Spis treści
Karta tytułowa
Spis cyklu
Część pierwsza. Brytania, 61 rok przed Chrystusem
Część druga. Rzym i Brytania
Część trzecia. Brytania, Galia i Iru
Część czwarta. Galia i Brytania
Nota historyczna
Podziękowania
Niebawem „Tron z żelaza” tom trzeci trylogii Angusa Watsona
O autorze
Karta redakcyjna
Okładka
rólowa Lowa Flynn, władczyni Maidun, wiedziała, że nie obejdzie się bez walki, gdy tylko ujrzała króla
Samalura Twardego, władcę Dumnonii. Właściwie już sam jego przydomek źle wróżył. Podobnie jak to, że
wparował na jej ziemie z armią pięciokrotnie liczniejszą od jej własnej. Trudno to nazwać początkiem pięknej
przyjaźni.
Król, jeszcze chłopiec, spojrzał na nią ze szczytu palisady opuszczonego fortu, który kazał zaadaptować
czasowo na swoją kwaterę główną. Siedział na krawędzi bogato rzeźbionego drewnianego tronu. Nie wyglądał na
„twardego” i szczerze mówiąc, nie wyglądał nawet jak król: wyglądał na rozpuszczonego szczeniaka, który
marnuje czas i siły swoich poddanych na stwarzanie pozorów królewskiego majestatu. Za jego plecami wznosiło
się absurdalnie wielkie i rozłożyste oparcie w kształcie muszli, ozdobione misternie rzeźbionymi scenami
łowieckimi. Lowie przyszło na myśl, że któryś poddany króla musiał kląć w żywy kamień, targając tu to ustrojstwo
całą drogę z Dumnonii. Król majtał patykowatymi kulasami, odzianymi w najlepszej jakości tartanowe spodnie,
a jego zdobione bawolim rogiem buty wisiały dobrą stopę nad ziemią. Z pysznej kamizeli z wydrzej skóry
wystawały kościste ramiona o łokciach jak węzły na linach. Nie był wiele starszy od Wiosny, ale poniżej głęboko
osadzonych oczu i garbatego nosa już rysował się pełen samozadowolenia uśmieszek, który zwykle pojawiał się
na twarzach o wiele starszych mężczyzn. U kobiet zdarzał się rzadko. Niektóre znane Lowie kobiety próbowały go
przybierać, chyba próbując oszukać same siebie.
Królewskiego tronu strzegli strażnicy o twarzach wykutych z marmuru, wszyscy mieli medaliony z łbem dzika.
Władcy towarzyszyła świta złożona z młodych kobiet i mężczyzn. Kobiety spoglądały na Lowę z umiarkowanym
zainteresowaniem, a mężczyźni obsypywali króla lizusowskimi uśmiechami, zerkając na nią lekceważąco
i wywracając oczami, co miało im zapewne nadać dojrzały wygląd.
Lowa westchnęła w duchu. Królowała ledwie od trzech dni, a już miała dosyć. Na spotkanie z Samalurem
przyjechała konno, ograniczywszy własną świtę do Cardena Nancarrowa i Atlasa Agryppy, chcąc pokazać władcy,
że nie przeraża jej gigantyczna armia naruszająca jej terytorium. Pojęła swój błąd, gdy tylko jej oczy spoczęły na
Samalurze. Dla tych snobów musiała wyglądać jak byle obdartus, z którym się nie negocjuje, a któremu się
rozkazuje. Stała u stóp palisady, król Dumnonii zaś spoglądał na nią ze szczytu. Również w ten sposób plasowała
się pod nim, co jeszcze pogarszało sytuację. Może powinna była pomyśleć o jakiejś platformie na kółkach? Albo
o większym koniu? Nie spodziewała się zbyt wiele po swojej misji dyplomatycznej i wszystko wskazywało na to, że
słusznie nie robiła sobie nadziei.
– Nie szukam z tobą zwady, Samalurze – odezwała się. – Wręcz przeciwnie. Nasze plemiona wiele mogą
zyskać, jednocząc się przeciw Rzymianom.
– Rzymianom? – Miał wysoki i nieprzyjemnie butny głos. – Wiesz, gdzie jest teraz najbliższy Rzymianin?
W Iberii. Może powinniśmy się zjednoczyć przeciw rybom w oceanie. Do nich mamy o wiele bliżej!
Samalur rozchichotał się jak młodziak, którym był, po czym spojrzał po dworzanach, którzy posłusznie również
się roześmiali. Jego Wojownicy uśmiechnęli się jak ludzie, którym kazano się śmiać, ale którym daleko do
rozbawienia. Poza jednym. Główny doradca Bruxon, jedyny poplecznik Samalura, który został im przedstawiony,
utkwił ponury wzrok w murawie.
Był mniej więcej równolatkiem Duga, nosił barwione na czarno wełniane ubranie, miał gładko ogoloną twarz
i zafarbowane na czarno włosy związane w koński ogon. Był tak śmiertelnie poważny, że aż śmieszny. Czyżby aż
tak pogardzał swoim suwerenem? Kto wie, może okazać się użyteczny, gdyby zechciała przekabacić króla na
swoją stronę, albo nawet pozbawić go tronu.
– I nie myśl sobie – podjął król – że Bruxon pomoże ci tylko dlatego, że ma minę, jakby wypił końskie szczyny! –
Samalur zaniósł się śmiechem. Zauważył, że Lowa przygląda się Bruxonowi, i szybko dodał dwa do dwóch.
Niechętnie przyznała, że zaimponowała jej spostrzegawczość chłopaka. – On zawsze tak wygląda. Ale jest wobec
mnie lojalny. Wszak to Bruxon wpadł na pomysł, żebym zabił tatę i sam został królem! Próbował mnie przekonać,
że sam to wymyśliłem, ale ja nie jestem w ciemię bity. No nie, Bruxon? – Doradca skinął z rezygnacją. – Jestem
więc o wiele za mądry, by wierzyć w to bajdurzenie druidów o najeździe Rzymian. Gadają pierdoły, byle tylko
sprawiać wrażenie ważnych. Oto, dlaczego nie mam w swojej świcie ani jednego druida. A druidów ojca
pozabijałem. A wiesz, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? W kółko paplają, że widzą przyszłość, ale jakoś
nie zobaczyli moich żołnierzy! – Tłumek Samalura wybuchł śmiechem. – Na co komu druidzi, skoro i bez nich
można rozmawiać z bogami? Ja rozmawiam. Choć ja sam jestem po części bogiem, więc to pewnie wiele
ułatwia... Gdyby nie to, że niebawem wybiję was wszystkich do nogi i zawładnę waszymi ziemiami, doradzałbym,
byś pozbyła się wszystkich swoich druidów. Zrobimy tak: najpierw zabiję ciebie, potem zmiotę z powierzchni ziemi
twoją armię, a następnie pozabijam dla ciebie wszystkich twoich druidów. Co ty na to?
Lowa zacisnęła pięści.
– Jeszcze niedawno zgodziłabym się z tobą w kwestii druidów, Samalurze, ale zdążyłam zmienić zdanie. Znam
bowiem przynajmniej jedną druidkę, która widzi zmierzającą ku nam potężną rzymską armię, jak my widzimy
zasnuwające niebo deszczowe chmury i czujemy niesiony wiatrem zapach nawałnicy. Byłam świadkiem jej
nadzwyczajnych czynów i moja wiara w jej słowa jest niezachwiana.
– Bujać to ja, Lowo.
– Samalurze, jeśli nasze armie zewrą się w boju, zginą tysiące. Niezależnie od tego, kto zwycięży, a kto
przegra, obie armie znacznie osłabną i staną się bardziej podatne na atak. Nie tylko atak Rzymian – również
Murkan i każdego, komu tylko zamarzy się bitwa.
– To się poddaj. – Samalur wykrzywił usta w uśmieszku. – Moje warunki już znasz.
Lowa pomyślała, że nawet gdyby były korzystne, prędzej sczezłaby, niż ugięła się przed tym aroganckim
gówniarzem.
– Może i jest was więcej, Samalurze, ale to my przewyższamy was doświadczeniem i umiejętnościami.
Dorwiemy się do miękkiego podbrzusza twojej armii i wypatroszymy ją, jak wilki patroszą powalonego jelenia.
– A weźcie sobie miękkie podbrzusze. I tak sporo zostanie. Nasze zwycięstwo jest przesądzone.
– Nawet jeśli, to cena za nie będzie bardzo wysoka. Twój lud zostanie osłabiony na pokolenia.
– Po to są armie, żeby walczyły. A moja armia jest potężna. Zamierzam ją wykorzystać, jak uznam za
stosowne, i nikt mnie nie powstrzyma. Zwłaszcza ty. Co ty jesteś, moja matka? Nie możesz nią być, bo tak się
składa, że ją również zabiłem.
Dłoń Lowy powędrowała do rękojeści łuku.
– Lowa – odezwał się szeptem Atlas – nie możemy...
Lowa uciszyła go gestem.
– A zatem: wojna, Samalurze. Stoczę bitwę z twoją armią, a ciebie zabiję własnymi rękami. Zaczekaj tutaj,
a wrócimy, nim się ściemni.
Gdy Lowa zawróciła konia, rechot Dumnończyków sprawił, że oblała się rumieńcem. Wtłoczyła żelazne pięty
butów w końskie boki i ruszyła galopem przed siebie.
– Lowa! – zawołał za nią Atlas, przekrzykując tętent. – Musimy wrócić i ułożyć się jakoś z Samalurem. Jest ich
zbyt wielu. Musimy dojść do porozumienia. Jeszcze nie jest za późno...
– A właśnie że jest. Zwołaj radę, gdy tylko wrócimy do zamku. Musimy opracować strategię.
ie mogę – powiedziała Wiosna i pokręciła głową, a potem podniosła wzrok.
Lowa wyglądała na rozwścieczoną. Wiosna nie pamiętała, by ktokolwiek mierzył ją tak gniewnym
spojrzeniem. No, może poza jej ojcem, królem Zadarem. To niepodobne do Lowy, tak się złościć. A więc władza
naprawdę zmienia ludzi. I to nie na lepsze.
– Wiosno, cokolwiek zrobiłaś na arenie mnie i Dugowi, musisz zrobić to raz jeszcze – nam i tylu wojownikom
Maidun, ilu tylko zdołasz objąć swoim zaklęciem. Tylko wtedy zdołamy pokonać Dumnończyków.
– Lowo, nie, ja nie mogę.
Wiosna utkwiła wzrok w procy, którą miętosiła w dłoniach. Poszła do lasu pod pretekstem polowania, ale tak
naprawdę chciała pobyć chwilę sama. Kiedy pojęła, że potrafi władać magią, poczuła ekscytację, a potem zamęt
i w końcu smutek. A kiedy zorientowała się, że magia opuściła ją wraz ze śmiercią ojca, smutek przerodził się
w rozpacz. Zapragnęła zostawić za sobą zgiełk Maidun i powłóczyć się po lesie, aby przejaśniło jej się w głowie.
Jak dotąd wcale się nie przejaśniło. Ponadto znalazła ją Lowa, choć była pewna, że nie zostawiła za sobą
śladów.
– Spróbujesz – powiedziała nowa królowa Maidun. – To nie zabawa. Dumnończycy mają nad nami miażdżącą
przewagę. Jest wielce możliwe, że wszystkich nas pozabijają, łącznie z Dugiem. Czy tego chcesz? Nie wiem, jaką
mocą władasz ani skąd ją czerpiesz, ale wiem, że władasz. Musisz ją wykorzystać, by nam pomóc.
Wiosna najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Gdyby wciąż potrafiła czarować, wyczarowałaby wyspę gdzieś
daleko i zamieszkała na niej z Dugiem i może jeszcze z kilkoma osobami, ale z całą pewnością nie byłoby wśród
nich nikogo, kto wciągałby ją do bitwy.
– A Drustan nie może pomóc? – zapytała w końcu.
– Zrobi, co w jego mocy, ale twierdzi, że w porównaniu z tobą nie może prawie nic.
– Ja bardzo chciałabym pomóc, ale nie mogę. Nie mam pojęcia, jak dodałam sił tobie i Dugowi – ot, dodałam
i już. Tak samo było tamtej nocy, gdy wzięłam ubranie Chamanki. Po prostu wiedziałam, że powinnam je wziąć.
Wiedziałam, że dotykiem sprawię, że skóra stwardnieje i że uchroni cię od ran. I wiedziałam, że muszę podrzucić
ubranie do twojej celi. Ale nie wiem skąd. Wiem za to, że nie mogę użyć magii przeciw Dumnończykom. To tak
pewne jak to, że nie zdołam wypić całej wody w morzu. Nie ma nawet sensu próbować, po prostu się nie da. –
Łzy napłynęły jej do oczu.
– Ale przecież na arenie...
– Wiem! Przepraszam!
Usta Lowy zwęziły się do cienkiej białej kreski. Przez chwilę Wiosna myślała, że Lowa ją uderzy.
– A zatem wtedy, gdy – z braku lepszego słowa – włożyłaś magię w ubranie Chamanki, uniemożliwiając ostrzu
na kole rydwanu przecięcie mnie na pół, użyłaś magii po raz pierwszy?
– Nie wiem, czy to była magia, czy coś innego.
– Ale czy to był pierwszy raz?
– A gdzie tam. Robiłam to wiele razy. Na przykład kiedy poznałam Duga, a on chciał mnie zabić. Musiałam
zrobić tak, żeby zmienił zdanie, ale zanim to nastąpiło, Ulpius chciał dźgnąć mnie nożem, musiałam więc obudzić
Duga, wchodząc w jego sen i rozpraszając go. Czasem po prostu coś wiem. Tak jak wiem to, że nadchodzą
Rzymianie, i tak jak wiedziałam, zanim cię poznałam, że Weylinowi będzie potrzebny wóz i że uratuję ciebie i Duga,
jeśli jakiś skombinuję. Czasem udaje mi się coś zrobić – jak wtedy, gdy pies Ogra rzucił się na mnie, a ja
zatrzymałam mu serce. Czasem udaje mi się sprawić, by ktoś coś zrozumiał – jak wtedy, gdy nauczyłam
dziewczynki w Kanawan strzelać z proc. Albo wtedy na Mearhold, kiedy udało mi się sprawić, że ludzie zakochali...
– Wiosna pokraśniała i przypomniała sobie, że przecież Lowa nie może się o tym dowiedzieć – zakopali broń,
a potem zapomnieli gdzie. Kiedyś taki jeden chłopak...
– Chwila. – Lowa ujęła podbródek Wiosny i zajrzała jej głęboko w oczy. – Nie to chciałaś powiedzieć. – Wiosna
targnęła głową, żeby się wyrwać, ale Lowa zacisnęła palce i pochyliła się nad nią. Dziewczynka czuła, jak wwierca
się w nią wzrokiem do samego mózgu. – Czyżbyś coś pominęła? – wyrzekła powoli królowa Maidun.
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– Na Mearhold zrobiłaś coś za pomocą magii, ale nie chcesz mi powiedzieć co. – Wiosna szamotała się w jej
uścisku, ale palce Lowy były jak z żelaza.
– A właśnie że nie! – upierała się. Dłoń Lowy ściskała jej wargi, brzmiała więc jak ktoś, komu przepołowiono
język nożycami kłamców. – Co niby miałabym zrobić?
Na wyspie Mearhold czarami zmusiła Lowę, by przestała kochać Duga. Wtedy wydawało się jej, że to rozsądny
pomysł. Wiośnie i Dugowi było razem dobrze, zanim napatoczyła się Lowa. Gdyby jej nie poznał, nie zagryzłoby go
prawie na śmierć tamto potworne zwierzę, nie wspominając już o tym, że i Wiosny nie przebiłby włócznią i nie
porwał ten szubrawiec Ogr. A kto wie jakie jeszcze nieszczęścia ściągnie na nich jasnowłosa łuczniczka? Celem
Wiosny było więc ocalić Duga oraz siebie przy okazji, ponieważ chciała mieć Duga na wyłączność. Jednak Wiosna
pojęła swój błąd, gdy zobaczyła, jaką przykrość wyrządziła zarówno Dugowi, jak i Lowie. Wychodziła z siebie, by
odczynić czar – czy cokolwiek to było – ale nie wiedziała, czy jej się udało. A teraz, gdy magia ją opuściła, nie
mogła już nic zrobić. Zresztą nawet gdyby wróciła, Wiosna poprzysięgła solennie nigdy już nie mieszać czarami
w ludzkich sercach. Dostała nauczkę. Mogłaby wyjawić Lowie, co zrobiła na Mearhold, ale nic by na tym nie
zyskała, a wiele mogła stracić.
Odwzajemniła spojrzenie Lowy i powiedziała tak dobitnie i poważnie, jak tylko mogła przez zaciśnięte usta:
– Nie posłużyłam się magią na Mearhold.
Lowa rozluźniła palce, ale wciąż przewiercała ją spojrzeniem. Te natarczywe oczy przerażały dziewczynkę;
musiała się oprzeć pokusie powiedzenia prawdy, byle tylko przestały wtapiać się w nią jak rozżarzone szczypce.
– Dość już o tym – stwierdziła wreszcie łuczniczka. – Mam bitwę do stoczenia.
– Ja też będę walczyć. Zrobię, co tylko będę w stanie. Strzelam z procy jak mało kto! Ale nie będę mogła
czarować. Spróbuję, naprawdę, ale wiem, że nic z tego nie wyjdzie.
– Rób, co chcesz.
Z tymi słowy Lowa ruszyła z powrotem do zamku, a Wiosna mogła tylko odprowadzić ją wzrokiem. Poszła do
lasu, by zebrać myśli i odpocząć, a nigdy jeszcze nie było jej ze sobą tak źle.
ug zmarszczył się na widok nieprzeliczonych zastępów dumnońskiej armii pokrywających przestwór trawiastej
równiny Sarum od południa na zachód. Jego wzrok przesunął się po pierwszej linii gotujących się do boju
żołnierzy, spoczął na ryjących kopytami grunt rumakach konnicy i poskrzypujących rydwanach o kołach
z zatkniętymi ostrzami. Niektórzy spośród kudłatych mężczyzn i kobiet miotali w ich stronę przekleństwa, ale
większość po prostu czekała na sygnał do ataku, tak jak Dug. Kiedy już Dumnonia przypuści atak, będzie mnóstwo
czasu na wrzaski. Jeśli w ogóle przypuści.
Duga nie wtajemniczono we wszystkie szczegóły bitewnej strategii; wiedział tylko, że on i setka ludzi, którymi
dowodził, mieli czekać na szturm przeciwnika. Spojrzał w dół i zobaczył, że kostki ma białe od ściskania młota.
Rozluźnił uścisk, wziął głęboki oddech, a potem powoli wypuścił powietrze. Był chłodny, suchy, letni dzień; niebo
było białe od chmur. I dobrze, pomyślał, bo źle się walczy w słońcu.
Ale jak to się stało, że w ogóle bierze udział w bitwie? Mógł przecież iść dalej wiodącą z Maidun ścieżką,
mógłby teraz przewracać się na drugi bok w karczmie w którymś z mijanych po drodze miasteczek, Bladonfort,
dajmy na to, by w chłodzie murów leczyć kaca, a następnego dnia nająć się gdzieś do roboty. Tymczasem wrócił
do Maidun, zerwał się skoro świt wraz z resztą nerwowych straceńców, a teraz formował szyk przed kolejną
bitwą. A dlaczego, do stu tysięcy borsuczych bobków? Ano dlatego, przyznał sam przed sobą, pokornie
kiwnąwszy głową, żeś jest idiotą, chcącym za wszelką cenę zaimponować Lowie, która nie wie nawet, żeś uciekł
tamtej nocy z Maidun i żeś później wrócił, bo jest zbyt zajęta królowaniem, by ją to w ogóle obeszło.
Ludzie gadali, że Dumnończyków jest dobre sto tysięcy, mężczyzn i kobiet. Dug był pewien, że to bujda.
Krzykacz wrzasnął, co mu ślina na język przyniosła, i wszyscy z miejsca dali mu wiarę. Ludzie mieli skłonność do
przesady, jeśli chodziło o liczebność wrogich armii, a przecież wiadomo, że nikt nie pójdzie do obozu wroga i nie
poprosi, by stał spokojnie i dał się policzyć. Wiadomo było jedno – tam na dole czekało na sygnał do ataku mrowie
krwiożerczych skurwieli i nie trzeba było patrzeć dwa razy, aby wiedzieć ponad wszelką wątpliwość, że jest ich
w cholerę więcej niż maiduńczyków. A więc zanosi się na to, przyszło mu do głowy, że rządy królowej Lowy
skończą się, zanim się na dobre rozpoczną.
Patrzcie państwo, jak to się czasem plecie w życiu. Gdyby Lowa poczekała niespełna miesiąc, Dumnończycy
spuściliby łomot wciąż panującemu w Maidun Zadarowi zamiast niej, wywierając pomstę za jej zabitą siostrę
i przyjaciółki. Ale teraz to Lowa stała na czele armii obalonego tyrana, do której sama niegdyś należała,
i prowadziła ją do boju z wojskiem, do którego sama by się zaciągnęła, gdyby tylko wiedziała, że ruszy ono na
zamek, którego próbuje teraz bronić. Życie, pomyślał Dug, jest jak lawina, która schodzi pod górę. Za to wynik
bitwy jest łatwy do przewidzenia, nawet nie biorąc pod uwagę miażdżącej przewagi wroga. A to dlatego, że już
podczas przygotowań Lowa popełniła kilka karygodnych błędów, które – jak świat długi i szeroki – popełniają
niedoświadczeni władcy.
Szyk wrogiej armii rozpękł się i naprzód wyjechał oddział rydwanów. Czyżby już się zaczęło? Maiduńczycy
natychmiast stężeli; atmosferę w szeregach można było kroić nożem, ale rydwany zatoczyły tylko koło, by woźnice
i towarzyszący im żołnierze mogli wypiąć na nich obnażone zadki i zaraz potem wrócić do szeregu.
Co to ja...? – pomyślał Dug. Ach tak, rozmyślałem o tym, że powinienem był się pojawić na naradzie wojennej
i wyjaśnić, dlaczego ta ich strategia jest gówno warta, ale nie zrobiłem tego, bo nie zniósłbym widoku Lowy u boku
tego zadrzykiecki Ragnalla.
Albo Drustan, Carden i Atlas radzili po pijaku, albo Lowa puściła ich rady mimo uszu, pomyślał. Nie chciało mu
się wierzyć, by tak rozgarnięci doradcy obmyślili tak bzdurną taktykę na trzeźwo. Przede wszystkim rzucały mu się
w oczy trzy poważne błędy.
Jeśli podejmowało się walkę z liczniejszym przeciwnikiem, należało zrobić to w jakimś miejscu, gdzie liczebność
nie zda mu się na wiele: na przykład w dolinie albo przewężeniu między dwoma skałami. Zamiast tego Lowa
zdecydowała, że bitwa odbędzie się na otwartej równinie, gdzie Samalur raz-dwa otoczy ich z obu flanek, a wtedy
każdy z żołnierzy Lowy będzie się musiał bronić przed dziesięcioma wrogami naraz.
Kolejna reguła głosiła, że należy w miarę możliwości zadbać o element zaskoczenia. Uderzyć we wroga tam,
gdzie się nie spodziewa. Tymczasem, podczas gdy Dumnonia od trzech dni stacjonowała w tym samym miejscu,
Lowa ogłosiła, że bitwa rozegra się tutaj. Pomysł godny byle wioskowego głupka, tak przewidywalny, że Dug
prawie plasnął się dłonią w czoło.
Trzecim i największym błędem było samo przystąpienie do bitwy. Tak liczna armia zdoła wyżywić się na terenie
wroga góra kilka dni, a więc Lowa mogła po prostu zaszyć się ze swoimi ludźmi w niezdobytej twierdzy Maidun,
zamknąć wrota na cztery spusty i czekać. Rychło Dumnończycy zrezygnowaliby z oblężenia i poszli się
naprzykrzać komu innemu.
W jednej kwestii postąpiła dobrze, to jest powiedziała dumnońskiemu królowi, że bitwa odbędzie się minionej
nocy. Przy odrobinie szczęścia król nie pozwolił swojej armii zmrużyć oka w oczekiwaniu na maiduńczyków, oni zaś
spali całą noc i obudzili się w pełni sił. Możliwe, pomyślał Dug, że nie wiem wszystkiego. Może plan miał jakieś
drugie dno? Starczy tego rozmyślania, uciął. Ja tu tylko wykonuję rozkazy, wydaję rozkazy i się biję. U jego stóp
leżały dwie długie włócznie i wielka, masywna tarcza. Przyniesiono je żołnierzom ukradkiem, kiedy szyk był już
gotów, tak aby wróg nic nie zauważył. To było całkiem cwane zagranie. Niech rydwany spróbują szarży, a bardzo
się zdziwią. A skoro ktoś pomyślał o tym, to może opracowana przez Lowę taktyka nie jest tak dziurawa, jak mu
się wydaje? Kolejną dobrą rzeczą było to, że wiało ze wschodu, to jest w plecy maiduńczykom, a nie
z południowego zachodu, jak zwykle w tej części lądu. Łut szczęścia, pomyślał. Ich pociski będą frunąć z wiatrem,
a pociski wroga pod wiatr. Choć wiatr to duże słowo, ledwie bryza, no i przecież to nie zasługa Lowy, że wiatr
wieje na ich korzyść.
Strumień myśli Duga przerwała charcząca kakofonia brązowych trąb o klekoczących drewnianych ustnikach.
Jazgot podniósł się z szeregów wroga, lecz za chwilę odpowiedziały mu trąby Maidun. Pierwsza linia
Dumnończyków drgnęła, a później potoczyła się wolno naprzód.
No to jedziem.
Dug poczuł, że żołądek wywinął mu kozła. A potem poprosił Machę, boginię wojny, aby niezależnie od wyniku
bitwy nie pozwoliła mu na koniec zwalić się w portki. Jeśli już musi trafić dzisiaj do Zaświatów, to przynajmniej nie
jako osraniec.
– Uwaga! – wrzasnął, rozglądając się po mężczyznach i kobietach w swoim oddziale, a potem dorzucił, by
rozstawili się na szerokość ramienia. Raczej po to, żeby po prostu coś powiedzieć, bo szyk stał w rozsypce od
samego początku. Podkomendni podchwycili jego spojrzenie i skinęli twierdząco; niektórzy mieli szeroko rozwarte
oczy i rozdziawione ze strachu usta, na twarzach innych malowała się powaga i skupienie, jeszcze innym wzrok
latał dziko na wszystkie strony, a w kącikach wykrzywionych ust pojawiła się piana. Pancerz większości z nich
stanowiły proste skórznie, ledwie kilkoro miało żelazne hełmy, jak Dug. Uzbrojeni byli przeważnie w ciężkie miecze
i włócznie na grubych drzewcach. Tylko Dug miał w garści młot. Teutatesowi dzięki, względnie niewielu wyglądało,
jakby miało dać nogę, zanim szyki się zewrą. Brał udział w co najmniej kilku bitwach, w których byłby wdzięczny
choć za tyle. Przeniósł wzrok na postępującą ścianę Dumnończyków i zauważył, że pomiędzy dwoma armiami
krąży wielka ważka, jakby był to dzień jak co dzień.
Ze szczytu jednego z kurhanów, którymi niczym olbrzymimi skamieniałymi ślimakami upstrzona była równina
Sarum, Lowa obserwowała z końskiego grzbietu przebieg bitwy. Widziała, jak dumnońskie rydwany próbują
zajechać jej armię z prawej flanki. Kazała Atlasowi umiejscowić się z oddziałem piechoty po prawej stronie, aby
zwabić tam ciężkie rydwany Samalura. Młody król połknął haczyk.
Samalur, dowodzący o wiele większymi siłami, postąpił słusznie, dopasowując swoją formację do formacji
Maidun, to jest puszczając ciężkie rydwany lewą stroną, a piechotę prawą, zaś lekkie rydwany i konnicę
zachowując w rezerwie, tak by zdążyły wbić się klinem, gdziekolwiek okażą się potrzebne. Dumnończycy wiedzą
doskonale, że jak się ma tak wielką przewagę, nie ma sensu silić się na zaawansowane taktyczne zagrania i że
wystarczy standardowa strategia: piechota na rydwany, rydwany na piechotę.
Lowa przypomniała sobie, że Dug dowodzi oddziałem po prawej, w który lada moment wbiją się tysiące
rozpędzonych rydwanów z ciężkozbrojnymi, rozszalałymi Dumnończykami. Atlas powiadomił ją, że Dug powrócił do
Maidun i że zaoferował swoją pomoc w nadchodzącej bitwie. Zabolało ją, gdy po powrocie nie przyszedł się z nią
zobaczyć, choć z drugiej strony nie tak dawno temu obudziła go niechcący, kochając się z Ragnallem po drugiej
stronie ogniska. Nie wiedziałaby nawet, od czego zacząć przeprosiny. Wypędziła go więc ze swoich myśli. Nie
czas teraz na dziecinne miłostki.
A skoro już jesteśmy przy dzieciach... Szlag ją trafiał, ilekroć przypomniała sobie, że nie może już liczyć na czary
Wiosny. Gdyby tylko dziewczynka mogła natchnąć ją tymi samymi siłami co wtedy na arenie, w trakcie walki
z Dordem i Chamancą, sama jedna rozniosłaby całą dumnońską armię. Lowa wiedziała, że Wiosna mówiła
prawdę, kiedy zarzekała się, że nie umie już czarować. Z Wiosny była kiepska kłamczucha. Królowa była
natomiast pewna, że mała kręci odnośnie do czarowania na Mearhold.
Coś mi się zdaje, myślała, że dokładnie wiem, co za numer nam wykręciła ta zazdrosna szczeniara. Jeśli
przeżyją dzisiejszy dzień, będzie miała z Wiosną do pogadania. Na razie znalazła dziewczynce inne zajęcie.
Drustan wspomógł nieco Lowę czarami; złożył bogom w ofierze wołu i zmienił kierunek wiatru tak, by wiał
maiduńczykom w plecy. Niewiele, ale zawsze coś. Druid utrzymywał, że nawet najbardziej wprawni czarodzieje
mogą zaczerpnąć tylko pewną ilość boskiej mocy. Lowa spytała więc, czy ma pod ręką innego czarodzieja.
Zaprzeczył, ale powiedział też, że bogowie wyjawili mu, iż niebawem odnajdzie młodą osobę zdolną posługiwać się
magią, kogoś, komu nikt nie dorówna w sztuce magicznej. Drustan do niedawna był pewien, że chodzi o Ragnalla;
podstępem sprawił, iż młodzieniec uwierzył, że to on rozpalił ogień mocą swojego umysłu, aby w ten sposób
wyciągnąć z niego ukrytą moc, ale teraz wiedział już, że to nie Ragnall jest wybrańcem bogów. Ową młodą osobą
z wizji Drustana była Wiosna. Ale Wiosna utraciła zdolność posługiwania się magią. Lowa zastanawiała się, czy
może bogowie opuścili ją, ponieważ maiduńczycy lada moment zostaną unicestwieni przez Dumnończyków,
a bogowie nie znoszą pomagać przegranym. Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Uniosła rękę i opuściła ją. W niebo wzbił się grzmot trąb i rogów. Lewe skrzydło jej armii, masa ciężkich
rydwanów, drgnęło i ruszyło na spotkanie dumnońskiej piechoty. Na złożone z piechurów prawe skrzydło sunęły
wrogie rydwany, z których wystrzeliło w niebo mrowie oszczepów. Wtedy maiduńskie szeregi obsypały się
wykwitem tarcz, a z gardeł Dumnończyków dobył się okrzyk rozczarowania, gdy ich pociski niespodziewanie
rozprysły się, nie wyrządzając wrogom krzywdy. Nie przerwali jednak szarży i dalej parli przed siebie z uniesionymi
mieczami i wśród świstu kołowych ostrzy. W ostatnim momencie na całej długości prawej flanki maiduńczyków
podniosły się na sztorc włócznie, niczym sierść na karku dzikiego kota. Linia rydwanów zafalowała, gdy woźnice
poczęli w panice ściągać cugle, ale było już za późno i rydwany wraz z końmi i żołnierzami nadziały się na
osadzone twardo oszczepy. Uderzenie serca później rozległ się trzask tysięcy drzewc pękających pod naporem
wroga, a zaraz potem zdziczały wrzask i wizg Danu jedna wie ilu koni i żołnierzy, którym żelazne groty wdarły się
w brzuchy, kończyny i twarze. Lowa pomyślała o własnych żołnierzach, skulonych za zasłoną tarcz, gdy wszędzie
wokoło waliła się na ziemię skłębiona masa ludzi, wierzchowców, żelaza i drewna. Na całej długości linii Maidun
końskie kopyta miażdżyły czaszki, a dyszle rydwanów łamały się w drzazgi. Ludzie posłani przez nią do walki
nadziewali się na nie jak na rożen. Ale to było nieuniknione. Modliła się, by zginęło ich jak najmniej i by wśród
zabitych nie było Duga.
Maiduńczycy wytrzymali pierwsze starcie. Dumnońska szarża rozbiła się o niewzruszony szyk jak morska fala
o skały, a wał trupów i strzaskanych rydwanów skutecznie osłaniał linię przed napływem kolejnych. Po swojej lewej
Lowa widziała, jak rydwany Maidun zatrzymują się dobre dwadzieścia kroków od linii wroga. Tak jak powinny były
uczynić pojazdy Dumnończyków, pomyślała nie bez satysfakcji. Maiduńczycy zasypali oddziały nieprzyjaciela
deszczem włóczni, które załomotały niegroźnie o tysiące dumnońskich tarcz. Wróg wydał z siebie triumfalny okrzyk
i ruszył do ataku. Maiduńczycy odczekali moment, by za chwilę niespodziewanie wypuścić drugą salwę
oszczepów. Ta przyniosła już wymierne korzyści, podobnie jak trzecia, czwarta i piąta; grunt zasłał się trupami,
a linia wroga rozpłynęła w bezładzie. Niektórzy żołnierze nieprzyjaciela cofnęli się po tarcze, inni rzucili się na
rydwany. Aż na swoim kurhanie słyszała wywrzaskiwane w panice przez dowódców sprzeczne rozkazy.
Od stuleci, jak Brytania długa i szeroka, szło się do bitwy z jednym oszczepem na rydwan, którym ciskało się
tylko w początkowej fazie bitwy. Następnie należało zeskoczyć z rydwanu i przystąpić do tradycyjnej rąbaniny
w zwarciu, gdzie szła w ruch wszelkiego sortu broń ręczna: miecze, topory, młoty i tak dalej. Niełatwo było Lowie
przekonać rydwanników, ale w końcu udało jej się wymóc na nich odejście od tradycji i zabranie po pięć
oszczepów na głowę. Żywiła nadzieję, że jeśli przeżyją bitwę, z większą ochotą przystaną na inne pomysły,
z którymi nosiła się już od jakiegoś czasu. Po jej prawej ręce piechota porzuciła oszczepy i puściła się naprzód, by
wykończyć powalonych rydwanników. Dumnończycy pojęli już, że ich linia przestała istnieć i że ich jedyną szansą
jest rzucić się w wir walki. Jednak kiedy pomknęli w stronę maiduńczyków, ci cofnęli się na długość wyciągniętych
nie wiadomo skąd zapasowych włóczni i trzymali ich na dystans, przesuwając się do tyłu i w bok, z dala od Lowy
i centralnej części armii. Dumnońskie rydwany nie ustawały w natarciu, ale żołnierze i woźnice dobrze pamiętali, co
się stało z pierwszą linią, wstrzymywali się więc od walki na całego i unikali oszczepów jak ognia.
W środkowej części armii Dumnonii zajazgotała trąba; oddział lekkich rydwanów oderwał się od korpusu wojsk
i ruszył łukiem przed siebie, aby wyminąć prawe skrzydło Maidun i zaatakować piechotę. Lowa przygryzła wargi.
Wiedziała, że Samalur prędzej czy później zdecyduje się na ten manewr, ale miała nadzieję, że jednak później niż
prędzej. Jeśli dumnońskie rydwany zajadą prawą flankę od tyłu, Samalur pokrzyżuje jej plany i z Maidun nie
zostanie kamień na kamieniu. Losy bitwy wisiały na włosku...
Rydwannikom skończyły się oszczepy. Śmierć poniosły setki dumnońskich żołnierzy, wielu innych utraciło
zdolność do walki, ale wszyscy oni stanowili zaledwie ułamek sił wroga i końca bitwy nie było jeszcze widać. Ten
sam sygnał, który posłał lekkie rydwany Dumnonii łukiem w stronę jej lewej flanki, pchnął też wielotysięczną masę
zbrojnej w tarcze i ciężkie żelazne miecze maiduńskiej piechoty na prawe skrzydło dumnońskiej armii. Rydwannicy,
idąc w ślad piechoty, odskoczyli na obrzeża pola bitwy, jednocześnie je rozszerzając, by stamtąd śledzić rozwój
wydarzeń. Jeden maiduński rydwan zwolnił i stanął pomiędzy dwoma armiami. Zeskoczyła z niego niewysoka
wojowniczka z mieczem w jednej i cepem bojowym w drugiej dłoni. Nawet pomimo znacznej odległości Lowa
natychmiast rozpoznała Iberyjkę Chamancę, byłą przyboczną Zadara, kobietę, która pokonała ją na Mearhold
i zrobiłaby to ponownie na arenie Maidun, gdyby nie magia Wiosny.
Najszybsi z dumnońskiej piechoty dobiegli już do samotnej postaci. Błyskawiczny, rozmazany w pędzie ruch
i Dumnończycy padli na ziemię u stóp roztańczonej Iberyjki. Ale zaraz za nimi szarżowali kolejni. Chamanca dała
susa w kierunku rydwanu, ale było już za późno. Zbita chmara dumnońskiej piechoty pochłonęła konia, rydwan,
woźnicę i Wojowniczkę. Lowa zachmurzyła się, a potem szeroko uśmiechnęła, gdy rydwan wygrażającej
przeciwnikom Iberyjki wyprysnął ze zbitej masy piechurów. Królowa Lowa obejrzała się przez ramię na siedzącą
w siodle Wiosnę i skinęła głową. Dziewczynka wydała z siebie przenikliwy krzyk.
– Ooogniaaa!!! – wrzasnęła głośniej niż najgłośniejsza trąba czy gwizdawka.
Wówczas na całej szerokości szyku za plecami królowej rozbłysły płomienie. Stacjonujący tam mężczyźni
i kobiety przytknęli pochodnie do ciasnych kłębów słomy w łopatach szeregu katapult.
Dug rozejrzał się i pokręcił głową z niedowierzaniem. Ktoś mu podpierdolił włócznię. „Pamiętajcie, gdzie
zostawiliście zapasową włócznię, a zanim zrobicie z niej użytek, upewnijcie się, że to na pewno wasza”. Powtarzał
im to do znudzenia. A teraz jakiś borsukojebca zaiwanił mu broń.
– No przecież zajebać to mało... – wycedził pod nosem. Zobaczył bezpański oręż na ziemi i już schylił się, by go
dobyć.
– Te! Swojej nie masz? Precz z łapami! – ofuknęła go młoda kobieta o żuchwie jak kowadło. – To przecież twój
plan, Dug! Jak mamy się go trzymać, kiedy sam podpierdzielasz innym broń? Ogarnij się, człowieku, dowódca
musi świecić przykładem!
To była Nita, żona Mala. Mal stał obok niej z miną mówiącą: „Widzisz, co muszę znosić na co dzień?”. Dug skinął
głową na przeprosiny. Wcale nie chciał włóczni – o niebo lepiej czuł się z młotem w garści – ale był dowódcą
i chciał pokazać podkomendnym, co mają robić ze swoimi oszczepami. Może niepotrzebnie, bo z tego, co
zaobserwował wokół siebie, podstawy mieli opanowane. Cofali się równo w zwartym, najeżonym grotami szyku.
Dug aż pokręcił głową, widząc tak zaskakująco sprawnie wykonywany manewr. Nigdy nie dowodził ludźmi, którzy
wypełnialiby bodaj dziesiątą część jego rozkazów. Zadar może i był skurwielem, ale jego żołnierze wiedzieli, że
rozkaz to rozkaz.
– Wszystko dobrze, Mal?
Dug ucieszył się na widok znajomej twarzy, kiedy kilka dni temu wyłuskał go z ciżby jego stary znajomek, Mal
Fletcher. Mal mrugnął do niego.
– Powinniśmy byli zostać w grodzie i stać na straży karczmy, jak mówiłeś. Myślałem, że już od lat jestem na
emeryturze, ale ślubna... – skinął na żonę – była zdania, że Lowie przyda się nasza pomoc.
Dug schował się za plecami Mala. Bez włóczni tylko by zawadzał.
– Same kłopoty z tą Lową. Kiedyś wpędzi nas wszystkich do grobu.
Dug wiedział, że to tylko takie głupie gadanie, ale głupie gadanie miało jedną pożyteczną funkcję, mianowicie
pomagało się rozluźnić w niełatwych okolicznościach.
– Pewnego dnia? A nie widzisz, co na nas idzie?
Za oddziałem swoich ciężkich rydwanów wypatrzyli lekkie rydwany wroga, gnające w kierunku północnym,
prostopadle do linii frontu. Ariergarda już zakręcała na wschód, mierząc w odkrytą prawą flankę maiduńczyków.
Dug pochwycił okiem jakiś rozbłysk po lewej.
– No nie – wystękał. – Patrz, dopiero teraz odpaliła pociski i wypaliła z katapult. Jeśli chciała w ten sposób
spowolnić lekkie rydwany, a głowę dam, że właśnie o to chodziło, to mamy przesrane.
– Oszalała! – wykrzyknął Mal. – Postradała rozum. Wszyscy zginiemy.
Nita chlasnęła go przez ramię płazem miecza.
– Lowa wie, co robi.
– No to dlaczego – odparł Mal – skorzystała z jedynej nietypowej broni, jaką mamy, która może zaskoczyć
wroga i przechylić szalę na naszą korzyść, żeby zbombardować łysą plamę po Dumnończykach, którzy już dawno
zdążyli ruszyć na nas? Trafiła w coś w ogóle? – Wspiął się na palce, by rzucić okiem ponad głowami żołnierzy. –
Tak jak myślałem, w ziemię, gdzie wroga już nie ma. Wybacz, Nito, ale Lowa nie wie, co robi z tymi katapultami.
Nicie głos uwiązł w gardle. Dug spojrzał na Atlasa, aby zobaczyć, czy widzi, co się stało. Widział. Dwieście
kroków od Duga potężny Afrykańczyk wlazł komuś na ramiona – pewnie Cardenowi Nancarrowowi, bo ci dwaj byli
nierozłączni, a poza tym jeden Carden był w stanie udźwignąć Atlasa w pełnym rynsztunku. Kuszyta zagwizdał dwa
razy przez żelazną gwizdawkę.
Szyk Maidun przyspieszył, cofał się teraz truchtem po przekątnej, ustępując przed napierającymi
Dumnończykami i oddalając się od środka pola bitwy, ale nie opuszczając włóczni, przed którymi wciąż czuli
respekt rydwannicy. Maiduńczycy zmierzali w kierunku gęstego zagajnika, który miał osłonić ich flankę przed
lekkimi rydwanami i kamieniami z proc. Ale zważywszy na prędkość rydwanów, nie wyglądało na to, by mieli
zdążyć.
Dug dziękował bogom, że los nie rzucił go na prawe skrzydło, które wkrótce pogruchocze zabójczy grad
pocisków. Zresztą co to ma za znaczenie, gdzie los rzucił Duga? Jeśli prawa flanka nie wytrzyma ataku, Samalur
i tak wybije ich wszystkich do nogi.
Nad głową Lowy trzaskały płonące kłęby słomy. Spojrzała ponad polem bitwy, tam, gdzie zasiadał król Dumnonii.
Teraz, gdy jej wycofujące się oddziały oddzielił od nadciągających szeregów wroga szeroki pas ziemi, widziała go
o wiele lepiej. Spoglądał na pole bitwy z grzbietu konia i ze szczytu kurhanu, tak jak ona, otoczony tą samą
gromadą lizusów i pochlebców co wczoraj. Przez chwilę zdawało jej się, że patrzy prosto na nią, ale zaraz jej pole
widzenia zasnuły kłęby dymu. Dobiegł ją dźwięk gwizdawki Atlasa; trzy sygnały, znak, by ponownie zwiększyć
tempo. Przy tej szybkości trudno będzie żołnierzom utrzymać szyk, co oznaczało, że coś idzie nie po jej myśli.
Ano tak, pomyślał Dug, widząc, jak pierwsza ława rydwanów wchodzi w zasięg i zasypuje szeregi Maidun
deszczem kamieni z proc. Ci w pierwszych liniach – odpowiedzialni za trzymanie na dystans ciężkich rydwanów
z ostrzami na kołach – nie byli wyposażeni w tarcze. Wielu z nich padło. Rydwany ruszyły do ataku.
– Teraz? – spytała Wiosna.
– Teraz – zgodziła się Lowa, zakrywając dłonią ucho bliżej dziewczynki.
– Kooonniii!!! – zaskrzeczała Wiosna. Może i nie mogła używać magii, ale tym swoim krzykiem zdolnym
zawstydzić najgłośniejsze trąby też była w stanie wiele zdziałać.
Skryty za niskim wzniesieniem Ragnall na czele oddziału dwustu jeźdźców uzbrojonych w miecze i łuki usłyszał
okrzyk i rozkazał dosiąść koni. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuł się dzielny, pewny siebie i zdecydowany.
Z jego gardła dobył się okrzyk bojowy. Ściągnął tym na siebie nieprzychylne spojrzenia starszych i rozsądniejszych
towarzyszy, ale nie obchodziło go to. On już pędził naprzód, na samym czele szarży. Lowa dostrzegła zbliżający się
oddział i pognała przodem, a za nią Wiosna. Teraz Lowa jechała na przedzie z dziewczynką u boku. Irytujące... –
pomyślał Ragnall. Choć, po prawdzie, dodało mu to nieco otuchy. Pierwsze kamienie i strzały wroga rzadko
wycelowane są w trzeciego jeźdźca od frontu. Przed nim płonęły radośnie wystrzelone z katapult bele słomy,
zasnuwając dymem wojska Dumnonii. Lowa popędziła wierzchowca i dała nura w dym, Wiosna zrobiła to samo.
Ragnall również pognał konia do żwawszego cwału, zwierzę usłuchało. Młodzieniec zaczerpnął głęboko tchu, napiął
mięśnie ud i ścisnął miecz w dłoni, po czym wskoczył w dym za swoją nową królową.
Zatrzymali się, doszedłszy do ściany drzew, ale dla żołnierzy prawej flanki maiduńskiej armii nie był to koniec
kłopotów. Właściwie, uprzytomnił sobie Dug, prychając z irytacją, moje dopiero się zaczynają. Oddziały daleko na
prawym skrzydle zostały – zgodnie z planem – osłonięte od rydwanników z procami splątaną gęstwą lasu, ale
procarze zeskakiwali z rydwanów i biegli na przełaj do wojowników na ciężkich rydwanach. Ciężka piechota
i procarze nacierali więc w dalszym ciągu na unieruchomione szeregi Maidun. Dug przełknął ślinę. Było ich całe
mnóstwo i wszyscy, jak mu się zdawało, szli prosto na niego.
Z nieba leciał na nich pocisk za pociskiem. Maiduńczycy unieśli tarcze, które wkrótce miały się przydać w walce
na miecze. Sytuacja nie rokowała pomyślnie. Kuszącym wyjściem był odwrót, ale jeśli szyk się rozsypie i żołnierze
zaczną uciekać, spadną na nich rydwany o zbrojonych kołach i wyrżną wszystkich w pień. Mogę więc, uświadomił
sobie, czując jednocześnie przerażenie i rozczarowanie, zrobić tylko jedno.
Atlas doszedł do tego samego wniosku w tym samym momencie. Wybrzmiało pięć gwizdów – sygnał do ataku.
Dug potrząsnął głową. A więc to już. Co zrobisz? Nic nie zrobisz, pomyślał z drżeniem. W chwili gdy już sądził, że
narastający strach odbierze mu rozum, ten zmienił się w rozszalałą odwagę. Czuł, jakby rósł mu w trzewiach
potwór, rozrastał się i wyrywał z jego brzucha, poszerzał jego ramiona i rozpalał mu w głowie palenisko kuźni.
Jego bitewny szał czaił się tuż za rogiem, a świadomość ta przepełniała go wstydem, ale i podnieceniem – oto
nadszedł moment, by pożegnać się na jakiś czas z dorzecznym myśleniem.
Dug nałożył sobie tarczę na przedramię, zacisnął palce na młocie bojowym i puścił się pędem na spotkanie
wroga. Grunt rozmazywał mu się pod nogami, lecz Dug pędził jak szalony, ani myśląc o tym, by wyhamowywać.
Bo i po co? Kotłowała się w nim cała moc świata. Kamienie procarzy świstały mu koło uszu. Pierwsza linia
dumnońskich żołnierzy – horda brodatych chłopów i bab o rozkudłanych czuprynach, spomiędzy których sterczały
skierowane ku Dugowi żelazne klingi i groty i frunęły w jego stronę rozpędzone kamienie – była coraz bliżej.
Wściekły uśmiech wykwitł na ściągniętej twarzy Wojownika, z płuc wyrwał mu się ekstatyczny okrzyk. Odbił
młotem i tarczą wyciągnięte w swoją stronę włócznie. Zamachnął się bronią, kładąc pokotem troje. Dostrzegł
spadający na niego jak żelazny grom miecz, odgarnął go tarczą i obuchem huknął właściciela w żuchwę.
Mal pokręcił głową, biegnąc w kierunku widniejącej w szyku wroga dziury w kształcie Duga. Widział ją już
wcześniej, ale zawsze zdumiewał go widok starego kompana – który jak nikt nie lubił się z robotą – zmieniającego
się na polu bitwy w rozszalałą kulę furii.
– Zostań za mną! – krzyknął do Nity, odparował pchnięcie włócznią i ciął mieczem po głowie pierwszego
Dumnończyka, który się nawinął.
– Jeszcze, kurwa, czego! – warknęła Nita, przepychając się obok niego, okładając przeciwników wąskim
mieczem i młócąc ich tarczą po głowach.
– To chociaż trzymaj się z dala od Duga! – wrzasnął Mal do jej pleców.
Chamanca zlizała krew z ust. Cała była zbryzgana dumnońską posoką ze swojego krótkiego wypadu w szeregi
wroga, ale wciąż jeszcze było jej mało.
– Nie tak szybko! – krzyknęła na powożącą dziewczynę.
Dumnońska piechota zwolniła szarżę, maiduńskie rydwany znacznie się oddaliły. Chamanca chciała być gotowa,
gdy nawinie jej się jakiś nadgorliwy, szybkonogi Dumnończyk, który nieopatrznie odłączył się od grupy. Ten tuzin,
który położyła, tylko zaostrzył jej apetyt. Świerzbiły ją zęby, które dawno już nie wgryzły się w żadne gardło. Chyba
wieki całe minęły, odkąd wydusiła z Weylina ostatnie tchnienie, a zanosiło się na to, że za rządów królowej Lowy
popróbuje o wiele mniej krwi niż za Zadara. Nie żeby żywiła antypatię względem Lowy. Czego tu nie lubić
w dzielnej, obalającej królów awanturniczce o boskim ciele, której krew smakowała jak niebiański nektar i której
skóra – co wryło jej się w pamięć na Mearhold i na arenie w Maidun – była pod palcami jak najgładszy jedwab?
Ale Lowa odrzuciła propozycję Chamanki, by ta zagryzła każdego, kto zechce się sprzeciwić królowej, i postawiła
sprawę jasno: żadnego picia krwi. Chamanca musiała zatem korzystać z każdej nadarzającej się okazji, by
zaspokajać swoją krwiożerczą chuć. Szkoda więc jej było uciekać przed dziesiątkami tysięcy zgrzanych od biegu
Dumnończyków.
Wróg sunął naprzód irytująco regularnym szykiem. Jej rydwan podskakiwał na wybojach, co dodatkowo psuło
jej nastrój. Gdyby to Chamanca dowodziła tą flanką, wydałaby po prostu rozkaz do ataku, nie przejmując się
wyraźnym poleceniem Lowy, by zarządzić odwrót, ani tym, że to szaleństwo rzucać się na wroga, który ma
miażdżącą przewagę liczebną. Niestety, Lowa nie dość, że powierzyła dowództwo komu innemu, to jeszcze
zabroniła pozostałym rydwannikom wykonywania rozkazów Chamanki. Iberyjka miała więc pod sobą tylko
dziewczynę, która kierowała jej rydwanem. Ofuknęła ją ponownie, po czym odgarnęła jasne włosy z jej smukłej
szyi i przesunęła po niej palcami. Dziewczyna wiedziała, że lepiej nie reagować. Chamanca oblizała usta.
Z tarczy Duga zostało tylko bezkształtne żelazne umbo w aureoli drzazg. Wciąż jednak całkiem nieźle prało się nim
Dumnończyków po pyskach. Młot Duga śmigał jak szalony, wżerał się w czaszki i gruchotał gnaty. Jakaś zbłąkana
klinga zadzwoniła o jego hełm, aż poczuł to w zębach. Odwinął się obuchem, kolejny Dumnończyk zwalił się na
ziemię. Gdzieś z boku ktoś wrzasnął, młot trafił go na odlew w twarz i wojownik umilkł. Cichutki głos wypełzł z głębi
umysłu Duga i szepnął, że już niedługo opadnie z sił. Że lada moment popełni błąd albo trafi na kogoś silniejszego,
sprawniejszego, albo po prostu kogoś, komu bardziej niż jemu dopisze szczęście. Odwaliłeś swoją część roboty,
mówił głos. Czas nieco odsapnąć.
Odwal się, warknął w myślach Dug. Zarobiony jestem. Uniknął ciosu mieczem, wpakował komuś w krocze
trzonek młota, aż chrupnęło, a następnie poprawił obuchem w twarz. Brnął przed siebie, coraz głębiej
w dumnońskie szeregi, wymachując młotem i rozsyłając ciosy strzępem tarczy.
Ragnall wyłonił się w galopie z chmury dymu. Wszędzie walały się naszpikowane strzałami trupy, na pobliskim
kurhanie rżał w amoku pogrążony w panice wierzchowiec bez jeźdźca. Uszczuplona świta Samalura zacisnęła krąg
wokół swojego króla i obnażyła miecze. Lowa popędziła naprzód. Napięła łuk i zastrzeliła jednego ze strażników,
sięgnęła do kołczana po strzałę, naciągnęła cięciwę i trafiła kolejnego, a potem następnego i jeszcze jednego.
Płynność jej ruchów przywiodła Ragnallowi na myśl obracane nurtem rzeki młyńskie koło. Wiosna nie odstępowała
królowej na krok, strzelając z procy niemal tak szybko jak Lowa z łuku i uśmiechając się jak podfruwajka na
przechadzce. Uszu Ragnalla dobiegł osobliwy odgłos. Czy Wiosna śpiewa? Śpiewała.
Jeden z procarzy, którzy ostali się jeszcze przy życiu, zamierzył się na Lowę, ale pocisk Wiosny posłał go
z siodła na ziemię. Mężczyzna zaskrzeczał komicznie, nie posiadając się ze zdumienia. Ragnall zachodził w głowę,
dlaczego w gwardii przybocznej Samalura nie ma więcej procarzy czy łuczników, ale zaraz pojął, że byli, ale Lowa
i Wiosna zajęły się nimi w pierwszej kolejności.
Lowa wryła konia o dziesięć kroków od stóp kurhanu. Ragnall zatrzymał się u jej boku, a za nim dwustu
maiduńskich konnych. Gwardia królewska stopniała do niepełnego tuzina strażników, którzy zasłaniali teraz
własnymi ciałami niewidocznego zza ich pleców Samalura.
Ragnall nie widział nigdzie pozostałych stu tysięcy dumnońskich żołnierzy. Wszyscy uganiali się za podzieloną na
dwie części armią Maidun. Plan był prosty i niespecjalnie oryginalny. Numer z płonącą słomą opatentował dawno
temu Aleksander Wielki, który pokonał perskiego króla Dariusza pod Gaugamelą. Ragnall uczył się o tym na
Wyspie Aniołów. Zdziwił się, że nikt poza Drustanem, jego starym nauczycielem, nie słyszał o tej bitwie. A potem
nie posiadał się z dumy, gdy Lowa zdecydowała się wprowadzić jego plan w życie. A już napuszył się jak paw, gdy
królowa pozwoliła mu objąć dowództwo nad ekwiwalentem Aleksandrowych hetajrów, to jest grupą żołnierzy, która
prześlizgnęła się przez wyrwę między oddziałami wroga, by zaatakować samego Samalura. Poczuł przyjemny
impuls w podbrzuszu, przypomniawszy sobie, że Aleksander uczynił jednego z hetajrów swoim kochankiem.
Spowita kłębami dymu Lowa obróciła się do Ragnalla i pozostałych jeźdźców.
– Otoczyć wzniesienie – powiedziała, a potem dodała głośniej: – Bruxon! Wydaj nam Samalura albo wszyscy
zginiecie.
– Śmiechu warte, Lowa! Żołnierze, na mój rozkaz... Ała!
Samalur zamilkł, konni rozstąpili się, a między nimi przeszedł poważny mężczyzna w czerni, który jak domyślił
się Ragnall, musiał być owym Bruxonem. Osobnik zszedł z kurhanu, wlokąc króla za kołnierz.
Lowa zsiadła z konia i ruszyła im na spotkanie, nie wypuszczając z rąk łuku i miecza. Bruxon wypchnął Samalura
naprzód; król potknął się i padł na kolana u stóp królowej Maidun.
– Lowo... – wyjąkał, wyciągnąwszy błagalnie ręce – musimy się zjednoczyć. Miałaś rację. Razem będziemy
w stanie...
Lowa uniosła miecz. Samalur zasłonił się rękami i wrzasnął:
– Nie! Nie rób tego!
Lowa zwinęła się błyskawicznie, ręka i głowa Samalura wystrzeliły w powietrze. Jego ciało zwaliło się na ziemię,
z szyi i przedramienia chlusnęła krew. Zdumione okrzyki świty zostały stłumione przez triumfalny ryk maiduńskiej
konnicy.
Lowa podniosła głowę chłopca za włosy, wskoczyła na konia i pogalopowała przed siebie.
– Za mną! – rozkazała.
Ragnall popatrzył wokoło. Jeśli konnych zdumiał czyn Lowy, nie dali tego po sobie poznać. Popędzili
wierzchowce i ruszyli w ślad za swoją królową.
– Stójże! – wrzasnął ktoś do Duga.
A to tchórze, uciekają!
– No stój!
Słowo daję, strach ich obleciał.
Zamachnął się młotem, nie trafił.
– Dug, dupku żołędny! Opamiętaj się! – Ktoś złapał go za prawą rękę. Ktoś silny. Dug opędził się powgniataną,
skrwawioną tarczą, by dać nauczkę natrętowi. Ta ręka była mu potrzebna. Wtem coś ucapiło go również za lewą.
– Przestań się szamotać! – znowu ten wkurzający głos. Próbował się wyrwać napastnikom, ale ów cichy głos
w jego głowie, który od jakiegoś czasu próbował przemówić mu do rozsądku, w końcu przebił się przez mgłę
amoku i przekonał go, by wyhamował i ocenił trzeźwo swoją sytuację. Dug potrząsnął głową, aż zadzwoniło mu
w uszach. Jakby ktoś zerwał mu z oczu bandaż. Nagle wrócił do rzeczywistości i zobaczył, że za jedną rękę
trzyma go Mal, a za drugą Atlas.
– Hm? – wybąkał.
– Sobekowi niech będą dzięki – rzekł Atlas. – Już po bitwie, głupku jeden. Popatrz tylko.
Dug rozejrzał się. Walka ustała. Kilkoro Dumnończyków wracało do swoich rydwanów, wszędzie siedzieli na
trawie żołnierze obydwu armii, opatrując rany. Inni, którzy mieli mniej szczęścia, wrzeszczeli z bólu, próbując
przytrzymać wypadające im z porozcinanych brzuchów flaki, lub gapili się tępo na własne świeże kikuty. Jeszcze
inni mamrotali ostatnie słowa. Wszędzie od cholery trupów. Dug skupił wzrok na utytłanym krwią obuchu młota.
– Co się stało? – spytał.
– Lowa – wyjaśnił Mal.
Atlas był już nieco dalej; wołał do pokonanych Dumnończyków, by nie odbiegali za daleko.
– Lowa?
– Ano, Lowa. – Mal pokręcił głową, wykończony i zdumiony.
– Może jakieś szczegóły, co? – dociekał Dug.
– Wybacz, zmordowany jestem. Nie wszyscy jesteśmy szaleńcami natchniętymi przez samą w dupę kopaną
Machę. Walczyliśmy na całego, kiedy nagle rozległ się ten potworny wrzask i pojawiła się Wiosna, konno, a obok
niej Lowa.
Teraz gdy Mal o tym wspomniał, Dug faktycznie odkopał w pamięci wspomnienie dziwnego wrzasku, który
rozbrzmiał gdzieś w ogniu bitwy.
– Patrzę, a Lowa unosi do góry głowę dumnońskiego króla – ciągnął przyjaciel – oznajmiając wszem wobec, że
bitwa skończona. Niemal wszyscy Dumnończycy uznali, że jest po równo, i przestali się tłuc. I tyle. No, mniej
więcej, bo kilku zatraconych głupców – jak ty na ten przykład – chciało się tłuc dalej, ale większość dała sobie
spokój, jakby w ogóle byli tu za karę. Później Lowa ruszyła na południe. Podejrzewam, że tam prali się jeszcze
w najlepsze, nie wiedząc, że już nie ma po co.
– Dawno pojechała?
– Już jakiś czas temu, ale tam ją widać, o. – Mal wskazał grupkę konnych, przecinających łąkę po drugiej
stronie pola bitwy.
– A niech to borsuk świśnie – mruknął Dug.
agnall przesadził już wcześniej z alkoholem. Wszczął wówczas burdę, dostał solidne wciry, a kiedy następnego
dnia obudził go potworny kac, był pewien, że ktoś dolał mu trucizny do cydru i że lada moment zejdzie z tego
łez padołu, nie spełniwszy żadnej ze swych ambicji i zaprzepaściwszy wszystkie plany. Obiecał więc sobie, że
nigdy więcej tak się nie spije, licząc na to, że kto raz się sparzył, ten już zawsze będzie dmuchał na zimne.
Zwłaszcza jeśli chodzi o alkohol, dumał, jest to jedyne rozsądne podejście do tematu. Nie rozumiał więc, dlaczego
tego wieczoru wszyscy wokół niego, łącznie z Drustanem, pili tyle piwa i cydru, że bawiły ich opowiadane na
okrągło te same historie, i wzdychali dramatycznie, jakby oto ukazały im się w całej krasie wszystkie sekrety życia,
choć przecież, prawdę mówiąc, ich wynurzenia miały się do filozofii jak pierdzenie do grania na rogu. Ragnall
doszedł do wniosku, że zamiast wysłuchiwać kolejnej niedopamiętanej anegdotki z wątpliwą puentą lub udawać, że
bierze sobie do serca następną perłę mądrości, woli położyć się gdzieś w ustronnym miejscu i popatrzeć w niebo.
Gdy tylko wydostał się poza obręb skleconych naprędce, ustawionych pod gołym niebem nieoheblowanych
stołów, wziął go raptem pod rękę jakiś radośnie pijany facet.
– Ze mną się nie napijesz?
– Innym razem, mam tam dwa napoczęte piwa – skłamał.
– Ano, chyba że tak! A wiesz, że ja wiedziałem, że Lowa zostanie królową?
– No pewnie, ja też.
Ragnall próbował taktownie wyswobodzić się z uścisku, ale mężczyzna nie puszczał. Miał historyjkę do
opowiedzenia i opowie ją, jak mu Danu miła. Ragnall zdecydował, że łatwiej będzie zostać i posłuchać, niż
próbować tego uniknąć.
– A wiesz, kiedy już wiedziałem na pewno, że Lowa zostanie królową? – powtórzył mężczyzna.
– Nie, kiedy wiedziałeś na pewno, że Lowa zostanie królową? – zapytał Ragnall.
– W Boddingham – odrzekł tamten.
– Co? – zdumiał się Ragnall.
– W Boddingham, powiadam – powtórzył mężczyzna, kiwając energicznie głową, jakby chciał przebić
niewidzialny mur. – Jak żeśmy je łupili. Wtedy już wiedziałem, że Lowa kiedyś zostanie królową.
Spokojna letnia noc i zwycięskie okrzyki biesiadników rozmyły się Ragnallowi przed oczami, gdy wrócił pamięcią
do chwili powrotu do rodzinnego Boddingham. Swoich pozabijanych bliskich i przyjaciół. Zburzonej palisady.
Zmasakrowanych braci z tkwiącymi w ciele strzałami... Otrząsnął się.
– Ależ Lowy nie było w Boddingham. Była wtedy na zwiadzie, sama mi powiedziała.
– Lowa? Na zwiadzie? Nie, nie, nie, koleżko, coś ci się pokiełbasiło. Lowa pierwsza pokonała palisadę, mknęła,
jakby stopiła się w jedno z wierzchowcem, i szyła z łuku we wszystko, co się ruszało – facetów, babki, zwierzaki,
wszystko. I wtedy powiedziałem sobie: ta to się nie zatrzyma, aż zostanie królową. Była jak bogini, powiadam ci.
Nie uwierzyłbyś, ilu ludzi wtedy zabiła. Wtedy właśnie pomyślałem sobie, że ona kiedyś zostanie królową. Jakby
stanowiła jedno z wierzchowcem, poważnie. I pierwsza za palisadą. – Mężczyzna nie przestawał kiwać głową.
– Ilu? – wykrztusił Ragnall.
– Co ilu?
– Ilu ludzi zabiła?
– Ale w Boddingham?
– Tak!
– A licho ją wie. Może pięćdziesięciu, może dziesięciu? Ale najpewniej troszkę więcej niż dziesięciu i troszkę
mniej niż pięćdziesięciu. W każdym razie w cholerę. Może pięćdziesięciu? Może dziesięciu?
– Rozumiem. Muszę już iść.
– Aj tam, musisz. Napij się! Skoczę ci po piwo. Wyglądasz mi na takiego, co koniecznie musi się napić.
Ragnall zatrzymał się.
– No dobra, ale tylko jedno.
Wypatrzył miejsce na ławie i usiadł. Mężczyzna oddalił się chwiejnie. Po chwili Ragnall pojął, że
najprawdopodobniej już nie wróci, więc wstał, żeby samemu udać się na poszukiwanie trunku.
Z dala od zgiełku uczty Lowa prowadziła przedłużającą się rozmowę z Dumnończykiem Bruxonem. Lowa była
stroną pytającą, Bruxon odpowiadającą. Opowiedział jej o ojcu Samalura, Vidinie, tyranie takim jak Zadar albo
i gorszym, który łupił Dumnonię celem wzbogacenia niewielkiej grupy swoich popleczników i zaskarbienia sobie
względów Rzymian. Bruxon zawiązał spisek z kilkoma osobami i doprowadził do buntu oraz zabicia Vidina, którego
zastąpił na tronie Dumnonii jego syn Samalur, wówczas jeszcze pilny uczeń z zadatkami na druida. Jak się później
okazało, był to błąd. Samalur był o wiele bystrzejszy od swojego ojca, ale z chwilą objęcia tronu począł
wykorzystywać lotność swego umysłu w jednym tylko celu – eliminacji wrogów lub tych, których za wrogów uznał.
Głowy położyli nie tylko wszyscy druidzi, ale też trzech jego braci, obie siostry, matka, o ciotkach, wujach
i kuzynach z kuzynkami nie wspominając. Każdego, kto stanowił potencjalne zagrożenie, ale i cieszył się wpływami,
przekupywał w zależności od preferencji: złotem, ziemią lub niewolnikami. Bruxon i ci spośród spiskowców, którzy
zachowali życie, łamali sobie głowy nad sposobem na obalenie władcy, gdy niespodziewanie z pomocą przyszła im
Lowa. Dumnończyk przepraszał wylewnie za to, że doszło do bitwy, oferował w ramach rekompensaty jadło, broń
i złoto, przysiągł solennie, iż Dumnonia przyłączy się do Maidun jako liczebniejszy, ale podporządkowany
sprzymierzeniec oraz że wspólnie toczyć będą boje z Rzymianami i z każdym, kto ośmieli się im zagrozić. Poprosił
również o zezwolenie Lowy na objęcie przez siebie tronu Dumnonii, który od zarania dziejów przechodził z ojca na
syna, lecz skoro Samalur poczynił tak znaczne spustoszenie w swoim drzewie genealogicznym, daleki kuzyn
z bocznej linii królewskiego rodu, to jest właśnie Bruxon, stanowił dość sensowną kandydaturę, a poza tym
przemawiał za nim fakt, że nie był żądnym krwi tyranem, jak jego poprzednicy. Na zakończenie przyrzekł traktować
poddanych dobrze i przygotować swoje wojska na inwazję Rzymian.
Lowa dała się przekonać. Rozważała potrzymanie Bruxona w niepewności, aby przedyskutować kwestię
z Drustanem i Atlasem, ale po namyśle doszła do wniosku, że niektóre decyzje lepiej podejmować od razu. Nic tak
nie świadczyło o władcy plemienia jak umiejętność podejmowania szybkich decyzji, a właśnie po to plemieniem
rządził jeden władyka, by niektóre decyzje podejmowane były natychmiast. Odesłała więc Bruxona do Dumnonii
wraz z armią, poleciwszy stawienie się w Maidun przed upływem czterech miesięcy z raportem o stanie armii
i obiecanymi reperacjami.
Spis treści Karta tytułowa Spis cyklu Część pierwsza. Brytania, 61 rok przed Chrystusem Część druga. Rzym i Brytania Część trzecia. Brytania, Galia i Iru Część czwarta. Galia i Brytania Nota historyczna Podziękowania Niebawem „Tron z żelaza” tom trzeci trylogii Angusa Watsona O autorze Karta redakcyjna Okładka
rólowa Lowa Flynn, władczyni Maidun, wiedziała, że nie obejdzie się bez walki, gdy tylko ujrzała króla Samalura Twardego, władcę Dumnonii. Właściwie już sam jego przydomek źle wróżył. Podobnie jak to, że wparował na jej ziemie z armią pięciokrotnie liczniejszą od jej własnej. Trudno to nazwać początkiem pięknej przyjaźni. Król, jeszcze chłopiec, spojrzał na nią ze szczytu palisady opuszczonego fortu, który kazał zaadaptować czasowo na swoją kwaterę główną. Siedział na krawędzi bogato rzeźbionego drewnianego tronu. Nie wyglądał na „twardego” i szczerze mówiąc, nie wyglądał nawet jak król: wyglądał na rozpuszczonego szczeniaka, który marnuje czas i siły swoich poddanych na stwarzanie pozorów królewskiego majestatu. Za jego plecami wznosiło się absurdalnie wielkie i rozłożyste oparcie w kształcie muszli, ozdobione misternie rzeźbionymi scenami łowieckimi. Lowie przyszło na myśl, że któryś poddany króla musiał kląć w żywy kamień, targając tu to ustrojstwo całą drogę z Dumnonii. Król majtał patykowatymi kulasami, odzianymi w najlepszej jakości tartanowe spodnie, a jego zdobione bawolim rogiem buty wisiały dobrą stopę nad ziemią. Z pysznej kamizeli z wydrzej skóry wystawały kościste ramiona o łokciach jak węzły na linach. Nie był wiele starszy od Wiosny, ale poniżej głęboko osadzonych oczu i garbatego nosa już rysował się pełen samozadowolenia uśmieszek, który zwykle pojawiał się na twarzach o wiele starszych mężczyzn. U kobiet zdarzał się rzadko. Niektóre znane Lowie kobiety próbowały go przybierać, chyba próbując oszukać same siebie. Królewskiego tronu strzegli strażnicy o twarzach wykutych z marmuru, wszyscy mieli medaliony z łbem dzika. Władcy towarzyszyła świta złożona z młodych kobiet i mężczyzn. Kobiety spoglądały na Lowę z umiarkowanym
zainteresowaniem, a mężczyźni obsypywali króla lizusowskimi uśmiechami, zerkając na nią lekceważąco i wywracając oczami, co miało im zapewne nadać dojrzały wygląd. Lowa westchnęła w duchu. Królowała ledwie od trzech dni, a już miała dosyć. Na spotkanie z Samalurem przyjechała konno, ograniczywszy własną świtę do Cardena Nancarrowa i Atlasa Agryppy, chcąc pokazać władcy, że nie przeraża jej gigantyczna armia naruszająca jej terytorium. Pojęła swój błąd, gdy tylko jej oczy spoczęły na Samalurze. Dla tych snobów musiała wyglądać jak byle obdartus, z którym się nie negocjuje, a któremu się rozkazuje. Stała u stóp palisady, król Dumnonii zaś spoglądał na nią ze szczytu. Również w ten sposób plasowała się pod nim, co jeszcze pogarszało sytuację. Może powinna była pomyśleć o jakiejś platformie na kółkach? Albo o większym koniu? Nie spodziewała się zbyt wiele po swojej misji dyplomatycznej i wszystko wskazywało na to, że słusznie nie robiła sobie nadziei. – Nie szukam z tobą zwady, Samalurze – odezwała się. – Wręcz przeciwnie. Nasze plemiona wiele mogą zyskać, jednocząc się przeciw Rzymianom. – Rzymianom? – Miał wysoki i nieprzyjemnie butny głos. – Wiesz, gdzie jest teraz najbliższy Rzymianin? W Iberii. Może powinniśmy się zjednoczyć przeciw rybom w oceanie. Do nich mamy o wiele bliżej! Samalur rozchichotał się jak młodziak, którym był, po czym spojrzał po dworzanach, którzy posłusznie również się roześmiali. Jego Wojownicy uśmiechnęli się jak ludzie, którym kazano się śmiać, ale którym daleko do rozbawienia. Poza jednym. Główny doradca Bruxon, jedyny poplecznik Samalura, który został im przedstawiony, utkwił ponury wzrok w murawie. Był mniej więcej równolatkiem Duga, nosił barwione na czarno wełniane ubranie, miał gładko ogoloną twarz i zafarbowane na czarno włosy związane w koński ogon. Był tak śmiertelnie poważny, że aż śmieszny. Czyżby aż tak pogardzał swoim suwerenem? Kto wie, może okazać się użyteczny, gdyby zechciała przekabacić króla na swoją stronę, albo nawet pozbawić go tronu. – I nie myśl sobie – podjął król – że Bruxon pomoże ci tylko dlatego, że ma minę, jakby wypił końskie szczyny! – Samalur zaniósł się śmiechem. Zauważył, że Lowa przygląda się Bruxonowi, i szybko dodał dwa do dwóch. Niechętnie przyznała, że zaimponowała jej spostrzegawczość chłopaka. – On zawsze tak wygląda. Ale jest wobec mnie lojalny. Wszak to Bruxon wpadł na pomysł, żebym zabił tatę i sam został królem! Próbował mnie przekonać, że sam to wymyśliłem, ale ja nie jestem w ciemię bity. No nie, Bruxon? – Doradca skinął z rezygnacją. – Jestem więc o wiele za mądry, by wierzyć w to bajdurzenie druidów o najeździe Rzymian. Gadają pierdoły, byle tylko sprawiać wrażenie ważnych. Oto, dlaczego nie mam w swojej świcie ani jednego druida. A druidów ojca pozabijałem. A wiesz, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? W kółko paplają, że widzą przyszłość, ale jakoś nie zobaczyli moich żołnierzy! – Tłumek Samalura wybuchł śmiechem. – Na co komu druidzi, skoro i bez nich można rozmawiać z bogami? Ja rozmawiam. Choć ja sam jestem po części bogiem, więc to pewnie wiele ułatwia... Gdyby nie to, że niebawem wybiję was wszystkich do nogi i zawładnę waszymi ziemiami, doradzałbym, byś pozbyła się wszystkich swoich druidów. Zrobimy tak: najpierw zabiję ciebie, potem zmiotę z powierzchni ziemi twoją armię, a następnie pozabijam dla ciebie wszystkich twoich druidów. Co ty na to? Lowa zacisnęła pięści. – Jeszcze niedawno zgodziłabym się z tobą w kwestii druidów, Samalurze, ale zdążyłam zmienić zdanie. Znam bowiem przynajmniej jedną druidkę, która widzi zmierzającą ku nam potężną rzymską armię, jak my widzimy zasnuwające niebo deszczowe chmury i czujemy niesiony wiatrem zapach nawałnicy. Byłam świadkiem jej nadzwyczajnych czynów i moja wiara w jej słowa jest niezachwiana. – Bujać to ja, Lowo. – Samalurze, jeśli nasze armie zewrą się w boju, zginą tysiące. Niezależnie od tego, kto zwycięży, a kto przegra, obie armie znacznie osłabną i staną się bardziej podatne na atak. Nie tylko atak Rzymian – również Murkan i każdego, komu tylko zamarzy się bitwa. – To się poddaj. – Samalur wykrzywił usta w uśmieszku. – Moje warunki już znasz. Lowa pomyślała, że nawet gdyby były korzystne, prędzej sczezłaby, niż ugięła się przed tym aroganckim gówniarzem. – Może i jest was więcej, Samalurze, ale to my przewyższamy was doświadczeniem i umiejętnościami. Dorwiemy się do miękkiego podbrzusza twojej armii i wypatroszymy ją, jak wilki patroszą powalonego jelenia.
– A weźcie sobie miękkie podbrzusze. I tak sporo zostanie. Nasze zwycięstwo jest przesądzone. – Nawet jeśli, to cena za nie będzie bardzo wysoka. Twój lud zostanie osłabiony na pokolenia. – Po to są armie, żeby walczyły. A moja armia jest potężna. Zamierzam ją wykorzystać, jak uznam za stosowne, i nikt mnie nie powstrzyma. Zwłaszcza ty. Co ty jesteś, moja matka? Nie możesz nią być, bo tak się składa, że ją również zabiłem. Dłoń Lowy powędrowała do rękojeści łuku. – Lowa – odezwał się szeptem Atlas – nie możemy... Lowa uciszyła go gestem. – A zatem: wojna, Samalurze. Stoczę bitwę z twoją armią, a ciebie zabiję własnymi rękami. Zaczekaj tutaj, a wrócimy, nim się ściemni. Gdy Lowa zawróciła konia, rechot Dumnończyków sprawił, że oblała się rumieńcem. Wtłoczyła żelazne pięty butów w końskie boki i ruszyła galopem przed siebie. – Lowa! – zawołał za nią Atlas, przekrzykując tętent. – Musimy wrócić i ułożyć się jakoś z Samalurem. Jest ich zbyt wielu. Musimy dojść do porozumienia. Jeszcze nie jest za późno... – A właśnie że jest. Zwołaj radę, gdy tylko wrócimy do zamku. Musimy opracować strategię.
ie mogę – powiedziała Wiosna i pokręciła głową, a potem podniosła wzrok. Lowa wyglądała na rozwścieczoną. Wiosna nie pamiętała, by ktokolwiek mierzył ją tak gniewnym spojrzeniem. No, może poza jej ojcem, królem Zadarem. To niepodobne do Lowy, tak się złościć. A więc władza naprawdę zmienia ludzi. I to nie na lepsze. – Wiosno, cokolwiek zrobiłaś na arenie mnie i Dugowi, musisz zrobić to raz jeszcze – nam i tylu wojownikom Maidun, ilu tylko zdołasz objąć swoim zaklęciem. Tylko wtedy zdołamy pokonać Dumnończyków. – Lowo, nie, ja nie mogę. Wiosna utkwiła wzrok w procy, którą miętosiła w dłoniach. Poszła do lasu pod pretekstem polowania, ale tak naprawdę chciała pobyć chwilę sama. Kiedy pojęła, że potrafi władać magią, poczuła ekscytację, a potem zamęt i w końcu smutek. A kiedy zorientowała się, że magia opuściła ją wraz ze śmiercią ojca, smutek przerodził się w rozpacz. Zapragnęła zostawić za sobą zgiełk Maidun i powłóczyć się po lesie, aby przejaśniło jej się w głowie. Jak dotąd wcale się nie przejaśniło. Ponadto znalazła ją Lowa, choć była pewna, że nie zostawiła za sobą śladów. – Spróbujesz – powiedziała nowa królowa Maidun. – To nie zabawa. Dumnończycy mają nad nami miażdżącą przewagę. Jest wielce możliwe, że wszystkich nas pozabijają, łącznie z Dugiem. Czy tego chcesz? Nie wiem, jaką mocą władasz ani skąd ją czerpiesz, ale wiem, że władasz. Musisz ją wykorzystać, by nam pomóc. Wiosna najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Gdyby wciąż potrafiła czarować, wyczarowałaby wyspę gdzieś daleko i zamieszkała na niej z Dugiem i może jeszcze z kilkoma osobami, ale z całą pewnością nie byłoby wśród
nich nikogo, kto wciągałby ją do bitwy. – A Drustan nie może pomóc? – zapytała w końcu. – Zrobi, co w jego mocy, ale twierdzi, że w porównaniu z tobą nie może prawie nic. – Ja bardzo chciałabym pomóc, ale nie mogę. Nie mam pojęcia, jak dodałam sił tobie i Dugowi – ot, dodałam i już. Tak samo było tamtej nocy, gdy wzięłam ubranie Chamanki. Po prostu wiedziałam, że powinnam je wziąć. Wiedziałam, że dotykiem sprawię, że skóra stwardnieje i że uchroni cię od ran. I wiedziałam, że muszę podrzucić ubranie do twojej celi. Ale nie wiem skąd. Wiem za to, że nie mogę użyć magii przeciw Dumnończykom. To tak pewne jak to, że nie zdołam wypić całej wody w morzu. Nie ma nawet sensu próbować, po prostu się nie da. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Ale przecież na arenie... – Wiem! Przepraszam! Usta Lowy zwęziły się do cienkiej białej kreski. Przez chwilę Wiosna myślała, że Lowa ją uderzy. – A zatem wtedy, gdy – z braku lepszego słowa – włożyłaś magię w ubranie Chamanki, uniemożliwiając ostrzu na kole rydwanu przecięcie mnie na pół, użyłaś magii po raz pierwszy? – Nie wiem, czy to była magia, czy coś innego. – Ale czy to był pierwszy raz? – A gdzie tam. Robiłam to wiele razy. Na przykład kiedy poznałam Duga, a on chciał mnie zabić. Musiałam zrobić tak, żeby zmienił zdanie, ale zanim to nastąpiło, Ulpius chciał dźgnąć mnie nożem, musiałam więc obudzić Duga, wchodząc w jego sen i rozpraszając go. Czasem po prostu coś wiem. Tak jak wiem to, że nadchodzą Rzymianie, i tak jak wiedziałam, zanim cię poznałam, że Weylinowi będzie potrzebny wóz i że uratuję ciebie i Duga, jeśli jakiś skombinuję. Czasem udaje mi się coś zrobić – jak wtedy, gdy pies Ogra rzucił się na mnie, a ja zatrzymałam mu serce. Czasem udaje mi się sprawić, by ktoś coś zrozumiał – jak wtedy, gdy nauczyłam dziewczynki w Kanawan strzelać z proc. Albo wtedy na Mearhold, kiedy udało mi się sprawić, że ludzie zakochali... – Wiosna pokraśniała i przypomniała sobie, że przecież Lowa nie może się o tym dowiedzieć – zakopali broń, a potem zapomnieli gdzie. Kiedyś taki jeden chłopak... – Chwila. – Lowa ujęła podbródek Wiosny i zajrzała jej głęboko w oczy. – Nie to chciałaś powiedzieć. – Wiosna targnęła głową, żeby się wyrwać, ale Lowa zacisnęła palce i pochyliła się nad nią. Dziewczynka czuła, jak wwierca się w nią wzrokiem do samego mózgu. – Czyżbyś coś pominęła? – wyrzekła powoli królowa Maidun. – Nie. – Nie? – Nie. – Na Mearhold zrobiłaś coś za pomocą magii, ale nie chcesz mi powiedzieć co. – Wiosna szamotała się w jej uścisku, ale palce Lowy były jak z żelaza. – A właśnie że nie! – upierała się. Dłoń Lowy ściskała jej wargi, brzmiała więc jak ktoś, komu przepołowiono język nożycami kłamców. – Co niby miałabym zrobić? Na wyspie Mearhold czarami zmusiła Lowę, by przestała kochać Duga. Wtedy wydawało się jej, że to rozsądny pomysł. Wiośnie i Dugowi było razem dobrze, zanim napatoczyła się Lowa. Gdyby jej nie poznał, nie zagryzłoby go prawie na śmierć tamto potworne zwierzę, nie wspominając już o tym, że i Wiosny nie przebiłby włócznią i nie porwał ten szubrawiec Ogr. A kto wie jakie jeszcze nieszczęścia ściągnie na nich jasnowłosa łuczniczka? Celem Wiosny było więc ocalić Duga oraz siebie przy okazji, ponieważ chciała mieć Duga na wyłączność. Jednak Wiosna pojęła swój błąd, gdy zobaczyła, jaką przykrość wyrządziła zarówno Dugowi, jak i Lowie. Wychodziła z siebie, by odczynić czar – czy cokolwiek to było – ale nie wiedziała, czy jej się udało. A teraz, gdy magia ją opuściła, nie mogła już nic zrobić. Zresztą nawet gdyby wróciła, Wiosna poprzysięgła solennie nigdy już nie mieszać czarami w ludzkich sercach. Dostała nauczkę. Mogłaby wyjawić Lowie, co zrobiła na Mearhold, ale nic by na tym nie zyskała, a wiele mogła stracić. Odwzajemniła spojrzenie Lowy i powiedziała tak dobitnie i poważnie, jak tylko mogła przez zaciśnięte usta: – Nie posłużyłam się magią na Mearhold. Lowa rozluźniła palce, ale wciąż przewiercała ją spojrzeniem. Te natarczywe oczy przerażały dziewczynkę; musiała się oprzeć pokusie powiedzenia prawdy, byle tylko przestały wtapiać się w nią jak rozżarzone szczypce.
– Dość już o tym – stwierdziła wreszcie łuczniczka. – Mam bitwę do stoczenia. – Ja też będę walczyć. Zrobię, co tylko będę w stanie. Strzelam z procy jak mało kto! Ale nie będę mogła czarować. Spróbuję, naprawdę, ale wiem, że nic z tego nie wyjdzie. – Rób, co chcesz. Z tymi słowy Lowa ruszyła z powrotem do zamku, a Wiosna mogła tylko odprowadzić ją wzrokiem. Poszła do lasu, by zebrać myśli i odpocząć, a nigdy jeszcze nie było jej ze sobą tak źle.
ug zmarszczył się na widok nieprzeliczonych zastępów dumnońskiej armii pokrywających przestwór trawiastej równiny Sarum od południa na zachód. Jego wzrok przesunął się po pierwszej linii gotujących się do boju żołnierzy, spoczął na ryjących kopytami grunt rumakach konnicy i poskrzypujących rydwanach o kołach z zatkniętymi ostrzami. Niektórzy spośród kudłatych mężczyzn i kobiet miotali w ich stronę przekleństwa, ale większość po prostu czekała na sygnał do ataku, tak jak Dug. Kiedy już Dumnonia przypuści atak, będzie mnóstwo czasu na wrzaski. Jeśli w ogóle przypuści. Duga nie wtajemniczono we wszystkie szczegóły bitewnej strategii; wiedział tylko, że on i setka ludzi, którymi dowodził, mieli czekać na szturm przeciwnika. Spojrzał w dół i zobaczył, że kostki ma białe od ściskania młota. Rozluźnił uścisk, wziął głęboki oddech, a potem powoli wypuścił powietrze. Był chłodny, suchy, letni dzień; niebo było białe od chmur. I dobrze, pomyślał, bo źle się walczy w słońcu. Ale jak to się stało, że w ogóle bierze udział w bitwie? Mógł przecież iść dalej wiodącą z Maidun ścieżką, mógłby teraz przewracać się na drugi bok w karczmie w którymś z mijanych po drodze miasteczek, Bladonfort, dajmy na to, by w chłodzie murów leczyć kaca, a następnego dnia nająć się gdzieś do roboty. Tymczasem wrócił do Maidun, zerwał się skoro świt wraz z resztą nerwowych straceńców, a teraz formował szyk przed kolejną bitwą. A dlaczego, do stu tysięcy borsuczych bobków? Ano dlatego, przyznał sam przed sobą, pokornie kiwnąwszy głową, żeś jest idiotą, chcącym za wszelką cenę zaimponować Lowie, która nie wie nawet, żeś uciekł tamtej nocy z Maidun i żeś później wrócił, bo jest zbyt zajęta królowaniem, by ją to w ogóle obeszło. Ludzie gadali, że Dumnończyków jest dobre sto tysięcy, mężczyzn i kobiet. Dug był pewien, że to bujda.
Krzykacz wrzasnął, co mu ślina na język przyniosła, i wszyscy z miejsca dali mu wiarę. Ludzie mieli skłonność do przesady, jeśli chodziło o liczebność wrogich armii, a przecież wiadomo, że nikt nie pójdzie do obozu wroga i nie poprosi, by stał spokojnie i dał się policzyć. Wiadomo było jedno – tam na dole czekało na sygnał do ataku mrowie krwiożerczych skurwieli i nie trzeba było patrzeć dwa razy, aby wiedzieć ponad wszelką wątpliwość, że jest ich w cholerę więcej niż maiduńczyków. A więc zanosi się na to, przyszło mu do głowy, że rządy królowej Lowy skończą się, zanim się na dobre rozpoczną. Patrzcie państwo, jak to się czasem plecie w życiu. Gdyby Lowa poczekała niespełna miesiąc, Dumnończycy spuściliby łomot wciąż panującemu w Maidun Zadarowi zamiast niej, wywierając pomstę za jej zabitą siostrę i przyjaciółki. Ale teraz to Lowa stała na czele armii obalonego tyrana, do której sama niegdyś należała, i prowadziła ją do boju z wojskiem, do którego sama by się zaciągnęła, gdyby tylko wiedziała, że ruszy ono na zamek, którego próbuje teraz bronić. Życie, pomyślał Dug, jest jak lawina, która schodzi pod górę. Za to wynik bitwy jest łatwy do przewidzenia, nawet nie biorąc pod uwagę miażdżącej przewagi wroga. A to dlatego, że już podczas przygotowań Lowa popełniła kilka karygodnych błędów, które – jak świat długi i szeroki – popełniają niedoświadczeni władcy. Szyk wrogiej armii rozpękł się i naprzód wyjechał oddział rydwanów. Czyżby już się zaczęło? Maiduńczycy natychmiast stężeli; atmosferę w szeregach można było kroić nożem, ale rydwany zatoczyły tylko koło, by woźnice i towarzyszący im żołnierze mogli wypiąć na nich obnażone zadki i zaraz potem wrócić do szeregu. Co to ja...? – pomyślał Dug. Ach tak, rozmyślałem o tym, że powinienem był się pojawić na naradzie wojennej i wyjaśnić, dlaczego ta ich strategia jest gówno warta, ale nie zrobiłem tego, bo nie zniósłbym widoku Lowy u boku tego zadrzykiecki Ragnalla. Albo Drustan, Carden i Atlas radzili po pijaku, albo Lowa puściła ich rady mimo uszu, pomyślał. Nie chciało mu się wierzyć, by tak rozgarnięci doradcy obmyślili tak bzdurną taktykę na trzeźwo. Przede wszystkim rzucały mu się w oczy trzy poważne błędy. Jeśli podejmowało się walkę z liczniejszym przeciwnikiem, należało zrobić to w jakimś miejscu, gdzie liczebność nie zda mu się na wiele: na przykład w dolinie albo przewężeniu między dwoma skałami. Zamiast tego Lowa zdecydowała, że bitwa odbędzie się na otwartej równinie, gdzie Samalur raz-dwa otoczy ich z obu flanek, a wtedy każdy z żołnierzy Lowy będzie się musiał bronić przed dziesięcioma wrogami naraz. Kolejna reguła głosiła, że należy w miarę możliwości zadbać o element zaskoczenia. Uderzyć we wroga tam, gdzie się nie spodziewa. Tymczasem, podczas gdy Dumnonia od trzech dni stacjonowała w tym samym miejscu, Lowa ogłosiła, że bitwa rozegra się tutaj. Pomysł godny byle wioskowego głupka, tak przewidywalny, że Dug prawie plasnął się dłonią w czoło. Trzecim i największym błędem było samo przystąpienie do bitwy. Tak liczna armia zdoła wyżywić się na terenie wroga góra kilka dni, a więc Lowa mogła po prostu zaszyć się ze swoimi ludźmi w niezdobytej twierdzy Maidun, zamknąć wrota na cztery spusty i czekać. Rychło Dumnończycy zrezygnowaliby z oblężenia i poszli się naprzykrzać komu innemu. W jednej kwestii postąpiła dobrze, to jest powiedziała dumnońskiemu królowi, że bitwa odbędzie się minionej nocy. Przy odrobinie szczęścia król nie pozwolił swojej armii zmrużyć oka w oczekiwaniu na maiduńczyków, oni zaś spali całą noc i obudzili się w pełni sił. Możliwe, pomyślał Dug, że nie wiem wszystkiego. Może plan miał jakieś drugie dno? Starczy tego rozmyślania, uciął. Ja tu tylko wykonuję rozkazy, wydaję rozkazy i się biję. U jego stóp leżały dwie długie włócznie i wielka, masywna tarcza. Przyniesiono je żołnierzom ukradkiem, kiedy szyk był już gotów, tak aby wróg nic nie zauważył. To było całkiem cwane zagranie. Niech rydwany spróbują szarży, a bardzo się zdziwią. A skoro ktoś pomyślał o tym, to może opracowana przez Lowę taktyka nie jest tak dziurawa, jak mu się wydaje? Kolejną dobrą rzeczą było to, że wiało ze wschodu, to jest w plecy maiduńczykom, a nie z południowego zachodu, jak zwykle w tej części lądu. Łut szczęścia, pomyślał. Ich pociski będą frunąć z wiatrem, a pociski wroga pod wiatr. Choć wiatr to duże słowo, ledwie bryza, no i przecież to nie zasługa Lowy, że wiatr wieje na ich korzyść. Strumień myśli Duga przerwała charcząca kakofonia brązowych trąb o klekoczących drewnianych ustnikach. Jazgot podniósł się z szeregów wroga, lecz za chwilę odpowiedziały mu trąby Maidun. Pierwsza linia Dumnończyków drgnęła, a później potoczyła się wolno naprzód.
No to jedziem. Dug poczuł, że żołądek wywinął mu kozła. A potem poprosił Machę, boginię wojny, aby niezależnie od wyniku bitwy nie pozwoliła mu na koniec zwalić się w portki. Jeśli już musi trafić dzisiaj do Zaświatów, to przynajmniej nie jako osraniec. – Uwaga! – wrzasnął, rozglądając się po mężczyznach i kobietach w swoim oddziale, a potem dorzucił, by rozstawili się na szerokość ramienia. Raczej po to, żeby po prostu coś powiedzieć, bo szyk stał w rozsypce od samego początku. Podkomendni podchwycili jego spojrzenie i skinęli twierdząco; niektórzy mieli szeroko rozwarte oczy i rozdziawione ze strachu usta, na twarzach innych malowała się powaga i skupienie, jeszcze innym wzrok latał dziko na wszystkie strony, a w kącikach wykrzywionych ust pojawiła się piana. Pancerz większości z nich stanowiły proste skórznie, ledwie kilkoro miało żelazne hełmy, jak Dug. Uzbrojeni byli przeważnie w ciężkie miecze i włócznie na grubych drzewcach. Tylko Dug miał w garści młot. Teutatesowi dzięki, względnie niewielu wyglądało, jakby miało dać nogę, zanim szyki się zewrą. Brał udział w co najmniej kilku bitwach, w których byłby wdzięczny choć za tyle. Przeniósł wzrok na postępującą ścianę Dumnończyków i zauważył, że pomiędzy dwoma armiami krąży wielka ważka, jakby był to dzień jak co dzień. Ze szczytu jednego z kurhanów, którymi niczym olbrzymimi skamieniałymi ślimakami upstrzona była równina Sarum, Lowa obserwowała z końskiego grzbietu przebieg bitwy. Widziała, jak dumnońskie rydwany próbują zajechać jej armię z prawej flanki. Kazała Atlasowi umiejscowić się z oddziałem piechoty po prawej stronie, aby zwabić tam ciężkie rydwany Samalura. Młody król połknął haczyk. Samalur, dowodzący o wiele większymi siłami, postąpił słusznie, dopasowując swoją formację do formacji Maidun, to jest puszczając ciężkie rydwany lewą stroną, a piechotę prawą, zaś lekkie rydwany i konnicę zachowując w rezerwie, tak by zdążyły wbić się klinem, gdziekolwiek okażą się potrzebne. Dumnończycy wiedzą doskonale, że jak się ma tak wielką przewagę, nie ma sensu silić się na zaawansowane taktyczne zagrania i że wystarczy standardowa strategia: piechota na rydwany, rydwany na piechotę. Lowa przypomniała sobie, że Dug dowodzi oddziałem po prawej, w który lada moment wbiją się tysiące rozpędzonych rydwanów z ciężkozbrojnymi, rozszalałymi Dumnończykami. Atlas powiadomił ją, że Dug powrócił do Maidun i że zaoferował swoją pomoc w nadchodzącej bitwie. Zabolało ją, gdy po powrocie nie przyszedł się z nią zobaczyć, choć z drugiej strony nie tak dawno temu obudziła go niechcący, kochając się z Ragnallem po drugiej stronie ogniska. Nie wiedziałaby nawet, od czego zacząć przeprosiny. Wypędziła go więc ze swoich myśli. Nie czas teraz na dziecinne miłostki. A skoro już jesteśmy przy dzieciach... Szlag ją trafiał, ilekroć przypomniała sobie, że nie może już liczyć na czary Wiosny. Gdyby tylko dziewczynka mogła natchnąć ją tymi samymi siłami co wtedy na arenie, w trakcie walki z Dordem i Chamancą, sama jedna rozniosłaby całą dumnońską armię. Lowa wiedziała, że Wiosna mówiła prawdę, kiedy zarzekała się, że nie umie już czarować. Z Wiosny była kiepska kłamczucha. Królowa była natomiast pewna, że mała kręci odnośnie do czarowania na Mearhold. Coś mi się zdaje, myślała, że dokładnie wiem, co za numer nam wykręciła ta zazdrosna szczeniara. Jeśli przeżyją dzisiejszy dzień, będzie miała z Wiosną do pogadania. Na razie znalazła dziewczynce inne zajęcie. Drustan wspomógł nieco Lowę czarami; złożył bogom w ofierze wołu i zmienił kierunek wiatru tak, by wiał maiduńczykom w plecy. Niewiele, ale zawsze coś. Druid utrzymywał, że nawet najbardziej wprawni czarodzieje mogą zaczerpnąć tylko pewną ilość boskiej mocy. Lowa spytała więc, czy ma pod ręką innego czarodzieja. Zaprzeczył, ale powiedział też, że bogowie wyjawili mu, iż niebawem odnajdzie młodą osobę zdolną posługiwać się magią, kogoś, komu nikt nie dorówna w sztuce magicznej. Drustan do niedawna był pewien, że chodzi o Ragnalla; podstępem sprawił, iż młodzieniec uwierzył, że to on rozpalił ogień mocą swojego umysłu, aby w ten sposób wyciągnąć z niego ukrytą moc, ale teraz wiedział już, że to nie Ragnall jest wybrańcem bogów. Ową młodą osobą z wizji Drustana była Wiosna. Ale Wiosna utraciła zdolność posługiwania się magią. Lowa zastanawiała się, czy może bogowie opuścili ją, ponieważ maiduńczycy lada moment zostaną unicestwieni przez Dumnończyków, a bogowie nie znoszą pomagać przegranym. Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Uniosła rękę i opuściła ją. W niebo wzbił się grzmot trąb i rogów. Lewe skrzydło jej armii, masa ciężkich rydwanów, drgnęło i ruszyło na spotkanie dumnońskiej piechoty. Na złożone z piechurów prawe skrzydło sunęły wrogie rydwany, z których wystrzeliło w niebo mrowie oszczepów. Wtedy maiduńskie szeregi obsypały się wykwitem tarcz, a z gardeł Dumnończyków dobył się okrzyk rozczarowania, gdy ich pociski niespodziewanie rozprysły się, nie wyrządzając wrogom krzywdy. Nie przerwali jednak szarży i dalej parli przed siebie z uniesionymi mieczami i wśród świstu kołowych ostrzy. W ostatnim momencie na całej długości prawej flanki maiduńczyków podniosły się na sztorc włócznie, niczym sierść na karku dzikiego kota. Linia rydwanów zafalowała, gdy woźnice poczęli w panice ściągać cugle, ale było już za późno i rydwany wraz z końmi i żołnierzami nadziały się na osadzone twardo oszczepy. Uderzenie serca później rozległ się trzask tysięcy drzewc pękających pod naporem wroga, a zaraz potem zdziczały wrzask i wizg Danu jedna wie ilu koni i żołnierzy, którym żelazne groty wdarły się w brzuchy, kończyny i twarze. Lowa pomyślała o własnych żołnierzach, skulonych za zasłoną tarcz, gdy wszędzie wokoło waliła się na ziemię skłębiona masa ludzi, wierzchowców, żelaza i drewna. Na całej długości linii Maidun końskie kopyta miażdżyły czaszki, a dyszle rydwanów łamały się w drzazgi. Ludzie posłani przez nią do walki nadziewali się na nie jak na rożen. Ale to było nieuniknione. Modliła się, by zginęło ich jak najmniej i by wśród zabitych nie było Duga. Maiduńczycy wytrzymali pierwsze starcie. Dumnońska szarża rozbiła się o niewzruszony szyk jak morska fala o skały, a wał trupów i strzaskanych rydwanów skutecznie osłaniał linię przed napływem kolejnych. Po swojej lewej Lowa widziała, jak rydwany Maidun zatrzymują się dobre dwadzieścia kroków od linii wroga. Tak jak powinny były uczynić pojazdy Dumnończyków, pomyślała nie bez satysfakcji. Maiduńczycy zasypali oddziały nieprzyjaciela deszczem włóczni, które załomotały niegroźnie o tysiące dumnońskich tarcz. Wróg wydał z siebie triumfalny okrzyk i ruszył do ataku. Maiduńczycy odczekali moment, by za chwilę niespodziewanie wypuścić drugą salwę oszczepów. Ta przyniosła już wymierne korzyści, podobnie jak trzecia, czwarta i piąta; grunt zasłał się trupami, a linia wroga rozpłynęła w bezładzie. Niektórzy żołnierze nieprzyjaciela cofnęli się po tarcze, inni rzucili się na rydwany. Aż na swoim kurhanie słyszała wywrzaskiwane w panice przez dowódców sprzeczne rozkazy. Od stuleci, jak Brytania długa i szeroka, szło się do bitwy z jednym oszczepem na rydwan, którym ciskało się tylko w początkowej fazie bitwy. Następnie należało zeskoczyć z rydwanu i przystąpić do tradycyjnej rąbaniny w zwarciu, gdzie szła w ruch wszelkiego sortu broń ręczna: miecze, topory, młoty i tak dalej. Niełatwo było Lowie przekonać rydwanników, ale w końcu udało jej się wymóc na nich odejście od tradycji i zabranie po pięć oszczepów na głowę. Żywiła nadzieję, że jeśli przeżyją bitwę, z większą ochotą przystaną na inne pomysły, z którymi nosiła się już od jakiegoś czasu. Po jej prawej ręce piechota porzuciła oszczepy i puściła się naprzód, by wykończyć powalonych rydwanników. Dumnończycy pojęli już, że ich linia przestała istnieć i że ich jedyną szansą jest rzucić się w wir walki. Jednak kiedy pomknęli w stronę maiduńczyków, ci cofnęli się na długość wyciągniętych nie wiadomo skąd zapasowych włóczni i trzymali ich na dystans, przesuwając się do tyłu i w bok, z dala od Lowy i centralnej części armii. Dumnońskie rydwany nie ustawały w natarciu, ale żołnierze i woźnice dobrze pamiętali, co się stało z pierwszą linią, wstrzymywali się więc od walki na całego i unikali oszczepów jak ognia. W środkowej części armii Dumnonii zajazgotała trąba; oddział lekkich rydwanów oderwał się od korpusu wojsk i ruszył łukiem przed siebie, aby wyminąć prawe skrzydło Maidun i zaatakować piechotę. Lowa przygryzła wargi. Wiedziała, że Samalur prędzej czy później zdecyduje się na ten manewr, ale miała nadzieję, że jednak później niż prędzej. Jeśli dumnońskie rydwany zajadą prawą flankę od tyłu, Samalur pokrzyżuje jej plany i z Maidun nie zostanie kamień na kamieniu. Losy bitwy wisiały na włosku... Rydwannikom skończyły się oszczepy. Śmierć poniosły setki dumnońskich żołnierzy, wielu innych utraciło zdolność do walki, ale wszyscy oni stanowili zaledwie ułamek sił wroga i końca bitwy nie było jeszcze widać. Ten sam sygnał, który posłał lekkie rydwany Dumnonii łukiem w stronę jej lewej flanki, pchnął też wielotysięczną masę
zbrojnej w tarcze i ciężkie żelazne miecze maiduńskiej piechoty na prawe skrzydło dumnońskiej armii. Rydwannicy, idąc w ślad piechoty, odskoczyli na obrzeża pola bitwy, jednocześnie je rozszerzając, by stamtąd śledzić rozwój wydarzeń. Jeden maiduński rydwan zwolnił i stanął pomiędzy dwoma armiami. Zeskoczyła z niego niewysoka wojowniczka z mieczem w jednej i cepem bojowym w drugiej dłoni. Nawet pomimo znacznej odległości Lowa natychmiast rozpoznała Iberyjkę Chamancę, byłą przyboczną Zadara, kobietę, która pokonała ją na Mearhold i zrobiłaby to ponownie na arenie Maidun, gdyby nie magia Wiosny. Najszybsi z dumnońskiej piechoty dobiegli już do samotnej postaci. Błyskawiczny, rozmazany w pędzie ruch i Dumnończycy padli na ziemię u stóp roztańczonej Iberyjki. Ale zaraz za nimi szarżowali kolejni. Chamanca dała susa w kierunku rydwanu, ale było już za późno. Zbita chmara dumnońskiej piechoty pochłonęła konia, rydwan, woźnicę i Wojowniczkę. Lowa zachmurzyła się, a potem szeroko uśmiechnęła, gdy rydwan wygrażającej przeciwnikom Iberyjki wyprysnął ze zbitej masy piechurów. Królowa Lowa obejrzała się przez ramię na siedzącą w siodle Wiosnę i skinęła głową. Dziewczynka wydała z siebie przenikliwy krzyk. – Ooogniaaa!!! – wrzasnęła głośniej niż najgłośniejsza trąba czy gwizdawka. Wówczas na całej szerokości szyku za plecami królowej rozbłysły płomienie. Stacjonujący tam mężczyźni i kobiety przytknęli pochodnie do ciasnych kłębów słomy w łopatach szeregu katapult. Dug rozejrzał się i pokręcił głową z niedowierzaniem. Ktoś mu podpierdolił włócznię. „Pamiętajcie, gdzie zostawiliście zapasową włócznię, a zanim zrobicie z niej użytek, upewnijcie się, że to na pewno wasza”. Powtarzał im to do znudzenia. A teraz jakiś borsukojebca zaiwanił mu broń. – No przecież zajebać to mało... – wycedził pod nosem. Zobaczył bezpański oręż na ziemi i już schylił się, by go dobyć. – Te! Swojej nie masz? Precz z łapami! – ofuknęła go młoda kobieta o żuchwie jak kowadło. – To przecież twój plan, Dug! Jak mamy się go trzymać, kiedy sam podpierdzielasz innym broń? Ogarnij się, człowieku, dowódca musi świecić przykładem! To była Nita, żona Mala. Mal stał obok niej z miną mówiącą: „Widzisz, co muszę znosić na co dzień?”. Dug skinął głową na przeprosiny. Wcale nie chciał włóczni – o niebo lepiej czuł się z młotem w garści – ale był dowódcą i chciał pokazać podkomendnym, co mają robić ze swoimi oszczepami. Może niepotrzebnie, bo z tego, co zaobserwował wokół siebie, podstawy mieli opanowane. Cofali się równo w zwartym, najeżonym grotami szyku. Dug aż pokręcił głową, widząc tak zaskakująco sprawnie wykonywany manewr. Nigdy nie dowodził ludźmi, którzy wypełnialiby bodaj dziesiątą część jego rozkazów. Zadar może i był skurwielem, ale jego żołnierze wiedzieli, że rozkaz to rozkaz. – Wszystko dobrze, Mal? Dug ucieszył się na widok znajomej twarzy, kiedy kilka dni temu wyłuskał go z ciżby jego stary znajomek, Mal Fletcher. Mal mrugnął do niego. – Powinniśmy byli zostać w grodzie i stać na straży karczmy, jak mówiłeś. Myślałem, że już od lat jestem na emeryturze, ale ślubna... – skinął na żonę – była zdania, że Lowie przyda się nasza pomoc. Dug schował się za plecami Mala. Bez włóczni tylko by zawadzał. – Same kłopoty z tą Lową. Kiedyś wpędzi nas wszystkich do grobu. Dug wiedział, że to tylko takie głupie gadanie, ale głupie gadanie miało jedną pożyteczną funkcję, mianowicie pomagało się rozluźnić w niełatwych okolicznościach. – Pewnego dnia? A nie widzisz, co na nas idzie? Za oddziałem swoich ciężkich rydwanów wypatrzyli lekkie rydwany wroga, gnające w kierunku północnym, prostopadle do linii frontu. Ariergarda już zakręcała na wschód, mierząc w odkrytą prawą flankę maiduńczyków. Dug pochwycił okiem jakiś rozbłysk po lewej. – No nie – wystękał. – Patrz, dopiero teraz odpaliła pociski i wypaliła z katapult. Jeśli chciała w ten sposób spowolnić lekkie rydwany, a głowę dam, że właśnie o to chodziło, to mamy przesrane. – Oszalała! – wykrzyknął Mal. – Postradała rozum. Wszyscy zginiemy.
Nita chlasnęła go przez ramię płazem miecza. – Lowa wie, co robi. – No to dlaczego – odparł Mal – skorzystała z jedynej nietypowej broni, jaką mamy, która może zaskoczyć wroga i przechylić szalę na naszą korzyść, żeby zbombardować łysą plamę po Dumnończykach, którzy już dawno zdążyli ruszyć na nas? Trafiła w coś w ogóle? – Wspiął się na palce, by rzucić okiem ponad głowami żołnierzy. – Tak jak myślałem, w ziemię, gdzie wroga już nie ma. Wybacz, Nito, ale Lowa nie wie, co robi z tymi katapultami. Nicie głos uwiązł w gardle. Dug spojrzał na Atlasa, aby zobaczyć, czy widzi, co się stało. Widział. Dwieście kroków od Duga potężny Afrykańczyk wlazł komuś na ramiona – pewnie Cardenowi Nancarrowowi, bo ci dwaj byli nierozłączni, a poza tym jeden Carden był w stanie udźwignąć Atlasa w pełnym rynsztunku. Kuszyta zagwizdał dwa razy przez żelazną gwizdawkę. Szyk Maidun przyspieszył, cofał się teraz truchtem po przekątnej, ustępując przed napierającymi Dumnończykami i oddalając się od środka pola bitwy, ale nie opuszczając włóczni, przed którymi wciąż czuli respekt rydwannicy. Maiduńczycy zmierzali w kierunku gęstego zagajnika, który miał osłonić ich flankę przed lekkimi rydwanami i kamieniami z proc. Ale zważywszy na prędkość rydwanów, nie wyglądało na to, by mieli zdążyć. Dug dziękował bogom, że los nie rzucił go na prawe skrzydło, które wkrótce pogruchocze zabójczy grad pocisków. Zresztą co to ma za znaczenie, gdzie los rzucił Duga? Jeśli prawa flanka nie wytrzyma ataku, Samalur i tak wybije ich wszystkich do nogi. Nad głową Lowy trzaskały płonące kłęby słomy. Spojrzała ponad polem bitwy, tam, gdzie zasiadał król Dumnonii. Teraz, gdy jej wycofujące się oddziały oddzielił od nadciągających szeregów wroga szeroki pas ziemi, widziała go o wiele lepiej. Spoglądał na pole bitwy z grzbietu konia i ze szczytu kurhanu, tak jak ona, otoczony tą samą gromadą lizusów i pochlebców co wczoraj. Przez chwilę zdawało jej się, że patrzy prosto na nią, ale zaraz jej pole widzenia zasnuły kłęby dymu. Dobiegł ją dźwięk gwizdawki Atlasa; trzy sygnały, znak, by ponownie zwiększyć tempo. Przy tej szybkości trudno będzie żołnierzom utrzymać szyk, co oznaczało, że coś idzie nie po jej myśli. Ano tak, pomyślał Dug, widząc, jak pierwsza ława rydwanów wchodzi w zasięg i zasypuje szeregi Maidun deszczem kamieni z proc. Ci w pierwszych liniach – odpowiedzialni za trzymanie na dystans ciężkich rydwanów z ostrzami na kołach – nie byli wyposażeni w tarcze. Wielu z nich padło. Rydwany ruszyły do ataku. – Teraz? – spytała Wiosna. – Teraz – zgodziła się Lowa, zakrywając dłonią ucho bliżej dziewczynki. – Kooonniii!!! – zaskrzeczała Wiosna. Może i nie mogła używać magii, ale tym swoim krzykiem zdolnym zawstydzić najgłośniejsze trąby też była w stanie wiele zdziałać. Skryty za niskim wzniesieniem Ragnall na czele oddziału dwustu jeźdźców uzbrojonych w miecze i łuki usłyszał okrzyk i rozkazał dosiąść koni. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuł się dzielny, pewny siebie i zdecydowany. Z jego gardła dobył się okrzyk bojowy. Ściągnął tym na siebie nieprzychylne spojrzenia starszych i rozsądniejszych towarzyszy, ale nie obchodziło go to. On już pędził naprzód, na samym czele szarży. Lowa dostrzegła zbliżający się oddział i pognała przodem, a za nią Wiosna. Teraz Lowa jechała na przedzie z dziewczynką u boku. Irytujące... – pomyślał Ragnall. Choć, po prawdzie, dodało mu to nieco otuchy. Pierwsze kamienie i strzały wroga rzadko
wycelowane są w trzeciego jeźdźca od frontu. Przed nim płonęły radośnie wystrzelone z katapult bele słomy, zasnuwając dymem wojska Dumnonii. Lowa popędziła wierzchowca i dała nura w dym, Wiosna zrobiła to samo. Ragnall również pognał konia do żwawszego cwału, zwierzę usłuchało. Młodzieniec zaczerpnął głęboko tchu, napiął mięśnie ud i ścisnął miecz w dłoni, po czym wskoczył w dym za swoją nową królową. Zatrzymali się, doszedłszy do ściany drzew, ale dla żołnierzy prawej flanki maiduńskiej armii nie był to koniec kłopotów. Właściwie, uprzytomnił sobie Dug, prychając z irytacją, moje dopiero się zaczynają. Oddziały daleko na prawym skrzydle zostały – zgodnie z planem – osłonięte od rydwanników z procami splątaną gęstwą lasu, ale procarze zeskakiwali z rydwanów i biegli na przełaj do wojowników na ciężkich rydwanach. Ciężka piechota i procarze nacierali więc w dalszym ciągu na unieruchomione szeregi Maidun. Dug przełknął ślinę. Było ich całe mnóstwo i wszyscy, jak mu się zdawało, szli prosto na niego. Z nieba leciał na nich pocisk za pociskiem. Maiduńczycy unieśli tarcze, które wkrótce miały się przydać w walce na miecze. Sytuacja nie rokowała pomyślnie. Kuszącym wyjściem był odwrót, ale jeśli szyk się rozsypie i żołnierze zaczną uciekać, spadną na nich rydwany o zbrojonych kołach i wyrżną wszystkich w pień. Mogę więc, uświadomił sobie, czując jednocześnie przerażenie i rozczarowanie, zrobić tylko jedno. Atlas doszedł do tego samego wniosku w tym samym momencie. Wybrzmiało pięć gwizdów – sygnał do ataku. Dug potrząsnął głową. A więc to już. Co zrobisz? Nic nie zrobisz, pomyślał z drżeniem. W chwili gdy już sądził, że narastający strach odbierze mu rozum, ten zmienił się w rozszalałą odwagę. Czuł, jakby rósł mu w trzewiach potwór, rozrastał się i wyrywał z jego brzucha, poszerzał jego ramiona i rozpalał mu w głowie palenisko kuźni. Jego bitewny szał czaił się tuż za rogiem, a świadomość ta przepełniała go wstydem, ale i podnieceniem – oto nadszedł moment, by pożegnać się na jakiś czas z dorzecznym myśleniem. Dug nałożył sobie tarczę na przedramię, zacisnął palce na młocie bojowym i puścił się pędem na spotkanie wroga. Grunt rozmazywał mu się pod nogami, lecz Dug pędził jak szalony, ani myśląc o tym, by wyhamowywać. Bo i po co? Kotłowała się w nim cała moc świata. Kamienie procarzy świstały mu koło uszu. Pierwsza linia dumnońskich żołnierzy – horda brodatych chłopów i bab o rozkudłanych czuprynach, spomiędzy których sterczały skierowane ku Dugowi żelazne klingi i groty i frunęły w jego stronę rozpędzone kamienie – była coraz bliżej. Wściekły uśmiech wykwitł na ściągniętej twarzy Wojownika, z płuc wyrwał mu się ekstatyczny okrzyk. Odbił młotem i tarczą wyciągnięte w swoją stronę włócznie. Zamachnął się bronią, kładąc pokotem troje. Dostrzegł spadający na niego jak żelazny grom miecz, odgarnął go tarczą i obuchem huknął właściciela w żuchwę. Mal pokręcił głową, biegnąc w kierunku widniejącej w szyku wroga dziury w kształcie Duga. Widział ją już wcześniej, ale zawsze zdumiewał go widok starego kompana – który jak nikt nie lubił się z robotą – zmieniającego się na polu bitwy w rozszalałą kulę furii. – Zostań za mną! – krzyknął do Nity, odparował pchnięcie włócznią i ciął mieczem po głowie pierwszego Dumnończyka, który się nawinął. – Jeszcze, kurwa, czego! – warknęła Nita, przepychając się obok niego, okładając przeciwników wąskim mieczem i młócąc ich tarczą po głowach. – To chociaż trzymaj się z dala od Duga! – wrzasnął Mal do jej pleców. Chamanca zlizała krew z ust. Cała była zbryzgana dumnońską posoką ze swojego krótkiego wypadu w szeregi wroga, ale wciąż jeszcze było jej mało. – Nie tak szybko! – krzyknęła na powożącą dziewczynę. Dumnońska piechota zwolniła szarżę, maiduńskie rydwany znacznie się oddaliły. Chamanca chciała być gotowa,
gdy nawinie jej się jakiś nadgorliwy, szybkonogi Dumnończyk, który nieopatrznie odłączył się od grupy. Ten tuzin, który położyła, tylko zaostrzył jej apetyt. Świerzbiły ją zęby, które dawno już nie wgryzły się w żadne gardło. Chyba wieki całe minęły, odkąd wydusiła z Weylina ostatnie tchnienie, a zanosiło się na to, że za rządów królowej Lowy popróbuje o wiele mniej krwi niż za Zadara. Nie żeby żywiła antypatię względem Lowy. Czego tu nie lubić w dzielnej, obalającej królów awanturniczce o boskim ciele, której krew smakowała jak niebiański nektar i której skóra – co wryło jej się w pamięć na Mearhold i na arenie w Maidun – była pod palcami jak najgładszy jedwab? Ale Lowa odrzuciła propozycję Chamanki, by ta zagryzła każdego, kto zechce się sprzeciwić królowej, i postawiła sprawę jasno: żadnego picia krwi. Chamanca musiała zatem korzystać z każdej nadarzającej się okazji, by zaspokajać swoją krwiożerczą chuć. Szkoda więc jej było uciekać przed dziesiątkami tysięcy zgrzanych od biegu Dumnończyków. Wróg sunął naprzód irytująco regularnym szykiem. Jej rydwan podskakiwał na wybojach, co dodatkowo psuło jej nastrój. Gdyby to Chamanca dowodziła tą flanką, wydałaby po prostu rozkaz do ataku, nie przejmując się wyraźnym poleceniem Lowy, by zarządzić odwrót, ani tym, że to szaleństwo rzucać się na wroga, który ma miażdżącą przewagę liczebną. Niestety, Lowa nie dość, że powierzyła dowództwo komu innemu, to jeszcze zabroniła pozostałym rydwannikom wykonywania rozkazów Chamanki. Iberyjka miała więc pod sobą tylko dziewczynę, która kierowała jej rydwanem. Ofuknęła ją ponownie, po czym odgarnęła jasne włosy z jej smukłej szyi i przesunęła po niej palcami. Dziewczyna wiedziała, że lepiej nie reagować. Chamanca oblizała usta. Z tarczy Duga zostało tylko bezkształtne żelazne umbo w aureoli drzazg. Wciąż jednak całkiem nieźle prało się nim Dumnończyków po pyskach. Młot Duga śmigał jak szalony, wżerał się w czaszki i gruchotał gnaty. Jakaś zbłąkana klinga zadzwoniła o jego hełm, aż poczuł to w zębach. Odwinął się obuchem, kolejny Dumnończyk zwalił się na ziemię. Gdzieś z boku ktoś wrzasnął, młot trafił go na odlew w twarz i wojownik umilkł. Cichutki głos wypełzł z głębi umysłu Duga i szepnął, że już niedługo opadnie z sił. Że lada moment popełni błąd albo trafi na kogoś silniejszego, sprawniejszego, albo po prostu kogoś, komu bardziej niż jemu dopisze szczęście. Odwaliłeś swoją część roboty, mówił głos. Czas nieco odsapnąć. Odwal się, warknął w myślach Dug. Zarobiony jestem. Uniknął ciosu mieczem, wpakował komuś w krocze trzonek młota, aż chrupnęło, a następnie poprawił obuchem w twarz. Brnął przed siebie, coraz głębiej w dumnońskie szeregi, wymachując młotem i rozsyłając ciosy strzępem tarczy. Ragnall wyłonił się w galopie z chmury dymu. Wszędzie walały się naszpikowane strzałami trupy, na pobliskim kurhanie rżał w amoku pogrążony w panice wierzchowiec bez jeźdźca. Uszczuplona świta Samalura zacisnęła krąg wokół swojego króla i obnażyła miecze. Lowa popędziła naprzód. Napięła łuk i zastrzeliła jednego ze strażników, sięgnęła do kołczana po strzałę, naciągnęła cięciwę i trafiła kolejnego, a potem następnego i jeszcze jednego. Płynność jej ruchów przywiodła Ragnallowi na myśl obracane nurtem rzeki młyńskie koło. Wiosna nie odstępowała królowej na krok, strzelając z procy niemal tak szybko jak Lowa z łuku i uśmiechając się jak podfruwajka na przechadzce. Uszu Ragnalla dobiegł osobliwy odgłos. Czy Wiosna śpiewa? Śpiewała. Jeden z procarzy, którzy ostali się jeszcze przy życiu, zamierzył się na Lowę, ale pocisk Wiosny posłał go z siodła na ziemię. Mężczyzna zaskrzeczał komicznie, nie posiadając się ze zdumienia. Ragnall zachodził w głowę, dlaczego w gwardii przybocznej Samalura nie ma więcej procarzy czy łuczników, ale zaraz pojął, że byli, ale Lowa i Wiosna zajęły się nimi w pierwszej kolejności. Lowa wryła konia o dziesięć kroków od stóp kurhanu. Ragnall zatrzymał się u jej boku, a za nim dwustu maiduńskich konnych. Gwardia królewska stopniała do niepełnego tuzina strażników, którzy zasłaniali teraz własnymi ciałami niewidocznego zza ich pleców Samalura. Ragnall nie widział nigdzie pozostałych stu tysięcy dumnońskich żołnierzy. Wszyscy uganiali się za podzieloną na dwie części armią Maidun. Plan był prosty i niespecjalnie oryginalny. Numer z płonącą słomą opatentował dawno
temu Aleksander Wielki, który pokonał perskiego króla Dariusza pod Gaugamelą. Ragnall uczył się o tym na Wyspie Aniołów. Zdziwił się, że nikt poza Drustanem, jego starym nauczycielem, nie słyszał o tej bitwie. A potem nie posiadał się z dumy, gdy Lowa zdecydowała się wprowadzić jego plan w życie. A już napuszył się jak paw, gdy królowa pozwoliła mu objąć dowództwo nad ekwiwalentem Aleksandrowych hetajrów, to jest grupą żołnierzy, która prześlizgnęła się przez wyrwę między oddziałami wroga, by zaatakować samego Samalura. Poczuł przyjemny impuls w podbrzuszu, przypomniawszy sobie, że Aleksander uczynił jednego z hetajrów swoim kochankiem. Spowita kłębami dymu Lowa obróciła się do Ragnalla i pozostałych jeźdźców. – Otoczyć wzniesienie – powiedziała, a potem dodała głośniej: – Bruxon! Wydaj nam Samalura albo wszyscy zginiecie. – Śmiechu warte, Lowa! Żołnierze, na mój rozkaz... Ała! Samalur zamilkł, konni rozstąpili się, a między nimi przeszedł poważny mężczyzna w czerni, który jak domyślił się Ragnall, musiał być owym Bruxonem. Osobnik zszedł z kurhanu, wlokąc króla za kołnierz. Lowa zsiadła z konia i ruszyła im na spotkanie, nie wypuszczając z rąk łuku i miecza. Bruxon wypchnął Samalura naprzód; król potknął się i padł na kolana u stóp królowej Maidun. – Lowo... – wyjąkał, wyciągnąwszy błagalnie ręce – musimy się zjednoczyć. Miałaś rację. Razem będziemy w stanie... Lowa uniosła miecz. Samalur zasłonił się rękami i wrzasnął: – Nie! Nie rób tego! Lowa zwinęła się błyskawicznie, ręka i głowa Samalura wystrzeliły w powietrze. Jego ciało zwaliło się na ziemię, z szyi i przedramienia chlusnęła krew. Zdumione okrzyki świty zostały stłumione przez triumfalny ryk maiduńskiej konnicy. Lowa podniosła głowę chłopca za włosy, wskoczyła na konia i pogalopowała przed siebie. – Za mną! – rozkazała. Ragnall popatrzył wokoło. Jeśli konnych zdumiał czyn Lowy, nie dali tego po sobie poznać. Popędzili wierzchowce i ruszyli w ślad za swoją królową. – Stójże! – wrzasnął ktoś do Duga. A to tchórze, uciekają! – No stój! Słowo daję, strach ich obleciał. Zamachnął się młotem, nie trafił. – Dug, dupku żołędny! Opamiętaj się! – Ktoś złapał go za prawą rękę. Ktoś silny. Dug opędził się powgniataną, skrwawioną tarczą, by dać nauczkę natrętowi. Ta ręka była mu potrzebna. Wtem coś ucapiło go również za lewą. – Przestań się szamotać! – znowu ten wkurzający głos. Próbował się wyrwać napastnikom, ale ów cichy głos w jego głowie, który od jakiegoś czasu próbował przemówić mu do rozsądku, w końcu przebił się przez mgłę amoku i przekonał go, by wyhamował i ocenił trzeźwo swoją sytuację. Dug potrząsnął głową, aż zadzwoniło mu w uszach. Jakby ktoś zerwał mu z oczu bandaż. Nagle wrócił do rzeczywistości i zobaczył, że za jedną rękę trzyma go Mal, a za drugą Atlas. – Hm? – wybąkał. – Sobekowi niech będą dzięki – rzekł Atlas. – Już po bitwie, głupku jeden. Popatrz tylko. Dug rozejrzał się. Walka ustała. Kilkoro Dumnończyków wracało do swoich rydwanów, wszędzie siedzieli na trawie żołnierze obydwu armii, opatrując rany. Inni, którzy mieli mniej szczęścia, wrzeszczeli z bólu, próbując przytrzymać wypadające im z porozcinanych brzuchów flaki, lub gapili się tępo na własne świeże kikuty. Jeszcze inni mamrotali ostatnie słowa. Wszędzie od cholery trupów. Dug skupił wzrok na utytłanym krwią obuchu młota. – Co się stało? – spytał. – Lowa – wyjaśnił Mal. Atlas był już nieco dalej; wołał do pokonanych Dumnończyków, by nie odbiegali za daleko.
– Lowa? – Ano, Lowa. – Mal pokręcił głową, wykończony i zdumiony. – Może jakieś szczegóły, co? – dociekał Dug. – Wybacz, zmordowany jestem. Nie wszyscy jesteśmy szaleńcami natchniętymi przez samą w dupę kopaną Machę. Walczyliśmy na całego, kiedy nagle rozległ się ten potworny wrzask i pojawiła się Wiosna, konno, a obok niej Lowa. Teraz gdy Mal o tym wspomniał, Dug faktycznie odkopał w pamięci wspomnienie dziwnego wrzasku, który rozbrzmiał gdzieś w ogniu bitwy. – Patrzę, a Lowa unosi do góry głowę dumnońskiego króla – ciągnął przyjaciel – oznajmiając wszem wobec, że bitwa skończona. Niemal wszyscy Dumnończycy uznali, że jest po równo, i przestali się tłuc. I tyle. No, mniej więcej, bo kilku zatraconych głupców – jak ty na ten przykład – chciało się tłuc dalej, ale większość dała sobie spokój, jakby w ogóle byli tu za karę. Później Lowa ruszyła na południe. Podejrzewam, że tam prali się jeszcze w najlepsze, nie wiedząc, że już nie ma po co. – Dawno pojechała? – Już jakiś czas temu, ale tam ją widać, o. – Mal wskazał grupkę konnych, przecinających łąkę po drugiej stronie pola bitwy. – A niech to borsuk świśnie – mruknął Dug.
agnall przesadził już wcześniej z alkoholem. Wszczął wówczas burdę, dostał solidne wciry, a kiedy następnego dnia obudził go potworny kac, był pewien, że ktoś dolał mu trucizny do cydru i że lada moment zejdzie z tego łez padołu, nie spełniwszy żadnej ze swych ambicji i zaprzepaściwszy wszystkie plany. Obiecał więc sobie, że nigdy więcej tak się nie spije, licząc na to, że kto raz się sparzył, ten już zawsze będzie dmuchał na zimne. Zwłaszcza jeśli chodzi o alkohol, dumał, jest to jedyne rozsądne podejście do tematu. Nie rozumiał więc, dlaczego tego wieczoru wszyscy wokół niego, łącznie z Drustanem, pili tyle piwa i cydru, że bawiły ich opowiadane na okrągło te same historie, i wzdychali dramatycznie, jakby oto ukazały im się w całej krasie wszystkie sekrety życia, choć przecież, prawdę mówiąc, ich wynurzenia miały się do filozofii jak pierdzenie do grania na rogu. Ragnall doszedł do wniosku, że zamiast wysłuchiwać kolejnej niedopamiętanej anegdotki z wątpliwą puentą lub udawać, że bierze sobie do serca następną perłę mądrości, woli położyć się gdzieś w ustronnym miejscu i popatrzeć w niebo. Gdy tylko wydostał się poza obręb skleconych naprędce, ustawionych pod gołym niebem nieoheblowanych stołów, wziął go raptem pod rękę jakiś radośnie pijany facet. – Ze mną się nie napijesz? – Innym razem, mam tam dwa napoczęte piwa – skłamał. – Ano, chyba że tak! A wiesz, że ja wiedziałem, że Lowa zostanie królową? – No pewnie, ja też. Ragnall próbował taktownie wyswobodzić się z uścisku, ale mężczyzna nie puszczał. Miał historyjkę do opowiedzenia i opowie ją, jak mu Danu miła. Ragnall zdecydował, że łatwiej będzie zostać i posłuchać, niż
próbować tego uniknąć. – A wiesz, kiedy już wiedziałem na pewno, że Lowa zostanie królową? – powtórzył mężczyzna. – Nie, kiedy wiedziałeś na pewno, że Lowa zostanie królową? – zapytał Ragnall. – W Boddingham – odrzekł tamten. – Co? – zdumiał się Ragnall. – W Boddingham, powiadam – powtórzył mężczyzna, kiwając energicznie głową, jakby chciał przebić niewidzialny mur. – Jak żeśmy je łupili. Wtedy już wiedziałem, że Lowa kiedyś zostanie królową. Spokojna letnia noc i zwycięskie okrzyki biesiadników rozmyły się Ragnallowi przed oczami, gdy wrócił pamięcią do chwili powrotu do rodzinnego Boddingham. Swoich pozabijanych bliskich i przyjaciół. Zburzonej palisady. Zmasakrowanych braci z tkwiącymi w ciele strzałami... Otrząsnął się. – Ależ Lowy nie było w Boddingham. Była wtedy na zwiadzie, sama mi powiedziała. – Lowa? Na zwiadzie? Nie, nie, nie, koleżko, coś ci się pokiełbasiło. Lowa pierwsza pokonała palisadę, mknęła, jakby stopiła się w jedno z wierzchowcem, i szyła z łuku we wszystko, co się ruszało – facetów, babki, zwierzaki, wszystko. I wtedy powiedziałem sobie: ta to się nie zatrzyma, aż zostanie królową. Była jak bogini, powiadam ci. Nie uwierzyłbyś, ilu ludzi wtedy zabiła. Wtedy właśnie pomyślałem sobie, że ona kiedyś zostanie królową. Jakby stanowiła jedno z wierzchowcem, poważnie. I pierwsza za palisadą. – Mężczyzna nie przestawał kiwać głową. – Ilu? – wykrztusił Ragnall. – Co ilu? – Ilu ludzi zabiła? – Ale w Boddingham? – Tak! – A licho ją wie. Może pięćdziesięciu, może dziesięciu? Ale najpewniej troszkę więcej niż dziesięciu i troszkę mniej niż pięćdziesięciu. W każdym razie w cholerę. Może pięćdziesięciu? Może dziesięciu? – Rozumiem. Muszę już iść. – Aj tam, musisz. Napij się! Skoczę ci po piwo. Wyglądasz mi na takiego, co koniecznie musi się napić. Ragnall zatrzymał się. – No dobra, ale tylko jedno. Wypatrzył miejsce na ławie i usiadł. Mężczyzna oddalił się chwiejnie. Po chwili Ragnall pojął, że najprawdopodobniej już nie wróci, więc wstał, żeby samemu udać się na poszukiwanie trunku. Z dala od zgiełku uczty Lowa prowadziła przedłużającą się rozmowę z Dumnończykiem Bruxonem. Lowa była stroną pytającą, Bruxon odpowiadającą. Opowiedział jej o ojcu Samalura, Vidinie, tyranie takim jak Zadar albo i gorszym, który łupił Dumnonię celem wzbogacenia niewielkiej grupy swoich popleczników i zaskarbienia sobie względów Rzymian. Bruxon zawiązał spisek z kilkoma osobami i doprowadził do buntu oraz zabicia Vidina, którego zastąpił na tronie Dumnonii jego syn Samalur, wówczas jeszcze pilny uczeń z zadatkami na druida. Jak się później okazało, był to błąd. Samalur był o wiele bystrzejszy od swojego ojca, ale z chwilą objęcia tronu począł wykorzystywać lotność swego umysłu w jednym tylko celu – eliminacji wrogów lub tych, których za wrogów uznał. Głowy położyli nie tylko wszyscy druidzi, ale też trzech jego braci, obie siostry, matka, o ciotkach, wujach i kuzynach z kuzynkami nie wspominając. Każdego, kto stanowił potencjalne zagrożenie, ale i cieszył się wpływami, przekupywał w zależności od preferencji: złotem, ziemią lub niewolnikami. Bruxon i ci spośród spiskowców, którzy zachowali życie, łamali sobie głowy nad sposobem na obalenie władcy, gdy niespodziewanie z pomocą przyszła im Lowa. Dumnończyk przepraszał wylewnie za to, że doszło do bitwy, oferował w ramach rekompensaty jadło, broń i złoto, przysiągł solennie, iż Dumnonia przyłączy się do Maidun jako liczebniejszy, ale podporządkowany sprzymierzeniec oraz że wspólnie toczyć będą boje z Rzymianami i z każdym, kto ośmieli się im zagrozić. Poprosił również o zezwolenie Lowy na objęcie przez siebie tronu Dumnonii, który od zarania dziejów przechodził z ojca na syna, lecz skoro Samalur poczynił tak znaczne spustoszenie w swoim drzewie genealogicznym, daleki kuzyn z bocznej linii królewskiego rodu, to jest właśnie Bruxon, stanowił dość sensowną kandydaturę, a poza tym
przemawiał za nim fakt, że nie był żądnym krwi tyranem, jak jego poprzednicy. Na zakończenie przyrzekł traktować poddanych dobrze i przygotować swoje wojska na inwazję Rzymian. Lowa dała się przekonać. Rozważała potrzymanie Bruxona w niepewności, aby przedyskutować kwestię z Drustanem i Atlasem, ale po namyśle doszła do wniosku, że niektóre decyzje lepiej podejmować od razu. Nic tak nie świadczyło o władcy plemienia jak umiejętność podejmowania szybkich decyzji, a właśnie po to plemieniem rządził jeden władyka, by niektóre decyzje podejmowane były natychmiast. Odesłała więc Bruxona do Dumnonii wraz z armią, poleciwszy stawienie się w Maidun przed upływem czterech miesięcy z raportem o stanie armii i obiecanymi reperacjami.