Spis treści
Karta tytułowa
Spis cyklu
Część pierwsza. Barton i Bladonfort, 61 rok przed Chrystusem
Część druga. Kanawan
Część trzecia. Mearhold
Część czwarta. Maidun
Nota historyczna
Podziękowania
O autorze
Karta redakcyjna
Okładka
Dla Nicoli i Charliego
W 55 roku przed Chrystusem Brytanię najechało sto tysięcy rzymskich legionistów, dowodzonych przez Juliusza
Cezara. Otworzyli front wzdłuż linii brzegowej Kentu, gdzie wylądowali, ale ponieważ nie zdołali pchnąć go dalej,
rychło wrócili do Galii, stanowiącej wówczas ich bazę wypadową.
Rok później Cezar ponownie przeprawił się przez kanał, ale tym razem na czele dwudziestopięciotysięcznej armii
złożonej z jazdy oraz piechoty. Przypłynęli na wyspę sześcioma setkami dopiero co zbudowanych transportowców.
Dowodzący tak wielką armią Cezar z pewnością miał zamiar podbić i okupować Brytanię, jednakże, kilka miesięcy po
lądowaniu, potężne rzymskie wojsko znowu umknęło do Galii, nie mogąc się pochwalić znacznymi sukcesami i nie
zabierając z wyspy nic, co czyniłoby w oczach senatu zasadnym tak kosztowne przedsięwzięcie.
Rzymianie ponowili atak na Brytanię dopiero w roku 43, niemal stulecie później.
Pokolenia historyków budowały swoją wiedzę o tamtych czasach w oparciu o jedyny zapis inwazji z lat 55 i 54 –
pamiętnik Juliusza Cezara – gdzie możemy przeczytać, że Rzymianie odnieśli zwycięstwo we wszystkich bitwach, do
których stanęli na brytyjskiej ziemi, ale jako że nigdy nie nosili się z myślą, by długo bawić na wyspie, w końcu odpłynęli
w glorii i chwale, w całości nienadszarpniętych sił.
Ta historia opowiada o tym, co wydarzyło się naprawdę.
Część pierwsza
BARTON I BLADONFORT,
61 ROK PRZED CHRYSTUSEM
U
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
1
ROZDZIAŁ
waga z tymi włóczniami, idzie się!
Dug Fokarz przepchnął się na tyły między stojącymi w zwartym szyku żołnierzami. Pierwsza linia była dla
młodych, którzy nie nauczyli się jeszcze strachu przed bitwą, i dla starych, którym ubzdurało się, że nie są gorsi od
młodych.
Dug umiejscowił się w połowie drogi między oboma kategoriami. Chodził po świecie jakieś czterdzieści lat, nie był już
więc młodzieniaszkiem, i chciał myśleć, że sam nie jest gorszy od młodych, ale z jego ponurych, jednoznacznych,
a czasem wręcz upokarzających doświadczeń wynikało, że to młodzi zawsze są górą. Nawet jeśli przegrywali, wygrywali,
ponieważ mieli swoją młodość, która Duga dawno już opuściła.
I oto znowu jest tutaj, w szeregu, czeka na kolejną przeklętą przez Belenosa bitwę. Gdyby wszystko poszło zgodnie
z planem, prowadziłby teraz żywot szacownego starca, pana na włościach, pracującego we własnym gospodarstwie na
północnym wybrzeżu Brytanii. Strzygłby owce, skórował foki i bawił się w chowanego z wnuczętami. Już witał się z takim
właśnie życiem, aż tu nagle złośliwy los wyskoczył zza krzaka i kopnął go w rzyć, aż się okręcił. Od tamtej chwili minęło
jakimś cudem dziesięć długich lat, a każdy kolejny rok dokonywał swego żywota, znajdując go wcale nie bliżej celu, który
wydawał się taki osiągalny za młodu.
Gdybyśmy tylko byli kowalami własnego losu, rozmyślał często, a nie byli zdani na łaskę jakiegoś innego kowala, który
kuje go za nas.
Skupiona w szeregach hołota rozstąpiła się na jego wołanie, co sprawiło mu niejaką satysfakcję. Może i nie czuł się
silny, ale wciąż wyglądał na silnego. No i był w końcu Wojownikiem, czyż nie? Jego wysunięty podbródek porastało gęste
brodzisko, na dużej głowie nosił pordzewiały, lecz wciąż solidny, niezdobiony hełm. Porządnie naoliwiona kolczuga lśniła
kosztownie w porannym słońcu, a jej ciężar spłaszczał jego, z każdym rokiem coraz krąglejszy, kałdun. Masywnym
młotem bojowym, który zwisał na skórzanym rzemieniu z jego prawej ręki, mógłby powalić każdą mityczną bestię.
Płacono mu godziwy pieniądz za to, by jako Wojownik stawał do bitwy w pierwszej linii, skąd mógł dowodzić resztą
żołnierzy – a więc powinien chyba stanąć w pierwszej linii z resztą żołnierzy. Nie czuł jednak potrzeby, by wypełniać
wszystkie co do jednego punkty umowy. Czy nawet te dwa jedyne. Bo nikt się nie dowie, to po pierwsze, a po drugie, nie
będzie dziś żadnej bitwy. Dostanie pełny żołd za stanie przez cały dzień na polu jako jeden z tysięcy żołnierzy. Żołnierzy,
akurat. Zwykłych ludzi, ot co. Znalazłoby się może jeszcze kilku Wojowników – Dug skinął kilku znajomym głową na
powitanie – ale reszta to mężczyźni i kobiety, którym za cały pancerz służyły co najwyżej złachane skórznie. Trudno ich
było zwać żołnierzami. Włócznie nie leżały im w garści tak dobrze jak grabie i widły. Właściwie to niektórzy mieli
w garści właśnie grabie i widły.
A to co tu robi, na Camulosa? – pomyślał, gdy jego wzrok spoczął na niewysokim, łysym, acz brodatym człowieczku,
który trzymał długi kij zakończony gigantyczną głownią rzeźniczego tasaka. Chyba do wycinania wielorybiego tłuszczu.
Szmat czasu nie widział podobnego ustrojstwa i naszła go myśl, by spytać właściciela, co robi tak daleko od morza. Rzecz
w tym, że nagłe zaciekawienie sprzętem wielorybniczym nie pomoże mu utrzymać wizerunku srogiego Wojownika.
Przepchnął się na otwarte pole. Za plecami prowizorycznej armii Barton ganiały się po zalanym słońcem pastwisku
dzieci w tunikach z surowej wełny, śmiejąc się, bijąc i płacząc. Starszyzna siedziała w rozproszonych grupkach, narzekając
na formację armii i inne rzeczy, które były o niebo lepsze za jej czasów. Po lewej Duga siedział na stercie szmat
pogardzany przez wszystkich druid, stary pijak, obowiązkowy świadek każdej bitwy. Krzyczał coś na wpół zrozumiale
o nieuchronności rzymskiej inwazji, podobnie jak wszyscy pijani druidzi, których widywał ostatnio Dug.
Dalej przy moście znalazł dekowników i dezerterów – przedstawicieli znamienitszych rodów Barton. Kilku stojących
tam mężczyzn spoglądało na Duga, zastanawiając się może, dlaczego ich najdroższy najemnik robi sobie przerwę od
obowiązków, za które słono mu zapłacono.
Wsparł więc ręce na biodrach, jak często to robili poważni dowódcy, i starał się wyglądać, jakby szukał słabych
punktów w szeregu. Jeśli go zapytają, powie, że grunt to sprawdzić ostatni szereg linii obronnej.
Dug nie spodziewał się, że spędzi dzisiejszy słoneczny poranek w armii Barton. W forcie zatrzymał się ledwie wczoraj. Ni
z tego, ni z owego gruchnęła wieść, że oddziały jazdy i rydwany króla Zadara z zamku Maidun będą przejeżdżać tędy
w drodze powrotnej z łupieży miasteczka i fortu Boddingham.
Boddingham było siołem mniejszym od Barton, położonym jakieś czterdzieści mil na północny wschód Krawędzicą.
Przestało płacić Maidun daninę. Być może boddinghamczycy poczuli się bezpiecznie setki mil od tronu i stolicy imperium
króla Zadara, ale najwidoczniej umknęło im, że licznymi biegnącymi teraz przez kraj drogami tłuczniowymi i kredową
Krawędzicą jazda i rydwany Zadara pokonają tę odległość w zaledwie trzy dni, albo i szybciej, jak się pospieszą.
Przemieszczenie całej armii zajęłoby o wiele dłużej, z czego Dug doskonale zdawał sobie sprawę, bo sam w swoim czasie
prowadził i spowolnił przemarsz niejednego wojska, ale z kim by nie gadał, wszyscy jak jeden mąż twierdzili, że
względnie nieduży oddział konnicy Zadara niechybnie zrówna z ziemią średniej wielkości osadę, taką jak Boddingham.
Jeśli to prawda, w jej skład muszą chyba wchodzić elitarni gwardziści bogini wojny Machy.
Siły Maidun minęły Barton dwa dni nazad, zbyt skupione na wymierzeniu Boddingham należytej kary, żeby mitrężyć
dłużej, niż było trzeba, by zebrać drewno i uzupełnić zapasy wody i piwa. Jednakże teraz, w drodze powrotnej, kiedy
skrwawiła już miecze i pochwyciła niewolników, piekielnie dobrze wyszkolona mała kompania może nabrać chętki, by
przy okazji zgnieść jak pluskwę słabe i niegotowe do obrony Barton.
– Te! – krzyknął do Duga jakiś facet zeszłej nocy. Nieśmiertelna kurtuazja południowców.
– No? – odparł.
– Bić się umiesz?
Pomyśleć by można, że jego wyszczerbiony żelazny hełm, kolczuga i młot bojowy stanowiły dostateczną odpowiedź na
to pytanie, ale południowcy, o czym Dug wielokrotnie się już przekonał, byli tak lotni jak uprzejmi.
– Ano, Wojownikiem jestem.
Tak oto skończył jako jeden z uczestników narady wojennej, zebranej naprędce zeszłej nocy. Właściwie to miał zamiar
iść zaciągnąć się do armii Zadara, przejadł już mu się bowiem los wędrownego najemnika. Ma się rozumieć, nie puścił
o tym pary z gęby przy sposobiących się do obrony wojach.
W długim domu Barton upchnięto około pięćdziesięcioro co ważniejszych mężczyzn i kobiet, tych samych, których
próżno by szukać w szeregu na polu bitwy, i utworzono z nich radę wojenną. Nazywanie tej budy „długim domem” było co
najmniej pretensjonalne. Kolejne dziwactwo południowców, skwitował. Po pierwsze: nie był długi, tylko okrągły. Po
wtóre: miał góra dwadzieścia kroków średnicy. Co najwyżej „średni dom”. Ale prędzej zwyczajna chałupa z błota, łajna
i trawy na stelażu z gałęzi powtykanych między sterczące z ziemi drągi. Stożkowe sklepienie z trzciny podtrzymywały
cztery grube pale. Dug mógłby im pokazać, jak buduje się taką chatę bez wewnętrznych wsporników, które zajmują zbyt
dużo miejsca. Może chałupę sklecono w czasach, gdy architektoniczna innowacja, o której myślał, nie zdążyła się jeszcze
przyjąć? U stóp wzgórza rosło dość drzew, a w wiosce mieszkało dość chłopa, by uwinąć się z robotą w try miga. Sęk
w tym, że to konkretne plemię pozbawione było smykałki do budownictwa i nie przejawiało chęci do nauki. Jeden ze
wsporników przechylił się alarmująco, a przy samych drzwiach ziała w suficie wielka, z pewnością nieplanowana dziura.
Po długim gorącym dniu, nawet pomimo dodatkowej luki w stropie, w chałupie panował zaduch i śmierdziało potem.
Przydałyby się podwójne otwory wentylacyjne. Dug mógłby im też pokazać, jak je zrobić.
Włodarz Barton, król Mylor, rozsiadł się na wielkim, drewnianym krześle na postawionym w środku podwyższeniu
i pocierał wierzchem dłoni swoje dwa jedyne, choć całkiem już przegniłe, zęby. Wodził po zebranych załzawionymi
oczami, wznosząc co jakiś czas gromki okrzyk: „Uuu-uuu!”, który kojarzył się Dugowi z odgłosem, jaki wydaje posunięta
w latach foka. On nawet wygląda jak posunięta w latach foka, pomyślał. Gładkie fałdy tłuszczu czyniły jego szyję szerszą
od wyłysiałej, pokrytej plamami wątrobowymi czaszki, lśniącej od potu w migotliwym świetle pochodni, a pod szerokim,
płaskim nosem wyrastał rzadki wąs. Słyszało się głosy, jakoby król Barton postradał zmysły. Wyglądało na to, że lubujący
się w plotkach bardowie przynajmniej ten jeden raz mówili prawdę.
Po prawicy Mylora siedział druid Elliax Goldan, faktyczny rządca wioski we wszystkim poza mianem. Dug słyszał, że
komu jak komu, ale naczelnemu druidowi Barton lepiej nie podpaść. Na oko był od Duga nieco młodszy; chudy, o blisko
osadzonych w różowej twarzy czarnych oczkach, zbiegających się po obu stronach przydługiego nosa. Jakiegoś takiego
szczurowatego. Gdyby miał osądzić tego człowieka po twarzy – a wielokrotnie przekonywał się, że takie osądy rzadko nie
pokrywają się z prawdą – z Elliaxa był mały, wredny drań. W drodze na południe Dug spotkał niezliczonych druidów.
Dzielili się na trzy rodzaje: typ mądrego uzdrowiciela, który służył poradą i leczniczymi konkokcjami, typ szalonego
moczymordy plotącego trzy po trzy o rychłej zagładzie – niemal zawsze dokonującej się za pośrednictwem Rzymu – oraz
typ rozstawiającego wszystkich po kątach ważniaka, który cieszy się łaską bogów i posłuchem wśród gminu. Elliax bez
wątpienia należał do tej ostatniej grupy.
Po lewicy Mylora zasiadła żona druida, Vasin Goldan, o błyszczącej, pokrytej plamkami skórze i wielkich, osadzonych
szeroko oczach, wchodzących niemal na czoło i wykrzywiających linię włosów. Dug słyszał, że we wsi nazywano ją Żabią
Mordą. Kropka w kropkę ropucha. Foczy łeb, szczurzy kinol i żabia morda. Cała cholerna menażeria.
Za plecami Elliaxa i Mylora stali czterej Wojownicy w kolczugach. Fakt, że włodarze potrzebują ochrony przed
własnym ludem, nigdy dobrze nie wróżył.
Elliax uciszył harmider kilkoma klaśnięciami, gdy Dug wyjaśniał właśnie jakiejś młodej kobiecie, jak naprawiłby dach
chaty.
– Niechaj rozpocznie się narada! – wyrzekł zaskakująco głębokim głosem. Dug prawie spodziewał się, że zapiszczy.
– Nie moglibyśmy na zewnątrz? – spytał, odciągając kolczugę od szyi, by wpuścić nieco powietrza. Wydostał się zza
niej przenikliwy odór spoconego ciała. Kobieta, z którą rozmawiał, aż się odsunęła. Zakłopotanie sprawiło, że zrobiło mu
się jeszcze goręcej.
– Narady wojenne Barton odbywają się w długim domu! – zawołał Elliax, czerwieniąc się.
– Nawet kiedy jest w nim tak gorąco, a na zewnątrz jest tyle miejsca? Czy to nie głupie?
Kilka osób pokiwało głowami.
– Gorrrronco! – zakrzyknął król Mylor.
Ludzie gadali, że król stracił rozum wraz z bogactwem i pozycją Barton dziesięć lat temu, kiedy założył się z królem
Zadarem, że pięcioro najlepszych wojów Barton powali czempiona Maidun. Ów czempion, chłop jak dąb, Carden
Nancarrow, rozerwał na sztuki czterech mężczyzn i jedną kobietę i nawet się nie spocił. Od tamtego dnia Barton płaciło
Maidun zbójecką daninę.
Elliax utrzymywał, że przekonawszy Mylora do pojedynku jeden na pięciu i rezygnacji z obrony porządnie
ufortyfikowanej warowni, uratował Barton przed unicestwieniem. Przez minioną dekadę służył wiosce jako reprezentujący
Zadara urzędnik oraz poborca podatków. Druid twierdził, że początkowa wysokość daniny w ciągu kilku lat
doprowadziłaby Barton do ruiny i że jego zasługą jest przekonanie Maidun o mikrych dochodach wioski oraz skłonienie
króla Zadara do obniżenia żądań. Wszystko, o co poprosił w zamian, ograniczało się do drobiazgów w postaci ziemi,
jedzenia i żelaza oraz – błahostka – okazjonalnej godziny sam na sam z którąś z królewskich córek. Podczas gdy
mieszkańcy wioski chodzili stale niedożywieni, Elliaxowi dobrze się wiodło, jego żona tyła, a niezamężne dziewki rodziły
dzieci o podejrzanie szczurzych twarzach. Każdy, komu nie w smak były przywileje, jakimi król obdarzał druida, szybko
okazywał się wskazanym przez Elliaxa w druidzkiej wizji – zesłanej przez samych bogów – wybrańcem, który wędrował
na południe do samego Maidun jako członek kwartalnej daniny niewolników.
– Nie mamy się czego bać – ciągnął Elliax, ignorując Duga i króla Mylora. – Nawiedziła mnie wizja. Płacimy Zadarowi
należną daninę i jest w interesie Zadara, byśmy płacili ją dalej. Nie uniesie przeciw nam miecza.
– Jak mamy wierzyć, że Zadar zachowa się racjonalnie? – krzyknęła z tyłu chaty jakaś młoda kobieta. – A co zrobił
z Cowton w zeszłym roku?
Dug słyszał o Cowton. Wszyscy słyszeli. Zadar zrównał miasteczko z ziemią. Wyrżnął mężczyzn, kobiety, starców,
dzieci, bydło... Dwa tysiące ludzi i Danu raczy wiedzieć, ile zwierząt pozabijano albo sprzedano Rzymowi. I nikt nie
wiedział dlaczego.
Elliax łypnął na króla Mylora. Ten drapał się w kroku.
– Kto jest waszym naczelnym druidem? – spytał Goldan. Nikt nie odpowiedział, a on uśmiechnął się jak żaba, która
złapała wyjątkowo tłustą muchę. Rozłożył szeroko ramiona. – Dzisiejszego ranka złożyłem w świętym gaju ofiarę
z morskiego ptaka z Wyspy Aniołów, aby usłyszeć jego opowieści o przyszłości. Gdy ptak trzepotał skrzydłami,
umierając, dobiegł mych uszu jakiś dźwięk. Uniosłem więc wzrok i oto ukazała mi się wiewiórka, sycząca na kota. Ale kot
poszedł swoją drogą, nie wyrządzając jej najmniejszej krzywdy. – Elliax, którego twarz przybrała wyraz zadowolenia,
potoczył wzrokiem po pomieszczeniu i utkwił go w Dugu. Większość zebranych popatrzyła po sobie i skinęła głowami.
Najczęściej wiadomości od bogów były zbyt zagadkowe dla Duga, ale tę jedną rozgryzł w mig.
– To wszystko wyjaśnia! – stwierdził jakiś krępy mężczyzna.
– Taa, jeśli to w ogóle prawda – mruknęła kobieta za plecami Wojownika. – Słyszał kto kiedy syczącą wiewiórkę?
– Nikt nie odważyłby się kłamać w tak poważnej sprawie! – odszepnął na to mężczyzna, będący zapewne, co można
było wnosić z pobrzmiewającej w głosie frustracji, mężem kobiety.
Elliax kontynuował:
– Zajrzałem głęboko we wnętrzności ptaka i ujrzałem w nich boginię Danu. Rzekła mi, że nie mamy się czego bać ze
strony Zadara. Następnie dostrzegłem oblicze Machy, która wyłożyła mi, jaką musimy obrać strategię. Dawno już nie
spadł deszcz, Zadar nie pójdzie więc Krawędzicą, ale skieruje się na przełaj przez niziny tą samą drogą, którą szedł na
Boddingham. Macha powiedziała mi, że powinniśmy zebrać wszystkich w dolinie i utworzyć szereg tarcz i włóczni
pomiędzy dwoma zakrętami rzeki po drugiej stronie mostu. Jazda i rydwany nic nie wskórają przeciw włóczniom.
– Chyba że szyk pójdzie w rozsypkę – zauważył Dug. Zwykle z bogami się nie wadził, zwłaszcza z Machą, ale ci ludzie
nie mieli pojęcia o bitwie, ktoś więc musiał wbić im do głowy podstawy. Pomruki aprobaty zachęciły go do
kontynuowania: – Bo jak pójdzie, to równie dobrze będziecie mogli uformować go z dzieci z trzcinowymi witkami
w rękach. Dlaczego nie zebrać wszystkich w forcie? Moglibyście przez noc umocnić mury – wyostrzyć kąty, zacieśnić
palisadę, zatknąć w rowie kilka zaostrzonych kołków – a nie dostaną się do środka, choćby się skichali.
– Mielibyśmy zostawić na pastwę armii Zadara nasze gospodarstwa, domy i pola? – Elliax splunął z pogardą. Jego głos
robił się coraz bardziej piskliwy. – Jesteś tak głupi, na jakiego wyglądasz, przybyszu z północy! I tak nie powinno cię tu
być. Nie jesteś z Barton. Niby dlaczego szereg miałby pójść w rozsypkę? Widzi mi się, że bogowie wiedzą więcej od
jakiegoś obdartego byłego Wojownika. Ja zaś otrzymałem poradę od trzech bóstw, albowiem głębiej w trzewiach ptaka
dostrzegłem jeszcze oblicze Dwyna.
– Niezły tłok, jak na jedno biedne ptaszysko – odezwała się kobieta za plecami Duga. Mąż ponownie kazał jej milczeć.
Elliax zignorował ich oboje.
– Sprytny Dwyn udoskonalił ów plan. Rzekł mi, bym wysłał do Zadara jeźdźca, aby powiadomił króla, że lud Barton
postanowił uświetnić przemarsz jego wojsk, formując ceremonialną linię bitewną. Obronimy nasze ziemie, demonstrując
szacunek. Oto myśl strategiczna, o której mieszkańcy północy nie mają pojęcia.
– Czy na pewno właśnie to miał na myśli Dwyn? – Dug nigdy jeszcze nie kwestionował słów druida, ale plan Elliaxa nie
trzymał się kupy. – Przezorny zawsze ubezpieczony, wie to w moich stronach każde dziecko.
Usta naczelnego druida wykrzywił szyderczy uśmieszek.
– Mamy proce, i to o wiele więcej, niż mógłby mieć Zadar. Jego żołnierze będą walczyć z rydwanu i końskiego
grzbietu, my zaś skryjemy się za tarczami. Jeśli Zadar spróbuje zaatakować, osłonią nas tarcze, a na wraże głowy spadnie
grad pocisków. Zadar nie jest głupcem. Nie zaatakuje! Wie bowiem, że na nic mu się to nie zda. Nie zapominajcie, dobrzy
ludzie, że sami bogowie przemówili do mnie. Może gdybyś uważniej ich słuchał, przybyszu, nie musiałbyś się włóczyć po
kraju za robotą. I to jeszcze w twoim wieku. Koń by się uśmiał.
Duga zapiekły uszy. Elliax odwrócił się i począł objaśniać swój plan. Szlag by go trafił, plan tego nadętego bubka miał
ręce i nogi. Konna czy w rydwanach, szarża na linię włóczni to samobójstwo. Konie również miały tego świadomość, więc
podobny manewr miałby znikome szanse powodzenia. Druid nie mylił się również w kwestii broni dystansowej. Tarcze
i proce to faktycznie doskonałe rozwiązanie.
Ukształtowanie terenu także działało na korzyść bartończyków. Aby przedostać się na ziemie Barton z miejsca, gdzie
prawdopodobnie przejedzie Zadar, należało pokonać rzekę. Jedyny most w promieniu wielu mil znajdował się w środku
rozległego zakola. Najlepszym sposobem na złamanie szeregu włóczników było zajechanie wroga galopem od flanki
i zaatakowanie od tyłu. Wojska Maidun nie zdołają tego dokonać, ponieważ na przeszkodzie staną im oba łuki
meandrującej rzeki. A jednak w planie druida widać było jak na dłoni jeden słaby punkt.
– Dlaczego nie uformować szyku po tej stronie mostu? – główkował Dug. – Zdołamy go utrzymać bodaj garstką
żołnierzy, obronić w ten sposób większość ziem i nie rezygnować przy tym z tej twojej małej procesji. Jeśli Zadar
przypuści szturm, a twoja długa linia piekarzy i garncarzy ugnie się pod naporem – co prawdopodobnie nastąpi – to
znajdziemy się między młotem a kowadłem, między rzeką a wrogą armią.
Na twarzy Elliaxa wykwitł grymas, jakby ktoś właśnie odlał się na łoże pogrzebowe jego bliskiego krewnego.
– Dalej śmiesz bluźnić bogom? Oni w odróżnieniu od ciebie wiedzą, że po drugiej stronie rzeki znajdują się żyzne
ziemie.
– Czy nie twoje przypadkiem, że zapytam?
– Zamknijże się i przestań wystawiać się na pośmiewisko. My w Barton dzielimy się ziemią. Należy do wszystkich, ty
głupcze z północy. – Elliax wwiercił się w niego wzrokiem, po czym niespodziewanie uśmiechnął się, jakby przyszło mu
na myśl miłe wspomnienie. – A może mało ci jednej ofiary? Podejdź tu, a przekonamy się, co twoje flaki mają do
powiedzenia o intencjach Zadara. Z tak opasłego brzuszyska wyczytamy przyszłość na dziesięć najbliższych zim! Bob,
Hampcar, nie chcielibyście sprawdzić, ile ten przemądrzalec wie o walce?
Dwaj z czterech gwardzistów wystąpili naprzód i wysunęli do połowy miecze z pochew. Obydwaj chłopy na schwał;
jeden miał pociągłą twarz o mocno zarysowanej żuchwie, a rozciągnięte w groźnym wyrazie usta ukazywały niezwykle
białe zęby. Twarz drugiego była gładko ogolona i poznaczona czerwonymi bliznami, biegnącymi od kącików ust do
splątanej strzechy włosów za uszami. Takie rany powstawały przez nacinanie ust z obydwu stron, a potem torturowanie
ofiary. Dug widział, jak wykorzystywano w tym celu żelazny świder, którym wwiercano się w nadgarstki. Ofiara
wrzeszczała, rozrywając ciało od ust do uszu. Jeśli rany się zaleczyły, a torturowany nie zmarł w wyniku infekcji,
zostawały mu na twarzy dwie blizny w kształcie upiornego uśmiechu. Na północy zwano to pocałunkiem Scrabbiów, od
nazwy plemienia, które szczególnie lubowało się w przyozdabianiu w ten sposób twarzy wrogów. Mężczyźni zwykle
zapuszczali brody, by zakryć zeszpecone usta, ale ten golił się, by każdy mógł je zobaczyć. Blizny były bardzo efektowne,
jeśli chciało się wyglądać jak żądny krwi skurwiel. Jak widać na załączonym obrazku.
Dug podjął decyzję, by nie mierzyć się z nimi.
– Staniesz do boju? Czyś tchórz? – szydził Elliax.
Dug skrzyżował z nim wzrok, starając się sprawiać wrażenie, że za nic ma te pogróżki. Nie musiał stawać w szranki
z czterema Wojownikami, by czegoś dowieść. Ani z dwoma. A poza tym, jeśli plan ułożony został przez Dwyna, boga
szachraja, Machę, boginię wojny, i Danu, boginię matkę, to kim był Dug, by kręcić nosem? Mógłby raczej przystąpić do
negocjacji zapłaty za miejsce w pierwszym szeregu i wynieść się stąd wieczorem z cięższą sakiewką i flakami wciąż
w brzuchu.
– Staniesz, pytam?
– Raczej nie.
– Głupi, gruby i jeszcze tchórz. Wojownik, jak pragnę zdrowia! – Druid rozejrzał się triumfalnie i jakby nieco urósł. –
Nie dajcie posłuchu paplaninie tego głupca. Wskazano mi drogę. Poczyniono plany, a król Mylor je zaaprobował. – Mylor
podniósł wzrok i uśmiechnął się na dźwięk swego imienia, a potem wrócił do grzebania przy genitaliach. – Nie lękajcie się
– podjął Elliax. – Zadar nie stał się tym, kim jest, walcząc z przeważającymi siłami. Jesteśmy zupełnie bezpieczni.
A więc następnego dnia o świcie wszyscy, którzy nie byli zbyt młodzi, schorowani lub ważni, by wziąć broń w garść –
około czterech tysięcy mężczyzn i kobiet – przekroczyli most i zebrali się na wielkim polu pomiędzy dwoma zakrętami
rzeki. Zbieranina rolników, rzemieślników i łowców z Barton oraz mniejszych okolicznych wiosek i farm szła, powłócząc
nogami i nie bardzo wiedząc, co właściwie ma robić, ale nie oponując, gdy Dug i inni formowali z niej tak efektowny
szereg, jak tylko się dało, wypychając naprzód tych z relatywnie najmniej wyszczerbionymi i pordzewiałymi tarczami
i włóczniami. Dug popędził kilka osób o dłuższych włóczniach na tyły, jak należało, aby w trakcie zwarcia pierwszych
szeregów z przeciwnikami mogli zadawać swoją bronią ciosy z daleka. Wiedział jednak, że psu na budę jego starania, bo
nawet jeśli pierwszy szereg zewrze się w boju z bodaj tylko połowicznie wyćwiczonym wojskiem i tak będzie miał
przejebane. Ale przynajmniej mógł czymś się zająć i pokazać, że się zna.
Dzieci i starcy przekroczyli rzekę i stłoczyli się za wojskiem, wspinając się na wozy, pudła i beczki, aby móc widzieć
przemarsz armii Zadara. Członkowie znamienitych rodów zjawili się na samym końcu, wszyscy odziani w wyraźnie już
znoszone, ale z pewnością pyszne niegdyś szaty. Mylor, Elliax i jego żona Vasin przybyli na miejsce ostatni; zasiedli
w postawionych na największych wozach krzesłach z długiego domu.
Robiło się coraz cieplej. Na tyłach oddziału panowała karnawałowa atmosfera. Szalony druid przestał się drzeć, dzieci
bawiły się nieco ciszej, a starcy zaniechali gderania i zaczęli pić i wspominać dawne bitwy. Między nogami plątały się
szczeniaki. Starsze psy włóczyły się po polu, dając się głaskać i drapać za uchem. Szeregi rzedły; ludzie szli po coś do
picia, odchodzili na bok, by przysiąść na moment albo z kimś pogadać.
Dug akurat przepychał się naprzód, aby przywitać się z jakimiś wypatrzonymi wcześniej starymi wiarusami, którzy
przytaszczyli ze sobą gigantyczną beczkę cydru. Wtedy zza drzew sto kroków dalej wyłoniła się w końcu awangarda
królewskiej armii. Kilka krzyków przywołało wszystkich do porządku i raptem zaległa cisza jak makiem zasiał.
– Podniesiesz mnie? Proszę. – Dug spojrzał w dół na małego, wychudzonego chłopca o wielkich brązowych oczach
i zmierzwionej czuprynie barwy świeżo zaoranej ziemi. Szkrab odwzajemnił spojrzenie. – Proszę – nie ustępował,
rozwierając powieki jeszcze szerzej.
Dug westchnął i wziął małego na barana. Prawie nic nie ważył.
– To jest Zadar? – zaszczebiotał chłopczyk.
– Na to wygląda.
Pochód otwierał jeździec w wielkim złotym hełmie z rogami, lśniącej czarnej kolczudze i spodniach z czarnej skóry.
Dosiadany przez niego kruczoczarny wierzchowiec – Dug w życiu nie widział większego – również miał na głowie złoty,
zdobiony rogami koński hełm, a jego zad pokrywała ladra z kolczej plecionki.
– Co on ma na głowie?
– A nie widzisz? – Dug poczuł, że mały pochyla się nieco. Wojownik widział dobrze z bliska i daleka, ale miał
świadomość, że niektórzy miewają kłopoty z jednym lub z drugim, a czasem z oboma naraz. Za młodu odczuwał coś na
kształt perwersyjnej przyjemności, chełpiąc się swoim sokolim wzrokiem, i był bezlitosny dla tych, którzy mieli problemy
z oczami. Dopiero wiek nauczył go tolerancji. – Ma rogaty hełm.
Chłopiec pojaśniał.
– A dlaczego?
– Może chce wyglądać strasznie, a może chce, żeby wszyscy myśleli, że jest Cernunnosem, rogatym bogiem zwierząt.
Pewnie nie jest zbyt wysoki i sądzi, że wyda się ludziom wyższy w tym wielkim kapelutku. Choć oczywiście każdy
z miejsca pojmie, że to mikrus w wielkim kapelutku.
Chłopczyk zachichotał. Zadar właściwie sprawiał wrażenie całkiem wysokiego mężczyzny, ale Dug nigdy nie pozwalał,
by prawda przeszkodziła mu w umniejszeniu człowieka, którego podejrzewał o zadzieranie nosa.
– To, co ma na sobie i co ma na dupie jego koń – ciągnął Dug – to kolczugi. Spleciono je z setek albo tysięcy –
prawdopodobnie tysięcy w tym przypadku – żelaznych pierścieni. Taka kolczuga ochroni cię przed kamieniami z proc,
cięciem mieczem i tak dalej. Ale przed tym to go nie ochroni – dodał, podnosząc swój młot.
Chłopczyk nie posiadał się z radości. Młot bojowy to broń prosta, ale zabójczo skuteczna, nie bardziej wyrafinowana od
drąga z kamieniem na końcu, którym walczono od tysięcy lat. Blok żelaza w kształcie i rozmiarze dużego chodaka
osadzony był na stylisku z utwardzonego w ogniu dębu długości kroku i przymocowany zawiązanymi na krzyż skórzanymi
pasami. Obydwa końce styliska zaostrzono w szpice.
– Tylko królowie i Wojownicy mogą nosić kolczugi.
– Ale ty masz kolczugę!
– Ano, ma się rozumieć. Jestem Wojownikiem... Moja składa się z setek, nie tysięcy, pierścieni i nie jest tak giętka jak
jego. Ale za to znacznie grubsza.
– A jego koń to też Wujownik? Czy król?
– Hmm... ani jedno, ani drugie. Z zasadami jest tak, że jak jesteś dostatecznie potężny, to łamanie ich uchodzi ci na
sucho. I tworzenie.
– Śmiesznie mówisz.
– Jestem z północy.
– Masz bratanka albo sioszczenicę?
– Co, smyku?
– Bo jesteś Wujownik.
– Wojownik. To tytuł, tak jak król. Z tym że na ten trzeba sobie zasłużyć. Trzeba zabić w bitwie dziesięciu ludzi. Jeśli
pięciu tych, którzy mają tytuł Wojownika, zgodzi się co do tego, że zabiłeś, to mianują cię Wojownikiem i dostajesz takie
coś. – Poklepał sękatą dłonią stylizowanego żelaznego dzika, który zwisał z rzemienia na jego szyi. – Możesz też nosić
kolczugę, co jest niezłym sposobem na to, by ograniczyć liczbę tych, którzy zostaną Wojownikami, a przy okazji nie dać
się zatłuc pierwszemu lepszemu łachmycie. Będąc Wojownikiem, możesz też domagać się wyższej zapłaty jako najemnik.
Ludzie traktują cię lepiej; w karczmie mogą na przykład poczęstować cię za darmo posiłkiem w zamian za ochronę.
– Mogę dostać takiego dzika?
– Nie. Musisz na niego zapracować.
– Ale może nasz kowal mógłby mi takiego zrobić?
– Ano, mógłby, ale karą za podszywanie się pod Wojownika jest śmierć na torturach.
Szkrab główkował przez dłuższą chwilę, nie kwapiąc się do zejścia Dugowi z ramion.
– Nie warto – orzekł w końcu.
– Nie warto.
– A ten pan na czarno za Zadarem to kto?
– To musi być Felix, jego główny druid.
Dug splunął na szczęście. Ludzie gadali, że Felix, rzymski druid Zadara, włada magią bogów jak nikt w Brytanii od
wielu pokoleń. Dug słyszał opowieści, jakoby Felix krzyżował plany wrogów, czytając im w myślach z dużej odległości.
Inni mówili, że wyrywa ludziom dusze z ciał, jeszcze inni, że potrafi samym tylko spojrzeniem rozerwać człowieka na
strzępy. Trudno było uwierzyć we wszystkie te historie, albo choćby w niektóre, wyśpiewywane i opowiadane przez
bardów, ale Dug wiedział, że jeśli słyszy się tyle opowieści o mocy Felixa, to musi być w nich ziarnko prawdy. Zadrżał,
choć dzień był ciepły.
– A tam dalej to kto? Ojej! – pisnął chłopiec.
– Ano. – Za królem Zadarem i Felixem jechało pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet. Ci nosili hełmy pozbawione rogów,
ich pancerze nie lśniły w słońcu tak jasno, a kolczaste hełmy ich koni wykonane były z przybrudzonego żelaza. – To
Wojownicy.
Przejeżdżali w odległości dwustu kroków od nich z utkwionym nieruchomo na wprost wzrokiem, nie zaszczycając
żałosnych nagle szeregów bartońskich włóczników choćby spojrzeniem. Z pewnością dla efektu zabroniono im rozglądać
się na boki, domyślił się Dug. To podpowiedziało mu dwie rzeczy: po pierwsze, Zadar lubił dać przedstawienie, a po
drugie, maiduńską armię cechowała żelazna dyscyplina. Tak żelazna, że aż zrobiło mu się nieswojo.
Za Wojownikami jechały rydwany.
– Rydwany buduje się z napiętymi rozpórkami, żeby przeskakiwały nad nierównościami, wąskimi strumieniami,
trupami... W każdym siedzi dwóch ludzi, woźnica i żołnierz. Widzisz te pierwsze tam? Z żołnierzami w pancerzach?
– Tak!
– To są ciężkie rydwany; mniej skoczne, ale solidniejsze. Można nimi podjechać blisko do linii przeciwnika, żeby
wojownik mógł cisnąć w jej kierunku oszczepem. Marne szanse, by kogoś w ten sposób zabił, ale jeśli broń wbije się
w tarczę, jest duża szansa, że uszkodzi ją albo zniszczy. Może też przedziurawić dwie tarcze naraz, sczepiając razem, jeśli
grot oszczepu się zakrzywi. Wtedy dwaj żołnierze muszą albo walczyć złączeni ze sobą, albo rzucić tar...
– A co ty byś zrobił? – wszedł mu w słowo malec.
– Ten jeden raz, kiedy mi się to zdarzyło, odrzuciłem tarczę i dałem nogę. Jest taka rzecz, którą mówi się o walce
mieczem bez tarczy: że albo pomaga ci się skupić na mieczu, albo zupełnie zmienia kierunek twoj...
– A co oni robią, jak już rzucą oszczep? – nie dał mu skończyć chłopiec.
Dug niemal zsadził go z ramion, ale naraz przypomniało mu się, że jego własne córki nagminnie mu przerywały, gdy
udzielał im rad albo snuł opowieści. Zdecydował się więc, przez wzgląd na pamięć o nich, odpuścić małemu gnojkowi.
– Kiedy już żołnierz pozbędzie się oszczepu, zwykle zeskakuje z rydwanu i walczy mieczem, młotem albo włócznią, co
tam ma pod ręką. Większość ludzi tutaj włada mieczami, wielkimi, żelaznymi o obosiecznych klingach, świetnie
przystosowanymi do machania. Rzymianie używają krótszych, ostro zakończonych mieczy, którymi mogą dźga...
– A ty masz miecz?
– Ja? A gdzie tam. Alem kiedyś miał. Nawet kilka, lecz teraz wolę machać młotem. Co to ja... A tak, no więc żołnierz
zaczyna zabijać, kogo popadnie, starając się samemu nie dać się zabić, podczas gdy jego woźnica krąży nieco dalej,
obserwując rozwój wydarzeń. Kiedy ten na nogach zmęczy się albo ktoś go chlaśnie, robi odwrót lub macha na woźnicę,
który zabiera go w bezpieczniejsze miejsce. Zjedzą coś, wyszczają się, a kto wie, może nawet i wysrają, napiją się, a potem
nazad do bitwy. Genialna taktyka, jeśli tylko stać kogoś na podobne ceregiele.
– Czemu z rydwanów wystają te duże miecze?
Dug usilnie próbował ignorować zakrzywione ostrza sterczące z osi wszystkich ciężkich rydwanów. Aż zadrżał, gdy
sobie przypomniał.
– Jeśli wróg ucieka, gonisz go. Te klingi są bardzo ostre. W jednej chwili biegniesz, a w drugiej masz urżnięte nogi
w kolanach.
– A te dalej? Są mniejsze.
– To lekkie rydwany. Woźnica albo jest lżej opancerzony, albo w ogóle nie ma pancerza. Żołnierz jadący z nim często
uzbrojony jest w procę, rzadziej w łuk. Te nie mają kling na osiach, Danu dzięki, ale to wciąż wredne skurkowańce. Muszą
być bardzo szybkie, bo walka odbywa się z dystan...
– Moja mama mówi, że najdzielniejsi wojownicy idą walczyć na golasa, żeby pokazać, że są najdzielniejsi i nie
potrzebują pancerzów.
– To się zdarza. Ale nie ma nic wspólnego z dzielnością. Wojaczka to niebezpieczny fach. Nie musisz walczyć nago,
żeby to rozumieć. Zwykle taki chojrak za dużo wypił albo po prostu chce się popisać. A najczęściej jedno i drugie.
I zawsze ważą się na to mężczyźni. Kobiety są na to za mądre. Nikt nie lubi tych nago, bo oni giną najszybciej. Często
z ręki sprzymierzeńców.
– A ty poszłeś kiedyś walczyć na golasa?
– Nigdy. Ale kiedyś szarżowała na nas cała grupa takich nagusów. Było zimno jak cholera, więc ich pokurczone i
posiniałe kutasiki sterczały w naszą stronę jak myszy z kudłatych dziur. Ktoś tak to ujął. Byli wciąż jeszcze dość daleko,
kiedy któraś z naszych dziewczyn trafiła jednego w jajca z procy. Niech mnie, ależ darł mordę. – Dug prychnął śmiechem.
– Boki zrywać, mówię ci. Tak się śmialiśmy, że ledwo szło walczyć. To było na brzegu Linny Foith, ogromnego kanału
wiele mil na północ stąd, ale daleko na południe od miejsca, skąd pochodzę. Dopiero co wstąpiłem na roczną służbę do...
– A jak ktoś idzie walczyć pomalowany na niebiesko?
– Sam chadzałem, ale już nie lubię. Kiedyś walczyłem po stronie Murkan, w bitwie, gdzie obie strony pomalowały się
na niebiesko, żeby się nawzajem wystraszyć. Czuliśmy się jak idioci, nikt nie wiedział, kto jest po czyjej stronie. Jestem
pewien, że zabiłem tego dnia kogoś ze swoich. Czasem krew uderza do głowy, rozumiesz. Rąbałem wszystkich umazanych
na niebiesko, zapomniawszy, że sam...
– Zabijesz mnie, jak Zadar zaatakuje?
– Nie zabiję.
– A czy armia Zadara zabije nas obu?
– Nie, nie. Nic nie mogą zrobić. Może i wszyscy są Wojownikami, ale ci tutaj to zaledwie ułamek jego armii i mamy
nad nimi dziesięciokrotną przewagę. Nie mogą zajść nas od flanki, bo chroni nas rzeka, nie mogą zaszarżować od frontu,
bo ich konnica ponadziewa się na włócznie. Jeśli zostaniemy, gdzie jesteśmy, nic nam nie będzie. Choć jeśli zejdą z koni,
możemy mieć kłopot, a jak szyk się posypie, to już w ogóle prze... chlapane. Oczywiście gdybyśmy zostali po drugiej
stronie rzeki albo jeszcze lepiej: w ogóle nie wychodzili z fortu, to...
– To co?
– Nie bój się. Jesteśmy bezpieczni.
Przemarsz trwał dalej. Za rydwanami jechała konnica w tej samej kolejności co rydwany: najpierw ciężka, potem lekka.
Tych pięćdziesięciu za Zadarem to pewnie jego słynna elitarna jednostka, ale kilkuset opancerzonych jeźdźców, którzy
sunęli za nimi, również nie wyglądało, jakby wypadli sroce spod ogona. Dug nie zdziwiłby się, gdyby wszyscy nosili dzika
na szyi.
Zwrócił baczniejszą uwagę na lżejszą jazdę, a dokładnie na jeden szereg. Od jego strony jechało boso sześć
długowłosych łuczniczek. Blondynka na czele patrzyła na wciśnięty między zakola rzeki oddział bartończyków. Ona jedna
ze wszystkich wojów w armii Zadara odwróciła głowę, by im się przyjrzeć.
– Czy to są boginie?
– Tak, synku, tak mi się widzi.
– A to kto?
– Bardowie.
Jakby w kontrapunkcie do jego stwierdzenia mężczyźni jadący w ariergardzie armii Maidun unieśli do ust mosiężne
instrumenty i po równinie przetoczyła się niemożebna kakofonia. Drewniane klekotki przyczepione do ustników wydawały
dźwięk podobny do bzyczenia roju monstrualnych pszczół.
– Bardowie, powiedziałem, ale nie nazwałbym tego muzyką. – Dug zachichotał.
Mężczyźni i kobiety w szeregu bitewnym popatrzyli po sobie, a potem znowu wpili się wzrokiem w trębaczy. Nie licząc
gromu, był to najgłośniejszy dźwięk, jaki słyszeli w życiu. Uda malca ścisnęły mocniej masywny kark Duga.
– Co się strachasz, to tylko hałas! – przekrzyczał narastającą wrzawę, dodając otuchy nie tylko chłopcu, ale i innym
wokoło. – Hałas nic nam nie zrobi! Nie ściskaj tak mocno, bo mnie udusisz.
W zasięgu wzroku mieli już całą armię Zadara, od niego samego na czele po ostatniego trębacza na tyłach. Wojsko
rozciągnęło szyk, by dopasować się do długości szeregu bartończyków. To chyba nie przypadek, uprzytomnił sobie Dug.
Jazda i rydwany kołowały, by stanąć przodem do nich. Wzmógł się jazgot trąb. Sklecona naprędce niby-armia Mylora
zrobiła krok w tył. Harmider ucichł jak nożem uciął. Pierwsza linia wojsk Maidun rozstąpiła się w środku i na czoło
wyjechał pojedynczy rydwan, który następnie ruszył ku oddziałom Barton. Zamiast koni zaprzęgnięto doń dwóch
utykających, nagich, zbryzganych krwią mężczyzn. Ciągnęli pojazd na skórzanych rzemieniach przywiązanych do grubych
żelaznych bolców, które wbito im w ramiona. Z rydwanu smagała nieszczęśników młoda kobieta o dużych,
podskakujących na wybojach, nagich piersiach.
Po pastwisku przepełzła jak wiatr fala szeptów. Ktoś rozpoznał w jednym z wlokących przerażający rydwan mężczyzn
Krisa Owczego Króla, włodarza Boddingham. Ktoś inny powiedział, że drugim jest posłaniec wyprawiony do Zadara przez
Elliaxa z wiadomością o planie parady. Król Boddingham zachwiał się i przewrócił, ciągnąc posłańca za sobą.
– Borsucze jajca – zaklął Dug. – Nie podoba mi się to.
A
2
ROZDZIAŁ
rmia Zadara zastygła w bezruchu. Dug zdjął chłopca z ramion, przykucnął i przyciągnął go do siebie.
– Uciekaj – powiedział. – Przez most i krawędzią do góry.
– Do fortu?
– Nie. Stój na krawędzi i patrz, co się będzie działo. Może to tylko na pokaz. Ale jeśli Zadar zaatakuje, biegnij
Krawędzicą ile sił w nogach, byle dalej od Barton, pojmujesz? I nie zatrzymuj się, dopóki nie dotrzesz do najbliższego
fortu.
Chłopiec wlepiał wzrok w Duga.
– Dalejże! – popędził go mężczyzna.
Chłopak pobiegł, a Dug wstał.
Armia Zadara wciąż stała nieruchomo, z wyjątkiem oddziału sześciu łuczniczek, które wysunęły się nieco naprzód.
Ściągnęły wodze i zatrzymały się w dziesięciokrokowych odstępach poza zasięgiem proc. Wierzchowce strzepnęły
ogonami, wiatr przeczesał kobietom włosy. Metalowe końcówki ciężkich łuków, które trzymały w lewych rękach, lśniły
jasno w porannym słońcu. Większość łuków nie niosła dalej niż przeciętna proca, ale te były chyba wyjątkiem. Dwa
zakrzywienia po obu stronach uchwytu nadawały im wygląd mewy w locie, zrobiono je też z o wiele grubszego drewna niż
smukłe łuki o pojedynczym zagięciu, z jakimi opatrzył się Dug. To pewnie nic, czym należałoby się martwić. Wiedział, że
przekombinowanie zwykle czyniło broń zawodną. Poklepał swój młot.
Kobiety sięgnęły po strzały, nałożyły je na cięciwy, napięły łuki, wymierzyły wysoko i strzeliły. Sześć strzał
poszybowało znacznie wyżej i znacznie dalej, niż przewidywał. Pięć przemknęło nad szeregami bartończyków
i podziurawiło spłachetek ziemi pomiędzy armią a gapiami. Jedna poleciała nieco dalej i wpiła się w pierś jakiegoś starca.
Dziadyga zakwiczał, upuścił swój cydr i zwalił się na ziemię. Kobiety skierowały łuki ku ziemi i utkwiły wzrok przed
sobą, jakby ciesząc oczy widokiem.
– Przygotować się! – padł rozkaz gdzieś za plecami Duga. Na moment zaległa grobowa cisza, przerywana tylko
odgłosem grzebiących w sakiewkach z pociskami procarzy. – Strzelać!
W niebo wzleciały setki drobnych pocisków, kreśląc w powietrzu regularne łuki. Dosięgłyby łuczniczek, albo prawie by
dosięgły, gdyby ich konie nie popędziły galopem naprzód. Kopyta zadudniły na ubitej ziemi. Nim pociski opadły tam,
gdzie jeszcze przed chwilą stały, łuczniczki zbliżyły się na odległość dwudziestu kroków do ściany tarcz i włóczni.
Niczym w zsynchronizowanym tańcu uniosły łuki i napięły je, wycelowały i wypuściły strzały. W kierunku bartończyków
poleciało ich sześć: dwie rozprysły się w drzazgi w kontakcie z tarczami, dwie przeszyły je na wylot i trafiły tarczowników
– jednego w pierś, drugiego w brzuch – a dwie ostatnie minęły tarcze i trafiły w twarze mężczyzn, którzy wcześniej
opuścili tarcze, by gapić się na nadjeżdżające kobiety. Ich głowy wybuchły, bryzgając krwią i mózgiem.
Padli na ziemię. Ranni rozwrzeszczeli się i podniósł się raban. Kolejna salwa wżarła się w luki między tarczami, gdzie
przed chwilą stali polegli. Powietrze rwało się od krzyków bólu, ale wycie rannych wkrótce utonęło w panicznym
zawodzeniu. Ci ludzie nigdy jeszcze nie widzieli takich łuków.
Maiduńskie łuczniczki kierowały końmi wyłącznie za pomocą ud. Szarżowały z rozwianymi włosami wzdłuż linii,
pakując strzałę za strzałą w skłębiony tłum włóczników.
Linia wykrzywiła się, a potem rozsypała. Strzałom dały odpór solidniejsze tarcze, ale tych było niewiele. Bartończycy
padali jak muchy, otwierając coraz to nowe wyrwy w szeregu, przez które nieustannie szyły z łuków wojowniczki; groty
rwały bezlitośnie wełnę, len, skórę i ciało.
Kobiety spadły na bartońskie wojsko jak klucz drapieżnych ptaków, trzebiąc utrzymujący się jeszcze na słowo honoru
szyk. Żołnierze jakby wyrwali się z otumanienia – kilku ruszyło na nie z zamiarem podjęcia walki, ale wszyscy padali
przeszyci strzałami, pokonawszy raptem kilka kroków.
Dug obserwował rozwój wydarzeń, mrużąc oczy. Żołądek kurczył mu się raz po raz, podchodził do gardła.
Procarze nie byli w stanie trafić łuczniczek, gdyż stali im na drodze włócznicy, parli więc naprzód. Tarcze rozsunęły
się, by dać im pole do oddania strzału, ale kobiety zdawały się wiedzieć, gdzie będzie się znajdować kolejna wyrwa, nim ta
zdążyła powstać. Bezbłędnie słały strzały przez szczeliny, nie szczędząc ni jednej luki. Procarze zaczęli padać jeden po
drugim.
– Wziąć się w garść! – ryknął Dug. – Odwagi! Jak wszyscy strzelicie naraz, pozabijacie je!
Zdołał jakoś zebrać wokół siebie garstkę procarzy. Krzykami, pchnięciami i paroma ciosami zmusił kilku chłopa, by na
jego komendę opuścili tarcze, i kazał strzelcom przygotować się do ataku. Kobiety mknęły teraz prosto na nich. Jeszcze
tylko kilka uderzeń serca...
Gdy nabrał tchu, by wydać rozkaz, łuczniczki okręciły swoje konie i pogalopowały z powrotem do linii Zadara,
wzbijając w powietrze drobinki ziemi i zostawiając za sobą zupełnie skołowanych bartończyków.
– Borsuk im mordy lizał – wycharczał Dug.
Pozostali przy życiu woje Barton wydali zbiorowe westchnienie ulgi. Martwych i rannych odwleczono na tyły, ludzie
poczęli z wrzaskiem łatać posypany szereg. Wkrótce ich głosy utonęły w chórze panicznych krzyków, bowiem ciężka
konnica Zadara wpierw truchtem, potem kłusem, a w końcu galopem pomknęła z opuszczonymi włóczniami ku prawej
flance. Ku lewej puściła się pędem elitarna Pięćdziesiątka, kołując obnażonymi klingami. Na jej czele, machając
olbrzymim mieczem niby piórkiem nad okutą rogatym hełmem głową, pędził sam król Zadar. Zaraz za nim jechali jego
bardowie, wzbudzając szarpaną nawałnicę dźwięku za pomocą trąb i rogów.
– Utrzymać szereg! – wrzasnęło kilka osób w oddziałach bartończyków. Jedną z nich był Dug. Mimo to, nim jazda
przebyła połowę dystansu, większość żołnierzy rozbiegła się w panice. Linia załamała się. To, co powinno być defiladą,
a mogło być bitwą, zmieniało się w pogrom.
Ci, którzy nie zdołali zbiec, ginęli nadziani na włócznie, porąbani mieczami, stratowani pod kopytami wierzchowców;
wykrwawiali się na śmierć, gdy ostrza rydwanów pourzynały im nogi. Ci, którzy uciekali, nie dostąpili lepszego losu –
ludzie Zadara uformowali sunącą truchtem ścianę końskich łbów i żelaza, metodycznie rąbiąc i dźgając wszystkich
bartończyków, którzy nawinęli im się pod rękę.
Elliax Goldan stał na wozie obok króla Mylora, rozdziawiając usta coraz szerzej. Co ten Zadar robił, na Belenosa? Druid
obrzucił Mylora spojrzeniem. Król przełknął ślinę i uśmiechnął się kretyńsko.
– Za most! – zawołał Elliax do woźnicy, a ten chlasnął po grzbietach woły, które ruszyły naprzód i poczęły okręcać wóz
przodem do fortu. – Nie możesz tyłem?
Woźnica spojrzał mu w oczy i potrząsnął zdegustowany głową.
– Chuj z tym! – zaklął Elliax. Zeskoczył z wozu i pognał w kierunku mostu.
– Elliaxie!
Stanął jak wryty, obrócił się na pięcie. Z tyłu wozu gromiła go wzrokiem jego żona Vasin, wsparłszy pulchne ręce na
obfitych biodrach.
– Dokąd się wybierasz? – zawołała.
Na Cromma Cruaicha! Czy tylko ja jeden mam tutaj głowę na karku?
– No chodź! – odkrzyknął. A potem dodał nieco ciszej: – Ty śmieszna idiotko.
Buchnęły drzazgi, obok Vasin wbiła się w wóz strzała. Kobieta zdawała się tego nie zauważać. Kolejna wbiła się
w grunt kilka kroków od Elliaxa.
– No chodźże!
– Ale przecież znasz się z Zadarem! Nie zrobi nam krzywdy.
– Znam, ale nie znam się ze strzałami!
– Och, doprawdy, Elliaxie. Wracaj tu do mnie natychmiast i...
– Czy ty masz pojęcie, co tu się dzieje, kobieto? Skończ gadać i biegnij, do kurwy nędzy!
W końcu zgramoliła się jakoś z wozu, który pokonał może jedną dziesiątą okręgu, jaki należało przebyć, aby woły
mogły ruszyć w kierunku miasteczka. Elliax, nie czekając na małżonkę, przebiegł przez most i skierował się prosto do
fortu. Nie odwrócił się, nim nie wspiął się do połowy wzgórza. Vasin truchtała w jego stronę, przecinając nadrzeczne
pastwisko. Była niczym promyk wystrojonej z przepychem otyłości w chaotycznej zbieraninie odzianych w co popadło
starców, kobiet i mężczyzn w sile wieku oraz młodzieży, którzy znaleźli się najbliżej mostu. Przystanęła, by chwilę
odsapnąć. Dyszała ciężko, wspierając wyprostowane ręce na kolanach. Obejrzała się, przypomniała sobie o swoim
położeniu i podjęła niezgrabny trucht. Jakieś dziecko minęło ją ze świstem.
Na Cromma, kurwa, Cruaicha, pomyślał Elliax.
Wóz wjechał na most. Król Mylor wciąż siedział w swoim krześle, niezmiennie uśmiechnięty, jakby wybrał się na
przejażdżkę, by podziwiać jesienne listowie. Woźnica smagał z furią swoje woły, ale jeśli udzielił im się jego pośpiech,
nie dały po sobie poznać. Ogromna większość bartończyków utknęła po złej stronie rzeki, bo wóz tarasował teraz całą
szerokość mostu. Siły Zadara postępowały bez pośpiechu, a pastwisko zalewał coraz większy potok krwi.
Sześć łuczniczek oderwało się od maiduńskiej linii i otaczało rozwrzeszczany tłum szerokim kręgiem. Dotarłszy do
rzeki, kobiety uniosły jednocześnie łuki i jak na komendę strzeliły do wołów. Zwierzęta zawyły żałośnie, wierzgnęły,
wzbijając w powietrze odłamki drewna i rozwalając przednie koła pojazdu na kawałki. Wóz przechylił się i zarył przodem
o deski. Woły spłoszyły się i szarpnęły, tratując kilkoro dzieci. Połamana oś przeorała deski i wbiła się z łoskotem
w kamienną barierkę; wóz utknął bokiem, dokumentnie odcinając drogę przerażonym ludziom.
A skoro most był zablokowany, Elliax mógł poczekać chwilę na swoją ślubną. Omiótł wzrokiem posuwające się
naprzód w zorganizowanym szyku wojska Zadara, przemieniające bartońskich piekarzy, rolników, bednarzy, kowali
i bardów w ochłapy krwawiącego mięsa.
U
3
ROZDZIAŁ
lpius odgarnął z twarzy kosmyk pięknych włosów, obserwując, jak woje Maidun masakrują mieszkańców Barton. Na
Marsa, ależ widok. Czy istniał lepszy sposób na spędzenie dnia niż siedzenie na opromienionym słońcem stoku
u boku towarzyszy broni – no cóż, towarzyszy złodziejstwa, gwałtów i mordów – i rozkoszowanie się widokiem bitwy?
Zupełnie jakby ci na dole tłukli się specjalnie dla nich. Ogr miał rację, jak zwykle. Ulpius zazwyczaj pałał wobec
autorytetów niepowstrzymaną niechęcią, ale Ogra charakteryzowała właściwa druidom moc przewidywania nadarzających
się okazji i zawsze potrafił zwęszyć łup. Nie tylko wiedział, że odbędzie się tu bitwa, ale znalazł też doskonałe miejsce,
z którego mogli ją oglądać. Byli tacy, co zarzekali się, że Ogr jest żywą legendą. Ulpius uważał to za przesadę; nie było
człowieka, którego nazwałby w ten sposób, ale przyznać musiał, że facet miał kilka nader przydatnych zdolności. Jak
dotąd członkostwo w szajce Ogra było mu bardzo na rękę.
Biegnący w górę po stoku odgłos – wizg koni, wrzaski, szczęk metalu o metal, zgrzyt żelaza o stare drewniane tarcze –
jeżył mu włoski na rękach i ślizgał się po plecach radosnym dreszczem. Najlepsi byli ci uciekający głupcy rozjeżdżani
i podcinani przez rydwany. Równie dobrze mogliby próbować uciekać przed falą, siedząc po pas w wodzie.
– O, o, o, ooo! – krzyczała zgodnym głosem kompania, kiedy któryś głupek w jednym momencie biegł, w drugim niknął
pod kołami, a w trzecim był już trupem. Ulpius pokładał się ze śmiechu na widok tych pajaców, którzy dźwigali się do
pozycji siedzącej, uświadamiali sobie, że nie mają nóg, po czym, rozejrzawszy się dookoła i dostrzegłszy je kawałek dalej,
mdleli. Ubaw po pachy! I chłopakom też się podobało. Wznosili radosne okrzyki, dopingowali biegnących i wskazywali
palcami wydarzenia na polu bitwy, które mogły umknąć reszcie kompanii. Snuli paradne wyobrażenia o różnych
zabawnych sytuacjach związanych z życiem bez nóg. Nic tak nie zbliża ludzi, jak podobne poczucie humoru.
Jedyną osobą, która się nie śmiała, była Wiosna. Ulpius rozejrzał się. Oczywiście, tam jest, leży sobie na trawie i gapi
się w niebo, podczas gdy omija ją całe widowisko. Nieprędko nadarzy się okazja na taki ubaw; jak mogła pozwolić, by
przelatywał jej koło nosa? Niektórzy po prostu nie umieli się bawić.
Jutro obłowią się jak nigdy. Nazbierają całe mnóstwo kosztownych łupów, które opchną potem za dobrą cenę. Ale nie
tak kosztownych jak... Na Marsa! Gdzie ono jest? Ulpius obmacał odzienie jak człowiek, któremu zaplątał się w togę
szerszeń. Ach, kamień z serca. Jego lustro było dokładnie tam, gdzie je schował, gdzie było zawsze.
Aulusa Ulpiusa Galbę wołano po prostu Ulpiusem od tak dawna, że prawie już zapomniał swego pełnego rzymskiego
imienia. Był niskim człowiekiem o trójkątnej, poznaczonej śladami po ospie, porośniętej kozią bródką kanciastej twarzy,
która rozszerzała się ku górze w szerokie czoło ukoronowane gęstymi, spływającymi na ramiona olśniewającą falą,
nieskazitelnie ufryzowanymi włosami o głębokiej barwie obsydianu. Od opuszczenia Rzymu nie spotkał żadnego
rozbójnika, banity czy złodzieja, który byłby właścicielem lusterka. Bogacze, niektórzy Wojownicy i druidzi miewali
czasem lustra, ale koczowniczy zbóje nie byli z reguły tak próżni.
Lusterko Ulpiusa stanowiło, przynajmniej do niedawna, najważniejszą rzecz w jego życiu. Znaczną część czasu wolnego
spędzał, spoglądając w wypolerowane srebro i układając włosy. Godzinami przygotowywał najlepsze mikstury do ich
pielęgnacji. Chwilowo jego ulubioną była ta, która powstawała ze zmieszania kilku kropel śliny z kapką gliny, moczu
i dużą ilością krwi. Pochodzenie krwi nie miało znaczenia; ludzka była najłatwiejsza do zdobycia, więc zwykle korzystał
właśnie z niej. Odkąd zapodział gdzieś owczy pęcherz, trzymał swoje mazidło do włosów w pęcherzu młodej dziewczyny –
jednej z ofiar licznych rejz Zadara – który na pewno już jej się nie przyda.
Kiedy nie zajmowało go czesanie i trefienie swojej bujnej aureoli, Ulpius polerował lusterko. Powtarzany wielokrotnie
kolisty ruch szmatką po gładkim metalu uspokajał go, nawet jeśli jakiś zazdrośnik porównywał to do walenia konia. Jedna
niewychowana pinda, która naigrawała się z niego, potrząsając ułożonymi w koszyczek palcami, przypłaciła to blizną,
która za każdym spojrzeniem w lustro przypomni jej, że z Ulpiusem zadzierać nie warto.
Ulpius oceniał się na oko na jakieś trzydzieści pięć lat, choć utrzymywał wszystkich w przekonaniu, że ma dwadzieścia.
(Prawdą było dla niego to, w co, jak sądził, wierzą inni). Postrzegał swoje istnienie jako dwa osobne życia, rozdzielone
zdarzeniem, z którym związane było lusterko. To pierwsze było nieporównanie szczęśliwsze od drugiego.
Był jedynym dzieckiem swoich rodziców, właścicieli sklepu rzeźniczego w ekskluzywnej dzielnicy Rzymu.
A przynajmniej byłych właścicieli. Nie wiedział, czy któreś jeszcze żyło. Byli bliskimi kuzynami i oboje jedynakami,
którzy czuli się zaniedbywani przez własnych rodziców i zazdrościli innym rodzeństwa. Nie pragnęli niczego innego, jak
tylko wcześnie założyć rodzinę, spłodzić gromadkę dzieci i przelać na nie całą tamowaną dotąd miłość. Pobrali się więc
w wieku szesnastu lat i przejęli sklep rzeźniczy, który zapisał ojcu Ulpiusa jego ojciec. Mężczyzna umarł, złorzecząc
w rozpaczy na niesprawiedliwość tego świata, gdy cymbryjska włócznia przecięła mu tętnicę udową podczas przegranej
przez Rzymian bitwy pod Arausio. Sklep należał do najlepszych w Rzymie; bogacze zaopatrywali się tam
w najwykwintniejsze mięso w ilości i rozmaitości, jakiej próżno było szukać gdziekolwiek indziej. Rodzice Ulpiusa
rozwinęli działalność i byli dumni, w granicach rozsądku, z pomyślnie idących interesów. Rzecz w tym, że bardziej niż
czegokolwiek innego pragnęli potomstwa.
Po kilku niedonoszonych ciążach i krociach wydanych na specjalistów od płodności jak Rzym długi i szeroki – od
greckich znachorów o budzących szacunek siwych brodach po na wpół szalonych barbarzyńskich szamanów, machających
w powietrzu żywymi kurczakami – bogowie obdarzyli nieposiadających się ze szczęścia świeżo upieczonych rodziców
Ulpiusem. Drobnym, chorowitym Ulpiusem o dziwnej głowie. Umierali ze zmartwienia, gdy chłopak zapadł na zdrowiu
i prawie umarł na ospę. Kiedy zaś wyzdrowiał, dołożyli wszelkich starań, by uczynić go najszczęśliwszym dzieckiem na
świecie, mimo twarzy poznaczonej bliznami po chorobie. Ich niewielu przyjaciół nie zdziwiło ani trochę, gdy rażąca
pobłażliwość i brak jakiejkolwiek dyscypliny zmieniły nieco ekscentrycznego i kapryśnego malca we wrednego,
egocentrycznego odmieńca.
W wieku lat piętnastu, kiedy większość młodych Rzymian była już żonata, Ulpius wciąż nie wykazywał najmniejszego
zainteresowania dziewczętami. Lubił wyłącznie swoje towarzystwo, a rodzice przymuszali go do żeniaczki. Spędzał długie
godziny, ucząc się ćwiartowania rozlicznych zwierząt, których mięso sprzedawali w sklepie: kóz, owiec, koni, kotów,
psów, hipopotamów, ocelotów, nosorożców i innych. Z początku nauka tak go nudziła, że dostawał napadów furii. Klął, bił,
gryzł, a nawet uciekał dokąd go nogi poniosły od zrozpaczonych rodziców. Powoli jednak zaczął się przekonywać do
fachu. Stopniowo nabierał biegłości, wprawił się, aż w końcu praca przeobraziła się w obsesję. Ale rodzice nie przejęli się
tym zanadto. Dobrze ukierunkowana obsesja, mawiali, to błogosławieństwo bogów.
Jedyną chmurką na rozświetlonym blaskiem powołania niebie były głębokie blizny po ospie, pokrywające jego ciało
i twarz, które nieprzychylni młodzieńcowi bogowie uznali za stosowne przepleść jeszcze złośliwym młodzieńczym
trądzikiem. Ulpiusa nie obchodziło, że wygląda odpychająco, ponieważ nigdy nie widział się w lustrze. Rodzice
wykazywali dużą ostrożność w tej kwestii i pilnowali, by zarówno sklep, jak i mieszkanie na piętrze były pozbawione
gładkich, odblaskowych powierzchni. Całe szczęście, że panowała wówczas w mieście moda na pogardę dla elitaryzmu
i wywyższanie uciśnionych, a więc klienci, patrząc na szpetotę młodego rzeźnika, brali go z miejsca za osobę uprzejmą
i przyjacielską.
Ulpius był temu rad. Uwielbiał rozbierać zwierzęta i ucinać sobie pogawędki z klientami, bo jeśli kochasz swoją pracę,
nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu, czyż nie? Tak mówił mu ojciec.
Raptem – lustro. Był zupełnie zwyczajny poranek Dnia Księżyca. Ulpius pamiętał dobrze, jakby to było wczoraj.
Nadziewał właśnie głowę jaguara różnorakim mięsiwem, kiedy do sklepu weszła piękna dziewczyna imieniem Sulpycja.
Czekając, aż Ulpius zaszyje głowę, wyjęła ręczne lusterko, by poprawić makijaż. Nie pamiętał, jak to się dokładnie stało,
ale kiedy w pewnym momencie zauważył własne odbicie, obraz zamazał mu się przed oczami, zawartość głowy jaguara
wylała na kontuar, a gdy wróciła ostrość widzenia, spostrzegł, że trzyma lusterko w ręku i przegląda się w nim, po raz
pierwszy widząc swoją twarz.
Z lustra wyjrzała na niego jakaś odpychająca poczwara. Twarz Ulpiusa wyglądała jak nasiąknięta rozwodnioną krwią
i umoczona w roztopionym serze gąbka, której jakiś niewydarzony malarz nagryzmolił naprędce parę oczu. Ale chłopak
zobaczył też coś pięknego: niemal nienaturalnie czarne i błyszczące włosy. Widok własnej twarzy zaszokował go, ale
przecież nie wszystko było stracone, skoro mógł odwrócić od niej uwagę ludzi za sprawą pięknej czupryny. Niestety, tak
jak ktoś, kto lubi się po jednym piwie i dlatego pije ich piętnaście, przesadził. Każdy Rzymianin, którego znał, miał
krótkie, regularnie przycinane włosy, natomiast Rzymianki, w zgodzie z obowiązującą modą, zawijały włosy w loki na
czubku głowy. Barbarzyńscy niewolnicy, turyści, kupcy i imigranci chodzili po ulicach z długimi, splątanymi grzywami.
Ulpius wierzył, że jeśli udałoby mu się jakoś połączyć najlepsze aspekty fryzur barbarzyńskich mężczyzn i rzymskich
kobiet, osiągnąłby efekt czystej, ujarzmionej dzikości i wyglądałoby to po prostu wspaniale.
Ku niezadowoleniu coraz bardziej aspirujących do burżuazji rodziców, zaniedbał wizyty u fryzjerów i powoli,
systematycznie, zapuszczał swoją imponującą grzywę. Podczas gdy reszta młodzieńców w jego wieku czytała, biegała,
grała w rozmaite gry, włóczyła się po forum i odwiedzała wyspę Capri, Ateny czy ruiny Kartaginy, Ulpius siedział
w swoim pokoju i układał włosy. Z ziół i płynów ustrojowych zwierząt sporządzał całą gamę smarowideł pielęgnacyjnych.
Polerował sklepowe noże, by przeglądać się w nich jak w lustrze.
Ale żaden nóż nie mógł zastąpić lusterka Sulpycji. Każdego tygodnia z niecierpliwością wyczekiwał Dnia Księżyca,
kiedy dziewczyna przyjdzie do sklepu i pozwoli mu się przejrzeć. Wypolerowana powierzchnia odbijała obraz o wiele
lepiej niż noże i kałuże, a złota rama otaczała jego włosy nimbem splendoru. Rozwinęła się w nim obsesja na punkcie
luster, nie mniejsza niż ta na punkcie fryzury, a Sulpycja mitrężyła w sklepie coraz dłużej i dłużej, czekając, aż odda jej
własność.
Początkowo myślała, że to urocze, ale z czasem czyste odczucia młodości ustąpiły miejsca niepewności wkraczającej
w dorosłość dziewczyny i kompensacyjnemu pragnieniu poniżania innych. Sytuacja zaczęła więc z czasem bawić ją ponad
wyobrażenie. Zaczęła nawet przyprowadzać do sklepu znajomych, by na własne oczy zobaczyli tego rzeźnika
z „fryzjerskim fetyszem”, jak go dowcipnie nazywała. Kiedy wyszła za mąż i urodziła dziecko, często zbaczała z trasy
swojego porannego spaceru ulicami miasta i zachodziła wraz z synkiem do rzeźnika, by odwiedzić Ulpiusa.
Młody rzeźnik był ślepy i głuchy na drwiny i narastającą dezorientację swoich rodziców, ponieważ żywił głęboką
miłość do własnych włosów i lusterka Sulpycji. Wiedział, że nigdy nie będzie go stać na podobne cacko, ale po prostu
musiał je mieć. Dlatego też pewnego dnia, kiedy Sulpycja zawitała do sklepu sama, odkrył, że stoi nad nią z lusterkiem
w jednej ręce i nożem do filetowania w drugiej. Sulpycja zaś leżała na podłodze z poderżniętym, broczącym krwią
gardłem, wpatrując się w niego szklanym wzrokiem.
Uciekł do Ostii, a potem na morze.
Na morzu zaś długie okresy nudy przerywały przerażające, ekscytujące i haniebne przygody. Obsesja na własnym
punkcie oraz nasilające się skłonności do przemocy okazały się pasować do marynarskiego stylu życia. Wkrótce
z młodszego majtka awansował na pełnoprawnego członka pirackiej załogi. Szło mu świetnie. Zabił mnóstwo ludzi.
Wiedza, jaką nabył, ucząc się fachu rzeźnika, bardzo pomagała w walce na noże. Kiedy statek piracki rozbił się
u południowo-zachodnich wybrzeży Dumnonii, Ulpius na jakiś czas zmuszony był zrezygnować z piractwa, swoją obecną
pozycję zawdzięczał zaś ciągowi przykrych zdarzeń, które zepchnął w najgłębsze czeluści pamięci. Chodziło o grupę
mężczyzn, którzy znaleźli go na wpół utopionego, zawlekli do własnej chaty i udawali, że nie wiedzą, że jest mężczyzną,
co bynajmniej nie było początkiem pięknej przyjaźni. Wciąż chlubiący się bajecznymi i kunsztownie ufryzowanymi, ale
jednak męskimi włosami Ulpius utknął na przeklętym przez Hadesa brytyjskim wybrzeżu, otrzymując zależne od
indywidualnych wyników wynagrodzenie, jakie przysługiwało członkom niewielkiej zbójeckiej bandy, dowodzonej przez
człowieka imieniem Landun Ogilvie, którego wołano Ogrem.
Ulpius podejrzewał, że zaproszono go do współpracy nie tylko ze względu na jego umiejętności, ale także w charakterze
ozdoby, ponieważ Ogr miał wielki nochal, ani jednego włosa na głowie i brakowało mu obojga uszu. Stracił je na
torturach, o których nie lubił mówić. Wciąż słyszał przez pomarszczone grudki chrząstki, które zostawili mu oprawcy, ale
o nich również nie lubił wspominać. Spośród tych, którzy wytknęli mu, że jego uszy wyglądają jak kocie dupy, bardzo
niewielu uszło z życiem.
Ogr nie był tylko nieprawdopodobnie wręcz spostrzegawczym hersztem o bezbłędnej intuicji, ale także
najokrutniejszym człowiekiem, jakiego Ulpius kiedykolwiek spotkał – a to już coś znaczyło. Ohydne czyny, których
członkowie bandy dopuszczali się na swoich ofiarach, były miodem na serce Ulpiusa. A przynajmniej dopóki nie
zagnieździła się w nim nowa obsesja. Obsesja, która mogła iść w szranki, a nawet przewyższała tę na punkcie luster. Była
nią Wiosna. Dziewczynka imieniem Wiosna rujnowała mu życie.
Była najświeższym narybkiem bandy Ogra. Pracowała jako służebna dziewka w jednej karczmie i bardzo spodobała się
Ogrowi, Pluton raczy wiedzieć dlaczego. Ale potrzebowali kogoś w miejsce Farrella, który – ku wielkiemu zdziwieniu
wszystkich, choć nie tak wielkiemu jak jego własne – parę miesięcy temu zginął od niedźwiedzich pazurów.
Ulpius był zdania, że kobiety to same kłopoty, a Wiosna nie stanowiła wyjątku, nawet jeśli nie miała jeszcze dziesięciu
lat. Robiła dobre wrażenie; cicha, spokojna dziewczynka, która nie plątała się nikomu pod nogami. Niski wzrost i giętkość
czyniły z niej zdolną włamywaczkę. A jednak dopuszczała się czegoś okropnego i niewybaczalnego, do czego nie posunął
się dotąd nikt inny: sprawiała, że Ulpius wstydził się swoich włosów.
Gdy się czesał, patrzyła na niego w trudny do opisania sposób.
Zapytał ją wczoraj bez ogródek:
– Kpisz sobie ze mnie?
– Nie – odparła. – Dlaczego miałabym kpić z twoich włosów?
Musiał przez godzinę analizować tę dziwną wymianę zdań, by uzmysłowić sobie, co zrobiła. Postanowił zarżnąć małą
przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Siedział teraz na wzgórzu, popijał cydr i cieszył oczy rozgrywającą się w dole masakrą, z wytęsknieniem oczekując
zbierania łupów i ćwicząc w myślach jutrzejszą rozmowę z hersztem, prawdopodobnie najeżoną licznymi pułapkami.
„No mówię ci, szefie. Drań wciąż żył! Wpakował w nią nóż, kiedy próbowała mu go zabrać. Wielka szkoda. Takie
kochane dziecko, zginęło tak młodo”.
D
4
ROZDZIAŁ
ug uciekł z pola bitwy.
Próbował zagrzewać pozostałych do walki, wrzeszczał, że tamci ich nie zmogą, jeśli tylko utrzymają tę cholerną
linię. Borsuk ich jebał! Wyrwał włócznię z rąk zwiewającego mężczyzny i zaczął się przepychać do pierwszej linii.
Tchórz, pomyślał, choć wiedział, że sam nie jest odważniejszy, a tylko zdaje sobie sprawę, że jego jedyną szansą na
przeżycie jest utrzymanie szeregu.
– Jazda nic nie wskóra przeciw włóczniom! – wołał, ale na próżno.
Barton padło, nim jeszcze zetknęły się czoła obydwu armii. Dug odwrócił się więc i puścił pędem tak szybko, jak tylko
może czterdziestolatek w kolczudze i z lekką nadwagą, pośród uciekającej w popłochu armii. Mógłby stanąć do walki jak
heros z dawnych czasów i stawić czoła furii maiduńczyków. Ale jest się żołnierzem albo starym, albo odważnym. Oboma
naraz być nie sposób. Mało brakowało, a potknąłby się o chłopca, który niedawno siedział na jego ramionach.
– Ratunkuuu!! – piszczał mały, wyciągając ręce do Duga. Miał złamaną nogę poniżej kolana, sterczała odgięta pod
nienaturalnym kątem.
Dug stanął.
– Dlaczego nie uciekłeś? Kazałem ci uciekać!
Chłopiec próbował wstać, ale upadł, jego wilgotną od kataru twarz wykrzywił agonalny ból. Dug obejrzał się. Konnica
Zadara była sto kroków za nim i szybko się zbliżała.
Schylił się po chłopca, a potem zadźwięczały mu w głowie słowa, dzięki którym wielokrotnie wyślizgnął się z rąk
śmierci od czasu, gdy porzucił północ, utraciwszy wszystko, co miał. Nigdy nikomu nie pomagaj. Podniósł wzrok. Konnica
zmniejszała dystans. Jeśli weźmie małego na ręce, zginą obaj. Jeśli go zostawi, może umknie śmierci po raz kolejny. To
przecież nie jego wina, że chłopak go nie posłuchał.
Biegł, każąc sobie ignorować wrzaski chłopca. Pędził równiną w stronę rzeki, dzwoniąc kolczugą. Przed nim biegła
jakaś kobieta. Raptem wpiła jej się w kark strzała. Zwaliła się na ziemię, jej prawe ramię drgało jak oskubane z piór kurze
skrzydełko. Przeskoczył ją w pędzie. Ziemia wokoło najeżyła się kilkoma jeszcze strzałami. W jednej chwili ktoś pędził na
złamanie karku, w kolejnej rył twarzą o glebę. Coś odbiło się rykoszetem od hełmu Duga – nie był pewien, kamień czy
strzała. Jakby dostał przez łeb maczugą. Zatoczył się, zawadził nogą o zwłoki, ale utrzymał równowagę i pobiegł dalej.
Jeśli dotrze do mostu, może przeżyje. Spojrzał w jego kierunku i zobaczył pulsujący tłum machających rękami,
wrzeszczących wniebogłosy ludzi, cofających się od zablokowanego zniszczonym wozem mostu. Borsuk to jebał! Nie było
dokąd uciekać. Wskoczył w szuwary, nim pojął, że rzeka jest za głęboka, by przejść ją w bród. Dug pływać co prawda
potrafił, ale nie w kolczudze. Z kryjówki wyskoczyła kaczka o zielonej głowie, zatrzepotała skrzydłami, zrywając się do
lotu, i pomknęła w kierunku, w którym i Dug chętnie by poleciał, gdyby tylko miał skrzydła. Czy zdąży zrzucić pancerz,
nim dopadnie go wróg? Obejrzał się. Nie, nie zdąży.
Ciężka konnica zwolniła i zaczęła obejmować most flankami. W ślad za nią jechały rydwany, dobijając tych, których
nie zabili jeźdźcy. Dwa zmierzały prosto na Duga, wyrzynając sobie drogę w tłumie uciekinierów, wchodząc w nich jak
rozgrzany nóż w masło. Błysnęła im w słońcu jego kolczuga i z całą pewnością zapragnęli zedrzeć ją z trupa. To – przyszło
mu na myśl – jest minus noszenia się lepiej niż reszta armii. Nie miał gdzie się schować. Skupiły się na nim cztery pary
oczu, rydwany podskakiwały na nierównościach terenu, gnając w jego stronę co koń wyskoczy. Uniosły się oszczepy. Dug
poszukał wzrokiem słabszego, bardziej apetycznego kąska, którym mógłby odwrócić ich uwagę, ale zobaczył tylko
umierających, uczepionych bezużytecznego oręża ludzi, których przyodziewek nie stanowił żadnego łupu.
Był dużym facetem i dobrym Wojownikiem. Wiedział, że ani największym, ani najlepszym, ale większym i lepszym
niż większość, choć najlepsze dni miał już za sobą. Zmierzył się już z rydwanem i wygrał, ale to było daleko na północy
i dobre dziesięć lat temu. W dodatku przeciwnik był jeden, a teraz szły na niego dwie wsławione w bitwie drużyny zamku
Maidun, wyćwiczone do perfekcji, na jaką Dugowi nigdy nie stało czasu ni charakteru.
Dlaczego, dlaczego dał się wpakować w taką kabałę? Spójrzmy prawdzie w oczy – był za głupi i zbyt pijany, by
uświadomić sobie, że podjęcie bitwy z najpotężniejszym i najbardziej doświadczonym brytyjskim wojskiem to pomysł
idiotyczny, nawet jeśli ma się w zanadrzu całkiem sensowny plan. Powinien w tej chwili być w drodze do Maidun, by
dołączyć do tej właśnie armii, która go zaraz rozniesie. Było jednak za późno, by tłumaczyć to teraz szarżującym na niego
rydwanom.
– Zborsuczone kurwie syny – wymamrotał, przepełniony żalem nad samym sobą i z kotłującym się żołądkiem.
Westchnął, przyjął pozycję bojową i ścisnął mocniej trzonek młota, przygotowując się do ukoronowania długiej
i zaśniedziałej najemniczej kariery. Mówiło się, że łatwiej uniknąć oszczepu, przeskakując sprężyście na palcach ze stopy
na stopę. Postanowił spróbować. Jego nogi zapadły się tylko głębiej w rzeczny muł. Takiego wała.
– Chwała ci, Danu! Chwała Belenosowi! Chwała Teutatesowi! Chwała Masze! Chwała Camulosowi! I chwała Lugowi...
Chwała Crommowi Cruaichowi!
Nie był pewien, czy zanosi modły o ratunek, czy dziękuje bogom za śmierć.
Spis treści Karta tytułowa Spis cyklu Część pierwsza. Barton i Bladonfort, 61 rok przed Chrystusem Część druga. Kanawan Część trzecia. Mearhold Część czwarta. Maidun Nota historyczna Podziękowania O autorze Karta redakcyjna Okładka
Dla Nicoli i Charliego
W 55 roku przed Chrystusem Brytanię najechało sto tysięcy rzymskich legionistów, dowodzonych przez Juliusza Cezara. Otworzyli front wzdłuż linii brzegowej Kentu, gdzie wylądowali, ale ponieważ nie zdołali pchnąć go dalej, rychło wrócili do Galii, stanowiącej wówczas ich bazę wypadową. Rok później Cezar ponownie przeprawił się przez kanał, ale tym razem na czele dwudziestopięciotysięcznej armii złożonej z jazdy oraz piechoty. Przypłynęli na wyspę sześcioma setkami dopiero co zbudowanych transportowców. Dowodzący tak wielką armią Cezar z pewnością miał zamiar podbić i okupować Brytanię, jednakże, kilka miesięcy po lądowaniu, potężne rzymskie wojsko znowu umknęło do Galii, nie mogąc się pochwalić znacznymi sukcesami i nie zabierając z wyspy nic, co czyniłoby w oczach senatu zasadnym tak kosztowne przedsięwzięcie. Rzymianie ponowili atak na Brytanię dopiero w roku 43, niemal stulecie później. Pokolenia historyków budowały swoją wiedzę o tamtych czasach w oparciu o jedyny zapis inwazji z lat 55 i 54 – pamiętnik Juliusza Cezara – gdzie możemy przeczytać, że Rzymianie odnieśli zwycięstwo we wszystkich bitwach, do których stanęli na brytyjskiej ziemi, ale jako że nigdy nie nosili się z myślą, by długo bawić na wyspie, w końcu odpłynęli w glorii i chwale, w całości nienadszarpniętych sił. Ta historia opowiada o tym, co wydarzyło się naprawdę.
Część pierwsza BARTON I BLADONFORT, 61 ROK PRZED CHRYSTUSEM
U Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym 1 ROZDZIAŁ waga z tymi włóczniami, idzie się! Dug Fokarz przepchnął się na tyły między stojącymi w zwartym szyku żołnierzami. Pierwsza linia była dla młodych, którzy nie nauczyli się jeszcze strachu przed bitwą, i dla starych, którym ubzdurało się, że nie są gorsi od młodych. Dug umiejscowił się w połowie drogi między oboma kategoriami. Chodził po świecie jakieś czterdzieści lat, nie był już więc młodzieniaszkiem, i chciał myśleć, że sam nie jest gorszy od młodych, ale z jego ponurych, jednoznacznych, a czasem wręcz upokarzających doświadczeń wynikało, że to młodzi zawsze są górą. Nawet jeśli przegrywali, wygrywali, ponieważ mieli swoją młodość, która Duga dawno już opuściła. I oto znowu jest tutaj, w szeregu, czeka na kolejną przeklętą przez Belenosa bitwę. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, prowadziłby teraz żywot szacownego starca, pana na włościach, pracującego we własnym gospodarstwie na północnym wybrzeżu Brytanii. Strzygłby owce, skórował foki i bawił się w chowanego z wnuczętami. Już witał się z takim właśnie życiem, aż tu nagle złośliwy los wyskoczył zza krzaka i kopnął go w rzyć, aż się okręcił. Od tamtej chwili minęło jakimś cudem dziesięć długich lat, a każdy kolejny rok dokonywał swego żywota, znajdując go wcale nie bliżej celu, który wydawał się taki osiągalny za młodu. Gdybyśmy tylko byli kowalami własnego losu, rozmyślał często, a nie byli zdani na łaskę jakiegoś innego kowala, który kuje go za nas. Skupiona w szeregach hołota rozstąpiła się na jego wołanie, co sprawiło mu niejaką satysfakcję. Może i nie czuł się silny, ale wciąż wyglądał na silnego. No i był w końcu Wojownikiem, czyż nie? Jego wysunięty podbródek porastało gęste brodzisko, na dużej głowie nosił pordzewiały, lecz wciąż solidny, niezdobiony hełm. Porządnie naoliwiona kolczuga lśniła kosztownie w porannym słońcu, a jej ciężar spłaszczał jego, z każdym rokiem coraz krąglejszy, kałdun. Masywnym młotem bojowym, który zwisał na skórzanym rzemieniu z jego prawej ręki, mógłby powalić każdą mityczną bestię. Płacono mu godziwy pieniądz za to, by jako Wojownik stawał do bitwy w pierwszej linii, skąd mógł dowodzić resztą żołnierzy – a więc powinien chyba stanąć w pierwszej linii z resztą żołnierzy. Nie czuł jednak potrzeby, by wypełniać wszystkie co do jednego punkty umowy. Czy nawet te dwa jedyne. Bo nikt się nie dowie, to po pierwsze, a po drugie, nie
będzie dziś żadnej bitwy. Dostanie pełny żołd za stanie przez cały dzień na polu jako jeden z tysięcy żołnierzy. Żołnierzy, akurat. Zwykłych ludzi, ot co. Znalazłoby się może jeszcze kilku Wojowników – Dug skinął kilku znajomym głową na powitanie – ale reszta to mężczyźni i kobiety, którym za cały pancerz służyły co najwyżej złachane skórznie. Trudno ich było zwać żołnierzami. Włócznie nie leżały im w garści tak dobrze jak grabie i widły. Właściwie to niektórzy mieli w garści właśnie grabie i widły. A to co tu robi, na Camulosa? – pomyślał, gdy jego wzrok spoczął na niewysokim, łysym, acz brodatym człowieczku, który trzymał długi kij zakończony gigantyczną głownią rzeźniczego tasaka. Chyba do wycinania wielorybiego tłuszczu. Szmat czasu nie widział podobnego ustrojstwa i naszła go myśl, by spytać właściciela, co robi tak daleko od morza. Rzecz w tym, że nagłe zaciekawienie sprzętem wielorybniczym nie pomoże mu utrzymać wizerunku srogiego Wojownika. Przepchnął się na otwarte pole. Za plecami prowizorycznej armii Barton ganiały się po zalanym słońcem pastwisku dzieci w tunikach z surowej wełny, śmiejąc się, bijąc i płacząc. Starszyzna siedziała w rozproszonych grupkach, narzekając na formację armii i inne rzeczy, które były o niebo lepsze za jej czasów. Po lewej Duga siedział na stercie szmat pogardzany przez wszystkich druid, stary pijak, obowiązkowy świadek każdej bitwy. Krzyczał coś na wpół zrozumiale o nieuchronności rzymskiej inwazji, podobnie jak wszyscy pijani druidzi, których widywał ostatnio Dug. Dalej przy moście znalazł dekowników i dezerterów – przedstawicieli znamienitszych rodów Barton. Kilku stojących tam mężczyzn spoglądało na Duga, zastanawiając się może, dlaczego ich najdroższy najemnik robi sobie przerwę od obowiązków, za które słono mu zapłacono. Wsparł więc ręce na biodrach, jak często to robili poważni dowódcy, i starał się wyglądać, jakby szukał słabych punktów w szeregu. Jeśli go zapytają, powie, że grunt to sprawdzić ostatni szereg linii obronnej. Dug nie spodziewał się, że spędzi dzisiejszy słoneczny poranek w armii Barton. W forcie zatrzymał się ledwie wczoraj. Ni z tego, ni z owego gruchnęła wieść, że oddziały jazdy i rydwany króla Zadara z zamku Maidun będą przejeżdżać tędy w drodze powrotnej z łupieży miasteczka i fortu Boddingham. Boddingham było siołem mniejszym od Barton, położonym jakieś czterdzieści mil na północny wschód Krawędzicą. Przestało płacić Maidun daninę. Być może boddinghamczycy poczuli się bezpiecznie setki mil od tronu i stolicy imperium króla Zadara, ale najwidoczniej umknęło im, że licznymi biegnącymi teraz przez kraj drogami tłuczniowymi i kredową Krawędzicą jazda i rydwany Zadara pokonają tę odległość w zaledwie trzy dni, albo i szybciej, jak się pospieszą. Przemieszczenie całej armii zajęłoby o wiele dłużej, z czego Dug doskonale zdawał sobie sprawę, bo sam w swoim czasie prowadził i spowolnił przemarsz niejednego wojska, ale z kim by nie gadał, wszyscy jak jeden mąż twierdzili, że względnie nieduży oddział konnicy Zadara niechybnie zrówna z ziemią średniej wielkości osadę, taką jak Boddingham. Jeśli to prawda, w jej skład muszą chyba wchodzić elitarni gwardziści bogini wojny Machy. Siły Maidun minęły Barton dwa dni nazad, zbyt skupione na wymierzeniu Boddingham należytej kary, żeby mitrężyć dłużej, niż było trzeba, by zebrać drewno i uzupełnić zapasy wody i piwa. Jednakże teraz, w drodze powrotnej, kiedy skrwawiła już miecze i pochwyciła niewolników, piekielnie dobrze wyszkolona mała kompania może nabrać chętki, by przy okazji zgnieść jak pluskwę słabe i niegotowe do obrony Barton. – Te! – krzyknął do Duga jakiś facet zeszłej nocy. Nieśmiertelna kurtuazja południowców. – No? – odparł. – Bić się umiesz? Pomyśleć by można, że jego wyszczerbiony żelazny hełm, kolczuga i młot bojowy stanowiły dostateczną odpowiedź na to pytanie, ale południowcy, o czym Dug wielokrotnie się już przekonał, byli tak lotni jak uprzejmi. – Ano, Wojownikiem jestem. Tak oto skończył jako jeden z uczestników narady wojennej, zebranej naprędce zeszłej nocy. Właściwie to miał zamiar iść zaciągnąć się do armii Zadara, przejadł już mu się bowiem los wędrownego najemnika. Ma się rozumieć, nie puścił o tym pary z gęby przy sposobiących się do obrony wojach.
W długim domu Barton upchnięto około pięćdziesięcioro co ważniejszych mężczyzn i kobiet, tych samych, których próżno by szukać w szeregu na polu bitwy, i utworzono z nich radę wojenną. Nazywanie tej budy „długim domem” było co najmniej pretensjonalne. Kolejne dziwactwo południowców, skwitował. Po pierwsze: nie był długi, tylko okrągły. Po wtóre: miał góra dwadzieścia kroków średnicy. Co najwyżej „średni dom”. Ale prędzej zwyczajna chałupa z błota, łajna i trawy na stelażu z gałęzi powtykanych między sterczące z ziemi drągi. Stożkowe sklepienie z trzciny podtrzymywały cztery grube pale. Dug mógłby im pokazać, jak buduje się taką chatę bez wewnętrznych wsporników, które zajmują zbyt dużo miejsca. Może chałupę sklecono w czasach, gdy architektoniczna innowacja, o której myślał, nie zdążyła się jeszcze przyjąć? U stóp wzgórza rosło dość drzew, a w wiosce mieszkało dość chłopa, by uwinąć się z robotą w try miga. Sęk w tym, że to konkretne plemię pozbawione było smykałki do budownictwa i nie przejawiało chęci do nauki. Jeden ze wsporników przechylił się alarmująco, a przy samych drzwiach ziała w suficie wielka, z pewnością nieplanowana dziura. Po długim gorącym dniu, nawet pomimo dodatkowej luki w stropie, w chałupie panował zaduch i śmierdziało potem. Przydałyby się podwójne otwory wentylacyjne. Dug mógłby im też pokazać, jak je zrobić. Włodarz Barton, król Mylor, rozsiadł się na wielkim, drewnianym krześle na postawionym w środku podwyższeniu i pocierał wierzchem dłoni swoje dwa jedyne, choć całkiem już przegniłe, zęby. Wodził po zebranych załzawionymi oczami, wznosząc co jakiś czas gromki okrzyk: „Uuu-uuu!”, który kojarzył się Dugowi z odgłosem, jaki wydaje posunięta w latach foka. On nawet wygląda jak posunięta w latach foka, pomyślał. Gładkie fałdy tłuszczu czyniły jego szyję szerszą od wyłysiałej, pokrytej plamami wątrobowymi czaszki, lśniącej od potu w migotliwym świetle pochodni, a pod szerokim, płaskim nosem wyrastał rzadki wąs. Słyszało się głosy, jakoby król Barton postradał zmysły. Wyglądało na to, że lubujący się w plotkach bardowie przynajmniej ten jeden raz mówili prawdę. Po prawicy Mylora siedział druid Elliax Goldan, faktyczny rządca wioski we wszystkim poza mianem. Dug słyszał, że komu jak komu, ale naczelnemu druidowi Barton lepiej nie podpaść. Na oko był od Duga nieco młodszy; chudy, o blisko osadzonych w różowej twarzy czarnych oczkach, zbiegających się po obu stronach przydługiego nosa. Jakiegoś takiego szczurowatego. Gdyby miał osądzić tego człowieka po twarzy – a wielokrotnie przekonywał się, że takie osądy rzadko nie pokrywają się z prawdą – z Elliaxa był mały, wredny drań. W drodze na południe Dug spotkał niezliczonych druidów. Dzielili się na trzy rodzaje: typ mądrego uzdrowiciela, który służył poradą i leczniczymi konkokcjami, typ szalonego moczymordy plotącego trzy po trzy o rychłej zagładzie – niemal zawsze dokonującej się za pośrednictwem Rzymu – oraz typ rozstawiającego wszystkich po kątach ważniaka, który cieszy się łaską bogów i posłuchem wśród gminu. Elliax bez wątpienia należał do tej ostatniej grupy. Po lewicy Mylora zasiadła żona druida, Vasin Goldan, o błyszczącej, pokrytej plamkami skórze i wielkich, osadzonych szeroko oczach, wchodzących niemal na czoło i wykrzywiających linię włosów. Dug słyszał, że we wsi nazywano ją Żabią Mordą. Kropka w kropkę ropucha. Foczy łeb, szczurzy kinol i żabia morda. Cała cholerna menażeria. Za plecami Elliaxa i Mylora stali czterej Wojownicy w kolczugach. Fakt, że włodarze potrzebują ochrony przed własnym ludem, nigdy dobrze nie wróżył. Elliax uciszył harmider kilkoma klaśnięciami, gdy Dug wyjaśniał właśnie jakiejś młodej kobiecie, jak naprawiłby dach chaty. – Niechaj rozpocznie się narada! – wyrzekł zaskakująco głębokim głosem. Dug prawie spodziewał się, że zapiszczy. – Nie moglibyśmy na zewnątrz? – spytał, odciągając kolczugę od szyi, by wpuścić nieco powietrza. Wydostał się zza niej przenikliwy odór spoconego ciała. Kobieta, z którą rozmawiał, aż się odsunęła. Zakłopotanie sprawiło, że zrobiło mu się jeszcze goręcej. – Narady wojenne Barton odbywają się w długim domu! – zawołał Elliax, czerwieniąc się. – Nawet kiedy jest w nim tak gorąco, a na zewnątrz jest tyle miejsca? Czy to nie głupie? Kilka osób pokiwało głowami. – Gorrrronco! – zakrzyknął król Mylor. Ludzie gadali, że król stracił rozum wraz z bogactwem i pozycją Barton dziesięć lat temu, kiedy założył się z królem Zadarem, że pięcioro najlepszych wojów Barton powali czempiona Maidun. Ów czempion, chłop jak dąb, Carden Nancarrow, rozerwał na sztuki czterech mężczyzn i jedną kobietę i nawet się nie spocił. Od tamtego dnia Barton płaciło Maidun zbójecką daninę. Elliax utrzymywał, że przekonawszy Mylora do pojedynku jeden na pięciu i rezygnacji z obrony porządnie ufortyfikowanej warowni, uratował Barton przed unicestwieniem. Przez minioną dekadę służył wiosce jako reprezentujący
Zadara urzędnik oraz poborca podatków. Druid twierdził, że początkowa wysokość daniny w ciągu kilku lat doprowadziłaby Barton do ruiny i że jego zasługą jest przekonanie Maidun o mikrych dochodach wioski oraz skłonienie króla Zadara do obniżenia żądań. Wszystko, o co poprosił w zamian, ograniczało się do drobiazgów w postaci ziemi, jedzenia i żelaza oraz – błahostka – okazjonalnej godziny sam na sam z którąś z królewskich córek. Podczas gdy mieszkańcy wioski chodzili stale niedożywieni, Elliaxowi dobrze się wiodło, jego żona tyła, a niezamężne dziewki rodziły dzieci o podejrzanie szczurzych twarzach. Każdy, komu nie w smak były przywileje, jakimi król obdarzał druida, szybko okazywał się wskazanym przez Elliaxa w druidzkiej wizji – zesłanej przez samych bogów – wybrańcem, który wędrował na południe do samego Maidun jako członek kwartalnej daniny niewolników. – Nie mamy się czego bać – ciągnął Elliax, ignorując Duga i króla Mylora. – Nawiedziła mnie wizja. Płacimy Zadarowi należną daninę i jest w interesie Zadara, byśmy płacili ją dalej. Nie uniesie przeciw nam miecza. – Jak mamy wierzyć, że Zadar zachowa się racjonalnie? – krzyknęła z tyłu chaty jakaś młoda kobieta. – A co zrobił z Cowton w zeszłym roku? Dug słyszał o Cowton. Wszyscy słyszeli. Zadar zrównał miasteczko z ziemią. Wyrżnął mężczyzn, kobiety, starców, dzieci, bydło... Dwa tysiące ludzi i Danu raczy wiedzieć, ile zwierząt pozabijano albo sprzedano Rzymowi. I nikt nie wiedział dlaczego. Elliax łypnął na króla Mylora. Ten drapał się w kroku. – Kto jest waszym naczelnym druidem? – spytał Goldan. Nikt nie odpowiedział, a on uśmiechnął się jak żaba, która złapała wyjątkowo tłustą muchę. Rozłożył szeroko ramiona. – Dzisiejszego ranka złożyłem w świętym gaju ofiarę z morskiego ptaka z Wyspy Aniołów, aby usłyszeć jego opowieści o przyszłości. Gdy ptak trzepotał skrzydłami, umierając, dobiegł mych uszu jakiś dźwięk. Uniosłem więc wzrok i oto ukazała mi się wiewiórka, sycząca na kota. Ale kot poszedł swoją drogą, nie wyrządzając jej najmniejszej krzywdy. – Elliax, którego twarz przybrała wyraz zadowolenia, potoczył wzrokiem po pomieszczeniu i utkwił go w Dugu. Większość zebranych popatrzyła po sobie i skinęła głowami. Najczęściej wiadomości od bogów były zbyt zagadkowe dla Duga, ale tę jedną rozgryzł w mig. – To wszystko wyjaśnia! – stwierdził jakiś krępy mężczyzna. – Taa, jeśli to w ogóle prawda – mruknęła kobieta za plecami Wojownika. – Słyszał kto kiedy syczącą wiewiórkę? – Nikt nie odważyłby się kłamać w tak poważnej sprawie! – odszepnął na to mężczyzna, będący zapewne, co można było wnosić z pobrzmiewającej w głosie frustracji, mężem kobiety. Elliax kontynuował: – Zajrzałem głęboko we wnętrzności ptaka i ujrzałem w nich boginię Danu. Rzekła mi, że nie mamy się czego bać ze strony Zadara. Następnie dostrzegłem oblicze Machy, która wyłożyła mi, jaką musimy obrać strategię. Dawno już nie spadł deszcz, Zadar nie pójdzie więc Krawędzicą, ale skieruje się na przełaj przez niziny tą samą drogą, którą szedł na Boddingham. Macha powiedziała mi, że powinniśmy zebrać wszystkich w dolinie i utworzyć szereg tarcz i włóczni pomiędzy dwoma zakrętami rzeki po drugiej stronie mostu. Jazda i rydwany nic nie wskórają przeciw włóczniom. – Chyba że szyk pójdzie w rozsypkę – zauważył Dug. Zwykle z bogami się nie wadził, zwłaszcza z Machą, ale ci ludzie nie mieli pojęcia o bitwie, ktoś więc musiał wbić im do głowy podstawy. Pomruki aprobaty zachęciły go do kontynuowania: – Bo jak pójdzie, to równie dobrze będziecie mogli uformować go z dzieci z trzcinowymi witkami w rękach. Dlaczego nie zebrać wszystkich w forcie? Moglibyście przez noc umocnić mury – wyostrzyć kąty, zacieśnić palisadę, zatknąć w rowie kilka zaostrzonych kołków – a nie dostaną się do środka, choćby się skichali. – Mielibyśmy zostawić na pastwę armii Zadara nasze gospodarstwa, domy i pola? – Elliax splunął z pogardą. Jego głos robił się coraz bardziej piskliwy. – Jesteś tak głupi, na jakiego wyglądasz, przybyszu z północy! I tak nie powinno cię tu być. Nie jesteś z Barton. Niby dlaczego szereg miałby pójść w rozsypkę? Widzi mi się, że bogowie wiedzą więcej od jakiegoś obdartego byłego Wojownika. Ja zaś otrzymałem poradę od trzech bóstw, albowiem głębiej w trzewiach ptaka dostrzegłem jeszcze oblicze Dwyna. – Niezły tłok, jak na jedno biedne ptaszysko – odezwała się kobieta za plecami Duga. Mąż ponownie kazał jej milczeć. Elliax zignorował ich oboje. – Sprytny Dwyn udoskonalił ów plan. Rzekł mi, bym wysłał do Zadara jeźdźca, aby powiadomił króla, że lud Barton postanowił uświetnić przemarsz jego wojsk, formując ceremonialną linię bitewną. Obronimy nasze ziemie, demonstrując szacunek. Oto myśl strategiczna, o której mieszkańcy północy nie mają pojęcia. – Czy na pewno właśnie to miał na myśli Dwyn? – Dug nigdy jeszcze nie kwestionował słów druida, ale plan Elliaxa nie
trzymał się kupy. – Przezorny zawsze ubezpieczony, wie to w moich stronach każde dziecko. Usta naczelnego druida wykrzywił szyderczy uśmieszek. – Mamy proce, i to o wiele więcej, niż mógłby mieć Zadar. Jego żołnierze będą walczyć z rydwanu i końskiego grzbietu, my zaś skryjemy się za tarczami. Jeśli Zadar spróbuje zaatakować, osłonią nas tarcze, a na wraże głowy spadnie grad pocisków. Zadar nie jest głupcem. Nie zaatakuje! Wie bowiem, że na nic mu się to nie zda. Nie zapominajcie, dobrzy ludzie, że sami bogowie przemówili do mnie. Może gdybyś uważniej ich słuchał, przybyszu, nie musiałbyś się włóczyć po kraju za robotą. I to jeszcze w twoim wieku. Koń by się uśmiał. Duga zapiekły uszy. Elliax odwrócił się i począł objaśniać swój plan. Szlag by go trafił, plan tego nadętego bubka miał ręce i nogi. Konna czy w rydwanach, szarża na linię włóczni to samobójstwo. Konie również miały tego świadomość, więc podobny manewr miałby znikome szanse powodzenia. Druid nie mylił się również w kwestii broni dystansowej. Tarcze i proce to faktycznie doskonałe rozwiązanie. Ukształtowanie terenu także działało na korzyść bartończyków. Aby przedostać się na ziemie Barton z miejsca, gdzie prawdopodobnie przejedzie Zadar, należało pokonać rzekę. Jedyny most w promieniu wielu mil znajdował się w środku rozległego zakola. Najlepszym sposobem na złamanie szeregu włóczników było zajechanie wroga galopem od flanki i zaatakowanie od tyłu. Wojska Maidun nie zdołają tego dokonać, ponieważ na przeszkodzie staną im oba łuki meandrującej rzeki. A jednak w planie druida widać było jak na dłoni jeden słaby punkt. – Dlaczego nie uformować szyku po tej stronie mostu? – główkował Dug. – Zdołamy go utrzymać bodaj garstką żołnierzy, obronić w ten sposób większość ziem i nie rezygnować przy tym z tej twojej małej procesji. Jeśli Zadar przypuści szturm, a twoja długa linia piekarzy i garncarzy ugnie się pod naporem – co prawdopodobnie nastąpi – to znajdziemy się między młotem a kowadłem, między rzeką a wrogą armią. Na twarzy Elliaxa wykwitł grymas, jakby ktoś właśnie odlał się na łoże pogrzebowe jego bliskiego krewnego. – Dalej śmiesz bluźnić bogom? Oni w odróżnieniu od ciebie wiedzą, że po drugiej stronie rzeki znajdują się żyzne ziemie. – Czy nie twoje przypadkiem, że zapytam? – Zamknijże się i przestań wystawiać się na pośmiewisko. My w Barton dzielimy się ziemią. Należy do wszystkich, ty głupcze z północy. – Elliax wwiercił się w niego wzrokiem, po czym niespodziewanie uśmiechnął się, jakby przyszło mu na myśl miłe wspomnienie. – A może mało ci jednej ofiary? Podejdź tu, a przekonamy się, co twoje flaki mają do powiedzenia o intencjach Zadara. Z tak opasłego brzuszyska wyczytamy przyszłość na dziesięć najbliższych zim! Bob, Hampcar, nie chcielibyście sprawdzić, ile ten przemądrzalec wie o walce? Dwaj z czterech gwardzistów wystąpili naprzód i wysunęli do połowy miecze z pochew. Obydwaj chłopy na schwał; jeden miał pociągłą twarz o mocno zarysowanej żuchwie, a rozciągnięte w groźnym wyrazie usta ukazywały niezwykle białe zęby. Twarz drugiego była gładko ogolona i poznaczona czerwonymi bliznami, biegnącymi od kącików ust do splątanej strzechy włosów za uszami. Takie rany powstawały przez nacinanie ust z obydwu stron, a potem torturowanie ofiary. Dug widział, jak wykorzystywano w tym celu żelazny świder, którym wwiercano się w nadgarstki. Ofiara wrzeszczała, rozrywając ciało od ust do uszu. Jeśli rany się zaleczyły, a torturowany nie zmarł w wyniku infekcji, zostawały mu na twarzy dwie blizny w kształcie upiornego uśmiechu. Na północy zwano to pocałunkiem Scrabbiów, od nazwy plemienia, które szczególnie lubowało się w przyozdabianiu w ten sposób twarzy wrogów. Mężczyźni zwykle zapuszczali brody, by zakryć zeszpecone usta, ale ten golił się, by każdy mógł je zobaczyć. Blizny były bardzo efektowne, jeśli chciało się wyglądać jak żądny krwi skurwiel. Jak widać na załączonym obrazku. Dug podjął decyzję, by nie mierzyć się z nimi. – Staniesz do boju? Czyś tchórz? – szydził Elliax. Dug skrzyżował z nim wzrok, starając się sprawiać wrażenie, że za nic ma te pogróżki. Nie musiał stawać w szranki z czterema Wojownikami, by czegoś dowieść. Ani z dwoma. A poza tym, jeśli plan ułożony został przez Dwyna, boga szachraja, Machę, boginię wojny, i Danu, boginię matkę, to kim był Dug, by kręcić nosem? Mógłby raczej przystąpić do negocjacji zapłaty za miejsce w pierwszym szeregu i wynieść się stąd wieczorem z cięższą sakiewką i flakami wciąż w brzuchu. – Staniesz, pytam? – Raczej nie. – Głupi, gruby i jeszcze tchórz. Wojownik, jak pragnę zdrowia! – Druid rozejrzał się triumfalnie i jakby nieco urósł. –
Nie dajcie posłuchu paplaninie tego głupca. Wskazano mi drogę. Poczyniono plany, a król Mylor je zaaprobował. – Mylor podniósł wzrok i uśmiechnął się na dźwięk swego imienia, a potem wrócił do grzebania przy genitaliach. – Nie lękajcie się – podjął Elliax. – Zadar nie stał się tym, kim jest, walcząc z przeważającymi siłami. Jesteśmy zupełnie bezpieczni. A więc następnego dnia o świcie wszyscy, którzy nie byli zbyt młodzi, schorowani lub ważni, by wziąć broń w garść – około czterech tysięcy mężczyzn i kobiet – przekroczyli most i zebrali się na wielkim polu pomiędzy dwoma zakrętami rzeki. Zbieranina rolników, rzemieślników i łowców z Barton oraz mniejszych okolicznych wiosek i farm szła, powłócząc nogami i nie bardzo wiedząc, co właściwie ma robić, ale nie oponując, gdy Dug i inni formowali z niej tak efektowny szereg, jak tylko się dało, wypychając naprzód tych z relatywnie najmniej wyszczerbionymi i pordzewiałymi tarczami i włóczniami. Dug popędził kilka osób o dłuższych włóczniach na tyły, jak należało, aby w trakcie zwarcia pierwszych szeregów z przeciwnikami mogli zadawać swoją bronią ciosy z daleka. Wiedział jednak, że psu na budę jego starania, bo nawet jeśli pierwszy szereg zewrze się w boju z bodaj tylko połowicznie wyćwiczonym wojskiem i tak będzie miał przejebane. Ale przynajmniej mógł czymś się zająć i pokazać, że się zna. Dzieci i starcy przekroczyli rzekę i stłoczyli się za wojskiem, wspinając się na wozy, pudła i beczki, aby móc widzieć przemarsz armii Zadara. Członkowie znamienitych rodów zjawili się na samym końcu, wszyscy odziani w wyraźnie już znoszone, ale z pewnością pyszne niegdyś szaty. Mylor, Elliax i jego żona Vasin przybyli na miejsce ostatni; zasiedli w postawionych na największych wozach krzesłach z długiego domu. Robiło się coraz cieplej. Na tyłach oddziału panowała karnawałowa atmosfera. Szalony druid przestał się drzeć, dzieci bawiły się nieco ciszej, a starcy zaniechali gderania i zaczęli pić i wspominać dawne bitwy. Między nogami plątały się szczeniaki. Starsze psy włóczyły się po polu, dając się głaskać i drapać za uchem. Szeregi rzedły; ludzie szli po coś do picia, odchodzili na bok, by przysiąść na moment albo z kimś pogadać. Dug akurat przepychał się naprzód, aby przywitać się z jakimiś wypatrzonymi wcześniej starymi wiarusami, którzy przytaszczyli ze sobą gigantyczną beczkę cydru. Wtedy zza drzew sto kroków dalej wyłoniła się w końcu awangarda królewskiej armii. Kilka krzyków przywołało wszystkich do porządku i raptem zaległa cisza jak makiem zasiał. – Podniesiesz mnie? Proszę. – Dug spojrzał w dół na małego, wychudzonego chłopca o wielkich brązowych oczach i zmierzwionej czuprynie barwy świeżo zaoranej ziemi. Szkrab odwzajemnił spojrzenie. – Proszę – nie ustępował, rozwierając powieki jeszcze szerzej. Dug westchnął i wziął małego na barana. Prawie nic nie ważył. – To jest Zadar? – zaszczebiotał chłopczyk. – Na to wygląda. Pochód otwierał jeździec w wielkim złotym hełmie z rogami, lśniącej czarnej kolczudze i spodniach z czarnej skóry. Dosiadany przez niego kruczoczarny wierzchowiec – Dug w życiu nie widział większego – również miał na głowie złoty, zdobiony rogami koński hełm, a jego zad pokrywała ladra z kolczej plecionki. – Co on ma na głowie? – A nie widzisz? – Dug poczuł, że mały pochyla się nieco. Wojownik widział dobrze z bliska i daleka, ale miał świadomość, że niektórzy miewają kłopoty z jednym lub z drugim, a czasem z oboma naraz. Za młodu odczuwał coś na kształt perwersyjnej przyjemności, chełpiąc się swoim sokolim wzrokiem, i był bezlitosny dla tych, którzy mieli problemy z oczami. Dopiero wiek nauczył go tolerancji. – Ma rogaty hełm. Chłopiec pojaśniał. – A dlaczego? – Może chce wyglądać strasznie, a może chce, żeby wszyscy myśleli, że jest Cernunnosem, rogatym bogiem zwierząt. Pewnie nie jest zbyt wysoki i sądzi, że wyda się ludziom wyższy w tym wielkim kapelutku. Choć oczywiście każdy z miejsca pojmie, że to mikrus w wielkim kapelutku. Chłopczyk zachichotał. Zadar właściwie sprawiał wrażenie całkiem wysokiego mężczyzny, ale Dug nigdy nie pozwalał, by prawda przeszkodziła mu w umniejszeniu człowieka, którego podejrzewał o zadzieranie nosa. – To, co ma na sobie i co ma na dupie jego koń – ciągnął Dug – to kolczugi. Spleciono je z setek albo tysięcy – prawdopodobnie tysięcy w tym przypadku – żelaznych pierścieni. Taka kolczuga ochroni cię przed kamieniami z proc,
cięciem mieczem i tak dalej. Ale przed tym to go nie ochroni – dodał, podnosząc swój młot. Chłopczyk nie posiadał się z radości. Młot bojowy to broń prosta, ale zabójczo skuteczna, nie bardziej wyrafinowana od drąga z kamieniem na końcu, którym walczono od tysięcy lat. Blok żelaza w kształcie i rozmiarze dużego chodaka osadzony był na stylisku z utwardzonego w ogniu dębu długości kroku i przymocowany zawiązanymi na krzyż skórzanymi pasami. Obydwa końce styliska zaostrzono w szpice. – Tylko królowie i Wojownicy mogą nosić kolczugi. – Ale ty masz kolczugę! – Ano, ma się rozumieć. Jestem Wojownikiem... Moja składa się z setek, nie tysięcy, pierścieni i nie jest tak giętka jak jego. Ale za to znacznie grubsza. – A jego koń to też Wujownik? Czy król? – Hmm... ani jedno, ani drugie. Z zasadami jest tak, że jak jesteś dostatecznie potężny, to łamanie ich uchodzi ci na sucho. I tworzenie. – Śmiesznie mówisz. – Jestem z północy. – Masz bratanka albo sioszczenicę? – Co, smyku? – Bo jesteś Wujownik. – Wojownik. To tytuł, tak jak król. Z tym że na ten trzeba sobie zasłużyć. Trzeba zabić w bitwie dziesięciu ludzi. Jeśli pięciu tych, którzy mają tytuł Wojownika, zgodzi się co do tego, że zabiłeś, to mianują cię Wojownikiem i dostajesz takie coś. – Poklepał sękatą dłonią stylizowanego żelaznego dzika, który zwisał z rzemienia na jego szyi. – Możesz też nosić kolczugę, co jest niezłym sposobem na to, by ograniczyć liczbę tych, którzy zostaną Wojownikami, a przy okazji nie dać się zatłuc pierwszemu lepszemu łachmycie. Będąc Wojownikiem, możesz też domagać się wyższej zapłaty jako najemnik. Ludzie traktują cię lepiej; w karczmie mogą na przykład poczęstować cię za darmo posiłkiem w zamian za ochronę. – Mogę dostać takiego dzika? – Nie. Musisz na niego zapracować. – Ale może nasz kowal mógłby mi takiego zrobić? – Ano, mógłby, ale karą za podszywanie się pod Wojownika jest śmierć na torturach. Szkrab główkował przez dłuższą chwilę, nie kwapiąc się do zejścia Dugowi z ramion. – Nie warto – orzekł w końcu. – Nie warto. – A ten pan na czarno za Zadarem to kto? – To musi być Felix, jego główny druid. Dug splunął na szczęście. Ludzie gadali, że Felix, rzymski druid Zadara, włada magią bogów jak nikt w Brytanii od wielu pokoleń. Dug słyszał opowieści, jakoby Felix krzyżował plany wrogów, czytając im w myślach z dużej odległości. Inni mówili, że wyrywa ludziom dusze z ciał, jeszcze inni, że potrafi samym tylko spojrzeniem rozerwać człowieka na strzępy. Trudno było uwierzyć we wszystkie te historie, albo choćby w niektóre, wyśpiewywane i opowiadane przez bardów, ale Dug wiedział, że jeśli słyszy się tyle opowieści o mocy Felixa, to musi być w nich ziarnko prawdy. Zadrżał, choć dzień był ciepły. – A tam dalej to kto? Ojej! – pisnął chłopiec. – Ano. – Za królem Zadarem i Felixem jechało pięćdziesięcioro mężczyzn i kobiet. Ci nosili hełmy pozbawione rogów, ich pancerze nie lśniły w słońcu tak jasno, a kolczaste hełmy ich koni wykonane były z przybrudzonego żelaza. – To Wojownicy. Przejeżdżali w odległości dwustu kroków od nich z utkwionym nieruchomo na wprost wzrokiem, nie zaszczycając żałosnych nagle szeregów bartońskich włóczników choćby spojrzeniem. Z pewnością dla efektu zabroniono im rozglądać się na boki, domyślił się Dug. To podpowiedziało mu dwie rzeczy: po pierwsze, Zadar lubił dać przedstawienie, a po drugie, maiduńską armię cechowała żelazna dyscyplina. Tak żelazna, że aż zrobiło mu się nieswojo. Za Wojownikami jechały rydwany. – Rydwany buduje się z napiętymi rozpórkami, żeby przeskakiwały nad nierównościami, wąskimi strumieniami, trupami... W każdym siedzi dwóch ludzi, woźnica i żołnierz. Widzisz te pierwsze tam? Z żołnierzami w pancerzach?
– Tak! – To są ciężkie rydwany; mniej skoczne, ale solidniejsze. Można nimi podjechać blisko do linii przeciwnika, żeby wojownik mógł cisnąć w jej kierunku oszczepem. Marne szanse, by kogoś w ten sposób zabił, ale jeśli broń wbije się w tarczę, jest duża szansa, że uszkodzi ją albo zniszczy. Może też przedziurawić dwie tarcze naraz, sczepiając razem, jeśli grot oszczepu się zakrzywi. Wtedy dwaj żołnierze muszą albo walczyć złączeni ze sobą, albo rzucić tar... – A co ty byś zrobił? – wszedł mu w słowo malec. – Ten jeden raz, kiedy mi się to zdarzyło, odrzuciłem tarczę i dałem nogę. Jest taka rzecz, którą mówi się o walce mieczem bez tarczy: że albo pomaga ci się skupić na mieczu, albo zupełnie zmienia kierunek twoj... – A co oni robią, jak już rzucą oszczep? – nie dał mu skończyć chłopiec. Dug niemal zsadził go z ramion, ale naraz przypomniało mu się, że jego własne córki nagminnie mu przerywały, gdy udzielał im rad albo snuł opowieści. Zdecydował się więc, przez wzgląd na pamięć o nich, odpuścić małemu gnojkowi. – Kiedy już żołnierz pozbędzie się oszczepu, zwykle zeskakuje z rydwanu i walczy mieczem, młotem albo włócznią, co tam ma pod ręką. Większość ludzi tutaj włada mieczami, wielkimi, żelaznymi o obosiecznych klingach, świetnie przystosowanymi do machania. Rzymianie używają krótszych, ostro zakończonych mieczy, którymi mogą dźga... – A ty masz miecz? – Ja? A gdzie tam. Alem kiedyś miał. Nawet kilka, lecz teraz wolę machać młotem. Co to ja... A tak, no więc żołnierz zaczyna zabijać, kogo popadnie, starając się samemu nie dać się zabić, podczas gdy jego woźnica krąży nieco dalej, obserwując rozwój wydarzeń. Kiedy ten na nogach zmęczy się albo ktoś go chlaśnie, robi odwrót lub macha na woźnicę, który zabiera go w bezpieczniejsze miejsce. Zjedzą coś, wyszczają się, a kto wie, może nawet i wysrają, napiją się, a potem nazad do bitwy. Genialna taktyka, jeśli tylko stać kogoś na podobne ceregiele. – Czemu z rydwanów wystają te duże miecze? Dug usilnie próbował ignorować zakrzywione ostrza sterczące z osi wszystkich ciężkich rydwanów. Aż zadrżał, gdy sobie przypomniał. – Jeśli wróg ucieka, gonisz go. Te klingi są bardzo ostre. W jednej chwili biegniesz, a w drugiej masz urżnięte nogi w kolanach. – A te dalej? Są mniejsze. – To lekkie rydwany. Woźnica albo jest lżej opancerzony, albo w ogóle nie ma pancerza. Żołnierz jadący z nim często uzbrojony jest w procę, rzadziej w łuk. Te nie mają kling na osiach, Danu dzięki, ale to wciąż wredne skurkowańce. Muszą być bardzo szybkie, bo walka odbywa się z dystan... – Moja mama mówi, że najdzielniejsi wojownicy idą walczyć na golasa, żeby pokazać, że są najdzielniejsi i nie potrzebują pancerzów. – To się zdarza. Ale nie ma nic wspólnego z dzielnością. Wojaczka to niebezpieczny fach. Nie musisz walczyć nago, żeby to rozumieć. Zwykle taki chojrak za dużo wypił albo po prostu chce się popisać. A najczęściej jedno i drugie. I zawsze ważą się na to mężczyźni. Kobiety są na to za mądre. Nikt nie lubi tych nago, bo oni giną najszybciej. Często z ręki sprzymierzeńców. – A ty poszłeś kiedyś walczyć na golasa? – Nigdy. Ale kiedyś szarżowała na nas cała grupa takich nagusów. Było zimno jak cholera, więc ich pokurczone i posiniałe kutasiki sterczały w naszą stronę jak myszy z kudłatych dziur. Ktoś tak to ujął. Byli wciąż jeszcze dość daleko, kiedy któraś z naszych dziewczyn trafiła jednego w jajca z procy. Niech mnie, ależ darł mordę. – Dug prychnął śmiechem. – Boki zrywać, mówię ci. Tak się śmialiśmy, że ledwo szło walczyć. To było na brzegu Linny Foith, ogromnego kanału wiele mil na północ stąd, ale daleko na południe od miejsca, skąd pochodzę. Dopiero co wstąpiłem na roczną służbę do... – A jak ktoś idzie walczyć pomalowany na niebiesko? – Sam chadzałem, ale już nie lubię. Kiedyś walczyłem po stronie Murkan, w bitwie, gdzie obie strony pomalowały się na niebiesko, żeby się nawzajem wystraszyć. Czuliśmy się jak idioci, nikt nie wiedział, kto jest po czyjej stronie. Jestem pewien, że zabiłem tego dnia kogoś ze swoich. Czasem krew uderza do głowy, rozumiesz. Rąbałem wszystkich umazanych na niebiesko, zapomniawszy, że sam... – Zabijesz mnie, jak Zadar zaatakuje? – Nie zabiję. – A czy armia Zadara zabije nas obu?
– Nie, nie. Nic nie mogą zrobić. Może i wszyscy są Wojownikami, ale ci tutaj to zaledwie ułamek jego armii i mamy nad nimi dziesięciokrotną przewagę. Nie mogą zajść nas od flanki, bo chroni nas rzeka, nie mogą zaszarżować od frontu, bo ich konnica ponadziewa się na włócznie. Jeśli zostaniemy, gdzie jesteśmy, nic nam nie będzie. Choć jeśli zejdą z koni, możemy mieć kłopot, a jak szyk się posypie, to już w ogóle prze... chlapane. Oczywiście gdybyśmy zostali po drugiej stronie rzeki albo jeszcze lepiej: w ogóle nie wychodzili z fortu, to... – To co? – Nie bój się. Jesteśmy bezpieczni. Przemarsz trwał dalej. Za rydwanami jechała konnica w tej samej kolejności co rydwany: najpierw ciężka, potem lekka. Tych pięćdziesięciu za Zadarem to pewnie jego słynna elitarna jednostka, ale kilkuset opancerzonych jeźdźców, którzy sunęli za nimi, również nie wyglądało, jakby wypadli sroce spod ogona. Dug nie zdziwiłby się, gdyby wszyscy nosili dzika na szyi. Zwrócił baczniejszą uwagę na lżejszą jazdę, a dokładnie na jeden szereg. Od jego strony jechało boso sześć długowłosych łuczniczek. Blondynka na czele patrzyła na wciśnięty między zakola rzeki oddział bartończyków. Ona jedna ze wszystkich wojów w armii Zadara odwróciła głowę, by im się przyjrzeć. – Czy to są boginie? – Tak, synku, tak mi się widzi. – A to kto? – Bardowie. Jakby w kontrapunkcie do jego stwierdzenia mężczyźni jadący w ariergardzie armii Maidun unieśli do ust mosiężne instrumenty i po równinie przetoczyła się niemożebna kakofonia. Drewniane klekotki przyczepione do ustników wydawały dźwięk podobny do bzyczenia roju monstrualnych pszczół. – Bardowie, powiedziałem, ale nie nazwałbym tego muzyką. – Dug zachichotał. Mężczyźni i kobiety w szeregu bitewnym popatrzyli po sobie, a potem znowu wpili się wzrokiem w trębaczy. Nie licząc gromu, był to najgłośniejszy dźwięk, jaki słyszeli w życiu. Uda malca ścisnęły mocniej masywny kark Duga. – Co się strachasz, to tylko hałas! – przekrzyczał narastającą wrzawę, dodając otuchy nie tylko chłopcu, ale i innym wokoło. – Hałas nic nam nie zrobi! Nie ściskaj tak mocno, bo mnie udusisz. W zasięgu wzroku mieli już całą armię Zadara, od niego samego na czele po ostatniego trębacza na tyłach. Wojsko rozciągnęło szyk, by dopasować się do długości szeregu bartończyków. To chyba nie przypadek, uprzytomnił sobie Dug. Jazda i rydwany kołowały, by stanąć przodem do nich. Wzmógł się jazgot trąb. Sklecona naprędce niby-armia Mylora zrobiła krok w tył. Harmider ucichł jak nożem uciął. Pierwsza linia wojsk Maidun rozstąpiła się w środku i na czoło wyjechał pojedynczy rydwan, który następnie ruszył ku oddziałom Barton. Zamiast koni zaprzęgnięto doń dwóch utykających, nagich, zbryzganych krwią mężczyzn. Ciągnęli pojazd na skórzanych rzemieniach przywiązanych do grubych żelaznych bolców, które wbito im w ramiona. Z rydwanu smagała nieszczęśników młoda kobieta o dużych, podskakujących na wybojach, nagich piersiach. Po pastwisku przepełzła jak wiatr fala szeptów. Ktoś rozpoznał w jednym z wlokących przerażający rydwan mężczyzn Krisa Owczego Króla, włodarza Boddingham. Ktoś inny powiedział, że drugim jest posłaniec wyprawiony do Zadara przez Elliaxa z wiadomością o planie parady. Król Boddingham zachwiał się i przewrócił, ciągnąc posłańca za sobą. – Borsucze jajca – zaklął Dug. – Nie podoba mi się to.
A 2 ROZDZIAŁ rmia Zadara zastygła w bezruchu. Dug zdjął chłopca z ramion, przykucnął i przyciągnął go do siebie. – Uciekaj – powiedział. – Przez most i krawędzią do góry. – Do fortu? – Nie. Stój na krawędzi i patrz, co się będzie działo. Może to tylko na pokaz. Ale jeśli Zadar zaatakuje, biegnij Krawędzicą ile sił w nogach, byle dalej od Barton, pojmujesz? I nie zatrzymuj się, dopóki nie dotrzesz do najbliższego fortu. Chłopiec wlepiał wzrok w Duga. – Dalejże! – popędził go mężczyzna. Chłopak pobiegł, a Dug wstał. Armia Zadara wciąż stała nieruchomo, z wyjątkiem oddziału sześciu łuczniczek, które wysunęły się nieco naprzód. Ściągnęły wodze i zatrzymały się w dziesięciokrokowych odstępach poza zasięgiem proc. Wierzchowce strzepnęły ogonami, wiatr przeczesał kobietom włosy. Metalowe końcówki ciężkich łuków, które trzymały w lewych rękach, lśniły jasno w porannym słońcu. Większość łuków nie niosła dalej niż przeciętna proca, ale te były chyba wyjątkiem. Dwa zakrzywienia po obu stronach uchwytu nadawały im wygląd mewy w locie, zrobiono je też z o wiele grubszego drewna niż smukłe łuki o pojedynczym zagięciu, z jakimi opatrzył się Dug. To pewnie nic, czym należałoby się martwić. Wiedział, że przekombinowanie zwykle czyniło broń zawodną. Poklepał swój młot. Kobiety sięgnęły po strzały, nałożyły je na cięciwy, napięły łuki, wymierzyły wysoko i strzeliły. Sześć strzał poszybowało znacznie wyżej i znacznie dalej, niż przewidywał. Pięć przemknęło nad szeregami bartończyków i podziurawiło spłachetek ziemi pomiędzy armią a gapiami. Jedna poleciała nieco dalej i wpiła się w pierś jakiegoś starca. Dziadyga zakwiczał, upuścił swój cydr i zwalił się na ziemię. Kobiety skierowały łuki ku ziemi i utkwiły wzrok przed sobą, jakby ciesząc oczy widokiem. – Przygotować się! – padł rozkaz gdzieś za plecami Duga. Na moment zaległa grobowa cisza, przerywana tylko odgłosem grzebiących w sakiewkach z pociskami procarzy. – Strzelać! W niebo wzleciały setki drobnych pocisków, kreśląc w powietrzu regularne łuki. Dosięgłyby łuczniczek, albo prawie by dosięgły, gdyby ich konie nie popędziły galopem naprzód. Kopyta zadudniły na ubitej ziemi. Nim pociski opadły tam, gdzie jeszcze przed chwilą stały, łuczniczki zbliżyły się na odległość dwudziestu kroków do ściany tarcz i włóczni.
Niczym w zsynchronizowanym tańcu uniosły łuki i napięły je, wycelowały i wypuściły strzały. W kierunku bartończyków poleciało ich sześć: dwie rozprysły się w drzazgi w kontakcie z tarczami, dwie przeszyły je na wylot i trafiły tarczowników – jednego w pierś, drugiego w brzuch – a dwie ostatnie minęły tarcze i trafiły w twarze mężczyzn, którzy wcześniej opuścili tarcze, by gapić się na nadjeżdżające kobiety. Ich głowy wybuchły, bryzgając krwią i mózgiem. Padli na ziemię. Ranni rozwrzeszczeli się i podniósł się raban. Kolejna salwa wżarła się w luki między tarczami, gdzie przed chwilą stali polegli. Powietrze rwało się od krzyków bólu, ale wycie rannych wkrótce utonęło w panicznym zawodzeniu. Ci ludzie nigdy jeszcze nie widzieli takich łuków. Maiduńskie łuczniczki kierowały końmi wyłącznie za pomocą ud. Szarżowały z rozwianymi włosami wzdłuż linii, pakując strzałę za strzałą w skłębiony tłum włóczników. Linia wykrzywiła się, a potem rozsypała. Strzałom dały odpór solidniejsze tarcze, ale tych było niewiele. Bartończycy padali jak muchy, otwierając coraz to nowe wyrwy w szeregu, przez które nieustannie szyły z łuków wojowniczki; groty rwały bezlitośnie wełnę, len, skórę i ciało. Kobiety spadły na bartońskie wojsko jak klucz drapieżnych ptaków, trzebiąc utrzymujący się jeszcze na słowo honoru szyk. Żołnierze jakby wyrwali się z otumanienia – kilku ruszyło na nie z zamiarem podjęcia walki, ale wszyscy padali przeszyci strzałami, pokonawszy raptem kilka kroków. Dug obserwował rozwój wydarzeń, mrużąc oczy. Żołądek kurczył mu się raz po raz, podchodził do gardła. Procarze nie byli w stanie trafić łuczniczek, gdyż stali im na drodze włócznicy, parli więc naprzód. Tarcze rozsunęły się, by dać im pole do oddania strzału, ale kobiety zdawały się wiedzieć, gdzie będzie się znajdować kolejna wyrwa, nim ta zdążyła powstać. Bezbłędnie słały strzały przez szczeliny, nie szczędząc ni jednej luki. Procarze zaczęli padać jeden po drugim. – Wziąć się w garść! – ryknął Dug. – Odwagi! Jak wszyscy strzelicie naraz, pozabijacie je! Zdołał jakoś zebrać wokół siebie garstkę procarzy. Krzykami, pchnięciami i paroma ciosami zmusił kilku chłopa, by na jego komendę opuścili tarcze, i kazał strzelcom przygotować się do ataku. Kobiety mknęły teraz prosto na nich. Jeszcze tylko kilka uderzeń serca... Gdy nabrał tchu, by wydać rozkaz, łuczniczki okręciły swoje konie i pogalopowały z powrotem do linii Zadara, wzbijając w powietrze drobinki ziemi i zostawiając za sobą zupełnie skołowanych bartończyków. – Borsuk im mordy lizał – wycharczał Dug. Pozostali przy życiu woje Barton wydali zbiorowe westchnienie ulgi. Martwych i rannych odwleczono na tyły, ludzie poczęli z wrzaskiem łatać posypany szereg. Wkrótce ich głosy utonęły w chórze panicznych krzyków, bowiem ciężka konnica Zadara wpierw truchtem, potem kłusem, a w końcu galopem pomknęła z opuszczonymi włóczniami ku prawej flance. Ku lewej puściła się pędem elitarna Pięćdziesiątka, kołując obnażonymi klingami. Na jej czele, machając olbrzymim mieczem niby piórkiem nad okutą rogatym hełmem głową, pędził sam król Zadar. Zaraz za nim jechali jego bardowie, wzbudzając szarpaną nawałnicę dźwięku za pomocą trąb i rogów. – Utrzymać szereg! – wrzasnęło kilka osób w oddziałach bartończyków. Jedną z nich był Dug. Mimo to, nim jazda przebyła połowę dystansu, większość żołnierzy rozbiegła się w panice. Linia załamała się. To, co powinno być defiladą, a mogło być bitwą, zmieniało się w pogrom. Ci, którzy nie zdołali zbiec, ginęli nadziani na włócznie, porąbani mieczami, stratowani pod kopytami wierzchowców; wykrwawiali się na śmierć, gdy ostrza rydwanów pourzynały im nogi. Ci, którzy uciekali, nie dostąpili lepszego losu – ludzie Zadara uformowali sunącą truchtem ścianę końskich łbów i żelaza, metodycznie rąbiąc i dźgając wszystkich bartończyków, którzy nawinęli im się pod rękę. Elliax Goldan stał na wozie obok króla Mylora, rozdziawiając usta coraz szerzej. Co ten Zadar robił, na Belenosa? Druid obrzucił Mylora spojrzeniem. Król przełknął ślinę i uśmiechnął się kretyńsko. – Za most! – zawołał Elliax do woźnicy, a ten chlasnął po grzbietach woły, które ruszyły naprzód i poczęły okręcać wóz przodem do fortu. – Nie możesz tyłem? Woźnica spojrzał mu w oczy i potrząsnął zdegustowany głową. – Chuj z tym! – zaklął Elliax. Zeskoczył z wozu i pognał w kierunku mostu.
– Elliaxie! Stanął jak wryty, obrócił się na pięcie. Z tyłu wozu gromiła go wzrokiem jego żona Vasin, wsparłszy pulchne ręce na obfitych biodrach. – Dokąd się wybierasz? – zawołała. Na Cromma Cruaicha! Czy tylko ja jeden mam tutaj głowę na karku? – No chodź! – odkrzyknął. A potem dodał nieco ciszej: – Ty śmieszna idiotko. Buchnęły drzazgi, obok Vasin wbiła się w wóz strzała. Kobieta zdawała się tego nie zauważać. Kolejna wbiła się w grunt kilka kroków od Elliaxa. – No chodźże! – Ale przecież znasz się z Zadarem! Nie zrobi nam krzywdy. – Znam, ale nie znam się ze strzałami! – Och, doprawdy, Elliaxie. Wracaj tu do mnie natychmiast i... – Czy ty masz pojęcie, co tu się dzieje, kobieto? Skończ gadać i biegnij, do kurwy nędzy! W końcu zgramoliła się jakoś z wozu, który pokonał może jedną dziesiątą okręgu, jaki należało przebyć, aby woły mogły ruszyć w kierunku miasteczka. Elliax, nie czekając na małżonkę, przebiegł przez most i skierował się prosto do fortu. Nie odwrócił się, nim nie wspiął się do połowy wzgórza. Vasin truchtała w jego stronę, przecinając nadrzeczne pastwisko. Była niczym promyk wystrojonej z przepychem otyłości w chaotycznej zbieraninie odzianych w co popadło starców, kobiet i mężczyzn w sile wieku oraz młodzieży, którzy znaleźli się najbliżej mostu. Przystanęła, by chwilę odsapnąć. Dyszała ciężko, wspierając wyprostowane ręce na kolanach. Obejrzała się, przypomniała sobie o swoim położeniu i podjęła niezgrabny trucht. Jakieś dziecko minęło ją ze świstem. Na Cromma, kurwa, Cruaicha, pomyślał Elliax. Wóz wjechał na most. Król Mylor wciąż siedział w swoim krześle, niezmiennie uśmiechnięty, jakby wybrał się na przejażdżkę, by podziwiać jesienne listowie. Woźnica smagał z furią swoje woły, ale jeśli udzielił im się jego pośpiech, nie dały po sobie poznać. Ogromna większość bartończyków utknęła po złej stronie rzeki, bo wóz tarasował teraz całą szerokość mostu. Siły Zadara postępowały bez pośpiechu, a pastwisko zalewał coraz większy potok krwi. Sześć łuczniczek oderwało się od maiduńskiej linii i otaczało rozwrzeszczany tłum szerokim kręgiem. Dotarłszy do rzeki, kobiety uniosły jednocześnie łuki i jak na komendę strzeliły do wołów. Zwierzęta zawyły żałośnie, wierzgnęły, wzbijając w powietrze odłamki drewna i rozwalając przednie koła pojazdu na kawałki. Wóz przechylił się i zarył przodem o deski. Woły spłoszyły się i szarpnęły, tratując kilkoro dzieci. Połamana oś przeorała deski i wbiła się z łoskotem w kamienną barierkę; wóz utknął bokiem, dokumentnie odcinając drogę przerażonym ludziom. A skoro most był zablokowany, Elliax mógł poczekać chwilę na swoją ślubną. Omiótł wzrokiem posuwające się naprzód w zorganizowanym szyku wojska Zadara, przemieniające bartońskich piekarzy, rolników, bednarzy, kowali i bardów w ochłapy krwawiącego mięsa.
U 3 ROZDZIAŁ lpius odgarnął z twarzy kosmyk pięknych włosów, obserwując, jak woje Maidun masakrują mieszkańców Barton. Na Marsa, ależ widok. Czy istniał lepszy sposób na spędzenie dnia niż siedzenie na opromienionym słońcem stoku u boku towarzyszy broni – no cóż, towarzyszy złodziejstwa, gwałtów i mordów – i rozkoszowanie się widokiem bitwy? Zupełnie jakby ci na dole tłukli się specjalnie dla nich. Ogr miał rację, jak zwykle. Ulpius zazwyczaj pałał wobec autorytetów niepowstrzymaną niechęcią, ale Ogra charakteryzowała właściwa druidom moc przewidywania nadarzających się okazji i zawsze potrafił zwęszyć łup. Nie tylko wiedział, że odbędzie się tu bitwa, ale znalazł też doskonałe miejsce, z którego mogli ją oglądać. Byli tacy, co zarzekali się, że Ogr jest żywą legendą. Ulpius uważał to za przesadę; nie było człowieka, którego nazwałby w ten sposób, ale przyznać musiał, że facet miał kilka nader przydatnych zdolności. Jak dotąd członkostwo w szajce Ogra było mu bardzo na rękę. Biegnący w górę po stoku odgłos – wizg koni, wrzaski, szczęk metalu o metal, zgrzyt żelaza o stare drewniane tarcze – jeżył mu włoski na rękach i ślizgał się po plecach radosnym dreszczem. Najlepsi byli ci uciekający głupcy rozjeżdżani i podcinani przez rydwany. Równie dobrze mogliby próbować uciekać przed falą, siedząc po pas w wodzie. – O, o, o, ooo! – krzyczała zgodnym głosem kompania, kiedy któryś głupek w jednym momencie biegł, w drugim niknął pod kołami, a w trzecim był już trupem. Ulpius pokładał się ze śmiechu na widok tych pajaców, którzy dźwigali się do pozycji siedzącej, uświadamiali sobie, że nie mają nóg, po czym, rozejrzawszy się dookoła i dostrzegłszy je kawałek dalej, mdleli. Ubaw po pachy! I chłopakom też się podobało. Wznosili radosne okrzyki, dopingowali biegnących i wskazywali palcami wydarzenia na polu bitwy, które mogły umknąć reszcie kompanii. Snuli paradne wyobrażenia o różnych zabawnych sytuacjach związanych z życiem bez nóg. Nic tak nie zbliża ludzi, jak podobne poczucie humoru. Jedyną osobą, która się nie śmiała, była Wiosna. Ulpius rozejrzał się. Oczywiście, tam jest, leży sobie na trawie i gapi się w niebo, podczas gdy omija ją całe widowisko. Nieprędko nadarzy się okazja na taki ubaw; jak mogła pozwolić, by przelatywał jej koło nosa? Niektórzy po prostu nie umieli się bawić. Jutro obłowią się jak nigdy. Nazbierają całe mnóstwo kosztownych łupów, które opchną potem za dobrą cenę. Ale nie tak kosztownych jak... Na Marsa! Gdzie ono jest? Ulpius obmacał odzienie jak człowiek, któremu zaplątał się w togę szerszeń. Ach, kamień z serca. Jego lustro było dokładnie tam, gdzie je schował, gdzie było zawsze.
Aulusa Ulpiusa Galbę wołano po prostu Ulpiusem od tak dawna, że prawie już zapomniał swego pełnego rzymskiego imienia. Był niskim człowiekiem o trójkątnej, poznaczonej śladami po ospie, porośniętej kozią bródką kanciastej twarzy, która rozszerzała się ku górze w szerokie czoło ukoronowane gęstymi, spływającymi na ramiona olśniewającą falą, nieskazitelnie ufryzowanymi włosami o głębokiej barwie obsydianu. Od opuszczenia Rzymu nie spotkał żadnego rozbójnika, banity czy złodzieja, który byłby właścicielem lusterka. Bogacze, niektórzy Wojownicy i druidzi miewali czasem lustra, ale koczowniczy zbóje nie byli z reguły tak próżni. Lusterko Ulpiusa stanowiło, przynajmniej do niedawna, najważniejszą rzecz w jego życiu. Znaczną część czasu wolnego spędzał, spoglądając w wypolerowane srebro i układając włosy. Godzinami przygotowywał najlepsze mikstury do ich pielęgnacji. Chwilowo jego ulubioną była ta, która powstawała ze zmieszania kilku kropel śliny z kapką gliny, moczu i dużą ilością krwi. Pochodzenie krwi nie miało znaczenia; ludzka była najłatwiejsza do zdobycia, więc zwykle korzystał właśnie z niej. Odkąd zapodział gdzieś owczy pęcherz, trzymał swoje mazidło do włosów w pęcherzu młodej dziewczyny – jednej z ofiar licznych rejz Zadara – który na pewno już jej się nie przyda. Kiedy nie zajmowało go czesanie i trefienie swojej bujnej aureoli, Ulpius polerował lusterko. Powtarzany wielokrotnie kolisty ruch szmatką po gładkim metalu uspokajał go, nawet jeśli jakiś zazdrośnik porównywał to do walenia konia. Jedna niewychowana pinda, która naigrawała się z niego, potrząsając ułożonymi w koszyczek palcami, przypłaciła to blizną, która za każdym spojrzeniem w lustro przypomni jej, że z Ulpiusem zadzierać nie warto. Ulpius oceniał się na oko na jakieś trzydzieści pięć lat, choć utrzymywał wszystkich w przekonaniu, że ma dwadzieścia. (Prawdą było dla niego to, w co, jak sądził, wierzą inni). Postrzegał swoje istnienie jako dwa osobne życia, rozdzielone zdarzeniem, z którym związane było lusterko. To pierwsze było nieporównanie szczęśliwsze od drugiego. Był jedynym dzieckiem swoich rodziców, właścicieli sklepu rzeźniczego w ekskluzywnej dzielnicy Rzymu. A przynajmniej byłych właścicieli. Nie wiedział, czy któreś jeszcze żyło. Byli bliskimi kuzynami i oboje jedynakami, którzy czuli się zaniedbywani przez własnych rodziców i zazdrościli innym rodzeństwa. Nie pragnęli niczego innego, jak tylko wcześnie założyć rodzinę, spłodzić gromadkę dzieci i przelać na nie całą tamowaną dotąd miłość. Pobrali się więc w wieku szesnastu lat i przejęli sklep rzeźniczy, który zapisał ojcu Ulpiusa jego ojciec. Mężczyzna umarł, złorzecząc w rozpaczy na niesprawiedliwość tego świata, gdy cymbryjska włócznia przecięła mu tętnicę udową podczas przegranej przez Rzymian bitwy pod Arausio. Sklep należał do najlepszych w Rzymie; bogacze zaopatrywali się tam w najwykwintniejsze mięso w ilości i rozmaitości, jakiej próżno było szukać gdziekolwiek indziej. Rodzice Ulpiusa rozwinęli działalność i byli dumni, w granicach rozsądku, z pomyślnie idących interesów. Rzecz w tym, że bardziej niż czegokolwiek innego pragnęli potomstwa. Po kilku niedonoszonych ciążach i krociach wydanych na specjalistów od płodności jak Rzym długi i szeroki – od greckich znachorów o budzących szacunek siwych brodach po na wpół szalonych barbarzyńskich szamanów, machających w powietrzu żywymi kurczakami – bogowie obdarzyli nieposiadających się ze szczęścia świeżo upieczonych rodziców Ulpiusem. Drobnym, chorowitym Ulpiusem o dziwnej głowie. Umierali ze zmartwienia, gdy chłopak zapadł na zdrowiu i prawie umarł na ospę. Kiedy zaś wyzdrowiał, dołożyli wszelkich starań, by uczynić go najszczęśliwszym dzieckiem na świecie, mimo twarzy poznaczonej bliznami po chorobie. Ich niewielu przyjaciół nie zdziwiło ani trochę, gdy rażąca pobłażliwość i brak jakiejkolwiek dyscypliny zmieniły nieco ekscentrycznego i kapryśnego malca we wrednego, egocentrycznego odmieńca. W wieku lat piętnastu, kiedy większość młodych Rzymian była już żonata, Ulpius wciąż nie wykazywał najmniejszego zainteresowania dziewczętami. Lubił wyłącznie swoje towarzystwo, a rodzice przymuszali go do żeniaczki. Spędzał długie godziny, ucząc się ćwiartowania rozlicznych zwierząt, których mięso sprzedawali w sklepie: kóz, owiec, koni, kotów, psów, hipopotamów, ocelotów, nosorożców i innych. Z początku nauka tak go nudziła, że dostawał napadów furii. Klął, bił, gryzł, a nawet uciekał dokąd go nogi poniosły od zrozpaczonych rodziców. Powoli jednak zaczął się przekonywać do fachu. Stopniowo nabierał biegłości, wprawił się, aż w końcu praca przeobraziła się w obsesję. Ale rodzice nie przejęli się tym zanadto. Dobrze ukierunkowana obsesja, mawiali, to błogosławieństwo bogów. Jedyną chmurką na rozświetlonym blaskiem powołania niebie były głębokie blizny po ospie, pokrywające jego ciało i twarz, które nieprzychylni młodzieńcowi bogowie uznali za stosowne przepleść jeszcze złośliwym młodzieńczym trądzikiem. Ulpiusa nie obchodziło, że wygląda odpychająco, ponieważ nigdy nie widział się w lustrze. Rodzice wykazywali dużą ostrożność w tej kwestii i pilnowali, by zarówno sklep, jak i mieszkanie na piętrze były pozbawione gładkich, odblaskowych powierzchni. Całe szczęście, że panowała wówczas w mieście moda na pogardę dla elitaryzmu
i wywyższanie uciśnionych, a więc klienci, patrząc na szpetotę młodego rzeźnika, brali go z miejsca za osobę uprzejmą i przyjacielską. Ulpius był temu rad. Uwielbiał rozbierać zwierzęta i ucinać sobie pogawędki z klientami, bo jeśli kochasz swoją pracę, nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu, czyż nie? Tak mówił mu ojciec. Raptem – lustro. Był zupełnie zwyczajny poranek Dnia Księżyca. Ulpius pamiętał dobrze, jakby to było wczoraj. Nadziewał właśnie głowę jaguara różnorakim mięsiwem, kiedy do sklepu weszła piękna dziewczyna imieniem Sulpycja. Czekając, aż Ulpius zaszyje głowę, wyjęła ręczne lusterko, by poprawić makijaż. Nie pamiętał, jak to się dokładnie stało, ale kiedy w pewnym momencie zauważył własne odbicie, obraz zamazał mu się przed oczami, zawartość głowy jaguara wylała na kontuar, a gdy wróciła ostrość widzenia, spostrzegł, że trzyma lusterko w ręku i przegląda się w nim, po raz pierwszy widząc swoją twarz. Z lustra wyjrzała na niego jakaś odpychająca poczwara. Twarz Ulpiusa wyglądała jak nasiąknięta rozwodnioną krwią i umoczona w roztopionym serze gąbka, której jakiś niewydarzony malarz nagryzmolił naprędce parę oczu. Ale chłopak zobaczył też coś pięknego: niemal nienaturalnie czarne i błyszczące włosy. Widok własnej twarzy zaszokował go, ale przecież nie wszystko było stracone, skoro mógł odwrócić od niej uwagę ludzi za sprawą pięknej czupryny. Niestety, tak jak ktoś, kto lubi się po jednym piwie i dlatego pije ich piętnaście, przesadził. Każdy Rzymianin, którego znał, miał krótkie, regularnie przycinane włosy, natomiast Rzymianki, w zgodzie z obowiązującą modą, zawijały włosy w loki na czubku głowy. Barbarzyńscy niewolnicy, turyści, kupcy i imigranci chodzili po ulicach z długimi, splątanymi grzywami. Ulpius wierzył, że jeśli udałoby mu się jakoś połączyć najlepsze aspekty fryzur barbarzyńskich mężczyzn i rzymskich kobiet, osiągnąłby efekt czystej, ujarzmionej dzikości i wyglądałoby to po prostu wspaniale. Ku niezadowoleniu coraz bardziej aspirujących do burżuazji rodziców, zaniedbał wizyty u fryzjerów i powoli, systematycznie, zapuszczał swoją imponującą grzywę. Podczas gdy reszta młodzieńców w jego wieku czytała, biegała, grała w rozmaite gry, włóczyła się po forum i odwiedzała wyspę Capri, Ateny czy ruiny Kartaginy, Ulpius siedział w swoim pokoju i układał włosy. Z ziół i płynów ustrojowych zwierząt sporządzał całą gamę smarowideł pielęgnacyjnych. Polerował sklepowe noże, by przeglądać się w nich jak w lustrze. Ale żaden nóż nie mógł zastąpić lusterka Sulpycji. Każdego tygodnia z niecierpliwością wyczekiwał Dnia Księżyca, kiedy dziewczyna przyjdzie do sklepu i pozwoli mu się przejrzeć. Wypolerowana powierzchnia odbijała obraz o wiele lepiej niż noże i kałuże, a złota rama otaczała jego włosy nimbem splendoru. Rozwinęła się w nim obsesja na punkcie luster, nie mniejsza niż ta na punkcie fryzury, a Sulpycja mitrężyła w sklepie coraz dłużej i dłużej, czekając, aż odda jej własność. Początkowo myślała, że to urocze, ale z czasem czyste odczucia młodości ustąpiły miejsca niepewności wkraczającej w dorosłość dziewczyny i kompensacyjnemu pragnieniu poniżania innych. Sytuacja zaczęła więc z czasem bawić ją ponad wyobrażenie. Zaczęła nawet przyprowadzać do sklepu znajomych, by na własne oczy zobaczyli tego rzeźnika z „fryzjerskim fetyszem”, jak go dowcipnie nazywała. Kiedy wyszła za mąż i urodziła dziecko, często zbaczała z trasy swojego porannego spaceru ulicami miasta i zachodziła wraz z synkiem do rzeźnika, by odwiedzić Ulpiusa. Młody rzeźnik był ślepy i głuchy na drwiny i narastającą dezorientację swoich rodziców, ponieważ żywił głęboką miłość do własnych włosów i lusterka Sulpycji. Wiedział, że nigdy nie będzie go stać na podobne cacko, ale po prostu musiał je mieć. Dlatego też pewnego dnia, kiedy Sulpycja zawitała do sklepu sama, odkrył, że stoi nad nią z lusterkiem w jednej ręce i nożem do filetowania w drugiej. Sulpycja zaś leżała na podłodze z poderżniętym, broczącym krwią gardłem, wpatrując się w niego szklanym wzrokiem. Uciekł do Ostii, a potem na morze. Na morzu zaś długie okresy nudy przerywały przerażające, ekscytujące i haniebne przygody. Obsesja na własnym punkcie oraz nasilające się skłonności do przemocy okazały się pasować do marynarskiego stylu życia. Wkrótce z młodszego majtka awansował na pełnoprawnego członka pirackiej załogi. Szło mu świetnie. Zabił mnóstwo ludzi. Wiedza, jaką nabył, ucząc się fachu rzeźnika, bardzo pomagała w walce na noże. Kiedy statek piracki rozbił się u południowo-zachodnich wybrzeży Dumnonii, Ulpius na jakiś czas zmuszony był zrezygnować z piractwa, swoją obecną pozycję zawdzięczał zaś ciągowi przykrych zdarzeń, które zepchnął w najgłębsze czeluści pamięci. Chodziło o grupę mężczyzn, którzy znaleźli go na wpół utopionego, zawlekli do własnej chaty i udawali, że nie wiedzą, że jest mężczyzną, co bynajmniej nie było początkiem pięknej przyjaźni. Wciąż chlubiący się bajecznymi i kunsztownie ufryzowanymi, ale jednak męskimi włosami Ulpius utknął na przeklętym przez Hadesa brytyjskim wybrzeżu, otrzymując zależne od
indywidualnych wyników wynagrodzenie, jakie przysługiwało członkom niewielkiej zbójeckiej bandy, dowodzonej przez człowieka imieniem Landun Ogilvie, którego wołano Ogrem. Ulpius podejrzewał, że zaproszono go do współpracy nie tylko ze względu na jego umiejętności, ale także w charakterze ozdoby, ponieważ Ogr miał wielki nochal, ani jednego włosa na głowie i brakowało mu obojga uszu. Stracił je na torturach, o których nie lubił mówić. Wciąż słyszał przez pomarszczone grudki chrząstki, które zostawili mu oprawcy, ale o nich również nie lubił wspominać. Spośród tych, którzy wytknęli mu, że jego uszy wyglądają jak kocie dupy, bardzo niewielu uszło z życiem. Ogr nie był tylko nieprawdopodobnie wręcz spostrzegawczym hersztem o bezbłędnej intuicji, ale także najokrutniejszym człowiekiem, jakiego Ulpius kiedykolwiek spotkał – a to już coś znaczyło. Ohydne czyny, których członkowie bandy dopuszczali się na swoich ofiarach, były miodem na serce Ulpiusa. A przynajmniej dopóki nie zagnieździła się w nim nowa obsesja. Obsesja, która mogła iść w szranki, a nawet przewyższała tę na punkcie luster. Była nią Wiosna. Dziewczynka imieniem Wiosna rujnowała mu życie. Była najświeższym narybkiem bandy Ogra. Pracowała jako służebna dziewka w jednej karczmie i bardzo spodobała się Ogrowi, Pluton raczy wiedzieć dlaczego. Ale potrzebowali kogoś w miejsce Farrella, który – ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, choć nie tak wielkiemu jak jego własne – parę miesięcy temu zginął od niedźwiedzich pazurów. Ulpius był zdania, że kobiety to same kłopoty, a Wiosna nie stanowiła wyjątku, nawet jeśli nie miała jeszcze dziesięciu lat. Robiła dobre wrażenie; cicha, spokojna dziewczynka, która nie plątała się nikomu pod nogami. Niski wzrost i giętkość czyniły z niej zdolną włamywaczkę. A jednak dopuszczała się czegoś okropnego i niewybaczalnego, do czego nie posunął się dotąd nikt inny: sprawiała, że Ulpius wstydził się swoich włosów. Gdy się czesał, patrzyła na niego w trudny do opisania sposób. Zapytał ją wczoraj bez ogródek: – Kpisz sobie ze mnie? – Nie – odparła. – Dlaczego miałabym kpić z twoich włosów? Musiał przez godzinę analizować tę dziwną wymianę zdań, by uzmysłowić sobie, co zrobiła. Postanowił zarżnąć małą przy pierwszej nadarzającej się okazji. Siedział teraz na wzgórzu, popijał cydr i cieszył oczy rozgrywającą się w dole masakrą, z wytęsknieniem oczekując zbierania łupów i ćwicząc w myślach jutrzejszą rozmowę z hersztem, prawdopodobnie najeżoną licznymi pułapkami. „No mówię ci, szefie. Drań wciąż żył! Wpakował w nią nóż, kiedy próbowała mu go zabrać. Wielka szkoda. Takie kochane dziecko, zginęło tak młodo”.
D 4 ROZDZIAŁ ug uciekł z pola bitwy. Próbował zagrzewać pozostałych do walki, wrzeszczał, że tamci ich nie zmogą, jeśli tylko utrzymają tę cholerną linię. Borsuk ich jebał! Wyrwał włócznię z rąk zwiewającego mężczyzny i zaczął się przepychać do pierwszej linii. Tchórz, pomyślał, choć wiedział, że sam nie jest odważniejszy, a tylko zdaje sobie sprawę, że jego jedyną szansą na przeżycie jest utrzymanie szeregu. – Jazda nic nie wskóra przeciw włóczniom! – wołał, ale na próżno. Barton padło, nim jeszcze zetknęły się czoła obydwu armii. Dug odwrócił się więc i puścił pędem tak szybko, jak tylko może czterdziestolatek w kolczudze i z lekką nadwagą, pośród uciekającej w popłochu armii. Mógłby stanąć do walki jak heros z dawnych czasów i stawić czoła furii maiduńczyków. Ale jest się żołnierzem albo starym, albo odważnym. Oboma naraz być nie sposób. Mało brakowało, a potknąłby się o chłopca, który niedawno siedział na jego ramionach. – Ratunkuuu!! – piszczał mały, wyciągając ręce do Duga. Miał złamaną nogę poniżej kolana, sterczała odgięta pod nienaturalnym kątem. Dug stanął. – Dlaczego nie uciekłeś? Kazałem ci uciekać! Chłopiec próbował wstać, ale upadł, jego wilgotną od kataru twarz wykrzywił agonalny ból. Dug obejrzał się. Konnica Zadara była sto kroków za nim i szybko się zbliżała. Schylił się po chłopca, a potem zadźwięczały mu w głowie słowa, dzięki którym wielokrotnie wyślizgnął się z rąk śmierci od czasu, gdy porzucił północ, utraciwszy wszystko, co miał. Nigdy nikomu nie pomagaj. Podniósł wzrok. Konnica zmniejszała dystans. Jeśli weźmie małego na ręce, zginą obaj. Jeśli go zostawi, może umknie śmierci po raz kolejny. To przecież nie jego wina, że chłopak go nie posłuchał. Biegł, każąc sobie ignorować wrzaski chłopca. Pędził równiną w stronę rzeki, dzwoniąc kolczugą. Przed nim biegła jakaś kobieta. Raptem wpiła jej się w kark strzała. Zwaliła się na ziemię, jej prawe ramię drgało jak oskubane z piór kurze skrzydełko. Przeskoczył ją w pędzie. Ziemia wokoło najeżyła się kilkoma jeszcze strzałami. W jednej chwili ktoś pędził na złamanie karku, w kolejnej rył twarzą o glebę. Coś odbiło się rykoszetem od hełmu Duga – nie był pewien, kamień czy strzała. Jakby dostał przez łeb maczugą. Zatoczył się, zawadził nogą o zwłoki, ale utrzymał równowagę i pobiegł dalej. Jeśli dotrze do mostu, może przeżyje. Spojrzał w jego kierunku i zobaczył pulsujący tłum machających rękami,
wrzeszczących wniebogłosy ludzi, cofających się od zablokowanego zniszczonym wozem mostu. Borsuk to jebał! Nie było dokąd uciekać. Wskoczył w szuwary, nim pojął, że rzeka jest za głęboka, by przejść ją w bród. Dug pływać co prawda potrafił, ale nie w kolczudze. Z kryjówki wyskoczyła kaczka o zielonej głowie, zatrzepotała skrzydłami, zrywając się do lotu, i pomknęła w kierunku, w którym i Dug chętnie by poleciał, gdyby tylko miał skrzydła. Czy zdąży zrzucić pancerz, nim dopadnie go wróg? Obejrzał się. Nie, nie zdąży. Ciężka konnica zwolniła i zaczęła obejmować most flankami. W ślad za nią jechały rydwany, dobijając tych, których nie zabili jeźdźcy. Dwa zmierzały prosto na Duga, wyrzynając sobie drogę w tłumie uciekinierów, wchodząc w nich jak rozgrzany nóż w masło. Błysnęła im w słońcu jego kolczuga i z całą pewnością zapragnęli zedrzeć ją z trupa. To – przyszło mu na myśl – jest minus noszenia się lepiej niż reszta armii. Nie miał gdzie się schować. Skupiły się na nim cztery pary oczu, rydwany podskakiwały na nierównościach terenu, gnając w jego stronę co koń wyskoczy. Uniosły się oszczepy. Dug poszukał wzrokiem słabszego, bardziej apetycznego kąska, którym mógłby odwrócić ich uwagę, ale zobaczył tylko umierających, uczepionych bezużytecznego oręża ludzi, których przyodziewek nie stanowił żadnego łupu. Był dużym facetem i dobrym Wojownikiem. Wiedział, że ani największym, ani najlepszym, ale większym i lepszym niż większość, choć najlepsze dni miał już za sobą. Zmierzył się już z rydwanem i wygrał, ale to było daleko na północy i dobre dziesięć lat temu. W dodatku przeciwnik był jeden, a teraz szły na niego dwie wsławione w bitwie drużyny zamku Maidun, wyćwiczone do perfekcji, na jaką Dugowi nigdy nie stało czasu ni charakteru. Dlaczego, dlaczego dał się wpakować w taką kabałę? Spójrzmy prawdzie w oczy – był za głupi i zbyt pijany, by uświadomić sobie, że podjęcie bitwy z najpotężniejszym i najbardziej doświadczonym brytyjskim wojskiem to pomysł idiotyczny, nawet jeśli ma się w zanadrzu całkiem sensowny plan. Powinien w tej chwili być w drodze do Maidun, by dołączyć do tej właśnie armii, która go zaraz rozniesie. Było jednak za późno, by tłumaczyć to teraz szarżującym na niego rydwanom. – Zborsuczone kurwie syny – wymamrotał, przepełniony żalem nad samym sobą i z kotłującym się żołądkiem. Westchnął, przyjął pozycję bojową i ścisnął mocniej trzonek młota, przygotowując się do ukoronowania długiej i zaśniedziałej najemniczej kariery. Mówiło się, że łatwiej uniknąć oszczepu, przeskakując sprężyście na palcach ze stopy na stopę. Postanowił spróbować. Jego nogi zapadły się tylko głębiej w rzeczny muł. Takiego wała. – Chwała ci, Danu! Chwała Belenosowi! Chwała Teutatesowi! Chwała Masze! Chwała Camulosowi! I chwała Lugowi... Chwała Crommowi Cruaichowi! Nie był pewien, czy zanosi modły o ratunek, czy dziękuje bogom za śmierć.