowieści. Zarząd więzienia dał mi do wyboru: posadę zaufania w więzieniu i zwolnienie z fabryki juty, jeśli wydam nie istniejący dynamit albo dożywotnie więzienie w samotnej celi, jeśli tego nie istniejącego dynamitu nie wskażę. Dali mi do namysłu dwadzieścia cztery godziny w kaftanie bezpieczeństwa. Potem postawiono mnie przed zarządem po raz drugi. Cóż miałem zrobić? Nie mogłem ich zaprowadzić do dynamitu, którego nie było. Powiedzieli mi, że przypadek mój jest bardzo ciężki, że jestem niebezpiecznym człowiekiem, moralnie zwyrodniałym, że jestem zbrodniarzem stulecia. Powiedzieli mi jeszcze wiele innych rzeczy, a potem zaprowadzili do samotnej celi. Umieszczono mnie w celi numer jeden. W celi o numerze piątym leżał Ed Morrell, w numerze dwudziestym Jake Oppenheimer. Spędził on tam dziesięć lat. Ed Morrell przebywał w swojej celi tylko jeden rok. Skazany był na pięćdziesiąt lat. Jake Oppenheimer był dożywotnikiem. Ja też miałem przed sobą dożywotnie więzienie. Oczekiwała nas zatem wszystkich trzech długa odsiadka. Upłynęło jednak sześć lat, a żaden z nas nie znajduje się już w samotnej celi. Jake’a Oppenheimera sprzątnięto. Ed Morrell został głównym zausznikiem więzienia w San Quentin i wypuszczony na wolność przed kilkoma dniami. Ja zaś znajduję się w Folsom i oczekuję dnia prawnie wyznaczonego przez sędziego Morgana, dnia, który będzie ostatnim dniem mojego życia. Szaleńcy! Jak gdyby mogli zdusić mą nieśmiertelność swym nieszczęsnym przyrządem, powrozem i szubienicą! Będę chodził i chodził, niezliczone razy na tej pięknej ziemi. Będę żył znowu w ciele ludzkim, będę księciem i poddanym, uczonym i głupcem, zasiądę na wysokim stanowisku i będę jęczał pod kołem.
Rozdział V Z początku boleśnie odczuwałem samotność w oddzielnej celi i godziny wydawały mi się nieskończenie długie. Czas wyznaczała regularna zmiana strażników oraz następstwo dnia i nocy. W dzień było tylko trochę światła, lecz było to lepsze niż ciemność nocy. Dzień wsączał się tylko zamglonym odblaskiem światła z jasnego świata zewnętrznego. Nigdy nie było dość jasno, aby można było czytać. A poza tym nie było nic do czytania. Mogłem tylko leżeć i myśleć… i wpadać w obłęd. Byłem więźniem dożywotnikiem i byłem pewien, że jeżeli nie dokonam cudu i nie stworzę z niczego trzydziestu pięciu funtów dynamitu, spędzę wszystkie lata mego życia w milczeniu i ciemności. Łóżkiem moim była cienka wiązka przegniłej słomy, rzuconej na podłogę celi. Cienka i wytarta kołdra stanowiła nakrycie. Nie było krzesła ani stołu, nic, tylko wiązka słomy i cienka, zniszczona kołdra. Spałem niewiele i pracowałem umysłowo. W tej strasznej samotności człowiek w swych myślach nabiera wstrętu do samego siebie i jedynym sposobem ucieczki od siebie jest sen. W ciągu długich lat spałem przeciętnie po pięć godzin na dobę. Teraz uprawiałem sen. Uczyniłem zeń gałąź wiedzy. Mogłem spać dziesięć godzin i dwanaście, a wreszcie czternaście i piętnaście na dwadzieścia cztery. Nie mogłem jednak pójść dalej i siłą rzeczy musiałem po przebudzeniu leżeć i myśleć… myśleć. Dla człowieka czynnego umysłu to droga do obłędu. Szukałem sposobu, by mechanicznie zająć godziny czuwania. Podnosiłem do drugiej i trzeciej potęgi długie szeregi liczb, skupieniem i siłą woli przeprowadzałem najdziwniejsze geometryczne progresje. Bawiłem się nawet kwadraturą koła… aż wreszcie zacząłem wierzyć, że to nieprawdopodobieństwo da się wykonać. W końcu zdałem sobie sprawę, że to też było szaleństwem, wyrzekłem się więc kwadratury koła, chociaż zapewniam was, wymagało to wielkiej ofiary z mojej strony, gdyż zajęcie umysłowe znakomicie zabijało czas. W złudzeniu wyobraźni narysowałem pod powiekami szachownicę i grywałem długie partie aż do mata. Lecz gdy nabrałem wprawy w grach pamięciowych, ćwiczenie to zaczęło mnie męczyć. Było to tylko ćwiczenie, bowiem prawdziwa walka była niemożliwa, gdy jedna osoba grała po obu stronach. Usiłowałem, lecz na próżno, rozdzielić moją osobę na dwie i jedną z nich ustawić przeciwko drugiej. Pozostawałem jednak stale jednym graczem i każdy podstęp, czy strategia, obmyślona przez jedną stronę, była niezwłocznie rozumiana przez drugą. Czas wlókł się ciężko i powoli. Bawiłem się z muchami, ze zwyczajnymi muchami domowymi, które wciskały się do celi tak, jak nikłe szare światło; przekonałem się, że i one też posiadają pewien zmysł zabawy. Leżąc na podłodze celi, na przykład wykreślałem w wyobraźni pewną linię graniczną wzdłuż ściany, mniej więcej metr nad podłogą. Gdy muchy siedziały na ścianie powyżej tej linii, pozostawiałem je w spokoju. W chwili, gdy którakolwiek z nich znalazła się poniżej linii, usiłowałem ją złapać. Uważałem, by ich nie skaleczyć, a z czasem muchy wiedziały równie dobrze jak ja, gdzie przechodziła wymyślona przeze mnie linia. Gdy miały chęć do zabawy, siadały poniżej linii i często jedna mucha przez całą godzinę oddawała się sportowi. Gdy była zmęczona, szła odpocząć w bezpiecznym miejscu, czyli nieco wyżej. Spośród tuzina lub więcej much, które ze mną mieszkały, jedna tylko nie lubiła tej gry. Stale odmawiała zabawy, a skoro poznała, czym grozi przekroczenie linii, starannie unikała niebezpiecznego terenu. Mucha ta była stworzeniem posępnym i zawsze w złym humorze. Więźniowie powiedzieliby, że „zła” na cały świat. Nie bawiła się też z innymi muchami. Była jednak silna i zdrowa. Przez długi czas zwracałem na nią uwagę, aby się o tym przekonać. Ta niechęć do zabawy wynikała z jej temperamentu, a nie z przyczyn fizycznych.
Wierzcie mi, znałem wszystkie swoje muchy. Dziwiło mnie mnóstwo różnic, jakie wśród nich spostrzegałem. Każda z nich miała swoją indywidualność, dotyczącą nie tylko wyglądu, siły, szybkości lotu, sposobu i pojęcia latania czy zabawy, kręcenia się i zrywania z miejsca, zataczania kółek szybko powtarzanych lub kółek w jedną stronę, wchodzenia na niebezpieczną ścianę lub udanego dotknięcia i siadania gdzie indziej w zakazanej strefie. Różniły się one też bardzo w najdrobniejszych odcieniach swej natury i temperamentu. Wiedziałem, które z nich są nerwowe, a które flegmatyczne. Była jedna, malutka, która miała prawdziwe napady wściekłości, bądź ze mną, bądź z innymi muchami. Widzieliście kiedyś, jak źrebię albo cielę rzuca nogami lub pędzi na oślep po pastwisku, po prostu z nadmiaru żywotności i humoru? Otóż była tam jedna mucha z największym zacięciem do zabawy, która, gdy jej się udało szybko usiąść kolejno trzy lub cztery razy na zakazanej ścianie i za każdym razem umknąć spod aksamitno — ostrożnego chwytu mojef ręki, dochodziła do takiej radości i podniecenia, że latała z największą szybkością wokół mojej głowy, zataczała kółka w jedną i drugą stronę, pozostając zawsze w granicach ciasnego koła, w którym święciła swój triumf nade mną. Potrafiłem z góry przewidzieć, kiedy jaka mucha zacznie zabawę. To jeden z tysiąca szczegółów, którymi nie będę was zanudzał, chociaż właśnie te szczegóły chroniły mnie przed okropną nudą w pierwszym okresie mej samotności. Lecz jeszcze jedno muszę wam powiedzieć. Pamiętny był dla mnie dzień, gdy ta zła mucha, która się nigdy nie bawiła, usiadła w chwili nieuwagi w obrębie zakazanego terenu i została natychmiast schwytana. Wyobraźcie sobie, że dąsała się potem przez całą godzinę. Godziny były długie w samotności; nie mogłem też przespać ich wszystkich; nie mogłem również spędzić ich wszystkich z muchami, chociażby najbardziej inteligentnymi. Muchy są bowiem muchami, ja zaś byłem człowiekiem z mózgiem człowieka; mój mózg był wyszkolony i czynny, pełen kultury i wiedzy, i zawsze pragnął pracować jak najintensywniej. A tu nie było nic do roboty i myśli moje toczyły się bezwstydnie wokół próżnych wydarzeń. Myślałem o określeniu zawartości pentozy i metylopentozy w winogronach i winie, którym poświęciłem moje ostatnie wakacje letnie w winnicach Asti. Miałem prawie na ukończeniu całą serię badań. Ciekaw byłem, czy zajmuje się tym ktoś inny, a jeśli tak, to z jakim rezultatem. Świat dla mnie umarł. Żadne wieści z niego nie przenikały do więzienia. Historia wiedzy szybko kroczyła naprzód i zajmowały mnie tysiące przedmiotów. Miałem przecież swoją teorię na temat hydrolizy kazeiny przez trypsynę, przeprowadzoną przez profesora Waltersa w jego laboratorium. Współpracował ze mną również profesor Schleimer w odkryciu fitosterolu w mieszaninach tłuszczów zwierzęcych i roślinnych. Praca ta z pewnością posuwała się dalej, lecz z jakim rezultatem? Sama myśl o tej pracy poza murami więzienia, w której nie mogłem brać udziału i o której nigdy nie miałem usłyszeć, doprowadzała mnie do szaleństwa. Leżałem tymczasem na podłodze celi więziennej i bawiłem się z muchami. Jednak nie wszystko w celi było milczeniem. Zaraz na początku mego odosobnienia łowiłem uchem słabe, ciche pukanie w nierównych odstępach. Słyszałem też słabsze i cichsze pukanie z większej odległości. Pukanie to przerywał wciąż dozorca. Czasami, gdy takie stukanie zbyt uporczywie się powtarzało, wzywano więcej strażników i z odgłosów, które mnie dochodziły, poznawałem, że nakładano komuś kaftan bezpieczeństwa. Wiedziałem jednak, jak wiedział każdy więzień w San Quentin, że dwoma ludźmi skazanymi na samotność byli Ed Morrell i Jake Oppenheimer. Wiedziałem również, że ci dwaj porozumiewali się za pomocą pukania, za co ich karano. Alfabet, którym się posługiwali był bardzo prosty, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości, a jednak poświęciłem niejedną godzinę usiłując go zrozumieć, lecz na próżno. Musiał być prosty, nie mogłem jednak znaleźć w nim początku ani końca. Okazał się istotnie
mało skomplikowany, gdy się go wyuczyłem, a najprostszy okazał się używany przez nich podstęp, który udaremniał wszelkie moje wysiłki zrozumienia go. Nie tylko codziennie zmieniali w alfabecie punkt, od którego rozpoczynał się klucz, lecz zmieniali go przy każdej rozmowie, a często nawet w środku rozmowy. Otóż zdarzyło się pewnego dnia, że pochwyciłem klucz we właściwych początkowych literach, wysłuchałem dwóch wyraźnych zdań rozmowy, ale następnym razem nie zrozumiałem ani słowa. Był jednak już ten pierwszy raz! — Powiedz — Ed — co — byś — dał — w tej — chwili — za — szary — papier — i — woreczek — tytoniu? — pytał ten, który pukał z większej odległości. O mało nie wykrzyknąłem z radości. Był sposób porozumiewania się! Było towarzystwo! Słuchałem uważnie, bliższe pukanie, które, jak odgadywałem, pochodziło od Eda Morrella odparło: — Zgodziłbym — się — na — dwadzieścia — godzin — w kaftanie — bezpieczeństwa — za — pięciocentowy — woreczek. — Przestań, Morrell — przerwał gniewnie dozorca. Ludziom nieobeznanym z tą rzeczywistością mogłoby się zdawać, że skazanych na samotne, dożywotnie więzienie spotkało już wszystko, co najgorsze, a więc, że zwykły strażnik nie ma sposobu zmusić ich do usłuchania rozkazu, aby przestali pukać. Lecz pozostaje kaftan bezpieczeństwa. Pozostaje głód. Pozostaje pragnienie. Pozostają kajdany. Doprawdy, człowiek zamknięty w ciasnej celi jest całkowicie bezbronny. Pukanie ustało, a gdy wśród nocy rozpoczęło się na nowo, starałem się wytężać słuch. Umówili się i zmieniali pierwszą literę klucza. Lecz pojąłem już istotę pukania, a w ciągu kilku dni powtórzył się znowu ten sam początek, który zdołałem zrozumieć. Nie poprzestałem na słuchaniu. — Halo! — zapukałem. — Halo, nieznajomy — odstukał Morrell, a od Oppenheimera: — Witaj w naszym mieście! Ciekawi byli wiedzieć, kim jestem, na jak długą samotność byłem skazany i za co mnie tak skazali. Wszystko to jednak odłożyłem na następny raz, chcąc przede wszystkim poznać ich system zmiany początkowej litery klucza. Gdy to zrozumiałem, rozmawialiśmy. Był to dzień nader ważny, zamiast dwóch dożywotników bowiem, znalazło się trzech, chociaż na razie przyjęli mnie tylko na próbę. Jak mi powiedzieli znacznie później, obawiali się, czy nie jestem szpiclem, umieszczonym tam w celu szpiegowania ich. Oppenheimera już kiedyś to spotkało i drogo opłacił zaufanie, którym obdarzył szpiega naczelnika Athertona. Ku wielkiemu memu zdziwieniu, ku mojej chwale, obaj i moi współtowarzysze więzienia wiedzieli, że towarzyszy mi opinia buntownika. Imię moje, a raczej rozgłos tego imienia dotarł nawet do żywego grobu, w którym przebywał Oppenheimer w ciągu tych dziesięciu lat. Miałem wiele do opowiedzenia im o wydarzeniach w więzieniu i o świecie zewnętrznym. Spisek ucieczki czterdziestu dożywotników, szukanie rzekomego dynamitu i wszystkie zdradzieckie knowania Cecila Winwooda były dla nich nowością. Jak mi opowiadali, wieści przekazywane przez dozorców dochodziły do cel samotnych rzadko, a w ostatnich kilku miesiącach nie słyszeli nic. Strażnicy, którzy obecnie mieli dyżury w celach samotnych byli wyjątkowo źli i zawzięci. Tego dnia każdy z dozorców przeklinał nas bez końca za nieustanne pukanie. Jednak nie mogliśmy się powstrzymać. Do dwóch umarłych za życia przybył trzeci i tak dużo mieliśmy do powiedzenia, zaś sposób prowadzenia rozmowy był rozpaczliwie powolny, a do tego miałem w pukaniu znacznie mniej wprawy niż oni.
— Zaczekaj dopóki nie przyjdzie Pie Face — wystukał do mnie Morrell. — Śpi przez większą część swego dyżuru i możemy przy nim dużo mówić. Jakże rozmawialiśmy tej nocy! Sen nie zbliżył się nawet do naszych oczu. Pie Face Jones, pomimo pokaźnej tuszy, był I podłym i zgorzkniałym człowiekiem; błogosławiliśmy jednak tę tuszę, ona bowiem skłaniała go do zaśnięcia ukradkiem podczas służby. Jednak nasze nieprzerwane stukanie przeszkadzało mu we śnie i tak go drażniło, że często się na nas wściekał. Inni nocni dozorcy przeklinali nas przez cały czas. Rano wszyscy donieśli, że w nocy było dużo pukania i gorzko opłaciliśmy to święto. O dziesiątej bowiem przybył kapitan Jamie z kilkoma strażnikami, aby nas związać w męczarniach kaftana bezpieczeństwa. Aż do dziewiątej następnego ranka, pełne dwadzieścia cztery godziny, związani i bezbronni, na podłodze, bez pokarmu i wody, pokutowaliśmy za nasze rozmowy. To były dzikie zwierzęta, ci nasi dozorcy! A przy takim traktowaniu, musieliśmy również stać się zwierzętami, aby żyć. Twarda praca powoduje, że ręka staje się zdecydowana. Bezwzględny dozorca powoduje, że więźniowie robią się twardzi. Rozmawialiśmy w dalszym ciągu i dalej karano nas za każdym razem kaftanem. Najlepszą chwilą była noc, a gdy na służbę zjawiali się zastępcy strażników, rozmowa trwała nieraz przez cały czas dyżuru. Dla nas, żyjących w ciemnościach, nie było różnicy pomiędzy dniem a nocą. Spać mogliśmy zawsze, zaś rozmawiać tylko czasami. Opowiedzieliśmy sobie wiele z naszego życia. Morrell i ja leżeliśmy w milczeniu długie godziny, podczas gdy Oppenheimer słabymi odległymi uderzeniami sylabizował swe dzieje od najwcześniejszych lat, w jakimś zaułku w San Francisco: opowiadał o wyszkoleniu wśród opryszków, o poznaniu wszystkiego, co występne, gdy jako czternastoletni chłopak służył za nocnego posłańca w kręgu czerwonego światła, o pierwszym złamaniu prawa i posuwaniu się coraz dalej, o kradzieżach i rabunkach, aż do zdrady współtowarzyszy i przelewu krwi za murami więzienia. Jake’a Oppenheimera nazywali „ludzkim tygrysem”. Jakiś pies–donosiciel tak go nazwał i przezwisko to przetrwa dłużej niż człowiek, do którego je przyczepiono. A jednak zawsze odnajdywałem w Jake’u Oppenheimerze wszystkie zasadnicze cechy prawego człowieka. Był wierny i lojalny. Znam niejeden przypadek, gdy wolał być sam ukarany, niż oskarżyć towarzysza niedoli. Był odważny. Cierpliwy. Zdolny do poświęceń — mógłbym ci o tym opowiedzieć, lecz nie chcę zabierać ci czasu. Sprawiedliwość była jego namiętnością. Wszystkie zabójstwa, które popełnił w więzieniu były spowodowane jego ogromnym poczuciem sprawiedliwości. I miał wspaniały umysł. Całe życie w więzieniu, dziesięć lat w samotności nie zmieniły jego mózgu. Morrell, zawsze wierny kolega, miał również wspaniałą głowę. Właściwie i ja, który wkrótce umrę, mam prawo to powiedzieć, nie narażając się na zarzut zarozumiałości; trzy najlepsze umysły w San Quentin to te trzy właśnie, które gniły razem tam, w samotnych celach. Tutaj, pod koniec dni moich, gdy czynię podsumowanie wszystkiego, co w życiu poznałem, muszę dojść do wniosku, że silne umysły nigdy nie są uległe. Ludzie ograniczeni, lękliwi, pozbawieni namiętnej prawości i zamiłowania do nieuniknionej walki — ci właśnie są wzorowymi więźniami. Dzięki składam wszystkim bogom, że Jake Oppenheimer, Ed Morrell i ja nie byliśmy wzorowymi więźniami.
Rozdział VI Jest coś więcej niż tylko zalążek prawdy w prostolinijnym jej określeniu, że stanowi ona to, o czym się zapomina. Zdolność zapominania oznacza zdrowie. W samotnym więzieniu stanąłem przed problemem zapominania, gdyż tutaj nieustannie atakowały mnie wspomnienia. Gdy zabawiałem się grą z muchami lub grałem w szachy sam ze sobą, albo mówiłem przy pomocy stawów w palcach, częściowo zapominałem. Moim pragnieniem było posiąść zdolność całkowitego zapominania. Miałem wspomnienia z lat chłopięcych, wspomnienia innych czasów i miejsc — „rozciągnięte obłoki sławy” Wordswortha. Jeśli chłopak miał te wspomnienia, czyż zginą one bezpowrotnie, gdy dojdzie do wieku męskiego? Czy ta szczególna treść chłopięcego umysłu może zostać całkowicie usunięta? Czy też te wspomnienia innych czasów i innych miejsc przebywają dotąd uśpione, zamknięte w innych komórkach mózgu tak, jak mnie zamknięto w celi w San Quentin? Bywali więźniowie, skazani na dożywocie, z samotnych cel, którzy jednak zmartwychwstali i znów mieli szczęście oglądać światło słoneczne. Dlaczegóż by więc nie miały zmartwychwstać wspomnienia innych światów w duszy chłopca? Ale jak? Być może pomocna okazałaby się tu hipnoza. Gdyby wprowadzić w trans hipnotyczny świadomy umysł i obudzić umysł podświadomy, wówczas dzieło byłoby dokonane, wówczas więzienne drzwi mózgu otwarłyby się szeroko, a więźniowie wyszliby na światło dzienne. Oto, jak rozumowałem, a o wynikach moich przemyśleń dowiecie się wkrótce. Przede wszystkim muszę opowiedzieć, w jaki sposób nawiedzały mnie za moich dziecinnych lat te wspomnienia innych światów. Jaśniałem w blasku obłoków, który przyniosłem ze sobą z mych poprzednich przeżyć. Prześladowały mnie, jak każdego chłopca, inne istoty, którymi byłem ja sam w innym czasie. Działo się to w okresie mego kształtowania się, nim zbiór wszystkiego, czym kiedykolwiek byłem przybrał kształt tej jedynej osobowości, która w ciągu niewielu lat miała być znana ludziom jako Darrell Standing. Opowiem wam tylko jedno zdarzenie. Działo się to na naszej farmie w Minnesota. Miałem wówczas około sześciu lat. Pewien misjonarz powrócił z Chin do Stanów Zjednoczonych i został wysłany przez władze misyjne do zbierania składek od farmerów. Zatrzymał się na jedną noc w naszym domu. Zaraz po kolacji, gdy moja matka w kuchni pomagała mi się rozbierać przed pójściem do łóżka, misjonarz pokazywał fotografie z Ziemi Świętej. Byłbym dawno zapomniał to, co wam opowiadam, gdybym często nie słyszał od mojego ojca, który to chętnie powtarzał, ku wielkiemu zdziwieniu słuchaczy, za czasów mego dzieciństwa. Wykrzyknąłem na widok jednej z tych fotografii i spojrzałem na nią, najpierw pośpiesznie, a potem z pewnym rozczarowaniem. Wydała mi się ona nagle dziwnie znajoma tak, jak gdyby był to spichrz mojego ojca na fotografii. Potem znowu wydała mi się obca. Lecz im dłużej na nią patrzyłem, tym intensywniej powracało uczucie zżycia się z tą miejscowością. — Wieża Dawida — rzekł misjonarz do matki. — Nie — zawołałem stanowczo. — Chcesz powiedzieć, że nie tak się nazywa? — zapytał misjonarz. Skinąłem głową. — A więc jak to się nazywa, chłopcze? — Nazywa się… — zacząłem i dokończyłem cicho: — Zapomniałem. — Inaczej wygląda teraz — ciągnąłem dalej po chwili. — — Zupełnie ją zmienili.
Wówczas misjonarz podał matce kolejną fotografię, którą wybrał spośród innych. — Byłem tam przed sześcioma miesiącami, proszę pani. — Wskazał palcem. — To brama Jaffy, którą wchodziłem i szedłem prosto w górę na Wieżę Dawida, tutaj, w głębi zdjęcia, gdzie pokazuję palcem. Badacze zgadzają się co do tego, że znana była jako El Kullah. Lecz tutaj odezwałem się znowu, wskazując na stosy rozbitych murów po lewej stronie fotografii. — Gdzieś tutaj, wyżej — rzekłem — Żydzi tak nazywali, jak i ksiądz powiedział. Lecz myśmy to nazywali inaczej. Nazywaliśmy… zapomniałem. — Słuchajcie, co ten mały mówi — zaśmiał się ojciec. — Można by sądzić, że też tam był. Skinąłem głową, w tej chwili bowiem wiedziałem, że byłem tam istotnie, chociaż wszystko wydawało mi się dziwnie zmienione. Ojciec mój śmiał się coraz bardziej, lecz misjonarz sądził, że pozwalam sobie na żarty. Pokazał mi inną fotografię. Był to widok pustej przestrzeni, bez drzew i roślinności, z płytkim strumykiem ze ścianami lekko pochylonych zboczy po obu brzegach. Na środku w oddali widać było kilka nędznych lepianek o płaskich dachach. — No, chłopcze, a to co takiego? — śmiał się misjonarz. W tej chwili przypomniała mi się nazwa. — Samaria — odparłem natychmiast. Ojciec mój radośnie klasnął rękoma, matkę zaniepokoiło moje zachowanie, misjonarz zaś objawił pewne rozdrażnienie. — Chłopak ma słuszność — rzekł. — Jest to wioska w Samarii. Przejeżdżałem tamtędy i dlatego kupiłem tę fotografię. Okazuje się, że wasze dziecko widziało już kiedyś podobne zdjęcia. Rodzice moi zaprzeczyli. — A to inne na obrazku — odezwałem się; przez cały czas umysł mój był zajęty rozszyfrowywaniem fotografii. Ogólny widok krajobrazu był ten sam, jak również i wzgórza w oddali. Różnice zaznaczyłem głośno i pokazałem palcem: — Domy były tutaj na prawo, było więcej drzew, dużo trawy i mnóstwo kóz. Widzę je teraz i dwóch chłopców, którzy je prowadzą. Tu na prawo jest dużo ludzi; wszyscy idą za jednym człowiekiem. A tutaj — wskazałem punkt, gdzie umieściłem przedtem wioskę — jest tłum włóczęgów. Nie mają na sobie nic prócz łachmanów. Są chorzy. Ich twarze, ręce i nogi pokryte są ranami. — Słyszał o tym w kościele lub może gdzie indziej, pamiętacie uzdrowienie trędowatych u św. Łukasza — rzekł misjonarz z pobłażliwym uśmiechem zadowolenia. — Ilu jest tych chorych włóczęgów, chłopcze? Umiałem liczyć do stu, gdy miałem pięć lat, spojrzałem więc uważnie na grupę i oznajmiłem: — Jest ich dziesięciu. Wszyscy machają rękoma i wołają do innych ludzi. — Lecz nie zbliżają się do nich? — brzmiało pytanie. Zaprzeczyłem ruchem głowy. — Stoją tylko i jęczą, jak gdyby im było bardzo źle. — Mów dalej — zaczął misjonarz. — Co dalej? Co robi ten człowiek przed tym drugim tłumem, o którym mówiłeś, że idzie? — Zatrzymali się wszyscy i on mówi coś do tych chorych. A chłopcy z kozami zatrzymali się, żeby popatrzeć. Wszyscy się przypatrują. — A potem? — To wszystko. Chorzy idą do domów. Już nie jęczą i nie wyglądają na chorych. A ja wsiadam na mego konia i patrzę. Na te słowa moi trzej słuchacze wybuchnęli śmiechem.
— A ja jestem dorosły! — zawołałem gniewnie. — I mam duży miecz. — To dziesięciu trędowatych, których Chrystus uzdrowił, zanim przeszedł przez Jerycho w drodze do Jerozolimy — tłumaczył misjonarz moim rodzicom. — Chłopak musiał widzieć pokazy świetlne słynnych obrazów na jakimś przedstawieniu latarni magicznej. Lecz ani ojciec, ani matka nie pamiętali, abym kiedykolwiek widział latarnię magiczną. — Niech ksiądz spróbuje pokazać mu inny obrazek — zachęcał ojciec. — To wygląda zupełnie inaczej — skarżyłem się, patrząc na podaną mi przez misjonarza fotografię. — Tu nic nie ma, prócz tego wzgórza i innych gór. Tu powinna być droga, wzdłuż tego. A tam, tam wyżej, powinny być ogrody i drzewa oraz domy za wysokimi murami z kamienia. A tutaj, po drugiej stronie, w otworach w skałach powinno być miejsce, r gdzie chowano zmarłych. Widzicie to miejsce? Tutaj rzucali kamieniami w ludzi, dopóki ich nie zabili. Nigdy nie widziałem, jak to robili. Opowiadali mi tylko. — A wzgórze? — zapytał misjonarz, wskazując na środkową część obrazka, dla której, zdaje się, zrobiono to zdjęcie. — Czy możesz mi powiedzieć, jak się nazywa to wzgórze? — Nigdy nie miało żadnej nazwy. Tam zabijali ludzi. Nieraz widziałem. — Tym razem zgadza się on z większością badaczy — oznajmił misjonarz z widocznym zadowoleniem. — To wzgórze to Golgota, miejsce czaszek, nazwane tak dlatego, że kształtem przypomina czaszkę. Zwróćcie uwagę na podobieństwo. Tutaj ukrzyżowano… przerwał i zwrócił się do mnie. — Kogo tu ukrzyżowali, chłopcze? Powiedz, co jeszcze widzisz? O, widziałem — ojciec opowiadał, że oczy moje świeciły się, lecz potrząsnąłem głową z uporem i rzekłem: — Nie powiem nic, bo śmiejecie się ze mnie. Widziałem mnóstwo ludzi, zabijanych tutaj. Przybijali ich gwoździami t i trwało to bardzo długo. Widziałem, ale nie powiem. Ja nie kłamię. Spytaj tatusia i mamusię, czy kłamię. Tatuś szybko oduczyłby mnie kłamania. Zapytaj ich. Misjonarz nie zdołał dowiedzieć się ode mnie niczego więcej, chociaż dla zachęty pokazał mi więcej zdjęć, na widok których w pamięci mojej zawirowały wspomnienia–obrazy i wlewały mi na usta potoki słów, którym oparłem się i które przezwyciężyłem. — Będzie na pewno dobrze znał świętą historię — powiedział później misjonarz ojcu i matce, gdy już udałem się na spoczynek. A może, mając taką wyobraźnię, zostanie wybitnym pisarzem. Wskazuje to, jak mylne bywają czasami przepowiednie. Jestem tutaj na oddziale morderców, piszę te słowa w ostatnich dniach mego życia, a raczej w ostatnich dniach życia Darrella Standinga, nim go stąd wyprowadzą i postarają się zepchnąć w ciemność na końcu powroza, i uśmiecham się sam do siebie. Nie zostałem badaczem Biblii ani powieści — pisarzern,. Przeciwnie, dopóki nie zagrzebano mnie w celi milczenia na pół dziesięciolecia, byłem wszystkim, czego misjonarz nie przewidział — ekspertem w rolnictwie, profesorem rolnictwa, specjalistą w nauce o unikaniu marnotrawstwa wszelkiej energii, mistrzem wydajności farmy, świetnym znawcą pracy w laboratorium, gdzie niezbędne jest przestrzeganie dokładności i trzymanie się najdrobniejszych faktów. Siedzę tu w to ciepłe popołudnie, na oddziale morderców i przerywam pisanie pamiętnika, by przysłuchiwać się kojącemu brzęczeniu much w powietrzu i chwytać wyrazy z przyciszonej rozmowy pomiędzy Josephusem Jacksonem, czarnym mordercą, po prawej, a Bambeccio’em, mordercą Włochem, po lewej, którzy od jednych drzwi zakratowanych do drugich — nie zwracając uwagi na to, że ich widzę — również oddzielonych kratą, dyskutowali nad żuciem tytoniu, którego właściwości antyseptyczne nader zbawiennie działają na rany. Trzymałem w ręku moje wieczne pióro, a gdy wspomnę, że inne ręce, należące do mnie, w wiekach dawno minionych władały pędzelkiem do pisania, piórem gęsim i rylcem, to pytam sam siebie, czy za tym misjonarzem, gdy był małym chłopcem, płynął kiedykolwiek blask minionej
sławy i czy widział on kiedyś blask dni dawnej włóczęgi wśród gwiazd? Wracając do samotnej celi, po wyuczeniu się klucza pukanej rozmowy, długie godziny świadomości wydawały mi się nie do zniesienia. Przez autohipnozę, którą zacząłem z powodzeniem stosować, doszedłem do usypiania świadomości mego umysłu i budziłem mój umysł podświadomy, któremu puszczałem wodze. Był on jednak niepodległy i nie uznawał żadnych praw. Wędrował przez cały obłęd gorączki, bez związku, bez żadnej ciągłości, co do miejsca, wydarzeń i osób. Mój system mechanicznej hipnozy był niesłychanie prosty. Siedząc z założonymi nogami na moim posłaniu ze słomy, wpatrywałem się cały czas w jasne źdźbło słomy, które przymocowałem do ściany mej celi w miejscu, gdzie było najwięcej światła. Patrzyłem na jasny punkt, oczy miałem tuż przy nim, wzniesione w górę tak, że ledwo co widziały. Równocześnie usuwałem wolę i czułem ogarniające mnie zawroty głowy, z którymi w ogóle nie walczyłem. Gdy poczułem, iż tracę równowagę i cofam się w czasie, zamykałem oczy i padałem na posłanie, tracąc przytomność. Wówczas w ciągu pół godziny, dziesięciu minut, czasami godziny nawet, błąkałem się nierozważnie wśród nagromadzonych wspomnień moich odwiecznych powrotów na ziemię. Lecz wieki i miejsca zbyt szybko ulegały zmianom. Później, po przebudzeniu wiedziałem, że ja, Darrell Stan — ding byłem osobowością łączącą jakby wszelkie dziwactwo i śmieszność. Lecz na tym to się kończyło. Nigdy nie udało mi się do końca przeżyć jednej próby w całej pełni, jednego punktu świadomości w czasie i przestrzeni. Sny moje, jeżeli mogę je nazwać snami, nie miały ciągłości ani żadnej celowości. Oto przykład mej włóczęgi: w ciągu piętnastu minut mej podświadomości czołgałem się i ryczałem w błocie pierwotnego świata i siedziałem obok Haasa, dalej prułem powietrze dwudziestego wieku na monoplanie poruszanym przez silnik napędzany gazem. Po przebudzeniu pamiętałem, że ja, Darrell Standing we własnej osobie, w roku poprzedzającym osadzenie mnie w San Quentin, latałem z Haasem nad Oceanem Spokojnym w Santa Monica. Po przebudzeniu nie pamiętałem czołgania i ryku w starożytnym mule. A jednak po przebudzeniu wiedziałem, że w jakiś dziwny sposób przypomniałem sobie te pierwsze przygody w mule i że to była rzeczywistość dawno minionego doświadczenia, gdy jeszcze nie byłem Darrellem Standingiem, ale kimś innym lub czymś innym, co czołgało się i ryczało. Jedno doświadczenie było tylko bardziej odległe od innego. Oba doświadczenia były równie rzeczywiste — inaczej jakże bym mógł je pamiętać? Och, co za wir wyrazistych obrazów i czynów! W ciągu krótkich chwil niepowyciąganej podświadomości siedziałem w salach królewskich nad wielkimi tego świata i pod nimi, byłem błaznem i żartownisiem, wojakiem, pisarzem i mnichem, rządziłem wszystkimi, na pierwszym miejscu przy stole — władza doczesna spoczywała w mym ręku uzbrojonym w miecz, w grubości murów mego zamczyska i w ilości mych wojsk; władza duchowa również należała do mnie, albowiem księża i opaci siedzieli niżej ode mnie, pili moje wino i spożywali moje mięso. Nosiłem żelazny naszyjnik niewolnika w zimnych krajach; kochałem księżniczki z królewskiego rodu w gorącą noc podzwrotnikową, przesiąkniętą żarem słońca, gdzie czasami niewolnicy wachlarzami z pawich piór chłodzili parne powietrze, podczas gdy z dala, poprzez palmy i wodotryski dochodził ryk lwa i szczekanie szakala. Pełzałem po chłodnych miejscach pustynnych, grzejąc ręce przy ognisku z odchodów wielbłąda i leżałem w znikomym cieniu spalonych przez słońce łodyg szałwii, przy wyschniętych źródłach, gdzie i mój język był suchy i pragnął wody; wokół mnie natomiast leżały porozrzucane kości ludzi i zwierząt, oni też byli spragnieni i skonali. Byłem morskim wilkiem i wojakiem, uczonym i pustelnikiem.
Zagłębiałem się w pisane ręcznie karty olbrzymich zakurzonych ksiąg w scholastycznym spokoju i w półmroku zawieszonych wśród skał klasztorów, podczas gdy nieco niżej, na mniej stromych płaszczyznach, chociaż dzień dawno dobiegł końca, chłopi pracowali jeszcze wśród winnic i sadów oliwnych, pędzili z pastwisk beczące kozy oraz małe koźlęta; tak i wiodłem tłum pospólstwa, wznoszący okrzyki po rozbitych kołami, zużytych brukach dawnych i zapomnianych już miast; posępny, jak śmierć wygłaszałem prawa uroczystym głosem, ogłaszałem przestępstwa i karałem śmiercią ludzi, którzy, jak Darrell Standing w więzieniu w Folsom, prawa te złamali. Wysoko, na szczytach masztów, przyglądałem się falom, promieniującym od słońca, gdzie odblask korali przebijał z głębin turkusowych wód i wprowadzałem okręty w bezpieczną przystań zwierciadła laguny, gdzie kotwice uderzały o ławy podwodnych raf koralowych. Walczyłem na zapomnianych polach bitwy dawno minionych dni, gdzie słońce zachodziło nad nieprzerwaną rzezią, trwającą przez czas nocnych godzin, w blasku gwiazd, wśród chłodnych wichrów nocy, wiejących z odległych zasp śnieżnych, które jednak nie ostudziły zażartej bitwy, a potem byłem małym Darrellem Standingiem, boso, na wiosennej trawie pokrytej rosą na farmie w Minnesota, drżącym z zimna przy karmieniu domowych zwierząt w oborach ogrzanych oddechem bydląt, doprowadzonym do strachu i grozy przed chwałą i potęgą Boga, gdy siedziałem w kościele w święto i słuchałem kazania o nowym Jeruzalem i o agonii ognia piekielnego. To, co właśnie opowiedziałem, było krótką migawką i odblaskiem, który mnie nawiedził, gdy w samotnej celi numer jeden w San Quentin doprowadzałem się do utraty przytomności za pomocą ździebełka jasnej, promieniejącej światłem, słomy. Jak przyszły do mnie te wspomnienia? Nie mogłem ich przecież stworzyć z niczego, tak, jak nie mogłem stworzyć z niczego trzydziestu pięciu funtów dynamitu, którego tak bezwzględnie żądał ode mnie kapitan Jamie, naczelnik Atherton i władze więzienia. Jestem Darrell Standing, urodzony i wychowany na kawałku gruntu w Minnesota, uprzednio profesor rolnictwa, niepoprawny więzień w San Quentin, a obecnie na śmierć skazany człowiek w Folsom. Nie z przeżyć Darrella Standinga wiem, o czym piszę, wygrzebałem to z głębin mojej podświadomości. Ja, Darrell Standing, urodzony w Minnesota i skazany na rychłą śmierć za pomocą powroza w Kalifornii. Z pewnością nigdy nie kochałem córek królewskich na monarszych dworach, nie walczyłem na noże na kołyszących się pokładach statków, nie tonąłem w pijackich kajutach okrętów, żłopiąc prosty trunek przy okrzykach i śpiewach marynarzy, podczas gdy okręt wznosił się i rozbijał na czarnych zębach skał, a woda zalewała wszystko nad nami, pod nami i pośród nas. Te rzeczy nie są cząstką doświadczeń Darrella Standinga w tym życiu. Jednak ja, Darrell Standing znalazłem je wewnątrz siebie w samotnej celi w San Quentin za pomocą mechanicznej autohipnozy. Doświadczenia te nie należały bynajmniej do Darrella Standinga, tak, jak nie jego było słowo „Samaria”, gdy przeszło przez dziecięce usta na widok fotografii. Nie można stworzyć czegoś z niczego. Nie mogłem w samotnej celi wytworzyć w ten sposób trzydziestu pięciu funtów dynamitu. Jak również w celi samotnej z tego, co było niczym w doświadczeniu Darrella Standinga, nie mogłem stworzyć tych rozległych dalekich widzeń czasu i przestrzeni. Wszystko to mieściło się w moim umyśle i w umyśle zaczynałem się uczyć rozpoznawania moich dróg.
Rozdział VII Tu było moje przeznaczenie; wiedziałem, że posiadam w sobie Golkondę wspomnień innych przeżyć, nie byłem jednak w stanie uczynić nic więcej niż przelecieć przez te wspomnienia, jak szaleniec. Miałem swoją Golkondę, lecz nie mogłem z niej czerpać. Pamiętałem przypadek Staintona Mosesa, duchownego, którego opętały osobowości świętego Hipolita, Plotinusa, Athendorusa i przyjaciela Erazma imieniem Grocyn. A gdy zastanawiałem się nad doświadczeniami pułkownika de Rochas’a, o których niegdyś czytałem, w ciągu innych, bardziej pracowitych dni, doszedłem do przekonania, że Moses Stainton był w czasie poprzednich swoich przeżyć tymi osobami, które, jak się wydawało, opanowywały go całkowicie. Właściwie one były nim, były ogniwami łańcucha powrotu na ziemię. Zatrzymałem się szczególnie nad doświadczeniami pułkownika de Rochas’a. Przy pomocy odpowiednich do hipnozy osób — przedmiotów, twierdził, że cofnął się przez wieki do przodków tychże ludzi. A tak opisał przypadek Józefiny. Miała ona osiemnaście lat i mieszkała w Voiron, w okręgu Izery. Pułkownik de Rochas zahipnotyzował ją i kazał wędrować wstecz przez całą jej młodość, dzieciństwo, okres niemowlęcy oraz ciemną ciszę łona matki, i jeszcze bardziej wstecz, przez ciszę i ciemność czasu, gdy ona, Józefina, jeszcze się nie narodziła do światła i życia poprzedniego swego istnienia, gdy była skąpym, podejrzliwym i zgorzkniałym starcem, zwanym Janem Klaudiuszem Bourdon, który w swoim czasie służył w wojsku w siódmym oddziale artylerii w Besancon i umarł po długiej chorobie w wieku lat siedemdziesięciu. A czyż pułkownik de Rochas nie zahipnotyzował z kolei cienia Jana Klaudiusza Bourdon, tak, że wyruszył on dalej w głąb czasu przez dzieciństwo, narodziny i ciemność jeszcze nie narodzonych, aż wreszcie odnalazł znowu światło i życie, gdy jako zła, stara kobieta był Filomeną Carteron? Lecz pomimo największych wysiłków i prób z jasnym źdźbłem słomy w słabo sączącym się świetle do mej samotnej celi, nie zdołałem osiągnąć tak wyraźnego określenia poprzedniej mojej osobowości. Niepowodzenie moich eksperymentów doprowadziło mnie do wniosku, że tylko przez śmierć mógłbym jasno i logicznie wskrzesić wspomnienia mych poprzednich istnień. Jednak fala życia silnie płynęła w moich żyłach. Ja, Darrell Standing, tak wielką czułem niechęć do śmierci, że nie pozwoliłem, aby naczelnik Atherton i kapitan Jamie mnie zabili. Jakiś wrodzony impuls kazał mi żyć i myślę czasami, że dlatego właśnie jestem tu aż do tej chwili, jem i śpię, myślę i marzę, piszę to opowiadanie o przeróżnych moich „ja” i oczekuję nieuchronnego powrozu, który wtrąci okres przejściowy w długie ogniwa mego bytu. Następnie przyszła śmierć za życia. Wyuczyłem się tej sztuki. Jak się wkrótce dowiecie, nauczył mnie jej Ed Morrell. Wszystko zaczęło się z powodu naczelnika Athertona i kapitana Jamie. Musieli oni ulec ponownej panice na myśl o dynamicie, który, jak sądzili, był gdzieś ukryty. Przyszli obaj do mej ciasnej celi i powiedzieli wyraźnie, że zwiążą mnie na śmierć w kaftan bezpieczeństwa, jeśli nie wyznam, gdzie jest ukryty dynamit. Zapewnili mnie, że zrobią to oficjalnie, bez żadnego uszczerbku dla ich własnej zawodowej kariery, śmierć moja będzie zapisana w kronikach więziennych jako śmierć z przyczyn naturalnych. O, drodzy obywatele ukształtowani na niewolników, wierzcie mi, proszę, gdy wam powiem, że i dzisiaj ludzie są zabijani w więzieniach tak, jak byli zabijani, gdy powstały pierwsze te instytucje. Znam dobrze grozę, konanie i niebezpieczeństwo kaftana. Znam ludzi ze złamanym przez kaftan duchem! Widziałem ich. Widziałem też takich, z których kaftan zrobił kaleków do końca życia. Widziałem mężczyzn, silnych mężczyzn, tak silnych, że ich żywotność fizyczna oparła się