CLAIRE
Shane wyprzedził Claire o kilka kroków wchodząc do domu, gdy ta zamykała
je za nimi; najwyraźniej miała szczęście, ponieważ przekręcając rygiel
usłyszała go mówiącego:
-O, cholera! – ze zszokowanym głosem, który przechodził w śmiech, a później
usłyszała zaskoczony skowyt Eve, poprzedzający dźwięk gramolenia się i
wymachiwania. Shane wrócił do Claire i złapał ją, kiedy chciała ruszyć przed
siebie.
-Zaufaj mi, – powiedział. – Zaczekaj sekundę.
Michael i Eve byli w salonie, na najbardziej wysuniętej z przodu przestrzeni –
najrzadziej używanej, nie licząc rzucania kurtek, plecaków oraz różnych
innych rzeczy. Słysząc pochopne szepty i szelest ubrań, Claire w końcu
zrozumiała dokładnie, co Shane miał na myśli przytrzymując ją.
-Och…
-Przypuszczam, że powinienem powiedzieć „Załóżcie spodnie,”- powiedział
wystarczająco głośno Shane, tak że mogli go usłyszeć. – Alarm, mamy ledwo
pełnoletnią dziewczynę w domu.
-Hej! – Claire trzepnęła go ręką, której bardzo łatwo uniknął. – Co oni robili?
-A co myślisz?
Różowa twarz Eve wychyliła się zza ramy drzwi i powiedziała:
-Uhmm… cześć. Jesteście wcześnie.
-Nie sądzę. – powiedział Shane w bezlitośnie dobrym humorze. – Jest zachód
słońca. Ani trochę za wcześnie. Jesteś ubrana?
-Tak!! –powiedziała Eve. Jej policzki były jeszcze bardziej zarumienione. –
Oczywiście! A ty i tak nic nie widziałeś. - Jednak w jej głosie brzmiało lekkie
zmartwienie, a Shane pogorszył je pełnym, niesympatycznym uśmiechem:
-Nowożeńcy,- powiedział do Claire. – Są zagrożeniem.
Eve uwolniła się zza drzwi, zasuwając jej bluzkę – to była jedna z tych, które
miały z przodu suwak – i oczyściła swoje gardło.
-Racja. – powiedziała – Powinniśmy z wami porozmawiać, ludzie.
-Wiesz, mój ojciec był do dupy w wielu rzeczach, ale mówił mi o ptaszkach i
pszczółkach Q&A1
kiedy miałem dziesięć lat, tak więc jest w porządku. –
powiedział Shane. I o ludzie, bawiło go to przeokropnie. – Claire?
Skinęła trzeźwo głową. -Myślę, że rozumiem podstawy.
Eve, stała dalej rumieniąc się i przewracając oczami. – Mówię poważnie!
W końcu za jej plecami pojawił się Michael. Był ubrany, w pewien sposób;
jego koszula była niezapięta, mimo to zapinał ją tak szybko jak tylko mógł.
-Eve ma rację, - powiedział nie żartując ani trochę. – Musimy porozmawiać,
ludzie.
-Nie, nie musimy. – powiedział Shane. – Po prostu następnym razem napisz
mi sms-a albo coś. Możemy iść na hamburgera albo…
Michael pokręcił głową i wszedł do salonu. Eve podążała za nim. Shane posłał
Claire alarmujące spojrzenie, ale ostatecznie wzruszył ramionami.
-Zgaduję, że i tak będziemy rozmawiać. – powiedział. – Czy się nam to
podoba czy nie.
Michael i Eve nie usiedli, kiedy ich dwójka weszła do pokoju; a oni stali ze
splecionymi rękoma, by wspólnie się wesprzeć, najwyraźniej.
-Uh – oh, - mruknął Shane, a później przyjaźnie się uśmiechnął. – Więc
Mikey, co jest grane?
Ponieważ jego twarz mówiła o innym niż „2
jak ci mija dzień” rodzaju
dyskusji.
-Musimy porozmawiać o czymś, - powiedziała Eve. Wyglądała na
zdenerwowaną i - jak na Eve ubrała się super normalnie, miała na sobie tylko
czarny t-shirt i jeansy, ani jednej czaszki ani błyszczącego dodatku, oprócz
subtelnego błysku jej obrączki.
-Wybaczcie, ludzie. Usiądźcie.
-Wy pierwsi,- powiedział Shane, w momencie gdy Claire rzuciła plecak z
ciężkim dźwiękiem o ścianę. Michael wymienił z Eve spojrzenie i usiadł obok
niej na starej, miękkiej kanapie, podczas gdy Claire usadowiła się na fotelu, a
Shane oparł się na jego szczycie, trzymając swoją rękę na jej ramieniu.
-Jeśli gramy w zgadnij co jest grane, obstawiam, że idziemy do tematu –
jestem w ciąży. Czekaj, możesz być? Mam na myśli, czy wy dwoje
możecie…?
Eve drgnęła i unikała patrzenia na ich dwójkę.
– Nie, to nie to,- powiedziała i przygryzła swoją wargę. Zmieszana obróciła
swoją obrączkę na palcu i w końcu powiedziała. –Rozmawialiśmy o
znalezieniu czegoś dla siebie, ludzie. Nie dlatego, że was nie kochamy, bo tak
nie jest, ale…
1
Questions and Aswers – pytania i odpowiedzi
2
“Because this looks like more than just a ‘how was your day’ kind of discussion.” Sorki, ale nie wiedziałam, jak to inaczej napisać.
-Ale potrzebujemy trochę własnej przestrzeni,- powiedział Michael. – Wiem,
że to brzmi dziwnie, ale dla nas, żeby naprawdę poczuć się małżeństwem,
musimy mieć trochę czasu dla samych siebie i wiecie jak tu jest; wszyscy
jesteśmy w jednym, małym domu.
-I jest tu tylko jedna łazienka,- powiedziała Eve żałośnie. – Ja naprawdę
potrzebuję łazienki.
Claire podejrzewała, że kiedyś to nadejdzie, ale to i tak nic nie zmieniało.
Instynktownie sięgnęła po rękę Shane’a, jego palce oplatające wokół jej
własnych sprawiły, że poczuła się bardziej pewnie. Przywykła już do myśli o
ich czwórce razem, razem na zawsze, dlatego gdy słyszała Michaela
mówiącego o przeprowadzce, miała mieszane uczucia co do myśli, że
zestarzeją się razem… uczucia, które nie podpowiadały jej tego, odkąd po raz
pierwszy przekroczyła próg domu Glassów.
Nagle poczuła się narażona, samotna i odrzucona. Poczuła, że 3
tęskni za
domem, mimo że się w nim znajdowała, bo nie był taki sam, jakim go
opuszczała dzisiejszego ranka.
-Chcemy, żebyście byli szczęśliwi, - wspomniała Claire. W jej głosie można
było wyczuć smutek i lekkie zranienie, nie miała tego na myśli, wcale. – Ale
nie możecie się wyprowadzić – to jest twój dom, Michael. Mam na myśli to,
że jest to dom Glassów. A wasza dwójka jest… rodziną Glass. Nie my.
-Pieprzyć to,- powiedział natychmiastowo Shane.- Pewnie, że chcę wy szalone
dzieciaki, żebyście byli szczęśliwi, ale mówicie o zepsuciu czegoś co jest
dobre, bardzo dobre i nie, nie lubię tego i nie zamierzam być tak
wspaniałomyślny i uważać, że to świetny pomysł. Razem jesteśmy silni – sam
to mówiłeś, Michael. A teraz nagle chcesz więcej prywatności? Facet, to jest
tak samo logiczne jak Rozstańmy się w horrorze!
Michael spojrzał się na niego, w momencie, gdy skończył zapinać koszulę.
-Myślę, że jest to bardzo oczywiste, że prywatność jest problemem.
-Nie, jeśli nie zamierzasz uprawiać seksu w pokoju bez zamykania drzwi, albo
wiesz, drzwi.
-To po prostu jest tak, że my czekaliśmy na was ludzie i denerwowaliśmy się
i… i to po prostu się stało,- powiedziała Eve.- I jesteśmy małżeństwem. Mamy
prawo ponieść się emocjom jeśli chcemy. Gdziekolwiek. Kiedykolwiek.
-W porządku, rozumiem to,- powiedział Shane.- Cholera, sam chciałbym mieć
dla siebie trochę spontanicznego czasu na seks, ale czy to jest warte narażania
nas na niebezpieczeństwo? Ponieważ Morganville nie jest bezpieczne, ludzie.
Wiecie to. Jeśli wyprowadzicie się z domu, albo my, stanie się coś złego, coś
bardzo złego.
3
homesick ;)
-Czy przejąłeś talent przepowiadania przyszłości po Mirandzie?- zapytała
Eve.- Bo mogłabym powiedzieć ci coś na temat kryształowych kul…
-Nie potrzebuję nikogo przepowiadającego przyszłość, żeby wiedzieć jak źle
dzieje się na zewnątrz i że będzie gorzej. Michael, jesteś w Drużynie
Wampirów. Czy nie uważasz, że robi się coraz bardziej toksycznie z Amelie i
Olivierem u władzy?
Michael nie próbował odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie mógł,
wszyscy do tej pory uważali tak samo. Zamiast tego wtrąciła się Eve.
-Moglibyśmy zdobyć dom w wampirze kwaterze,- powiedziała.- Za darmo.
Jest to część przywileju Michaela jako mieszkańca miasta. To nie byłby
problem, nie licząc-
-Nie licząc tego, że mieszkałabyś w Wampirzym Centrum, będąc jedyną
mającą plus między paroma blokami, otoczonymi ludźmi, którzy uważają cię
za atrakcyjny worek osocza?- zapytał Shane.- Problem. Oh i jeszcze jedno:
Mikey sam mówiłeś, że przebywając wśród nas, mam na myśli nas wszystkich,
pomaga ci to radzić sobie ze swoimi wampirzymi instynktami. A teraz mówisz
o odizolowaniu się z bandą również- zmarłych. Niezbyt mądre, facet. To
sprawi, że jeszcze bardziej poczujesz się wampirem i narazisz na większe
niebezpieczeństwo Eve.
-Nigdy nie mówiłem, że przeprowadzimy się do wampirzej kwatery,-
powiedział Michael.- Eve tylko wspomniała, że moglibyśmy, nie że to
zrobimy. Możemy znaleźć sobie coś innego, gdzieś blisko. Stary dom Profit
nadal jest na sprzedaż na końcu ulicy. Amelie dała mi spadek, więc mam
pieniądze do wyłożenia.
-Michael… Nie wprowadzimy się do tej rudery,- powiedziała Eve. Brzmiało to
jak stary argument.- Śmierdzi tam kocim moczem i ubraniami starego
mężczyzny i jest taki starodawny, przy nim nasze obecne miejsce wygląda, jak
dom z przyszłości. Nie sądzę, że są tam linie telefoniczne, a nie mowa o
Internecie. Mogłabym równie dobrze mieszkać w kartonie.
-Zawsze jakaś opcja,- powiedział radośnie Shane.- I miałabyś ogromną
łazienkę. Jak, cały świat!
-Ugh, obrzydliwe.
-To to, za co mi płacisz.
-Przypomnij mi, żeby dać ci 4
plecieć ci po premii.
-To prowadzi nas do nikąd,- wtrącił Michael i zamknął ich oboje.- Poza tym,
nie chodzi tylko o naszą czwórkę. Jest jeszcze Miranda.
Rozmowa nagle zboczyła na inne tory i wszyscy czekali co się dalej wydarzy.
Była noc; to znaczyło, że Miranda przybierała swoją fizyczną postać. Ale to
nie oznaczało, że koniecznie musiała wszystko słyszeć.
4
Negative raise
Claire instynktownie zniżyła swój głos do szeptu i powiedziała przestraszona.
-Hej! Nie myśl w ten sposób.
-Spójrz, nie mówię, że jej nie lubię, bo lubię, bardzo. Byłem w jej sytuacji,-
wyszeptał w odpowiedzi Michael.- Wiem jak to jest być tutaj uwięzionym. To
w połowie doprowadza cię do szału i jedyna rzecz, która pozwala ci to
przetrwać, jedynym sposobem jest to, że otaczasz się ludźmi, którzy uważają
cię za… normalną osobę. A ona tego nie ma. Wiemy kim jest. Wiemy, że lata
w powietrzu przez cały czas i to sprawia, że chodzi obok nas na palcach, a my
obok niej i – i to po prostu nie jest dobre, ok? Nie jest.
-Więc co chcesz, żebym zrobiła?- zapytała Miranda. Cała czwórka wzdrygnęła
się i odwróciła w jej stronę. Nie było jej tam wcześniej, ale teraz pojawiła się
w drzwiach wychodzących z holu, zupełnie jak upiorny duch, którym czasami
była. Claire była prawie pewna, że było to zamierzone.
-Odejść?
-Nie możesz,- powiedział Michael. Zrobił to delikatnie, ale nie było w tym
żadnej wątpliwości.
-Mir, wiedziałaś kiedy weszłaś tu ostatnim razem – miał na myśli, kiedy
została zabita – że nigdy nie będzie szansy, żeby wyjść z powrotem. Dom
uratował cię i chroni cię, ale musisz zostać w środku.
-Tylko dlatego, że ty zostałeś?- powiedziała Miranda. Było w niej teraz coś
odmiennego, Claire zauważyła; że dziewczyna miała na sobie zdecydowanie
nie- Mirandowy strój. Nie było żadnej za dużej sukienki dobranej bez gustu
tym razem, albo taniego wystrzępionego swetra; miała na sobie obcisłą czarną
koszulę z czarną czaszką nadrukowaną na niej, a pod nią czerwone rękawy,
które w jakiś sposób powodowały rozłam w jej ubiorze – to tylko sugestia, ale
jednak. Dla Mirandy, to było… ogromną zmianą.
-Nie jestem tobą, Michael.
-Może nie, ale od kiedy stałaś się Eve?- zapytał Shane. – Ponieważ jestem
prawie pewien, że napadłaś na jej szafę,
-Kupiłam to dla niej!- zaprotestowała Eve. – I w każdym razie, wygląda
nieziemsko w tych ciuchach.
Tak było. Miranda zebrała również swoje włosy w dwa kucyki po obu
stronach głowy i użyła odrobinę eyelinera Eve. Wyglądała jak mała Gotka i
to… pasowało do niej.
-To ja, czyż nie?- powiedziała Miranda, ignorując oboje i Eve i Shane’a tym
razem. Była totalnie skupiona na Michaelu, jej oczy były pewne i dzikie. –
Chodzi o mnie, będącą tutaj przez cały czas. Czujesz się jakbyś nie mógł
przede mną się schować. Właściwie, to prawda. Nie możesz. Jest mi naprawdę
przykro, ale to jest po prostu to, na co wygląda i sam wiesz to najlepiej, jak
nikt inny. Nie możesz się ot tak… wyłączyć, jak jakaś lampka. Jesteś tutaj,
jesteś znudzony.
-Wiem.- powiedział Michael.- Mir-
-Właśnie dlatego nie chcesz tu zostać. Przeze mnie. To w ogóle nie chodzi o
nich.
-Nie, kochanie, to nie jest- Eve przygryzła swoją wargę i zerknęła na
Michaela, a później na Mirandę i powiedziała jeszcze raz.- To nie jest to,
przysięgam…
-Nie przysięgaj,- powiedziała Miranda.- ponieważ wiem, że mam rację.
-Masz,- powiedział Michael. Kiedy Eve odwróciła się w jego stronę, podniósł
rękę, by powstrzymać wybuch. – Przepraszam, ale jak mówiłem, byłem na jej
miejscu. Wiem, jakie to uczucie. Ja, nie mogę… jej ignorować. I nie mogę
cieszyć się życiem, wiedząc jak nieszczęśliwa jest lub jaka będzie.
-Byłeś nieszczęśliwy?- powiedziała Eve ze ściszonym głosem.- Serio? Z
nami?
-Nie, nie miałem tego na myśli…- Zrobił sfrustrowany dźwięk i zatopił się w
jednym z krzeseł, kładąc swoje łokcie na kolanach. – To trudno wyjaśnić.
Przebywając tu, obok waszej trójki, sprawiało, że przeżycie tu stało się
znośne, zazwyczaj. Po prostu świat staje się mniejszy i mniejszy, aż nagle
zgniata cię jak plastikową butelkę zaraz obok twoje twarzy. Z nią tutaj, ja – ja
pamiętam to uczucie. Śnię o nim.
-Więc co powinnam zrobić?- domagała się Miranda?- Uratowałam życie
Claire, wiesz o tym! Umarłam dla niej!
-Wiem to!- odwarknął Michael.- Ja tylko chciałbym, żeby to stało się gdzieś
indziej!
Shane wciągnął powietrze i powiedział, delikatnie, - Facet…
-Nie,- powiedziała Miranda. Jej broda trzęsła się, a mrugając chciała
powstrzymać napływające łzy do jej oczu, ale nie załamała się. Claire poczuła
nieodpartą potrzebę przytulenia jej, ale Miranda patrzyła tak, jakby mogła coś
jej złamać jednym dotykiem. – To nie jego wina. Ma rację. Sprawiłam, że to
się stało i to nie jest fair. Nie dla niego, nie dla mnie, nie dla kogokolwiek. To
bałagan, który sama narobiłam. Myślałam… ja myślałam, że to będzie idealne.
Że w końcu będę miała prawdziwy dom, prawdziwą rodzinę, ludzi, którzy –
Jej głos się załamał i odwróciła głowę. – Powinnam była wiedzieć. Nie
dostanę tych rzeczy.
-Nie miałem tego na myśli,- powiedział Michael, ale ona odwróciła się i
wyszła.
Żadne z nich nie zareagowało w pierwszej chwili. Claire pomyślała, że nikt
nie wiedział co myśleć, albo co zrobić, po czym zobaczyła Michaela
cofającego się i rzucającego na własne nogi. Nie rozumiała dlaczego do
momentu, gdy usłyszała dźwięk otwierających się drzwi frontowych.
-Nie!- krzyczał i zmył się z wampirzą szybkością z pokoju.
-Co do cholery?- wypaplał Shane i ruszył za Michaelem, a za nim pobiegły
Claire i Eve.
-Co…
Claire przepchnęła się obok niego, gdzie stanął i zamurowało ją, z trudem
łapiąc oddech. Ponieważ Miranda była na zewnątrz. Na ganku. Również
Michael stał tam trzymając ją za rękę, gdy ona walczyła by się uwolnić.
Trzymał się mocno za framugę drzwi, Miranda musiała mieć tygrysią siłę w
tak małym ciele, ponieważ wyraźnie miał problem próbując ją przytrzymać.
-Zatrzymaj się!- krzyczał na nią.- Miranda, nie zamierzam ci pozwolić tego
zrobić!
-Nie możesz mnie zatrzymać!- krzyknęła w odpowiedzi i łzy spłynęły z jej
twarzy w niejednostajnym rytmie rujnując jej makijaż. Wyglądała strasznie i
tragicznie i na bardzo, bardzo nieszczęśliwą.
-Chodźmy!
-Wróć do środka. Możemy o tym porozmawiać!
-Nie ma o czym. Nie chcecie mnie tu, więc muszę odejść!
-Nie możesz odejść – zginiesz! – odezwała się Claire. Wyminęła Michaela i
chwyciła Mirandę w niedźwiedzi uścisk. Mogła poczuć jej niezbyt-realne bicie
serca na swoim przedramieniu, bez terroru, gniewu albo przypływu
adrenaliny. –Miranda, pomyśl. Wróć do środka i przedyskutujemy to jeszcze
raz, w porządku? Żadne z nas nie chce, żebyś tu zginęła!
-Umrę tutaj, jeśli wy wszyscy się wyprowadzicie. To jest jedyna szansa,
żebyście mogli tu zostać i byli szczęśliwi, ponownie…
-To nie ty; nigdy nie miałem tego na myśli!- Michael bał się, pomyślała
Claire, całkowicie bał się, że to wszystko była jego wina. – Możesz to zrobić.
Wymyślimy coś.
Miranda stała przez chwilę bardzo sztywno, mimo to jej serce dalej waliło
niekontrolowanie szybko i głęboko westchnęła.
-W porządku,- powiedziała. – Możesz mnie puścić
-Jeśli wejdziesz do środka, jasne. – powiedział Michael.
-Wejdę.
Claire uwolniła ją odrobinę z uścisku. I to było wystarczające dla Mirandy by
wykręcić się jak jakieś dzikie zwierzę, ocierając kucykami twarz Claire, a
kiedy Michael krzyczał próbując złapać Mirandę za rękę, wykręciła ją i spadła
ze schodów. Zupełnie wolna, lądując na trawniku.
Wszyscy zamarli – Miranda, Claire, Michael, Eve i Shane, który również się
rzucił. Jedyną rzeczą, która się poruszała była fruwająca dookoła jarzącej się
na ganku żarówki, ćma. Miranda powolnie podnosiła się.
-Umm…- powiedział Shane, kiedy żadne z nich się nie odezwało.- Czy ona
nie powinna, nie wiem, rozpuścić się?
Michael zrobił krok w jej kierunku, a Miranda odskoczyła do tyłu. Wyciągnął
swoją rękę, dłonią w jej kierunku, jak gdyby była zagubionym dzieckiem,
które może wpaść pod samochód.
-Mir, zaczekaj. Zaczekaj! Spójrz na siebie. Shane ma rację. Ty nie możesz-
odejść.
-W dalszym ciągu znajduję się na posesji.
-To nie działa w ten sposób,- powiedział.- Nie mogłem opuścić drzwi, wyjść
samemu na podwórko. Claire? - Spojrzał na nią, kiedy stanęła obok niego,
ponieważ sama również miała krótki okres, w którym była uwięziona jako
duch. Skinęła głową.
-Też nie mogłam wyjść,- powiedziała.- Miranda, jak to robisz?
-Ja nic nie robię!- Cofnęła się o kolejny krok wzdłuż chodnika, w stronę
ogrodzenia. – Ja tylko próbuję – zejść wam z głowy, ok? Jeśli tylko mi
pozwolicie na to!
Wszystko dzisiejszej nocy wyglądało na spokojne. Domy na Lot Street były
zarysowane odcieniami szarości; niebo nad ich głowami przybrało kolor
szafiru, a gwiazdy były jasne i zimne. Nie było żadnych chmur. Temperatura
spadła przynajmniej poniżej 10 stopni, co było typowe dla pustyni, aby przed
samym świtem spaść do mrozu.
-Jakie to uczucie? Wychodzić na zewnątrz? – zapytał Michael.
Miranda wzruszyła ramionami. – Jakbym… pchała jakiś rodzaj plastikowego
opakowania, myślę. Jest mi zimno, ale na zewnątrz jest jeszcze chłodniej.
Znaczniej chłodniej. Jakbym oddalała się od ognia.
-Ale, czujesz się dobrze? Nie rozpadasz się na kawałki?- powiedziała Eve.
Obserwowała ją wielkimi, przestraszonymi oczyma. – Miranda, proszę, nie
wychodź dalej, ok.? Po prostu zostań tu, gdzie jesteś. Chodźmy – pomyśleć o
tym. Jeśli nie chcesz, żebyśmy odeszli, zostaniemy, w porządku? Zostaniemy
w domu. Wszyscy będziemy przyjaciółmi, rodziną dla ciebie. Obiecuję. Nie
zawiedziemy cię.
-Będzie lepiej jeśli pójdę.- Miranda wzdrygnęła się ponownie. Wyglądała
teraz bardzo blado, nie jak duch, po prostu na zmarzniętą. Claire zastanawiała
się przez chwilę, czy nie oddać jej kurtki, ale to było głupie; przecież
próbowali ją sprowadzić do środka, a nie pomagać jej zostać na zewnątrz.
Ich plan nie szedł po ich myśli, ponieważ gdy Claire próbowała przybliżyć się
do Mirandy, ta otworzyła wejściową bramkę, obok pochylonego płotu, który
żałośnie potrzebował malowania.
-Nie! – krzyknęła chórem ich czwórka , a Michael podjął ryzyko, duże. Ruszył
za dziewczyną, z wampirze szybkością, mając nadzieję, że uda się mu ją
sprowadzić z powrotem, zanim wyjdzie na ulicę, z dala od całej posiadłości
Glassów.
Ale nie udało mu się to.
Miranda dała nura i uciekła wzdłuż ulicy.
Na sam jej środek, gdzie zatrzymała się, drżąc teraz konwulsyjnie, prawie
jednostajnie i spojrzała się na szerokie, teksańskie niebo, księżyc i gwiazdy.
-Wszystko jest ok.,- powiedziała.- Będzie zemną dobrze. Widzisz? Nie muszę
być w środku przez cały czas. Mogę wyjść. Nic mi się nie dzieje…
Ale nie czuła się w porządku; wszyscy mogli to zobaczyć. Była mleczno-
biała, a jej zęby wydawały się zgrzytać. I nie chodziło o zimne powietrze na
zewnątrz; oddech Claire nie pozostawiał żadnej pary, z kolei Miranda trzęsła
się, jakby temperatura spadła poniżej zera.
-Nie jest z tobą w porządku,- powiedziała Eve. – Mir, proszę cię, wróćmy do
środka i uczcijmy to. Udowodniłaś swoją rację. Tak, możesz wyjść – Spojrzała
na Michaela pytając niemo, Czemu?, ale on tylko wzruszył ramionami. – Poza
tym jest ciemno. Jesteś przynętą na wampiry, stojąc tu na środku ulicy.
-Co oni mogą jej zrobić – ugryźć ją? – zapytał Shane. – Ona nie żyje, Eve. Nie
sądzę nawet, że ma krew.
-Oczywiście, że ją ma, - powiedział Michael. Obserwował teraz Mirandę z
troską. – W czasie nocy ma żyjące ciało, tak samo jak ja. Może być zraniona.
Albo osuszona. To po prostu nie zabije jej trwale, przynajmniej nie sądzę,
żeby tak się stało. Myślę, że powina wrócić do domu.
-Odnawialne źródło krwi,- powiedziała Eve delikatnie. – To może być dla niej
koszmar. Nie możemy pozwolić nikomu się o niej dowiedzieć. Musimy ją
sprowadzić do środka i obmyślić, dlaczego może robić to wszystko.
-Jak? Nie pozwala nam do siebie podejść ani trochę bliżej!
-Otoczmy ją,- powiedziała Eve.- Michael, Shane, otoczcie ją z innej strony.
Claire i ja pójdziemy tędy. Odetniemy jej drogę ucieczki. Nie pozwólmy jej
uciec. Po prostu wepchnijmy ją do środka…
-Jest silna,- ostrzegł Michael.- Cholernie silna.
-Nie skrzywdzi nas,- powiedziała Eve. Michael rzucił okiem na swoje ramię,
na którym wciąż były gojące się, rany po ukąszeniu.- Umm… w każdym bądź
razie nie za mocno.
-Ty i twoje przybłędy,- powiedział, ale Claire wiedziała, że za tymi słowami
kryła się miłość. – Wszystko w porządku, zrobimy to po twojemu. Shane?
-Jestem za.
Michael i Shane rozdzielili się na prawą i lewą, otaczając dookoła Mirandę i
zostawiając jej szerokie miejsce ucieczki po środku ulicy, gdzie naprzeciw
stały Eve i Claire. Claire przypuszczała, iż mogło się to wyglądać dziwnie,
jeśli ktokolwiek przyglądałby się im z innych domów, jednak nie było słychać
żadnego dźwięku. Choćby ruchu zasłonek. Nie tylko miasto Morganville nie
wydawałoby się być tym zainteresowane; ale nie zauważyłoby również
nastolatki otoczonej starczymi dzieciakami. Nawet jeśli mieli dobre intencje.
Miranda nie próbowała uciec. Owinęła się jej chudymi rękoma dookoła
swojego ciała i zanosiła się w spazmach, a jej skóra wyglądała na coraz mniej
realną, przypominała bardziej zamglone szkło.
-Miranda,- powiedziała delikatnie Claire,- potrzebujemy, żebyś weszła do
środka. Proszę.
-Nie mogę tego zrobić,- powiedziała. Patrzyła pustym wzrokiem przed siebie,
a upór rysował się na jej podbródku, otarła swoje policzki dłonią i
wyprostowała ramiona. – Nie mogę tu mieszkać. Nie mogę. Nie muszę tu być.
-Właśnie, że musisz,- powiedziała Eve.- Może to stopniowa rzecz. Może
musisz nad tym popracować przez jakiś czas. Możemy spróbować jutro
wieczorem. Hej! Chodźmy już dzisiaj do domu; obejrzymy film. Możesz
wybrać.
-Możemy obejrzeć ten o piratach? Pierwszy?
-Jasne, kochanie. Tylko wejdź do środka.
Shane i Michael robili stały postęp podchodząc do Mirandy, Michael skinął do
Claire, żeby przyjęła swoją pozycję. -Wszyscy wejdziemy, – powiedział.
Miranda wahała się niezręcznie na miejscu, jakby nie mogła ruszyć nogami i
obróciła na niego swój wzrok, ponad swoim ramieniem. -Nie chcemy, żeby
stało ci się nic złego, Mir.
-Właściwie, - powiedziała. – jest na to trochę za późno, ale doceniam to.
Wiedziałeś, że nie mogę już więcej przepowiadać przyszłości? To tak jakby
cała moja moc przeszła w coś innego. – Pokazała na samą siebie. – W to.
To miało w pewien sposób… sens, pomyślała Claire, że psychiczny dar
Mirandy – ten, który pomógł jej umrzeć w środku domu Glassów, by uratować
Claire – przeformował się w system ratujący jej życie, po śmierci.
-Ale to oznacza, że nie wiem co się stanie w przyszłości,- powiedziała
Miranda. Jej głos słabnął teraz, zniżając się do szeptu. – Nie wiem co się
stanie. Boję się.
-Nie musisz się bać , - powiedziała Claire i wyciągnęła jej rękę. Miranda
zawahała się, ale ostatecznie odwzajemniła uścisk.
Ale w momencie, gdy dotknęła jej skóry, Miranda skruszyła się jak cienki lód
i zimna mgła przelała się przez palce Claire, zostawiając piekący chłód.
Instynktownie cofnęła się z krzykiem, bo wszędzie leżały kawałki ciała
Mirandy, układając się w długie czarne linie i w tedy ona… po prostu się
rozpadła.
Przez kilka sekund mgła trzymała się razem, w kształcie dziewczyny, a Claire
była w stanie usłyszeć jej płacz, prawdziwy, zaskakujący i przestraszony
płacz…
Później już jej nie było. Całkowicie się rozpłynęła, nie licząc pustych ubrań,
leżących na ulicy.
-Mir!- Claire poczuła ucisk, gdzie zniknęła jej dłoń, po czym rzuciła się do
przodu ściskając powietrze, mając nadzieję na cokolwiek… ale nie było tam
zupełnie nic – tylko pusta przestrzeń. Miranda zniknęła całkowicie, a jej
ostanie słowo brzmiało echem w głowie Claire. Boję się.
-O mój Boże,- wyszeptała i poczuła jak łzy wylewają się jej po policzkach.
Miranda była surowo traktowana przez całe swoje życie, włączając w to
śmierć w domu Glassów, z rąk draug, ale ostatecznie wydawało się, że w
końcu zazna jakiegoś spokoju. Miejsca, w którym będzie mogła czuć się
bezpieczna. Życia, co prawda ograniczonego, ale takiego, które mogła nazwać
jej własnym.
To po prostu było… bardzo smutne – tak smutne, że Claire poczuła, że
zalewają ją łzy i zapada się w ramiona Shane’a, przytulając się do jego
solidnych, ciepłych ramion przez dłuższą chwilę, po czym wyszeptał jej do
ucha,- Musimy wracać do środka. Nie jest tu bezpiecznie.
Nie chciała wracać, ale nie było żadnego powodu, żeby ryzykować ich własne
życia dla kogoś, kto dopiero co zginął. Pozwoliła się mu zaprowadzić z
powrotem do domu Glassów.
Michael i Eve już tam byli. Eve, nietypowo dla niej, nie uroniła ani jednej łzy
z jej nienagannie zrobionego makijażu; zazwyczaj to ona była osobą która
zanosi się płaczem w takich sytuacjach, ale nie ty razem. Wyglądała blado i na
zszokowaną.
-Może, wszystko z nią w porządku,- powiedziała Eve. Michael oplótł swoje
ramiona wokół niej. – Może – o Boże, Michael, to wszystko nasza wina? My
to zaczęliśmy, z tą całą gadką o przeprowadzce. Gdybyśmy nie mówili, że to
nas dręczy, może nie musiałaby… nie…
-To nie wasza wina,- powiedział cicho Shane. – I tak by spróbowała,
wcześniej czy później, raz kombinując jak wyjść za drzwi i tak spróbowałaby
ponownie, testując swoje szczęście. W każdym bądź razie, możesz mieć rację.
W dalszym ciągu może być z nią wszystko ok. Może po prostu nie może się
zaczepić. Może być jej ciężko wrócić, albo dać nam znać, że wciąż z nami
jest. Może wróci jutro.
Widać było, że próbował przyjąć dobrą minę do złej gry, ale mimo to
wyglądał ponuro. Stracili kogoś, w ciemności – małą, przestraszoną
dziewczynę, pozostawioną na pastwę losu. Może na zawsze. A z jego
spojrzenia… nawet Shane wiedział, że to była wina ich wszystkich.
Claire nie mogła się doczekać, żeby spędzić tą noc w towarzystwie Shane’a, w
każdym tego słowa znaczeniu, ale nieobecność Mirandy wyssała z nich całą
radość życia. Michael i Eve czuli się tak samo. Cała czwórka skończyła
siedząc przed telewizorem oglądając coś na dvd, coś czego normalnie nikt by
nie włączył – o dinozaurach i podróżach w czasie – tylko dlatego, że Eve
wspomniała, że był to ulubiony film Mirandy z ich małej, domowej
biblioteczki wideo. Claire przedrzemała większość z niego, leżąc głową na
klatce Shane’a, słuchając jego powolnego, mocnego bicia serca; a on gładził ją
po włosach, co pozwalało mu odrobinę ukoić swój żal. Kiedy film się
skończył, zapadła głucha cisza, Michael w końcu zapytał czy ktokolwiek
chciałby zagrać na play station, ale nikt nie wydawał się zainteresowany by
pochwycić kontroler – nawet Shane, który, odkąd Claire pamięta, nigdy nie
odrzucił takiej propozycji. To rozdzieliło Michaela i Eve idących na górę do
ich pokoi zostawiając Claire i Shane’a samych. BYŁO ZIMNO. Claire
zauważyła, że się trzęsie, ale nie chciała ruszyć się z jego objęć; rozwiązał ten
problem biorąc narzutę z sofy i owijając go wokół ich dwójki.
-Więc,- powiedział w końcu,- Myślę, że problem przeprowadzki mamy z
głowy, przynajmniej na razie.
-Tak myślę,- odpowiedziała Claire. Łzy napłynęły do jej oczu po raz kolejny,
ale otarła je energicznym machnięciem dłoni. Wystarczy. Wiedziała, że tym
razem rzeczywiście nie płacze z powodu Mirandy, ale po prostu czuła się
bezsilna, wobec straty kolejnej cegły budującej mur bezpieczeństwa, chciałaby
żeby wszystko zostało tak jak dawniej. -Ale problem nie zostaje rozwiązany, a
my nie możemy pozwolić naszym przyjaciołom po prostu… odejść, Shane. To
nie w porządku. Tutaj nie jest bezpiecznie.
-To Morganville,- powiedział i pocałował ją delikatnie. – Bezpieczeństwo nie
jest czymś co mamy zagwarantowane.
-Oni tak. – Tak naprawdę miała na myśli, że on ma, ponieważ Michael był
tym, którego nie obowiązywały zasady zwykłych ludzi, co również tyczyło się
do Eve ze względu na to, że była teraz jego żoną. Żona – to dziwne słowo; w
dalszym ciągu nie brzmi realistycznie w głowie Claire. Eve jest żoną. A Shane
wspomniał o nawet dziwniejszym prawdopodobieństwie, że kiedyś może
zostać matką. Może to nie powinno być dla niej takim szokiem, ale nie ma
żadnego innego przyjaciela, któryby się ożenił; to w dalszym ciągu bardzo
dziwny koncept, kiedy dotyczył konkretnej osoby i w ogóle nie rozumiała,
dlaczego Michael i Eve, którzy potrafili dzielić się domem, kiedy nie byli
jeszcze małżeństwem, teraz myślą o wyprowadzce po zwykłej ceremonii w
kościele.
-Właściwie, masz rację. Rodzina Glassów ma specjalne uznanie wśród ludzi
od wielu lat,- zgodził się Shane.- Prawdopodobnie dlatego, że z reguły nie byli
dupkami. Ale rodzina Eve… - Zawahał się, zastanawiając się czy jest coś,
czym chciałby się z nią podzielić na ten temat. Po chwili musiał zdecydować,
że jednak jest, bo powiedział, - rodzina Eve miała złą reputację, przez
pokolenia.
-Przez...?
-Niektórzy ludzie podlizywali się i kopali dołki, jeśli wiesz o co mi chodzi.
Rodzina Eve taka była: podlizywali się wampirom przy każdej okazji, depcząc
po głowach wszystkim tych, którzy byli pod nimi. Dupki. Coś w rodzaju
Morrelów, tylko na dużo mniejszą skalę. To nie przysporzyło im szacunku
wśród wampirów, albo ludzi; nie mieli pieniędzy, więc nie mogli przekupywać
ludzi, za cenę sprawienia, żeby się bali. Więc nie powiedziałbym, że Eve
urodziła się z jakimś immunitetem, czy coś. Nie tak jak Michael, kiedy był
człowiekiem. Wszyscy lubili rodzinę Glassów.
Claire wiedziała, że ojciec Eve nie był dobrym człowiekiem i że jej matka
była bardzo podobna, ale świadomość, że to ciągnęło się przez lata była
oburzająca. Pokolenia za pokoleniami schlebiali wampirom, by ci oddali im
przysługę i oddawali swoje dzieci, kiedy tylko wampiry były zainteresowane –
jak Brandon, opiekun rodziny Rosserów, zażądał, żeby Eve należała do niego.
Nie zamierzała się poddać, dlatego wylądowała w domu Glassów z
Michaelem, na samym początku. Była tak chętna, żeby się buntować, że
ryzykowała za to życiem.
-Więc twierdzisz, że Eve jest może zostać skrzywdzona przez obie strony,
jeśli opuści ten dom.
-Mówię tylko, że to bardzo prawdopodobne. Nie ma nikogo oprócz Michaela,
kto mógłby się nią opiekować, a on nie może być obok niej przez cały czas.
Nie chciałaby, żeby był. To po prostu mnie… przeraża. - Shane uśmiechnął
się i spojrzał się na nią z ukosa. – Nie bądź zazdrosna. Dalej jesteś moją
dziewczyną nr jeden.
-Nie martwię się,- powiedziała. Naprawdę nie była zazdrosna. – Też się boję. I
co się stanie kiedy Michael i Eve nie będą tutaj dla nas? Ponieważ jedziemy
na tym samym wózku, prawda? Mam trochę szacunku wśród wampirów, ale
twoja rodzina…
-Tja, rodzina Collinsów sama sprawiła, że czują się niemile widziani w
okolicy. A wampiry nie zapomną, nigdy. – Westchnął i przytulił ją jeszcze
bliżej siebie. – Wiesz, naprawdę powinniśmy się trochę zdrzemnąć. Jest
prawie 3 nad ranem, a ty masz jutro zajęcia, czyż nie?
Miała. Nie chciała iść, ale wiedziała, że opuszczenie kolejnych wykładów
przysporzy jej problemów; te dni, kiedy profesorowie odpuszczali jej,
przeminęły bezpowrotnie. Jej nowo nabyta 4, była tego wystarczającym
dowodem.
-Jeszcze chwileczkę, - powiedziała. – Proszę?
-Nie mogę powiedzieć nie.
I oboje pogrążyli się we śnie, przytuleni do siebie razem na kanapie, owinięci
narzutą, do momentu, kiedy usłyszeli – szokująco głośny - dźwięk, który
obudził Claire ze spazmatycznym atakiem. Nie mogła złapać oddechu, żeby
cokolwiek powiedzieć, a Shane przeskoczył nad nią i wylądował na czterech,
na drewnianej podłodze, a następnie pobiegł na korytarz. Nie było go tylko
sekundę, zanim wrócił pędem z powrotem.
-Ogień! – krzyczał i wpadł przez machające się drzwi do kuchni, kiedy Claire
zakładała buty. Wrócił po chwili dźwigając wielką, czerwoną gaśnicę.
-Sprowadź Michaela, obudź Eve i uciekajcie przez tylnie drzwi!
-Co się stało?
Nie odpowiedział; bo już go nie było, wracając z powrotem do holu. Kiedy
Claire była już na schodach, usłyszała go otwierającego przednie drzwi, po
czym poczuła gryzący dym.
Michael był już ubrany i gotowy, a drzwi do jego sypialni były otwarte, w tym
czasie Eve zawiązywała swoje jedwabne, czerwone kimono dookoła swojego
ciała. Spojrzała na twarz Claire i wsunęła swoje stopy w niezawiązane 5
Doc
Martensy.
-Ruszajmy,- powiedziała i zbiegła po schodach.
Michael rozdzielił się od nich i pobiegł naprzeciw; złapał ciężki dywan,
szarpiąc go jak jakiś magik, prosto spod kanapy i pobiegł dołączyć do Shane’a
by pomóc mu ugasić ogień.
Claire i Eve wybiegły na zewnątrz, przez tylnie drzwi.
-Co się stało? – spytała Eve otwierając zamki. –Słyszeliśmy coś, ale…
-Nie mam pojęcia,- odpowiedziała Claire.- Cokolwiek to było, było głośne.
Zaczęła wynurzać się na zewnątrz, a Eve trzymała jej tyły, wyciągając głowę
zza drzwi i starannie zbadała teren, zanim powiedziała. – Ok., idziemy.
Ale to był błąd. Bardzo duży. Ponieważ nie spojrzały się do góry.
Wampir skoczył za nimi, odcinając im drogę do domu, a Claire nie zauważyła
go dopóki nie usłyszała z zaskoczeniem wciągającej powietrze Eve. Na nic
więcej nie wystarczyło jej czasu, ponieważ chwilę później stał już obok nich,
trzymając Claire za ramiona… Tylko po to, by przemocą wypchnąć ją z jego
drogi. Upadła i potoczyła się, zatrzymując z bolesnym uderzeniem o starą,
dębową gałąź, na którą wspiął się Myrnin, by wejść do jej sypialni. Tym
razem to nie był on, to był Pennyfeather, blady o pociągłej twarzy przyjaciel
Oliviera, który przypominał jej szkieleta przepasanego sznurkiem,
trzymającym pokrycie jego ciała.
Tym razem nie był zainteresowany Claire. W ogóle.
Trzymał Eve, wbijając swoje paznokcie w jej jedwabne, czerwone kimono i
rozdzierając je na strzępy, był zbyt silny; Claire mogła zobaczyć rany na
ramionach Eve, zadane przez pazury napastnika, gdy ta próbowała się
uwolnić.
-Jeśli nie chcesz być jedną z nas,- powiedział Pennyfeather z okropnym
uśmiechem,- żaden z nas nie powinien cię zmuszać. Twój mąż nie wydaje się
spełniać swojego obowiązku.
5
Doc Martens – rodzaj butów, bardzo w stylu Eve ;) : http://25.media.tumblr.com/tumblr_lyhczhT2fp1r1zev1o1_500.jpg
To brzmiało okropnie, Claire westchnęła i próbowała się podnieść. Nie miała
żadnej broni, by z nim walczyć – żadnych kołków, ani noży, nawet jednego
tępego narzędzia – ale nie mogła po prostu zostawić jej na pastwę…
czegokolwiek, co chciał jej zrobić. Próbując się wygramolić, jej dłoń opadła
na gałąź – złamaną, z poskręcanymi, suchymi liśćmi wzdłuż całej długości.
Upadek spowodował, że była zaostrzona na końcu. Złamanie wyglądało na
świeże i zajęło to Claire chwilę, by zrozumieć, że to ta gałąź, która zarwała się
pod stopami Myrnina , który próbował wejść przez okno do jej sypialni,
poprzedniej nocy.
Złapała ją i rzuciła się na Pennyfeathera, krzycząc z całych sił. To był okrzyk
wojenny, który dochodził z głębi niej, powinna była się bać, albo czuć się
niezręcznie lub głupio, ale po prostu czuła palącą furię na twarzy i
determinację.
Straciła już dzisiaj Mirandę. Nie zamierzała również stracić Eve.
Eve widziała ją nadchodzącą, jej oczy rozszerzyły się. Pennyfeather był zbyt
zajęty odciąganiem do boku głowy Eve i przygotowywaniem swoich kłów do
ugryzienia, by ją zauważyć, w tedy Claire miała przebłysk jasności, że jeśli
będzie biegła dalej, prosto na nich, przebije szpikulcem zarówno Eve jak i
wampira.
Dlatego też zmieniła kurs, przebiegła obok nich, obróciła się i rzuciła się ze
zwiększoną siłą, tak jak uczyła ją Eve, kiedy wygłupiały się szermierką z folii.
Włożyła w to całą swoją siłę, na jej plecach powstała prosta linia;
kontynuowała pod tym samym kątem, jej noga zesztywniała, a jej prawe ramię
wydłużyło się i uderzyła bronią w plecy Pennyfeathera zaraz po lewej stronie,
bliżej środka. Gałąź była zbyt cienka, by przebić się przez żebra, ale i tak go
zaskoczyła, bo wrzasnął powodując, że włosy na ramieniu Claire nastroszyły
się. Puścił Eve, a ona przewróciła się do przodu w stercie podartego i
poszarpanego jedwabiu, a on przykucnął i spojrzał się z morderczym wyrazem
twarzy, wprost na Claire, którą zamurowało. Pennyfeather nie zauważył tego.
Był zbyt zajęty próbą wydłubania paznokciem drewna z jego pleców, ale
nawet kiedy chwycił sprężystą, giętką gałąź, tylko częściowo udało się mu ją
uwolnić, zanim rzucił ją.
-Weź torbę,- Eve warknęła do Claire, a ta skinęła tylko głową i popędziła z
powrotem do kuchni. Po chwili niosła już jedną z tych czarnych, płóciennych
toreb, które trzymali na czarną godzinę, a w międzyczasie wychodząc na
zewnątrz, zobaczyła Pennyfeathera uwalniającego się z drewna, rwącego je na
strzępy, po czym zaczął podchodzić do Eve z niskim, wściekłym krzykiem,
trzymając w dłoni pozostałości, bo prowizorycznym kołku.
Nie było czasu, żeby dostać się do Eve. Claire zrobiła drugą, możliwie
najlepszą rzecz, jaką tylko mogła; odwróciła się i rzuciła torbę. Wycelowała
nią wprost pod nogi Eve, rozrzucając po trawniku różnorakie obiekty obrony,
ale Eve nie zastanawiała się, co wybrać. Chwyciła małą buteleczkę, zerwała
plastikową nakrętkę i rzuciła zawartością prosto w twarz Pennyfeathera.
Azotan srebra.
Jego wycie zmieniło się w ryk, będąc coraz głośniejsze, do momentu, gdy
uszy Claire nie zaczęły boleć. Został odcięty od możliwości ruszenia w stronę
Eve, a jego twarz paliła niemiłosiernie. Claire złapała torbę, zaczęła wrzucać
obiekty, tak szybko, jak tylko mogła i złapała Eve z nadgarstek.
-Chodź!- krzyknęła i uciekły dookoła domu, przesuwając nogami po luźnym,
białym żwirze.
Micheal oraz Shane znajdowali się z przodu i między ostatnim podmuchem
gaśnicy a szybkim ruchem dywanu, w końcu ugasili ogień, który wyblakł na
dziesięć stóp na zewnątrz domu. Zbite szkło leżało na ziemi, a kiedy się
zbliżały, Claire poczuła ostry, prawie- słodki zapach benzyny. Było również
coś przypiętego do ich frontowych drzwi, fruwającego na wietrze wśród
nocnej bryzy. Michael rzucił dywan i zniknął z wampirzą szybkością by objąć
ramionami Eve. Musiał poczuć krew, spływającą z jej ran, pomyślała Claire;
mogła zobaczyć słaby, opalizujący błysk w jego oczach.
-Co się stało?- zapytał i dotknął przetarć na jej kimonie. – Kto to zrobił?
-Pennyfeather, - powiedziała Claire. Teraz kiedy przypływ adrenaliny zaczął
opadać, poczuła, że się trzęsie i zaczęła analizować jak wiele rzeczy mogło nie
pójść po jej myśli, zagrażając jej życiu… i Eve. – To był Pennyfeather.
Chciał… chciał ją ugryźć.
Michael syknął, tak jak bardzo wściekły i niebezpieczny wąż, po czym zmył
się w kierunku tylniego podwórka. Spojrzenie Shane’a powędrowało za nim,
ale sam chłopak zamiast podążać za nim, parł ku Claire i worka, którego
trzymała w dłoni. Podał Eve nóż, Claire kilka buteleczek z azotanem srebra, a
dla siebie wybrał kij bejsbolowy – zwykły kij, nie licząc ostatnich kilku cali,
które były pokryte srebrem.
-Marzyłem, żeby to wypróbować to cacko,- powiedział i lekko się do nich
uśmiechnął. – Do dzieła. – Machnął nim na próbę, skinął głową i położył go
sobie na ramieniu. – Wszystko w porządku, Eve?
-To było moje ulubione kimono,- powiedziała. Jej głos był niepewny, ale
bardziej ze wściekłości, niż ze strachu. – Cholera. Było zabytkowe!6
Shane w dalszym ciągu obserwował stronę domu, za którą zniknął Michael.
Najwyraźniej zastanawiał się, czy powinien za nim iść, wesprzeć go. Claire
położyła dłoń na jego ramieniu i na chwilę, rozproszyła jego uwagę.
-Eve rzuciła tym prosto w twarz Pennyfeathera, - powiedziała i pokazała na
buteleczkę. – Michael ma nad nim dużą przewagę, a do tego jest ostro
wkurzony.
6
Vintage ;)
To po części uspokoiło Shane’a, poruszył tylko trochę ramiona.
-Nie chcę was tutaj zostawiać, - powiedział. – Pożar został ugaszony. Idźcie
do środka i zamknijcie drzwi. Już.
-A co z wami?
-Jeśli usłyszycie nas płaczących, do naszych mam, możecie przybiec nam na
pomoc, ale hej, Eve jest prawie naga i wykrwawia się tutaj.
Shane miał dobry argument, Claire spojrzała na nią i zobaczyła, że Eve ściska
w swoimi białymi kłykciami, nóż, trzęsąc się. Na zewnątrz było zimno, a ona
stała wmurowana ewidentnie w szoku.
Claire złapała ją za rękę i poprowadziła ją po schodach. Shane przyglądał się
im, dopóki nie zniknęły za drzwiami, skinął głową i popędził w ciemność
trzymając w pogotowiu kij. Claire pchnęła drzwi i popędziła Eve do środka, a
później zatrzymała się i zobaczyła, co było przypięte do drzwi.
Myślała, że to pismo Pennyfeathera, ponieważ było nieczytelne, spiczaste i w
ciemnym, brązowym kolorze, przypominającym tusz, który równie dobrze
mógł być krwią. Notatka mówiła, Wykonane na zlecenie Założyciela i była
wbita głęboko w drewno, wielkim nożem podobnym do 7
bowie, z tym, że na
sterydach. Pomyślała Claire, wyciągnęła z drzwi nóż i zgniotła kartkę drżącą
dłonią. Eve stała z boku przyglądając się jej z nieczytelnym wyrazem twarzy.
W dalszym ciągu się trzęsła.
-To wyrok śmierci, czyż nie?- powiedziała. – Nie kłam Claire. Nie jesteś w
tym dobra.
Claire nawet nie próbowała. Podniosła nóż.
-Z drugiej strony,- powiedziała. – Zostawili nam kolejną broń. I to ostrą.
Prawdę mówiąc, to było pocieszające. A kiedy w końcu Michael i Shane
weszli, bez Pennyfeathera, któremu udało się uciec, nie licząc tęgiego
batożenia, które od nich dostał, nikt nie miał ochoty świętować.
Albo spać…
Poranek był ciepły i rześki, ale nie przyniósł uspokojenia; policja przyjechała
by zebrać zeznania, ocenić szkody wyrządzone w domu i sfotografować
ramiona Eve (które po kontroli w szpitalu okazały się nie na tak głębokie, jak
wydawały się wcześniej).
Policja odmówiła wpisania jej zniszczonego, zabytkowego kimona, do
specjalnego protokołu o wandalizmie. Również udawali, że nie wiedzą kim
jest Pennyfeather lub chociażby, że wampiry w ogóle nie istnieją, mimo to
obaj mężczyźni jasno i wyraźnie mieli na sobie bransoletki Ochronne.
Typowe. Dawno temu, Claire mogła wezwać pewnych detektywów
7
Bowie knife – ciężki, myśliwski nóż, zrobiony z rosyjskiej stali :
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/ff/Bowie_Knife_by_Tim_Lively_16.jpg
Morganville, którzy mieli reputację i byli bezstronni… ale teraz już ich nie
ma.
Richard Morrel był oficerem policji zanim został burmistrzem miasta i był w
porządku; Hannah też była świetna w tej roli, ale teraz Richard nie żyje, a
Hannah jest bezradna do działania.
Wykonane na zlecenie Założyciela. To mówiło… praktycznie wszystko, tak
naprawdę. Oznaczało to, że bez względu na to jak bardzo zarzekali się, że ich
czwórka jest bezpieczna, tak naprawdę bezpieczeństwo w Morganville, było
oficjalnie anulowane.
Claire została z Eve tak długo jak tylko mogła, ale zajęcia wzywały, tak jak jej
niebezpiecznie zniżające się 8
GPA; złapała swój plecak z książkami,
pocałowała szybko Shane’a i popędziła na Uniwersytet Texas Prairie. Nic nie
miało się stać w ciągu dnia, przynajmniej jeśli chodzi o wampiry. Poranek był
już nad horyzontem, Claire musiała odpuścić sobie jej codzienny postój na
kawę i biec kilkaset metrów, żeby zdążyć do budynku, w którym mieścił się
wydział chemii; wbiegała w górę po schodach i wzdłuż nieumeblowanego
holu, by dołączyć do swojej małej, zaawansowanej grupy. Dzisiaj była
termodynamika, przedmiot, który normalnie lubiła, ale tego dnia nie była w
nastroju na teorię.
Było coś o naukach stosowanych – coś jak ‘ile potrzeba paliwa, by spalić
dom’. Claire wślizgnęła się na swoje miejsce w sali, zarabiając haniebne
spojrzenie profesora Carlyle, który nie przerwał swoich uwag wstępnych.
Pennyfeather był tym, który ich zaatakował, ale to nie znaczyło, że musiał
działać sam; mógł wrzucić 9
koktajl Mołotowa od frontu i wskoczyć na dach,
czekając aż wyjdą, ale w jakiś sposób Claire miała przeczucie, że stoi za tym
ktoś jeszcze. Ktoś był od frontu, kiedy Pennyfeather czekał na Eve,
specyficzne. I chociaż było to lekką ulgą, nie było to głównym celem, było to
niepokojące. Eve nie była bezradna, ale za to była bardziej podatna na
zranienie. Może to dlatego, że Claire desperacko potrzebowała by Michael i
Eve byli szczęśliwi i by całe miasto przestało ich nienawidzić i…
-Danvers?
8
Grade Point Average – średnia ocen, w stanach jest ona między 1,0 a 4,0, najwyższą oceną jest A, a najniższą F;
9
Koktaj Mołotowa (jeżeli ktoś nie wiem ) to rodzaj prymitywnego granatu zapalającego, który można zrobić samemu;
Spojrzała w górę ze zmieszaniem na jej ławkę tekst-książka-tekst-książka; nie
pamiętała nawet by wyjmowała ją z plecaka. Straciła poczucie czasu,
zgadywała, a teraz profesor Carlyle – sędziwy staruszek z krótko przyciętą,
siwiejącą czupryną i szarymi oczami – wpatrywał się w nią z dezaprobatą,
wyraźnie czekając na coś.
-Przepraszam? – powiedziała niepewnie.
-Proszę podać równanie do tematu na tablicy.
Skupiła się na tym, co znajdowało się za nim. Na tablicy było napisane
Funkcja podziału oscylatora harmonicznego.
-Na tablicy?
-Chyba, że chcesz zinterpretować go tańcem.
W tle usłyszała szmer i stłumiony śmiech pochodzący od innych studentów, z
których większość była kandydatami na magistra; byli przynajmniej pięć lat
starsi od niej, każdy z nich, a ona nie była popularna. Nawet tutaj, nikt nie
lubił kujona. Claire niechętnie wstała ze swojego miejsca, podeszłą do tablicy
i napisała:
zHO = 1/(1- e-a/T)
-Gdzie?- zapytał, bez śladu satysfakcji.
Claire sumiennie zapisała gdzie: a=hv/k.
Carlyle patrzył się na nią w ciszy, a później skinął głową. Najwyraźniej chciał,
żeby poczuła się niepewnie. Nie udało mu się. Wiedziała, że miała rację;
wiedziała, że musiał to zaakceptować i czekała na dalszy przebieg zdarzeń.
Gdy już raz dał jej sygnał, odłożyła kredę i wróciła na swoje miejsce. Ale
Carlyle tak naprawdę z nią nie skończył.
-Skoro tak dobrze ci z tym poszło, Danvers, może przepowiesz mi następny? I
napisał na tablicy: Kp=Pb/Pa-[B]/[A]. – Co jeśli T jest nieskończenie duże?
Litera T w ogóle nie znajdowała się w równaniu, ale tak naprawdę to nie miało
znaczenia. T było ukrytą zmienną, a to było mylące. To było bardzo
podchwytliwe pytanie, a Claire zauważyła resztę otwierających swoje książki i
szarpiących kartki w poszukiwaniu odpowiedzi, ale nie przejmowała się tym.
Napotkała wzrok Carlyle’a i powiedziała,
-K równa się dwa.
-Jaka jest twoja argumentacja?
-Jeżeli T jest nieskończenie wielkie, wszystkie stopnie energii są równe i
zajęte. Dlatego jest dwa razy więcej stadiów B niż A. To naprawdę nie jest
kalkulacja. To tylko ćwiczenia logiczne.
Mówiła o zaawansowanej termodynamice, wyłącznie by pomóc sobie
zrozumieć co Myrnin realizował budując swoje systemy portalowe w
Morganville… Były przejścia na otwartą przestrzeń i wiedziała, że musi być
na to jakieś fizyczne wytłumaczenie, ale póki co, znajdowała tylko kawałki
wyjaśnień to tu, to tam. Termodynamika była niezbędnym czynnikiem,
ponieważ energia wytworzona w trasferze musi gdzieś się wydalać. Po prostu
nie wymyśliła jeszcze gdzie.
Carlyle uniósł swoją brew i lekko się do niej uśmiechnął.
-Ktoś dzisiaj zjadł jej śniadanie, - powiedział i zaczął terroryzować innego
studenta. – Gregory. Wytłumacz mi obliczenie, jeśli T równa się zero.
-Uh…- Gregory kartkował książkę a Carlyle cierpliwie czekał, kiedy on
szukał odpowiedzi. To było jasne i oczywiste, ale Claire ugryzła się w język.
To zajęło mu wyczerpujące, cztery minuty, żeby przyznać się do porażki.
Carlyle zapytał trzech innych studentów i w końcu westchnął odwracając się
w stronę Claire.
-No dalej,- powiedział teraz, wyraźnie zirytowany.
-Jeżeli nie ma żadnego T, nie ma również B,- powiedziała. –Więc musi być
równe zero.
-Dziękuję,- Carlyle obrzucił piorunującym spojrzeniem resztę studentów. –
Opłakuję wasz stopień inżyniera, naprawdę, jeśli to wszystko co umiecie, i nie
wiecie czegoś, co jest tak oczywiste. Danvers dostaje dodatkowe punkty
premii. Gregory, Shandall, Schaefer, Reed, wy wszyscy oblaliście quiz. Jeśli
chcecie rozwiązać dodatkowe równania, by zarobić punkty premii, spotkajcie
się ze mną po zajęciach. Teraz. Rozdział szósty, entropia resztkowa
niedoskonałych kryształków…
To była ponura sprawa, pomyślała Claire, mimo, że dostała wysoką ocenę i
przyciągnęła na siebie uwagę innych studentów, w dalszym ciągu czuła się
znudzona i niedoceniona. Marzyłaby móc pogadać o tym z Myrninem, choćby
przez chwilę. Myrnin zawsze był nieprzewidywalny i to było ekscytujące.
Zgoda, czasami problemem było tylko utrzymać się przy życiu, ale w dalszym
ciągu nie było to nudne. Również nie musiała nigdy patrzeć jak inni studenci
pocili się (albo odpowiadali źle), kiedy była w jego laboratorium. Gdyby
kiedykolwiek miał tak głupiego asystenta, już dawno by go zjadł.
Jakimś cudem przetrwała jedną godzinę, później drugą i następną, by w końcu
mogła iść do centrum uniwersytetu zgarnąć colę i kanapkę. Eve nie miała
dzisiaj zmiany za ladą w kawiarni, więc zaraz po zjedzeniu lanchu, Claire - po
skończonych zajęciach – poszła do Common Grounds, by sprawdzić co u niej.
Był mały ruch, dzięki kapryśnemu harmonogramowi na uczelni; w
pomieszczeniu znajdowało się kilku mieszkańców Morganville i grupka,
dziesięciu studentów, którzy poważnie rozprawiali o zasługach Jamesa
Joyce’a. Claire zajęła wygodny, miękki fotel i rzuciła na niego swój plecak;
krzesło i wszystko inne dookoła pachniało espresso z nutą cynamonu.
Common Grounds, mimo wszystkich jego wad, w dalszym ciągu miało
domową, zapraszającą atmosferę. Ale kiedy odwróciła się w stronę kontuaru
zobaczyła posępnego, młodego mężczyznę w krawacie, ubrudzonym fartuchu
i umalowanymi na czerwono emo – włosami, spojrzał się na Claire w
momencie, gdy podeszła i ziewnął.
-Cześć,- powiedziała. – Umm, gdzie jest Eve?
-Wylana,- powiedział i ziewnął znowu. – Zadzwonili po mnie, żebym wziął jej
zmianę. Człowieku, jestem ugotowany. 48 godzin bez spania – dzięki Bogu za
kawę. Jaka jest twoja trucizna?
W Common Grounds, to mogłoby oznaczać dosłownie, pomyślała Claire.
-Butelka wody,- powiedziała i wyłowiła dużo więcej gotówki niż była ona
warta. Nikt w Morganville nie pił wody z kranu. Na pewno nie po inwazji
draug. Jasne, oczyścili kanalizację i wszystko, ale Claire – jak większość
mieszkańców – nie mogła wyzbyć się myśli, że było w tym coś żywego.
Lepiej było zapłacić śmieszną kwotę za butelkę wody z Midland.
-Więc, co się stało dzisiejszego ranka, że postanowili ją zwolnić? Ponieważ z
tego co wiem, miała w planie przyjść do pracy.
-Chłopak za kontuarem, nie był zbyt rozgadany, by jej odpowiedzieć;
wzruszył ramionami kiedy szukał jej nabytku i wręczył jej zimną butelkę. Miał
dużo tatuaży, wzdłuż całych ramion, w większości były to jakieś chińskie
symbole. Claire rozważała zapytanie się o ich znaczenie, ale z jej
doświadczenia wiedziała, że prawdopodobnie nie miałby pojęcia. Miał z Eve
jedną wspólną rzecz: oboje malowali swoje paznokcie na czarno.
-Czy Olivier tu jest?
-W biurze, - powiedział gość za ladą. – Ale gdybym był na twoim miejscu, nie
próbowałbym. Szef, nie jest w dobry nastroju.
Prawdopodobnie miał rację, pomyślała Claire, ale i tak zapukała i otrzymała
odpowiedź.
-Wejdź, - podążyła za tą komendą, zamykając za sobą drzwi. Chłopak zza lady
i inni pracownicy pewnie i tak nie przyszliby jej z pomocą, gdyby sprawy
pogorszyły się i nie chciała angażować nie mających żadnego pojęcia
studentów. I tak mieli zbyt dużo problemu z Jamesem Joycem.
Olivier nawet na nią nie spojrzał, ale nawet nie musiał, pomyślała; i tak
prawdopodobnie zidentyfikował ją zanim weszła do jego biura, tylko po jej
biciu serca, zapachu krwi, albo czymś innym. Wampiry miały niekończący się
zasób mrocznych talentów.
-Pennyfeather zaatakował Eve, poprzedniej nocy- powiedziała. – Kazałeś mu
to zrobić?
W dalszym ciągu nie zawracał sobie głowy odrywaniem się od patrzenia w
jakiś kawałek papieru leżący przed nim, który czytał. Podniósł pióro i napisał
notatkę, podpisując się pod spodem.
-Czemu tak uważasz?
-Zostawił notatkę przypiętą do drzwi, ‘Wykonane na rozkaz Założyciela.’
-Nie jestem założycielem, - powiedział. – A Pennyfeather nie jest dłużej moim
stworzeniem. Robi co tylko mu się żywnie podoba. Mimo to, powiedziałbym,
że jego postawa jest nakręcana poprzez wpływy publicznej opinii twojego
gatunku, jeśli to jest to o co pytasz.
Olivier nie zapytał jak się ma Eve, albo co się stało i to, pomyślała Claire, było
dziwne. Kiedy po raz pierwszy go poznała, miał w sobie więcej ludzkich
instynktów, a teraz wyglądał na starego, złego wampira, nieczułego i zupełnie
obojętnego na ludzkie życie. Nie pofatygowałby się sam, by skrzywdzić Eve,
ale również nie zadałby sobie trudu, by pomóc jej, jeśli znaczyłoby to, że w
ogóle włożyłby w to jakikolwiek wysiłek.
- Czy masz jakiś uzasadniony powód, dlaczego mi przeszkadzasz, czy po
prostu przyszłaś mnie wkurzyć?
-Wiem co się dzieje,- powiedziała delikatnie Claire, a jego pióro przestało się
poruszać na papierze. Nagła cisza sprawiła, że poczuła iż zaparło jej dech w
piersiach, kiedy stała na krawędzi bezdennej głębiny pełnej ciemności. –
Chciałeś zasad w Morganville odkąd odkryłeś jego istnienie. Przybyłeś tutaj,
by zdetronizować Amelie i sam przejąć władzę. Ale ona ci nie pozwoliła, więc
postanowiłeś być… kreatywny.
Teraz, patrzył się na nią w całej okazałości, pomimo tego że jego twarz
wyglądała na ludzką, zmiękczona przez luźne, kręcone szare włosy opadające
przy niej, jego wyraz twarzy i skupienie całkowicie sugerowało spojrzenie
drapieżnika. Nic nie powiedział.
Claire kontynuowała.
-Amelie ufała ci. Pozwoliła ci się zbliżyć. A teraz ty bawisz się nią, by dostać
to, o czym zawsze marzyłeś. Wiesz… to nie wypali. Może i cię lubi, ale nie
jest głupia, a kiedy się obudzi – a zrobi to – będziesz żałował, że próbowałeś
tego.
-Nie sądzę, by mój związek z Założycielką, był twoim zasranym interesem.
-Możesz mieć wpływ na inne wampiry, - powiedziała. – Sam mi to mówiłeś
wcześniej. Ale byłeś w tym drobiazgowy. Cokolwiek jej robisz, przestań
zanim będzie gorzej. Ludzie nie będą znosić traktowania jak bydło, a Amelie
nie pozwoli ci zajść tak daleko, jak myślisz. Po prostu… daj sobie spokój.
Olivier – może jestem szalona mówiąc to, ale nie jesteś taki. Już nie. Myślę, że
w głębi, tak naprawdę tego nie chcesz.
Patrzył na nią pustym, osobliwie jasnym wzrokiem i wrócił do swojej
papierkowej roboty.
-Możesz już wyjść, - powiedział. – I wiedz, że masz szczęście, masz do tego
prawo.
-Czemu zwolniłeś Eve?? – zapytała. I to prawdopodobnie był błąd, ale nie
mogła nie mogła nie zapytać. Co było zdumiewające, odpowiedział jej.
-Oskarżyła mnie, że próbowałem ją zabić, - powiedział. – Dokładnie tak samo
jak ty. Niestety, nie jestem w stanie cię zwolnić. Ale moja cierpliwość dobiega
końca. Precz.
-Nie, dopóki mi nie powiesz…
Nie była nawet w stanie zobaczyć go poruszającego się, ale nagle otoczył
biurko i rzucił pióro w drewniane drzwi znajdujące się za nią. Był to zwykły
długopis, a mimo to zatonął w całej swojej długości, wibrując cal od jej głowy.
Claire wzdrygnęła się i wpadła na barierę za jej plecami. Olivier nie ruszył się.
Tak blisko, wyglądał jak kość i żelazo, pachniał – co jest bardziej ironicznie –
kawą. Z intensywnością w głowie Claire przypominała sobie, że kiedy jeszcze
żył był wojownikiem, a teraz nie wyglądał na mniej żądnego krwi niż wtedy.
-Idź, - powiedział delikatnie. – I jeśli jesteś mądra, pójdziesz bardzo, bardzo
daleko stąd, Claire. Ale w każdym razie zejdź mi z oczu, teraz.
Otworzyła drzwi. I w momencie, gdy to robiła, miała rozmyte wrażenie, że
ktoś stoi kilka stóp od niej, po drugiej stronie, oraz ludzi gramolących się i
wykrzykujących na chłopaka za ladą – Hej! – Potem nie skupiała się na
postaci stojącej przed nią, ale na przedmiocie, który trzymała w dłoni. To była
kusza ze śrubą srebra.
I zanim Claire była w stanie wziąć oddech lub zareagować, kusza była
wzniesiona i odpalona. Claire poczuła piekący rumieniec na jej policzku,
kiedy śruba przeszła obok niej, dotknęła ręką zakrwawionego zadrapania i
wtedy obróciła się by zobaczyć co się stało. Grot utknął w klatce Oliviera, ale
na szczęście znajdował się nad linią serca, po prawej stronie. Claire z początku
nie mogła w to uwierzyć; błysk srebra powoli rozprzestrzeniał się dookoła
trzonka z jasnoczerwonym piórkiem, a Olivier, wbity w siedzenie, odczuwał
taką samą dozę zaskoczenia, jak i bólu . Potem cofnął się przed jego biurkiem.
Claire nie zastanawiała się; po prostu zaczęła działać, sięgając po strzałę.
Strzepnął jej dłoń w furii, tak mocno, że mógł jej połamać jej kości i
powiedział przez zęby,
-Nie możesz wyciągnąć tego przodem, głupcze. Wyjmij to przez moje plecy!
Powiedział tak, jakby nie miał żadnej wątpliwości, że się go posłucha i przez
chwilę, Claire kusiło żeby zrobić to o co prosił; to był jej naturalny instynkt,
żeby pomagać, albo mogłoby to być forsowanie woli Oliviera. Zatrzymała się
w połowie i spojrzała na otwarte drzwi.
Napastnik, spokojnie ładował kolejną strzałę do swojego łuku. Nie była w
stanie – nie mogła – rozpoznać tej osoby; to była niewyraźna postać w czarnej
masce, zapięta w czarną kurtkę z kapturem i proste, niebieskie jeansy. Czarne
buty. Rękawiczki. Nic co zdradzałoby jej dane osobowe, jakiekolwiek,
chociażby płeć. Atakujący spojrzał się w górę i zobaczył ją stojącą tam, a ona
poczuła się wyluzowana, bezbłędnie i nie mogła tego określić. Potem zwrócił
się do niej i pokazał na drzwi. Ty. Na zewnątrz.
-Claire – warknął Olivier. Jego głos był teraz chrapliwy i pełen furii. –
Wyciągnij grot!
-Czy zatrudniłeś Pennyfeathera, by zabił Eve?
Rana wokół srebra zaczęła palić się i czernieć i to musiało cholernie boleć,
nawet jeśli od razu nie było śmiertelne, bo próbował na nią warczeć, jednak z
jego ust wydobył się tylko cichy jęk. Upadł do pozycji siedzącej na podłogę,
opierając jedno ramię o biurko. Prawie się zadławiła, prawie, ponieważ
wyglądał teraz bardzo źle… podatny na zranienie i skrzywdzony.
Ale później jego oczy zaczęły błyszczeć czerwoną furią i syknął,
-Sam powiem mu, żeby cię zabił, jeśli nie zrobisz tego co ci powiem,
dziewczyno. Jesteś maskotką, nie człowiekiem.
-Zabawne, - powiedziała, - wiedząc, że jestem jedyną rzeczą stojącą między
tobą i człowiekiem z łukiem. - Dosłownie. Zamaskowany kształt, w dalszym
ciągu stał za nią, gotowy do ataku. Tylko ona blokowała mu drogę. –
Zrobiłbyś to?
-Nie! – ryknął i rzucił się konwulsyjnie na bok. Trucizna oddziaływała na
niego i to w bardzo szybkim tempie. Claire odwróciła swoją twarz w kierunku
niedoszłego – mordercy i zauważyła, że tym razem celował swoją kuszą w jej
osobę. Bezpośrednio.
Z drogi, pokazał jeszcze raz, nieprzyjaźnie. Claire pokręciła głową.
-Nie mogę. – Nie próbowała tego wyjaśnić i niekoniecznie wiedziała, czy w
ogóle potrafiła; nie miała żadnego powodu na świecie, dlaczego nie miałaby
stąd odejść, od Oliviera i zostawić go na pastwę losu. Najwyraźniej wszyscy
klienci uciekli z kawiarni, wliczając w to chłopaka zza lady i resztę
studentów. Tylko ona stała między Olivierem a śmiercią.
Zgadywała, że robiła to, ponieważ nie dbała o to, że był to Olivier, w ogóle.
Zrobiłaby to dla kogokolwiek. Nawet Moniki. Nienawidziła znęcania się.
Nienawidziła, gdy ktoś kopał pod kimś dołki, czy to pod nią czy pod nim, a
Olivier zdecydowanie znajdował się w dołku.
Kimkolwiek była postać trzymająca łuk, on lub ona rozważała zastrzelenie jej,
by dobić Oliviera. Mogła to zobaczyć, nawet jeśli twarz była niewidoczna i
wiedziała, że w tym momencie była w większym niebezpieczeństwie niż
kiedykolwiek indziej, w Morganville. Była zdana całkowicie na łaskę postaci z
łukiem. Nikt nie mógł, lub nie chciał jej pomóc. Czuła gryzący swąd palonego
ciała, za nią. Olivier nie wyglądał dobrze i jego stan błyskawicznie się
pogarszał.
Zamaskowany atakujący skinął lekko głową, w uznaniu za to, czego nie
powiedziała. Zwolnił kuszę, po czym spakował ją do czarnego, płóciennego
worka i wycofał się w stronę sklepu. W blasku światła dziennego, straciła go
ze swojego pola widzenia, mimo że miała odczucie, że atakujący nie zdjął
maski wychodząc na ulicę. Claire nie próbowała go gonić. Stała tam przez
krótką chwilę, po czym odwróciła się w stronę Oliviera i spojrzała na niego.
-Jeśli to dla ciebie zrobię, - powiedziała. – wisisz mi przysługę. I zamierzam
się o nią upomnieć.
Był ponad dokonywaniem zgryźliwych uwag. Skinął tylko głową, jakby nie
mógł zebrać siły, by zrobić coś więcej i udało mu się przekręcić nieco dalej, na
brzuch. Ostry, haczykowaty koniec śruby wystawał z jego piersi, trzy cale
poniżej jego łopatki. Krawędzie były ostre jak brzytwy. To właściwie była
dobra rzeczą; ponieważ mogły nie narobić mu dużo krzywdy w ten sposób.
Ale musiała ją wyjąć zanim trucizna ze srebra rozprzestrzeniłaby się bardziej–
miała do wyboru albo to, albo zostawienie strzały na dobre – i prawie mogła
usłyszeć głos Shane’a mówiący w jej głowie, że to słuszny wybór.
Z zaciśniętymi zębami, owinęła luźnym materiałem swojej bluzki ostry koniec
strzały, złapała poniżej za trzonek i pociągnęła ją szybko z całej swojej siły.
Prawie się zatrzymała, gdy Olivier znowu syknął, jego usta otworzyły się w
niemym krzyku – niemym, ponieważ nie mógł wciągnąć powietrza, by
wydobyć go z siebie – ale nie odważyła się zatrzymać. Lepiej żeby bolało
teraz, niż by umarł później.
Wydawało się to trwać wieczność, ale musiało minąć kilka sekund zanim
całkowicie wyciągnęła grot. Rzuciła strzałę na podłogę z brzęczącym
dźwiękiem i próbowała nie myśleć o krwi spływającej z jej koszulki, kiedy
wyciągała ją z jego ciała. Albo kogo krew mogła to być, ponieważ tak
naprawdę nie należała do Oliviera, czy może się myliła? Była pożyczona, albo
ukradziona, od kogoś innego.
Wstała, ciężko oddychając i próbując nie zwymiotować, przez to co dopiero
zrobiła – nie przez krew, albo spowodowany ból, ale fakt, że właśnie
uratowała Olivierowi życie. Zdała sobie z tego sprawę, że Shane byłby na nią
bardzo zły; mogła odejść i nazwać to karmą. Albo przynamniej
sprawiedliwością. Ale teraz, nie byłoby to mądrym posunięciem. Jeżeli
Amelie próbowała ich dopaść – wysyłając Pennyfeathera, a nie Olivier –
wtedy potrzebowała jego po swojej stronie. Przynajmniej teraz.
Olivier odwrócił się na swoje plecy, ze szczelnie zamkniętymi oczami.
Zranienie na jego klatce piersiowej w dalszym ciągu paliło i najwyraźniej
bardzo bolało, ale powoli goiło się. Wampiry zawsze same się uleczały.
CLAIRE Shane wyprzedził Claire o kilka kroków wchodząc do domu, gdy ta zamykała je za nimi; najwyraźniej miała szczęście, ponieważ przekręcając rygiel usłyszała go mówiącego: -O, cholera! – ze zszokowanym głosem, który przechodził w śmiech, a później usłyszała zaskoczony skowyt Eve, poprzedzający dźwięk gramolenia się i wymachiwania. Shane wrócił do Claire i złapał ją, kiedy chciała ruszyć przed siebie. -Zaufaj mi, – powiedział. – Zaczekaj sekundę. Michael i Eve byli w salonie, na najbardziej wysuniętej z przodu przestrzeni – najrzadziej używanej, nie licząc rzucania kurtek, plecaków oraz różnych innych rzeczy. Słysząc pochopne szepty i szelest ubrań, Claire w końcu zrozumiała dokładnie, co Shane miał na myśli przytrzymując ją. -Och… -Przypuszczam, że powinienem powiedzieć „Załóżcie spodnie,”- powiedział wystarczająco głośno Shane, tak że mogli go usłyszeć. – Alarm, mamy ledwo pełnoletnią dziewczynę w domu. -Hej! – Claire trzepnęła go ręką, której bardzo łatwo uniknął. – Co oni robili? -A co myślisz? Różowa twarz Eve wychyliła się zza ramy drzwi i powiedziała: -Uhmm… cześć. Jesteście wcześnie. -Nie sądzę. – powiedział Shane w bezlitośnie dobrym humorze. – Jest zachód słońca. Ani trochę za wcześnie. Jesteś ubrana? -Tak!! –powiedziała Eve. Jej policzki były jeszcze bardziej zarumienione. – Oczywiście! A ty i tak nic nie widziałeś. - Jednak w jej głosie brzmiało lekkie zmartwienie, a Shane pogorszył je pełnym, niesympatycznym uśmiechem: -Nowożeńcy,- powiedział do Claire. – Są zagrożeniem. Eve uwolniła się zza drzwi, zasuwając jej bluzkę – to była jedna z tych, które miały z przodu suwak – i oczyściła swoje gardło. -Racja. – powiedziała – Powinniśmy z wami porozmawiać, ludzie.
-Wiesz, mój ojciec był do dupy w wielu rzeczach, ale mówił mi o ptaszkach i pszczółkach Q&A1 kiedy miałem dziesięć lat, tak więc jest w porządku. – powiedział Shane. I o ludzie, bawiło go to przeokropnie. – Claire? Skinęła trzeźwo głową. -Myślę, że rozumiem podstawy. Eve, stała dalej rumieniąc się i przewracając oczami. – Mówię poważnie! W końcu za jej plecami pojawił się Michael. Był ubrany, w pewien sposób; jego koszula była niezapięta, mimo to zapinał ją tak szybko jak tylko mógł. -Eve ma rację, - powiedział nie żartując ani trochę. – Musimy porozmawiać, ludzie. -Nie, nie musimy. – powiedział Shane. – Po prostu następnym razem napisz mi sms-a albo coś. Możemy iść na hamburgera albo… Michael pokręcił głową i wszedł do salonu. Eve podążała za nim. Shane posłał Claire alarmujące spojrzenie, ale ostatecznie wzruszył ramionami. -Zgaduję, że i tak będziemy rozmawiać. – powiedział. – Czy się nam to podoba czy nie. Michael i Eve nie usiedli, kiedy ich dwójka weszła do pokoju; a oni stali ze splecionymi rękoma, by wspólnie się wesprzeć, najwyraźniej. -Uh – oh, - mruknął Shane, a później przyjaźnie się uśmiechnął. – Więc Mikey, co jest grane? Ponieważ jego twarz mówiła o innym niż „2 jak ci mija dzień” rodzaju dyskusji. -Musimy porozmawiać o czymś, - powiedziała Eve. Wyglądała na zdenerwowaną i - jak na Eve ubrała się super normalnie, miała na sobie tylko czarny t-shirt i jeansy, ani jednej czaszki ani błyszczącego dodatku, oprócz subtelnego błysku jej obrączki. -Wybaczcie, ludzie. Usiądźcie. -Wy pierwsi,- powiedział Shane, w momencie gdy Claire rzuciła plecak z ciężkim dźwiękiem o ścianę. Michael wymienił z Eve spojrzenie i usiadł obok niej na starej, miękkiej kanapie, podczas gdy Claire usadowiła się na fotelu, a Shane oparł się na jego szczycie, trzymając swoją rękę na jej ramieniu. -Jeśli gramy w zgadnij co jest grane, obstawiam, że idziemy do tematu – jestem w ciąży. Czekaj, możesz być? Mam na myśli, czy wy dwoje możecie…? Eve drgnęła i unikała patrzenia na ich dwójkę. – Nie, to nie to,- powiedziała i przygryzła swoją wargę. Zmieszana obróciła swoją obrączkę na palcu i w końcu powiedziała. –Rozmawialiśmy o znalezieniu czegoś dla siebie, ludzie. Nie dlatego, że was nie kochamy, bo tak nie jest, ale… 1 Questions and Aswers – pytania i odpowiedzi 2 “Because this looks like more than just a ‘how was your day’ kind of discussion.” Sorki, ale nie wiedziałam, jak to inaczej napisać.
-Ale potrzebujemy trochę własnej przestrzeni,- powiedział Michael. – Wiem, że to brzmi dziwnie, ale dla nas, żeby naprawdę poczuć się małżeństwem, musimy mieć trochę czasu dla samych siebie i wiecie jak tu jest; wszyscy jesteśmy w jednym, małym domu. -I jest tu tylko jedna łazienka,- powiedziała Eve żałośnie. – Ja naprawdę potrzebuję łazienki. Claire podejrzewała, że kiedyś to nadejdzie, ale to i tak nic nie zmieniało. Instynktownie sięgnęła po rękę Shane’a, jego palce oplatające wokół jej własnych sprawiły, że poczuła się bardziej pewnie. Przywykła już do myśli o ich czwórce razem, razem na zawsze, dlatego gdy słyszała Michaela mówiącego o przeprowadzce, miała mieszane uczucia co do myśli, że zestarzeją się razem… uczucia, które nie podpowiadały jej tego, odkąd po raz pierwszy przekroczyła próg domu Glassów. Nagle poczuła się narażona, samotna i odrzucona. Poczuła, że 3 tęskni za domem, mimo że się w nim znajdowała, bo nie był taki sam, jakim go opuszczała dzisiejszego ranka. -Chcemy, żebyście byli szczęśliwi, - wspomniała Claire. W jej głosie można było wyczuć smutek i lekkie zranienie, nie miała tego na myśli, wcale. – Ale nie możecie się wyprowadzić – to jest twój dom, Michael. Mam na myśli to, że jest to dom Glassów. A wasza dwójka jest… rodziną Glass. Nie my. -Pieprzyć to,- powiedział natychmiastowo Shane.- Pewnie, że chcę wy szalone dzieciaki, żebyście byli szczęśliwi, ale mówicie o zepsuciu czegoś co jest dobre, bardzo dobre i nie, nie lubię tego i nie zamierzam być tak wspaniałomyślny i uważać, że to świetny pomysł. Razem jesteśmy silni – sam to mówiłeś, Michael. A teraz nagle chcesz więcej prywatności? Facet, to jest tak samo logiczne jak Rozstańmy się w horrorze! Michael spojrzał się na niego, w momencie, gdy skończył zapinać koszulę. -Myślę, że jest to bardzo oczywiste, że prywatność jest problemem. -Nie, jeśli nie zamierzasz uprawiać seksu w pokoju bez zamykania drzwi, albo wiesz, drzwi. -To po prostu jest tak, że my czekaliśmy na was ludzie i denerwowaliśmy się i… i to po prostu się stało,- powiedziała Eve.- I jesteśmy małżeństwem. Mamy prawo ponieść się emocjom jeśli chcemy. Gdziekolwiek. Kiedykolwiek. -W porządku, rozumiem to,- powiedział Shane.- Cholera, sam chciałbym mieć dla siebie trochę spontanicznego czasu na seks, ale czy to jest warte narażania nas na niebezpieczeństwo? Ponieważ Morganville nie jest bezpieczne, ludzie. Wiecie to. Jeśli wyprowadzicie się z domu, albo my, stanie się coś złego, coś bardzo złego. 3 homesick ;)
-Czy przejąłeś talent przepowiadania przyszłości po Mirandzie?- zapytała Eve.- Bo mogłabym powiedzieć ci coś na temat kryształowych kul… -Nie potrzebuję nikogo przepowiadającego przyszłość, żeby wiedzieć jak źle dzieje się na zewnątrz i że będzie gorzej. Michael, jesteś w Drużynie Wampirów. Czy nie uważasz, że robi się coraz bardziej toksycznie z Amelie i Olivierem u władzy? Michael nie próbował odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie mógł, wszyscy do tej pory uważali tak samo. Zamiast tego wtrąciła się Eve. -Moglibyśmy zdobyć dom w wampirze kwaterze,- powiedziała.- Za darmo. Jest to część przywileju Michaela jako mieszkańca miasta. To nie byłby problem, nie licząc- -Nie licząc tego, że mieszkałabyś w Wampirzym Centrum, będąc jedyną mającą plus między paroma blokami, otoczonymi ludźmi, którzy uważają cię za atrakcyjny worek osocza?- zapytał Shane.- Problem. Oh i jeszcze jedno: Mikey sam mówiłeś, że przebywając wśród nas, mam na myśli nas wszystkich, pomaga ci to radzić sobie ze swoimi wampirzymi instynktami. A teraz mówisz o odizolowaniu się z bandą również- zmarłych. Niezbyt mądre, facet. To sprawi, że jeszcze bardziej poczujesz się wampirem i narazisz na większe niebezpieczeństwo Eve. -Nigdy nie mówiłem, że przeprowadzimy się do wampirzej kwatery,- powiedział Michael.- Eve tylko wspomniała, że moglibyśmy, nie że to zrobimy. Możemy znaleźć sobie coś innego, gdzieś blisko. Stary dom Profit nadal jest na sprzedaż na końcu ulicy. Amelie dała mi spadek, więc mam pieniądze do wyłożenia. -Michael… Nie wprowadzimy się do tej rudery,- powiedziała Eve. Brzmiało to jak stary argument.- Śmierdzi tam kocim moczem i ubraniami starego mężczyzny i jest taki starodawny, przy nim nasze obecne miejsce wygląda, jak dom z przyszłości. Nie sądzę, że są tam linie telefoniczne, a nie mowa o Internecie. Mogłabym równie dobrze mieszkać w kartonie. -Zawsze jakaś opcja,- powiedział radośnie Shane.- I miałabyś ogromną łazienkę. Jak, cały świat! -Ugh, obrzydliwe. -To to, za co mi płacisz. -Przypomnij mi, żeby dać ci 4 plecieć ci po premii. -To prowadzi nas do nikąd,- wtrącił Michael i zamknął ich oboje.- Poza tym, nie chodzi tylko o naszą czwórkę. Jest jeszcze Miranda. Rozmowa nagle zboczyła na inne tory i wszyscy czekali co się dalej wydarzy. Była noc; to znaczyło, że Miranda przybierała swoją fizyczną postać. Ale to nie oznaczało, że koniecznie musiała wszystko słyszeć. 4 Negative raise
Claire instynktownie zniżyła swój głos do szeptu i powiedziała przestraszona. -Hej! Nie myśl w ten sposób. -Spójrz, nie mówię, że jej nie lubię, bo lubię, bardzo. Byłem w jej sytuacji,- wyszeptał w odpowiedzi Michael.- Wiem jak to jest być tutaj uwięzionym. To w połowie doprowadza cię do szału i jedyna rzecz, która pozwala ci to przetrwać, jedynym sposobem jest to, że otaczasz się ludźmi, którzy uważają cię za… normalną osobę. A ona tego nie ma. Wiemy kim jest. Wiemy, że lata w powietrzu przez cały czas i to sprawia, że chodzi obok nas na palcach, a my obok niej i – i to po prostu nie jest dobre, ok? Nie jest. -Więc co chcesz, żebym zrobiła?- zapytała Miranda. Cała czwórka wzdrygnęła się i odwróciła w jej stronę. Nie było jej tam wcześniej, ale teraz pojawiła się w drzwiach wychodzących z holu, zupełnie jak upiorny duch, którym czasami była. Claire była prawie pewna, że było to zamierzone. -Odejść? -Nie możesz,- powiedział Michael. Zrobił to delikatnie, ale nie było w tym żadnej wątpliwości. -Mir, wiedziałaś kiedy weszłaś tu ostatnim razem – miał na myśli, kiedy została zabita – że nigdy nie będzie szansy, żeby wyjść z powrotem. Dom uratował cię i chroni cię, ale musisz zostać w środku. -Tylko dlatego, że ty zostałeś?- powiedziała Miranda. Było w niej teraz coś odmiennego, Claire zauważyła; że dziewczyna miała na sobie zdecydowanie nie- Mirandowy strój. Nie było żadnej za dużej sukienki dobranej bez gustu tym razem, albo taniego wystrzępionego swetra; miała na sobie obcisłą czarną koszulę z czarną czaszką nadrukowaną na niej, a pod nią czerwone rękawy, które w jakiś sposób powodowały rozłam w jej ubiorze – to tylko sugestia, ale jednak. Dla Mirandy, to było… ogromną zmianą. -Nie jestem tobą, Michael. -Może nie, ale od kiedy stałaś się Eve?- zapytał Shane. – Ponieważ jestem prawie pewien, że napadłaś na jej szafę, -Kupiłam to dla niej!- zaprotestowała Eve. – I w każdym razie, wygląda nieziemsko w tych ciuchach. Tak było. Miranda zebrała również swoje włosy w dwa kucyki po obu stronach głowy i użyła odrobinę eyelinera Eve. Wyglądała jak mała Gotka i to… pasowało do niej. -To ja, czyż nie?- powiedziała Miranda, ignorując oboje i Eve i Shane’a tym razem. Była totalnie skupiona na Michaelu, jej oczy były pewne i dzikie. – Chodzi o mnie, będącą tutaj przez cały czas. Czujesz się jakbyś nie mógł przede mną się schować. Właściwie, to prawda. Nie możesz. Jest mi naprawdę przykro, ale to jest po prostu to, na co wygląda i sam wiesz to najlepiej, jak nikt inny. Nie możesz się ot tak… wyłączyć, jak jakaś lampka. Jesteś tutaj, jesteś znudzony.
-Wiem.- powiedział Michael.- Mir- -Właśnie dlatego nie chcesz tu zostać. Przeze mnie. To w ogóle nie chodzi o nich. -Nie, kochanie, to nie jest- Eve przygryzła swoją wargę i zerknęła na Michaela, a później na Mirandę i powiedziała jeszcze raz.- To nie jest to, przysięgam… -Nie przysięgaj,- powiedziała Miranda.- ponieważ wiem, że mam rację. -Masz,- powiedział Michael. Kiedy Eve odwróciła się w jego stronę, podniósł rękę, by powstrzymać wybuch. – Przepraszam, ale jak mówiłem, byłem na jej miejscu. Wiem, jakie to uczucie. Ja, nie mogę… jej ignorować. I nie mogę cieszyć się życiem, wiedząc jak nieszczęśliwa jest lub jaka będzie. -Byłeś nieszczęśliwy?- powiedziała Eve ze ściszonym głosem.- Serio? Z nami? -Nie, nie miałem tego na myśli…- Zrobił sfrustrowany dźwięk i zatopił się w jednym z krzeseł, kładąc swoje łokcie na kolanach. – To trudno wyjaśnić. Przebywając tu, obok waszej trójki, sprawiało, że przeżycie tu stało się znośne, zazwyczaj. Po prostu świat staje się mniejszy i mniejszy, aż nagle zgniata cię jak plastikową butelkę zaraz obok twoje twarzy. Z nią tutaj, ja – ja pamiętam to uczucie. Śnię o nim. -Więc co powinnam zrobić?- domagała się Miranda?- Uratowałam życie Claire, wiesz o tym! Umarłam dla niej! -Wiem to!- odwarknął Michael.- Ja tylko chciałbym, żeby to stało się gdzieś indziej! Shane wciągnął powietrze i powiedział, delikatnie, - Facet… -Nie,- powiedziała Miranda. Jej broda trzęsła się, a mrugając chciała powstrzymać napływające łzy do jej oczu, ale nie załamała się. Claire poczuła nieodpartą potrzebę przytulenia jej, ale Miranda patrzyła tak, jakby mogła coś jej złamać jednym dotykiem. – To nie jego wina. Ma rację. Sprawiłam, że to się stało i to nie jest fair. Nie dla niego, nie dla mnie, nie dla kogokolwiek. To bałagan, który sama narobiłam. Myślałam… ja myślałam, że to będzie idealne. Że w końcu będę miała prawdziwy dom, prawdziwą rodzinę, ludzi, którzy – Jej głos się załamał i odwróciła głowę. – Powinnam była wiedzieć. Nie dostanę tych rzeczy. -Nie miałem tego na myśli,- powiedział Michael, ale ona odwróciła się i wyszła. Żadne z nich nie zareagowało w pierwszej chwili. Claire pomyślała, że nikt nie wiedział co myśleć, albo co zrobić, po czym zobaczyła Michaela cofającego się i rzucającego na własne nogi. Nie rozumiała dlaczego do momentu, gdy usłyszała dźwięk otwierających się drzwi frontowych. -Nie!- krzyczał i zmył się z wampirzą szybkością z pokoju.
-Co do cholery?- wypaplał Shane i ruszył za Michaelem, a za nim pobiegły Claire i Eve. -Co… Claire przepchnęła się obok niego, gdzie stanął i zamurowało ją, z trudem łapiąc oddech. Ponieważ Miranda była na zewnątrz. Na ganku. Również Michael stał tam trzymając ją za rękę, gdy ona walczyła by się uwolnić. Trzymał się mocno za framugę drzwi, Miranda musiała mieć tygrysią siłę w tak małym ciele, ponieważ wyraźnie miał problem próbując ją przytrzymać. -Zatrzymaj się!- krzyczał na nią.- Miranda, nie zamierzam ci pozwolić tego zrobić! -Nie możesz mnie zatrzymać!- krzyknęła w odpowiedzi i łzy spłynęły z jej twarzy w niejednostajnym rytmie rujnując jej makijaż. Wyglądała strasznie i tragicznie i na bardzo, bardzo nieszczęśliwą. -Chodźmy! -Wróć do środka. Możemy o tym porozmawiać! -Nie ma o czym. Nie chcecie mnie tu, więc muszę odejść! -Nie możesz odejść – zginiesz! – odezwała się Claire. Wyminęła Michaela i chwyciła Mirandę w niedźwiedzi uścisk. Mogła poczuć jej niezbyt-realne bicie serca na swoim przedramieniu, bez terroru, gniewu albo przypływu adrenaliny. –Miranda, pomyśl. Wróć do środka i przedyskutujemy to jeszcze raz, w porządku? Żadne z nas nie chce, żebyś tu zginęła! -Umrę tutaj, jeśli wy wszyscy się wyprowadzicie. To jest jedyna szansa, żebyście mogli tu zostać i byli szczęśliwi, ponownie… -To nie ty; nigdy nie miałem tego na myśli!- Michael bał się, pomyślała Claire, całkowicie bał się, że to wszystko była jego wina. – Możesz to zrobić. Wymyślimy coś. Miranda stała przez chwilę bardzo sztywno, mimo to jej serce dalej waliło niekontrolowanie szybko i głęboko westchnęła. -W porządku,- powiedziała. – Możesz mnie puścić -Jeśli wejdziesz do środka, jasne. – powiedział Michael. -Wejdę. Claire uwolniła ją odrobinę z uścisku. I to było wystarczające dla Mirandy by wykręcić się jak jakieś dzikie zwierzę, ocierając kucykami twarz Claire, a kiedy Michael krzyczał próbując złapać Mirandę za rękę, wykręciła ją i spadła ze schodów. Zupełnie wolna, lądując na trawniku. Wszyscy zamarli – Miranda, Claire, Michael, Eve i Shane, który również się rzucił. Jedyną rzeczą, która się poruszała była fruwająca dookoła jarzącej się na ganku żarówki, ćma. Miranda powolnie podnosiła się. -Umm…- powiedział Shane, kiedy żadne z nich się nie odezwało.- Czy ona nie powinna, nie wiem, rozpuścić się?
Michael zrobił krok w jej kierunku, a Miranda odskoczyła do tyłu. Wyciągnął swoją rękę, dłonią w jej kierunku, jak gdyby była zagubionym dzieckiem, które może wpaść pod samochód. -Mir, zaczekaj. Zaczekaj! Spójrz na siebie. Shane ma rację. Ty nie możesz- odejść. -W dalszym ciągu znajduję się na posesji. -To nie działa w ten sposób,- powiedział.- Nie mogłem opuścić drzwi, wyjść samemu na podwórko. Claire? - Spojrzał na nią, kiedy stanęła obok niego, ponieważ sama również miała krótki okres, w którym była uwięziona jako duch. Skinęła głową. -Też nie mogłam wyjść,- powiedziała.- Miranda, jak to robisz? -Ja nic nie robię!- Cofnęła się o kolejny krok wzdłuż chodnika, w stronę ogrodzenia. – Ja tylko próbuję – zejść wam z głowy, ok? Jeśli tylko mi pozwolicie na to! Wszystko dzisiejszej nocy wyglądało na spokojne. Domy na Lot Street były zarysowane odcieniami szarości; niebo nad ich głowami przybrało kolor szafiru, a gwiazdy były jasne i zimne. Nie było żadnych chmur. Temperatura spadła przynajmniej poniżej 10 stopni, co było typowe dla pustyni, aby przed samym świtem spaść do mrozu. -Jakie to uczucie? Wychodzić na zewnątrz? – zapytał Michael. Miranda wzruszyła ramionami. – Jakbym… pchała jakiś rodzaj plastikowego opakowania, myślę. Jest mi zimno, ale na zewnątrz jest jeszcze chłodniej. Znaczniej chłodniej. Jakbym oddalała się od ognia. -Ale, czujesz się dobrze? Nie rozpadasz się na kawałki?- powiedziała Eve. Obserwowała ją wielkimi, przestraszonymi oczyma. – Miranda, proszę, nie wychodź dalej, ok.? Po prostu zostań tu, gdzie jesteś. Chodźmy – pomyśleć o tym. Jeśli nie chcesz, żebyśmy odeszli, zostaniemy, w porządku? Zostaniemy w domu. Wszyscy będziemy przyjaciółmi, rodziną dla ciebie. Obiecuję. Nie zawiedziemy cię. -Będzie lepiej jeśli pójdę.- Miranda wzdrygnęła się ponownie. Wyglądała teraz bardzo blado, nie jak duch, po prostu na zmarzniętą. Claire zastanawiała się przez chwilę, czy nie oddać jej kurtki, ale to było głupie; przecież próbowali ją sprowadzić do środka, a nie pomagać jej zostać na zewnątrz. Ich plan nie szedł po ich myśli, ponieważ gdy Claire próbowała przybliżyć się do Mirandy, ta otworzyła wejściową bramkę, obok pochylonego płotu, który żałośnie potrzebował malowania. -Nie! – krzyknęła chórem ich czwórka , a Michael podjął ryzyko, duże. Ruszył za dziewczyną, z wampirze szybkością, mając nadzieję, że uda się mu ją sprowadzić z powrotem, zanim wyjdzie na ulicę, z dala od całej posiadłości Glassów. Ale nie udało mu się to.
Miranda dała nura i uciekła wzdłuż ulicy. Na sam jej środek, gdzie zatrzymała się, drżąc teraz konwulsyjnie, prawie jednostajnie i spojrzała się na szerokie, teksańskie niebo, księżyc i gwiazdy. -Wszystko jest ok.,- powiedziała.- Będzie zemną dobrze. Widzisz? Nie muszę być w środku przez cały czas. Mogę wyjść. Nic mi się nie dzieje… Ale nie czuła się w porządku; wszyscy mogli to zobaczyć. Była mleczno- biała, a jej zęby wydawały się zgrzytać. I nie chodziło o zimne powietrze na zewnątrz; oddech Claire nie pozostawiał żadnej pary, z kolei Miranda trzęsła się, jakby temperatura spadła poniżej zera. -Nie jest z tobą w porządku,- powiedziała Eve. – Mir, proszę cię, wróćmy do środka i uczcijmy to. Udowodniłaś swoją rację. Tak, możesz wyjść – Spojrzała na Michaela pytając niemo, Czemu?, ale on tylko wzruszył ramionami. – Poza tym jest ciemno. Jesteś przynętą na wampiry, stojąc tu na środku ulicy. -Co oni mogą jej zrobić – ugryźć ją? – zapytał Shane. – Ona nie żyje, Eve. Nie sądzę nawet, że ma krew. -Oczywiście, że ją ma, - powiedział Michael. Obserwował teraz Mirandę z troską. – W czasie nocy ma żyjące ciało, tak samo jak ja. Może być zraniona. Albo osuszona. To po prostu nie zabije jej trwale, przynajmniej nie sądzę, żeby tak się stało. Myślę, że powina wrócić do domu. -Odnawialne źródło krwi,- powiedziała Eve delikatnie. – To może być dla niej koszmar. Nie możemy pozwolić nikomu się o niej dowiedzieć. Musimy ją sprowadzić do środka i obmyślić, dlaczego może robić to wszystko. -Jak? Nie pozwala nam do siebie podejść ani trochę bliżej! -Otoczmy ją,- powiedziała Eve.- Michael, Shane, otoczcie ją z innej strony. Claire i ja pójdziemy tędy. Odetniemy jej drogę ucieczki. Nie pozwólmy jej uciec. Po prostu wepchnijmy ją do środka… -Jest silna,- ostrzegł Michael.- Cholernie silna. -Nie skrzywdzi nas,- powiedziała Eve. Michael rzucił okiem na swoje ramię, na którym wciąż były gojące się, rany po ukąszeniu.- Umm… w każdym bądź razie nie za mocno. -Ty i twoje przybłędy,- powiedział, ale Claire wiedziała, że za tymi słowami kryła się miłość. – Wszystko w porządku, zrobimy to po twojemu. Shane? -Jestem za. Michael i Shane rozdzielili się na prawą i lewą, otaczając dookoła Mirandę i zostawiając jej szerokie miejsce ucieczki po środku ulicy, gdzie naprzeciw stały Eve i Claire. Claire przypuszczała, iż mogło się to wyglądać dziwnie, jeśli ktokolwiek przyglądałby się im z innych domów, jednak nie było słychać żadnego dźwięku. Choćby ruchu zasłonek. Nie tylko miasto Morganville nie wydawałoby się być tym zainteresowane; ale nie zauważyłoby również nastolatki otoczonej starczymi dzieciakami. Nawet jeśli mieli dobre intencje.
Miranda nie próbowała uciec. Owinęła się jej chudymi rękoma dookoła swojego ciała i zanosiła się w spazmach, a jej skóra wyglądała na coraz mniej realną, przypominała bardziej zamglone szkło. -Miranda,- powiedziała delikatnie Claire,- potrzebujemy, żebyś weszła do środka. Proszę. -Nie mogę tego zrobić,- powiedziała. Patrzyła pustym wzrokiem przed siebie, a upór rysował się na jej podbródku, otarła swoje policzki dłonią i wyprostowała ramiona. – Nie mogę tu mieszkać. Nie mogę. Nie muszę tu być. -Właśnie, że musisz,- powiedziała Eve.- Może to stopniowa rzecz. Może musisz nad tym popracować przez jakiś czas. Możemy spróbować jutro wieczorem. Hej! Chodźmy już dzisiaj do domu; obejrzymy film. Możesz wybrać. -Możemy obejrzeć ten o piratach? Pierwszy? -Jasne, kochanie. Tylko wejdź do środka. Shane i Michael robili stały postęp podchodząc do Mirandy, Michael skinął do Claire, żeby przyjęła swoją pozycję. -Wszyscy wejdziemy, – powiedział. Miranda wahała się niezręcznie na miejscu, jakby nie mogła ruszyć nogami i obróciła na niego swój wzrok, ponad swoim ramieniem. -Nie chcemy, żeby stało ci się nic złego, Mir. -Właściwie, - powiedziała. – jest na to trochę za późno, ale doceniam to. Wiedziałeś, że nie mogę już więcej przepowiadać przyszłości? To tak jakby cała moja moc przeszła w coś innego. – Pokazała na samą siebie. – W to. To miało w pewien sposób… sens, pomyślała Claire, że psychiczny dar Mirandy – ten, który pomógł jej umrzeć w środku domu Glassów, by uratować Claire – przeformował się w system ratujący jej życie, po śmierci. -Ale to oznacza, że nie wiem co się stanie w przyszłości,- powiedziała Miranda. Jej głos słabnął teraz, zniżając się do szeptu. – Nie wiem co się stanie. Boję się. -Nie musisz się bać , - powiedziała Claire i wyciągnęła jej rękę. Miranda zawahała się, ale ostatecznie odwzajemniła uścisk. Ale w momencie, gdy dotknęła jej skóry, Miranda skruszyła się jak cienki lód i zimna mgła przelała się przez palce Claire, zostawiając piekący chłód. Instynktownie cofnęła się z krzykiem, bo wszędzie leżały kawałki ciała Mirandy, układając się w długie czarne linie i w tedy ona… po prostu się rozpadła. Przez kilka sekund mgła trzymała się razem, w kształcie dziewczyny, a Claire była w stanie usłyszeć jej płacz, prawdziwy, zaskakujący i przestraszony płacz… Później już jej nie było. Całkowicie się rozpłynęła, nie licząc pustych ubrań, leżących na ulicy.
-Mir!- Claire poczuła ucisk, gdzie zniknęła jej dłoń, po czym rzuciła się do przodu ściskając powietrze, mając nadzieję na cokolwiek… ale nie było tam zupełnie nic – tylko pusta przestrzeń. Miranda zniknęła całkowicie, a jej ostanie słowo brzmiało echem w głowie Claire. Boję się. -O mój Boże,- wyszeptała i poczuła jak łzy wylewają się jej po policzkach. Miranda była surowo traktowana przez całe swoje życie, włączając w to śmierć w domu Glassów, z rąk draug, ale ostatecznie wydawało się, że w końcu zazna jakiegoś spokoju. Miejsca, w którym będzie mogła czuć się bezpieczna. Życia, co prawda ograniczonego, ale takiego, które mogła nazwać jej własnym. To po prostu było… bardzo smutne – tak smutne, że Claire poczuła, że zalewają ją łzy i zapada się w ramiona Shane’a, przytulając się do jego solidnych, ciepłych ramion przez dłuższą chwilę, po czym wyszeptał jej do ucha,- Musimy wracać do środka. Nie jest tu bezpiecznie. Nie chciała wracać, ale nie było żadnego powodu, żeby ryzykować ich własne życia dla kogoś, kto dopiero co zginął. Pozwoliła się mu zaprowadzić z powrotem do domu Glassów. Michael i Eve już tam byli. Eve, nietypowo dla niej, nie uroniła ani jednej łzy z jej nienagannie zrobionego makijażu; zazwyczaj to ona była osobą która zanosi się płaczem w takich sytuacjach, ale nie ty razem. Wyglądała blado i na zszokowaną. -Może, wszystko z nią w porządku,- powiedziała Eve. Michael oplótł swoje ramiona wokół niej. – Może – o Boże, Michael, to wszystko nasza wina? My to zaczęliśmy, z tą całą gadką o przeprowadzce. Gdybyśmy nie mówili, że to nas dręczy, może nie musiałaby… nie… -To nie wasza wina,- powiedział cicho Shane. – I tak by spróbowała, wcześniej czy później, raz kombinując jak wyjść za drzwi i tak spróbowałaby ponownie, testując swoje szczęście. W każdym bądź razie, możesz mieć rację. W dalszym ciągu może być z nią wszystko ok. Może po prostu nie może się zaczepić. Może być jej ciężko wrócić, albo dać nam znać, że wciąż z nami jest. Może wróci jutro. Widać było, że próbował przyjąć dobrą minę do złej gry, ale mimo to wyglądał ponuro. Stracili kogoś, w ciemności – małą, przestraszoną dziewczynę, pozostawioną na pastwę losu. Może na zawsze. A z jego spojrzenia… nawet Shane wiedział, że to była wina ich wszystkich. Claire nie mogła się doczekać, żeby spędzić tą noc w towarzystwie Shane’a, w każdym tego słowa znaczeniu, ale nieobecność Mirandy wyssała z nich całą radość życia. Michael i Eve czuli się tak samo. Cała czwórka skończyła siedząc przed telewizorem oglądając coś na dvd, coś czego normalnie nikt by nie włączył – o dinozaurach i podróżach w czasie – tylko dlatego, że Eve wspomniała, że był to ulubiony film Mirandy z ich małej, domowej
biblioteczki wideo. Claire przedrzemała większość z niego, leżąc głową na klatce Shane’a, słuchając jego powolnego, mocnego bicia serca; a on gładził ją po włosach, co pozwalało mu odrobinę ukoić swój żal. Kiedy film się skończył, zapadła głucha cisza, Michael w końcu zapytał czy ktokolwiek chciałby zagrać na play station, ale nikt nie wydawał się zainteresowany by pochwycić kontroler – nawet Shane, który, odkąd Claire pamięta, nigdy nie odrzucił takiej propozycji. To rozdzieliło Michaela i Eve idących na górę do ich pokoi zostawiając Claire i Shane’a samych. BYŁO ZIMNO. Claire zauważyła, że się trzęsie, ale nie chciała ruszyć się z jego objęć; rozwiązał ten problem biorąc narzutę z sofy i owijając go wokół ich dwójki. -Więc,- powiedział w końcu,- Myślę, że problem przeprowadzki mamy z głowy, przynajmniej na razie. -Tak myślę,- odpowiedziała Claire. Łzy napłynęły do jej oczu po raz kolejny, ale otarła je energicznym machnięciem dłoni. Wystarczy. Wiedziała, że tym razem rzeczywiście nie płacze z powodu Mirandy, ale po prostu czuła się bezsilna, wobec straty kolejnej cegły budującej mur bezpieczeństwa, chciałaby żeby wszystko zostało tak jak dawniej. -Ale problem nie zostaje rozwiązany, a my nie możemy pozwolić naszym przyjaciołom po prostu… odejść, Shane. To nie w porządku. Tutaj nie jest bezpiecznie. -To Morganville,- powiedział i pocałował ją delikatnie. – Bezpieczeństwo nie jest czymś co mamy zagwarantowane. -Oni tak. – Tak naprawdę miała na myśli, że on ma, ponieważ Michael był tym, którego nie obowiązywały zasady zwykłych ludzi, co również tyczyło się do Eve ze względu na to, że była teraz jego żoną. Żona – to dziwne słowo; w dalszym ciągu nie brzmi realistycznie w głowie Claire. Eve jest żoną. A Shane wspomniał o nawet dziwniejszym prawdopodobieństwie, że kiedyś może zostać matką. Może to nie powinno być dla niej takim szokiem, ale nie ma żadnego innego przyjaciela, któryby się ożenił; to w dalszym ciągu bardzo dziwny koncept, kiedy dotyczył konkretnej osoby i w ogóle nie rozumiała, dlaczego Michael i Eve, którzy potrafili dzielić się domem, kiedy nie byli jeszcze małżeństwem, teraz myślą o wyprowadzce po zwykłej ceremonii w kościele. -Właściwie, masz rację. Rodzina Glassów ma specjalne uznanie wśród ludzi od wielu lat,- zgodził się Shane.- Prawdopodobnie dlatego, że z reguły nie byli dupkami. Ale rodzina Eve… - Zawahał się, zastanawiając się czy jest coś, czym chciałby się z nią podzielić na ten temat. Po chwili musiał zdecydować, że jednak jest, bo powiedział, - rodzina Eve miała złą reputację, przez pokolenia. -Przez...? -Niektórzy ludzie podlizywali się i kopali dołki, jeśli wiesz o co mi chodzi. Rodzina Eve taka była: podlizywali się wampirom przy każdej okazji, depcząc
po głowach wszystkim tych, którzy byli pod nimi. Dupki. Coś w rodzaju Morrelów, tylko na dużo mniejszą skalę. To nie przysporzyło im szacunku wśród wampirów, albo ludzi; nie mieli pieniędzy, więc nie mogli przekupywać ludzi, za cenę sprawienia, żeby się bali. Więc nie powiedziałbym, że Eve urodziła się z jakimś immunitetem, czy coś. Nie tak jak Michael, kiedy był człowiekiem. Wszyscy lubili rodzinę Glassów. Claire wiedziała, że ojciec Eve nie był dobrym człowiekiem i że jej matka była bardzo podobna, ale świadomość, że to ciągnęło się przez lata była oburzająca. Pokolenia za pokoleniami schlebiali wampirom, by ci oddali im przysługę i oddawali swoje dzieci, kiedy tylko wampiry były zainteresowane – jak Brandon, opiekun rodziny Rosserów, zażądał, żeby Eve należała do niego. Nie zamierzała się poddać, dlatego wylądowała w domu Glassów z Michaelem, na samym początku. Była tak chętna, żeby się buntować, że ryzykowała za to życiem. -Więc twierdzisz, że Eve jest może zostać skrzywdzona przez obie strony, jeśli opuści ten dom. -Mówię tylko, że to bardzo prawdopodobne. Nie ma nikogo oprócz Michaela, kto mógłby się nią opiekować, a on nie może być obok niej przez cały czas. Nie chciałaby, żeby był. To po prostu mnie… przeraża. - Shane uśmiechnął się i spojrzał się na nią z ukosa. – Nie bądź zazdrosna. Dalej jesteś moją dziewczyną nr jeden. -Nie martwię się,- powiedziała. Naprawdę nie była zazdrosna. – Też się boję. I co się stanie kiedy Michael i Eve nie będą tutaj dla nas? Ponieważ jedziemy na tym samym wózku, prawda? Mam trochę szacunku wśród wampirów, ale twoja rodzina… -Tja, rodzina Collinsów sama sprawiła, że czują się niemile widziani w okolicy. A wampiry nie zapomną, nigdy. – Westchnął i przytulił ją jeszcze bliżej siebie. – Wiesz, naprawdę powinniśmy się trochę zdrzemnąć. Jest prawie 3 nad ranem, a ty masz jutro zajęcia, czyż nie? Miała. Nie chciała iść, ale wiedziała, że opuszczenie kolejnych wykładów przysporzy jej problemów; te dni, kiedy profesorowie odpuszczali jej, przeminęły bezpowrotnie. Jej nowo nabyta 4, była tego wystarczającym dowodem. -Jeszcze chwileczkę, - powiedziała. – Proszę? -Nie mogę powiedzieć nie. I oboje pogrążyli się we śnie, przytuleni do siebie razem na kanapie, owinięci narzutą, do momentu, kiedy usłyszeli – szokująco głośny - dźwięk, który obudził Claire ze spazmatycznym atakiem. Nie mogła złapać oddechu, żeby cokolwiek powiedzieć, a Shane przeskoczył nad nią i wylądował na czterech, na drewnianej podłodze, a następnie pobiegł na korytarz. Nie było go tylko sekundę, zanim wrócił pędem z powrotem.
-Ogień! – krzyczał i wpadł przez machające się drzwi do kuchni, kiedy Claire zakładała buty. Wrócił po chwili dźwigając wielką, czerwoną gaśnicę. -Sprowadź Michaela, obudź Eve i uciekajcie przez tylnie drzwi! -Co się stało? Nie odpowiedział; bo już go nie było, wracając z powrotem do holu. Kiedy Claire była już na schodach, usłyszała go otwierającego przednie drzwi, po czym poczuła gryzący dym. Michael był już ubrany i gotowy, a drzwi do jego sypialni były otwarte, w tym czasie Eve zawiązywała swoje jedwabne, czerwone kimono dookoła swojego ciała. Spojrzała na twarz Claire i wsunęła swoje stopy w niezawiązane 5 Doc Martensy. -Ruszajmy,- powiedziała i zbiegła po schodach. Michael rozdzielił się od nich i pobiegł naprzeciw; złapał ciężki dywan, szarpiąc go jak jakiś magik, prosto spod kanapy i pobiegł dołączyć do Shane’a by pomóc mu ugasić ogień. Claire i Eve wybiegły na zewnątrz, przez tylnie drzwi. -Co się stało? – spytała Eve otwierając zamki. –Słyszeliśmy coś, ale… -Nie mam pojęcia,- odpowiedziała Claire.- Cokolwiek to było, było głośne. Zaczęła wynurzać się na zewnątrz, a Eve trzymała jej tyły, wyciągając głowę zza drzwi i starannie zbadała teren, zanim powiedziała. – Ok., idziemy. Ale to był błąd. Bardzo duży. Ponieważ nie spojrzały się do góry. Wampir skoczył za nimi, odcinając im drogę do domu, a Claire nie zauważyła go dopóki nie usłyszała z zaskoczeniem wciągającej powietrze Eve. Na nic więcej nie wystarczyło jej czasu, ponieważ chwilę później stał już obok nich, trzymając Claire za ramiona… Tylko po to, by przemocą wypchnąć ją z jego drogi. Upadła i potoczyła się, zatrzymując z bolesnym uderzeniem o starą, dębową gałąź, na którą wspiął się Myrnin, by wejść do jej sypialni. Tym razem to nie był on, to był Pennyfeather, blady o pociągłej twarzy przyjaciel Oliviera, który przypominał jej szkieleta przepasanego sznurkiem, trzymającym pokrycie jego ciała. Tym razem nie był zainteresowany Claire. W ogóle. Trzymał Eve, wbijając swoje paznokcie w jej jedwabne, czerwone kimono i rozdzierając je na strzępy, był zbyt silny; Claire mogła zobaczyć rany na ramionach Eve, zadane przez pazury napastnika, gdy ta próbowała się uwolnić. -Jeśli nie chcesz być jedną z nas,- powiedział Pennyfeather z okropnym uśmiechem,- żaden z nas nie powinien cię zmuszać. Twój mąż nie wydaje się spełniać swojego obowiązku. 5 Doc Martens – rodzaj butów, bardzo w stylu Eve ;) : http://25.media.tumblr.com/tumblr_lyhczhT2fp1r1zev1o1_500.jpg
To brzmiało okropnie, Claire westchnęła i próbowała się podnieść. Nie miała żadnej broni, by z nim walczyć – żadnych kołków, ani noży, nawet jednego tępego narzędzia – ale nie mogła po prostu zostawić jej na pastwę… czegokolwiek, co chciał jej zrobić. Próbując się wygramolić, jej dłoń opadła na gałąź – złamaną, z poskręcanymi, suchymi liśćmi wzdłuż całej długości. Upadek spowodował, że była zaostrzona na końcu. Złamanie wyglądało na świeże i zajęło to Claire chwilę, by zrozumieć, że to ta gałąź, która zarwała się pod stopami Myrnina , który próbował wejść przez okno do jej sypialni, poprzedniej nocy. Złapała ją i rzuciła się na Pennyfeathera, krzycząc z całych sił. To był okrzyk wojenny, który dochodził z głębi niej, powinna była się bać, albo czuć się niezręcznie lub głupio, ale po prostu czuła palącą furię na twarzy i determinację. Straciła już dzisiaj Mirandę. Nie zamierzała również stracić Eve. Eve widziała ją nadchodzącą, jej oczy rozszerzyły się. Pennyfeather był zbyt zajęty odciąganiem do boku głowy Eve i przygotowywaniem swoich kłów do ugryzienia, by ją zauważyć, w tedy Claire miała przebłysk jasności, że jeśli będzie biegła dalej, prosto na nich, przebije szpikulcem zarówno Eve jak i wampira. Dlatego też zmieniła kurs, przebiegła obok nich, obróciła się i rzuciła się ze zwiększoną siłą, tak jak uczyła ją Eve, kiedy wygłupiały się szermierką z folii. Włożyła w to całą swoją siłę, na jej plecach powstała prosta linia; kontynuowała pod tym samym kątem, jej noga zesztywniała, a jej prawe ramię wydłużyło się i uderzyła bronią w plecy Pennyfeathera zaraz po lewej stronie, bliżej środka. Gałąź była zbyt cienka, by przebić się przez żebra, ale i tak go zaskoczyła, bo wrzasnął powodując, że włosy na ramieniu Claire nastroszyły się. Puścił Eve, a ona przewróciła się do przodu w stercie podartego i poszarpanego jedwabiu, a on przykucnął i spojrzał się z morderczym wyrazem twarzy, wprost na Claire, którą zamurowało. Pennyfeather nie zauważył tego. Był zbyt zajęty próbą wydłubania paznokciem drewna z jego pleców, ale nawet kiedy chwycił sprężystą, giętką gałąź, tylko częściowo udało się mu ją uwolnić, zanim rzucił ją. -Weź torbę,- Eve warknęła do Claire, a ta skinęła tylko głową i popędziła z powrotem do kuchni. Po chwili niosła już jedną z tych czarnych, płóciennych toreb, które trzymali na czarną godzinę, a w międzyczasie wychodząc na zewnątrz, zobaczyła Pennyfeathera uwalniającego się z drewna, rwącego je na strzępy, po czym zaczął podchodzić do Eve z niskim, wściekłym krzykiem, trzymając w dłoni pozostałości, bo prowizorycznym kołku. Nie było czasu, żeby dostać się do Eve. Claire zrobiła drugą, możliwie najlepszą rzecz, jaką tylko mogła; odwróciła się i rzuciła torbę. Wycelowała nią wprost pod nogi Eve, rozrzucając po trawniku różnorakie obiekty obrony,
ale Eve nie zastanawiała się, co wybrać. Chwyciła małą buteleczkę, zerwała plastikową nakrętkę i rzuciła zawartością prosto w twarz Pennyfeathera. Azotan srebra. Jego wycie zmieniło się w ryk, będąc coraz głośniejsze, do momentu, gdy uszy Claire nie zaczęły boleć. Został odcięty od możliwości ruszenia w stronę Eve, a jego twarz paliła niemiłosiernie. Claire złapała torbę, zaczęła wrzucać obiekty, tak szybko, jak tylko mogła i złapała Eve z nadgarstek. -Chodź!- krzyknęła i uciekły dookoła domu, przesuwając nogami po luźnym, białym żwirze. Micheal oraz Shane znajdowali się z przodu i między ostatnim podmuchem gaśnicy a szybkim ruchem dywanu, w końcu ugasili ogień, który wyblakł na dziesięć stóp na zewnątrz domu. Zbite szkło leżało na ziemi, a kiedy się zbliżały, Claire poczuła ostry, prawie- słodki zapach benzyny. Było również coś przypiętego do ich frontowych drzwi, fruwającego na wietrze wśród nocnej bryzy. Michael rzucił dywan i zniknął z wampirzą szybkością by objąć ramionami Eve. Musiał poczuć krew, spływającą z jej ran, pomyślała Claire; mogła zobaczyć słaby, opalizujący błysk w jego oczach. -Co się stało?- zapytał i dotknął przetarć na jej kimonie. – Kto to zrobił? -Pennyfeather, - powiedziała Claire. Teraz kiedy przypływ adrenaliny zaczął opadać, poczuła, że się trzęsie i zaczęła analizować jak wiele rzeczy mogło nie pójść po jej myśli, zagrażając jej życiu… i Eve. – To był Pennyfeather. Chciał… chciał ją ugryźć. Michael syknął, tak jak bardzo wściekły i niebezpieczny wąż, po czym zmył się w kierunku tylniego podwórka. Spojrzenie Shane’a powędrowało za nim, ale sam chłopak zamiast podążać za nim, parł ku Claire i worka, którego trzymała w dłoni. Podał Eve nóż, Claire kilka buteleczek z azotanem srebra, a dla siebie wybrał kij bejsbolowy – zwykły kij, nie licząc ostatnich kilku cali, które były pokryte srebrem. -Marzyłem, żeby to wypróbować to cacko,- powiedział i lekko się do nich uśmiechnął. – Do dzieła. – Machnął nim na próbę, skinął głową i położył go sobie na ramieniu. – Wszystko w porządku, Eve? -To było moje ulubione kimono,- powiedziała. Jej głos był niepewny, ale bardziej ze wściekłości, niż ze strachu. – Cholera. Było zabytkowe!6 Shane w dalszym ciągu obserwował stronę domu, za którą zniknął Michael. Najwyraźniej zastanawiał się, czy powinien za nim iść, wesprzeć go. Claire położyła dłoń na jego ramieniu i na chwilę, rozproszyła jego uwagę. -Eve rzuciła tym prosto w twarz Pennyfeathera, - powiedziała i pokazała na buteleczkę. – Michael ma nad nim dużą przewagę, a do tego jest ostro wkurzony. 6 Vintage ;)
To po części uspokoiło Shane’a, poruszył tylko trochę ramiona. -Nie chcę was tutaj zostawiać, - powiedział. – Pożar został ugaszony. Idźcie do środka i zamknijcie drzwi. Już. -A co z wami? -Jeśli usłyszycie nas płaczących, do naszych mam, możecie przybiec nam na pomoc, ale hej, Eve jest prawie naga i wykrwawia się tutaj. Shane miał dobry argument, Claire spojrzała na nią i zobaczyła, że Eve ściska w swoimi białymi kłykciami, nóż, trzęsąc się. Na zewnątrz było zimno, a ona stała wmurowana ewidentnie w szoku. Claire złapała ją za rękę i poprowadziła ją po schodach. Shane przyglądał się im, dopóki nie zniknęły za drzwiami, skinął głową i popędził w ciemność trzymając w pogotowiu kij. Claire pchnęła drzwi i popędziła Eve do środka, a później zatrzymała się i zobaczyła, co było przypięte do drzwi. Myślała, że to pismo Pennyfeathera, ponieważ było nieczytelne, spiczaste i w ciemnym, brązowym kolorze, przypominającym tusz, który równie dobrze mógł być krwią. Notatka mówiła, Wykonane na zlecenie Założyciela i była wbita głęboko w drewno, wielkim nożem podobnym do 7 bowie, z tym, że na sterydach. Pomyślała Claire, wyciągnęła z drzwi nóż i zgniotła kartkę drżącą dłonią. Eve stała z boku przyglądając się jej z nieczytelnym wyrazem twarzy. W dalszym ciągu się trzęsła. -To wyrok śmierci, czyż nie?- powiedziała. – Nie kłam Claire. Nie jesteś w tym dobra. Claire nawet nie próbowała. Podniosła nóż. -Z drugiej strony,- powiedziała. – Zostawili nam kolejną broń. I to ostrą. Prawdę mówiąc, to było pocieszające. A kiedy w końcu Michael i Shane weszli, bez Pennyfeathera, któremu udało się uciec, nie licząc tęgiego batożenia, które od nich dostał, nikt nie miał ochoty świętować. Albo spać… Poranek był ciepły i rześki, ale nie przyniósł uspokojenia; policja przyjechała by zebrać zeznania, ocenić szkody wyrządzone w domu i sfotografować ramiona Eve (które po kontroli w szpitalu okazały się nie na tak głębokie, jak wydawały się wcześniej). Policja odmówiła wpisania jej zniszczonego, zabytkowego kimona, do specjalnego protokołu o wandalizmie. Również udawali, że nie wiedzą kim jest Pennyfeather lub chociażby, że wampiry w ogóle nie istnieją, mimo to obaj mężczyźni jasno i wyraźnie mieli na sobie bransoletki Ochronne. Typowe. Dawno temu, Claire mogła wezwać pewnych detektywów 7 Bowie knife – ciężki, myśliwski nóż, zrobiony z rosyjskiej stali : http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/ff/Bowie_Knife_by_Tim_Lively_16.jpg
Morganville, którzy mieli reputację i byli bezstronni… ale teraz już ich nie ma. Richard Morrel był oficerem policji zanim został burmistrzem miasta i był w porządku; Hannah też była świetna w tej roli, ale teraz Richard nie żyje, a Hannah jest bezradna do działania. Wykonane na zlecenie Założyciela. To mówiło… praktycznie wszystko, tak naprawdę. Oznaczało to, że bez względu na to jak bardzo zarzekali się, że ich czwórka jest bezpieczna, tak naprawdę bezpieczeństwo w Morganville, było oficjalnie anulowane. Claire została z Eve tak długo jak tylko mogła, ale zajęcia wzywały, tak jak jej niebezpiecznie zniżające się 8 GPA; złapała swój plecak z książkami, pocałowała szybko Shane’a i popędziła na Uniwersytet Texas Prairie. Nic nie miało się stać w ciągu dnia, przynajmniej jeśli chodzi o wampiry. Poranek był już nad horyzontem, Claire musiała odpuścić sobie jej codzienny postój na kawę i biec kilkaset metrów, żeby zdążyć do budynku, w którym mieścił się wydział chemii; wbiegała w górę po schodach i wzdłuż nieumeblowanego holu, by dołączyć do swojej małej, zaawansowanej grupy. Dzisiaj była termodynamika, przedmiot, który normalnie lubiła, ale tego dnia nie była w nastroju na teorię. Było coś o naukach stosowanych – coś jak ‘ile potrzeba paliwa, by spalić dom’. Claire wślizgnęła się na swoje miejsce w sali, zarabiając haniebne spojrzenie profesora Carlyle, który nie przerwał swoich uwag wstępnych. Pennyfeather był tym, który ich zaatakował, ale to nie znaczyło, że musiał działać sam; mógł wrzucić 9 koktajl Mołotowa od frontu i wskoczyć na dach, czekając aż wyjdą, ale w jakiś sposób Claire miała przeczucie, że stoi za tym ktoś jeszcze. Ktoś był od frontu, kiedy Pennyfeather czekał na Eve, specyficzne. I chociaż było to lekką ulgą, nie było to głównym celem, było to niepokojące. Eve nie była bezradna, ale za to była bardziej podatna na zranienie. Może to dlatego, że Claire desperacko potrzebowała by Michael i Eve byli szczęśliwi i by całe miasto przestało ich nienawidzić i… -Danvers? 8 Grade Point Average – średnia ocen, w stanach jest ona między 1,0 a 4,0, najwyższą oceną jest A, a najniższą F; 9 Koktaj Mołotowa (jeżeli ktoś nie wiem ) to rodzaj prymitywnego granatu zapalającego, który można zrobić samemu;
Spojrzała w górę ze zmieszaniem na jej ławkę tekst-książka-tekst-książka; nie pamiętała nawet by wyjmowała ją z plecaka. Straciła poczucie czasu, zgadywała, a teraz profesor Carlyle – sędziwy staruszek z krótko przyciętą, siwiejącą czupryną i szarymi oczami – wpatrywał się w nią z dezaprobatą, wyraźnie czekając na coś. -Przepraszam? – powiedziała niepewnie. -Proszę podać równanie do tematu na tablicy. Skupiła się na tym, co znajdowało się za nim. Na tablicy było napisane Funkcja podziału oscylatora harmonicznego. -Na tablicy? -Chyba, że chcesz zinterpretować go tańcem. W tle usłyszała szmer i stłumiony śmiech pochodzący od innych studentów, z których większość była kandydatami na magistra; byli przynajmniej pięć lat starsi od niej, każdy z nich, a ona nie była popularna. Nawet tutaj, nikt nie lubił kujona. Claire niechętnie wstała ze swojego miejsca, podeszłą do tablicy i napisała: zHO = 1/(1- e-a/T) -Gdzie?- zapytał, bez śladu satysfakcji. Claire sumiennie zapisała gdzie: a=hv/k. Carlyle patrzył się na nią w ciszy, a później skinął głową. Najwyraźniej chciał, żeby poczuła się niepewnie. Nie udało mu się. Wiedziała, że miała rację; wiedziała, że musiał to zaakceptować i czekała na dalszy przebieg zdarzeń. Gdy już raz dał jej sygnał, odłożyła kredę i wróciła na swoje miejsce. Ale Carlyle tak naprawdę z nią nie skończył. -Skoro tak dobrze ci z tym poszło, Danvers, może przepowiesz mi następny? I napisał na tablicy: Kp=Pb/Pa-[B]/[A]. – Co jeśli T jest nieskończenie duże? Litera T w ogóle nie znajdowała się w równaniu, ale tak naprawdę to nie miało znaczenia. T było ukrytą zmienną, a to było mylące. To było bardzo podchwytliwe pytanie, a Claire zauważyła resztę otwierających swoje książki i szarpiących kartki w poszukiwaniu odpowiedzi, ale nie przejmowała się tym. Napotkała wzrok Carlyle’a i powiedziała, -K równa się dwa. -Jaka jest twoja argumentacja?
-Jeżeli T jest nieskończenie wielkie, wszystkie stopnie energii są równe i zajęte. Dlatego jest dwa razy więcej stadiów B niż A. To naprawdę nie jest kalkulacja. To tylko ćwiczenia logiczne. Mówiła o zaawansowanej termodynamice, wyłącznie by pomóc sobie zrozumieć co Myrnin realizował budując swoje systemy portalowe w Morganville… Były przejścia na otwartą przestrzeń i wiedziała, że musi być na to jakieś fizyczne wytłumaczenie, ale póki co, znajdowała tylko kawałki wyjaśnień to tu, to tam. Termodynamika była niezbędnym czynnikiem, ponieważ energia wytworzona w trasferze musi gdzieś się wydalać. Po prostu nie wymyśliła jeszcze gdzie. Carlyle uniósł swoją brew i lekko się do niej uśmiechnął. -Ktoś dzisiaj zjadł jej śniadanie, - powiedział i zaczął terroryzować innego studenta. – Gregory. Wytłumacz mi obliczenie, jeśli T równa się zero. -Uh…- Gregory kartkował książkę a Carlyle cierpliwie czekał, kiedy on szukał odpowiedzi. To było jasne i oczywiste, ale Claire ugryzła się w język. To zajęło mu wyczerpujące, cztery minuty, żeby przyznać się do porażki. Carlyle zapytał trzech innych studentów i w końcu westchnął odwracając się w stronę Claire. -No dalej,- powiedział teraz, wyraźnie zirytowany. -Jeżeli nie ma żadnego T, nie ma również B,- powiedziała. –Więc musi być równe zero. -Dziękuję,- Carlyle obrzucił piorunującym spojrzeniem resztę studentów. – Opłakuję wasz stopień inżyniera, naprawdę, jeśli to wszystko co umiecie, i nie wiecie czegoś, co jest tak oczywiste. Danvers dostaje dodatkowe punkty premii. Gregory, Shandall, Schaefer, Reed, wy wszyscy oblaliście quiz. Jeśli chcecie rozwiązać dodatkowe równania, by zarobić punkty premii, spotkajcie się ze mną po zajęciach. Teraz. Rozdział szósty, entropia resztkowa niedoskonałych kryształków… To była ponura sprawa, pomyślała Claire, mimo, że dostała wysoką ocenę i przyciągnęła na siebie uwagę innych studentów, w dalszym ciągu czuła się znudzona i niedoceniona. Marzyłaby móc pogadać o tym z Myrninem, choćby przez chwilę. Myrnin zawsze był nieprzewidywalny i to było ekscytujące. Zgoda, czasami problemem było tylko utrzymać się przy życiu, ale w dalszym ciągu nie było to nudne. Również nie musiała nigdy patrzeć jak inni studenci pocili się (albo odpowiadali źle), kiedy była w jego laboratorium. Gdyby kiedykolwiek miał tak głupiego asystenta, już dawno by go zjadł. Jakimś cudem przetrwała jedną godzinę, później drugą i następną, by w końcu mogła iść do centrum uniwersytetu zgarnąć colę i kanapkę. Eve nie miała dzisiaj zmiany za ladą w kawiarni, więc zaraz po zjedzeniu lanchu, Claire - po skończonych zajęciach – poszła do Common Grounds, by sprawdzić co u niej.
Był mały ruch, dzięki kapryśnemu harmonogramowi na uczelni; w pomieszczeniu znajdowało się kilku mieszkańców Morganville i grupka, dziesięciu studentów, którzy poważnie rozprawiali o zasługach Jamesa Joyce’a. Claire zajęła wygodny, miękki fotel i rzuciła na niego swój plecak; krzesło i wszystko inne dookoła pachniało espresso z nutą cynamonu. Common Grounds, mimo wszystkich jego wad, w dalszym ciągu miało domową, zapraszającą atmosferę. Ale kiedy odwróciła się w stronę kontuaru zobaczyła posępnego, młodego mężczyznę w krawacie, ubrudzonym fartuchu i umalowanymi na czerwono emo – włosami, spojrzał się na Claire w momencie, gdy podeszła i ziewnął. -Cześć,- powiedziała. – Umm, gdzie jest Eve? -Wylana,- powiedział i ziewnął znowu. – Zadzwonili po mnie, żebym wziął jej zmianę. Człowieku, jestem ugotowany. 48 godzin bez spania – dzięki Bogu za kawę. Jaka jest twoja trucizna? W Common Grounds, to mogłoby oznaczać dosłownie, pomyślała Claire. -Butelka wody,- powiedziała i wyłowiła dużo więcej gotówki niż była ona warta. Nikt w Morganville nie pił wody z kranu. Na pewno nie po inwazji draug. Jasne, oczyścili kanalizację i wszystko, ale Claire – jak większość mieszkańców – nie mogła wyzbyć się myśli, że było w tym coś żywego. Lepiej było zapłacić śmieszną kwotę za butelkę wody z Midland. -Więc, co się stało dzisiejszego ranka, że postanowili ją zwolnić? Ponieważ z tego co wiem, miała w planie przyjść do pracy. -Chłopak za kontuarem, nie był zbyt rozgadany, by jej odpowiedzieć; wzruszył ramionami kiedy szukał jej nabytku i wręczył jej zimną butelkę. Miał dużo tatuaży, wzdłuż całych ramion, w większości były to jakieś chińskie symbole. Claire rozważała zapytanie się o ich znaczenie, ale z jej doświadczenia wiedziała, że prawdopodobnie nie miałby pojęcia. Miał z Eve jedną wspólną rzecz: oboje malowali swoje paznokcie na czarno. -Czy Olivier tu jest? -W biurze, - powiedział gość za ladą. – Ale gdybym był na twoim miejscu, nie próbowałbym. Szef, nie jest w dobry nastroju. Prawdopodobnie miał rację, pomyślała Claire, ale i tak zapukała i otrzymała odpowiedź. -Wejdź, - podążyła za tą komendą, zamykając za sobą drzwi. Chłopak zza lady i inni pracownicy pewnie i tak nie przyszliby jej z pomocą, gdyby sprawy pogorszyły się i nie chciała angażować nie mających żadnego pojęcia studentów. I tak mieli zbyt dużo problemu z Jamesem Joycem. Olivier nawet na nią nie spojrzał, ale nawet nie musiał, pomyślała; i tak prawdopodobnie zidentyfikował ją zanim weszła do jego biura, tylko po jej biciu serca, zapachu krwi, albo czymś innym. Wampiry miały niekończący się zasób mrocznych talentów.
-Pennyfeather zaatakował Eve, poprzedniej nocy- powiedziała. – Kazałeś mu to zrobić? W dalszym ciągu nie zawracał sobie głowy odrywaniem się od patrzenia w jakiś kawałek papieru leżący przed nim, który czytał. Podniósł pióro i napisał notatkę, podpisując się pod spodem. -Czemu tak uważasz? -Zostawił notatkę przypiętą do drzwi, ‘Wykonane na rozkaz Założyciela.’ -Nie jestem założycielem, - powiedział. – A Pennyfeather nie jest dłużej moim stworzeniem. Robi co tylko mu się żywnie podoba. Mimo to, powiedziałbym, że jego postawa jest nakręcana poprzez wpływy publicznej opinii twojego gatunku, jeśli to jest to o co pytasz. Olivier nie zapytał jak się ma Eve, albo co się stało i to, pomyślała Claire, było dziwne. Kiedy po raz pierwszy go poznała, miał w sobie więcej ludzkich instynktów, a teraz wyglądał na starego, złego wampira, nieczułego i zupełnie obojętnego na ludzkie życie. Nie pofatygowałby się sam, by skrzywdzić Eve, ale również nie zadałby sobie trudu, by pomóc jej, jeśli znaczyłoby to, że w ogóle włożyłby w to jakikolwiek wysiłek. - Czy masz jakiś uzasadniony powód, dlaczego mi przeszkadzasz, czy po prostu przyszłaś mnie wkurzyć? -Wiem co się dzieje,- powiedziała delikatnie Claire, a jego pióro przestało się poruszać na papierze. Nagła cisza sprawiła, że poczuła iż zaparło jej dech w piersiach, kiedy stała na krawędzi bezdennej głębiny pełnej ciemności. – Chciałeś zasad w Morganville odkąd odkryłeś jego istnienie. Przybyłeś tutaj, by zdetronizować Amelie i sam przejąć władzę. Ale ona ci nie pozwoliła, więc postanowiłeś być… kreatywny. Teraz, patrzył się na nią w całej okazałości, pomimo tego że jego twarz wyglądała na ludzką, zmiękczona przez luźne, kręcone szare włosy opadające przy niej, jego wyraz twarzy i skupienie całkowicie sugerowało spojrzenie drapieżnika. Nic nie powiedział. Claire kontynuowała. -Amelie ufała ci. Pozwoliła ci się zbliżyć. A teraz ty bawisz się nią, by dostać to, o czym zawsze marzyłeś. Wiesz… to nie wypali. Może i cię lubi, ale nie jest głupia, a kiedy się obudzi – a zrobi to – będziesz żałował, że próbowałeś tego. -Nie sądzę, by mój związek z Założycielką, był twoim zasranym interesem. -Możesz mieć wpływ na inne wampiry, - powiedziała. – Sam mi to mówiłeś wcześniej. Ale byłeś w tym drobiazgowy. Cokolwiek jej robisz, przestań zanim będzie gorzej. Ludzie nie będą znosić traktowania jak bydło, a Amelie nie pozwoli ci zajść tak daleko, jak myślisz. Po prostu… daj sobie spokój. Olivier – może jestem szalona mówiąc to, ale nie jesteś taki. Już nie. Myślę, że w głębi, tak naprawdę tego nie chcesz.
Patrzył na nią pustym, osobliwie jasnym wzrokiem i wrócił do swojej papierkowej roboty. -Możesz już wyjść, - powiedział. – I wiedz, że masz szczęście, masz do tego prawo. -Czemu zwolniłeś Eve?? – zapytała. I to prawdopodobnie był błąd, ale nie mogła nie mogła nie zapytać. Co było zdumiewające, odpowiedział jej. -Oskarżyła mnie, że próbowałem ją zabić, - powiedział. – Dokładnie tak samo jak ty. Niestety, nie jestem w stanie cię zwolnić. Ale moja cierpliwość dobiega końca. Precz. -Nie, dopóki mi nie powiesz… Nie była nawet w stanie zobaczyć go poruszającego się, ale nagle otoczył biurko i rzucił pióro w drewniane drzwi znajdujące się za nią. Był to zwykły długopis, a mimo to zatonął w całej swojej długości, wibrując cal od jej głowy. Claire wzdrygnęła się i wpadła na barierę za jej plecami. Olivier nie ruszył się. Tak blisko, wyglądał jak kość i żelazo, pachniał – co jest bardziej ironicznie – kawą. Z intensywnością w głowie Claire przypominała sobie, że kiedy jeszcze żył był wojownikiem, a teraz nie wyglądał na mniej żądnego krwi niż wtedy. -Idź, - powiedział delikatnie. – I jeśli jesteś mądra, pójdziesz bardzo, bardzo daleko stąd, Claire. Ale w każdym razie zejdź mi z oczu, teraz. Otworzyła drzwi. I w momencie, gdy to robiła, miała rozmyte wrażenie, że ktoś stoi kilka stóp od niej, po drugiej stronie, oraz ludzi gramolących się i wykrzykujących na chłopaka za ladą – Hej! – Potem nie skupiała się na postaci stojącej przed nią, ale na przedmiocie, który trzymała w dłoni. To była kusza ze śrubą srebra. I zanim Claire była w stanie wziąć oddech lub zareagować, kusza była wzniesiona i odpalona. Claire poczuła piekący rumieniec na jej policzku, kiedy śruba przeszła obok niej, dotknęła ręką zakrwawionego zadrapania i wtedy obróciła się by zobaczyć co się stało. Grot utknął w klatce Oliviera, ale na szczęście znajdował się nad linią serca, po prawej stronie. Claire z początku nie mogła w to uwierzyć; błysk srebra powoli rozprzestrzeniał się dookoła trzonka z jasnoczerwonym piórkiem, a Olivier, wbity w siedzenie, odczuwał taką samą dozę zaskoczenia, jak i bólu . Potem cofnął się przed jego biurkiem. Claire nie zastanawiała się; po prostu zaczęła działać, sięgając po strzałę. Strzepnął jej dłoń w furii, tak mocno, że mógł jej połamać jej kości i powiedział przez zęby, -Nie możesz wyciągnąć tego przodem, głupcze. Wyjmij to przez moje plecy! Powiedział tak, jakby nie miał żadnej wątpliwości, że się go posłucha i przez chwilę, Claire kusiło żeby zrobić to o co prosił; to był jej naturalny instynkt, żeby pomagać, albo mogłoby to być forsowanie woli Oliviera. Zatrzymała się w połowie i spojrzała na otwarte drzwi.
Napastnik, spokojnie ładował kolejną strzałę do swojego łuku. Nie była w stanie – nie mogła – rozpoznać tej osoby; to była niewyraźna postać w czarnej masce, zapięta w czarną kurtkę z kapturem i proste, niebieskie jeansy. Czarne buty. Rękawiczki. Nic co zdradzałoby jej dane osobowe, jakiekolwiek, chociażby płeć. Atakujący spojrzał się w górę i zobaczył ją stojącą tam, a ona poczuła się wyluzowana, bezbłędnie i nie mogła tego określić. Potem zwrócił się do niej i pokazał na drzwi. Ty. Na zewnątrz. -Claire – warknął Olivier. Jego głos był teraz chrapliwy i pełen furii. – Wyciągnij grot! -Czy zatrudniłeś Pennyfeathera, by zabił Eve? Rana wokół srebra zaczęła palić się i czernieć i to musiało cholernie boleć, nawet jeśli od razu nie było śmiertelne, bo próbował na nią warczeć, jednak z jego ust wydobył się tylko cichy jęk. Upadł do pozycji siedzącej na podłogę, opierając jedno ramię o biurko. Prawie się zadławiła, prawie, ponieważ wyglądał teraz bardzo źle… podatny na zranienie i skrzywdzony. Ale później jego oczy zaczęły błyszczeć czerwoną furią i syknął, -Sam powiem mu, żeby cię zabił, jeśli nie zrobisz tego co ci powiem, dziewczyno. Jesteś maskotką, nie człowiekiem. -Zabawne, - powiedziała, - wiedząc, że jestem jedyną rzeczą stojącą między tobą i człowiekiem z łukiem. - Dosłownie. Zamaskowany kształt, w dalszym ciągu stał za nią, gotowy do ataku. Tylko ona blokowała mu drogę. – Zrobiłbyś to? -Nie! – ryknął i rzucił się konwulsyjnie na bok. Trucizna oddziaływała na niego i to w bardzo szybkim tempie. Claire odwróciła swoją twarz w kierunku niedoszłego – mordercy i zauważyła, że tym razem celował swoją kuszą w jej osobę. Bezpośrednio. Z drogi, pokazał jeszcze raz, nieprzyjaźnie. Claire pokręciła głową. -Nie mogę. – Nie próbowała tego wyjaśnić i niekoniecznie wiedziała, czy w ogóle potrafiła; nie miała żadnego powodu na świecie, dlaczego nie miałaby stąd odejść, od Oliviera i zostawić go na pastwę losu. Najwyraźniej wszyscy klienci uciekli z kawiarni, wliczając w to chłopaka zza lady i resztę studentów. Tylko ona stała między Olivierem a śmiercią. Zgadywała, że robiła to, ponieważ nie dbała o to, że był to Olivier, w ogóle. Zrobiłaby to dla kogokolwiek. Nawet Moniki. Nienawidziła znęcania się. Nienawidziła, gdy ktoś kopał pod kimś dołki, czy to pod nią czy pod nim, a Olivier zdecydowanie znajdował się w dołku. Kimkolwiek była postać trzymająca łuk, on lub ona rozważała zastrzelenie jej, by dobić Oliviera. Mogła to zobaczyć, nawet jeśli twarz była niewidoczna i wiedziała, że w tym momencie była w większym niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek indziej, w Morganville. Była zdana całkowicie na łaskę postaci z łukiem. Nikt nie mógł, lub nie chciał jej pomóc. Czuła gryzący swąd palonego
ciała, za nią. Olivier nie wyglądał dobrze i jego stan błyskawicznie się pogarszał. Zamaskowany atakujący skinął lekko głową, w uznaniu za to, czego nie powiedziała. Zwolnił kuszę, po czym spakował ją do czarnego, płóciennego worka i wycofał się w stronę sklepu. W blasku światła dziennego, straciła go ze swojego pola widzenia, mimo że miała odczucie, że atakujący nie zdjął maski wychodząc na ulicę. Claire nie próbowała go gonić. Stała tam przez krótką chwilę, po czym odwróciła się w stronę Oliviera i spojrzała na niego. -Jeśli to dla ciebie zrobię, - powiedziała. – wisisz mi przysługę. I zamierzam się o nią upomnieć. Był ponad dokonywaniem zgryźliwych uwag. Skinął tylko głową, jakby nie mógł zebrać siły, by zrobić coś więcej i udało mu się przekręcić nieco dalej, na brzuch. Ostry, haczykowaty koniec śruby wystawał z jego piersi, trzy cale poniżej jego łopatki. Krawędzie były ostre jak brzytwy. To właściwie była dobra rzeczą; ponieważ mogły nie narobić mu dużo krzywdy w ten sposób. Ale musiała ją wyjąć zanim trucizna ze srebra rozprzestrzeniłaby się bardziej– miała do wyboru albo to, albo zostawienie strzały na dobre – i prawie mogła usłyszeć głos Shane’a mówiący w jej głowie, że to słuszny wybór. Z zaciśniętymi zębami, owinęła luźnym materiałem swojej bluzki ostry koniec strzały, złapała poniżej za trzonek i pociągnęła ją szybko z całej swojej siły. Prawie się zatrzymała, gdy Olivier znowu syknął, jego usta otworzyły się w niemym krzyku – niemym, ponieważ nie mógł wciągnąć powietrza, by wydobyć go z siebie – ale nie odważyła się zatrzymać. Lepiej żeby bolało teraz, niż by umarł później. Wydawało się to trwać wieczność, ale musiało minąć kilka sekund zanim całkowicie wyciągnęła grot. Rzuciła strzałę na podłogę z brzęczącym dźwiękiem i próbowała nie myśleć o krwi spływającej z jej koszulki, kiedy wyciągała ją z jego ciała. Albo kogo krew mogła to być, ponieważ tak naprawdę nie należała do Oliviera, czy może się myliła? Była pożyczona, albo ukradziona, od kogoś innego. Wstała, ciężko oddychając i próbując nie zwymiotować, przez to co dopiero zrobiła – nie przez krew, albo spowodowany ból, ale fakt, że właśnie uratowała Olivierowi życie. Zdała sobie z tego sprawę, że Shane byłby na nią bardzo zły; mogła odejść i nazwać to karmą. Albo przynamniej sprawiedliwością. Ale teraz, nie byłoby to mądrym posunięciem. Jeżeli Amelie próbowała ich dopaść – wysyłając Pennyfeathera, a nie Olivier – wtedy potrzebowała jego po swojej stronie. Przynajmniej teraz. Olivier odwrócił się na swoje plecy, ze szczelnie zamkniętymi oczami. Zranienie na jego klatce piersiowej w dalszym ciągu paliło i najwyraźniej bardzo bolało, ale powoli goiło się. Wampiry zawsze same się uleczały.