bruja

  • Dokumenty81
  • Odsłony14 942
  • Obserwuję10
  • Rozmiar dokumentów164.6 MB
  • Ilość pobrań7 520

Sue Monk Kidd - Opactwo świętego grzechu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Sue Monk Kidd - Opactwo świętego grzechu.pdf

bruja EBooki
Użytkownik bruja wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 310 stron)

Kidd Sue Monk Opactwo świętego grzechu Przeżywająca kryzys wieku średniego Jessie Sullivan dowiaduje się, że jej matka, mieszkająca w innej części kraju, ucięła sobie palec tasakiem. Wyrusza do Południowej Karoliny, by odnowić więzi i stawić czoło mrocznej tajemnicy otaczającej śmierć ojca. Czy za rodzinnym dramatem kryje się mieszkający w pobliskim klasztorze benedyktynów ojciec Dominic? Nieoczekiwanie Jessie odnajdzie tam coś, co postawi pod znakiem zapytania jej małżeństwo z Hughem, poczciwym psychiatrą. Pod czujnym spojrzeniem celtyckiej bogini Senary, uosabianej przez syrenę, przeżyje zauroczenie przystojnym bratem Thomasem i odkryje uśpione w sobie talenty malarskie.

Prolog W trakcie trwania mojego małżeństwa, będąc przede wszystkim żoną Hugh i matką Dee, jedną z owych prostodusznych kobiet, które nie mają ochoty zakłócać porządku wszechświata, zakochałam się w benedyktyńskim mnichu. Działo się to zimą i wiosną 1988 roku, lecz dopiero teraz, rok później, jestem gotowa o tym mówić. Powiadają, że można znieść wszystko, jeśli tylko da się o tym opowiedzieć historię. Nazywam się Jessie Sullivan. Stoję na dziobie płynącego przez zatokę Buli promu i spoglądam na Egret Island, położoną przy brzegu Karoliny Południowej niewielką koralową wysepkę, na której dorastałam. Widzę ją w odległości mili, mały łuk zieleni i rdzy. Wiatr niesie zapach mojego dzieciństwa, woda ma kolor ultramaryny i błyszczy jak tafta. Spoglądając w stronę północno-zachodniego skraju wyspy, nie widzę jeszcze klasz- tornej wieży, ale wiem, że tam stoi, kłując białe popołudnie. To niesamowite, jaka byłam porządna, zanim go spotkałam, jak umiałam dopasować się do możliwie najmniejszej przestrzeni, jak hardzo moje dni podobne były do małych paciorków, przesuwających się beznamiętnie między palcami. Tak niewielu ludzi wie, do czego są zdolni. W wieku czterdziestu dwóch lat nigdy nie zrobiłam niczego, od czego zaparłoby mi dech w pier-

siach, i przypuszczam, że na tym właśnie polegał mój problem — na chronicznej niezdolności do zadziwienia samej siebie. Zaręczam, że nikt nie ocenia mnie surowiej ode mnie: zostawiłam po sobie piękne zgliszcza. Niektórzy mówią, że się stoczyłam — to bardzo miło z ich strony. Ja się nie stoczyłam, ja zanurkowałam. Dawno temu, kiedy wraz z bratem pokonywałam w jego małej łódce otaczające wyspę kanały, kiedy nie byłam jeszcze oswojona i chodziłam z wplecionymi we włosy nitkami hiszpańskiego mchu, tworząc z nich długie niepokojące fryzury, ojciec powtarzał mi, że w wodach wokół wyspy żyją syreny. Utrzymywał, że widział je raz ze swojej łodzi — w różowej godzinie poranka, kiedy słońce przypomina unoszącą się na morzu malinkę. Syreny podpływały do jego łodzi niczym delfiny, mówił, przeskakiwały przez fale i nurkowały. Wierzyłam we wszystkie, najbardziej nawet niestworzone historie, które opowiadał. — Czy siadają na skałach i czeszą włosy? — zapytałam. Nie miało znaczenia, że nie mieliśmy tam żadnych skał, wyłącznie bagienne sitowie, zmieniające barwę wraz z porami roku — z zieleni w brąz i żółć, a potem znowu w zieleń — zgodnie z wiecznotrwałym cyklem wyspy, tym samym, któremu poddane było moje ciało. — Owszem, syreny siadają na skałach i się fiokują—odparł ojciec. — Ale głównym ich zajęciem jest ratowanie rozbitków. Dlatego podpłynęły do mojej łodzi, żeby tam być na wypadek, gdybym wypadł za burtę. Ostatecznie syreny nie zdołały go uratować. Zastanawiam się jednak, czy przypadkiem nie uratowały mnie. Wiem jedno: syreny w końcu do mnie przypłynęły, w różowej godzinie mojego życia. Są moją pociechą. To dla nich zanurkowałam, zostawiając za sobą stare życie i wyciągając ręce w skoku, który przekraczał wszelkie oczekiwania i konwenanse, ale okazał się w jakiś sposób konieczny i zbawienny. Jak zdołam to kiedykolwiek

wyjaśnić i wytłumaczyć? Zanurkowałam i tuż przy mnie pojawiły się nagle niewidzialne silne ręce, muskulatura objawiającej się nagle łaski. To one złapały mnie, gdy wpadłam do wody, i najpierw ściągnęły na samo dno, a potem pomogły wynurzyć się na powierzchnię. Kiedy prom zbliża się do przystani na wyspie, czuję na twarzy wiatr przesycony zapachem ryb, krzykiem ptaków i zielonym oddechem karłowatych palm, i opowieść wyłania się z odmętów niczym dziwna morska istota. Może uda mi się ją teraz skończyć. Może sobie wybaczę i ta historia będzie mnie niosła niczym niewidzialne ręce aż do końca życia. Kapitan włącza syrenę, oznajmiając nasze przybycie. Tak, wracam tutaj. Kobieta, która poszła na dno i się wynurzyła, myślę. Która chciała pływać niczym delfiny, przeskakiwać przez fale i nurkować. Która chciała tylko należeć do siebie.

Rozdział pierwszy Siedemnastego lutego 1988 roku otworzyłam oczy i usłyszałam całą procesję dźwięków: najpierw dzwonek telefonu po drugiej stronie łóżka, budzącego nas o 5.04 rano, co mogło oznaczać wyłącznie jakieś nieszczęście, następnie szum deszczu, który bębnił o dach naszego starego wiktoriańskiego domu i podstępnie zalewał piwnicę, na koniec zaś ciche sapnięcia wydobywające się spod górnej wargi Hugh, każde idealnie wymierzone niczym tyknięcie metronomu. Dwadzieścia lat tych sapnięć. Słyszałam je nawet, kiedy nie spał, kiedy siedział w skórzanym fotelu po kolacji, czytając jedno ze stosu leżących na podłodze czasopism psychiatrycznych, i miałam wrażenie, że to kadencja, na której oparte jest całe moje życie. Telefon zadzwonił ponownie, a ja leżałam, czekając, aż Hugh go odbierze, przekonana, że to jeden z jego pacjentów, najprawdopodobniej paranoidalny schizofrenik, który dzwonił ubiegłej nocy, przekonany, że CIA osaczyła go w budynku federalnym w śródmieściu Atlanty. Po trzecim dzwonku Hugh namacał słuchawkę. — Tak, halo — powiedział głosem zachrypniętym od snu. Odwróciłam się do niego plecami i zobaczyłam niewyraźne

wodniste światło za oknem. Uświadomiłam sobie, że jest środa popielcowa, i ogarnęło mnie nieuniknione poczucie winy. Mój ojciec zginął w środę popielcową, kiedy miałam dziewięć lat, i drogą pokrętnego rozumowania, które nie przekonywało nikogo oprócz mnie, doszłam do wniosku, że stało się tak przynajmniej w jakiejś części z mojej winy. Na jego łodzi wybuchł, jak ustalono, pożar, eksplodował zbiornik z paliwem. Jej szczątki, w tym fragment burty z napisem „Jes-Sea", woda wyrzuciła na brzeg kilka tygodni później. Ojciec nadał łodzi moje imię, nie imię mojego brata, Mike'a, ani nawet mojej matki, którą uwielbiał, lecz moje imię, Jessie. Zamknęłam oczy i zobaczyłam tłuste płomienie i huczące pomarańczowe światło. W artykule w charlestońskiej gazecie napisano, że „eksplozja była podejrzana", i prowadzono nawet w tej sprawie jakieś dochodzenie, nie przyniosło ono jednak żadnych rezultatów. Ja i Mike dowiedzieliśmy się o tym, ponieważ zaglądaliśmy do wycinków, trzymanych przez matkę w szufladzie komody — dziwnym sekretnym miejscu, w którym leżały rozerwane różańce, porzucone medaliki i wizerunki świętych oraz mały posążek Jezusa bez lewej ręki. Nie przyszło jej do głowy, że ośmielimy się grzebać w tych wszystkich pokancerowanych świętościach. Przez ponad rok niemal codziennie zaglądałam do tego strasznego sanktuarium i obsesyjnie czytałam ten artykuł, a zwłaszcza jedno zdanie: „Policja nie wyklucza, że na przeciekający przewód paliwowy mogła paść iskra z fajki". Dałam mu tę fajkę na Dzień Ojca. Do tego czasu nigdy nie palił. Nadal nie potrafię o nim myśleć w oderwaniu od tych słów, „podejrzana eksplozja", w oderwaniu od tego dnia, kiedy to zamienił się w popiół, podczas gdy inni ludzie — ja, Mike i moja matka — posypywali nim sobie głowy w kościele. Kolejna ironia losu w całej ich mrocznej sekwencji. — Tak, oczywiście, że cię pamiętam — powiedział Hugh do słuchawki, ściągając mnie z powrotem na ziemię, na której zaczynał się właśnie rozmazany poranek. — Owszem, u nas wszystko w porządku. A co u was?

To chyba nie pacjent. I nie nasza córka Dee, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Świadczył o tym jego oficjalny ton. Zastanawiałam się, czy to niejeden z jego kolegów. Albo asystent ze szpitala. Dzwonili czasem, żeby skonsultować jakiś przypadek, na ogół nie robili tego jednak o piątej rano. Wyślizgnęłam się spod kołdry i podeszłam boso do okna, chcąc się zorientować, na ile realna jest groźba, że deszcz znowu zaleje piwnicę i sterownik termy. Patrząc z drżeniem na zimny ziarnisty potop, niebieskawą mgiełkę oraz ulice, które wezbrały już wodą, żałowałam, że nie da się łatwiej ogrzać tych wnętrz. O mało nie doprowadziłam Hugh do szaleństwa, namawiając go do kupna tego wielkiego niepraktycznego domu, i chociaż mieszkaliśmy w nim już od siedmiu lat, nadal nie pozwalałam go krytykować. Kochałam wysokie na szesnaście stóp sufity i przedzielone szprosami witrażowe okna. No i tę wieżyczkę... Boże, kochałam tę wieżyczkę. Ile domów ma coś takiego? Trzeba było wejść po zamontowanych w niej kręconych schodach, aby dostać się do mojej pracowni, na którą przerobiony został strych ze spadzistym dachem i świetlikiem — tak odległy i zaczarowany, że Dee nazwała go Wieżą Rapunzel. Stale się ze mnie w związku z tym nabijała. „Hej, mamo, kiedy zaczniesz zapuszczać włosy?". Robiła sobie żarty, jak to ona, ale obie wiedziałyśmy, co ma na myśli: że stałam się zbyt sztywna i niedostępna. Zbyt konwencjonalna. Kiedy przyjechała do nas ostatnio na Boże Narodzenie, przyczepiłam do lodówki rysunek Gary'ego Larsona. Na magnesie widniał napis NAJLEPSZA MAMA POD SŁOŃCEM, a obrazek przedstawiał dwie krowy stojące na idyllicznym pastwisku. „Żeby nie wiem co mówili, nie jestem zadowolona", mówiła jedna do drugiej. To miał być dowcip. Na użytek Dee. Pamiętam, jak zaśmiewał się z niego Hugh, który czytał

w ludziach, jakby byli testami Rorschacha, lecz mimo to nie dostrzegł w tym żadnej aluzji. Za to Dee stała przed rysunkiem bardzo długo, a potem posłała mi dziwne spojrzenie. I w ogóle się nie śmiała. Szczerze mówiąc, byłam rozstrojona. Zaczęło się jeszcze jesienią — to poczucie mijającego czasu, świadomość, że znalazłam się na bocznym torze, w ślepym zaułku, że nie mam ochoty wchodzić do mojej pracowni. Pojawiało się całkiem nagle — niespodziewane niezadowolenie krów na pastwisku, zmęczonych ciągłym przeżuwaniem całej tej papki. Z nadejściem zimy uczucie się pogłębiło. Widziałam na przykład sąsiadkę biegnącą przed moim domem, trenującą — jak sobie wyobrażałam — przed wspinaczką na Kilimandżaro. Albo spotykałam się ze znajomą z klubu książki, która opowiadała ze wszystkimi szczegółami o swoim skoku na bungee z mostu w Australii. Albo — i to było najgorsze — oglądałam program telewizyjny o jakiejś dzielnej kobiecie, wędrującej samotnie przez błękitną Grecję, i za każdym razem fascynował mnie ten ożywiający je wszystkie świetlisty podskórny nurt, te soki żywotne, wigor, ikra, cokolwiek to było. Czułam się pozbawiona bogactwa świata, niezwykłych rzeczy, które ludzie robią ze swoim życiem — mimo że w rzeczywistości nie chciałam wcale iść w ich ślady. Nie wiedziałam wówczas, czego chcę, ale tęsknota za tym czymś była niemal namacalna. Czułam ją, stojąc tamtego ranka przy oknie, czułam, jak pojawia się w ten swój charakterystyczny, zdradziecki, ukradkowy sposób, i nie miałam pojęcia, co o tym myśleć. Hugh uważał chyba, że moje małe osłabienie sił witalnych należy przypisać wyjazdowi Dee na studia, oklepanemu syndromowi pustego gniazda i tak dalej. Zeszłej jesieni, po zainstalowaniu jej na Uniwersytecie Van-derbilta, popędziliśmy do domu, żeby mógł zagrać w turnieju tenisowym Waverly Harris Cancer Classic, do którego przygotowywał się przez całe lato. Przez trzy miesiące wychodził dwa razy w tygodniu na panujący w Georgii skwar i grał tą swoją wspaniałą grafitową rakietą Prince'a. Niestety, w drodze powrotnej z Nasłwille zupełnie się rozkleiłam. Cały czas miałam przed oczyma Dee, która stała przed swoim akademikiem i machała nam na pożegnanie, kiedy odjeżdżaliśmy. Dotykała przy tym oka i piersi, a potem wskazywała w naszą stronę — gest, który

wykonywała, odkąd była małą dziewczynką. Oko. Serce. Wy. Chwyciło mnie to za gardło. Kiedy przyjechaliśmy do domu, Hugh zadzwonił mimo moich protestów do swojego partnera w deblu, Scotta, żeby zastąpił go w turnieju. Został w domu i oglądał razem ze mną film. Oficera i dżentelmena. Udawał, jak mógł, że mu się podoba. Głęboki smutek, który poczułam wtedy w samochodzie, nie opuszczał mnie przez parę tygodni, lecz w końcu ustąpił. Tęskniłam za Dee — oczywiście, że tęskniłam — ale nie wierzyłam, by to było sedno problemu. Ostatnio Hugh namawiał mnie, żebym odwiedziła doktor lig — jedną z psychiatrów w jego klinice. Odmówiłam, argumentując, że doktor lig ma w swoim gabinecie papugę. Wiedziałam, że to go doprowadzi do szału. To nie był prawdziwy powód, nie mam nic przeciwko ludziom mającym papugi oprócz tego, że trzymają je w małych klatkach. Użyłam tego argumentu, żeby dać mu do zrozumienia, iż nie traktuję tej sugestii poważnie. To była jedna z tych rzadkich okazji, kiedy mu nie uległam. — I co z tego, że ma papugę? — pytał. — Polubisz ją. Może bym i polubiła, ale nie chciałam posuwać się tak daleko. Całe to babranie się w alfabetycznej zupie czyjegoś dzieciństwa, przestawianie literek w nadziei, że uda się je ułożyć w odkrywcze zdania, które wyjaśnią, dlaczego wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło, budziło we mnie bunt. Co jakiś czas odbywałam jednak w mojej głowie wyimaginowane sesje z doktor lig. Opowiadałam jej o moim ojcu, a ona, chrząkając, pisała coś w małym notesie — i na tym w zasadzie kończyła się jej rola. Wyobrażałam sobie jej ptaka

jako olśniewająco białą kakadu, sterczącą na oparciu fotela i wypowiadającą najróżniejsze bulwersujące opinie, powtarzającą je niczym grecki chór: „Masz poczucie winy, masz poczucie winy, masz poczucie winy". Całkiem niedawno — naprawdę nie wiem, co we mnie wstąpiło — powiedziałam Hugh o moich wyimaginowanych sesjach z doktor lig i jej papugą. — Może powinnaś odwiedzić tylko papugę — stwierdził z uśmiechem. — Twoja doktor lig wygląda na idiotkę. Teraz siedział po drugiej stronie pokoju i słuchał osoby, która do nas zadzwoniła, pomrukując „Yhym, yhym". Na jego twarzy malowało się to, co Dee określała mianem „wielkiego zafrasowania", mina świadcząca o tym, że intensywnie i z wielką powagą wsłuchuje się w słowa rozmówcy. Widać było nieomal poruszające się w jego mózgu różne tłoki — Freuda, Junga, Adlera, Horney, Winnicotta. Wiatr targnął dachem i usłyszałam, jak dom zaczyna śpiewać operowym głosem, który przypominał sopran koloraturowy. Zdarzało mu się to dość często. Były tutaj także drzwi, które nie dawały się zamknąć, staroświeckie ubikacje, w których nie można było spuścić wody („Toalety znowu mają retencję analną!", wołała Dee) i musiałam mieć stale oko na Hugh, który chciał eksterminować mieszkające w kominku w jego gabinecie latające wiewiórki. Jeśli weźmiemy kiedyś rozwód, uwielbiał żartować, to przez te wiewiórki. Ale wszystko to kochałam, naprawdę. Nienawidziłam tylko zalanej wodą piwnicy i hulających zimą przeciągów. I teraz, kiedy Dee była na pierwszym roku, pustki. Tego nienawidziłam. Hugh siedział zgarbiony po swojej stronie łóżka, z łokciami opartymi o kolana i odznaczającymi się pod piżamą dwoma kręgami szyjnymi. — Zdajesz sobie chyba sprawę, że to poważna sprawa? — mówił. — Ktoś musi ją zbadać... mam na myśli prawdziwego psychiatrę. Byłam coraz bardziej przekonana, że to jakiś stażysta ze szpitala, chociaż Hugh najwyraźniej traktował go z góry, co było do niego niepodobne. Widoczna przez okno najbliższa okolica wydawała się zupełnie zalana. Miało się wrażenie, że domy — niektóre wielkie jak arki — uniosą się zaraz z fundamentów i popłyną ulicą. Strasznie nie chciało mi się

wychodzić, ale wiedziałam, że to zrobię. Musiałam pojechać do kościoła Świętego Serca Marii w Peach-tree i pozwolić, by posypano mi głowę popiołem. Kiedy Dee była mała, przejęzyczyła się, mówiąc, że kościół jest pod wezwaniem „Śniętego Serca Marii". Obie często to wspomina- łyśmy i przyszło mi teraz do głowy, jakie to trafne określenie. Mam na myśli to, że gdyby Maria nadal przy nas była, a że jest, uważa wiele osób, łącznie z moją gorąco wierzącą matką, być może wolałaby zasnąć. Wolałaby zasnąć, ponieważ umieszczono ją na tak niesamowicie wysokim piedestale — Spełnionej Matki, Dobrej Żony, Wszechstronnego Wzoru Idealnej Kobiecości. Zerka prawdopodobnie znad krawędzi, czekając na jakąś drabinę, spadochron, cokolwiek, żeby się ewakuować. Od śmierci ojca ani razu nie opuściłam kościelnej ceremonii w środę popielcową. Nawet kiedy Dee była malutka i musiałam zabierać ją ze sobą, wciskając w grubo wymoszczone kocami nosidełko, uzbrojona w smoczki oraz butelki ze ściągniętym z piersi mlekiem. Zastanawiałam się, dlaczego się do tego zmuszam — rok w rok odwiedzam kościół Świętego Serca Marii. Słucham posępnej inkantacji księdza: „Pamiętaj, że prochem jesteś i w proch się obrócisz". Czuję smugę popiołu na czole. Wiedziałam tylko, że przez całe życie czciłam w ten sposób pamięć ojca. Hugh wstał z łóżka. — Chcesz, żebym jej powiedział? — zapytał, spoglądając na mnie. Ogarnął mnie nagły lęk. Wyobraziłam sobie jasną falę wody, która wali ulicą i skręca za rogiem, tam gdzie stara pani Vandiver wybudowała altankę zbyt blisko podjazdu. Falę nie tak niebosiężną jak tsunami, ale

podobną do rozmigotanego pagórka, sunącą ku mnie, porywającą tę śmieszną altankę, skrzynki na listy, psie budy, słupy telegraficzne i krzaki azalii. Niszczącą wszystko na swojej drodze. — To do ciebie — powiedział Hugh. W pierwszej chwili się nie poruszyłam. — Jessie — zawołał mnie po imieniu. — Telefon jest do ciebie. Podał mi słuchawkę, stojąc z poważną, niepewną miną i gęstymi włosami, które sterczały z tyłu jego głowy jak u dziecka, a za oknem widać było wodę, miliardy spadających z dachu grafitowych kropelek.

Rozdział drugi Sięgnęłam po wiszący na słupku łóżka szlafrok, narzuciłam go na ramiona i wzięłam telefon od Hugh, który nadal stał, nie wiedząc, czy ma wyjść, czy zostać. Zakryłam dłonią mikrofon. — Czy ktoś umarł? — zapytałam. Hugh pokręcił głową. — Idź się ubierz. Albo wracaj do łóżka — powiedziałam mu. — Nie, zaczekaj... — zaczął, lecz ja rozmawiałam już przez telefon. Hugh odwrócił się i wszedł do łazienki. — Biedactwo, zerwałam cię z łóżka o świcie — odezwał się kobiecy głos. — Ale wiesz chyba, że nie zrobiłam tego specjalnie. Jestem od tak dawna na nogach, że zapomniałam po prostu, jak jest wcześnie. — Przepraszam, ale kto mówi? — Boże, jaka ze mnie niepoprawna optymistka. Myślałam, że mnie poznasz. Mówi Kat. Kat z Egret Island. Twoja matka chrzestna. Kat, która zmieniała ci cholerne pieluszki. Zamknęłam bezwiednie oczy. Kat była, odkąd pamiętam, najlepszą przyjaciółką mojej matki — drobną sześćdziesięcioletnią kobietą, wkładającą do szpilek zwinięte, obszyte koronką skarpetki, co miało sugerować, że jest pełną gracji, ekscen-

tryczną starszą panią, której tupet zmiękł wraz z kośćmi. Nic bardziej mylącego pod słońcem. Usiadłam na łóżku, wiedząc, że jest tylko jeden powód, dla którego mogła zadzwonić. To musiało mieć coś wspólnego z moją matką, słynną szaloną Nelle Dubois i sądząc z reakcji Hugh, nie było to nic dobrego. Matka mieszkała na Egret Island, gdzie tworzyliśmy wszyscy kiedyś jedną wielką rodzinę — powiedziałabym „zwyczajną", gdyby nie fakt, że tuż obok znajdował się klasztor benedyktynów. Nie można mieć za sąsiadów trzydziestu albo czterdziestu mnichów i twierdzić, że to coś zwyczajnego. Szczątki zniszczonej łodzi ojca morze wyrzuciło na tereny klasztoru. Kilku zakonników przyniosło deskę z napisem „Jes-Sea" i ofiarowało ją matce niczym wojskowy sztandar. Matka rozpaliła spokojnie ogień w kominku, a potem wezwała Kat oraz Hepzibah, kolejną członkinię ich trzyosobowego klanu. Obie przyszły i stanęły razem z mnichami, a matka cisnęła uroczyście deskę w ogień. Patrzyłam, jak litery czernieją i deskę trawią płomienie. Przypominam to sobie czasem, gdy budzę się w środku nocy, myślałam o tym nawet w trakcie mojej ceremonii ślubnej. Nie zapamiętałam pogrzebu ani nabożeństwa żałobnego, tylko ten jeden moment. Po tym dniu matka zaczęła chodzić do klasztoru i gotować mnichom obiady. Robiła to już od trzydziestu trzech lat. Ma chyba na ich punkcie obsesję. — Mam wrażenie, że naszą małą wysepkę mogłoby zatopić morze, a ty i tak byś się tym nie przejęła — powiedziała Kat. — Ile to już czasu minęło? Pięć lat, sześć miesięcy i jeden tydzień, odkąd postawiłaś tu ostatnio stopę? — Chyba masz rację — odparłam. Moja ostatnia wizyta z okazji siedemdziesiątych urodzin matki zakończyła się biblijnych rozmiarów katastrofą. Zabrałam ze sobą Dee, która miała wtedy dwanaście lat, i dałyśmy mamie w prezencie kupioną u Saksa przepiękną

jedwabną piżamę, orientalną, z wyhaftowanym z przodu chińskim smokiem. Nie chciała jej przyjąć. Z najgłupszego powodu — z powodu smoka, którego określała na zmianę mianem „bestii", „demona" oraz „symbolu moralnej zgnilizny". Święta Małgorzata z Antiochii została połknięta przez szatana, który przybrał kształt smoka, powiedziała. Czyżbym naprawdę oczekiwała, że będzie spała w czymś takim? Gdy wpadała w taki stan, nikt nie mógł przemówić jej do rozumu. Wyrzuciła piżamę do śmieci, a ja spakowałam nasze walizki. Kiedy widziałam ostatnio matkę, stała na werandzie, krzycząc: „Jeśli teraz wyjedziesz, nie waż się tutaj wracać!". A Dee, biedna Dee, która chciała mieć tylko w miarę normalną babcię, zanosiła się płaczem. Kat odwiozła nas tamtego dnia na prom wózkiem golfowym, którym rozbijała się po polnych drogach wyspy. Jadąc, naciskała bez przerwy klakson, żeby powstrzymać Dee od płaczu. A teraz, po drugiej stronie linii, nadal ganiła mnie żartobliwie z powodu mojej nieobecności na wyspie, nieobecności, którą bardzo sobie ceniłam. Usłyszałam, jak w łazience zaczyna lać się woda z prysznica. Usłyszałam ją mimo siekącego w szyby deszczu. — Jak się miewa Benne? — zapytałam, próbując grać na zwłokę, ignorując poczucie, że coś leży na czubku mojej głowy i zaraz spadnie. — Świetnie — odparła Kat. — Nadal przekłada na ludzki język każdą myśl Maxa. Mimo gnębiącego mnie niepokoju, roześmiałam się. Córka Kat, która musiała mieć koło czterdziestki, od urodzenia była, jak określała to jej matka, „niezupełnie w porządku". Właściwym określeniem byłoby chyba „upośledzona umysłowo", lecz Benne była również niezwykle uzdolniona, obdarzona niesamowitą intuicją. Po prostu wiedziała pewne rzeczy, wychwytując je z powietrza za pomocą tajemniczej anteny, której nie posiadał nikt inny. Szczególnie dobrze potrafiła ponoć

odczytywać myśli Maxa, wyspiarskiego psa, który należał do wszystkich i do nikogo. — I nad czym to ostatnio duma Max? — Nad tym samym co zwykle. Trzeba mnie podrapać po uszach. Trzeba wylizać moje jajka. Dlaczego sądzisz, że chcę ci przynieść ten głupi patyk? Wyobraziłam sobie Kat w jej cytrynowym domu, który jak wszystkie inne domy na wyspie zbudowano wysoko na palach. Wyobraziłam sobie, jak siedzi przy długim dębowym stole w kuchni, gdzie przez wszystkie te lata ona, Hepzibah i moja matka sprawiły dziesięć tysięcy niebieskich krabów. „Trzy Egreterki", nazywał je ojciec. — Słuchaj, dzwonię w sprawie twojej matki. — Kat odchrząknęła. — Musisz przyjechać i się nią zająć. Żadnych wymówek. Położyłam się na łóżku. Miałam wrażenie, że jestem zapadającym się namiotem, z przewróconym środkowym palikiem i opadającą z trzepotem płachtą. — Moją wymówką jest to, że ona mnie tam nie chce. Jest... — Niemożliwa. Wiem. Ale nie możesz udawać, że nie masz matki. O mało nie parsknęłam śmiechem. Nie mogłam udawać, że nie mam matki? Równie dobrze morze mogłoby udawać, że nie ma soli. Moja matka istniała dla mnie zbyt intensywnie. Czasami jej głos przeszywał mnie do szpiku kości i praktycznie zbijał z nóg. — Zaprosiłam ją do siebie na ostatnie Boże Narodzenie — powiedziałam. — Czy przyjechała? Skądże znowu. Wysłałam jej różne rzeczy na urodziny i Dzień Matki... śpieszę dodać, że nie było na nich żadnych smoków... i nie doczekałam się w odpowiedzi nawet jednego słowa. Cieszyłam się, że Hugh nadal bierze prysznic i nie może mnie słyszeć. Prawie na pewno przed chwilą krzyczałam. — Ona nie potrzebuje twoich prezentów i telefonów... ona potrzebuje ciebie.

Mnie. Dlaczego zawsze do tego dochodzi, dlaczego zwracają się do mnie, do córki? Dlaczego Kat nie zadzwoniła do Mike'a w Kalifornii i nie prawiła morałów jemu? Kiedy ostatnim razem z nim rozmawiałam, oświadczył, że jest buddystą. Buddysta z pewnością miałby do niej więcej cierpliwości. W słuchawce zapadła cisza. Usłyszałam, że w łazience przestała lecieć woda. Zadźwięczały rury. — Jessie... — odezwała się Kat — dzwonię, ponieważ... twoja matka ucięła sobie wczoraj palec tasakiem. Wskazujący palec prawej ręki. Złe wieści docierają do mnie z opóźnieniem, dochodzą słowa, lecz nie ich znaczenie. Przez chwilę unoszą się w rogu pokoju, pod samym sufitem, podczas gdy moje ciało dokonuje niezbędnych przygotowań. — Dobrze się czuje? — zapytałam. — Nic jej nie będzie, ale musieli jej operować rękę w szpitalu w Mount Pleasant. Oczywiście urządziła im jedną ze swoich słynnych awantur i nie chciała tam spędzić nocy, więc wczoraj wieczorem wróciłam z nią do domu. Leży teraz w łóżku Benne, naszpikowana środkami nasennymi, ale kiedy tylko się obudzi, będzie chciała jechać do siebie. Hugh otworzył drzwi łazienki i do sypialni wpadły kłęby pary. — W porządku? — zapytał bezgłośnie, a ja pokiwałam głową. Hugh zamknął drzwi i usłyszałam, jak stuka maszynką do golenia o umywalkę. Trzy razy, jak zawsze. — Rzecz w tym... — Kat przerwała i wzięła głęboki oddech. — Posłuchaj, powiem ci to wprost. To nie był wypadek. Twoja matka poszła do klasztornej kuchni i ucięła sobie palec. Z premedytacją. Dopiero w tym momencie to do mnie dotarło — cała makabra tego, co się wydarzyło. Zdałam sobie sprawę, że właściwie od lat spodziewałam się, że popełni jakieś szaleństwo. Lecz nie coś takiego.

— Ale dlaczego? Po co miałaby to robić? — zapytałam, czując, że robi mi się niedobrze. — To chyba trochę skomplikowane, ale doktor, który ją operował, mówi, że to mogło wynikać z deprywacji snu. Nelle od wielu dni, być może nawet tygodni, prawie nie spała. Poczułam nagły skurcz w brzuchu i rzuciłam telefon na łóżko. Wbiegłam do łazienki i minęłam Hugh, który stał przy umywalce owinięty w pasie ręcznikiem. Pot ciekł mi po żebrach. Zrzuciłam szlafrok i pochyliłam się nad toaletą. Wyrzygałam wszystko, co mogłam wyrzygać, ale torsje nie ustawały. Hugh dał mi mokrą ściereczkę. — Przepraszam — powiedział. — Chciałem cię uprzedzić, ale ona uparła się, że powie ci sama. Nie powinienem był jej na to pozwolić. Wskazałam mu łóżko, na którym leżał telefon. — Za chwilę dojdę do siebie. Nie skończyłam z nią rozmawiać. Hugh podszedł do łóżka i wziął słuchawkę, a ja zwilżyłam kark ściereczką i osunęłam się na trzcinowy fotel w sypialni, czekając, aż zatrzyma się kaskada w moim brzuchu. — To dla niej cios — usłyszałam głos Hugh. Matka była zawsze, jak to się mówiło, wzorem pobożności. Kazała mnie i Mike'owi wrzucać do pustych butelek po mleku miedziaki na „pogańskie dzieci", zapalała w każdy piątek świece Przenajświętszego Serca Jezusowego i klęczała na podłodze swojej sypialni, odmawiając wszystkie pięć dziesiątek różańca i całując krucyfiks, na którym wszystkie te przejawy dewocji zredukowały Jezusa do malutkiej figurki. Ale ludzie robią takie rzeczy. Nie oznacza to jeszcze, że są stuknięci. Dopiero po pożarze łodzi matka zmieniła się w Joannę d'Arc — Joannę bez armii i wojny, wyłącznie z tymi dziwnymi religijnymi odchyleniami. Mimo to nadal uważałam, że jest normalna, może tylko lekko przesadza ze swoją żarliwością. Kiedy gotując mnichom, przypinała sobie do piersi tyle medalików, że dzwoniły przy każdym ruchu, i zachowywała się tak, jakby należał do niej cały klasztor, powtarzałam sobie, że jest po prostu pobożną katoliczką z obsesją na punkcie własnego zbawienia. Podeszłam do Hugh i wyciągnęłam dłoń po słuchawkę.

— Trudno to uznać za ciężki przypadek bezsenności — powiedziałam, przerywając Kat to, co mówiła do mojego męża. — W końcu na dobre pomieszało jej się w głowie. — Nie waż się mówić takich rzeczy! — warknęła Kat. — Twoja matka nie jest psychicznie chora. Coś ją dręczy. To duża różnica. Vincent van Gogh uciął sobie ucho. Uważasz, że był chory psychicznie? — Owszem, tak właśnie uważam. — No cóż... wiele dobrze poinformowanych osób jest zdania, że coś go dręczyło — odparła. Hugh nie ruszał się z miejsca. Dałam mu znak, żeby mnie zostawił. Nie mogłam się skupić, kiedy tak nade mną stał. Kręcąc głową, wszedł do garderoby w drugim końcu pokoju. — A cóż takiego dręczy moją matkę? — zapytałam. — Tylko nie mów mi, proszę, że cierpi z powodu śmierci ojca. To było trzydzieści trzy lata temu. Zawsze czułam, że Kat dysponuje o matce wiedzą, która była dla mnie niedostępna, ukryta w zamurowanej komnacie. Teraz też nie odpowiedziała od razu i przez chwilę myślałam, że może czegoś się od niej dowiem. — Szukasz jakiejś przyczyny — odezwała się w końcu — a to wcale nie pomaga. Nie zmieni tego, co się stało. Westchnęłam i w tej samej chwili Hugh wyszedł z garderoby, ubrany w zapiętą pod szyję niebieską oksfordzką koszulę z długimi rękawami, białe bokserki oraz granatowe skarpetki. Przystanął przy drzwiach, zapinając zegarek i znowu wydając z siebie ten dźwięk — wydobywające się spod górnej wargi sapnięcie. Ta scena miała w sobie coś banalnego — metodycznego, powszedniego, codziennego. Oglądałam ją tysiące razy bez cienia buntu, lecz teraz, w tym najmniej prawdopodobnym

momencie, kiedy kryzys z matką spadł na mnie niczym zawodzące niemowlę, poczułam znajome zniecierpliwienie, które dojrzewało we mnie przez całą zimę. Ogarnęło mnie z taką siłą, że miałam wrażenie, jakby ktoś mnie uderzył. — Więc przyjeżdżasz czy nie? — zapytała Kat. — Tak, przyjeżdżam. Oczywiście, że przyjeżdżam. Mówiąc to, odetchnęłam z ulgą. Nie dlatego, że wracałam do domu, na Egret Island, aby uporać się z tą groteskową sytuacją — na myśl o tym nie odczuwałam wcale ulgi, lecz wielką trwogę. Zdałam sobie sprawę, że wyraźne uczucie ulgi wynikało z faktu, że po prostu wyjeżdżam. Trzymając w ręku telefon, siedziałam na skraju łóżka zdziwiona i zawstydzona. Mimo że cała historia z matką była bardzo przykra, prawie się z niej cieszyłam. Dała mi coś, czego rozpaczliwie potrzebowałam, choć do tej pory nie zdawałam sobie z tego sprawy: powód, żeby wyjechać. Dobry, słuszny, nawet szlachetny powód, aby opuścić moje piękne pastwisko.

Rozdział trzeci Kiedy zeszłam na dół, Hugh przygotowywał śniadanie. Usłyszałam skwierczenie kiełbasek, zanim jeszcze weszłam do kuchni. — Nie jestem głodna — oznajmiłam. — Musisz jeść — odparł. — Nie zwymiotujesz. Zaufaj mi. Za każdym razem, kiedy pojawiał się jakiś kryzys, Hugh przyrządzał te swoje wielkie solidne śniadania. Najwyraźniej wierzył, że potrafią nas wskrzesić. Przed zejściem na dół zarezerwował mi bilet w jedną stronę do Charlestonu i odwołał porannych pacjentów, żeby móc odwieźć mnie na lotnisko. Usiadłam przy stole, starając się odsunąć od siebie pewne obrazy: tasak, palec mojej matki. Lodówka otworzyła się z cichym plaśnięciem, a potem zamknęła. Patrzyłam, jak Hugh rozbija cztery jajka. Stał przy kuchence z łopatką i przesuwał je po patelni. Na kołnierzyk zachodziły mu wilgotne brązowe kosmyki włosów. Chciałam powiedzieć, że powinien pójść do fryzjera i że wygląda jak podstarzały hipis, ale ugryzłam się w język, a właściwie słowa uwięzły mi w gardle. Zamiast tego zaczęłam mu się przyglądać. Ludzie zawsze mu się przyglądali: w restauracji, w kolejce po bilety w teatrze,

w księgarni. Widziałam, jak na niego zerkają, przeważnie kobiety. Włosy i oczy Hugh, ich bogate jesienne kolory, przywodziły na myśl rogi obfitości i pola kukurydzy. Poza tym miał przepiękny dołeczek w brodzie. Powiedziałam mu raz żartem, że kiedy wchodzimy razem do jakiegoś pomieszczenia, nikt mnie nie dostrzega, ponieważ jest ode mnie o wiele ładniejszy, i Hugh poczuł się w obowiązku stwierdzić, że jestem piękna. Ale prawdę mówiąc, daleko mi do niego. Skórę wokół moich oczu przecina ostatnio drobna siateczka krzyżujących się linii i spoglądając w lustro, naciągam czasem skórę na skroniach. Odkąd pamiętam, moje włosy miały niesamowity kolor gałki muszkatołowej, lecz teraz przetykane są nitkami siwizny. Po raz pierwszy czuję na krzyżu dłoń, popychającą mnie w stronę tajemniczego miasta, w którym mieszkają kobiety w okresie przekwitania. Wyprowadziła się tam już moja przyjaciółka Rae, choć ma dopiero czterdzieści pięć lat. Hugh starzeje się bardziej łagodnie, jego uroda nabiera dojrzałości, ale tym, co najbardziej pociąga ludzi w jego twarzy, jest połączenie inteligencji i życzliwości. To właśnie ujęło mnie na samym początku. Pochyliłam się do przodu, czując pod łokciami zimny nakrapiany granit i wspominając, jak się poznaliśmy, starając się przypomnieć sobie, jak to kiedyś wyglądało. Jacy kiedyś byliśmy. Pojawił się na mojej pierwszej „wystawie", którą urządziłam w rozklekotanej budce wynajętej na pchlim targu w Decatur w Atlancie. Skończyłam właśnie szkołę plastyczną Agnes Scott, z której wyniosłam dyplom magistra sztuki oraz przesadne wyobrażenia o tym, jak świetnie będą się sprzedawały moje prace i jak wielką stanę się artystką. Niestety, z wyjątkiem kobiety, która określała moje artystyczne pudełka mianem „teatru cieni", nikt tak naprawdę uważnie im się nie przyjrzał. Hugh, który był wtedy na drugim roku stażu na oddziale psychiatrycznym szpitala Emory, przyszedł tego dnia na targ po warzywa. Kiedy przechodził obok mojej budki, jego wzrok padł na pudełko pod tytułem Całujące się gęsi. Było to dziwne dzieło, ale lubiłam je najbardziej ze wszystkich. Namalowałam w środku scenę z wiktoriańskiego salonu — angielskie różane tapety i stojące lampy z frędzlastymi kloszami — i wstawiłam do

pudełka aksamitną sofę dla lalek, do której przylepiłam klejem dwie plastikowe gęsi ustawione tak, że wydawało się, iż stykają się dziobami w pocałunku. Zainspirował mnie artykuł w gazecie o pewnej dzikiej gęsi, która porzuciła szykujące się do migracji stado, aby pozostać ze swoim partnerem, potrąconym przez samochód na parkingu przy centrum handlowym. Jakiś sprzedawca zaniósł rannego ptaka do schroniska, ale gąska przez cały tydzień chodziła po parkingu, żałośnie gęgając i sprzedawca ją także oddał do schroniska. W artykule napisali, że dano im „wspólny pokój". Nakleiłam wycinek z gazety z boku pudełka, a na górze zamocowałam klakson rowerowy z czerwoną gruszką, który wydawał dźwięk podobny do gęgania. Tylko co drugi widz, który obejrzał pudełko, naciskał klakson. Doszłam do wniosku, że to o czymś świadczy. Ci ludzie odznaczali się wyższą od przeciętnej skłonnością do zabawy, mieli mniej zahamowań. Hugh nachylił się nad pudełkiem i przeczytał artykuł, a ja czekałam, co zrobi. Nacisnął klakson dwa razy. — Ile pani za to chce? — zapytał. Zbierałam się przez chwilę na odwagę, żeby powiedzieć „dwadzieścia pięć dolarów". — Może być czterdzieści? — zapytał, sięgając po portfel. Ponownie się zawahałam, zdumiona, że ktoś chce zapłacić tyle za całujące się gęsi. — Pięćdziesiąt? — W porządku, pięćdziesiąt —- odparłam z kamienną twarzą. Wieczorem tego samego dnia poszliśmy na randkę. Cztery miesiące później wzięliśmy ślub. Przez całe lata trzymał Całujące się gęsi na komodzie, a potem przeniósł je na półkę

w swoim gabinecie. Kilka lat temu zobaczyłam, jak siedzi przy biurku i pieczołowicie przykleja na nowo wszystkie elementy. Wyznał raz, że zapłacił cały ten szmal, żebym dała się zaprosić, ale naprawdę pokochał to pudełko i fakt, że nacisnął dwa razy klakson, naprawdę coś o nim mówił, uwidaczniając cechę, którą niewielu w nim dostrzegało. Zawsze zwracano uwagę na jego wybitny intelekt, zdolność do rozkładania zjawisk na czynniki pierwsze, ale Hugh uwielbiał się bawić i często wpadał na najbardziej niesamowite pomysły. „Czy będziemy świętowali dzień meksykańskiej niepodległości, czy wolałabyś pójść na wyścigi materaców?". W rezultacie spędzaliśmy sobotnie popołudnie na imprezie, w trakcie której ludzie przyczepiali kółka do łóżek i ścigali się na nich w centrum Atlanty. Inną rzeczą, którą rzadko spostrzegano, było to, jak głęboko i boleśnie przeżywał różne sprawy. Nadal płakał, gdy któryś z jego pacjentów odbierał sobie życie, przygnębiały go mroczne i straszliwe zaułki, w które zapędzali się ludzie. Jesienią zeszłego roku, wkładając do komody uprane rzeczy, znalazłam z tyłu jego szuflady szkatułkę na biżuterię. Być może nie powinnam tego robić, ale usiadłam na łóżku i przejrzałam jej zawartość. W środku były wszystkie mleczaki Dee, malutkie i żółte jak ziarna kukurydzy, oraz kilka rysunków, które nabazgrała na jego receptach. Obok leżała należąca do jego ojca odznaka Pearl Harbor, kieszonkowy zegarek jego dziadka i cztery pary spinek do mankietów, które dawałam mu w prezencie na różne rocznice. Ściągnąwszy gumkę z niewielkiego pakieciku, znalazłam pogniecioną fotografię z naszego miodowego miesiąca, na której pozowałam przed domkiem wynajętym w Blue Ridge Mountains. Poza tym były tam kartki i krótkie miłosne liściki, które posyłałam mu przez lata. Zachował je wszystkie. To on pierwszy powiedział, że mnie kocha — dwa tygodnie po tym, jak się poznaliśmy, zanim jeszcze poszliśmy do łóżka. Siedzieliśmy w restauracji niedaleko uniwersytetu Emory i jedliśmy śniadanie w boksie przy oknie.