Jean Hatzfeld (ur. w 1949 roku) - reporter, korespondent wojenny, pisarz. Opisywał
upadek komunizmu w Europie Środkowej, pracował jako korespondent wojenny z
objętych kryzysem zbrojnym krajów Bliskiego Wschodu oraz Haiti, Konga, Algierii i
Burundi, trzy lata spędził w byłej Jugosławii, gdzie został ranny podczas ostrzału
Sarajewa Doświadczenia te zaowocowały dwiema książkami: L'Air de la guerre (1994)
oraz La guerre au bord du fleuue (1999).
W 1994 roku wyruszył do Rwandy. Opublikował trzy książki poświęcone
rwandyjskiej wojnie domowej N 2000 roku Dans le nu de la u/e. Recits des ma lis
rtuandais (nagrodzoną m.in. Prix Pierre Milfe i Prix France Culture), w 2003 roku Une
saison de machettes, za którą otrzymał Prix Joseph Kessel i Prix Femina Essai, oraz
Strategię antylop (La strategie des antilopes), nagrodzoną w 2007 roku Prix Medicis,
jedną z najbardziej prestiżowych francuskich nagród literackich.
Jean Hatzfeld
STRATEGIA ANTYLOP
Tytuł oryginału francuskiego LA STRATEGIE DES ANTILOPES
Cet ouvrage, publić dans le cadre du Programme d'Aide i la Publication BOY-
ŻELEŃSKI, bćnćficie du soutien du Ministóre des Affaires ćtrangires et europeennes
franęais et du Service de Coopćration et d'Action Culturelle de l'Ambassade de France
en Pologne.
Książka ta, wydana w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI,
korzysta z pomocy francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Europejskich i
Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce.
Książka została wydana przy wsparciu CENTRE NATIONAL DU LIVRE francuskiego
MINISTERSTWA KULTURY.
Wstęp
Wieczorem 6 kwietnia 1994 roku samolot prezydenta Rwandy, Juvenala
Habyarimany, który schodził do lądowania w Kigali, stolicy kraju, został zestrzelony
przez nieznanych sprawców. Na pokładzie samolotu znajdował się również Cyprien
Ntaryamira, prezydent sąsiedniego Burundi.
Politycy Hutu, którzy sprawowali władzę w obu krajach, o ich śmierć obwinili
Tutsich. Tej samej nocy zaczęły się pierwsze masakry.
W 2000 roku francuski dziennikarz Jean Hatzfeld opublikował opowieści ludzi,
którzy ocaleli z rzezi w powiecie Nyamata. Książka nazywała się Dans le nu de la vie, co
można przetłumaczyć jako „Nagość życia".
Nyamata leży nieco na południe od Kigali. Na czternastu wzgórzach, które wchodzą
w skład powiatu, na początku 1994 roku mieszkało 119 tysięcy ludzi. Masakry
rozpoczęły się tu o godzinie jedenastej 11 kwietnia i zakończyły o czternastej 14 maja.
Podczas tych pięciu tygodni zginęło około 50 tysięcy z 59 tysięcy miejscowych Tutsich.
Zabijali ich ochotnicy z bojówek interahamwe, szkolonych przez wojsko rwandyjskie,
oraz sąsiedzi Hutu codziennie od godziny dziewiątej do siedemnastej, włączając
niedziele i święta.
Jean Hatzfeld byt wieloletnim korespondentem wojennym dziennika „Liberation".
Ciężko raniony przez snajpera w Sarajewie, napisał dwie książki o wojnie w byłej
Jugosławii. Do Rwandy trafił, jak większość dziennikarzy, kiedy było już po wszystkim, a
masy Hutu uciekały do Konga przed nadciągającymi z Ugandy partyzantami Tutsi.
Dziennikarze pisali głównie o dwóch milionach przerażonych Hutu, których widzieli
na drogach. Tutsi, którzy przeżyli, nie przyciągali uwagi. Hatzfelda uderzyło milczenie
ocalonych. Tak samo, przyszło mu na myśl, milczeli z początku więźniowie uwolnieni z
Buchenwaldu i Dachau: „Po wojnie ludzie, którzy przeżyli, czują silną potrzebę
dawania świadectwa. Po ludobójstwie przeciwnie - ci, co przeżyli, dziwnie szukają
ciszy".
Prawda, ocaleni Tutsi co dzień rozmawiali o masakrach - lecz tylko między sobą.
Hatzfeld był jednym z pierwszych, którzy zaczęli zbierać ich świadectwa. Jego książka
była próbą przerzucenia kładki nad przepaścią, którą ludobójstwo otworzyło pomiędzy
tymi, co je przeżyli, a światem.
Ocaleni patrzą na Hatzfelda ze zdziwieniem. Pochodzi z kontynentu, którego
mieszkańcy nie zrobili niczego, żeby uratować ich bliskich. Czemu więc teraz mają
służyć ich słowa? Dwa dni po zestrzeleniu prezydenckiego samolotu, kiedy w Kigali
zaczęli już ginąć Tutsi i umiarkowani Hutu, w Nyamacie pojawił się konwój trzech
opancerzonych transporterów Organizacji Narodów Zjednoczonych. Zatrzymał się
najpierw przy kościele i klasztorze, a potem przy klinice położniczej i szpitalu. Zabrał
wszystkich Europejczyków - pięciu księży i trzy siostry zakonne. Szwajcarskie zakonnice
chciały wziąć ze sobą zakonnice Tutsi. Żołnierze ONZ powiedzieli, że ich miejsce jest
tutaj, w Rwandzie. Zakonnice Tutsi zginęły niebawem.
Kiedy bojówkarze interahamwe zobaczyli odjeżdżający konwój, odkapslowali
butelki - opowiadał ktoś Hatzfeldowi. Było widać, że poczuli ulgę, jakby zniknęły
ostatnie przeszkody na ich drodze. Dwa dni później miejscowe władze zebrały
wszystkich mężczyzn Hutu na stadionie. Bojówkarze interahamwe, których wielu
przybyło z innych okolic, rozdzielali zadania. Od tego dnia zabójstwa w powiecie
Nyamata przybrały charakter masowy.
Raporty kanadyjskiego generała Romea Dallairea trafiały w próżnię. 21 kwietnia,
kiedy masakry ogarnęły już cały kraj, Rada Bezpieczeństwa zredukowała liczbę
żołnierzy ONZ w Rwandzie z dwóch i pół tysięca do dwustu siedemdziesięciu.
Dlaczego w Nyamacie europejscy księża opuścili swoich parafian bez słowa, zanim
jeszcze doszło tu do pierwszych mordów? „Biali nie chcą zobaczyć tego, w co nie
wierzą, a nie mogli uwierzyć w ludobójstwo, bo to zabijanie, które przerasta
wyobraźnię wszystkich" - powiedziała Hatzfeldowi Claudine Kayitesi, Tutsi, która
przeżyła.
To wiejskie kobiety pierwsze godziły się na rozmowę z Hatzfeldem. Ludzie
wykształceni, którzy z początku mieli więcej wątpliwości, żałowali później, że w książce
nie zmieściły się już ich świadectwa.
Hatzfeld nie kryje podziwu dla tych, którzy podzielili się z nim myślami o tym,
cżego doświadczyli, jak mówi Sylvie, w „nagości życia".
„Pokazać serce obcemu, mówić o tym, co czujemy - powiedziała mu Marie-Louise
Kagoyire - to wstrząsa nami ponad wszelką miarę".
Ludziom zwykle trudno uwierzyć w niebezpieczeństwo, które nadciąga - zauważa
Jean Hatzfeld. Do ostatka starają się zostać u siebie. Tak było podczas wojny w Bośni,
Libanie, Sierra Leone, Czeczenii. Kiedy jednak w pierwszych dniach lata 1994 roku do
Rwandy wkraczają inkotanyi, rebelianci Tutsi wyszkoleni w Ugandzie, dwa miliony
Hutu w ciągu kilku dni porzuca swoje domy i rusza w stronę Konga. Po ludobójstwie,
którego właśnie dokonali - pisze Hatzfeld - ich strach nie daje się z niczym porównać.
Za uciekającymi zostają niepochowane trupy i nieuprawione pola, które zaczyna
pochłaniać busz.
Rebelianci przychodzą na bagna Nyamaty, gdzie ukrywają się ostatni Tutsi. Długo
wołają na próżno: Ci, którzy przeżyli, milczą, schowani pod liśćmi. Boją się kolejnego
fortelu.
Jeszcze tydzień - mówi Hatzfeldowi ocalony Innocent Rwililiza - i nikt by nie
przeżył.
Latem 1994 roku rebelianci Tutsi obejmują władzę w Kigali. Dwa lata później nowa
armia rwandyjska przekracza granicę Konga, by zaatakować obozy uchodźców. Zaczyna
się fala powrotów. Pół miliona Hutu wraca do kraju. Tych, którzy próbują uciekać w
głąb puszczy, ścigają kongijscy rebelianci, sprzymierzeni z nowym rwandyjskim rządem.
Liczbę Hutu, którzy wzięli udział w masakrach, ocenia się na około miliona. W
Rwandzie nie ma dosyć prawników, żeby osądzić taką masę morderców.
Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy zajmuje się tylko wysoko postawionymi
oskarżonymi, tymi, którzy podejmowali decyzje. Dla pozostałych zaczyna się długie
czekanie na proces w przepełnionych więzieniach.
Gdy Hatzfeld zbierał opowieści ocalonych, nie próbował rozmawiać z zabójcami.
Dopiero pytania czytelników kazały mu zastanowić się, co myśleli tamci.
W Rwandzie niełatwo uzyskać świadectwa morderców. W więzieniu w Rilimie
Hatzfeld spotyka jednak grupę przyjaciół. Adalbert, Pancrace, Pio i inni razem chodzili
do szkoły, dopóki nie musieli przerwać nauki, żeby zacząć uprawiać ziemię jak wszyscy
Hutu w ich okolicy. Zanim nadeszła wiosna 1994 roku, spotykali się prawie co wieczór,
żeby się razem napić. W więzieniu spotykają się o szóstej rano na dziedzińcu, żeby iść
razem po wodę z jeziora, zjeść śniadanie czy zagrać w siatkówkę.
Hatzfeld odwiedza ich codziennie. Towarzyszy mu jego przyjaciel i tłumacz, ocalony
nauczyciel Innocent Rwililiza. Adalbert, Pancrace, Pio - Innocent zna ich wszystkich.
Zanim nadeszła wiosna 1994, młodszych uczył w szkole, a ze starszymi widywał się w
barach. To zwykli ludzie - zauważa Hatzfeld - jakich opisywali Primo Levi i Hannah
Arendt. Żaden nie miał wcześniej zatargów z sąsiadami Tutsi o miedzę, o krowę, która
weszła w szkodę, czy o kobietę.
Czasem gawędzą niemal serdecznie, choć wzajemna nieufność nie gaśnie. Powstaje
nowa książka - Une saison de machettes (Sezon maczet). Czy słusznie zrobił, decydując
się udzielić głosu zabójcom? Hatzfeld nigdy nie pozbył się wątpliwości.
Ocaleni bali się, że im nie uwierzy. Zabójcy - pisze Hatzfeld - nie boją się, że może
im nie uwierzyć. Boją się, że pewnego dnia ich słowa obrócą się przeciw nim. A jednak
- zauważa - sprawcy ludobójstwa w Rwandzie wydają się mniej poruszeni od innych
zbrodniarzy wojennych. Zbrodnia przybiera tutaj charakter absolutny. Oznacza
ostateczną transgresję. Przenosi zarówno ofiary, jak i sprawców w inną przestrzeń, w
strefę niewyobrażalnego, poza wszelkie punkty odniesienia, wszelki sens.
Monstrualność tego, co się stało, blokuje myśl, utrudnia słowa. Zdaniem Hatzfelda to
właśnie ten monstrualny aspekt dokonanej zbrodni, który nie przestaje straszliwie
dręczyć ocalonych, wydaje się uwalniać zabójców od poczucia winy.
Hatzfeldowi narzuca się to samo pytanie, które przed laty zadawał sobie Primo
Levi. Czy byliśmy świadkami racjonalnie przeprowadzonego planu, czy też jedynej w
swoim rodzaju manifestacji zbiorowego szaleństwa? Logiki zmierzającej ku złu, czy też
braku logiki? Oba aspekty ze sobą współistniały - konkludował Levi.
Ludobójstwo rwandyjskie, jak Szoah, było aktem szaleństwa - pisze Hatzfeld - ale
przede wszystkim ukoronowaniem długich przygotowań.
Przez wiele setek lat monarchowie Tutsi rządzili w Rwandzie. Zarówno Niemcy,
którzy w 1899 roku uczynili z Rwandy swój protektorat, jak i Belgowie, którzy w roku
1919 przejęli w niej władzę, popierali i umacniali rwandyjską monarchię.
Podziały przebiegające przez społeczeństwo rwandyjskie nie były jednak oczywiste.
Jeden był język, jedna religia, jedna kultura. Przynależność do dwóch wielkich grup
społeczno-zawodowych - hodowców Tutsi lub rolników Hutu - była dziedziczna, a
jednak Hutu, którzy posiadali większe stado bydła, uznawani zostawali za Tutsich, zaś
Tutsi pozbawieni krów mogli stać się Hutu. Wszyscy mieszkali przemieszani i w każdym
z rwandyjskich ubwoko, „klanów", odnaleźć można było Hutu, Tutsich i Twa -
spychaną na margines nieliczną ludność pigmejską.
Nakładające się na siebie i przenikające się grupy etniczne, klany i kasty Afryki
stanowiły zagadkę dla dziewiętnastowiecznych europejskich antropologów. Na użytek
zachodniej nauki - i kolonialnej administracji - próbowali oni jednak wtłoczyć złożone i
dynamiczne afrykańskie tożsamości w sztywne ramy prostych klasyfikacji.
Antropologom sprawa wydawała się jasna - Tutsi i Hutu stanowili dwa osobne
plemiona.
Europejska myśl rasowa sięgała korzeniami oświeceniowej Francji. Umarłaby
zapewne śmiercią naturalną, jak wiele innych nieodpowiedzialnych
dziewiętnastowiecznych teorii - pisała Hannah Arendt - gdyby nie gwałtowna
ekspansja kolonialna. Dla zwolenników kolonii teorie rasowe okazały się
niezastąpioną bronią. Pozwalały postawić poza prawem tych, którzy znaleźli się po złej
stronie klasyfikacji rasowej. „Różnica pomiędzy tubylcem a złoczyńcą zanika - pisał Al
Carthill, brytyjski administrator Indii. - Jeden i drugi znajduje się poza
społeczeństwem".
To w koloniach - pisze Arendt w Korzeniach totalitaryzmu - Europa dokonała
dwóch podstawowych wynalazków, na których po latach miał oprzeć się nazizm.
Pierwszym z nich była właśnie rasa, drugim zaś biurokracja. Podczas gdy dzięki idei
rasy masakry przestawały być nazywane morderstwem, biurokracja zdejmowała
indywidualną odpowiedzialność z ich autorów. Pojęcie „masakry administracyjnej"
Hannah Arendt zapożyczyła właśnie od Carthilla. Brutalność rasowej dominacji
przyciągała z Europy najgorsze indywidua, zaś rozwój biurokratycznej administracji
działał jak magnes na ludzi zdolnych i wykształconych. Ich połączenie - pisze Arendt -
dało niewyobrażalną nigdzie dotąd akumulację władzy i mocy zniszczenia.
W myśl teorii rasowych, określone cechy budowy ciała danej grupy ludzi miały
wiązać się z określonymi zdolnościami intelektualnymi i rysami charakteru.
Zafascynowani Darwinowską teorią ewolucji, antropolodzy próbowali uszeregować
narody od najbardziej do najmniej rozwiniętych. W twarzach Tutsich dopatrywano się
cech jakby bardziej europejskich. Zauważano, że wyróżniali się także statystycznie
nieco wyższym wzrostem. Różnice te nie były większe niż istniejące na przykład
pomiędzy klasami społecznymi we Francji, konkluzja była jednak jednoznaczna. Tutsi
górowali nad Hutu. Musieli być w sercu Afryki elementem napływowym, który przed
wiekami zawędrował tutaj skądinąd, zapewne z doliny Nilu, i podporządkował sobie
miejscowe plemiona.
W myśl ideologii, która ludom „wyższym" dawała „naturalne" prawa nad
„niższymi", wprowadzono w życie stosowne zarządzenia. Pod protektoratem
europejskim Hutu, którzy dotąd w monarchii Tutsi sprawowali część wysokich
urzędów, zostali pozbawieni swych funkcji. Lokalnymi naczelnikami mogli odtąd być
wyłącznie Tutsi, a ich pozycja miała być dziedziczna. Także studia dozwolone były
jedynie dla Tutsich, a Hutu wstępować mogli wyłącznie do seminariów duchownych.
W języku kinyarwanda nie było słowa „plemię" ani określenia „przynależność
etniczna". Aby podzielić Hutu i Tutsich, Europejczycy zmienili sens słowa ubwoko,
które oznaczało klan - choć klany rwandyjskie były przecież mieszane. Gdy na początku
lat trzydziestych xx wieku Belgowie wprowadzili w Rwandzie dowody osobiste z
wpisem „Hutu" lub „Tutsi", przynależność, która dotąd bywała płynna, zmieniła się w
radykalną barierę.
Jean Hatzfeld nie bada winy kolonialnej administracji, stosującej zasadę „dziel i
rządź". Notuje tylko, że kiedy wykształceni Tutsi zaczęli wspominać o niepodległości,
Belgowie zmienili swoją politykę. Podczas rewolty w 1959 roku poparli rolników Hutu,
którzy obalili monarchię Tutsich. W skali kraju Tutsi stanowili ledwie około jednej
piątej ludności. Gdy w 1961 roku Rwanda została w końcu niepodległym krajem,
przywódcy Hutu ostatecznie zepchnęli ich na margines - nie tylko dawnych
arystokratów, ale i nauczycieli, urzędników, rolników.
Klasyfikacja etniczna szybko zapuściła w Rwandzie korzenie. Kategorie etniczne,
nadane Rwandyjczykom przez władze kolonialne, stały się poręcznym narzędziem
politycznych rewindykacji.
„Nasze kolonizowane społeczeństwa przyjęły bez żadnej krytyki ten zamknięty
rodzaj tożsamości, który wpajali nam kolonizatorzy - pisze Edouard Glissant, pisarz i
eseista martynikański. - Większość niegdysiejszych walk antyko- lonialnych na świecie
prowadzona była w myśl przekonania o istnieniu jakiejś tożsamości absolutnej, i
okazała się katastrofalna w skutkach: narodowych egoizmach i braku relacji z Innym".
Tutsich piętnowano jako chytrych krwiopijców w przeludnionym kraju. Wzgórza
Rwandy były w istocie jednym z najgęściej zaludnionych miejsc na świecie. Wolnych
parceli uprawnych było coraz mniej. Jak dowodziła oficjalna propaganda, stada krów
należących do Tutsich tratowały żyzną ziemię rwandyjską. Hutu z natury lepiej potrafili
uprawiać rolę i to im należała się ziemia. Tutsi w myśl tej doktryny nie byli w Rwandzie
u siebie.
W sporach podsycanych wpierw przez kolonialne mocarstwa, a następnie przez
miejscowy reżim, używano w dużej mierze języka kolonialnej antropologii.
Juvenal Habyarimana objął urząd prezydenta w 1973 roku. Przez dwadzieścia lat
swoich rządów utwierdził system władzy Hutu oparty na konfiskatach dóbr Tutsich,
numerus clausus w szkołach i urzędach, a także na wybuchających regularnie krwawych
pogromach, których sprawcy nie byli karani. Francja wspomagała Habyarimanę
militarnie.
Yolande Mukagasana, pielęgniarka z Kigali, która w 1994 roku straciła męża i troje
dzieci, opowiadała przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym o szkole, do której
chodziła. Na jej przykładzie pani uczyła inne dzieci, jak odróżniać Tutsich. „Udało im
się wmówić nam, że do niczego się nie nadajemy - mówiła Yolande. - Wyrośliśmy jedni
na uległe ofiary, drudzy na potencjalnych katów".
Ludobójstwo w Rwandzie, jak w Niemczech - ciągnie Hatzfeld - było dziełem
totalitarnego reżimu opartego na podziale etnicznym, reżimu, który od dawna
utrzymywał się u władzy. To z tego właśnie powodu, jego zdaniem, tak trudno
odpowiedzieć na pytanie, co byśmy zrobili na miejscu Adalberta albo Leoporda. Nie
dlatego że nie możemy postawić się w sytuacji rolnika, który uprawia fasolę na
wzgórzach Rwandy. Dlatego że nie wychowaliśmy się w despotycznym reżimie
zbudowanym na podziale etnicznym.
Przez trzydzieści lat uchodźcy Tutsi napływali falami do sąsiedniej Ugandy, gdzie
organizowali zbrojne oddziały. W 1990 roku zaczęli atakować armię rządową,
składającą się w większości z żołnierzy Hutu. Siły Organizacji Narodów Zjednoczonych
nie potrafiły położyć kresu coraz bardziej zaciętym walkom.
„Wszystkie ludobójstwa współczesnej historii zdarzają się w czasie wojny - pisze
Hatzfeld. - Wojna tworzy stan bezprawia, uprawomocnia śmierć, normalizuje
barbarzyństwo, podsyca strach i fantasmagorie, ożywia stare demony, podważa
moralność i humanizm. Osłabia ostatnie mechanizmy obrony u przyszłych sprawców
ludobójstwa".
„Od 1992 roku programy wszystkich partii Hutu proponowały zabójstwa Tutsich -
powiedział Hatzfeldowi skazany na śmierć Joseph-Desire Bitero, szef formacji
interahamwe z Nyamaty. - Były dokładne i przemyślane. Odczytywano je na
mityngach, publiczność oklaskiwała je gorąco. Powtarzano je w radio... Wszyscy mogli
je dobrze usłyszeć i zrozumieć, a w pierwszym rzędzie biali i Tutsi". W audycjach
radiowych o Tutsich mówiło się „karaluchy", a humorystyczne piosenki i skecze
wzywały do ich eksterminacji.
Innocent Rwililiza wspomina, że nawet on się śmiał. „Przyzwyczailiśmy się - mówi. -
Nie zwracaliśmy już uwagi na groźby". A jednak zabójstwa zdarzały się coraz częściej, i
nie były karane.
Zapewne już od grudnia 1993 roku lokalni przywódcy partyjni, oficerowie i notable
wiedzieli o planach eksterminacji. W Kigali wiedziały o tym ambasady obcych państw i
sztab ONZ.
„Odpowiedzialni za ludobójstwo w Rwandzie nie są ubodzy i ciemni rolnicy czy
krwiożerczy i pijani interahamwe - powiada Innocent. - Odpowiedzialni są ludzie
wykształceni. Profesorowie, politycy, dziennikarze, którzy wyjechali do Europy
studiować rewolucję francuską i nauki humanistyczne... Jestem nauczycielem, więc
myślę, że wykształcenie jest potrzebne, żeby nas oświecić. Ale ono nie czyni człowieka
lepszym, ono czyni go bardziej skutecznym".
W1959 roku Hutu zabijali i przepędzali Tutsich bez wytchnienia, ale ani przez
chwilę nie wyobrażali sobie, że mogą ich eksterminować - ciągnie Innocent. - „To
intelektualiści dodali im odwagi, zaszczepiając myśl o ludobójstwie i uwalniając od
wahań".
Elie: „Jak przy pracach polowych, czekaliśmy na odpowiedni sezon. Śmierć naszego
prezydenta była sygnałem do ostatecznego chaosu. Ale tak jak przy zbiorach, siew
miał miejsce już wcześniej".
„Zrozumiałem - powiedział Jean-Baptiste - że słowa i czyny się dopasowały".
Hatzfeld przywołuje historyków Holokaustu, którzy wyliczają cztery etapy:
poniżenie, naznaczenie, koncentracja w obozach czy gettach i w końcu likwidacja.
Naznaczenie i koncentracja w Rwandzie nie były potrzebne - zauważa. Zabójcy znali
swoje ofiary. Każdy wiedział, kim są jego sąsiedzi. Tutsi zresztą ze strachu sami skupiali
się w grupy, wpierw w kościołach, a potem na bagnach czy w lasach.
Prawda - pisze Hatzfeld - że społeczeństwo miejskie ma ludobójstwo miejskie, zaś
społeczeństwo wiejskie ludobójstwo wiejskie. W kraju filozofii, jakim były Niemcy,
ludobójstwo stawiało sobie za cel oczyścić istotę i myśl, podczas gdy w kraju
rolniczym, jakim była Rwanda, miało oczyścić ziemię. Wiejskie ludobójstwo
rwandyjskie dorównało jednak wydajnością miejskiemu ludobójstwu niemieckiemu.
Wystarczyło sto dni, by zginęło osiemset tysięcy Tutsich i dziesiątki tysięcy Hutu,
którzy nie chcieli uczestniczyć w rzezi. Liczba zabitych, przyjęta przez ONZ, nie jest
jednak ścisła. Niektóre źródła mówią nawet o milionie ofiar. W przeciwieństwie do
władz hitlerowskich czy Czerwonych Khmerów w Kambodży, zabójcy rwandyjscy nie
próbowali prowadzić rachunków.
Większość krajów Afryki - zauważa Hatzfeld - stanowi mozaikę grup etnicznych i
kultur. Regułą jest jednak współpraca, nie konflikt. Pisarze afrykańscy, jak Veronique
Tadjo z Wybrzeża Kości Słoniowej czy Tierno Monenembo z Gwinei, którzy pisali o
tragedii Rwandy, nie mieli lepszego klucza, by zrozumieć, co się stało, aniżeli pisarze z
Europy.
„Ludobójstwa nie ma w obyczajach afrykańskich, przyszło skądinąd" - powiedziała
Hatzfeldowi Berthe Mwanankabandi, ocalona Tutsi. Ludobójstwo - poprawia ją jednak
Hatzfeld - nie jest w niczyich obyczajach, afrykańskich, europejskich czy azjatyckich.
Jest zawsze „poza".
Można zatem żałować, że Hatzfeld rozpoczyna swoją trzecią książkę poświęconą
Rwandzie, pytając swoich rozmówców, czym jest dla nich Afryka. Można żałować, że
ulega pokusie - prawda, że tylko raz - by zbudować cały rozdział na próbach
poszukiwania przeciwstawnych esencji „afrykańskości" i „europejskości". To być może
najmniej przekonujący fragment jego rwandyjskich rozważań. Hatzfeld sam w końcu
zresztą wycofuje się ze swego pytania. Trauma rwandyjska nie ma odpowiedników
gdzie indziej - zauważa. Pytanie, czym jest Afryka, postawione ludziom, którzy wyszli z
doświadczenia Rwandy, nie prowadzi donikąd. Afryka, można by zresztą dodać, nie
istnieje - istnieje gigantyczny archipelag bardzo różnych regionów i zmieniających się
kultur. Zaś idee, do których odwoływali się rwandyjscy ideologowie ludobójstwa,
pochodzą z wielorakich źródeł.
A jednak Hatzfeld dotyka tu istotnej kwestii. Jest nią pytanie o to, jak reszta świata
patrzy na tragedię Rwandy. Czy podświadomie nie postrzegamy tego, co się tam
wydarzyło, przez pryzmat naszej wyobrażonej „Afryki", tego ciemnego punktu, w
którym zbiegają się najmroczniejsze europejskie fantazmaty? Mowa tu o tej Afryce,
którą Hegel nazywał „kontynentem poza historią", a Wiktor Hugo „absolutem w
potworności", o tej Afryce, którą po dziś dzień lubimy zwać „Czarnym Lądem".
Dziewiętnastowieczna antropologia umieszczała ją na samym dole drabiny
człowieczeństwa. W europejskiej wyobraźni ta właśnie Afryka stała się sceną dla
projekcji naszych własnych psychodram - metaforą najciemniejszych obszarów ludzkiej
duszy, miejscem powrotu tego, co wyparte, ucieleśnieniem radykalnego Innego.
Nie przypadkiem tu właśnie Joseph Conrad kazał rozgrywać się swemu Jądru
ciemności. Tytuł jego powieści zapadł w popularną wyobraźnię. Brutalność nie była
jednak po stronie mieszkańców Konga. Militaryzm, nieustający podbój terytorialny
dokonywany w imię „przestrzeni życiowej", rasizm i eugenika, polityka przymusowej
pracy i „masakr administracyjnych" - nazizm był, według Hannah Arendt, najpełniejszą
realizacją mechanizmów realizujących się wcześniej w koloniach. ,Exterminate all the
brutes!" - notował Kurtz, bohater Jądra ciemności. „Wyciąć w pień to bydło!".
Tragedia rwandyjska wydawała się jednak nagłym potwierdzeniem wszystkich
europejskich stereotypów ciążących na obrazie kontynentu. Zobaczono w niej wynik
niedoboru cywilizacji, cokolwiek by się miało kryć pod tym słowem - jakby cywilizacja
uniemożliwiała ludobójstwo, jakby uniemożliwiła Auschwitz. Europejscy misjonarze
zarzucali sobie powierzchowność ewangelizacji Rwandy, jakby tysiąc lat
chrześcijaństwa w Niemczech czemukolwiek zapobiegło. Poszukiwania korzeni
pozaeuropejskich masakr w moralnej niedoskonałości lokalnych „kultur" czy
„cywilizacji" może w istocie budzić jedynie zadziwienie. Dotąd żyją między nami ludzie,
którzy na przedramieniu mają wytatuowany numer.
Odwoływanie się do kulturowych stereotypów i posługiwanie egzotycyzującym
słownictwem gdy mowa o konfliktach, które toczą się poza Zachodem Europy, nie jest
jednak bez konsekwencji. Pisząc o „atawistycznych nienawiściach etnicznych",
dziennikarze zwalniali się z obowiązku wyjaśnienia politycznych i ekonomicznych
mechanizmów wojny, która toczyła się w Bośni. Zwalniali jednocześnie swoich
czytelników z obowiązku rozliczenia własnych polityków z tego, co zrobili, by zapobiec
masakrom. Wojna w Bośni toczyła się o trzy godziny lotu samolotem od Paryża,
Londynu czy Warszawy, a jednak zepchnięto ją w inną czasoprzestrzeń - w obcy nam z
definicji świat, rządzony obcą nam, „atawistyczną", a więc z zasady niezrozumiałą
logiką. W wojnie o bogactwa naturalne wschodniego Konga, która już po rwandyjskiej
tragedii zdążyła pochłonąć pięć milionów ofiar, jedną z głównych stawek jest koltan,
niezbędny do produkcji telefonów komórkowych. Etykietka kolejnej „rzezi plemiennej"
w Afryce pozwala jednak zachodniej opinii publicznej przymknąć oczy na działania
zachodnich korporacji i milczenie zachodnich polityków. Wzdychając nad
„afrykańskimi ludobójstwami", kolejni francuscy prezydenci bagatelizują potrzebę
dyskusji o roli, jaką Francja odegrała w Rwandzie.
Słowa nie są zatem moralnie neutralne. Określenie „plemię", dawno zarzucone
przez antropologów, powraca nadal w Polsce, gdy mowa o Hutu i Tutsich, choć nie
użylibyśmy go na przykład w odniesieniu do Basków czy Walijczyków. To jedno słowo
wystarczy, by zepchnąć dyskusję z terenu polityki, zarezerwowanego dla dzisiejszego
Zachodu, zamieszkanego przez różne grupy etniczne, na teren tradycyjnej
antropologii, zarezerwowany dla „prymitywnych" obszarów świata, zamieszkiwanych
właśnie przez „plemiona". Otwiera się semantyczna pułapka, która nie pozwala nam
dostrzec współczesnego charakteru rwandyjskiego konfliktu, jego zakorzenienia w
naszej wspólnej rzeczywistości.
Ludobójstwa wprawia w ruch ekonomia, polityka, ideologia, historia. Oczywisty
jest obowiązek badania ich mechanizmów. Jednocześnie pozostaje jednak strefa
cienia, która nie poddaje się ani rozważaniom historyków, ani intuicjom badaczy
kultury. Przepaść, która wymyka się zrozumieniu. Jesteśmy w obliczu doświadczenia,
które zawiesza sens.
Różne drogi mogą doprowadzić do skrajnego miejsca człowieczeństwa. To miejsce
jest też bez wątpienia zawsze inne - a zarazem, być może, zawsze to samo.
Opowieści tych, którzy dotknęli rwandyjskiego ludobójstwa, ocalonych, ale i
zabójców, są bezcenne. Zakorzenione w szczególnym miejscu i czasie, są jednocześnie
poza wszelkim miejscem i czasem - w „nagości życia". To opowieści o tym, czego nie da
się opowiedzieć. Pieczołowicie otaczają refleksją wyrwę ziejącą w doświadczeniu
człowieka. Mówić o traumie, to mówić bowiem o tym, co jest wokół. Dawać
świadectwo tożsamości, pamięci, sensowi, które odbudowują się na zgliszczach tego,
co się wydarzyło.
Opowieść rozmówców Hatzfelda coś nam zabiera i coś nam zarazem daje. Dotyka
doświadczenia poza naszą wyobraźnią, a jednak jest nam bliska, jakby mogła być
naszą własną opowieścią.
Hatzfeld wciąż przyjeżdża do Rwandy. Przygląda się, jak Nyamata z wolna powraca
do życia. Życia pełnego powikłań - pozostały wdowy, które nie mają praw do parceli
po mężach, zgwałcone kobiety zarażone wirusem HIV, osierocone dzieci. Otwarto
jednak szpital i zbudowano antenę dla telefonów komórkowych. Rosną kolejne wille.
W styczniu 2003 roku rząd Rwandy zwalnia z więzień szesnaście tysięcy zabójców,
którzy przyznali się do winy, lecz nie zdążono ich osądzić.
Dwanaście lat po ludobójstwie Strategia antylop powraca na wzgórza Nyamaty.
Powraca do świadectw ofiar, i do opowieści morderców. Opowiada o czasie, który
upływa, o powolnym konstruowaniu prywatnej i zbiorowej pamięci.
Oto nowy etap dziejów Rwandy, dla którego znów próżno by szukać precedensów.
Rwanda nadal porusza się po granicach ludzkiego doświadczenia. Na wzgórzach
Nyamaty mieszkają dziś obok siebie, w najbliższym sąsiedztwie, przez płot, przez
drogę, mordercy i ci, których bliscy zginęli od ich maczet.
Czym jest sprawiedliwość? Czym jest przebaczenie? Co ma oznaczać to pojednanie,
które wydaje się zarazem tak niezbędne i tak niewykonalne?
Olga Stanisławska
Jeszcze jakieś pytania?
„Gdy Szatan rozdzielał wśród ludzi siedem grzechów głównych, Afrykanin
wyciągnął łakomstwo i gniew. Nie wiem, czy wybierał pierwszy, czy ostatni, ani co
wzięli sobie biali i Azjaci, bo nie bywałam w świecie. Ale wiem, że ten wybór będzie
nam zawsze ciążył. Zachłanność wznieca w Afryce więcej swarów i wojen niż susza czy
niewiedza. I w zamęcie zdołała wzniecić ludobójstwo wśród tysiąca wzgórz".
Claudine Kayitesi przerywa i lekko się uśmiecha, jakby chciała złagodzić wymowę
tych słów, po czym dodaje: „Cieszę się, że jestem Afrykanką, gdyby nie to, niczym nie
mogłabym się cieszyć. Ale na pewno nie jestem z tego dumna. Czy można być
dumnym, kiedy jest ci ciężko? Ale jestem po prostu dumna, że jestem Tutsi, tak,
zdecydowanie, bo Tutsi mieli zniknąć z powierzchni ziemi, a ja przecież żyję".
Podczas mojej ostatniej wizyty, dziesięć lat temu, Claudine wraz z okoliczną
dzieciarnią zajmowała dawny dom kuzynki przy stromej drodze na wzgórze Rugarama.
Lepiankę o ścianach z mocno popękanej już gliny, krytą pordzewiałą blachą, lecz
otoczoną wspaniałym wonnym ogrodem, który pielęgnowała. W szopie za domem
trzymała cielę w zagrodzie i trochę garnków.
Później chłopi z sąsiednich pól wyszli na wolność, także zabójca jej siostry, którego
boi się spotkać po zmroku. Toteż zaraz po ślubie z ulgą opuściła to miejsce, by
przenieść się na ziemię męża, Jeana Damascene'a, którego poznała jeszcze w szkole.
Tak opowiada o pamiętnym ślubie: „Z mężem spotkaliśmy się znów przed dwoma laty,
na początku były miłe słowa, planowaliśmy ślub na Nowy Rok, pobraliśmy się w lipcu.
To było wielkie święto, najpierw śpiewał chór kobiet we wzorzystych pagnes, jak z
fotografii; włożyłam trzy tradycyjne suknie, mąż miał na dłoniach białe rękawiczki,
kościół udostępnił nam podwórze i dał obrusy, trzy furgonetki przywiozły fantę, wino z
sorgo i, rzecz jasna, skrzynki primusa. Zabawa trwała trzy dni, nie do wiary. Teraz, po
ślubie, los się do mnie uśmiecha, ale tylko teraz. Bo wiem, że nie ma przyszłości po
tym, co przeżyłam".
Dziś Claudine mieszka w nowym parterowym domku wśród dziesiątków
identycznych pawilonów owego moudougoudou. leżącego na kamienistym,
porośniętym krzewami zboczu, ponad szeroką drogą do Nyamaty, o kilka kilometrów
od Kan- zenze. Witając nas, kładzie na stoliku pęk sztucznych kwiatów z materiału, by
upiększyć naturalne bukiety, przepędza z podwórza ciekawską dzieciarnię, zaciąga
zasłony i siada w drewnianym fotelu z rozbawioną miną.
„Jeszcze jakieś pytania? - udaje zdziwienie. - Znów o te masakry. Mógłby pan już
przestać. Po co znowu o to pytać? Dlaczego mnie? Tak trudno odpowiadać. Już od
pierwszych słów książki mogą mi nie wierzyć. Tutsi dzielili bagna z dzikimi świniami.
Pili czarną wodę z sadzawki, nocą na czworakach szukali pożywienia, w pośpiechu
załatwiali potrzeby osobiste. Nawet gorzej, już wam mówili, żyli jak zwierzyna łowna,
pełzali w błocie, nasłuchiwali, czekali na maczety myśliwych. Ale to było takie
nienaturalne polowanie, bo cała zwierzyna miała zniknąć, choć nikt jej nie zjadał.
Można powiedzieć, że przeżyli wojnę Dobra ze Złem, widzieli to wszystko na własne
oczy, w całej nagości, że się tak wyrażę.
Powinnam uznać, że Dobro w końcu wygrało, bo pozwoliło mi uciec i przeżyć, a
teraz mam rodzinę i wsparcie. Ale tata, mama, siostrzyczki i wszyscy konający, którzy
szeptali w błocie, choć nikt nie słuchał ich ostatnich słów, oni wszyscy nie muszą już
odpowiadać na pańskie pytania. Wszyscy ścięci maczetą, którzy błagali o jakiś ludzki
odruch, wszyscy ci ludzie, którzy wiedzieli, że odchodzą nago, bo przed końcem
skradziono im ubrania. Wszyscy zmarli, gnijący w gąszczu papirusów czy wystawieni na
palące słońce, oni wszyscy nie mają komu powiedzieć, że myślą inaczej".
Claudine ma swą tajemnicę, lecz nigdy się na nic nie skarży. Co rano schodzi z
mężem na pole, w południe rozpala ogień pod garnkiem, po południu wychodzi, do
koleżanek, do parafii, do Nyamaty. Nie domaga się już zadośćuczynienia, nie czeka na
sprawiedliwość. Z nikim nie współpracuje, niczego nie udaje, nie boi się słów. Nie
ukrywa swych lęków i nienawiści do zabójców ani tego, że zazdrości ludziom, którzy
mogą przedstawić dzieciom swych rodziców, ani żalu, że nie zdobyła dyplomu
pielęgniarki. „Nieraz posyłam życiu złe spojrzenie, ale nie spuszczam oczu", kwituje. Złe
spojrzenie kontrastuje z jej wesołą twarzą, sukniami szkarłatnej barwy, dwójką
hałaśliwych dzieci, które nie odstępują jej na krok.
Uprzedza pytanie i uśmiecha się: „Tak, spokój powrócił. Mam piękne dzieci, dosyć
żyzne pole, dobrego męża, który mi pomaga. Parę lat temu, po masakrze, kiedy mnie
pan poznał, byłam zwykłą dziewczynką, jedną z wielu sierot, bez niczego, tylko ciężka
harówka i złe myśli w głowie. A potem, dzięki mężowi, stałam się panią domu, nie do
wiary. Rano, kiedy się budzę, odwaga podaje mi rękę, nawet po koszmarnej nocy czy
podczas suszy. Życie się do mnie uśmiecha i jestem mu wdzięczna, że nie zostawiło
mnie na bagnach.
Ale nadzieja, że będę kimś, odeszła. Nigdy nie usłyszy pan, jak prawdziwa Claudine
odpowiada na pańskie pytania, bo trochę już brakuje mi miłości własnej. Zaznałam
bydlęcego życia, doświadczyłam okrucieństwa hieny i czegoś jeszcze gorszego, bo
zwierzęta nie są aż tak złe. Nazwano mnie insektem. Zgwałciło mnie dzikie zwierzę.
Zapędzono mnie w miejsce, o którym nie da się opowiedzieć. Ale najgorsze jest jeszcze
przede mną. Moje serce zawsze już będzie nieufne, ono już wie, że przeznaczenie nie
musi dotrzymywać najprostszych obietnic.
Dobry los podarował mi drugie życie i tego nie będę już odrzucać. Ale będzie to
tylko połowa egzystencji, tamta została przerwana. Ścigała mnie śmierć, kiedy za
wszelką cenę chciałam przeżyć. A potem męczyło życie, gdy chciałam rozstać się z tym
światem, skończyć ze wstydem, który mnie zadręczał.
Wchodziłam w życie z dziewczęcą ufnością bez granic. Zdradziło mnie. To okropne
nieszczęście, gdy zdradzą cię sąsiedzi, władza, biali. Po czymś takim można się pogubić.
Niektórzy mężczyźni rzucają motykę i przesiadują w barze, kobiety zostawiają dzieci na
pastwę losu i przestają o siebie dbać.
Ale kto mógłby znieść, że życie go zdradziło? To poważna sprawa, potem już nie
wiadomo, w którą stronę pójść. Dlatego od teraz będę stała z boku".
Wniebowzięci
W porze suchej prowincja Rilima, najbardziej jałowa w dystrykcie Bugesera, gdzie
na jednym ze wzgórz wznoszą się ceglane mury więzienia, omdlewa w zapylonym, a
jednak świetlistym powietrzu. Jednak gdy na początku stycznia otwierają się ogromne
wrota, tłum drepczących na dziedzińcu więźniów zdaje się nie dostrzegać upału. Mają
na sobie najrozmaitsze cywilne ubrania, ruszają pospiesznie, jakby chcieli jak
najszybciej opuścić to miejsce, mimo wszystko uważają, by się nie rozpychać.
Na rozkaz znudzonych żołnierzy gromadzą się w cieniu eukaliptusowego lasku,
jedynej wyspy zieleni, z której korzystają strażnicy fortecy. Nie śpiewają jak inni
osadzeni, którzy nieco dalej w różowych uniformach, nawet nie patrząc w tę stronę, w
dwóch równych kolumnach krążą między zakładem karnym a jeziorem, nosząc wodę.
W szeptach nie da się ukryć podniecenia. Więźniowie, potulni i pobudzeni zarazem,
zaniepokojeni i uradowani, nie wiedzą, jak się właściwie zachować. Nic dziwnego, gdyż
ku zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza samych zainteresowanych, po siedmiu latach
niewoli zwolniono ich bez wyjaśnień.
Radio podało wiadomość trzy tygodnie wcześniej w lakonicznym komunikacie
prezydenta, wygłoszonym tak, jakby to była prognoza pogody. Zapowiadano w nim
uwolnienie pierwszej grupy czterdziestu tysięcy więźniów, zabójców skazanych za akty
ludobójstwa, z sześciu więzień w kraju.
Na dźwięk gwizdka więźniowie z Rilimy opuszczają mury zakładu, kłaniając się
uniżenie strażnikom, i schodzą po kamienistym zboczu, przeskakując zarośla. Jest
wśród nich, znowu razem, banda ze wzgórza Kibungo, która przyczyniła się do
powstania książki Une saison de machettes (Sezon maczet). Pio Mutungirehe,
najmłodszy, beniaminek, który już nie jest taki młody; Fulgence Bunani, niedoszły
wikary, któremu udało się cudem zachować białe sandały przez cały czas uwięzienia;
Jean-Baptiste Murangira, dumny z roli przewodniczącego stowarzyszenia skruszonych,
wyprostowany jakby połknął kij; Alphonse Hitiyaremye, który nie przestaje
gestykulować i słać wokół uśmiechy, strażnikom, przechodniom, kolegom; Leopord
Twagirayezu, przeciwnie, kroczy uroczyście; Pancrace Hakizamungili, bardziej nieufny,
rozgląda się bacznie, ale już myśli o pierwszej butelce primusa; Adalbert Munzigura,
tryskający energią, idzie na czele orszaku, tak jak stał w pierwszym rzędzie
zbrodniczych ekspedycji. Wszyscy razem, z wyjątkiem Josepha-Desire Bitero z grupy
skazanych na śmierć.
Pancrace wspomina ostatni dzień w więzieniu:
„Naprawdę nie wierzyłem, że będę miał tak niesamowite szczęście i wyjdę kiedyś z
więzienia. Słyszało się coś tam od odwiedzających, ale nie myślałem, że to może być
prawda. 2 stycznia 2003 roku, kiedy radio nadało mowę prezydenta, byliśmy tak
uradowani, usta się nam nie zamykały, nawzajem dodawaliśmy sobie otuchy. W
ostatnią noc były chóralne śpiewy. Niektórzy nie chcieli już nawet niczego jeść. W
więzieniu były dwie grupy, ci, którzy postanowili zeznawać, byli wniebowzięci, a ci,
którzy się wszystkiego wyparli, klęli i złorzeczyli".
Jego stary kompan lgnace Rukiramacumu:
„Myślałem o urwagwie, której się napijemy. Zdawało mi się, że nie skosztujemy jej
już nigdy w życiu, że zatrzasnęli za nami bramy już do końca świata. Przed
zwolnieniem, kiedy w więzieniu szalała epidemia, myśleliśmy, że jeszcze chwila, a będą
nas tu grzebać. Liczyliśmy zmarłych i tych, co zostali, a także dni, które nam zostały.
Z uwagi na mój wiek wsadzili mnie na ciężarówkę dla starców i chorych. Do
Nyamaty dojechaliśmy już po zmroku. Baliśmy się wracać do domów przez las, przez
pierwszą noc koczowaliśmy na podwórzu merostwa. Rano wzięliśmy torby. To był
dzień targowy. Obeszliśmy targ z daleka, baliśmy się podejść bliżej, potem zaczęliśmy
się wspinać na wzgórze. Wśród ludzi, którzy schodzili na targ, rozpoznawaliśmy
ocalonych. Słyszałem groźne okrzyki, pogróżki, ale nie trwało to długo. Byli też tacy,
którzy mówili «dzień dobry», chociaż było wiadomo, że nie ze szczerego serca".
Najmłodsi z bandy, Pio, Pancrace, Fulgence i Alphonse opuszczają więzienie pieszo.
Alphonse opowiada:
„Szliśmy w kolumnie liczącej dwa tysiące więźniów. Po drodze ludzie nas
pozdrawiali, ale też kpili i wyśmiewali, więc przestaliśmy śpiewać, żeby nie ściągać na
siebie uwagi. Myślałem sobie w duszy: Nie do wiary, tak się nad nami zlitować, tak się
nie robi".
Kolumna więźniów posuwa się drogą pokrytą grubą warstwą pyłu, pośród jałowych
pagórków, gdzie żółcie i szarość zastępują ochrę i zieleń wzgórz Nyamaty. Więźniowie
mijają wychudłe krowy, przeżuwające bez końca suchą strawę w cieniu nielicznych
drzew, i napotykają grupy ludzi niosących plastikowe kanistry, podążających do
jedynego strumyka w promieniu dwudziestu kilometrów. Wkraczają w milczeniu w ten
porośnięty krzewami kamienisty pejzaż - urozmaicony polami kukurydzy i sorgo na
skraju nielicznych bagnisk i jezior - przemierzają dawne terytorium słoni, lwów,
przepędzonych przez pierwsze fale uchodźców, którzy sami uciekali przed wojnami w
Burundi czy pogromami na północy kraju, półpustynię, która później, dobrze to
pamiętają, posłużyła za bazę zbuntowanym oddziałom inkotanyich, nim rozpoczęli
wojnę z rządem prezydenta Habyarimany.
Ani pragnienie, ani zmęczenie nie spowalnia marszu byłych więźniów przez surowe
tereny, zamieszkałe od kilku dziesięcioleci przez rodziny żyjące tu z nadzieją, że te
jałowe ziemie, zasilane jedynie przez wody okresowe, te nędzne domy o
pordzewiałych dachach pozwolą im uniknąć etnicznego szaleństwa sąsiednich
regionów.
W Nyamacie, głównej osadzie dystryktu, ludzie ze zdumieniem przyjęli wieść o
uwolnieniu więźniów. Także ci, którzy występują w mojej pierwszej książce o
Rwandzie, Dans le nu de la vie (Nagość życia), ocaleni z bagien Nyamwizy, dobrze
pamiętają, jakim szokiem byta ta nowina.
Angelique Mukamanzi:
„Usłyszałam komunikat w radiu. Przywykaliśmy powoli do naszej nowej egzystencji
ludzi ocalonych, domowe zajęcia spychały złe myśli w niepamięć. Wracaliśmy do życia,
czas był po naszej stronie. Nagle, po tej nowinie, zmienił gwałtownie bieg. Poczułam
ciarki na całym ciele. Wspomnienia nagle ożyły. Zbieraliśmy się w moudougoudou w
małych grupkach znajomych, zastanawialiśmy się, jak będzie, kiedy ci zabójcy się tutaj
pokażą.
Pierwsi więźniowie, jakich zobaczyłam, kiedy szłam do Nyamaty, podążali do
swoich domów, unikając spojrzeń. Starali się iść jeden za drugim i kłaniali się uniżenie.
Ci ludzie tak wielu poćwiartowali swymi maczetami, że też powinni umrzeć. Tylko tego
chciałam".
Janvier Munyaneza:
„Wszystkich dziwiło, że wyglądają tak zdrowo. Byli czyści, wydawało się, że utyli.
Zauważyliśmy później, że podczas pracy jakoś dziwnie się pocą. Było widać, że ze
strachu starają się być mili.
Zanim przyszli, władze zorganizowały spotkanie, by nas przestrzec. Zobowiązać,
byśmy nie okazywali agresji, nie obrażali ich i zaczekali na proces, gaęaęę, kiedy ich
oskarżymy, ale bez uprzedzeń. Chłopcom Tutsi, którzy mówili o zemście, władze
groziły, że mogą zająć ich miejsce w Rilimie".
Claudine Kayitesi:
„Wyszłam z dziećmi, żeby im się przyjrzeć, szli równym szeregiem z torbami na
głowach, nie wymieniliśmy słowa. Dzieci były przerażone, myślały, że więźniowie
znowu zaczną knuć. Ja chciałam ich zobaczyć z czystej ciekawości. Najpierw poznałam
sąsiada, niejakiego Cambarelę. To on ściął moją starszą siostrę. Mówili zawstydzeni:
«Pokój, pokój! Jak się macie? Niech Bóg was błogosławi! Bądźmy dla siebie braćmi.
Będziemy się za was modlić». Patrzyliśmy na nich zdumieni, zaciskając pięści".
Byli więźniowie nie mają czasu, by się rozpakować, gdyż w domu już czeka na nich
wezwanie na staż obywatelskiego pojednania, w obozowisku w regionie Bicumbi,
dokąd od razu wyruszają.
Alphonse w następujący sposób opisuje ten obóz szkoleniowy: „Uczono nas, jak
się zachowywać wobec rodzin, które ucierpiały. Okazywać pokorę, spokój podczas
głośnych zgromadzeń, unikać zwad z ocalonymi, którzy szukają zaczepki. Unikać też
szalejącego AIDS i innych chorób. Nauczyć się wypalać cegły dla wdów pogrążonych w
żalu i osieroconych dzieci.
Ale tematem pierwszej lekcji były nasze żony. Wychowawcy ostrzegli nas, że
wszyscy więźniowie spotkają się z prawdziwą plagą zdrad, nieślubnych dzieci,
wyprzedanych pól. Pouczono nas, że skoro państwo nam wybaczyło, my także musimy
przebaczyć naszym niewiernym żonom, które nie mogły przecież wiedzieć, że
przeżyjemy więzienie, i musiały ciężko pracować motyką bez męskiego wsparcia.
W więzieniu wielu wściekało się na rozrzutne czy niewierne żony. Obiecywali im
najgorsze, ale instruktorzy surowo ich ganili. Powtarzali lekcję: zachować spokój
względem winnej małżonki, zachowywać się ugodowo wobec sąsiadów i okazywać
cierpliwość ludziom po ciężkich przeżyciach, słuchać władz. Niezwłocznie zająć się
opuszczonym polem".
Po zakończeniu kursu więźniowie mogą wreszcie wrócić na rodzinne wzgórza.
Alphonse wspomina:
„Wyszedłem z obozu z pakunkiem na głowie i maszerowałem, zdając się na los. W
Nyamacie ludzie otoczyli mnie kręgiem na głównej ulicy i zadawali pytania, szybko się
oddaliłem, żeby nie ściągnąć złego oka. Żona przyjęła mnie dobrze. Dzieci podrosły i
były uśmiechnięte. Ze względu na sąsiadów nie okazywaliśmy zbytniej radości i nie
zabiliśmy kurczaka, ugotowaliśmy tylko ziemniaki.
Kiedyś miałem kilka domów, nie licząc baru, ale żona wszystko sprzedała. Miałem
dużo zapasów - nic nie zostało. Od razu poszedłem na pole. Kiedyś to była kwitnąca
parcela, pełna pięknych bananowców; gdy tam dotarłem, ujrzałem żałosny ugór,
dzikszy od buszu. Przyciąłem kilka zdrowych drzew. Dałem sobie dwa dni odpoczynku.
Według zaleceń władz, powinienem teraz zaczekać dziewiętnaście dni na wyniki testu
na AIDS, nim wejdę w rolę męża.
W centrum nie było już tak wesoło jak kiedyś. Bieda i strach sprawiły, że w barach
umilkły żarty. Jednak widać było wyraźnie, że pouczono ostro obie strony. Hutu
musieli schować złość, Tutsi żądzę odwetu".
Pancrace:
„Ci, którzy nie mieli pieniędzy na ciężarówkę, poszli piechotą, gęsiego. W drodze
przez busz potworzyły się grupki znajomych z różnych wzgórz. Nie było śpiewów, tylko
czasem radosne okrzyki.
Od dziewięciu lat nie byłem w Nyamacie. Patrzyłem na reklamy, nowe marki taxi-
busów, osmalone mury, w mieście panował chaos. Nie traciliśmy czasu na picie. W
Nyarunazi zacząłem żegnać się z kolegami, tak już chciałem dotrzeć na miejsce i założyć
jakieś lepsze ubranie. Siostry kupiły trochę urwagwy i różne dania z ziemniakami,
niestety bez mięsa. Rodzina przyjęła mnie z radością. Ale żal było patrzeć na szkody:
podziurawiona blacha, belki stropowe stoczone przez termity, popękane mury.
Wszystkie bananowce uschły.
Nazajutrz siadłem na podwórzu i przyjmowałem znajomych. Chcieli się dowiedzieć,
jak wyglądało nasze więzienne życie, co z ludźmi, którzy się nie przyznali, zwłaszcza z
tymi, których nazwiska padały przed sądem. Niektórzy przyszli przywitać się ze mną ze
szczerego serca, inni tylko udawali grzeczność, a tak naprawdę liczyli, że zostanę w
więzieniu. Nocą, w ciemnościach byłem niespokojny, czekałem do świtu, żeby pójść na
pole. Dzień później chwyciła mnie bagienna malaria, jednak zabrałem się do pracy.
Przekopałem i wyplewiłem ziemię. Pracowałem tak samo jak przedtem, ale czułem ból
w stawach.
Z początku bałem się pójść do centrum Kibungo. Obawiałem się spotkań z ludźmi,
ryzykownych rozmów. Dopiero po miesiącu wypiłem pierwszą butelkę primusa.
Postawił mi jeden sąsiad. Piwo bardzo mi smakowało, w Rilimie było tylko prawdziwą
pokusą. Nawet nie marzeniem, to nie były wesołe czasy.
W naszym gronie przyjaźń nie osłabła, często się spotykamy, oprócz Adalberta,
który żyje sobie dostatnio w Kigali. A kiedy tu wraca, ma na sobie odprasowane
ubranie, hojnie stawia kolejki w barze i możemy sobie swobodnie pogadać.
W więzieniu spaliśmy pokotem na siennikach, nawet nie było miejsca na zakazane
sny. Zapomnieliśmy o masakrach, męczących wspomnieniach, śniliśmy tylko o latach
dzieciństwa albo o tym, co przeżywaliśmy w więzieniu, o kłótniach i chorobach. Ale od
kiedy nas zwolniono, wspominamy o masakrach w opowieściach, dlatego sny wracają
tylnymi drzwiami, żeby nas zadręczać. W domu śpisz na wolności, bardziej prawdziwie,
a złe sny są teraz bardzo wyraźne: płonące domy, polowania na bagnach, krew w
kałużach, a przede wszystkim ludzie, za którymi biegłeś.
Nie odwiedzałem ocalonych ludzi, obawiam się tego. Spotykaliśmy się na drodze,
udawało nam się wymienić słowa pozdrowienia bez złości i to nam wystarczało. Nie
dostrzegłem w ich spojrzeniach niczego groźnego. Tak naprawdę myślę, że po prostu
obie strony ostro napomniano.
Oskarżono mnie, skazano, a potem ułaskawiono. Nie prosiłem o przebaczenie. W
gruncie rzeczy nie warto, jeśli ta prośba nie może być spełniona".
Ci, którzy ocaleli, czekają zdumieni, niespokojni i wręcz przerażeni na możliwe
skutki tych powrotów. Claudine opowiada:
„Żaden więzień nie próbował prosić o przebaczenie. Tak bardzo boją się rozmów,
że kiedy ktoś się zbliża, rzucają szybko dzień dobry, żeby zapobiec uściskowi dłoni.
Udają niewiniątka, ale unikają bliższych kontaktów z nami.
Mogłabym patrzeć, jak rozstrzeliwują ich publicznie, jednego po drugim. Machali
maczetami do utraty tchu, w biały dzień. Wybaczyć im to nieludzkie. Może taka jest
wola Boga, ale nasza nie.
Kiedy wyszli, widać było, że przeszkolili ich w więzieniu; ale zmienić się, to całkiem
inna sprawa. Jeśli ktoś skorzystał z pierwszej okazji, żeby wywijać maczetą, nie odmówi
za drugim razem, gdy wezwie go nowa wojna. Gdy znów zaczęli przechadzać się na
wolności, wrócił mój sen: biegliśmy, zabójcy nas gonili, dopadali ludzi, ja się
wymykałam, odwracałam, widziałam zabitych, jak siedzą i coś mówią do siebie, nie
chcą już mnie znać. Później przywykłam do więźniów, sen przestał mnie nachodzić.
Staramy się pogodzić z tym sąsiedztwem".
Berthe Mwanankabandi:
„Ja poczułam się nieswojo, bałam się, poszłam więc do Butare. Po drodze
spotkałam znajomą z kościoła. Załatwiła mi pracę na dniówkę jako salowa w szpitalu.
Przysięgłam sobie, że nigdy już nie wrócę, by nie spotykać tych złowrogich spojrzeń.
Oczywiście wróciłam.
Żaden nawet słowem nie przeprosił, nie wysłał upominku. Mają to gdzieś albo boją
się, że usłyszą wyrzuty. Myślą, że skoro zostali uwolnieni na mocy aktu prezydenta, nie
muszą się już kajać i tłumaczyć przed zwykłymi chłopami. W głębi duszy sądzą, że nie
mają obowiązku naprawdę przepraszać, skoro nie zostali naprawdę ukarani.
Pierwszy więzień, jakiego spotkałam, był wcześniej moim najlepszym nauczycielem,
nazywa się Jean. Zadrżałam, ja, a nie on. Miał na sobie bardzo porządną marynarkę.
Nie przywitał się, ja też nie. Poczułam się nieswojo i zeszłam mu z drogi".
Innocent Rwililiza:
„Tak naprawdę, to kto mówi o przebaczeniu? Tutsi, Hutu, uwolnieni więźniowie,
ich rodziny? Nie, tylko organizacje humanitarne. Importują przebaczenie do Rwandy i
zawijają je w plik dolarów, żeby nas przekonać. Istnieje Akcja Przebaczenie, tak jak
istnieje Akcja AIDS, spotkania informacyjne, afisze, lokalne przedstawicielstwa, bardzo
mili biali w terenowych autach z turbodoładowaniem. Te organizacje udzielają lekcji
nauczycielom, pouczają radnych gmin. Finansują plany pomocy. My zaś mówimy o
przebaczeniu, bo tak wypada i dlatego że dotacje też mogą się przydać.
Ale w naszych prywatnych rozmowach nie ma słowa «przebaczenie», jest zbyt
kłopotliwe. Dam przykład, widzisz Adalberta, który dowodził masakrą w Kibungo,
został ułaskawiony, przechadza się po Kigali, wymachuje maczetą na swojej parceli. Ty
pochodzisz z Kibungo, mieszkasz pół kilometra od niego, straciłeś tatę, mamę, dwie
siostry, żonę i synka. Spotykasz Adalberta w centrum, ty czy on: kto wymówi słowo
przepraszam? To nieludzkie. W gruncie rzeczy czas zmusza nas, byśmy wszystko
przełknęli".
Jeannette Ayinkamiye:
„Można pogodzić się z tym, że wypuścili ich z więzienia, bo na polach potrzeba
ludzi, ale najpierw należało wypłacić odszkodowania ofiarom. Po prostu nie
rozumieliśmy, dlaczego ich zwalniają i nie dają nic w zamian. Pytaliśmy: co się znowu
dzieje? Władze popierają Hutu, przestały się nami przejmować, wcale się z nami nie
liczą. A że nie mogliśmy okazywać złości, opowiadaliśmy dowcipy. Na przykład: w
gruncie rzeczy szczęście sprzyja Hutu - zabijają, ale ich nikt nie zabija; uciekają do
Konga, za darmo przywożą ich z powrotem; idą do więzienia, wychodzą tłuści i
wypoczęci; palą nasze domy, bez przeszkód wracają do swoich, a żony czekają, żeby im
ugotować i zabawić się w nocy".
lgnace, najstarszy z bandy zabójców:
„W pierwszych dniach na wolności praca na polu wycieńcza. Mdleją ci ręce.
Dostajesz zadyszki. Po dwóch miesiącach ramiona zaczynają przywykać i pracujesz tak,
jak przez całe życie. Zacząłem od napraw w domu - uszkodzonego stropu, rozbitych
dachówek. Posadziłem pataty i fasolę. Wstaję o piątej rano, idę prosto na pole, w
południe jem fasolę, drzemię na ławce. Wracam na pole, jestem w domu o
siedemnastej. Myję się i spaceruję aż do wieczora. Nie zbieramy tak dużo jak przed tą
masakrą, ale staramy się zaspokoić podstawowe potrzeby.
Moja żona Speciose zmarła, gdy byłem w więzieniu. Córka próbowała przejąć
parcelę, kiedy mnie nie było, musiałem ją z niej usunąć. Trzeba się znowu ożenić,
ciężko radzić sobie samemu. Zasiewy, gracowanie motyką, zajęcia domowe, ciężko mi
było jeść i zasypiać samemu. Z samotności ma się same złe myśli. Przyjemniej już żyć w
więzieniu, wśród kolegów, niż samemu na roli, z własnymi smutkami. Poprosiłem
stryja na swata, znalazł kobietę z dwójką dzieci. Przyszła, obejrzała parcelę. Wygląda
na zadowoloną, nie robi żadnych problemów.
Pierwszego dnia chwyciłem butelkę urwagwy. Bardzo mi smakowała, ale brzuch nie
dał rady i nie mogłem jej skończyć. Zresztą nie wolno nam było pić.
Nasza młodzież ma problemy z Tutsi, bo w czasie ekspedycji wykazała najwięcej
zapału. Ja nie miałem kłopotów: niczym się nie przejmuję, dostałem w prezencie
krowę na przywitanie, chociaż jestem Hutu. Nikt mnie nie zaczepiał, niczego nie
wymawiał".
Sylvie Umubyeyi:
„Pomyślałam: «Tysiące wdów Tutsi nie mają dość silnych ramion, by podnieść
motykę, harują teraz za dwoje na polach, nie otrzymują żadnej pomocy, żeby
wykarmić dzieci, a tysiące kobiet Hutu dostaje nagle w prezencie parę męskich ramion.
Najgorsze z kobiet są wynagrodzone». Zadzwoniłam do Butare, do moich rodzinnych
stron, powiedzieli mi: «Tu też wszystko zmierza do katastrofy. Ludzie tylko o tym
mówią. Ocaleni są niezadowoleni. Władze ostrzegają zbyt krewkich. Najciężej
doświadczeni całkiem się załamują. A twoja cioteczna siostra zachorowała».
Któregoś dnia usłyszałam jakiś hałas na dworze. Wyszłam na ulicę i dołączyłam do
tłumu. Kiedy dostrzegliśmy w dali pierwszych więźniów, poczuliśmy się nagle jak w
dziewięćdziesiątym czwartym. Byliśmy wstrząśnięci, ale nikt się nie ruszył. Zbliżali się.
Przeszli szeregiem, jakby zawstydzeni czy onieśmieleni, w milczeniu, dobrze ich
przeszkolili. Odeszli, nie odwracając głów. Zniknęli, a my przestaliśmy się bać.
Po południu jakiś pan wszedł do piekarni, trzymając za rękę chłopca. Kupił mu
fantę i słodką bułeczkę. Był cały spocony. Właśnie wyszedł z więzienia, poruszał się jak
starzec. Zaczęliśmy rozmawiać: «Tak mi smutno, mam syna, który rósł beze mnie.
Byłem silnym mężczyzną, teraz jestem słaby. Wszyscy mnie szanowali, teraz nikt się ze
mną nie wita. Zło zniszczyło mi życie».
Pomyślałam: «Cóż, ten człowiek mówi szczerze. Jeżeli wszyscy Hutu zawinili, to
wszyscy, po co się zastanawiać, co zrobił właśnie ten? Jeżeli wyraża skruchę, jeśli
proponuje mi przyjaźń, z głębi serca odpowiadam tak, bo życie musi toczyć się dalej».
Jeszcze się skarżył, opowiadając o swoich nieszczęściach, starał się być miły, żalił się,
ale o nic nie prosił, niczego nie proponował. Ci ludzie nie są w stanie nas szanować ani
prosić o przebaczenie. Dlaczego? Nie wiem".
Fatalne objawienie
Siedem lat wcześniej, rankiem, w oparach mlecznej mgły, która unosiła się jeszcze
nad bezkresem namiotów i lepianek w obozie uchodźców u stóp wulkanu Karisimbi,
we wschodnim Kongu, niejaki Leopord Twagirayezu doznał objawienia, maszerując
aleją.
Rzucił na ziemię worek mąki, który niósł na ramieniu, i pobiegł do kościoła,
wymachując rękami, przeciskał się przez tłum, by jak najszybciej tam dotrzeć. Wszedł
do baraku o glinianych ścianach podpartych pniami drzew, z dachem pokrytym liśćmi;
tylko święte obrazki wycięte z parafialnego kalendarza, poprzyklejane na ścianach,
świadczyły wyraźnie, że jest to miejsce kultu. Rzucił się do ołtarza, by się modlić,
śpiewał na całe gardło z innymi owieczkami; padł na kolana w promieniach słońca,
które tymczasem powróciło. Ale wszystko na nic, nie udało się odpędzić wizji, ani
wieczorem tego samego dnia, ani w kolejnych. Zaczął więc rozmawiać sam ze sobą,
widziano, jak głosi kazania, wspominając bagna, maczety, strugi krwi. Zaczął publicznie
oskarżać się o zbrodnie, później przepowiadał kary przypadkowo spotkanym ludziom.
Leopord miał w obozie opinię groźnego interahamwe. Z ładownicą przewieszoną
przez pierś, z karabinem w ręku krążył między rzędami domostw, doglądając, jak
organizacje humanitarne rozdzielają oliwę i sól. Trenował też komanda do wojny
partyzanckiej na zboczach wulkanu, toteż jego niespodziewane diatryby tak bardzo
dziwiły. Ale że nie doszło z tego powodu do zwady, wszyscy przywykli; tym bardziej że
zabójstwa, o które się oskarżał, dla nikogo nie były tajemnicą, a szalonych
kaznodziejów nie brakowało w obozie.
Około dwudziestu pięciu tysięcy Hutu obozowało od szesnastu miesięcy na
równinie Masisi, ostatniej przystani wielkiego exodusu, kiedy to wiosną 1994 roku, po
zakończeniu rzezi, sunęły drogą kolumny kobiet niosących dzieci czy dobytek, chłopcy
pędzili bydło, starcy wspierali się na kijach: pospiesznie opuszczali Rwandę w asyście
dziennikarzy, fotografów, korzystając czasem z doraźnej pomocy. Potem przebyli rzekę
Sebeya pod okiem doborowych oddziałów francuskich, by dotrzeć do Gomy, pod
opiekuńcze skrzydła organizacji humanitarnych, i wreszcie rozproszyć się po równinach
i płaskowyżach Kivu.
Leopord wywodził się ze wzgórza Muyange, o dziesięć kilometrów od Nyamaty,
które opuścił z rodziną w szalonej panice, po południu 14 maja. W tym czasie nosił już
ładownicę na piersi oraz maczetę i jak inni interahamwe eskortował rodziny podczas
exodusu.
Leopord miał cztery starsze siostry w Muyange, gdzie jego ojciec posiadał duże
gospodarstwo. W szkole był miernym i posłusznym uczniem. Ale gdy tylko zakończył
naukę, zaczął się wykazywać niezwykłą energią. „Był silnym, krzepkim chłopcem, nigdy
nie chorował, pracował ponad siły i nigdy nie męczył się w polu", opowiada jego
matka, Xaverine Nyirabuseruka.
W wieku młodzieńczym rośnie, nabiera krzepy, choć nie wygląda jak osiłek.
Jednego dnia potrafi do południa obrobić rodzinne poletko, po czym zatrudnia się do
pracy na sąsiednich polach, czasem idzie na wyrąb lasu, by trochę zarobić i potem
beztrosko wydać wszystko w barze. Pracę i picie przerywa tylko w niedzielę - jest
tenorem w chórze i nigdy nie opuszcza mszy, na którą chodzi ubrany w czarny garnitur
i krawat. Wybiera jedną z najpiękniejszych dziewczyn w okolicy i po hucznym weselu
sprowadza ją do siebie. Jego sąsiadka, Melanie Mukakabera, wspomina: „Mieszkał
przy czwartej ścieżce, ja przy piątej. Widywałam go co dzień, chodził przez pola na
przełaj jak włóczęga. Co mu tam zarośla, przeszkody, sąsiedzi. Był nieśmiały, nie był
zły, ale zapalał się w mgnieniu oka".
W kwietniu 1994 roku, jak prawie wszyscy Hutu, zapisał się do partii Juvenala
Habyarimany, chociaż bez przekonania. Lecz gdy gruchnęła wieść o zamachu na
prezydencki samolot, niezwykle podekscytowany dołączył do pierwszych grup Hutu,
które zbierały się na jego wzgórzu, i „od razu znalazł się w centrum, domagając się
zemsty", mówi jego sąsiadka Melanie. Naturalnie, gdy zaczęły się rzezie, stanął na
czele grupy na rynku w Nyamacie. Później, w więzieniu w Rilimie, tak oto opisał ten
pierwszy dzień: „Wszystko wskazywało na to, że będzie gorąco. Wziąłem maczetę i
poszedłem do centrum miasta. Wszędzie biegali ludzie. Na placu targowym
zobaczyłem mężczyznę, pędził w moją stronę. Biegł ze wzgórza Kayumby, resztkami
tchu, wystraszony, myślał tylko, jak uciec... Gdy znalazł się obok mnie, uderzyłem go
maczetą w szyję, w widoczną żyłę. Odruchowo, bez namysłu. Nawet się nie zasłaniał,
upadł bez jednego krzyku, bez jęku. Nie czułem nic specjalnego, zostawiłem go.
Rozejrzałem się w koło, wszyscy zabijali; przez cały dzień tropiłem innych zbiegów... To
było męczące, ale i wciągające, jak jakaś nowa rozrywka. Nawet ich nie liczyłem... Nie
traktowałem tego poważnie i wcale nie zauważyłem podczas tej rzezi, że może ja sam
staję się zabójcą".
Później dodał: „Wtedy nie uważaliśmy już Tutsich za ludzi ani za stworzenia Boże.
Przestaliśmy widzieć świat taki, jaki jest, to znaczy jako wyraz woli Boga. Woleliśmy się
ich pozbyć. Dlatego ci z nas, którzy modlili się skrycie, modlili się za siebie, nigdy za
swe ofiary".
*
Wróćmy do obozu, w trzy miesiące po swojej wizji Leopord wciąż napomina tłumy
i bije się w piersi, w końcu w listopadzie 1996 roku oddziały Frontu Patriotycznego
wyłaniają się z nocy spowijającej jezioro Kivu, otaczają obóz i atakują przy użyciu dział.
Wybuchy powodują panikę. Tak szybko, jak uciekali z rodzinnych wzgórz, uchodźcy
wpadają w jedyny otwarty korytarz pozostawiony im przez żołnierzy Paula Kagame,
korytarz prowadzący prosto do Rwandy. I oto ogromny orszak, który zasilają szeregi
ludzi z wszystkich obozów na płaskowyżu, naciskany od tyłu przez oddziały z Kigali,
zmierza w kierunku kraju.
Zaraz po powrocie na wzgórze Mayange Leopord wraz z kompanami trafia do
miejscowego aresztu. Czeka na egzekucję, gdyż przez te dwa lata wygnania opowieści
ocalonych z bagien wyrobiły mu krwawą reputację.
Lecz już na pierwszym przesłuchaniu wszystkich zaskakuje. W przeciwieństwie do
swych pobratymców, którzy kłamią w żywe oczy i próbują się wypierać swych win,
Leopord, pod wpływem objawienia, przyznaje się do wszystkiego. Bardziej rozmowny
niż w obozie, gdzie wyrażał skruchę przed rozbawioną gawiedzią, opowiada
prokuratorom o obławach, podaje nazwiska, opisuje proces przygotowań, ze
wszystkimi szczegółami, nie uchyla się od odpowiedzi, nie próbuje nikogo wybielać.
Dlaczego właśnie on? Dlaczego w tej zmowie kłamstwa, amnezji i milczenia otwiera
śluzy pamięci? Dlaczego nie kalkuluje jak jego koledzy? W recenzji powieści Jonathana
Littella Łaskawe, Claude Lanzmann zwraca uwagę na pewną sprzeczność. Bohater,
Max Aue, członek ss - który „wypowiada się potoczyście na dziewięciuset stronach, ten
człowiek, który już nie wie, czym jest wspomnienie, pamięta absolutnie wszystko...
Przemawia jak księga, jak wszystkie historyczne książki, które przeczytał Littell..." - w
niczym nie przypomina esesmanów z krwi i kości, których Claude Lanzmann na próżno
próbował skłonić do normalnego mówienia, gdy kręcił swoje filmy. Amerykański
historyk Christopher Browning w pasjonującym eseju Des hommes ordinaires (Zwykli
ludzie) opisuje w jeszcze bardziej precyzyjny sposób, jak policjanci z regimentu
hamburskich rezerwistów, odpowiedzialni za wymordowanie i deportację dziesiątek
tysięcy Żydów do Polski i Rosji, nie mogą mówić o swych zbrodniach. Skąd zatem
bierze się gadatliwość Leoporda? Czy podważa ona tezę Christophera Browninga o
wręcz witalnej potrzebie negacji, z jaką mamy do czynienia u nazistowskich
zbrodniarzy? Czy potwierdza wyjątek Maksa Aue? Mało prawdopodobne, gdyż
kontekst, w jakim mówi, i sama natura jego pełnych skruchy opowieści są, jak to
później ujrzymy, nieporównywalne. Dość, że opowiada i powtarza wszystko, gdy tylko
przesłuchujący zażąda, mówi nawet więcej i nikt nie potrafi go już powstrzymać.
W Rilimie powiedział: „Są tacy, którzy próbują okazywać żal, ale drżą przed
prawdą... Ja już w obozie w Kongu pierwszy raz poczułem, jak serce mi się ściska.
Modliłem się z nadzieją, że znajdę ulgę, ale bez skutku. Modliłem się, śpiewałem, ale
na końcu był wstyd. Zacząłem więc głośno żałować, nie przejmując się kpinami
kolegów. W więzieniu wyznałem całą prawdę. Wyszła ze mnie sama. Odtąd za każdym
razem, kiedy ktoś mnie poprosi, wypływa tak samo...".
Powtarza swe wyznania na procesie, zeznaje przed wieloma sądami, opowiada
przybyszom z zagranicy, których ściągnęła jego sława. Współpraca z wymiarem
sprawiedliwości pozwala mu uniknąć śmierci, więcej, zamienia ją na karę siedmiu lat
więzienia, niższą od wyroków towarzyszy z celi. To go nie uspokaja, jego wyznania
zmieniają się w niewyczerpany potok skruszonych słów, choć i wtedy nie obywa się
bez incydentów.
Na przykład jak wówczas, gdy wyszedł z więzienia, by dać świadectwo prawdzie
podczas pierwszego posiedzenia gaęaęy w wiosce w jego rodzinnych stronach.
Podłączono mikrofony, tłum czeka. Leopord wchodzi na podium w różowym
więziennym uniformie, wypinając pierś jak herold czy heros, pewny swego sukcesu. Ku
jego zdumieniu rozlegają się krzyki i obelgi, przerywając mu już na wstępie. Okrzyki
nienawiści Tutsich z powodu jego zbrodni, krzyki Hutu z powodu jego zdrady. Leopord
wraca do zakładu, zbity z tropu, a jednak bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany.
Nieco później wyjaśnił: „Trudno prosić o przebaczenie z więzienia. Kiedy wyjdę i
zamiast z przebaczeniem spotkam się z szaloną wściekłością, nie okażę złości. Powiem
ludziom: «Cóż, przebaczenie to teraz wasza sprawa, jest po waszej stronie, macie do
tego prawo, zrobicie z nim, co chcecie. Ja mogę poczekać. Wrócę do życia, które na
mnie czeka, nie będę wam złorzeczył»".
Ani szok tej pierwszej burzliwej konfrontacji na rodzinnych wzgórzach, ani groźby
współwięźniów, czekających na proces, nie przekonały go, że powinien milczeć.
Przeciwnie, z pomocą kolegi, który lepiej niż on włada piórem, spisuje w szkolnym
zeszycie szczegóły zbrodni. Sporządza listy, wpisuje nazwiska swych ofiar, daty i
miejsca głównych ekspedycji, podkreśla podwójną kreską czyny swych kompanów, ilu
kto ma na koncie.
Gdy wraz z Pio, Pancraceem, Alphonse'em i innymi członkami bandy opuszcza
fortecę, ośmiela się dyskretnie wrócić na swe wzgórze. Żona rzuciła go dla nieco mniej
kłopotliwego rolnika. Sam uprawia rodzinną działkę, a że to mu nie starcza, dorabia
jako drwal i węglarz w lasach eukaliptusowych, wieczorem gasi pragnienie w barze.
Evariste Niyibizi, radny gminny w Muyange, który zna Leoporda od dziecka,
opowiada: „Nie czuł swej własnej siły, niczego nie taił. Kiedy proszono go, żeby pomógł
w polu czy zaśpiewał, nie zwlekał ani chwili, kiedy go proszono, żeby zabijał, robił tak
samo, podobnie było z jego wyznaniami: oskarżać, pić, wypalać węgiel, do wszystkiego
przykładał się bardziej niż inni i wykazywał największy zapał".
Prowadzi wspólne gospodarstwo z sąsiadką Bazizane Nyiradende, z ludu Twa,
której rodzina także wypala węgiel drzewny. To bywalczyni spelunek w Nyamacie,
gdzie strumieniami leje się urwagwa. Epickie sceny z życia tego stadła zostawiają
niezatarte wspomnienie w dzielnicy, bowiem kochankowie szarpią się po nocach, tak
jak w dzień razem pracują, a wieczorem piją na umór.
W gminie zbierają się pierwsze komitety gaęaęy. Zeznania ocalonych, którzy często
nie byli naocznymi świadkami mordów, są nieprecyzyjne, a zabójcy i ich krewni kłamią,
toteż komitety cenią sobie wyczerpujące relacje Leoporda, który z entuzjazmem raz
jeszcze wchodzi w rolę bezlitosnego oskarżyciela. Czy to grożąc publicznie matce, że ją
zadenuncjuje, czy stając przed sędziami, lub też na targu i w barze. „Ludzie mówili, że
Leopord chodzi od baru do baru i wszystko opowiada", stwierdza Marie-Louise
Kagoyire. „Kiedy się upił i był zamroczony, groził innym pijakom, że ich wyda, jeśli nie
dostanie butelki mutziga, najdroższego piwa", poświadcza Melanie Mukakabera i
dodaje: „A jednak, Bóg mi świadkiem, nikt nigdy nie zarzucił mu, że składa fałszywe
świadectwo albo się przechwala".
Właśnie to niepokoi i przeraża jego byłych kompanów od maczety. Zwłaszcza
trzech najpierw próbuje go udobruchać, potem padają groźby. Leopord wymienia ich
nazwiska w zeznaniach złożonych przed radcą Ćvaristeem. „Często przychodził, bo
czuł, że jest w niebezpieczeństwie. Mówił, że jest pewien, iż wkrótce go zamordują, bo
słyszał, że wielu kolegów źle mu życzy. Ci trzej byli bardziej natarczywi od innych.
Niejaki Sebutura zaproponował mu stado dorodnych kóz, potem zaczął się odgrażać,
niejaki Misigaro oferował niebagatelną sumkę, Nzaramba też niezwykle nalegał. Ten
ostatni jest najbardziej niebezpieczny, ponieważ dużo może, wykłada na
uniwersytecie w Kigali i boi się o swoją pozycję".
Wieczorem 15 września 2004 roku Leopord wraca z targu. W moudougoudou
Jean Hatzfeld (ur. w 1949 roku) - reporter, korespondent wojenny, pisarz. Opisywał upadek komunizmu w Europie Środkowej, pracował jako korespondent wojenny z objętych kryzysem zbrojnym krajów Bliskiego Wschodu oraz Haiti, Konga, Algierii i Burundi, trzy lata spędził w byłej Jugosławii, gdzie został ranny podczas ostrzału Sarajewa Doświadczenia te zaowocowały dwiema książkami: L'Air de la guerre (1994) oraz La guerre au bord du fleuue (1999). W 1994 roku wyruszył do Rwandy. Opublikował trzy książki poświęcone rwandyjskiej wojnie domowej N 2000 roku Dans le nu de la u/e. Recits des ma lis rtuandais (nagrodzoną m.in. Prix Pierre Milfe i Prix France Culture), w 2003 roku Une saison de machettes, za którą otrzymał Prix Joseph Kessel i Prix Femina Essai, oraz Strategię antylop (La strategie des antilopes), nagrodzoną w 2007 roku Prix Medicis, jedną z najbardziej prestiżowych francuskich nagród literackich.
Jean Hatzfeld STRATEGIA ANTYLOP Tytuł oryginału francuskiego LA STRATEGIE DES ANTILOPES Cet ouvrage, publić dans le cadre du Programme d'Aide i la Publication BOY- ŻELEŃSKI, bćnćficie du soutien du Ministóre des Affaires ćtrangires et europeennes franęais et du Service de Coopćration et d'Action Culturelle de l'Ambassade de France en Pologne. Książka ta, wydana w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI, korzysta z pomocy francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Europejskich i Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce. Książka została wydana przy wsparciu CENTRE NATIONAL DU LIVRE francuskiego MINISTERSTWA KULTURY.
Wstęp Wieczorem 6 kwietnia 1994 roku samolot prezydenta Rwandy, Juvenala Habyarimany, który schodził do lądowania w Kigali, stolicy kraju, został zestrzelony przez nieznanych sprawców. Na pokładzie samolotu znajdował się również Cyprien Ntaryamira, prezydent sąsiedniego Burundi. Politycy Hutu, którzy sprawowali władzę w obu krajach, o ich śmierć obwinili Tutsich. Tej samej nocy zaczęły się pierwsze masakry. W 2000 roku francuski dziennikarz Jean Hatzfeld opublikował opowieści ludzi, którzy ocaleli z rzezi w powiecie Nyamata. Książka nazywała się Dans le nu de la vie, co można przetłumaczyć jako „Nagość życia". Nyamata leży nieco na południe od Kigali. Na czternastu wzgórzach, które wchodzą w skład powiatu, na początku 1994 roku mieszkało 119 tysięcy ludzi. Masakry rozpoczęły się tu o godzinie jedenastej 11 kwietnia i zakończyły o czternastej 14 maja. Podczas tych pięciu tygodni zginęło około 50 tysięcy z 59 tysięcy miejscowych Tutsich. Zabijali ich ochotnicy z bojówek interahamwe, szkolonych przez wojsko rwandyjskie, oraz sąsiedzi Hutu codziennie od godziny dziewiątej do siedemnastej, włączając niedziele i święta. Jean Hatzfeld byt wieloletnim korespondentem wojennym dziennika „Liberation". Ciężko raniony przez snajpera w Sarajewie, napisał dwie książki o wojnie w byłej Jugosławii. Do Rwandy trafił, jak większość dziennikarzy, kiedy było już po wszystkim, a masy Hutu uciekały do Konga przed nadciągającymi z Ugandy partyzantami Tutsi. Dziennikarze pisali głównie o dwóch milionach przerażonych Hutu, których widzieli na drogach. Tutsi, którzy przeżyli, nie przyciągali uwagi. Hatzfelda uderzyło milczenie ocalonych. Tak samo, przyszło mu na myśl, milczeli z początku więźniowie uwolnieni z Buchenwaldu i Dachau: „Po wojnie ludzie, którzy przeżyli, czują silną potrzebę dawania świadectwa. Po ludobójstwie przeciwnie - ci, co przeżyli, dziwnie szukają ciszy". Prawda, ocaleni Tutsi co dzień rozmawiali o masakrach - lecz tylko między sobą. Hatzfeld był jednym z pierwszych, którzy zaczęli zbierać ich świadectwa. Jego książka była próbą przerzucenia kładki nad przepaścią, którą ludobójstwo otworzyło pomiędzy tymi, co je przeżyli, a światem. Ocaleni patrzą na Hatzfelda ze zdziwieniem. Pochodzi z kontynentu, którego mieszkańcy nie zrobili niczego, żeby uratować ich bliskich. Czemu więc teraz mają służyć ich słowa? Dwa dni po zestrzeleniu prezydenckiego samolotu, kiedy w Kigali zaczęli już ginąć Tutsi i umiarkowani Hutu, w Nyamacie pojawił się konwój trzech opancerzonych transporterów Organizacji Narodów Zjednoczonych. Zatrzymał się najpierw przy kościele i klasztorze, a potem przy klinice położniczej i szpitalu. Zabrał wszystkich Europejczyków - pięciu księży i trzy siostry zakonne. Szwajcarskie zakonnice chciały wziąć ze sobą zakonnice Tutsi. Żołnierze ONZ powiedzieli, że ich miejsce jest tutaj, w Rwandzie. Zakonnice Tutsi zginęły niebawem.
Kiedy bojówkarze interahamwe zobaczyli odjeżdżający konwój, odkapslowali butelki - opowiadał ktoś Hatzfeldowi. Było widać, że poczuli ulgę, jakby zniknęły ostatnie przeszkody na ich drodze. Dwa dni później miejscowe władze zebrały wszystkich mężczyzn Hutu na stadionie. Bojówkarze interahamwe, których wielu przybyło z innych okolic, rozdzielali zadania. Od tego dnia zabójstwa w powiecie Nyamata przybrały charakter masowy. Raporty kanadyjskiego generała Romea Dallairea trafiały w próżnię. 21 kwietnia, kiedy masakry ogarnęły już cały kraj, Rada Bezpieczeństwa zredukowała liczbę żołnierzy ONZ w Rwandzie z dwóch i pół tysięca do dwustu siedemdziesięciu. Dlaczego w Nyamacie europejscy księża opuścili swoich parafian bez słowa, zanim jeszcze doszło tu do pierwszych mordów? „Biali nie chcą zobaczyć tego, w co nie wierzą, a nie mogli uwierzyć w ludobójstwo, bo to zabijanie, które przerasta wyobraźnię wszystkich" - powiedziała Hatzfeldowi Claudine Kayitesi, Tutsi, która przeżyła. To wiejskie kobiety pierwsze godziły się na rozmowę z Hatzfeldem. Ludzie wykształceni, którzy z początku mieli więcej wątpliwości, żałowali później, że w książce nie zmieściły się już ich świadectwa. Hatzfeld nie kryje podziwu dla tych, którzy podzielili się z nim myślami o tym, cżego doświadczyli, jak mówi Sylvie, w „nagości życia". „Pokazać serce obcemu, mówić o tym, co czujemy - powiedziała mu Marie-Louise Kagoyire - to wstrząsa nami ponad wszelką miarę". Ludziom zwykle trudno uwierzyć w niebezpieczeństwo, które nadciąga - zauważa Jean Hatzfeld. Do ostatka starają się zostać u siebie. Tak było podczas wojny w Bośni, Libanie, Sierra Leone, Czeczenii. Kiedy jednak w pierwszych dniach lata 1994 roku do Rwandy wkraczają inkotanyi, rebelianci Tutsi wyszkoleni w Ugandzie, dwa miliony Hutu w ciągu kilku dni porzuca swoje domy i rusza w stronę Konga. Po ludobójstwie, którego właśnie dokonali - pisze Hatzfeld - ich strach nie daje się z niczym porównać. Za uciekającymi zostają niepochowane trupy i nieuprawione pola, które zaczyna pochłaniać busz. Rebelianci przychodzą na bagna Nyamaty, gdzie ukrywają się ostatni Tutsi. Długo wołają na próżno: Ci, którzy przeżyli, milczą, schowani pod liśćmi. Boją się kolejnego fortelu. Jeszcze tydzień - mówi Hatzfeldowi ocalony Innocent Rwililiza - i nikt by nie przeżył. Latem 1994 roku rebelianci Tutsi obejmują władzę w Kigali. Dwa lata później nowa armia rwandyjska przekracza granicę Konga, by zaatakować obozy uchodźców. Zaczyna się fala powrotów. Pół miliona Hutu wraca do kraju. Tych, którzy próbują uciekać w głąb puszczy, ścigają kongijscy rebelianci, sprzymierzeni z nowym rwandyjskim rządem. Liczbę Hutu, którzy wzięli udział w masakrach, ocenia się na około miliona. W Rwandzie nie ma dosyć prawników, żeby osądzić taką masę morderców. Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy zajmuje się tylko wysoko postawionymi oskarżonymi, tymi, którzy podejmowali decyzje. Dla pozostałych zaczyna się długie czekanie na proces w przepełnionych więzieniach.
Gdy Hatzfeld zbierał opowieści ocalonych, nie próbował rozmawiać z zabójcami. Dopiero pytania czytelników kazały mu zastanowić się, co myśleli tamci. W Rwandzie niełatwo uzyskać świadectwa morderców. W więzieniu w Rilimie Hatzfeld spotyka jednak grupę przyjaciół. Adalbert, Pancrace, Pio i inni razem chodzili do szkoły, dopóki nie musieli przerwać nauki, żeby zacząć uprawiać ziemię jak wszyscy Hutu w ich okolicy. Zanim nadeszła wiosna 1994 roku, spotykali się prawie co wieczór, żeby się razem napić. W więzieniu spotykają się o szóstej rano na dziedzińcu, żeby iść razem po wodę z jeziora, zjeść śniadanie czy zagrać w siatkówkę. Hatzfeld odwiedza ich codziennie. Towarzyszy mu jego przyjaciel i tłumacz, ocalony nauczyciel Innocent Rwililiza. Adalbert, Pancrace, Pio - Innocent zna ich wszystkich. Zanim nadeszła wiosna 1994, młodszych uczył w szkole, a ze starszymi widywał się w barach. To zwykli ludzie - zauważa Hatzfeld - jakich opisywali Primo Levi i Hannah Arendt. Żaden nie miał wcześniej zatargów z sąsiadami Tutsi o miedzę, o krowę, która weszła w szkodę, czy o kobietę. Czasem gawędzą niemal serdecznie, choć wzajemna nieufność nie gaśnie. Powstaje nowa książka - Une saison de machettes (Sezon maczet). Czy słusznie zrobił, decydując się udzielić głosu zabójcom? Hatzfeld nigdy nie pozbył się wątpliwości. Ocaleni bali się, że im nie uwierzy. Zabójcy - pisze Hatzfeld - nie boją się, że może im nie uwierzyć. Boją się, że pewnego dnia ich słowa obrócą się przeciw nim. A jednak - zauważa - sprawcy ludobójstwa w Rwandzie wydają się mniej poruszeni od innych zbrodniarzy wojennych. Zbrodnia przybiera tutaj charakter absolutny. Oznacza ostateczną transgresję. Przenosi zarówno ofiary, jak i sprawców w inną przestrzeń, w strefę niewyobrażalnego, poza wszelkie punkty odniesienia, wszelki sens. Monstrualność tego, co się stało, blokuje myśl, utrudnia słowa. Zdaniem Hatzfelda to właśnie ten monstrualny aspekt dokonanej zbrodni, który nie przestaje straszliwie dręczyć ocalonych, wydaje się uwalniać zabójców od poczucia winy. Hatzfeldowi narzuca się to samo pytanie, które przed laty zadawał sobie Primo Levi. Czy byliśmy świadkami racjonalnie przeprowadzonego planu, czy też jedynej w swoim rodzaju manifestacji zbiorowego szaleństwa? Logiki zmierzającej ku złu, czy też braku logiki? Oba aspekty ze sobą współistniały - konkludował Levi. Ludobójstwo rwandyjskie, jak Szoah, było aktem szaleństwa - pisze Hatzfeld - ale przede wszystkim ukoronowaniem długich przygotowań. Przez wiele setek lat monarchowie Tutsi rządzili w Rwandzie. Zarówno Niemcy, którzy w 1899 roku uczynili z Rwandy swój protektorat, jak i Belgowie, którzy w roku 1919 przejęli w niej władzę, popierali i umacniali rwandyjską monarchię. Podziały przebiegające przez społeczeństwo rwandyjskie nie były jednak oczywiste. Jeden był język, jedna religia, jedna kultura. Przynależność do dwóch wielkich grup społeczno-zawodowych - hodowców Tutsi lub rolników Hutu - była dziedziczna, a jednak Hutu, którzy posiadali większe stado bydła, uznawani zostawali za Tutsich, zaś Tutsi pozbawieni krów mogli stać się Hutu. Wszyscy mieszkali przemieszani i w każdym z rwandyjskich ubwoko, „klanów", odnaleźć można było Hutu, Tutsich i Twa - spychaną na margines nieliczną ludność pigmejską. Nakładające się na siebie i przenikające się grupy etniczne, klany i kasty Afryki
stanowiły zagadkę dla dziewiętnastowiecznych europejskich antropologów. Na użytek zachodniej nauki - i kolonialnej administracji - próbowali oni jednak wtłoczyć złożone i dynamiczne afrykańskie tożsamości w sztywne ramy prostych klasyfikacji. Antropologom sprawa wydawała się jasna - Tutsi i Hutu stanowili dwa osobne plemiona. Europejska myśl rasowa sięgała korzeniami oświeceniowej Francji. Umarłaby zapewne śmiercią naturalną, jak wiele innych nieodpowiedzialnych dziewiętnastowiecznych teorii - pisała Hannah Arendt - gdyby nie gwałtowna ekspansja kolonialna. Dla zwolenników kolonii teorie rasowe okazały się niezastąpioną bronią. Pozwalały postawić poza prawem tych, którzy znaleźli się po złej stronie klasyfikacji rasowej. „Różnica pomiędzy tubylcem a złoczyńcą zanika - pisał Al Carthill, brytyjski administrator Indii. - Jeden i drugi znajduje się poza społeczeństwem". To w koloniach - pisze Arendt w Korzeniach totalitaryzmu - Europa dokonała dwóch podstawowych wynalazków, na których po latach miał oprzeć się nazizm. Pierwszym z nich była właśnie rasa, drugim zaś biurokracja. Podczas gdy dzięki idei rasy masakry przestawały być nazywane morderstwem, biurokracja zdejmowała indywidualną odpowiedzialność z ich autorów. Pojęcie „masakry administracyjnej" Hannah Arendt zapożyczyła właśnie od Carthilla. Brutalność rasowej dominacji przyciągała z Europy najgorsze indywidua, zaś rozwój biurokratycznej administracji działał jak magnes na ludzi zdolnych i wykształconych. Ich połączenie - pisze Arendt - dało niewyobrażalną nigdzie dotąd akumulację władzy i mocy zniszczenia. W myśl teorii rasowych, określone cechy budowy ciała danej grupy ludzi miały wiązać się z określonymi zdolnościami intelektualnymi i rysami charakteru. Zafascynowani Darwinowską teorią ewolucji, antropolodzy próbowali uszeregować narody od najbardziej do najmniej rozwiniętych. W twarzach Tutsich dopatrywano się cech jakby bardziej europejskich. Zauważano, że wyróżniali się także statystycznie nieco wyższym wzrostem. Różnice te nie były większe niż istniejące na przykład pomiędzy klasami społecznymi we Francji, konkluzja była jednak jednoznaczna. Tutsi górowali nad Hutu. Musieli być w sercu Afryki elementem napływowym, który przed wiekami zawędrował tutaj skądinąd, zapewne z doliny Nilu, i podporządkował sobie miejscowe plemiona. W myśl ideologii, która ludom „wyższym" dawała „naturalne" prawa nad „niższymi", wprowadzono w życie stosowne zarządzenia. Pod protektoratem europejskim Hutu, którzy dotąd w monarchii Tutsi sprawowali część wysokich urzędów, zostali pozbawieni swych funkcji. Lokalnymi naczelnikami mogli odtąd być wyłącznie Tutsi, a ich pozycja miała być dziedziczna. Także studia dozwolone były jedynie dla Tutsich, a Hutu wstępować mogli wyłącznie do seminariów duchownych. W języku kinyarwanda nie było słowa „plemię" ani określenia „przynależność etniczna". Aby podzielić Hutu i Tutsich, Europejczycy zmienili sens słowa ubwoko, które oznaczało klan - choć klany rwandyjskie były przecież mieszane. Gdy na początku lat trzydziestych xx wieku Belgowie wprowadzili w Rwandzie dowody osobiste z wpisem „Hutu" lub „Tutsi", przynależność, która dotąd bywała płynna, zmieniła się w
radykalną barierę. Jean Hatzfeld nie bada winy kolonialnej administracji, stosującej zasadę „dziel i rządź". Notuje tylko, że kiedy wykształceni Tutsi zaczęli wspominać o niepodległości, Belgowie zmienili swoją politykę. Podczas rewolty w 1959 roku poparli rolników Hutu, którzy obalili monarchię Tutsich. W skali kraju Tutsi stanowili ledwie około jednej piątej ludności. Gdy w 1961 roku Rwanda została w końcu niepodległym krajem, przywódcy Hutu ostatecznie zepchnęli ich na margines - nie tylko dawnych arystokratów, ale i nauczycieli, urzędników, rolników. Klasyfikacja etniczna szybko zapuściła w Rwandzie korzenie. Kategorie etniczne, nadane Rwandyjczykom przez władze kolonialne, stały się poręcznym narzędziem politycznych rewindykacji. „Nasze kolonizowane społeczeństwa przyjęły bez żadnej krytyki ten zamknięty rodzaj tożsamości, który wpajali nam kolonizatorzy - pisze Edouard Glissant, pisarz i eseista martynikański. - Większość niegdysiejszych walk antyko- lonialnych na świecie prowadzona była w myśl przekonania o istnieniu jakiejś tożsamości absolutnej, i okazała się katastrofalna w skutkach: narodowych egoizmach i braku relacji z Innym". Tutsich piętnowano jako chytrych krwiopijców w przeludnionym kraju. Wzgórza Rwandy były w istocie jednym z najgęściej zaludnionych miejsc na świecie. Wolnych parceli uprawnych było coraz mniej. Jak dowodziła oficjalna propaganda, stada krów należących do Tutsich tratowały żyzną ziemię rwandyjską. Hutu z natury lepiej potrafili uprawiać rolę i to im należała się ziemia. Tutsi w myśl tej doktryny nie byli w Rwandzie u siebie. W sporach podsycanych wpierw przez kolonialne mocarstwa, a następnie przez miejscowy reżim, używano w dużej mierze języka kolonialnej antropologii. Juvenal Habyarimana objął urząd prezydenta w 1973 roku. Przez dwadzieścia lat swoich rządów utwierdził system władzy Hutu oparty na konfiskatach dóbr Tutsich, numerus clausus w szkołach i urzędach, a także na wybuchających regularnie krwawych pogromach, których sprawcy nie byli karani. Francja wspomagała Habyarimanę militarnie. Yolande Mukagasana, pielęgniarka z Kigali, która w 1994 roku straciła męża i troje dzieci, opowiadała przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym o szkole, do której chodziła. Na jej przykładzie pani uczyła inne dzieci, jak odróżniać Tutsich. „Udało im się wmówić nam, że do niczego się nie nadajemy - mówiła Yolande. - Wyrośliśmy jedni na uległe ofiary, drudzy na potencjalnych katów". Ludobójstwo w Rwandzie, jak w Niemczech - ciągnie Hatzfeld - było dziełem totalitarnego reżimu opartego na podziale etnicznym, reżimu, który od dawna utrzymywał się u władzy. To z tego właśnie powodu, jego zdaniem, tak trudno odpowiedzieć na pytanie, co byśmy zrobili na miejscu Adalberta albo Leoporda. Nie dlatego że nie możemy postawić się w sytuacji rolnika, który uprawia fasolę na wzgórzach Rwandy. Dlatego że nie wychowaliśmy się w despotycznym reżimie zbudowanym na podziale etnicznym. Przez trzydzieści lat uchodźcy Tutsi napływali falami do sąsiedniej Ugandy, gdzie organizowali zbrojne oddziały. W 1990 roku zaczęli atakować armię rządową,
składającą się w większości z żołnierzy Hutu. Siły Organizacji Narodów Zjednoczonych nie potrafiły położyć kresu coraz bardziej zaciętym walkom. „Wszystkie ludobójstwa współczesnej historii zdarzają się w czasie wojny - pisze Hatzfeld. - Wojna tworzy stan bezprawia, uprawomocnia śmierć, normalizuje barbarzyństwo, podsyca strach i fantasmagorie, ożywia stare demony, podważa moralność i humanizm. Osłabia ostatnie mechanizmy obrony u przyszłych sprawców ludobójstwa". „Od 1992 roku programy wszystkich partii Hutu proponowały zabójstwa Tutsich - powiedział Hatzfeldowi skazany na śmierć Joseph-Desire Bitero, szef formacji interahamwe z Nyamaty. - Były dokładne i przemyślane. Odczytywano je na mityngach, publiczność oklaskiwała je gorąco. Powtarzano je w radio... Wszyscy mogli je dobrze usłyszeć i zrozumieć, a w pierwszym rzędzie biali i Tutsi". W audycjach radiowych o Tutsich mówiło się „karaluchy", a humorystyczne piosenki i skecze wzywały do ich eksterminacji. Innocent Rwililiza wspomina, że nawet on się śmiał. „Przyzwyczailiśmy się - mówi. - Nie zwracaliśmy już uwagi na groźby". A jednak zabójstwa zdarzały się coraz częściej, i nie były karane. Zapewne już od grudnia 1993 roku lokalni przywódcy partyjni, oficerowie i notable wiedzieli o planach eksterminacji. W Kigali wiedziały o tym ambasady obcych państw i sztab ONZ. „Odpowiedzialni za ludobójstwo w Rwandzie nie są ubodzy i ciemni rolnicy czy krwiożerczy i pijani interahamwe - powiada Innocent. - Odpowiedzialni są ludzie wykształceni. Profesorowie, politycy, dziennikarze, którzy wyjechali do Europy studiować rewolucję francuską i nauki humanistyczne... Jestem nauczycielem, więc myślę, że wykształcenie jest potrzebne, żeby nas oświecić. Ale ono nie czyni człowieka lepszym, ono czyni go bardziej skutecznym". W1959 roku Hutu zabijali i przepędzali Tutsich bez wytchnienia, ale ani przez chwilę nie wyobrażali sobie, że mogą ich eksterminować - ciągnie Innocent. - „To intelektualiści dodali im odwagi, zaszczepiając myśl o ludobójstwie i uwalniając od wahań". Elie: „Jak przy pracach polowych, czekaliśmy na odpowiedni sezon. Śmierć naszego prezydenta była sygnałem do ostatecznego chaosu. Ale tak jak przy zbiorach, siew miał miejsce już wcześniej". „Zrozumiałem - powiedział Jean-Baptiste - że słowa i czyny się dopasowały". Hatzfeld przywołuje historyków Holokaustu, którzy wyliczają cztery etapy: poniżenie, naznaczenie, koncentracja w obozach czy gettach i w końcu likwidacja. Naznaczenie i koncentracja w Rwandzie nie były potrzebne - zauważa. Zabójcy znali swoje ofiary. Każdy wiedział, kim są jego sąsiedzi. Tutsi zresztą ze strachu sami skupiali się w grupy, wpierw w kościołach, a potem na bagnach czy w lasach. Prawda - pisze Hatzfeld - że społeczeństwo miejskie ma ludobójstwo miejskie, zaś społeczeństwo wiejskie ludobójstwo wiejskie. W kraju filozofii, jakim były Niemcy, ludobójstwo stawiało sobie za cel oczyścić istotę i myśl, podczas gdy w kraju rolniczym, jakim była Rwanda, miało oczyścić ziemię. Wiejskie ludobójstwo
rwandyjskie dorównało jednak wydajnością miejskiemu ludobójstwu niemieckiemu. Wystarczyło sto dni, by zginęło osiemset tysięcy Tutsich i dziesiątki tysięcy Hutu, którzy nie chcieli uczestniczyć w rzezi. Liczba zabitych, przyjęta przez ONZ, nie jest jednak ścisła. Niektóre źródła mówią nawet o milionie ofiar. W przeciwieństwie do władz hitlerowskich czy Czerwonych Khmerów w Kambodży, zabójcy rwandyjscy nie próbowali prowadzić rachunków. Większość krajów Afryki - zauważa Hatzfeld - stanowi mozaikę grup etnicznych i kultur. Regułą jest jednak współpraca, nie konflikt. Pisarze afrykańscy, jak Veronique Tadjo z Wybrzeża Kości Słoniowej czy Tierno Monenembo z Gwinei, którzy pisali o tragedii Rwandy, nie mieli lepszego klucza, by zrozumieć, co się stało, aniżeli pisarze z Europy. „Ludobójstwa nie ma w obyczajach afrykańskich, przyszło skądinąd" - powiedziała Hatzfeldowi Berthe Mwanankabandi, ocalona Tutsi. Ludobójstwo - poprawia ją jednak Hatzfeld - nie jest w niczyich obyczajach, afrykańskich, europejskich czy azjatyckich. Jest zawsze „poza". Można zatem żałować, że Hatzfeld rozpoczyna swoją trzecią książkę poświęconą Rwandzie, pytając swoich rozmówców, czym jest dla nich Afryka. Można żałować, że ulega pokusie - prawda, że tylko raz - by zbudować cały rozdział na próbach poszukiwania przeciwstawnych esencji „afrykańskości" i „europejskości". To być może najmniej przekonujący fragment jego rwandyjskich rozważań. Hatzfeld sam w końcu zresztą wycofuje się ze swego pytania. Trauma rwandyjska nie ma odpowiedników gdzie indziej - zauważa. Pytanie, czym jest Afryka, postawione ludziom, którzy wyszli z doświadczenia Rwandy, nie prowadzi donikąd. Afryka, można by zresztą dodać, nie istnieje - istnieje gigantyczny archipelag bardzo różnych regionów i zmieniających się kultur. Zaś idee, do których odwoływali się rwandyjscy ideologowie ludobójstwa, pochodzą z wielorakich źródeł. A jednak Hatzfeld dotyka tu istotnej kwestii. Jest nią pytanie o to, jak reszta świata patrzy na tragedię Rwandy. Czy podświadomie nie postrzegamy tego, co się tam wydarzyło, przez pryzmat naszej wyobrażonej „Afryki", tego ciemnego punktu, w którym zbiegają się najmroczniejsze europejskie fantazmaty? Mowa tu o tej Afryce, którą Hegel nazywał „kontynentem poza historią", a Wiktor Hugo „absolutem w potworności", o tej Afryce, którą po dziś dzień lubimy zwać „Czarnym Lądem". Dziewiętnastowieczna antropologia umieszczała ją na samym dole drabiny człowieczeństwa. W europejskiej wyobraźni ta właśnie Afryka stała się sceną dla projekcji naszych własnych psychodram - metaforą najciemniejszych obszarów ludzkiej duszy, miejscem powrotu tego, co wyparte, ucieleśnieniem radykalnego Innego. Nie przypadkiem tu właśnie Joseph Conrad kazał rozgrywać się swemu Jądru ciemności. Tytuł jego powieści zapadł w popularną wyobraźnię. Brutalność nie była jednak po stronie mieszkańców Konga. Militaryzm, nieustający podbój terytorialny dokonywany w imię „przestrzeni życiowej", rasizm i eugenika, polityka przymusowej pracy i „masakr administracyjnych" - nazizm był, według Hannah Arendt, najpełniejszą realizacją mechanizmów realizujących się wcześniej w koloniach. ,Exterminate all the brutes!" - notował Kurtz, bohater Jądra ciemności. „Wyciąć w pień to bydło!".
Tragedia rwandyjska wydawała się jednak nagłym potwierdzeniem wszystkich europejskich stereotypów ciążących na obrazie kontynentu. Zobaczono w niej wynik niedoboru cywilizacji, cokolwiek by się miało kryć pod tym słowem - jakby cywilizacja uniemożliwiała ludobójstwo, jakby uniemożliwiła Auschwitz. Europejscy misjonarze zarzucali sobie powierzchowność ewangelizacji Rwandy, jakby tysiąc lat chrześcijaństwa w Niemczech czemukolwiek zapobiegło. Poszukiwania korzeni pozaeuropejskich masakr w moralnej niedoskonałości lokalnych „kultur" czy „cywilizacji" może w istocie budzić jedynie zadziwienie. Dotąd żyją między nami ludzie, którzy na przedramieniu mają wytatuowany numer. Odwoływanie się do kulturowych stereotypów i posługiwanie egzotycyzującym słownictwem gdy mowa o konfliktach, które toczą się poza Zachodem Europy, nie jest jednak bez konsekwencji. Pisząc o „atawistycznych nienawiściach etnicznych", dziennikarze zwalniali się z obowiązku wyjaśnienia politycznych i ekonomicznych mechanizmów wojny, która toczyła się w Bośni. Zwalniali jednocześnie swoich czytelników z obowiązku rozliczenia własnych polityków z tego, co zrobili, by zapobiec masakrom. Wojna w Bośni toczyła się o trzy godziny lotu samolotem od Paryża, Londynu czy Warszawy, a jednak zepchnięto ją w inną czasoprzestrzeń - w obcy nam z definicji świat, rządzony obcą nam, „atawistyczną", a więc z zasady niezrozumiałą logiką. W wojnie o bogactwa naturalne wschodniego Konga, która już po rwandyjskiej tragedii zdążyła pochłonąć pięć milionów ofiar, jedną z głównych stawek jest koltan, niezbędny do produkcji telefonów komórkowych. Etykietka kolejnej „rzezi plemiennej" w Afryce pozwala jednak zachodniej opinii publicznej przymknąć oczy na działania zachodnich korporacji i milczenie zachodnich polityków. Wzdychając nad „afrykańskimi ludobójstwami", kolejni francuscy prezydenci bagatelizują potrzebę dyskusji o roli, jaką Francja odegrała w Rwandzie. Słowa nie są zatem moralnie neutralne. Określenie „plemię", dawno zarzucone przez antropologów, powraca nadal w Polsce, gdy mowa o Hutu i Tutsich, choć nie użylibyśmy go na przykład w odniesieniu do Basków czy Walijczyków. To jedno słowo wystarczy, by zepchnąć dyskusję z terenu polityki, zarezerwowanego dla dzisiejszego Zachodu, zamieszkanego przez różne grupy etniczne, na teren tradycyjnej antropologii, zarezerwowany dla „prymitywnych" obszarów świata, zamieszkiwanych właśnie przez „plemiona". Otwiera się semantyczna pułapka, która nie pozwala nam dostrzec współczesnego charakteru rwandyjskiego konfliktu, jego zakorzenienia w naszej wspólnej rzeczywistości. Ludobójstwa wprawia w ruch ekonomia, polityka, ideologia, historia. Oczywisty jest obowiązek badania ich mechanizmów. Jednocześnie pozostaje jednak strefa cienia, która nie poddaje się ani rozważaniom historyków, ani intuicjom badaczy kultury. Przepaść, która wymyka się zrozumieniu. Jesteśmy w obliczu doświadczenia, które zawiesza sens. Różne drogi mogą doprowadzić do skrajnego miejsca człowieczeństwa. To miejsce jest też bez wątpienia zawsze inne - a zarazem, być może, zawsze to samo. Opowieści tych, którzy dotknęli rwandyjskiego ludobójstwa, ocalonych, ale i zabójców, są bezcenne. Zakorzenione w szczególnym miejscu i czasie, są jednocześnie
poza wszelkim miejscem i czasem - w „nagości życia". To opowieści o tym, czego nie da się opowiedzieć. Pieczołowicie otaczają refleksją wyrwę ziejącą w doświadczeniu człowieka. Mówić o traumie, to mówić bowiem o tym, co jest wokół. Dawać świadectwo tożsamości, pamięci, sensowi, które odbudowują się na zgliszczach tego, co się wydarzyło. Opowieść rozmówców Hatzfelda coś nam zabiera i coś nam zarazem daje. Dotyka doświadczenia poza naszą wyobraźnią, a jednak jest nam bliska, jakby mogła być naszą własną opowieścią. Hatzfeld wciąż przyjeżdża do Rwandy. Przygląda się, jak Nyamata z wolna powraca do życia. Życia pełnego powikłań - pozostały wdowy, które nie mają praw do parceli po mężach, zgwałcone kobiety zarażone wirusem HIV, osierocone dzieci. Otwarto jednak szpital i zbudowano antenę dla telefonów komórkowych. Rosną kolejne wille. W styczniu 2003 roku rząd Rwandy zwalnia z więzień szesnaście tysięcy zabójców, którzy przyznali się do winy, lecz nie zdążono ich osądzić. Dwanaście lat po ludobójstwie Strategia antylop powraca na wzgórza Nyamaty. Powraca do świadectw ofiar, i do opowieści morderców. Opowiada o czasie, który upływa, o powolnym konstruowaniu prywatnej i zbiorowej pamięci. Oto nowy etap dziejów Rwandy, dla którego znów próżno by szukać precedensów. Rwanda nadal porusza się po granicach ludzkiego doświadczenia. Na wzgórzach Nyamaty mieszkają dziś obok siebie, w najbliższym sąsiedztwie, przez płot, przez drogę, mordercy i ci, których bliscy zginęli od ich maczet. Czym jest sprawiedliwość? Czym jest przebaczenie? Co ma oznaczać to pojednanie, które wydaje się zarazem tak niezbędne i tak niewykonalne? Olga Stanisławska
Jeszcze jakieś pytania? „Gdy Szatan rozdzielał wśród ludzi siedem grzechów głównych, Afrykanin wyciągnął łakomstwo i gniew. Nie wiem, czy wybierał pierwszy, czy ostatni, ani co wzięli sobie biali i Azjaci, bo nie bywałam w świecie. Ale wiem, że ten wybór będzie nam zawsze ciążył. Zachłanność wznieca w Afryce więcej swarów i wojen niż susza czy niewiedza. I w zamęcie zdołała wzniecić ludobójstwo wśród tysiąca wzgórz". Claudine Kayitesi przerywa i lekko się uśmiecha, jakby chciała złagodzić wymowę tych słów, po czym dodaje: „Cieszę się, że jestem Afrykanką, gdyby nie to, niczym nie mogłabym się cieszyć. Ale na pewno nie jestem z tego dumna. Czy można być dumnym, kiedy jest ci ciężko? Ale jestem po prostu dumna, że jestem Tutsi, tak, zdecydowanie, bo Tutsi mieli zniknąć z powierzchni ziemi, a ja przecież żyję". Podczas mojej ostatniej wizyty, dziesięć lat temu, Claudine wraz z okoliczną dzieciarnią zajmowała dawny dom kuzynki przy stromej drodze na wzgórze Rugarama. Lepiankę o ścianach z mocno popękanej już gliny, krytą pordzewiałą blachą, lecz otoczoną wspaniałym wonnym ogrodem, który pielęgnowała. W szopie za domem trzymała cielę w zagrodzie i trochę garnków. Później chłopi z sąsiednich pól wyszli na wolność, także zabójca jej siostry, którego boi się spotkać po zmroku. Toteż zaraz po ślubie z ulgą opuściła to miejsce, by przenieść się na ziemię męża, Jeana Damascene'a, którego poznała jeszcze w szkole. Tak opowiada o pamiętnym ślubie: „Z mężem spotkaliśmy się znów przed dwoma laty, na początku były miłe słowa, planowaliśmy ślub na Nowy Rok, pobraliśmy się w lipcu. To było wielkie święto, najpierw śpiewał chór kobiet we wzorzystych pagnes, jak z fotografii; włożyłam trzy tradycyjne suknie, mąż miał na dłoniach białe rękawiczki, kościół udostępnił nam podwórze i dał obrusy, trzy furgonetki przywiozły fantę, wino z sorgo i, rzecz jasna, skrzynki primusa. Zabawa trwała trzy dni, nie do wiary. Teraz, po ślubie, los się do mnie uśmiecha, ale tylko teraz. Bo wiem, że nie ma przyszłości po tym, co przeżyłam". Dziś Claudine mieszka w nowym parterowym domku wśród dziesiątków identycznych pawilonów owego moudougoudou. leżącego na kamienistym, porośniętym krzewami zboczu, ponad szeroką drogą do Nyamaty, o kilka kilometrów od Kan- zenze. Witając nas, kładzie na stoliku pęk sztucznych kwiatów z materiału, by upiększyć naturalne bukiety, przepędza z podwórza ciekawską dzieciarnię, zaciąga zasłony i siada w drewnianym fotelu z rozbawioną miną. „Jeszcze jakieś pytania? - udaje zdziwienie. - Znów o te masakry. Mógłby pan już przestać. Po co znowu o to pytać? Dlaczego mnie? Tak trudno odpowiadać. Już od pierwszych słów książki mogą mi nie wierzyć. Tutsi dzielili bagna z dzikimi świniami. Pili czarną wodę z sadzawki, nocą na czworakach szukali pożywienia, w pośpiechu załatwiali potrzeby osobiste. Nawet gorzej, już wam mówili, żyli jak zwierzyna łowna, pełzali w błocie, nasłuchiwali, czekali na maczety myśliwych. Ale to było takie nienaturalne polowanie, bo cała zwierzyna miała zniknąć, choć nikt jej nie zjadał.
Można powiedzieć, że przeżyli wojnę Dobra ze Złem, widzieli to wszystko na własne oczy, w całej nagości, że się tak wyrażę. Powinnam uznać, że Dobro w końcu wygrało, bo pozwoliło mi uciec i przeżyć, a teraz mam rodzinę i wsparcie. Ale tata, mama, siostrzyczki i wszyscy konający, którzy szeptali w błocie, choć nikt nie słuchał ich ostatnich słów, oni wszyscy nie muszą już odpowiadać na pańskie pytania. Wszyscy ścięci maczetą, którzy błagali o jakiś ludzki odruch, wszyscy ci ludzie, którzy wiedzieli, że odchodzą nago, bo przed końcem skradziono im ubrania. Wszyscy zmarli, gnijący w gąszczu papirusów czy wystawieni na palące słońce, oni wszyscy nie mają komu powiedzieć, że myślą inaczej". Claudine ma swą tajemnicę, lecz nigdy się na nic nie skarży. Co rano schodzi z mężem na pole, w południe rozpala ogień pod garnkiem, po południu wychodzi, do koleżanek, do parafii, do Nyamaty. Nie domaga się już zadośćuczynienia, nie czeka na sprawiedliwość. Z nikim nie współpracuje, niczego nie udaje, nie boi się słów. Nie ukrywa swych lęków i nienawiści do zabójców ani tego, że zazdrości ludziom, którzy mogą przedstawić dzieciom swych rodziców, ani żalu, że nie zdobyła dyplomu pielęgniarki. „Nieraz posyłam życiu złe spojrzenie, ale nie spuszczam oczu", kwituje. Złe spojrzenie kontrastuje z jej wesołą twarzą, sukniami szkarłatnej barwy, dwójką hałaśliwych dzieci, które nie odstępują jej na krok. Uprzedza pytanie i uśmiecha się: „Tak, spokój powrócił. Mam piękne dzieci, dosyć żyzne pole, dobrego męża, który mi pomaga. Parę lat temu, po masakrze, kiedy mnie pan poznał, byłam zwykłą dziewczynką, jedną z wielu sierot, bez niczego, tylko ciężka harówka i złe myśli w głowie. A potem, dzięki mężowi, stałam się panią domu, nie do wiary. Rano, kiedy się budzę, odwaga podaje mi rękę, nawet po koszmarnej nocy czy podczas suszy. Życie się do mnie uśmiecha i jestem mu wdzięczna, że nie zostawiło mnie na bagnach. Ale nadzieja, że będę kimś, odeszła. Nigdy nie usłyszy pan, jak prawdziwa Claudine odpowiada na pańskie pytania, bo trochę już brakuje mi miłości własnej. Zaznałam bydlęcego życia, doświadczyłam okrucieństwa hieny i czegoś jeszcze gorszego, bo zwierzęta nie są aż tak złe. Nazwano mnie insektem. Zgwałciło mnie dzikie zwierzę. Zapędzono mnie w miejsce, o którym nie da się opowiedzieć. Ale najgorsze jest jeszcze przede mną. Moje serce zawsze już będzie nieufne, ono już wie, że przeznaczenie nie musi dotrzymywać najprostszych obietnic. Dobry los podarował mi drugie życie i tego nie będę już odrzucać. Ale będzie to tylko połowa egzystencji, tamta została przerwana. Ścigała mnie śmierć, kiedy za wszelką cenę chciałam przeżyć. A potem męczyło życie, gdy chciałam rozstać się z tym światem, skończyć ze wstydem, który mnie zadręczał. Wchodziłam w życie z dziewczęcą ufnością bez granic. Zdradziło mnie. To okropne nieszczęście, gdy zdradzą cię sąsiedzi, władza, biali. Po czymś takim można się pogubić. Niektórzy mężczyźni rzucają motykę i przesiadują w barze, kobiety zostawiają dzieci na pastwę losu i przestają o siebie dbać. Ale kto mógłby znieść, że życie go zdradziło? To poważna sprawa, potem już nie wiadomo, w którą stronę pójść. Dlatego od teraz będę stała z boku".
Wniebowzięci W porze suchej prowincja Rilima, najbardziej jałowa w dystrykcie Bugesera, gdzie na jednym ze wzgórz wznoszą się ceglane mury więzienia, omdlewa w zapylonym, a jednak świetlistym powietrzu. Jednak gdy na początku stycznia otwierają się ogromne wrota, tłum drepczących na dziedzińcu więźniów zdaje się nie dostrzegać upału. Mają na sobie najrozmaitsze cywilne ubrania, ruszają pospiesznie, jakby chcieli jak najszybciej opuścić to miejsce, mimo wszystko uważają, by się nie rozpychać. Na rozkaz znudzonych żołnierzy gromadzą się w cieniu eukaliptusowego lasku, jedynej wyspy zieleni, z której korzystają strażnicy fortecy. Nie śpiewają jak inni osadzeni, którzy nieco dalej w różowych uniformach, nawet nie patrząc w tę stronę, w dwóch równych kolumnach krążą między zakładem karnym a jeziorem, nosząc wodę. W szeptach nie da się ukryć podniecenia. Więźniowie, potulni i pobudzeni zarazem, zaniepokojeni i uradowani, nie wiedzą, jak się właściwie zachować. Nic dziwnego, gdyż ku zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza samych zainteresowanych, po siedmiu latach niewoli zwolniono ich bez wyjaśnień. Radio podało wiadomość trzy tygodnie wcześniej w lakonicznym komunikacie prezydenta, wygłoszonym tak, jakby to była prognoza pogody. Zapowiadano w nim uwolnienie pierwszej grupy czterdziestu tysięcy więźniów, zabójców skazanych za akty ludobójstwa, z sześciu więzień w kraju. Na dźwięk gwizdka więźniowie z Rilimy opuszczają mury zakładu, kłaniając się uniżenie strażnikom, i schodzą po kamienistym zboczu, przeskakując zarośla. Jest wśród nich, znowu razem, banda ze wzgórza Kibungo, która przyczyniła się do powstania książki Une saison de machettes (Sezon maczet). Pio Mutungirehe, najmłodszy, beniaminek, który już nie jest taki młody; Fulgence Bunani, niedoszły wikary, któremu udało się cudem zachować białe sandały przez cały czas uwięzienia; Jean-Baptiste Murangira, dumny z roli przewodniczącego stowarzyszenia skruszonych, wyprostowany jakby połknął kij; Alphonse Hitiyaremye, który nie przestaje gestykulować i słać wokół uśmiechy, strażnikom, przechodniom, kolegom; Leopord Twagirayezu, przeciwnie, kroczy uroczyście; Pancrace Hakizamungili, bardziej nieufny, rozgląda się bacznie, ale już myśli o pierwszej butelce primusa; Adalbert Munzigura, tryskający energią, idzie na czele orszaku, tak jak stał w pierwszym rzędzie zbrodniczych ekspedycji. Wszyscy razem, z wyjątkiem Josepha-Desire Bitero z grupy skazanych na śmierć. Pancrace wspomina ostatni dzień w więzieniu: „Naprawdę nie wierzyłem, że będę miał tak niesamowite szczęście i wyjdę kiedyś z więzienia. Słyszało się coś tam od odwiedzających, ale nie myślałem, że to może być prawda. 2 stycznia 2003 roku, kiedy radio nadało mowę prezydenta, byliśmy tak uradowani, usta się nam nie zamykały, nawzajem dodawaliśmy sobie otuchy. W ostatnią noc były chóralne śpiewy. Niektórzy nie chcieli już nawet niczego jeść. W więzieniu były dwie grupy, ci, którzy postanowili zeznawać, byli wniebowzięci, a ci,
którzy się wszystkiego wyparli, klęli i złorzeczyli". Jego stary kompan lgnace Rukiramacumu: „Myślałem o urwagwie, której się napijemy. Zdawało mi się, że nie skosztujemy jej już nigdy w życiu, że zatrzasnęli za nami bramy już do końca świata. Przed zwolnieniem, kiedy w więzieniu szalała epidemia, myśleliśmy, że jeszcze chwila, a będą nas tu grzebać. Liczyliśmy zmarłych i tych, co zostali, a także dni, które nam zostały. Z uwagi na mój wiek wsadzili mnie na ciężarówkę dla starców i chorych. Do Nyamaty dojechaliśmy już po zmroku. Baliśmy się wracać do domów przez las, przez pierwszą noc koczowaliśmy na podwórzu merostwa. Rano wzięliśmy torby. To był dzień targowy. Obeszliśmy targ z daleka, baliśmy się podejść bliżej, potem zaczęliśmy się wspinać na wzgórze. Wśród ludzi, którzy schodzili na targ, rozpoznawaliśmy ocalonych. Słyszałem groźne okrzyki, pogróżki, ale nie trwało to długo. Byli też tacy, którzy mówili «dzień dobry», chociaż było wiadomo, że nie ze szczerego serca". Najmłodsi z bandy, Pio, Pancrace, Fulgence i Alphonse opuszczają więzienie pieszo. Alphonse opowiada: „Szliśmy w kolumnie liczącej dwa tysiące więźniów. Po drodze ludzie nas pozdrawiali, ale też kpili i wyśmiewali, więc przestaliśmy śpiewać, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Myślałem sobie w duszy: Nie do wiary, tak się nad nami zlitować, tak się nie robi". Kolumna więźniów posuwa się drogą pokrytą grubą warstwą pyłu, pośród jałowych pagórków, gdzie żółcie i szarość zastępują ochrę i zieleń wzgórz Nyamaty. Więźniowie mijają wychudłe krowy, przeżuwające bez końca suchą strawę w cieniu nielicznych drzew, i napotykają grupy ludzi niosących plastikowe kanistry, podążających do jedynego strumyka w promieniu dwudziestu kilometrów. Wkraczają w milczeniu w ten porośnięty krzewami kamienisty pejzaż - urozmaicony polami kukurydzy i sorgo na skraju nielicznych bagnisk i jezior - przemierzają dawne terytorium słoni, lwów, przepędzonych przez pierwsze fale uchodźców, którzy sami uciekali przed wojnami w Burundi czy pogromami na północy kraju, półpustynię, która później, dobrze to pamiętają, posłużyła za bazę zbuntowanym oddziałom inkotanyich, nim rozpoczęli wojnę z rządem prezydenta Habyarimany. Ani pragnienie, ani zmęczenie nie spowalnia marszu byłych więźniów przez surowe tereny, zamieszkałe od kilku dziesięcioleci przez rodziny żyjące tu z nadzieją, że te jałowe ziemie, zasilane jedynie przez wody okresowe, te nędzne domy o pordzewiałych dachach pozwolą im uniknąć etnicznego szaleństwa sąsiednich regionów. W Nyamacie, głównej osadzie dystryktu, ludzie ze zdumieniem przyjęli wieść o uwolnieniu więźniów. Także ci, którzy występują w mojej pierwszej książce o Rwandzie, Dans le nu de la vie (Nagość życia), ocaleni z bagien Nyamwizy, dobrze pamiętają, jakim szokiem byta ta nowina. Angelique Mukamanzi: „Usłyszałam komunikat w radiu. Przywykaliśmy powoli do naszej nowej egzystencji ludzi ocalonych, domowe zajęcia spychały złe myśli w niepamięć. Wracaliśmy do życia, czas był po naszej stronie. Nagle, po tej nowinie, zmienił gwałtownie bieg. Poczułam
ciarki na całym ciele. Wspomnienia nagle ożyły. Zbieraliśmy się w moudougoudou w małych grupkach znajomych, zastanawialiśmy się, jak będzie, kiedy ci zabójcy się tutaj pokażą. Pierwsi więźniowie, jakich zobaczyłam, kiedy szłam do Nyamaty, podążali do swoich domów, unikając spojrzeń. Starali się iść jeden za drugim i kłaniali się uniżenie. Ci ludzie tak wielu poćwiartowali swymi maczetami, że też powinni umrzeć. Tylko tego chciałam". Janvier Munyaneza: „Wszystkich dziwiło, że wyglądają tak zdrowo. Byli czyści, wydawało się, że utyli. Zauważyliśmy później, że podczas pracy jakoś dziwnie się pocą. Było widać, że ze strachu starają się być mili. Zanim przyszli, władze zorganizowały spotkanie, by nas przestrzec. Zobowiązać, byśmy nie okazywali agresji, nie obrażali ich i zaczekali na proces, gaęaęę, kiedy ich oskarżymy, ale bez uprzedzeń. Chłopcom Tutsi, którzy mówili o zemście, władze groziły, że mogą zająć ich miejsce w Rilimie". Claudine Kayitesi: „Wyszłam z dziećmi, żeby im się przyjrzeć, szli równym szeregiem z torbami na głowach, nie wymieniliśmy słowa. Dzieci były przerażone, myślały, że więźniowie znowu zaczną knuć. Ja chciałam ich zobaczyć z czystej ciekawości. Najpierw poznałam sąsiada, niejakiego Cambarelę. To on ściął moją starszą siostrę. Mówili zawstydzeni: «Pokój, pokój! Jak się macie? Niech Bóg was błogosławi! Bądźmy dla siebie braćmi. Będziemy się za was modlić». Patrzyliśmy na nich zdumieni, zaciskając pięści". Byli więźniowie nie mają czasu, by się rozpakować, gdyż w domu już czeka na nich wezwanie na staż obywatelskiego pojednania, w obozowisku w regionie Bicumbi, dokąd od razu wyruszają. Alphonse w następujący sposób opisuje ten obóz szkoleniowy: „Uczono nas, jak się zachowywać wobec rodzin, które ucierpiały. Okazywać pokorę, spokój podczas głośnych zgromadzeń, unikać zwad z ocalonymi, którzy szukają zaczepki. Unikać też szalejącego AIDS i innych chorób. Nauczyć się wypalać cegły dla wdów pogrążonych w żalu i osieroconych dzieci. Ale tematem pierwszej lekcji były nasze żony. Wychowawcy ostrzegli nas, że wszyscy więźniowie spotkają się z prawdziwą plagą zdrad, nieślubnych dzieci, wyprzedanych pól. Pouczono nas, że skoro państwo nam wybaczyło, my także musimy przebaczyć naszym niewiernym żonom, które nie mogły przecież wiedzieć, że przeżyjemy więzienie, i musiały ciężko pracować motyką bez męskiego wsparcia. W więzieniu wielu wściekało się na rozrzutne czy niewierne żony. Obiecywali im najgorsze, ale instruktorzy surowo ich ganili. Powtarzali lekcję: zachować spokój względem winnej małżonki, zachowywać się ugodowo wobec sąsiadów i okazywać cierpliwość ludziom po ciężkich przeżyciach, słuchać władz. Niezwłocznie zająć się opuszczonym polem". Po zakończeniu kursu więźniowie mogą wreszcie wrócić na rodzinne wzgórza. Alphonse wspomina: „Wyszedłem z obozu z pakunkiem na głowie i maszerowałem, zdając się na los. W
Nyamacie ludzie otoczyli mnie kręgiem na głównej ulicy i zadawali pytania, szybko się oddaliłem, żeby nie ściągnąć złego oka. Żona przyjęła mnie dobrze. Dzieci podrosły i były uśmiechnięte. Ze względu na sąsiadów nie okazywaliśmy zbytniej radości i nie zabiliśmy kurczaka, ugotowaliśmy tylko ziemniaki. Kiedyś miałem kilka domów, nie licząc baru, ale żona wszystko sprzedała. Miałem dużo zapasów - nic nie zostało. Od razu poszedłem na pole. Kiedyś to była kwitnąca parcela, pełna pięknych bananowców; gdy tam dotarłem, ujrzałem żałosny ugór, dzikszy od buszu. Przyciąłem kilka zdrowych drzew. Dałem sobie dwa dni odpoczynku. Według zaleceń władz, powinienem teraz zaczekać dziewiętnaście dni na wyniki testu na AIDS, nim wejdę w rolę męża. W centrum nie było już tak wesoło jak kiedyś. Bieda i strach sprawiły, że w barach umilkły żarty. Jednak widać było wyraźnie, że pouczono ostro obie strony. Hutu musieli schować złość, Tutsi żądzę odwetu". Pancrace: „Ci, którzy nie mieli pieniędzy na ciężarówkę, poszli piechotą, gęsiego. W drodze przez busz potworzyły się grupki znajomych z różnych wzgórz. Nie było śpiewów, tylko czasem radosne okrzyki. Od dziewięciu lat nie byłem w Nyamacie. Patrzyłem na reklamy, nowe marki taxi- busów, osmalone mury, w mieście panował chaos. Nie traciliśmy czasu na picie. W Nyarunazi zacząłem żegnać się z kolegami, tak już chciałem dotrzeć na miejsce i założyć jakieś lepsze ubranie. Siostry kupiły trochę urwagwy i różne dania z ziemniakami, niestety bez mięsa. Rodzina przyjęła mnie z radością. Ale żal było patrzeć na szkody: podziurawiona blacha, belki stropowe stoczone przez termity, popękane mury. Wszystkie bananowce uschły. Nazajutrz siadłem na podwórzu i przyjmowałem znajomych. Chcieli się dowiedzieć, jak wyglądało nasze więzienne życie, co z ludźmi, którzy się nie przyznali, zwłaszcza z tymi, których nazwiska padały przed sądem. Niektórzy przyszli przywitać się ze mną ze szczerego serca, inni tylko udawali grzeczność, a tak naprawdę liczyli, że zostanę w więzieniu. Nocą, w ciemnościach byłem niespokojny, czekałem do świtu, żeby pójść na pole. Dzień później chwyciła mnie bagienna malaria, jednak zabrałem się do pracy. Przekopałem i wyplewiłem ziemię. Pracowałem tak samo jak przedtem, ale czułem ból w stawach. Z początku bałem się pójść do centrum Kibungo. Obawiałem się spotkań z ludźmi, ryzykownych rozmów. Dopiero po miesiącu wypiłem pierwszą butelkę primusa. Postawił mi jeden sąsiad. Piwo bardzo mi smakowało, w Rilimie było tylko prawdziwą pokusą. Nawet nie marzeniem, to nie były wesołe czasy. W naszym gronie przyjaźń nie osłabła, często się spotykamy, oprócz Adalberta, który żyje sobie dostatnio w Kigali. A kiedy tu wraca, ma na sobie odprasowane ubranie, hojnie stawia kolejki w barze i możemy sobie swobodnie pogadać. W więzieniu spaliśmy pokotem na siennikach, nawet nie było miejsca na zakazane sny. Zapomnieliśmy o masakrach, męczących wspomnieniach, śniliśmy tylko o latach dzieciństwa albo o tym, co przeżywaliśmy w więzieniu, o kłótniach i chorobach. Ale od kiedy nas zwolniono, wspominamy o masakrach w opowieściach, dlatego sny wracają
tylnymi drzwiami, żeby nas zadręczać. W domu śpisz na wolności, bardziej prawdziwie, a złe sny są teraz bardzo wyraźne: płonące domy, polowania na bagnach, krew w kałużach, a przede wszystkim ludzie, za którymi biegłeś. Nie odwiedzałem ocalonych ludzi, obawiam się tego. Spotykaliśmy się na drodze, udawało nam się wymienić słowa pozdrowienia bez złości i to nam wystarczało. Nie dostrzegłem w ich spojrzeniach niczego groźnego. Tak naprawdę myślę, że po prostu obie strony ostro napomniano. Oskarżono mnie, skazano, a potem ułaskawiono. Nie prosiłem o przebaczenie. W gruncie rzeczy nie warto, jeśli ta prośba nie może być spełniona". Ci, którzy ocaleli, czekają zdumieni, niespokojni i wręcz przerażeni na możliwe skutki tych powrotów. Claudine opowiada: „Żaden więzień nie próbował prosić o przebaczenie. Tak bardzo boją się rozmów, że kiedy ktoś się zbliża, rzucają szybko dzień dobry, żeby zapobiec uściskowi dłoni. Udają niewiniątka, ale unikają bliższych kontaktów z nami. Mogłabym patrzeć, jak rozstrzeliwują ich publicznie, jednego po drugim. Machali maczetami do utraty tchu, w biały dzień. Wybaczyć im to nieludzkie. Może taka jest wola Boga, ale nasza nie. Kiedy wyszli, widać było, że przeszkolili ich w więzieniu; ale zmienić się, to całkiem inna sprawa. Jeśli ktoś skorzystał z pierwszej okazji, żeby wywijać maczetą, nie odmówi za drugim razem, gdy wezwie go nowa wojna. Gdy znów zaczęli przechadzać się na wolności, wrócił mój sen: biegliśmy, zabójcy nas gonili, dopadali ludzi, ja się wymykałam, odwracałam, widziałam zabitych, jak siedzą i coś mówią do siebie, nie chcą już mnie znać. Później przywykłam do więźniów, sen przestał mnie nachodzić. Staramy się pogodzić z tym sąsiedztwem". Berthe Mwanankabandi: „Ja poczułam się nieswojo, bałam się, poszłam więc do Butare. Po drodze spotkałam znajomą z kościoła. Załatwiła mi pracę na dniówkę jako salowa w szpitalu. Przysięgłam sobie, że nigdy już nie wrócę, by nie spotykać tych złowrogich spojrzeń. Oczywiście wróciłam. Żaden nawet słowem nie przeprosił, nie wysłał upominku. Mają to gdzieś albo boją się, że usłyszą wyrzuty. Myślą, że skoro zostali uwolnieni na mocy aktu prezydenta, nie muszą się już kajać i tłumaczyć przed zwykłymi chłopami. W głębi duszy sądzą, że nie mają obowiązku naprawdę przepraszać, skoro nie zostali naprawdę ukarani. Pierwszy więzień, jakiego spotkałam, był wcześniej moim najlepszym nauczycielem, nazywa się Jean. Zadrżałam, ja, a nie on. Miał na sobie bardzo porządną marynarkę. Nie przywitał się, ja też nie. Poczułam się nieswojo i zeszłam mu z drogi". Innocent Rwililiza: „Tak naprawdę, to kto mówi o przebaczeniu? Tutsi, Hutu, uwolnieni więźniowie, ich rodziny? Nie, tylko organizacje humanitarne. Importują przebaczenie do Rwandy i zawijają je w plik dolarów, żeby nas przekonać. Istnieje Akcja Przebaczenie, tak jak istnieje Akcja AIDS, spotkania informacyjne, afisze, lokalne przedstawicielstwa, bardzo mili biali w terenowych autach z turbodoładowaniem. Te organizacje udzielają lekcji nauczycielom, pouczają radnych gmin. Finansują plany pomocy. My zaś mówimy o
przebaczeniu, bo tak wypada i dlatego że dotacje też mogą się przydać. Ale w naszych prywatnych rozmowach nie ma słowa «przebaczenie», jest zbyt kłopotliwe. Dam przykład, widzisz Adalberta, który dowodził masakrą w Kibungo, został ułaskawiony, przechadza się po Kigali, wymachuje maczetą na swojej parceli. Ty pochodzisz z Kibungo, mieszkasz pół kilometra od niego, straciłeś tatę, mamę, dwie siostry, żonę i synka. Spotykasz Adalberta w centrum, ty czy on: kto wymówi słowo przepraszam? To nieludzkie. W gruncie rzeczy czas zmusza nas, byśmy wszystko przełknęli". Jeannette Ayinkamiye: „Można pogodzić się z tym, że wypuścili ich z więzienia, bo na polach potrzeba ludzi, ale najpierw należało wypłacić odszkodowania ofiarom. Po prostu nie rozumieliśmy, dlaczego ich zwalniają i nie dają nic w zamian. Pytaliśmy: co się znowu dzieje? Władze popierają Hutu, przestały się nami przejmować, wcale się z nami nie liczą. A że nie mogliśmy okazywać złości, opowiadaliśmy dowcipy. Na przykład: w gruncie rzeczy szczęście sprzyja Hutu - zabijają, ale ich nikt nie zabija; uciekają do Konga, za darmo przywożą ich z powrotem; idą do więzienia, wychodzą tłuści i wypoczęci; palą nasze domy, bez przeszkód wracają do swoich, a żony czekają, żeby im ugotować i zabawić się w nocy". lgnace, najstarszy z bandy zabójców: „W pierwszych dniach na wolności praca na polu wycieńcza. Mdleją ci ręce. Dostajesz zadyszki. Po dwóch miesiącach ramiona zaczynają przywykać i pracujesz tak, jak przez całe życie. Zacząłem od napraw w domu - uszkodzonego stropu, rozbitych dachówek. Posadziłem pataty i fasolę. Wstaję o piątej rano, idę prosto na pole, w południe jem fasolę, drzemię na ławce. Wracam na pole, jestem w domu o siedemnastej. Myję się i spaceruję aż do wieczora. Nie zbieramy tak dużo jak przed tą masakrą, ale staramy się zaspokoić podstawowe potrzeby. Moja żona Speciose zmarła, gdy byłem w więzieniu. Córka próbowała przejąć parcelę, kiedy mnie nie było, musiałem ją z niej usunąć. Trzeba się znowu ożenić, ciężko radzić sobie samemu. Zasiewy, gracowanie motyką, zajęcia domowe, ciężko mi było jeść i zasypiać samemu. Z samotności ma się same złe myśli. Przyjemniej już żyć w więzieniu, wśród kolegów, niż samemu na roli, z własnymi smutkami. Poprosiłem stryja na swata, znalazł kobietę z dwójką dzieci. Przyszła, obejrzała parcelę. Wygląda na zadowoloną, nie robi żadnych problemów. Pierwszego dnia chwyciłem butelkę urwagwy. Bardzo mi smakowała, ale brzuch nie dał rady i nie mogłem jej skończyć. Zresztą nie wolno nam było pić. Nasza młodzież ma problemy z Tutsi, bo w czasie ekspedycji wykazała najwięcej zapału. Ja nie miałem kłopotów: niczym się nie przejmuję, dostałem w prezencie krowę na przywitanie, chociaż jestem Hutu. Nikt mnie nie zaczepiał, niczego nie wymawiał". Sylvie Umubyeyi: „Pomyślałam: «Tysiące wdów Tutsi nie mają dość silnych ramion, by podnieść motykę, harują teraz za dwoje na polach, nie otrzymują żadnej pomocy, żeby wykarmić dzieci, a tysiące kobiet Hutu dostaje nagle w prezencie parę męskich ramion.
Najgorsze z kobiet są wynagrodzone». Zadzwoniłam do Butare, do moich rodzinnych stron, powiedzieli mi: «Tu też wszystko zmierza do katastrofy. Ludzie tylko o tym mówią. Ocaleni są niezadowoleni. Władze ostrzegają zbyt krewkich. Najciężej doświadczeni całkiem się załamują. A twoja cioteczna siostra zachorowała». Któregoś dnia usłyszałam jakiś hałas na dworze. Wyszłam na ulicę i dołączyłam do tłumu. Kiedy dostrzegliśmy w dali pierwszych więźniów, poczuliśmy się nagle jak w dziewięćdziesiątym czwartym. Byliśmy wstrząśnięci, ale nikt się nie ruszył. Zbliżali się. Przeszli szeregiem, jakby zawstydzeni czy onieśmieleni, w milczeniu, dobrze ich przeszkolili. Odeszli, nie odwracając głów. Zniknęli, a my przestaliśmy się bać. Po południu jakiś pan wszedł do piekarni, trzymając za rękę chłopca. Kupił mu fantę i słodką bułeczkę. Był cały spocony. Właśnie wyszedł z więzienia, poruszał się jak starzec. Zaczęliśmy rozmawiać: «Tak mi smutno, mam syna, który rósł beze mnie. Byłem silnym mężczyzną, teraz jestem słaby. Wszyscy mnie szanowali, teraz nikt się ze mną nie wita. Zło zniszczyło mi życie». Pomyślałam: «Cóż, ten człowiek mówi szczerze. Jeżeli wszyscy Hutu zawinili, to wszyscy, po co się zastanawiać, co zrobił właśnie ten? Jeżeli wyraża skruchę, jeśli proponuje mi przyjaźń, z głębi serca odpowiadam tak, bo życie musi toczyć się dalej». Jeszcze się skarżył, opowiadając o swoich nieszczęściach, starał się być miły, żalił się, ale o nic nie prosił, niczego nie proponował. Ci ludzie nie są w stanie nas szanować ani prosić o przebaczenie. Dlaczego? Nie wiem".
Fatalne objawienie Siedem lat wcześniej, rankiem, w oparach mlecznej mgły, która unosiła się jeszcze nad bezkresem namiotów i lepianek w obozie uchodźców u stóp wulkanu Karisimbi, we wschodnim Kongu, niejaki Leopord Twagirayezu doznał objawienia, maszerując aleją. Rzucił na ziemię worek mąki, który niósł na ramieniu, i pobiegł do kościoła, wymachując rękami, przeciskał się przez tłum, by jak najszybciej tam dotrzeć. Wszedł do baraku o glinianych ścianach podpartych pniami drzew, z dachem pokrytym liśćmi; tylko święte obrazki wycięte z parafialnego kalendarza, poprzyklejane na ścianach, świadczyły wyraźnie, że jest to miejsce kultu. Rzucił się do ołtarza, by się modlić, śpiewał na całe gardło z innymi owieczkami; padł na kolana w promieniach słońca, które tymczasem powróciło. Ale wszystko na nic, nie udało się odpędzić wizji, ani wieczorem tego samego dnia, ani w kolejnych. Zaczął więc rozmawiać sam ze sobą, widziano, jak głosi kazania, wspominając bagna, maczety, strugi krwi. Zaczął publicznie oskarżać się o zbrodnie, później przepowiadał kary przypadkowo spotkanym ludziom. Leopord miał w obozie opinię groźnego interahamwe. Z ładownicą przewieszoną przez pierś, z karabinem w ręku krążył między rzędami domostw, doglądając, jak organizacje humanitarne rozdzielają oliwę i sól. Trenował też komanda do wojny partyzanckiej na zboczach wulkanu, toteż jego niespodziewane diatryby tak bardzo dziwiły. Ale że nie doszło z tego powodu do zwady, wszyscy przywykli; tym bardziej że zabójstwa, o które się oskarżał, dla nikogo nie były tajemnicą, a szalonych kaznodziejów nie brakowało w obozie. Około dwudziestu pięciu tysięcy Hutu obozowało od szesnastu miesięcy na równinie Masisi, ostatniej przystani wielkiego exodusu, kiedy to wiosną 1994 roku, po zakończeniu rzezi, sunęły drogą kolumny kobiet niosących dzieci czy dobytek, chłopcy pędzili bydło, starcy wspierali się na kijach: pospiesznie opuszczali Rwandę w asyście dziennikarzy, fotografów, korzystając czasem z doraźnej pomocy. Potem przebyli rzekę Sebeya pod okiem doborowych oddziałów francuskich, by dotrzeć do Gomy, pod opiekuńcze skrzydła organizacji humanitarnych, i wreszcie rozproszyć się po równinach i płaskowyżach Kivu. Leopord wywodził się ze wzgórza Muyange, o dziesięć kilometrów od Nyamaty, które opuścił z rodziną w szalonej panice, po południu 14 maja. W tym czasie nosił już ładownicę na piersi oraz maczetę i jak inni interahamwe eskortował rodziny podczas exodusu. Leopord miał cztery starsze siostry w Muyange, gdzie jego ojciec posiadał duże gospodarstwo. W szkole był miernym i posłusznym uczniem. Ale gdy tylko zakończył naukę, zaczął się wykazywać niezwykłą energią. „Był silnym, krzepkim chłopcem, nigdy nie chorował, pracował ponad siły i nigdy nie męczył się w polu", opowiada jego matka, Xaverine Nyirabuseruka. W wieku młodzieńczym rośnie, nabiera krzepy, choć nie wygląda jak osiłek.
Jednego dnia potrafi do południa obrobić rodzinne poletko, po czym zatrudnia się do pracy na sąsiednich polach, czasem idzie na wyrąb lasu, by trochę zarobić i potem beztrosko wydać wszystko w barze. Pracę i picie przerywa tylko w niedzielę - jest tenorem w chórze i nigdy nie opuszcza mszy, na którą chodzi ubrany w czarny garnitur i krawat. Wybiera jedną z najpiękniejszych dziewczyn w okolicy i po hucznym weselu sprowadza ją do siebie. Jego sąsiadka, Melanie Mukakabera, wspomina: „Mieszkał przy czwartej ścieżce, ja przy piątej. Widywałam go co dzień, chodził przez pola na przełaj jak włóczęga. Co mu tam zarośla, przeszkody, sąsiedzi. Był nieśmiały, nie był zły, ale zapalał się w mgnieniu oka". W kwietniu 1994 roku, jak prawie wszyscy Hutu, zapisał się do partii Juvenala Habyarimany, chociaż bez przekonania. Lecz gdy gruchnęła wieść o zamachu na prezydencki samolot, niezwykle podekscytowany dołączył do pierwszych grup Hutu, które zbierały się na jego wzgórzu, i „od razu znalazł się w centrum, domagając się zemsty", mówi jego sąsiadka Melanie. Naturalnie, gdy zaczęły się rzezie, stanął na czele grupy na rynku w Nyamacie. Później, w więzieniu w Rilimie, tak oto opisał ten pierwszy dzień: „Wszystko wskazywało na to, że będzie gorąco. Wziąłem maczetę i poszedłem do centrum miasta. Wszędzie biegali ludzie. Na placu targowym zobaczyłem mężczyznę, pędził w moją stronę. Biegł ze wzgórza Kayumby, resztkami tchu, wystraszony, myślał tylko, jak uciec... Gdy znalazł się obok mnie, uderzyłem go maczetą w szyję, w widoczną żyłę. Odruchowo, bez namysłu. Nawet się nie zasłaniał, upadł bez jednego krzyku, bez jęku. Nie czułem nic specjalnego, zostawiłem go. Rozejrzałem się w koło, wszyscy zabijali; przez cały dzień tropiłem innych zbiegów... To było męczące, ale i wciągające, jak jakaś nowa rozrywka. Nawet ich nie liczyłem... Nie traktowałem tego poważnie i wcale nie zauważyłem podczas tej rzezi, że może ja sam staję się zabójcą". Później dodał: „Wtedy nie uważaliśmy już Tutsich za ludzi ani za stworzenia Boże. Przestaliśmy widzieć świat taki, jaki jest, to znaczy jako wyraz woli Boga. Woleliśmy się ich pozbyć. Dlatego ci z nas, którzy modlili się skrycie, modlili się za siebie, nigdy za swe ofiary". * Wróćmy do obozu, w trzy miesiące po swojej wizji Leopord wciąż napomina tłumy i bije się w piersi, w końcu w listopadzie 1996 roku oddziały Frontu Patriotycznego wyłaniają się z nocy spowijającej jezioro Kivu, otaczają obóz i atakują przy użyciu dział. Wybuchy powodują panikę. Tak szybko, jak uciekali z rodzinnych wzgórz, uchodźcy wpadają w jedyny otwarty korytarz pozostawiony im przez żołnierzy Paula Kagame, korytarz prowadzący prosto do Rwandy. I oto ogromny orszak, który zasilają szeregi ludzi z wszystkich obozów na płaskowyżu, naciskany od tyłu przez oddziały z Kigali, zmierza w kierunku kraju. Zaraz po powrocie na wzgórze Mayange Leopord wraz z kompanami trafia do miejscowego aresztu. Czeka na egzekucję, gdyż przez te dwa lata wygnania opowieści ocalonych z bagien wyrobiły mu krwawą reputację. Lecz już na pierwszym przesłuchaniu wszystkich zaskakuje. W przeciwieństwie do swych pobratymców, którzy kłamią w żywe oczy i próbują się wypierać swych win,
Leopord, pod wpływem objawienia, przyznaje się do wszystkiego. Bardziej rozmowny niż w obozie, gdzie wyrażał skruchę przed rozbawioną gawiedzią, opowiada prokuratorom o obławach, podaje nazwiska, opisuje proces przygotowań, ze wszystkimi szczegółami, nie uchyla się od odpowiedzi, nie próbuje nikogo wybielać. Dlaczego właśnie on? Dlaczego w tej zmowie kłamstwa, amnezji i milczenia otwiera śluzy pamięci? Dlaczego nie kalkuluje jak jego koledzy? W recenzji powieści Jonathana Littella Łaskawe, Claude Lanzmann zwraca uwagę na pewną sprzeczność. Bohater, Max Aue, członek ss - który „wypowiada się potoczyście na dziewięciuset stronach, ten człowiek, który już nie wie, czym jest wspomnienie, pamięta absolutnie wszystko... Przemawia jak księga, jak wszystkie historyczne książki, które przeczytał Littell..." - w niczym nie przypomina esesmanów z krwi i kości, których Claude Lanzmann na próżno próbował skłonić do normalnego mówienia, gdy kręcił swoje filmy. Amerykański historyk Christopher Browning w pasjonującym eseju Des hommes ordinaires (Zwykli ludzie) opisuje w jeszcze bardziej precyzyjny sposób, jak policjanci z regimentu hamburskich rezerwistów, odpowiedzialni za wymordowanie i deportację dziesiątek tysięcy Żydów do Polski i Rosji, nie mogą mówić o swych zbrodniach. Skąd zatem bierze się gadatliwość Leoporda? Czy podważa ona tezę Christophera Browninga o wręcz witalnej potrzebie negacji, z jaką mamy do czynienia u nazistowskich zbrodniarzy? Czy potwierdza wyjątek Maksa Aue? Mało prawdopodobne, gdyż kontekst, w jakim mówi, i sama natura jego pełnych skruchy opowieści są, jak to później ujrzymy, nieporównywalne. Dość, że opowiada i powtarza wszystko, gdy tylko przesłuchujący zażąda, mówi nawet więcej i nikt nie potrafi go już powstrzymać. W Rilimie powiedział: „Są tacy, którzy próbują okazywać żal, ale drżą przed prawdą... Ja już w obozie w Kongu pierwszy raz poczułem, jak serce mi się ściska. Modliłem się z nadzieją, że znajdę ulgę, ale bez skutku. Modliłem się, śpiewałem, ale na końcu był wstyd. Zacząłem więc głośno żałować, nie przejmując się kpinami kolegów. W więzieniu wyznałem całą prawdę. Wyszła ze mnie sama. Odtąd za każdym razem, kiedy ktoś mnie poprosi, wypływa tak samo...". Powtarza swe wyznania na procesie, zeznaje przed wieloma sądami, opowiada przybyszom z zagranicy, których ściągnęła jego sława. Współpraca z wymiarem sprawiedliwości pozwala mu uniknąć śmierci, więcej, zamienia ją na karę siedmiu lat więzienia, niższą od wyroków towarzyszy z celi. To go nie uspokaja, jego wyznania zmieniają się w niewyczerpany potok skruszonych słów, choć i wtedy nie obywa się bez incydentów. Na przykład jak wówczas, gdy wyszedł z więzienia, by dać świadectwo prawdzie podczas pierwszego posiedzenia gaęaęy w wiosce w jego rodzinnych stronach. Podłączono mikrofony, tłum czeka. Leopord wchodzi na podium w różowym więziennym uniformie, wypinając pierś jak herold czy heros, pewny swego sukcesu. Ku jego zdumieniu rozlegają się krzyki i obelgi, przerywając mu już na wstępie. Okrzyki nienawiści Tutsich z powodu jego zbrodni, krzyki Hutu z powodu jego zdrady. Leopord wraca do zakładu, zbity z tropu, a jednak bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany. Nieco później wyjaśnił: „Trudno prosić o przebaczenie z więzienia. Kiedy wyjdę i zamiast z przebaczeniem spotkam się z szaloną wściekłością, nie okażę złości. Powiem
ludziom: «Cóż, przebaczenie to teraz wasza sprawa, jest po waszej stronie, macie do tego prawo, zrobicie z nim, co chcecie. Ja mogę poczekać. Wrócę do życia, które na mnie czeka, nie będę wam złorzeczył»". Ani szok tej pierwszej burzliwej konfrontacji na rodzinnych wzgórzach, ani groźby współwięźniów, czekających na proces, nie przekonały go, że powinien milczeć. Przeciwnie, z pomocą kolegi, który lepiej niż on włada piórem, spisuje w szkolnym zeszycie szczegóły zbrodni. Sporządza listy, wpisuje nazwiska swych ofiar, daty i miejsca głównych ekspedycji, podkreśla podwójną kreską czyny swych kompanów, ilu kto ma na koncie. Gdy wraz z Pio, Pancraceem, Alphonse'em i innymi członkami bandy opuszcza fortecę, ośmiela się dyskretnie wrócić na swe wzgórze. Żona rzuciła go dla nieco mniej kłopotliwego rolnika. Sam uprawia rodzinną działkę, a że to mu nie starcza, dorabia jako drwal i węglarz w lasach eukaliptusowych, wieczorem gasi pragnienie w barze. Evariste Niyibizi, radny gminny w Muyange, który zna Leoporda od dziecka, opowiada: „Nie czuł swej własnej siły, niczego nie taił. Kiedy proszono go, żeby pomógł w polu czy zaśpiewał, nie zwlekał ani chwili, kiedy go proszono, żeby zabijał, robił tak samo, podobnie było z jego wyznaniami: oskarżać, pić, wypalać węgiel, do wszystkiego przykładał się bardziej niż inni i wykazywał największy zapał". Prowadzi wspólne gospodarstwo z sąsiadką Bazizane Nyiradende, z ludu Twa, której rodzina także wypala węgiel drzewny. To bywalczyni spelunek w Nyamacie, gdzie strumieniami leje się urwagwa. Epickie sceny z życia tego stadła zostawiają niezatarte wspomnienie w dzielnicy, bowiem kochankowie szarpią się po nocach, tak jak w dzień razem pracują, a wieczorem piją na umór. W gminie zbierają się pierwsze komitety gaęaęy. Zeznania ocalonych, którzy często nie byli naocznymi świadkami mordów, są nieprecyzyjne, a zabójcy i ich krewni kłamią, toteż komitety cenią sobie wyczerpujące relacje Leoporda, który z entuzjazmem raz jeszcze wchodzi w rolę bezlitosnego oskarżyciela. Czy to grożąc publicznie matce, że ją zadenuncjuje, czy stając przed sędziami, lub też na targu i w barze. „Ludzie mówili, że Leopord chodzi od baru do baru i wszystko opowiada", stwierdza Marie-Louise Kagoyire. „Kiedy się upił i był zamroczony, groził innym pijakom, że ich wyda, jeśli nie dostanie butelki mutziga, najdroższego piwa", poświadcza Melanie Mukakabera i dodaje: „A jednak, Bóg mi świadkiem, nikt nigdy nie zarzucił mu, że składa fałszywe świadectwo albo się przechwala". Właśnie to niepokoi i przeraża jego byłych kompanów od maczety. Zwłaszcza trzech najpierw próbuje go udobruchać, potem padają groźby. Leopord wymienia ich nazwiska w zeznaniach złożonych przed radcą Ćvaristeem. „Często przychodził, bo czuł, że jest w niebezpieczeństwie. Mówił, że jest pewien, iż wkrótce go zamordują, bo słyszał, że wielu kolegów źle mu życzy. Ci trzej byli bardziej natarczywi od innych. Niejaki Sebutura zaproponował mu stado dorodnych kóz, potem zaczął się odgrażać, niejaki Misigaro oferował niebagatelną sumkę, Nzaramba też niezwykle nalegał. Ten ostatni jest najbardziej niebezpieczny, ponieważ dużo może, wykłada na uniwersytecie w Kigali i boi się o swoją pozycję". Wieczorem 15 września 2004 roku Leopord wraca z targu. W moudougoudou