Spis treści
Karta tytułowa
Spis cyklu
Prolog
Część pierwsza. Brytania i Galia
Część druga. Brytania i Galia
Część trzecia. Brytania, Rzym i Galia
Część czwarta. Brytania
Część piąta. Brytania
Epilog
Nota historyczna
Podziękowania
O autorze
Fabryka Słów poleca
Karta redakcyjna
Okładka
Dla
Davida, Penny,
Camilli i Christa
W
PROLOG
MORZE EGEJSKIE, ROK 85 P.N.E.
porównaniu z innymi historiami o ginących na morzu statkach ta była zupełnie pozbawiona dramatyzmu. Dwaj
strażnicy, kłócąc się o to, czy rekin wygrzewający się w słońcu sto jardów od sterburty jest większy od tego, którego
widzieli wcześniej, nie zauważyli olbrzymiego megalitu – pozostałości po mieście wieki temu pochłoniętym przez morze –
wystającego na szerokość dłoni ponad połyskującą taflę. Statek handlowy wspiął się na łagodną falę i opadł z trzaskiem na
granitową skałę, która z chrobotem rysowała mu burtę przez kilka uderzeń serca, a potem popłynął dalej. Sto kroków później,
gdy pokład zaczął się dziwnie przechylać, kapitan rozkazał zwinąć żagiel. Od sterburty woda sięgała już prawie nadburcia,
z podpokładu, gdzie znajdował się ładunek, dobywały się prośby i groźby; statek cały czas się przechylał. Nieopodal była
wyspa, ale wysokie klify uniemożliwiały zejście na ląd.
Młody Tytus Poncjusz Felix wciąż jeszcze nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Ładunek zawsze krzyczał, a – jeśli
wierzyć opowiadanym mu przez szereg opiekunek historiom – statki tonęły zwykle podczas sztormów, a dziś świeciło słońce,
był więc pewien, że wszystko jest w porządku i że dorośli szybko jakoś rozwiążą problem. Ale kiedy usłyszał spod pokładu
łamaną łaciną: „Łańcuchy zdejmie! Wy przeklęte przez Belenosa dranie! Tonie! Tonie! Już utonął!”, sześciolatek, który wyrósł
później na druida króla Zadara i Juliusza Cezara, wiedział już, co się święci.
– Załoga i pasażerowie, do szalup! – darł się iberyjski kapitan, wsparłszy pięści na biodrach. Na jego porośniętej rudym
brodziskiem twarzy wykwitł uśmiech. W otwartych ustach Felix nie dostrzegł ani jednego zdrowego zęba. – Leci w dół jak
toga rzymskiego chłopca na zajęciach z nauczycielem!
Felix nie rozumiał, o co mu chodziło, ale nie podobał mu się ton kapitana. Statek tonął, to chyba nie pora na żarty? Ojciec
chłopca podzielał jego zdanie.
– Nic nie leci! – krzyknął, machając krótkimi ramionami i próbując utrzymać równowagę na pochyłym pokładzie. – Statek
nie może tonąć. Masz pan choć nikłe pojęcie o wartości ładunku?
– Ależ ma się rozumieć – odparł Iberyjczyk. – Mogę podać z pamięci cenę każdego egzemplarza. – Był niemal dwukrotnie
wyższy od ojca, zdał sobie nagle sprawę mały Felix. – Biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku, nasze położenie, stan
przewożonych dóbr oraz inflację i koszty manipulacyjne, łączna wartość ładunku wynosi ni mniej, ni więcej, a... gówno. Nikt
nie kupi martwych niewolników.
– Jak toniemy!? Co toniemy!? Nie wolno nam zatonąć! W twojej ładowni jest cały mój majątek. Dorobek życia! Musimy
dopłynąć do jakiegoś portu, plaży... Błagam!
Kapitan się roześmiał.
– Tymi wodami rządzi Posejdon i jego podmorska dupa, a dzisiaj wysrał się z całą swą boską mocą na ciebie i twój
ładunek. Zdarza się. Statek tonie. Moglibyśmy uwolnić twój ładunek, ale jest go dość sporo i ni cholery nie zmieści się
w szalupach. Będzie lepiej, jeśli zostanie w łańcuchach. – Donośny głos kapitana przedarł się przez dochodzące spod pokładu
wrzaski. – Uszy do góry, chłopie, jeszcze zarobisz kupę pieniędzy! Żaden ładunek nie jest droższy od życia.
Ojciec Felixa aż spurpurowiał, ale ostatecznie poddał się i ruszył do szalupy. Felix podszedł za nim do burty i patrzył, jak
schodzi po linowej drabince. Przechył statku jeszcze wydłużył drogę do łodzi ratunkowej. Wybrzuszony kadłub łódki uderzał
ciężko o wyłaniające się z odmętów podbrzusze statku, pokryte obślizgłym nalotem. Felix nie miał pojęcia, jak zdoła zejść,
i bardzo się bał. Kapitan dostrzegł jego niedolę i wspiął się z powrotem, by mu pomóc.
Gdy załoganci zaczęli wiosłować, ojciec chłopca wyglądał, jakby rozbierała go choroba.
– Wszystkie moje pieniądze... – wyjęczał, wlepiając wzrok w niknącą pod falami jednostkę. Po jego policzkach spływały
łzy.
Załoganci śmiali się z niego, Felix nienawidził ich za to.
Niedługo później znaleźli wyrwę pośród klifów. Gdy wciągnęli łodzie na piaszczystą plażę okoloną potrzaskanymi białymi
skałami i karłowatymi, poskręcanymi drzewami, kilkudziesięciu przerażających mężczyzn i kobiet opuściło kryjówkę i rzuciło
się na załogantów z mieczami i maczugami, po czym zabiło większość z nich. Ocalał jedynie Felix, jego ojciec, dwie kobiety
i kapitan. Wyglądało na to, że ostatnia trójka była w zmowie z atakującymi. Wszyscy skupili wzrok na dwóch Rzymianach.
– Nie zabijajcie mnie! Weźcie chłopca! – zawodził ojciec Felixa, odgradzając się nim od zbójów.
Człowiek, którego twarzy prawie nie było widać spod krzaczastych wąsów, odciągnął Felixa na bok i trzymał go mocno,
gdy jego kamraci zdzierali z ojca togę i sandały. Zanosząc się śmiechem, pchnęli go nagiego w stronę śniadej kobiety o oczach
jak krzemienie i długich kruczoczarnych włosach. Zsunęła z siebie odzienie i natarła na niego. Ojciec Felixa próbował
uciekać, ale natychmiast go dopadła i powaliła na ziemię, a potem wskoczyła na niego okrakiem. Zbóje nagrodzili jej wyczyn
gromkim rechotem. Jego tata szarpał zaciśnięte wokół niego nogi, łomotał w jej piersi małymi piąstkami. Ale ona była
niewzruszona, ignorowała jego żałosne ataki i biła go pięściami po twarzy, aż jego nos zmienił się w krwawą miazgę, a on
sam w jęczący, bezużyteczny strzęp człowieka. Wtedy zacisnęła mu ręce na szyi i zaczęła dusić, on zaś szamotał się jak wyjęta
z wody ryba, aż w końcu sflaczał i zastygł w bezruchu.
Felix powlókł się za piratami do ich przystani. Nie wiedział, co innego miałby zrobić. Piraci nie zwracali na niego uwagi,
ale i nie oponowali, gdy podkradał jedzenie z ich stołu. Znalazł miejsce do spania w namiocie z czworgiem innych dzieci,
które najwyraźniej nie miały nic przeciwko, ale również nie odezwały się do niego słowem.
Dnie spędzał, włócząc się samotnie po wyspie, zabijając owady, jaszczurki i inne zwierzęta, które dały się złapać.
Zabijanie poprawiało mu humor.
Pewnego dnia zszedł niskim klifem na niewielką plażę po wschodniej stronie wyspy, gdzie znalazł kilka dużych, skalistych
sadzawek. Zmiażdżył kilka mięczaków, by wywabić kraby z bezpiecznego schronienia ich maleńkich jaskiń, a potem zaczął
badać, ile nóg należy im wyrwać, by nie mogły chodzić. Tak był pochłonięty doświadczeniem, że zbliżającą się do plaży łódź
z białym żaglem zauważył dopiero wtedy, gdy znalazła się przy samym brzegu. Wstał i patrzył, jak dziób wsuwa się w piach,
a drobne fale omywają rufę.
Łódź wydawała się pusta. Doszedłszy do wniosku, że nic mu nie grozi, porzucił kraby i zbliżył się, by zobaczyć, co też
może się znajdować w środku. Na pokładzie ujrzał martwą kobietę. Wrzasnął, przerażony, ale zaraz się otrząsnął i zaczął
zastanawiać, czy jego okaleczone kraby zasmakują w ludzkim mięsie. Położył kobiecie jednego na piersi, drugiego na twarzy.
Wtedy poruszyła głową. A więc żyła! Złapała kraba na twarzy w zęby i przegryzła jego skorupę. Chłopiec raczej poczuł, niż
usłyszał osobliwy szum, kiedy coś nieopisanie dziwnego naparło na niego od strony kobiety i omyło jak woda, choć wcale
wodą nie było. Dreszcz go obleciał, ale nie zimny ani nie gorący; pierwszy raz czuł coś podobnego, a jednak uczucie wydało
mu się znajome.
Kobieta jęknęła, usiadła, porwała kraba ze swoich piersi i wyrżnęła nim o burtę. Jakby przybyło jej od tego energii.
Wstała, otrzepała pobielałą od morskiej soli togę z zaschniętego mewiego gówna i obrzuciła go spojrzeniem. Była bardzo
stara – musiała być w tym samym wieku co jego ojciec, gdy umarł. Miała kręcone szpakowate włosy, czarne oczy i pełne,
spękane od soli usta oraz nos w kształcie obtłuczonej gruszki. Uniosła rękę, jakby chciała go uderzyć, a potem uśmiechnęła się
i opuściła ją.
– Dzięki ci, mały człowieku – wyrzekła, choć nie była od niego wiele wyższa. – Twoi rodzice są gdzieś tutaj?
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
Przyjrzała mu się wnikliwie, a on wił się pod jej spojrzeniem. W końcu rzekła:
– Nie masz rodziców? Zresztą nieważne, ojciec i matka nigdy nikomu nie zdali się na wiele. Po prostu powiedz mi
wszystko, co wiesz o tym miejscu. I proszę, nie mów mi, że jesteśmy na wyspie.
– Jesteśmy na wyspie.
– W dupę jeża – wypluła, a Felix zachichotał. – No to powiedz mi, co wiesz o tej wyspie. Duża jest? Czy jest tu ktoś
jeszcze? I skąd ty się tu wziąłeś?
Felix opowiedział jej wszystko, co wiedział. Spytał, jak się tu znalazła, ale ona wyjawiła mu tylko swoje imię: Thaya,
i spytała, czy zna jakieś miejsce na odpoczynek, gdzie nie znajdą jej piraci. Odparł, że wie o pewnej sekretnej jaskini pod
wodospadem w południowej części wyspy, nieopodal zrujnowanej świątyni cyklopów. Poprosiła, by ją tam zaprowadził, a on
się zgodził.
Obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem, dostrzegłszy na skale w jaskini stertę zwierzęcych trucheł, ale nie odezwała się
słowem.
Nikomu nie powiedział o spotkaniu z Thayą; nie dlatego, że była to tajemnica, ale ponieważ nigdy z nikim nie rozmawiał.
Następnego dnia przyniósł jej jedzenie, potem kolejnego i jeszcze kolejnego, aż w końcu zauważył, że go nie je. Mimo to
wciąż ją odwiedzał. Nie miał wiele do roboty, nie tęsknił też za innymi mieszkańcami przystani. W którymś momencie zaczęła
go uczyć posługiwania się magią.
Pokazała mu, jak mocą umysłu przekierować siłę życiową wyciekającą ze zmiażdżonej żaby, aby zabić przelatującego nad
ich głowami ptaka. Kilka dni później nauczyła go sięgać do wnętrza świni i miażdżyć jej serce, a uzyskaną w ten sposób
energią doprowadzić inną do morderczego szału.
Po jakimś miesiącu Thaya poprosiła, by przyprowadził jej dwoje dzieci. Spełnił jej prośbę. Obiecał im, że w jaskini
dostaną ciastka.
Cała czwórka wróciła do pirackiej przystani. Gdy piraci otoczyli ich, Thaya sięgnęła do serca jednego z dzieci
i zmiażdżyła je, a wtedy piraci rzucili się sobie do gardeł. Wkrótce wszyscy leżeli martwi, nie licząc rudobrodego
iberyjskiego kapitana. Sunął w ich stronę rozchwianym krokiem, krwawiąc z wielu ran i ściskając w ręce kordelas. Szczerzył
się jak wtedy, gdy tonął jego statek. Felix nie dał się dwa razy prosić, gdy Thaya zaoferowała mu drugie dziecko. Wpił dłoń
w klatkę piersiową dziewczynki, zacisnął drobne palce na jej sercu i ścisnął, a ono pękło jak dojrzały owoc. Poczuł, jak jej
energia życiowa napływa do niego przez ramię. Ujął ją siłą woli i wypełnił nią drugą rękę, którą uczynił zdecydowany gest
w stronę kapitana. Uśmiech spełzł z ust Iberyjczyka, a gdy mężczyzna padł trupem, to Felix rozciągnął usta w uśmiechu.
Thaya powiedziała, że jest bardzo zmęczona i musi się przespać, po czym nakazała mu zgromadzić zapasy na podróż. Felix
poczekał, aż zacznie chrapać, a potem znalazł głaz, uniósł go, jak mógł najwyżej, i spuścił jej na głowę. Wykorzystał pływ jej
energii życiowej, by rozerwać na sztuki kilkanaście kołujących mu nad głową mew, a potem załadował łódź i wyruszył przez
morze.
Płynąc, żuł serce Thai, które wyciął jej z piersi kordelasem iberyjskiego kapitana. Było obrzydliwe – twarde i żylaste – ale
cichy głos w jego wnętrzu podpowiadał mu, że musi je zjeść.
Część pierwsza
BRYTANIA I GALIA
56–55 P.N.E.
G
1
ROZDZIAŁ
dy poziom naniesionej potężnymi falami wody zaczął w końcu opadać, Wiosna zeszła ze wzgórza wiodącą z Żabiej
Twierdzy ścieżką. Pochyłość boleśnie nadwyrężała jej kolana, ale dziewczyna nie zwracała uwagi na ból. Ludzie wołali
do niej, ale prawie ich nie słyszała. Dobiegł ją głos Lowy, nakazującej wszystkim zostawić ją w spokoju. Gdzieś w środku
odczuła wdzięczność, ale zaraz zagłuszyła ją nieprzeparta wściekłość, która wybuchła w niej jak pożar lasu. To wszystko wina
Lowy! Stanęła pomiędzy nimi! Ona i Dug mogliby podróżować i przeżywać przygody, ale nie! Musiała się napatoczyć Lowa
i zmusić ją, by zabiła jedyną osobę na świecie, którą kochała, nie licząc matki. Dug dbał o nią i zrobił dla niej milion
cudownych rzeczy, nie chcąc niczego w zamian. Nigdy mu się nie odwdzięczyła, a teraz już tego nie zrobi, bo zginął z jej ręki.
Znalazła jego młot wsparty o kupę kamieni, która mogła niegdyś być szopą. Obuch tkwił w ziemi do połowy. Wydobyła go
z błota z głośnym mlaśnięciem, przewiesiła przez ramię i poszła dalej. Nie szukała jego ciała, bo wiedziała, że go nie
znajdzie. Wszystkie trupy zabrało morze i pewnie od razu rzuciły się na nie ptaki i ryby. Nie zważała na siąpiący deszcz, który
przerodził się wkrótce w oberwanie chmury, jakby z nieba lały się na ziemię łzy miliona żałobników, obmywając obuch
z błota i rosząc zniszczoną krainę.
Wpierw szła brzegiem morza, ale wkrótce spustoszona powodzią ziemia zaczęła ją przygnębiać – ci nieliczni, którzy wyszli
cało z kataklizmu, przetrząsali potrzaskane wraki, zanosząc się szlochem i jękiem – ruszyła więc w głąb lądu. Wędrowała cały
dzień, całą noc, cały następny dzień i dalej. Nic nie jadła, nie piła, nie zmrużyła oka. Zabiła tak wielu ludzi, że nie zasługiwała
na nic z tych rzeczy. Cały czas miała przed oczami swoją strzałę w czole Duga. W uszach brzmiały jej wrzaski dziesiątek
tysięcy mężczyzn i kobiet, których pochłonęła monstrualna fala. Nie zważała na bolące stopy. Pokryły się pęcherzami, które
zaczęły następnie pękać i krwawić. Nie czuła wrzynającego się w ciało rzemienia uwiązanego na trzonku młota.
Po kilku nocach – nie wiedziała i nie obchodziło jej, ilu dokładnie – wyszła z lasu na trawiastą nizinę. Wstawał świt.
Padła na mokrą od rosy trawę i tak leżała, czekając, aż zabierze ją śmierć. Uniosła wzrok, gdy wyczuła czyjąś obecność.
Stał nad nią jej ojciec, król Zadar, potrząsając głową z dezaprobatą wymalowaną na twarzy. Już otwierał usta, by z niej
szydzić, ale jego głos stłumiło ujadanie psa. Sadysta i Świniojeb, potężne ogary, które Dug odziedziczył po powalonym przez
siebie czempionie Zadara, Tadmanie, biegły w jej stronę z wywieszonymi ozorami. Próbowały kąsać coraz bardziej
przeźroczystego Zadara, aż ten zupełnie rozwiał się na wietrze, a gdy zniknął, psy wlepiły w Wiosnę bezrozumny wzrok,
śliniąc się obficie i merdając ogonami. Sadysta podszedł do niej, spróbował polizać po twarzy.
– Leżeć, Sadysta, zostaw ją. Ona nie lubi takich pieszczot – powiedział ktoś ze znajomym północnym akcentem. Za jej
plecami szedł Dug Fokarz. Strzała Wiosny wciąż sterczała mu z czoła, lotki drżały w rytm jego kroków.
– Ty żyjesz! – Odeszło ją całe zmęczenie i rozpacz. Poczuła nagły przypływ energii, a potem na powrót opadła z sił, kiedy
pojęła, co musi oznaczać pojawienie się Duga. – Więc ja też nie żyję?
– Gdzie tam.
– Czyli mówisz do mnie z Zaświatów, bo umrę niebawem?
– Nie, nic z tych rzeczy. Jestem wytworem twojej wyobraźni, niczym więcej. Tak naprawdę rozmawiasz sama ze sobą.
– Rozumiem. Ale jak zaraz umrę, to się zobaczymy, nie?
– Wolałbym jednak, żebyś żyła.
– Czemu? Zabiłam cię. Nie zasługuję na życie.
– Może i tak, ale ktoś musi się opiekować psami.
Świniojeb szczeknął, Sadysta gapił się pustym wzrokiem. Wiosna prawie się uśmiechnęła i odparła kpiąco:
– Jeśli mam się nimi zajmować, to zacznę od zmiany imion.
– Nie. Gadaliśmy już o tym. Nie można zmienić imienia psu. Nie wiem, czemu Tadman tak je nazwał, ale tak się nazywają
i już.
– Przecież nie żyjesz. Czemu miałabym robić, co każesz?
– Bo wpakowałaś mi strzałę w łeb, ty borsuczy worze.
Dug odwrócił się, by pokazać ostry grot wystający mu z potylicy.
– Ja nie chciałam! To wszystko wina Lowy!
Dug westchnął. Czy tylko mi się wydaje, czy jego oczy są jakby większe i bardziej brązowe, teraz gdy nie żyje? –
pomyślała dziewczyna.
– Nie, Wiosno – powiedział, kręcąc głową. – To wcale nie jej wina. Gromadząc armie w jednym miejscu, byś mogła
zniszczyć je wszystkie za jednym zamachem, uratowała nas wszystkich. No, właściwie to was wszystkich.
– Ale żyłbyś, gdybyśmy nigdy jej nie spotkali.
– Możliwe, ale wielu innych dobrych i bezradnych ludzi straciłoby życie, wielu zaś parszywych drani mordowałoby w tej
chwili tych, którzy jakimś cudem wyszli cało z kataklizmu. Nie wolno ci jej obwiniać, Wiosno. O czym doskonale wiesz, bo
przecież rozmawiasz teraz sama ze sobą.
– Gówno prawda! – zaperzyła się. – Jeśli jesteś wytworem mojego umysłu, to pewnie tej najgłupszej jego części. To
wszystko wina Lowy i już.
– Jak tam sobie chcesz. Nie zdołam cię przekonać, ale może chociaż pomogłabyś mi z psami? W końcu strzeliłaś mi
w głowę, a moje pieski będą teraz bardzo samotne.
Tym razem westchnęła Wiosna.
– No dobra. Ale to żadne „pieski” i nie życzę sobie, byś wspominał o „strzelaniu w głowę” za każdym razem, gdy będziesz
czegoś ode mnie chciał.
– Sądzisz, że się jeszcze zobaczymy?
– Powiedziałeś, że siedzisz w mojej głowie, nie?
– Ano tak.
– Więc będę cię mogła widywać, gdy tylko najdzie mnie ochota.
– Nie, jeśli teraz umrzesz, a już niewiele ci brakuje. Właściwie już wczoraj czy przedwczoraj powinnaś była umrzeć
z pragnienia. No i głód też ci nie służy. Zbieraj się więc i znajdź coś do picia i do jedzenia, im szybciej, tym lepiej, bo moje
psy będą zdane na siebie, biedactwa. W lesie u stóp tego wzgórza jest strumień. Na twoim miejscu bym tam poszedł.
– Z chęcią. Przenieś mnie tam za pomocą magii i będę piła, aż pęknę. Albo może wyczaruj mi od razu kufel piwa?
– Wyczaruj? Nie, nie, nie. Czy ty w ogóle rozumiesz, jak to działa?
– Co masz na myśli?
Dug pokręcił głową.
– I to niby ty jesteś ta bystrzejsza. Słuchaj uważnie: cała twoja magia pochodziła ode mnie, a ty mnie zabiłaś. Nie winię cię,
żeby było jasne. Musiałaś to zrobić, żeby zebrać dość mocy, by zatopić tamtą pierdoloną wyspę i stworzyć falę, którą Llyr
mógłby się przechwalać przez stulecia. Ale teraz mnie już nie ma i nie ma też twojej magii. Będziesz musiała pójść nad
strumień pieszo, jak wszyscy, i bez dąsania się.
Wiosna niemal zemdlała na samą myśl o tym, że musi wstać i gdzieś iść.
– Chyba nie dam rady nigdzie pójść.
– Więc będziesz musiała pełzać. Nie bój nic, dasz radę! – Mrugnął do niej, a potem zniknął.
Wiosna rozwarła powieki. Promienie słońca wbiły jej się w mózg jak rozżarzone sztylety. Kiedy z zasnuwającej jej wzrok
mgły wyłonił się zarys rzeczywistości, zobaczyła, że do lasu ma kawał drogi. Ani myślę pełznąć jak glizda, pomyślała. Mam
swoją godność. Będę szła na czworakach.
Podźwignęła się na łokcie i kolana i ruszyła przed siebie. Jakaś część jej umysłu błagała ją, by się poddała, przylgnęła do
ziemi i po prostu umarła, ale Wiosna nie dawała jej posłuchu i dalej sunęła po śliskiej trawie, odpychając się mokrymi od
rosy łokciami i kolanami. Gdy dotarła do linii drzew, przed jej oczami rozkwitła ciemność. Na moment straciła rozeznanie;
odniosła wrażenie, że raptem zapadła noc, a dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że to zawodzi ją wzrok. Jej świadomość
balansowała na skraju przepaści. Ręce ugięły się pod nią i rozsunęły, uderzyła twarzą o ziemię, zamknęła oczy. Nigdy nie
odczuła tak dojmującej ulgi. Nic się przecież nie stanie, jeśli chwilę odsapnie, prawda? A nawet gdyby miała tu umrzeć – co
z tego? Psy chyba zrozumieją, są dość duże, by same się o siebie zatroszczyć. Jak się ma tak szpetne pyski, pomyślała
złośliwie, zwierzyna chyba pada trupem na sam widok...
– Wiosna, pobudka! – zawołał głos z północnym akcentem, wyrywając ją ze snu.
No dalej, powiedziała sama do siebie. Próbowała zmusić ciało do dalszego czołgania, na próżno. A więc jednak przyjdzie
mi pełzać, pomyślała.
Wpiła łokcie i kolana w rozmiękły grunt, a potem pchnęła z całych sił, torując sobie drogę w cieniu pośród ściółki. Zdołała
unieść głowę i dostrzec przyglądającego się jej z pobliskiego pnia kosa. Ptak przekręcił główkę, wyraźnie zaciekawiony.
Otworzyła usta, by kazać mu spadać – nie zamierzał pomóc, siedział tylko jak kura na grzędzie – ale gardło miała suche jak
pieprz i zdołała tylko wyrzęzić coś niezrozumiale. Nie żeby kos zrozumiał, nawet gdyby przemówiła z dykcją barda.
W końcu dotarła nad wąskie koryto strumienia.
Stoczyła się z brzegu, bezwładna jak trup, i zanurzyła twarz w wodzie. Błoto zgrzytało jej w zębach i zatykało nos.
Ojej, pomyślała. Cóż za ironia. Dziewczyna, która utopiła tysiące ludzi, sama utonie w strumyku po kostki. Z trudem
odchyliła głowę, tak by pod powierzchnią zostały tylko usta. Łykała haustami zimną, pyszną, błotnistą wodę. Wkrótce nabrała
dość sił, by wsunąć do rzeczki resztę ciała, przejść do klęku i pić ze złączonych dłoni.
Minęło sporo czasu, nim udało jej się w końcu dźwignąć na nogi. Drżąc z zimna i wysiłku, dotarła chwiejnym krokiem do
krzewu jagód.
Dwa dni później młoda łuczniczka wyłoniła się zza sklepienia wzgórza i poszła traktem do farmy Duga, dźwigając na lewym
ramieniu jego młot, obłożony mchem i owinięty tkaniną, by nie wrzynał się jej w ciało. Prawe ramię obłożyła kompresem, by
złagodzić obtarcia.
Owce Duga podbiegły do ogrodzenia, becząc z wyrzutem. Ale, co dziwne, nie było ani śladu psów. Spodziewała się, że
durne psiska jak zwykle natychmiast do niej przybiegną i przywitają ujadaniem, ale Sadiego i Świnia nigdzie nie było widać.
Czyżby przygarnął ich ktoś z pobliskiej wioski?
Minęła budynek gospodarczy i znalazła się na podwórzu Duga. Podwórze Duga... Żal sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu,
ale zagryzła zęby i kazała sobie przestać się mazać. Później opłacze Duga. Teraz ma coś do zrobienia. Musiała odnaleźć psy,
nakarmić kurczaki, zebrać miód, pocieszyć osierocone owce i...
– Hmm! – odchrząknął ze słyszalną intencją ktoś za jej plecami.
Pięciu mężczyzn, wszyscy w brytyjskich kamizelach i tartanowych spodniach, które niezupełnie dobrze na nich leżały, jakby
pożyczyli je od kogoś lub ukradli. Dwie kamizele były dziurawe i poplamione krwią. Fakt ten rozwiewał wszelkie
wątpliwości co do tego, jak skończyli ich poprzedni właściciele. Mężczyźni mieli włosy przystrzyżone na rzymską modłę, co
jednak samo w sobie nie było niczym niezwykłym, bo wielu Brytów tak się teraz czesało. Każdy miał przy pasie krótki,
obosieczny miecz, jakim walczyli legioniści, co było nieco bardziej niezwykłe, ale wciąż nie nadzwyczajne. Brytowie
ostatnimi czasy lubili się wzorować na Rzymianach. Ale ci tutaj wyglądali jakoś obco – ich skóra, oczy, postawa, zacięcie ust.
Wiosna z każdym uderzeniem serca nabierała pewności, że są Rzymianami. Pytanie tylko, co pięciu Rzymian robi w chacie
Duga, do stu tysięcy borsuczych dup?
Wyglądali na twardzieli, wyjąwszy może tego w środku, który plasował się na drugim miejscu, zaraz za druidem Robakiem,
w rankingu najcudaczniejszych postaci, jakie Wiosna widziała na oczy. Był niespotykanie wysoki i masywny,
z nieproporcjonalnie małą główką. Z opalonej, pomarszczonej twarzy spoglądały na nią dwa czarne punkciki oczu. Pomimo
absurdalnej powierzchowności miał minę człowieka, który samego siebie traktuje śmiertelnie poważnie. Podejrzanie czarne
włosy, jak na kogoś w tym wieku, natłuścił, odgarnął z czoła ciemnego jak wyprawiona skóra i związał w opadający na plecy
koński ogon.
Rozejrzała się wokoło. Wciąż ani widu, ani słychu po Świniu i Sadim. Nawet kurczaki, które zwykle dreptały po
dziedzińcu – choć Dug robił, co mógł, by nauczyć je dreptać wszędzie, byle nie na dziedzińcu – poszły grzebać w ziemi gdzie
indziej. Wiosna wiedziała, że za nic nie zdoła dobiec do drzwi ani do okna, dopadną ją za trzy kroki. Mogłaby próbować
uciekać główną bramą, gdyby nie to, że stali jej na drodze. Mieli ją w garści. I znikąd pomocy.
Nie mogła walczyć z pięcioma naraz. Gdyby mieli dość przyzwoitości, by biec na nią z kilkuset kroków przez równinę,
i gdyby ona miała przy sobie łuk i strzały, wystrzelałaby ich jak kaczki i nawet by się nie spociła, ale jej łuk tkwił oparty
o ścianę w Żabiej Twierdzy, a ich miała przed nosem. Dysponowała jedynie młotem Duga, który ledwie mogła unieść, a co
dopiero nim walczyć. Może poradziłaby sobie z jednym. Ale z pięcioma... Będzie musiała jakoś się z tego wykaraskać.
– Po pierwsze, chciałabym, żebyście wiedzieli – powiedziała z uśmiechem, zastanawiając się, czy rozumieją po brytyjsku –
że wszyscy macie mordy jak pożar lasu gaszony dłutem. Słyszałam, że Rzymianie twarzowcami nie są, ale gdybym miała
świnie o waszych ryjach, namalowałabym im twarze na dupach i prowadziła przez miasto tyłem.
Czterech nie zrozumiało jej słów, ale oczy dryblasa zwęziły się do dwóch poziomych szczelinek. Uniósł miecz.
– A po drugie – dodała prędko – oświadczam niniejszym, że się poddaję. Jeśli przyszliście tu kraść, kradnijcie na zdrowie.
Nie mam zamiaru was powstrzymywać. Jeśli szukacie niewolników, będzie ze mnie wspaniała niewolnica: uległa, wesoła,
staranna i w ogóle. Jeśli chcecie okraść farmę, a mnie zniewolić, nie krępujcie się. Na pewno tacy mądrzy Rzymianie jak wy
zdają sobie sprawę, że więcej jestem warta nieuszkodzona.
Ten wysoki i gruby uśmiechnął się obleśnie. Strach narastający w żołądku Wiosny podszedł jej do samego gardła.
– Nie przyszliśmy tu kraść ani by cię zabrać – powiedział w języku galijskim, który był bardzo podobny do brytyjskiego,
z akcentem twardziela cierpiącego na katar sienny.
– No to świetnie – odpowiedziała Wiosna. – W takim razie może wejdźcie do środka, dam wam coś do zjedzenia, a potem
pomoglibyście mi szukać psów i...
– Przyszliśmy tu, by cię zabić – wszedł jej w słowo ten wysoki.
Wiosna przełknęła ślinę.
– Rozumiem. A czemu, jeśli wolno spytać?
– Tego nie wiem – odparł – ale dobrze nam zapłacono, a kiedy pokażemy zleceniodawcy twojego trupa, zapłaci nam
jeszcze więcej. O wiele, wiele więcej.
– A dokąd macie zabrać mojego trupa?
Wiosna zacisnęła dłonie na trzonku młota. Dug rozwaliłby ich wszystkich jedną ręką, pomyślała. Dug, pomóż mi, prosiła
w myślach. Ale Dug nie odpowiedział.
– Do Galii.
– A do kogo w Galii?
– Nie mam pojęcia, naprawdę. Do kogoś bogatego i bardzo ważnego, bo tylko grube ryby wynajmują najemników i tylko
bogaczy stać na mnie.
– Moje ciało będzie w o wiele lepszym stanie, jeśli dostarczycie mnie do Galii żywą – podsunęła dziewczyna. – Obiecuję,
że będę je dobrze odżywiać i że nie będzie nikomu zawadzać.
Olbrzym zarechotał.
– Wierz mi, że wolałbym cię zachować przy życiu choć trochę dłużej. Jesteś śmieszna i przypominasz mi dwie moje córki.
Ale jeśli zabijemy cię tu i teraz, prawdopodobieństwo, że nam uciekniesz, bardzo zmaleje.
– No tak, nie sposób się nie zgodzić... – Wiosna wytężyła umysł i zdjęła młot z ramienia. Na gromy Teutatesa, ależ ciężkie
cholerstwo. – Czyli nie obejdzie się bez walki, no nie? Musicie wiedzieć, że jestem bardzo dobra w te klocki. Sugeruję,
byście wzięli nogi za pas. Przyrzekam, że nikomu nie powiem, że tu byliście i że stchórzyliście. Ani pary z gęby, słowo
honoru.
Herszt uśmiechnął się i kiwnął na dwóch mężczyzn po swojej prawej. Unieśli miecze i ruszyli na nią.
R
2
ROZDZIAŁ
agnall Owczy Król na powrót znalazł się w namiocie dowódczym, wolnym już – bogom dzięki – od upierdliwego
Decymusa Juniusza Brutusa, którego zwolnił ze stanowiska Juliusz Cezar. Ubrani na czarno pretorianie o kamiennych
twarzach wpuścili go do środka. Ledwie zauważalne rozszerzenie powiek powiedziało Ragnallowi, że Cezar zauważył jego
pojawienie się w namiocie. Świeżo upieczony Rzymianin, który był niegdyś Brytem, wiedział, że jest to znak, by czekał.
Ku zdumieniu Ragnalla generał wydawał się zupełnie nieporuszony tym, że monstrualna fala pozbawiła go całej floty. Po
prostu rozkazał galijskim szkutnikom i niewolnikom zbudować kolejną, jeszcze większą od poprzedniej, oznajmił wszem
wobec, że i tak nie planował ruszyć na Brytanię szybciej niż w przyszłym roku, po czym posłał swoje legiony, by grabiły
północno-zachodnią Galię, niewoląc każdego napotkanego Weneda – mężczyzn, kobiety i dzieci – który ocalał z bitwy
morskiej, i zabijały każdego, kto im się sprzeciwi.
Ragnall stał w rozpościerającym się nad jego głową niby olbrzymia grota namiocie i przysłuchiwał się Cezarowi, który
dyktował skrybom oficjalną wersję bitwy morskiej. Pominął flautę i gigantyczne fale. W wersji Cezara Brutus zwyciężył
galijskich żeglarzy dzięki strategii i bosakom do przecinania takielunku. Po bitwie, dyktował, zabił dla przykładu wszystkich
sprzeciwiających mu się wenedzkich władców, a resztę posłał w niewolę.
Jak zwykle Cezarowi nie chodziło o prawdę, ale o to, by utrzymać poparcie Rzymu. Początkowo nie podobało się to
Ragnallowi, ale teraz żywił przekonanie, że szerzenie rzymskiej cywilizacji w świecie jest jego najpierwszym
i najważniejszym obowiązkiem. I jeśli nie sposób osiągnąć tego celu inaczej niż poprzez oszukiwanie obywateli Rzymu, którzy
nie rozumieli wojny, oraz stosowanie brutalnych i okrutnych metod – a nawet czarnej magii – to należało tak postępować i już.
Nie da się zrobić mąki, nie młócąc ziarna.
Gdy głównodowodzący skończył dyktować ostatni passus, ogłosił, że udaje się na inspekcję wart, i wskazał na Ragnalla, by
mu towarzyszył.
– Cezar prosi, byś raz jeszcze opowiedział mu o swoim ojcu – rzekł Cezar, gdy wyszli z namiotu.
Na wpół biegnąc, by dorównać dziarskiemu krokowi Cezara, Ragnall opowiedział mu, jak znalazł swojego tatę, Krisa
Owczego Króla, władcę Boddingham, oraz całą swoją rodzinę zabitą przez Zadara, króla Maidun. Zaczął mówić, jak się
wtedy poczuł, jak to wydarzenie zmieniło go z chłopca w mężczyznę, który lepiej niż inni rozumie cele przyświecające
generałowi, gdy raptem Cezar wszedł mu w słowo:
– Jesteś więc królem Boddingham?
– Czy...
– Tron jest w Boddingham dziedziczny, zgadza się? Po linii męskiej?
– No cóż, nie tylko męskiej...
– Jesteś jedynym żyjącym potomkiem Owczego Króla, zgadza się?
– Tak...
– A zatem jesteś królem Boddingham. A po władcy plemienia, które zabiło twoich ludzi i zagarnęło ziemię, po tym królu
Zadarze, tron odziedziczyła królowa Lowa?
– Właściwie wcale nie odziedziczyła. Zabiła go, ale nie chciała objąć tronu. To ludzie...
– Odpowiedz na pytanie Cezara, Ragnallu. Czy Lowa jest królową plemienia Maidun?
– Tak. – Maidun to właściwie nie plemię, tylko, jak w przypadku Armoryki, skupisko kilku miast, wiosek i plemion, lecz
Ragnall znał już Cezara na tyle, by wiedzieć, że nie powinien wdawać się w szczegóły. Bywały chwile, że fascynowały go
detale, a Ragnall mógł opowiadać o nich godzinami, ale już jakiś czas temu zorientował się, że aby dogadać się z Cezarem,
należy czytać jego nastrój i się do niego dostosować. No i – rzecz jasna – zgadzać się ze wszystkim, co wódz mówił.
– Mówiłeś też, że to właśnie ta Lowa posłała owych troje Brytów, aby wspomogli Galów w rebelii... Jak oni się nazywali?
– Atlas Agryppa, Carden Nancarrow i Chamanca... Nie znam jej pełnego imienia. Chyba po prostu Chamanca. – Nie było
sensu wspominać Cezarowi, że dwoje z nich właściwie nie jest Brytami.
– A więc Maidun, plemię, które zabiło twoją rodzinę i odebrało ziemię, wysłało również ludzi do Galów, by podjudzić ich
do wzniecenia buntu przeciw Rzymowi, zgadza się? Połącz jedno z drugim, Ragnallu, a okaże się, że jest w twoim interesie
zwrócić się do Rzymu o pomoc w odzyskaniu twojego królestwa. – Cezar przystanął obok wysokiego drzewa, rzucił okiem na
punkt obserwacyjny osadzony w jego konarach, rozejrzał się wokoło, skinął głową i wznowił marsz. – Zważywszy na twoją
nieocenioną pomoc w kampanii galijskiej, Rzym winien czuć się zobowiązany ruszyć Boddingham z odsieczą. Tak jest, jesteś
obalonym brytyjskim królem, który sprzymierzył się z Rzymem i który powalił germańskiego tyrana Ariowista. Ocaliłeś wielu
Rzymian, czyniąc użytek z własnego sprytu i wpędzając wroga w jego własne sidła w bitwie przeciwko Nerwiom. Co więcej,
bogowie z pewnością chcą ujrzeć, jak królowa Lowa odpowiada za zbrodnie, których się dopuściła. Pozwolili jej na pasmo
sukcesów i zwlekali z ukaraniem, aby tym boleśniej odczuła porażkę. Nie zapominajmy też, że wielu buntowniczych galijskich
wodzów uciekło do Brytanii...
– Doprawdy?
– Mam powody, by przypuszczać, że owszem. Widzieliśmy już brytyjskich żołnierzy walczących w szeregach Galów. Ilu
jeszcze do nich dołączy? Senatorom, trybunom i obywatelom spodoba się to, że wywieramy pomstę na tych, którzy ośmielają
się atakować Rzym, że nie pozwalamy im się zapuszczać na nasze ziemie i że pomagamy brytyjskiemu królowi – przyjacielowi
Rzymu – odzyskać utracony tron. Dziękuję ci, Ragnallu. Oddal się teraz, lecz pozostań w pobliżu. Cezar wkrótce powróci do
Rzymu, ty zaś będziesz mu towarzyszył.
Cezar ruszył przed siebie. Ragnall odprowadził go wzrokiem i się uśmiechnął. Wracam do Rzymu! Oby na jak najdłużej.
Minioną zimę spędził w zasranej Galii, gdzie wszystko chciało go zabić. Radował się na myśl o powrocie do miejsca, gdzie
jak nigdzie indziej czuł się u siebie, gdzie czuł się szczęśliwy.
Wrócił do obozu. Cezar miał rację; chłopak nie mógł uwierzyć, że jemu samemu nigdy nie przyszło to do głowy. Zawsze
uważał, że gdy Zadar zniszczył Boddingham, pozbawił też jego ojca praw do korony, a samego Ragnalla prawa do jej
odziedziczenia. Ale oczywiście nie miał takiej mocy. Wcielił ziemie Boddingham do Maidun, a więc wraz ze śmiercią Zadara
Maidun winno zwrócić je prawowitym właścicielom. Innymi słowy, Lowa zobowiązana była zwrócić Boddingham
Ragnallowi. Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślał? Może właśnie dlatego wysłała go do Rzymu? By nie domagał się
swojej własności? Właściwie Lowa nie mogła przecież rościć sobie żadnych praw czy to do Boddingham, czy do Maidun, czy
do czegokolwiek. W jej żyłach nie płynęła królewska krew, była zwykłym żołnierzem. Kiedy więc umarł Zadar, najlepszym
kandydatem do objęcia władzy nie tylko nad Boddingham, ale i nad Maidun, był on, Ragnall! Lowa może i wywodziła się
z gminu, ale cwana to ona była...
Nieważne, postanowił w końcu. Wszystko jest jeszcze do załatwienia. Kiedy Rzymianie dotrą do Brytanii, strącenie Lowy
z jej bezpiecznej grzędy stanie się kwestią kilku godzin, a wtedy Ragnall powróci na tron Boddingham, a kto wie, czy – jeśli
dobrze to rozegra – nie zdobędzie o wiele więcej.
R
3
ROZDZIAŁ
zymianin z lewej rzucił się na Wiosnę, celując mieczem w bok szyi.
Krzyknęła i próbowała zasłonić twarz ręką, pozwalając młotowi obrócić się obuchem w dół, tak by zakończony
szpikulcem trzonek stanął na sztorc. Rzymianin przystanął, wyraźnie rozsmakowany w jej przerażeniu, a potem wyprowadził
kolejny cios. Wiosna zrobiła unik, wtłoczyła mu kolec w brzuch, wyrwała, obróciła obuchem do góry i silnie uderzyła od dołu,
druzgocząc mu żuchwę i wybijając zęby. Padł jak długi. Wykorzystując nadany broni impet, szarpnęła nadgarstkiem,
zmieniając tor lotu guzowatej metalowej głowni, i spuściła ją na głowę kolejnego legionisty. Gdy padał na ziemię,
wykorzystała jej pęd, by zamienić zakreślony obuchem łuk w potężny cios na odlew. Dowódca był szybki, ale gdy jego miecz
spadał na nią niczym grom, zdołała w ostatniej chwili wytrącić mu go obuchem z ręki, a potem wyrżnęła go młotem w twarz.
Zatoczył się i zwalił na ziemię.
Wiosna doszła do wniosku, że młot Duga wcale nie jest taki ciężki, kiedy walczy się na śmierć i życie.
Dwaj pozostali Rzymianie wlepili w nią wybałuszone oczy. Jednemu miecz wyślizgnął się z ręki. Schylił się niezgrabnie,
by go podnieść. Wiosna zrobiła krok naprzód, unosząc broń. Legionista zrezygnował z dalszej walki, okręcił się i zwiał gdzie
pieprz rośnie.
– Zostaliśmy ty i ja – powiedziała Wiosna do ostatniego z Rzymian, kręcąc młynki młotem, który znowu wydał jej się
strasznie ciężki. Już długo nie wytrzyma, lada moment opadnie z sił.
Legionista ogarnął wzrokiem swoich pokonanych kamratów.
– Skąd u ciebie ta szybkość? – spytał.
– Stawaj, to ci pokażę – odrzekła, puszczając mu oko. Rzuciła młot obuchem na ziemię, starając się, by przeciwnik nie
zorientował się, że nie może go już dłużej dźwigać. Przez uderzenie serca zdawało się, że mężczyzna zdecyduje się przypuścić
atak na rozbrojoną dziewczynę, ale gdy zerknął na pokonanego dowódcę, zaraz zmienił zdanie i rzucił się do ucieczki w ślad
za swoim towarzyszem ścieżką wiodącą na klif.
– Lepiej byś zrobił, uciekając w drugą stronę – krzyknęła za nim Wiosna. – Ta ścieżka...
Nagle usłyszała szczekanie. Znikąd na drogę wypadły Sadi i Świnio i puściły się pędem za mężczyzną.
Opadła na pokreślonym śladami siekiery pniu do rąbania drzewa. Życie, pomyślała, jest takie dziwne. Siedziała tutaj, pod
domem Duga, na pniu, gdzie jeszcze niedawno rąbał drewno na opał, obok trzech martwych Rzymian. Powinnam być tak
nieszczęśliwa, jak to tylko możliwe. Zamiast tego czuła zadowolenie. Ależ wymachiwała tym młotem! Sama nie mogła się
sobie nadziwić. To nie była magia, zupełnie nie odczuła tej nagłej i niespodziewanej lekkości w walce, jaka ogarniała ją za
dawnych dni. Było raczej tak, jakby odziedziczyła po kimś tę zdolność – a więc najpewniej po Dugu. Nigdy nie spotkała
innego wojownika, który walczył młotem. To by oznaczało, że jakaś część Duga żyje w niej, i ta myśl sprawiła, że uśmiech
wykwitł na jej twarzy. Popatrzyła na martwych Rzymian i znowu ogarnął ją smutek. Miała dość śmierci. Wszyscy ci ludzie –
armie, które zgromadziły się pod Żabią Twierdzą, i ci rzymscy najemnicy – przybyli tutaj, by mordować, a więc zasłużyli na
to, co ich spotkało... Ale czemu nie mogli po prostu zostać w domu i cieszyć się życiem? Budować przydatne rzeczy,
opiekować się zwierzętami, wznosić tętniące życiem wioski, wędrować po lesie, polować na dziki, słuchać śpiewu ptaków –
czemu nie mogli robić tego wszystkiego i wielu innych rzeczy lepszych od walki i mordu?
Weszła do domu, głowiąc się nad tym, co zrobić z ciałami. Odłożyła młot i poszła do pokoju, który zbudował dla niej Dug.
Stanęła w drzwiach. Zanim opiekun ruszył do swojej ostatniej bitwy, położył na jej łóżku nowy tartanowy koc i skorzystał
z koła garncarskiego, wbrew jej przewidywaniom, że nigdy nawet nie tknie go palcem, by ulepić dla niej misę, którą następnie
postawił na półce pod oknem i wypełnił suszonymi kwiatami. Powiodła wzrokiem od koca do miski i z powrotem. Wyobraziła
sobie, jak dobiera kwiaty specjalnie dla niej, jak zbiera je na łące i suszy przy palenisku. Jej twarz wykrzywiła się, ramionami
wstrząsnął dygot. Stała, zanosząc się łzami.
Lowa z trudem wstrzymywała łzy. Pękła, gdy weszła do chaty, która wciąż pachniała Dugiem. To przez ciążę, wmawiała sobie,
te dziecinne huśtawki nastrojów. To i codzienne wymioty, wcale nie mniej wkurzające. I nabrzmiałe, obolałe piersi. Ta jedna
rzecz miała sens, w końcu gromadził się w nich pokarm dla dziecka, ale po cholerę te ciągłe mdłości? Czy dziecko rozwija się
tym lepiej, im gorzej czuje się matka? Czy nie sposób wydać na świat zdrowego potomka, nie rzygając jak kot? Czy krosty, ból
pleców i permanentne, otumaniające zmęczenie również w jakiś tajemniczy sposób wspomagały rozwój płodu? Bóg
odpowiedzialny za sprowadzanie dzieci na świat musiał bardzo nie lubić kobiet, pomyślała.
Potrząsnęła głową. Dopiero co wróciła do Maidun, a już musiała wyruszać. Należało złożyć wizytę sojusznikom i objechać
włości. Fale na południowym wybrzeżu Brytanii nie były tak wysokie jak te na zachodzie. Przed przypływem zawsze miał
miejsce odpływ, ludzie wiedzieli więc, kiedy należy zabrać rodziny i dobytek nieco dalej od morza. Nie mogli jednak zabrać
ze sobą upraw, a te ulegały zniszczeniu, potrzebowali więc jej pomocy. Trzeba było oszacować, ile żywności zgromadzonej
w głębi lądu można przeznaczyć na pomoc dla mieszkańców wybrzeża.
Musiała też pomyśleć o odbudowie armii. Iryjczycy i Fassyci wybili trzy czwarte jej piechoty, należało więc zwerbować
nowych rekrutów i natychmiast przystąpić do musztry, aby przygotować ich na najazd Rzymian, którzy gromadzili się za
morzem w Armoryce. Było to zadanie nie do wykonania. Mężczyźni i kobiety polegli w ostatnich bitwach zabrali ze sobą do
grobu lata intensywnego treningu. Pozostali przy życiu z trudem podołaliby karczemnej bójce, a co dopiero stawili czoła armii,
która podbiła niezliczone wojownicze plemiona Galii w zaledwie dwa lata. Ale musiała spróbować.
Wychodząc, złapała spojrzeniem wsparty o drzwi chaty łuk Wiosny. Przywiozła go tutaj z Żabiej Twierdzy. Nie widziała
Wiosny od dnia, w którym przez wybrzeże przetoczyły się monstrualne fale, ale zgadywała – a przynajmniej miała nadzieję –
że znajdzie dziewczynę na farmie Duga. Była taka młoda, a już zabiła dziesiątki tysięcy ludzi. Musiało się to na niej odbić –
i to bardzo. Na psychice Lowy by się nie odbiło – skurwielom dawno zbierało się na bęcki – ale Wiosna była o wiele
wrażliwsza. Wszyscy w Maidun gadali o Wiosennym Przypływie, olbrzymich falach, które za jednym zamachem pochłonęły
armie Dumnonii, Murkanii i Iru, łącznie z olbrzymami z Fassent. Mówiło się, że dziewczyna wywołała przypływ, zabijając
Duga, może więc lepiej, by Wiosna jakiś czas spędziła na farmie, zanim sprawa nie przyschnie.
Lowa postanowiła wysłać do Wiosny kogoś z łukiem, aby pokazać, że o niej myśli i nie wini jej za śmierć Duga. Potem
zamierzała pojechać do dziewczyny sama, gdy tylko będzie to możliwe. Najchętniej wyruszyłaby od razu, by jak najszybciej
pocieszyć przyjaciółkę – właściwie przybraną córkę – ale po prostu nie mogła. Była królową, miała ludzi do wykarmienia
i armię do odbudowania.
Statek kupiecki przybił wreszcie do brzegu. Chamanca pojęła, że fale uderzyły w Brytanię z tą samą niszczycielską mocą co
w Galię. Kamienne nabrzeże przetrwało, tu i ówdzie ocalało kilka łodzi, ale samo miasto zostało zmiecione z powierzchni
ziemi. Bogata zabudowa wybrzeża stanowiła świadectwo fortuny, jaką zbił Zadar na handlu niewolnikami; wznosiły się tu
monumentalne, ociekające bogactwem budynki i rzeźbiony posąg boga mórz Llyra. Wszystko to było obliczone na efekt i miało
krzyczeć do patrzącego: „Tutaj panuje dobrobyt!”. I wszystko legło w gruzach. Kataklizm przetrwały nieużywane od dawna
zagrody dla niewolników i kilka kamiennych magazynów, których dachy jednak nie oparły się falom, a z jednego z nich
sterczał okręt. Tubylcy zaczęli już odbudowywać miasto wokół tych niezłomnych budowli. Jak na razie efekt ich starań
stanowiło skupisko pochylonych ruder z rozpiętym pomiędzy nimi dziwnym skórzanym żaglem. Gdy Lowa zakazała handlu
niewolnikami, ustał dopływ pieniędzy, istniała więc niewielka szansa, że miasto wróci do dawnej świetności. Może to
i lepiej, pomyślała Iberyjka. Nie darzyła niewolników współczuciem – głupcy, którzy dali się komuś zniewolić, zasługiwali na
wszelkie nieszczęścia, które ich spotykały – ale przechwalanie się fortuną, która pochodziła z handlu innymi ludźmi, stroszenie
barwnych piórek, jakby miało się powód do dumy, uważała za skurwysyństwo.
– Kapitanie? – zawołał któryś z załogantów. – Kapitanie Jerversie? Gdzie się podziewa kapitan?
– Chyba jest w kajucie! – odkrzyknął ktoś inny.
Chamanca uznała to za dobry moment, by przesadzić burtę i rozpłynąć się w powietrzu. Wkrótce znajdą Jerversa. Leżał
w swojej kajucie, nieprzytomny, bez kilku zębów i kilku pint krwi. Poszła tam, gdy tylko dostrzegła w oddali port, aby
zapłacić mu za przewóz, ale ten spasiony głupiec zaczął się domagać więcej i rzucił na nią z kordelasem, gdy kazała mu się
wypchać. Chamanca była mu za to wdzięczna, bo doskwierał jej głód.
Nie zawracała sobie głowy szukaniem wierzchowca. Był jasny, rześki, letni dzień, a po ostatnim posiłku rozpierała ją
energia. Piesza wędrówka do Maidun po całym dniu i nocy na pokładzie statku wydawała się wyjątkowo zachęcającą
perspektywą.
Gdy opuszczała miasto, przyłączył się do niej na trochę jakiś chłopiec. Był to gadatliwy mały koleżka, który uparł się, by
opowiedzieć jej ze wszystkimi szczegółami o bitwie pod Żabią Twierdzą i o Wiosennym Przypływie, który rozbił wraże armie
i uratował Maidun.
– Co to za Wiosenny Przypływ? – zaciekawiła się Chamanca.
– Tak nazwali tę wielką falę. Przywołała ją potężna czarodziejka imieniem Wiosna.
Wysłuchała opowieści szkraba, a potem dała mu monetę, by się odczepił. Chciała o czymś pomyśleć, nim pokona ostatnie
kilka mil do Maidun. Była rozdarta wewnętrznie. Niosła do Maidun wieści o śmierci Cardena Nancarrowa. Był bardzo
lubiany, nie bez powodu. Był porządnym facetem, który umarł, by umożliwić jej ucieczkę. Jego matka, zbrojmistrzyni Elann
Nancarrow, będzie zdruzgotana, nawet jeśli tego nie okaże. Chamanca zabiła jej młodszego syna Weylina na rozkaz Zadara,
więc nie ponosiła za to winy, ale rozumiała, że pogrążona w żałobie matka może obwinić ją o śmierć jego i Cardena. Źle
ukierunkowana nienawiść zrozpaczonej matki zwykle w ogóle by jej nie obeszła, ale w Elann było coś takiego... Prawie się
nie odzywała, niemal w ogóle nie okazywała emocji, ale wyrabiała najlepszą broń, jaką Iberyjka kiedykolwiek widziała.
I było coś jeszcze – biła od niej jakaś cicha energia, tak jak żar bije od paleniska.
Chamanca nie cieszyła się więc na rozmowę z nią. Z drugiej strony odkryła, że coraz bardziej tęskni za Atlasem Agryppą.
Ostatnią podróż do Galii odbyła z samym Cardenem. Początkowo cieszyła się, że to jej powierzono dowództwo nad misją,
a nie temu nudziarzowi Atlasowi, który został w Brytanii, by szkolić żołnierzy maiduńskiej armii. Nie upłynęło wiele czasu,
a zaczęła żałować, że go z nimi nie ma. Nie dlatego, że potrzebowała pomocy w walce z Rzymianami – świetnie radziła sobie
z tymi knypkami sama – ale... No, nie była właściwie pewna, o co jej chodziło, ale chodziło jej o to bardzo. Po prostu za nim
tęskniła.
P
4
ROZDZIAŁ
odobno wszystko trwało krótko. Ale nie dla Lowy. Większość kobiet, u których zasięgała języka, przestrzegała ją, że
poród to nic przyjemnego, a niektóre mówiły, że to doświadczenie piękne i tak dogłębnie naturalne, że ból nie wywołuje
cierpienia, tylko sprawia, że kobieta czuje, że żyje. Żywiła nadzieję, że racja jest po stronie tych drugich, ale teraz była pewna,
że albo kłamały, albo miały źle w głowie. Nie było nic pięknego w wypychaniu na świat tego małego drania z waginy, której
o mało co nie rozdarł na strzępy, a zamiast czuć, że żyje, miała raczej wrażenie, że lada moment umrze z bólu. Nie bolało co
prawda tak bardzo jak podczas tortur, którym poddała ją murkańska królowa Pomaxa, ale prawie.
Jej samopoczucia nie poprawiało też to, że cały poród odbył się na oczach Robaka. Ze wszystkich ludzi na świecie do
pomocy przy porodzie za każdym razem wybrałaby właśnie jego, ale obawiała się, że teraz, gdy widział ją w najgorszym
momencie – gdy miotała wokół najbardziej plugawe przekleństwa, jakie przyszły jej na myśl, i lżyła ohydnie, kogo popadło,
szamocząc się w skrwawionej pościeli jak targany drgawkami szubienicznik – nie będzie w stanie spojrzeć mu w oczy.
Dziecko złożone na jej piersi poruszyło się. Przez krótką chwilę opadł ją strach, że przebudzi się i zacznie wyć, ale –
bogom dzięki – drzemało dalej.
– Wszystko w porządku? – spytał Robak, zajrzawszy do dobrze nagrzanej i oświetlonej chaty. Na zewnątrz ciął mróz,
a jednak druid nie miał na sobie nic poza swoimi wysłużonymi tartanowymi portkami, skórzaną kamizelą i całym mnóstwem
ozdób i błyskotek, które zatopiłyby niewielki statek handlowy.
Lowa namyślała się chwilę. Nie, było kurewsko daleko od porządku. Była obolała i nie darzyła płomiennym uczuciem
maleńkiego, okutanego w koce człowieczka, który spoczywał na jej piersi. Czuła coś zupełnie innego od tego, o czym paplały
jej te rozkochane w życiu matule – i nie było w tym nic z wszechogarniającej miłości matki do dziecka. Lowa nie podawała
w wątpliwość ich słów – kto wie, może i faktycznie zakochały się w swoich dzieciach od pierwszego wejrzenia – ale ona
sama czuła jedynie frustrację. Bo tkwiła w chacie jak kołek, a mogłaby w tym czasie szkolić żołnierzy.
– Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak dobrze – odrzekła.
Robak mrugnął do niej.
– Świetnie się sprawiłaś. Wylazł z ciebie jak po masełku, nawet się specjalnie nie rzucał. Widziałem w życiu mnóstwo
dzieci. Przystojniacha, trzeba przyznać. Skóra zdarta z mamusi. Myślałaś nad imieniem?
– Myślałam – odparła.
R
5
ROZDZIAŁ
agnall szedł sprężystym, chwackim krokiem przez tłum na Via Sacra, chłonąc wzrokiem świątynie i barwione statuy
spoglądające na niego z dachów.
– Nikt już w Rzymie nie patrzy w górę, Rzymianie codziennie przegapiają piękno Rzymu – usłyszał od kogoś kilka dni temu,
gdy bawił u Klodii Metelli.
Zaczął więc spoglądać w górę, gdy tylko miał sposobność, i nie mógł się napatrzyć. Rzymskie budowle były niezwykle
bogato zdobione; pyszne ornamenty ciągnęły się po same dachy i wprost zapierały dech w piersi. Najpośledniejsza rzeźba na
niepozornym budynku w Rzymie robiła większe wrażenie niż najwybitniejsze „dzieła”, na jakie napatrzył się w ojczyźnie. Na
widok tych przepięknych, obfitujących w szczegóły płaskorzeźb, przedstawiających splecionych ze sobą w rozmaitych scenach
ludzi, bogów i mityczne bestie, przecierał oczy ze zdumienia i stawał jak wryty, porażony ich nieopisanym pięknem.
Rzym przepełniał go szczęściem. Może i mieszkał w Brytanii przez pierwsze dwadzieścia lat swojego życia, ale to Rzym
był jego domem. Odkąd tylko przybył do najwspanialszego miasta świata, doświadczał uczucia, jakby jego dusza zanurzała się
w gorącej kąpieli, śpiewając z rozkoszy. Czuł się tu na miejscu, czuł, że tutaj przynależy. Im szybciej reszta świata przyjmie
rzymskie obyczaje, tym lepiej dla niej. Z pewnością pojawią się jacyś ludzie, którzy powiedzą, że wcale nie chcą przyjmować
rzymskich obyczajów, bo mają własne, ale będą to ci uparci, starsi ludzie, z zasady przeciwni wszelkim zmianom. „Pozwoli
pan, że usunę z pańskiej twarzy to nadgniłe ścierwo wiewiórki” – mógłby powiedzieć, a oni odparliby: „Nie, dziękuję, to jest
moje nadgniłe ścierwo wiewiórki, które mam na twarzy od lat, i podoba mi się dokładnie takie, jakie jest”.
Obejrzał się za kobietą o fryzurze przypominającej stado pudrowanych pawi i wyminął grupkę młodzieńców o finezyjnie
przystrzyżonych brodach, odzianych w wymuszenie swobodne togi, przewiązane luźnymi pasami materiału. Ewidentnie
próbowali kopiować sposób, w jaki nosił się ich bohater Cezar. Odkąd miasto zalała kolejna fala łupów, a na cześć
odnoszącego sukcesy w Galii Cezara ustanowione zostało kolejne dwudziestodniowe święto, imię generała nie schodziło z ust
obywateli, a zafascynowani wodzem młodzieńcy z upodobaniem wiązali pas w charakterystyczny dla niego sposób.
– Te, Ragnall! Kutasie jeden! – Życzliwa obelga padła z ust skupionych nieco dalej legionistów, których Ragnall kojarzył
z Galii. Byli to ludzie wysłani do Rzymu z polecenia Cezara, mający zadbać o to, by sojusznicy generała, Pompejusz
i Krassus, zwyciężyli w tegorocznych wyborach na urząd konsula. Żołnierze sami mieli oddać głos na popieranych przez
wodza kandydatów i spuścić łomot tym, którzy odważą się poprzeć kogoś innego.
Ragnallowi schlebiało, że zwrócili na niego uwagę. W Galii nawet nie machnęliby ręką pisarczykowi takiemu jak on. Ale
w rodzinnych stronach poczucie wspólnoty wypływało na wierzch jak oliwa i ludzie potrafili odnosić się do siebie jak do
najlepszych przyjaciół tylko dlatego, że maszerowali kiedyś w jednej kolumnie w czasie kampanii toczonej hen, daleko od
domu.
– Wyglądasz na tak wesołego, że porzygać się można. Powiedziałbym: miedziak za twe myśli, gdybym tak nie gardził
utartymi powiedzonkami – rozległ się za jego plecami melodyjny głos.
Ragnall obejrzał się. To przecież Marek Tulliusz Cyceron, zwany po prostu Cyceronem. Drustan przedstawił go Ragnallowi
tej nocy, gdy zginął. Cyceron był jednym z dwóch sprawujących kilka lat temu władzę konsulów i pierwszym prawnikiem
w Rzymie, wielu miało go za najinteligentniejszego człowieka w imperium. Sporo się wydarzyło od ich pierwszej rozmowy:
Cyceron został wygnany, później zdołał powrócić do Rzymu, wypaść z łask Cezara i do nich wrócić. Ragnall wiedział to
wszystko, ponieważ często rozmawiano o perypetiach słynnego Cycerona w domu Klodii, gdzie zawsze witano młodzieńca
z otwartymi ramionami (i – prawdę rzekłszy – rozwartymi nogami). Klodia darzyła Cycerona swoistym podziwem, pomimo
tego – a może właśnie dlatego – że Cyceronowi nie udało się doprowadzić do skazania jej brata Klodiusza za kazirodztwo,
którego ten miał się na niej rzekomo dopuścić. To wskutek działań mściwego Klodiusza Cyceron został wygnany.
– Cieszę się, że wróciłem do Rzymu – odpowiedział Ragnall.
– Doskonale to rozumiem. Mało nie odebrałem sobie życia w czasie mojego przymusowego pobytu w Grecji, choć więcej
to mówi o Grecji niż o Rzymie – powiedział Cyceron głośno, aby słyszeli go przechodnie, a potem rozciągnął usta
w uśmiechu, jakby chciał dorzucić: „Ależ jestem bystry, co?”. Ragnall nie wiedział, czy się roześmiać, czy skinąć głową,
zrobił więc jedno i drugie. – A jednak dziwię się, widząc, jak rozsmakowany jesteś w Rzymie – ciągnął Cyceron, już nieco
ciszej. – Choć może niepotrzebnie, w końcu jesteś, Ragnallu, kontrarianinem.
Nie dość, że tak znana postać pamięta spotkanie z nim po tylu latach, to na dodatek jeszcze ma opinię na jego temat. Ragnall
odebrał to jako komplement, ale jednocześnie słowa Rzymianina wytrąciły go z równowagi.
– Nie sądzę, bym był kontrarianinem... – zaczął. Właściwie nie był pewien, o co chodziło Cyceronowi.
– Byłeś barbarzyńcą, teraz jesteś Rzymianinem. Twoim nowym mistrzem jest człowiek, który zabił twojego starego mistrza,
druida Drustana. Trudno o odleglejsze skrajności, między którymi mógłbyś się przemieścić, Ragnallu.
– To nie Cezar zabił Drustana, tylko Felix. A tak w ogóle – Ragnall rozejrzał się, by się upewnić, czy nikt ich nie
podsłuchuje: ani przechodnie, ani legioniści, którzy go wcześniej pozdrowili – to właściwie trafił w dziesiątkę, biorąc nas za
szpiegów.
Może powiedział za dużo, ale nie lubił, gdy ktoś podważał autorytet Cezara.
Cyceron uśmiechnął się na to i przełknął ślinę.
– Widzę, że Cezar rzucił na ciebie urok – rzekł. – Zresztą, na kogo nie rzucił? Nie spodziewam się, Ragnallu, byś uwierzył
w moje słowa, ale powinieneś sobie uświadomić, co się z tobą dzieje. Ciebie i wielu innych młodych ludzi poderwał pęd
powietrza za rozpędzonym rydwanem, tak jak wiatr podrywa jesienne liście. Może powinniście odfrunąć gdzieś dalej, nim
opadniecie na twardą drogę?
Kilka lat temu, a może nawet rok temu, Ragnall pokiwałby tylko służalczo głową, lecz teraz ani myślał słuchać tych bzdur,
nawet z ust człowieka takiego jak Cyceron. Czyżby zmężniał na wojnie? Pokręcił głową i odparł:
– Cezar jest wielki, jestem dumny, że mogę mu służyć, i ty też powinieneś.
Odpowiedział mu życzliwy uśmiech.
– Dobrze powiedziane, mój chłopcze! Przejdźmy się, opowiesz mi, jaki jest kolejny cel w zwycięskiej kampanii twojej
i naszego światłego generała.
Ragnall zdumiał się, widząc tę nagłą zmianę nastroju znamienitego Rzymianina, ale nie chciał przegapić okazji do
chełpienia się osiągnięciami Cezara, a także do pokazania się w towarzystwie tak słynnej postaci jak Cyceron.
Spis treści Karta tytułowa Spis cyklu Prolog Część pierwsza. Brytania i Galia Część druga. Brytania i Galia Część trzecia. Brytania, Rzym i Galia Część czwarta. Brytania Część piąta. Brytania Epilog Nota historyczna Podziękowania O autorze Fabryka Słów poleca Karta redakcyjna Okładka
Dla Davida, Penny, Camilli i Christa
W PROLOG MORZE EGEJSKIE, ROK 85 P.N.E. porównaniu z innymi historiami o ginących na morzu statkach ta była zupełnie pozbawiona dramatyzmu. Dwaj strażnicy, kłócąc się o to, czy rekin wygrzewający się w słońcu sto jardów od sterburty jest większy od tego, którego widzieli wcześniej, nie zauważyli olbrzymiego megalitu – pozostałości po mieście wieki temu pochłoniętym przez morze – wystającego na szerokość dłoni ponad połyskującą taflę. Statek handlowy wspiął się na łagodną falę i opadł z trzaskiem na granitową skałę, która z chrobotem rysowała mu burtę przez kilka uderzeń serca, a potem popłynął dalej. Sto kroków później, gdy pokład zaczął się dziwnie przechylać, kapitan rozkazał zwinąć żagiel. Od sterburty woda sięgała już prawie nadburcia, z podpokładu, gdzie znajdował się ładunek, dobywały się prośby i groźby; statek cały czas się przechylał. Nieopodal była wyspa, ale wysokie klify uniemożliwiały zejście na ląd. Młody Tytus Poncjusz Felix wciąż jeszcze nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Ładunek zawsze krzyczał, a – jeśli wierzyć opowiadanym mu przez szereg opiekunek historiom – statki tonęły zwykle podczas sztormów, a dziś świeciło słońce, był więc pewien, że wszystko jest w porządku i że dorośli szybko jakoś rozwiążą problem. Ale kiedy usłyszał spod pokładu łamaną łaciną: „Łańcuchy zdejmie! Wy przeklęte przez Belenosa dranie! Tonie! Tonie! Już utonął!”, sześciolatek, który wyrósł później na druida króla Zadara i Juliusza Cezara, wiedział już, co się święci. – Załoga i pasażerowie, do szalup! – darł się iberyjski kapitan, wsparłszy pięści na biodrach. Na jego porośniętej rudym brodziskiem twarzy wykwitł uśmiech. W otwartych ustach Felix nie dostrzegł ani jednego zdrowego zęba. – Leci w dół jak toga rzymskiego chłopca na zajęciach z nauczycielem! Felix nie rozumiał, o co mu chodziło, ale nie podobał mu się ton kapitana. Statek tonął, to chyba nie pora na żarty? Ojciec chłopca podzielał jego zdanie. – Nic nie leci! – krzyknął, machając krótkimi ramionami i próbując utrzymać równowagę na pochyłym pokładzie. – Statek nie może tonąć. Masz pan choć nikłe pojęcie o wartości ładunku? – Ależ ma się rozumieć – odparł Iberyjczyk. – Mogę podać z pamięci cenę każdego egzemplarza. – Był niemal dwukrotnie wyższy od ojca, zdał sobie nagle sprawę mały Felix. – Biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku, nasze położenie, stan przewożonych dóbr oraz inflację i koszty manipulacyjne, łączna wartość ładunku wynosi ni mniej, ni więcej, a... gówno. Nikt nie kupi martwych niewolników. – Jak toniemy!? Co toniemy!? Nie wolno nam zatonąć! W twojej ładowni jest cały mój majątek. Dorobek życia! Musimy dopłynąć do jakiegoś portu, plaży... Błagam! Kapitan się roześmiał. – Tymi wodami rządzi Posejdon i jego podmorska dupa, a dzisiaj wysrał się z całą swą boską mocą na ciebie i twój ładunek. Zdarza się. Statek tonie. Moglibyśmy uwolnić twój ładunek, ale jest go dość sporo i ni cholery nie zmieści się w szalupach. Będzie lepiej, jeśli zostanie w łańcuchach. – Donośny głos kapitana przedarł się przez dochodzące spod pokładu wrzaski. – Uszy do góry, chłopie, jeszcze zarobisz kupę pieniędzy! Żaden ładunek nie jest droższy od życia. Ojciec Felixa aż spurpurowiał, ale ostatecznie poddał się i ruszył do szalupy. Felix podszedł za nim do burty i patrzył, jak schodzi po linowej drabince. Przechył statku jeszcze wydłużył drogę do łodzi ratunkowej. Wybrzuszony kadłub łódki uderzał ciężko o wyłaniające się z odmętów podbrzusze statku, pokryte obślizgłym nalotem. Felix nie miał pojęcia, jak zdoła zejść, i bardzo się bał. Kapitan dostrzegł jego niedolę i wspiął się z powrotem, by mu pomóc. Gdy załoganci zaczęli wiosłować, ojciec chłopca wyglądał, jakby rozbierała go choroba. – Wszystkie moje pieniądze... – wyjęczał, wlepiając wzrok w niknącą pod falami jednostkę. Po jego policzkach spływały łzy. Załoganci śmiali się z niego, Felix nienawidził ich za to. Niedługo później znaleźli wyrwę pośród klifów. Gdy wciągnęli łodzie na piaszczystą plażę okoloną potrzaskanymi białymi skałami i karłowatymi, poskręcanymi drzewami, kilkudziesięciu przerażających mężczyzn i kobiet opuściło kryjówkę i rzuciło się na załogantów z mieczami i maczugami, po czym zabiło większość z nich. Ocalał jedynie Felix, jego ojciec, dwie kobiety i kapitan. Wyglądało na to, że ostatnia trójka była w zmowie z atakującymi. Wszyscy skupili wzrok na dwóch Rzymianach.
– Nie zabijajcie mnie! Weźcie chłopca! – zawodził ojciec Felixa, odgradzając się nim od zbójów. Człowiek, którego twarzy prawie nie było widać spod krzaczastych wąsów, odciągnął Felixa na bok i trzymał go mocno, gdy jego kamraci zdzierali z ojca togę i sandały. Zanosząc się śmiechem, pchnęli go nagiego w stronę śniadej kobiety o oczach jak krzemienie i długich kruczoczarnych włosach. Zsunęła z siebie odzienie i natarła na niego. Ojciec Felixa próbował uciekać, ale natychmiast go dopadła i powaliła na ziemię, a potem wskoczyła na niego okrakiem. Zbóje nagrodzili jej wyczyn gromkim rechotem. Jego tata szarpał zaciśnięte wokół niego nogi, łomotał w jej piersi małymi piąstkami. Ale ona była niewzruszona, ignorowała jego żałosne ataki i biła go pięściami po twarzy, aż jego nos zmienił się w krwawą miazgę, a on sam w jęczący, bezużyteczny strzęp człowieka. Wtedy zacisnęła mu ręce na szyi i zaczęła dusić, on zaś szamotał się jak wyjęta z wody ryba, aż w końcu sflaczał i zastygł w bezruchu. Felix powlókł się za piratami do ich przystani. Nie wiedział, co innego miałby zrobić. Piraci nie zwracali na niego uwagi, ale i nie oponowali, gdy podkradał jedzenie z ich stołu. Znalazł miejsce do spania w namiocie z czworgiem innych dzieci, które najwyraźniej nie miały nic przeciwko, ale również nie odezwały się do niego słowem. Dnie spędzał, włócząc się samotnie po wyspie, zabijając owady, jaszczurki i inne zwierzęta, które dały się złapać. Zabijanie poprawiało mu humor. Pewnego dnia zszedł niskim klifem na niewielką plażę po wschodniej stronie wyspy, gdzie znalazł kilka dużych, skalistych sadzawek. Zmiażdżył kilka mięczaków, by wywabić kraby z bezpiecznego schronienia ich maleńkich jaskiń, a potem zaczął badać, ile nóg należy im wyrwać, by nie mogły chodzić. Tak był pochłonięty doświadczeniem, że zbliżającą się do plaży łódź z białym żaglem zauważył dopiero wtedy, gdy znalazła się przy samym brzegu. Wstał i patrzył, jak dziób wsuwa się w piach, a drobne fale omywają rufę. Łódź wydawała się pusta. Doszedłszy do wniosku, że nic mu nie grozi, porzucił kraby i zbliżył się, by zobaczyć, co też może się znajdować w środku. Na pokładzie ujrzał martwą kobietę. Wrzasnął, przerażony, ale zaraz się otrząsnął i zaczął zastanawiać, czy jego okaleczone kraby zasmakują w ludzkim mięsie. Położył kobiecie jednego na piersi, drugiego na twarzy. Wtedy poruszyła głową. A więc żyła! Złapała kraba na twarzy w zęby i przegryzła jego skorupę. Chłopiec raczej poczuł, niż usłyszał osobliwy szum, kiedy coś nieopisanie dziwnego naparło na niego od strony kobiety i omyło jak woda, choć wcale wodą nie było. Dreszcz go obleciał, ale nie zimny ani nie gorący; pierwszy raz czuł coś podobnego, a jednak uczucie wydało mu się znajome. Kobieta jęknęła, usiadła, porwała kraba ze swoich piersi i wyrżnęła nim o burtę. Jakby przybyło jej od tego energii. Wstała, otrzepała pobielałą od morskiej soli togę z zaschniętego mewiego gówna i obrzuciła go spojrzeniem. Była bardzo stara – musiała być w tym samym wieku co jego ojciec, gdy umarł. Miała kręcone szpakowate włosy, czarne oczy i pełne, spękane od soli usta oraz nos w kształcie obtłuczonej gruszki. Uniosła rękę, jakby chciała go uderzyć, a potem uśmiechnęła się i opuściła ją. – Dzięki ci, mały człowieku – wyrzekła, choć nie była od niego wiele wyższa. – Twoi rodzice są gdzieś tutaj? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przyjrzała mu się wnikliwie, a on wił się pod jej spojrzeniem. W końcu rzekła: – Nie masz rodziców? Zresztą nieważne, ojciec i matka nigdy nikomu nie zdali się na wiele. Po prostu powiedz mi wszystko, co wiesz o tym miejscu. I proszę, nie mów mi, że jesteśmy na wyspie. – Jesteśmy na wyspie. – W dupę jeża – wypluła, a Felix zachichotał. – No to powiedz mi, co wiesz o tej wyspie. Duża jest? Czy jest tu ktoś jeszcze? I skąd ty się tu wziąłeś? Felix opowiedział jej wszystko, co wiedział. Spytał, jak się tu znalazła, ale ona wyjawiła mu tylko swoje imię: Thaya, i spytała, czy zna jakieś miejsce na odpoczynek, gdzie nie znajdą jej piraci. Odparł, że wie o pewnej sekretnej jaskini pod wodospadem w południowej części wyspy, nieopodal zrujnowanej świątyni cyklopów. Poprosiła, by ją tam zaprowadził, a on się zgodził. Obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem, dostrzegłszy na skale w jaskini stertę zwierzęcych trucheł, ale nie odezwała się słowem. Nikomu nie powiedział o spotkaniu z Thayą; nie dlatego, że była to tajemnica, ale ponieważ nigdy z nikim nie rozmawiał. Następnego dnia przyniósł jej jedzenie, potem kolejnego i jeszcze kolejnego, aż w końcu zauważył, że go nie je. Mimo to wciąż ją odwiedzał. Nie miał wiele do roboty, nie tęsknił też za innymi mieszkańcami przystani. W którymś momencie zaczęła go uczyć posługiwania się magią.
Pokazała mu, jak mocą umysłu przekierować siłę życiową wyciekającą ze zmiażdżonej żaby, aby zabić przelatującego nad ich głowami ptaka. Kilka dni później nauczyła go sięgać do wnętrza świni i miażdżyć jej serce, a uzyskaną w ten sposób energią doprowadzić inną do morderczego szału. Po jakimś miesiącu Thaya poprosiła, by przyprowadził jej dwoje dzieci. Spełnił jej prośbę. Obiecał im, że w jaskini dostaną ciastka. Cała czwórka wróciła do pirackiej przystani. Gdy piraci otoczyli ich, Thaya sięgnęła do serca jednego z dzieci i zmiażdżyła je, a wtedy piraci rzucili się sobie do gardeł. Wkrótce wszyscy leżeli martwi, nie licząc rudobrodego iberyjskiego kapitana. Sunął w ich stronę rozchwianym krokiem, krwawiąc z wielu ran i ściskając w ręce kordelas. Szczerzył się jak wtedy, gdy tonął jego statek. Felix nie dał się dwa razy prosić, gdy Thaya zaoferowała mu drugie dziecko. Wpił dłoń w klatkę piersiową dziewczynki, zacisnął drobne palce na jej sercu i ścisnął, a ono pękło jak dojrzały owoc. Poczuł, jak jej energia życiowa napływa do niego przez ramię. Ujął ją siłą woli i wypełnił nią drugą rękę, którą uczynił zdecydowany gest w stronę kapitana. Uśmiech spełzł z ust Iberyjczyka, a gdy mężczyzna padł trupem, to Felix rozciągnął usta w uśmiechu. Thaya powiedziała, że jest bardzo zmęczona i musi się przespać, po czym nakazała mu zgromadzić zapasy na podróż. Felix poczekał, aż zacznie chrapać, a potem znalazł głaz, uniósł go, jak mógł najwyżej, i spuścił jej na głowę. Wykorzystał pływ jej energii życiowej, by rozerwać na sztuki kilkanaście kołujących mu nad głową mew, a potem załadował łódź i wyruszył przez morze. Płynąc, żuł serce Thai, które wyciął jej z piersi kordelasem iberyjskiego kapitana. Było obrzydliwe – twarde i żylaste – ale cichy głos w jego wnętrzu podpowiadał mu, że musi je zjeść.
Część pierwsza BRYTANIA I GALIA 56–55 P.N.E.
G 1 ROZDZIAŁ dy poziom naniesionej potężnymi falami wody zaczął w końcu opadać, Wiosna zeszła ze wzgórza wiodącą z Żabiej Twierdzy ścieżką. Pochyłość boleśnie nadwyrężała jej kolana, ale dziewczyna nie zwracała uwagi na ból. Ludzie wołali do niej, ale prawie ich nie słyszała. Dobiegł ją głos Lowy, nakazującej wszystkim zostawić ją w spokoju. Gdzieś w środku odczuła wdzięczność, ale zaraz zagłuszyła ją nieprzeparta wściekłość, która wybuchła w niej jak pożar lasu. To wszystko wina Lowy! Stanęła pomiędzy nimi! Ona i Dug mogliby podróżować i przeżywać przygody, ale nie! Musiała się napatoczyć Lowa i zmusić ją, by zabiła jedyną osobę na świecie, którą kochała, nie licząc matki. Dug dbał o nią i zrobił dla niej milion cudownych rzeczy, nie chcąc niczego w zamian. Nigdy mu się nie odwdzięczyła, a teraz już tego nie zrobi, bo zginął z jej ręki. Znalazła jego młot wsparty o kupę kamieni, która mogła niegdyś być szopą. Obuch tkwił w ziemi do połowy. Wydobyła go z błota z głośnym mlaśnięciem, przewiesiła przez ramię i poszła dalej. Nie szukała jego ciała, bo wiedziała, że go nie znajdzie. Wszystkie trupy zabrało morze i pewnie od razu rzuciły się na nie ptaki i ryby. Nie zważała na siąpiący deszcz, który przerodził się wkrótce w oberwanie chmury, jakby z nieba lały się na ziemię łzy miliona żałobników, obmywając obuch z błota i rosząc zniszczoną krainę. Wpierw szła brzegiem morza, ale wkrótce spustoszona powodzią ziemia zaczęła ją przygnębiać – ci nieliczni, którzy wyszli cało z kataklizmu, przetrząsali potrzaskane wraki, zanosząc się szlochem i jękiem – ruszyła więc w głąb lądu. Wędrowała cały dzień, całą noc, cały następny dzień i dalej. Nic nie jadła, nie piła, nie zmrużyła oka. Zabiła tak wielu ludzi, że nie zasługiwała na nic z tych rzeczy. Cały czas miała przed oczami swoją strzałę w czole Duga. W uszach brzmiały jej wrzaski dziesiątek tysięcy mężczyzn i kobiet, których pochłonęła monstrualna fala. Nie zważała na bolące stopy. Pokryły się pęcherzami, które zaczęły następnie pękać i krwawić. Nie czuła wrzynającego się w ciało rzemienia uwiązanego na trzonku młota.
Po kilku nocach – nie wiedziała i nie obchodziło jej, ilu dokładnie – wyszła z lasu na trawiastą nizinę. Wstawał świt. Padła na mokrą od rosy trawę i tak leżała, czekając, aż zabierze ją śmierć. Uniosła wzrok, gdy wyczuła czyjąś obecność. Stał nad nią jej ojciec, król Zadar, potrząsając głową z dezaprobatą wymalowaną na twarzy. Już otwierał usta, by z niej szydzić, ale jego głos stłumiło ujadanie psa. Sadysta i Świniojeb, potężne ogary, które Dug odziedziczył po powalonym przez siebie czempionie Zadara, Tadmanie, biegły w jej stronę z wywieszonymi ozorami. Próbowały kąsać coraz bardziej przeźroczystego Zadara, aż ten zupełnie rozwiał się na wietrze, a gdy zniknął, psy wlepiły w Wiosnę bezrozumny wzrok, śliniąc się obficie i merdając ogonami. Sadysta podszedł do niej, spróbował polizać po twarzy. – Leżeć, Sadysta, zostaw ją. Ona nie lubi takich pieszczot – powiedział ktoś ze znajomym północnym akcentem. Za jej plecami szedł Dug Fokarz. Strzała Wiosny wciąż sterczała mu z czoła, lotki drżały w rytm jego kroków. – Ty żyjesz! – Odeszło ją całe zmęczenie i rozpacz. Poczuła nagły przypływ energii, a potem na powrót opadła z sił, kiedy pojęła, co musi oznaczać pojawienie się Duga. – Więc ja też nie żyję? – Gdzie tam. – Czyli mówisz do mnie z Zaświatów, bo umrę niebawem? – Nie, nic z tych rzeczy. Jestem wytworem twojej wyobraźni, niczym więcej. Tak naprawdę rozmawiasz sama ze sobą. – Rozumiem. Ale jak zaraz umrę, to się zobaczymy, nie? – Wolałbym jednak, żebyś żyła. – Czemu? Zabiłam cię. Nie zasługuję na życie. – Może i tak, ale ktoś musi się opiekować psami. Świniojeb szczeknął, Sadysta gapił się pustym wzrokiem. Wiosna prawie się uśmiechnęła i odparła kpiąco: – Jeśli mam się nimi zajmować, to zacznę od zmiany imion. – Nie. Gadaliśmy już o tym. Nie można zmienić imienia psu. Nie wiem, czemu Tadman tak je nazwał, ale tak się nazywają i już. – Przecież nie żyjesz. Czemu miałabym robić, co każesz? – Bo wpakowałaś mi strzałę w łeb, ty borsuczy worze. Dug odwrócił się, by pokazać ostry grot wystający mu z potylicy. – Ja nie chciałam! To wszystko wina Lowy! Dug westchnął. Czy tylko mi się wydaje, czy jego oczy są jakby większe i bardziej brązowe, teraz gdy nie żyje? – pomyślała dziewczyna. – Nie, Wiosno – powiedział, kręcąc głową. – To wcale nie jej wina. Gromadząc armie w jednym miejscu, byś mogła zniszczyć je wszystkie za jednym zamachem, uratowała nas wszystkich. No, właściwie to was wszystkich. – Ale żyłbyś, gdybyśmy nigdy jej nie spotkali. – Możliwe, ale wielu innych dobrych i bezradnych ludzi straciłoby życie, wielu zaś parszywych drani mordowałoby w tej chwili tych, którzy jakimś cudem wyszli cało z kataklizmu. Nie wolno ci jej obwiniać, Wiosno. O czym doskonale wiesz, bo przecież rozmawiasz teraz sama ze sobą. – Gówno prawda! – zaperzyła się. – Jeśli jesteś wytworem mojego umysłu, to pewnie tej najgłupszej jego części. To wszystko wina Lowy i już. – Jak tam sobie chcesz. Nie zdołam cię przekonać, ale może chociaż pomogłabyś mi z psami? W końcu strzeliłaś mi w głowę, a moje pieski będą teraz bardzo samotne. Tym razem westchnęła Wiosna. – No dobra. Ale to żadne „pieski” i nie życzę sobie, byś wspominał o „strzelaniu w głowę” za każdym razem, gdy będziesz czegoś ode mnie chciał. – Sądzisz, że się jeszcze zobaczymy? – Powiedziałeś, że siedzisz w mojej głowie, nie? – Ano tak. – Więc będę cię mogła widywać, gdy tylko najdzie mnie ochota. – Nie, jeśli teraz umrzesz, a już niewiele ci brakuje. Właściwie już wczoraj czy przedwczoraj powinnaś była umrzeć z pragnienia. No i głód też ci nie służy. Zbieraj się więc i znajdź coś do picia i do jedzenia, im szybciej, tym lepiej, bo moje psy będą zdane na siebie, biedactwa. W lesie u stóp tego wzgórza jest strumień. Na twoim miejscu bym tam poszedł. – Z chęcią. Przenieś mnie tam za pomocą magii i będę piła, aż pęknę. Albo może wyczaruj mi od razu kufel piwa?
– Wyczaruj? Nie, nie, nie. Czy ty w ogóle rozumiesz, jak to działa? – Co masz na myśli? Dug pokręcił głową. – I to niby ty jesteś ta bystrzejsza. Słuchaj uważnie: cała twoja magia pochodziła ode mnie, a ty mnie zabiłaś. Nie winię cię, żeby było jasne. Musiałaś to zrobić, żeby zebrać dość mocy, by zatopić tamtą pierdoloną wyspę i stworzyć falę, którą Llyr mógłby się przechwalać przez stulecia. Ale teraz mnie już nie ma i nie ma też twojej magii. Będziesz musiała pójść nad strumień pieszo, jak wszyscy, i bez dąsania się. Wiosna niemal zemdlała na samą myśl o tym, że musi wstać i gdzieś iść. – Chyba nie dam rady nigdzie pójść. – Więc będziesz musiała pełzać. Nie bój nic, dasz radę! – Mrugnął do niej, a potem zniknął. Wiosna rozwarła powieki. Promienie słońca wbiły jej się w mózg jak rozżarzone sztylety. Kiedy z zasnuwającej jej wzrok mgły wyłonił się zarys rzeczywistości, zobaczyła, że do lasu ma kawał drogi. Ani myślę pełznąć jak glizda, pomyślała. Mam swoją godność. Będę szła na czworakach. Podźwignęła się na łokcie i kolana i ruszyła przed siebie. Jakaś część jej umysłu błagała ją, by się poddała, przylgnęła do ziemi i po prostu umarła, ale Wiosna nie dawała jej posłuchu i dalej sunęła po śliskiej trawie, odpychając się mokrymi od rosy łokciami i kolanami. Gdy dotarła do linii drzew, przed jej oczami rozkwitła ciemność. Na moment straciła rozeznanie; odniosła wrażenie, że raptem zapadła noc, a dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że to zawodzi ją wzrok. Jej świadomość balansowała na skraju przepaści. Ręce ugięły się pod nią i rozsunęły, uderzyła twarzą o ziemię, zamknęła oczy. Nigdy nie odczuła tak dojmującej ulgi. Nic się przecież nie stanie, jeśli chwilę odsapnie, prawda? A nawet gdyby miała tu umrzeć – co z tego? Psy chyba zrozumieją, są dość duże, by same się o siebie zatroszczyć. Jak się ma tak szpetne pyski, pomyślała złośliwie, zwierzyna chyba pada trupem na sam widok... – Wiosna, pobudka! – zawołał głos z północnym akcentem, wyrywając ją ze snu. No dalej, powiedziała sama do siebie. Próbowała zmusić ciało do dalszego czołgania, na próżno. A więc jednak przyjdzie mi pełzać, pomyślała. Wpiła łokcie i kolana w rozmiękły grunt, a potem pchnęła z całych sił, torując sobie drogę w cieniu pośród ściółki. Zdołała unieść głowę i dostrzec przyglądającego się jej z pobliskiego pnia kosa. Ptak przekręcił główkę, wyraźnie zaciekawiony. Otworzyła usta, by kazać mu spadać – nie zamierzał pomóc, siedział tylko jak kura na grzędzie – ale gardło miała suche jak pieprz i zdołała tylko wyrzęzić coś niezrozumiale. Nie żeby kos zrozumiał, nawet gdyby przemówiła z dykcją barda. W końcu dotarła nad wąskie koryto strumienia. Stoczyła się z brzegu, bezwładna jak trup, i zanurzyła twarz w wodzie. Błoto zgrzytało jej w zębach i zatykało nos. Ojej, pomyślała. Cóż za ironia. Dziewczyna, która utopiła tysiące ludzi, sama utonie w strumyku po kostki. Z trudem odchyliła głowę, tak by pod powierzchnią zostały tylko usta. Łykała haustami zimną, pyszną, błotnistą wodę. Wkrótce nabrała dość sił, by wsunąć do rzeczki resztę ciała, przejść do klęku i pić ze złączonych dłoni. Minęło sporo czasu, nim udało jej się w końcu dźwignąć na nogi. Drżąc z zimna i wysiłku, dotarła chwiejnym krokiem do krzewu jagód. Dwa dni później młoda łuczniczka wyłoniła się zza sklepienia wzgórza i poszła traktem do farmy Duga, dźwigając na lewym ramieniu jego młot, obłożony mchem i owinięty tkaniną, by nie wrzynał się jej w ciało. Prawe ramię obłożyła kompresem, by złagodzić obtarcia. Owce Duga podbiegły do ogrodzenia, becząc z wyrzutem. Ale, co dziwne, nie było ani śladu psów. Spodziewała się, że durne psiska jak zwykle natychmiast do niej przybiegną i przywitają ujadaniem, ale Sadiego i Świnia nigdzie nie było widać. Czyżby przygarnął ich ktoś z pobliskiej wioski? Minęła budynek gospodarczy i znalazła się na podwórzu Duga. Podwórze Duga... Żal sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu, ale zagryzła zęby i kazała sobie przestać się mazać. Później opłacze Duga. Teraz ma coś do zrobienia. Musiała odnaleźć psy, nakarmić kurczaki, zebrać miód, pocieszyć osierocone owce i... – Hmm! – odchrząknął ze słyszalną intencją ktoś za jej plecami. Pięciu mężczyzn, wszyscy w brytyjskich kamizelach i tartanowych spodniach, które niezupełnie dobrze na nich leżały, jakby
pożyczyli je od kogoś lub ukradli. Dwie kamizele były dziurawe i poplamione krwią. Fakt ten rozwiewał wszelkie wątpliwości co do tego, jak skończyli ich poprzedni właściciele. Mężczyźni mieli włosy przystrzyżone na rzymską modłę, co jednak samo w sobie nie było niczym niezwykłym, bo wielu Brytów tak się teraz czesało. Każdy miał przy pasie krótki, obosieczny miecz, jakim walczyli legioniści, co było nieco bardziej niezwykłe, ale wciąż nie nadzwyczajne. Brytowie ostatnimi czasy lubili się wzorować na Rzymianach. Ale ci tutaj wyglądali jakoś obco – ich skóra, oczy, postawa, zacięcie ust. Wiosna z każdym uderzeniem serca nabierała pewności, że są Rzymianami. Pytanie tylko, co pięciu Rzymian robi w chacie Duga, do stu tysięcy borsuczych dup? Wyglądali na twardzieli, wyjąwszy może tego w środku, który plasował się na drugim miejscu, zaraz za druidem Robakiem, w rankingu najcudaczniejszych postaci, jakie Wiosna widziała na oczy. Był niespotykanie wysoki i masywny, z nieproporcjonalnie małą główką. Z opalonej, pomarszczonej twarzy spoglądały na nią dwa czarne punkciki oczu. Pomimo absurdalnej powierzchowności miał minę człowieka, który samego siebie traktuje śmiertelnie poważnie. Podejrzanie czarne włosy, jak na kogoś w tym wieku, natłuścił, odgarnął z czoła ciemnego jak wyprawiona skóra i związał w opadający na plecy koński ogon. Rozejrzała się wokoło. Wciąż ani widu, ani słychu po Świniu i Sadim. Nawet kurczaki, które zwykle dreptały po dziedzińcu – choć Dug robił, co mógł, by nauczyć je dreptać wszędzie, byle nie na dziedzińcu – poszły grzebać w ziemi gdzie indziej. Wiosna wiedziała, że za nic nie zdoła dobiec do drzwi ani do okna, dopadną ją za trzy kroki. Mogłaby próbować uciekać główną bramą, gdyby nie to, że stali jej na drodze. Mieli ją w garści. I znikąd pomocy. Nie mogła walczyć z pięcioma naraz. Gdyby mieli dość przyzwoitości, by biec na nią z kilkuset kroków przez równinę, i gdyby ona miała przy sobie łuk i strzały, wystrzelałaby ich jak kaczki i nawet by się nie spociła, ale jej łuk tkwił oparty o ścianę w Żabiej Twierdzy, a ich miała przed nosem. Dysponowała jedynie młotem Duga, który ledwie mogła unieść, a co dopiero nim walczyć. Może poradziłaby sobie z jednym. Ale z pięcioma... Będzie musiała jakoś się z tego wykaraskać. – Po pierwsze, chciałabym, żebyście wiedzieli – powiedziała z uśmiechem, zastanawiając się, czy rozumieją po brytyjsku – że wszyscy macie mordy jak pożar lasu gaszony dłutem. Słyszałam, że Rzymianie twarzowcami nie są, ale gdybym miała świnie o waszych ryjach, namalowałabym im twarze na dupach i prowadziła przez miasto tyłem. Czterech nie zrozumiało jej słów, ale oczy dryblasa zwęziły się do dwóch poziomych szczelinek. Uniósł miecz. – A po drugie – dodała prędko – oświadczam niniejszym, że się poddaję. Jeśli przyszliście tu kraść, kradnijcie na zdrowie. Nie mam zamiaru was powstrzymywać. Jeśli szukacie niewolników, będzie ze mnie wspaniała niewolnica: uległa, wesoła, staranna i w ogóle. Jeśli chcecie okraść farmę, a mnie zniewolić, nie krępujcie się. Na pewno tacy mądrzy Rzymianie jak wy zdają sobie sprawę, że więcej jestem warta nieuszkodzona. Ten wysoki i gruby uśmiechnął się obleśnie. Strach narastający w żołądku Wiosny podszedł jej do samego gardła. – Nie przyszliśmy tu kraść ani by cię zabrać – powiedział w języku galijskim, który był bardzo podobny do brytyjskiego, z akcentem twardziela cierpiącego na katar sienny. – No to świetnie – odpowiedziała Wiosna. – W takim razie może wejdźcie do środka, dam wam coś do zjedzenia, a potem pomoglibyście mi szukać psów i... – Przyszliśmy tu, by cię zabić – wszedł jej w słowo ten wysoki. Wiosna przełknęła ślinę. – Rozumiem. A czemu, jeśli wolno spytać? – Tego nie wiem – odparł – ale dobrze nam zapłacono, a kiedy pokażemy zleceniodawcy twojego trupa, zapłaci nam jeszcze więcej. O wiele, wiele więcej. – A dokąd macie zabrać mojego trupa? Wiosna zacisnęła dłonie na trzonku młota. Dug rozwaliłby ich wszystkich jedną ręką, pomyślała. Dug, pomóż mi, prosiła w myślach. Ale Dug nie odpowiedział. – Do Galii. – A do kogo w Galii? – Nie mam pojęcia, naprawdę. Do kogoś bogatego i bardzo ważnego, bo tylko grube ryby wynajmują najemników i tylko bogaczy stać na mnie. – Moje ciało będzie w o wiele lepszym stanie, jeśli dostarczycie mnie do Galii żywą – podsunęła dziewczyna. – Obiecuję, że będę je dobrze odżywiać i że nie będzie nikomu zawadzać. Olbrzym zarechotał.
– Wierz mi, że wolałbym cię zachować przy życiu choć trochę dłużej. Jesteś śmieszna i przypominasz mi dwie moje córki. Ale jeśli zabijemy cię tu i teraz, prawdopodobieństwo, że nam uciekniesz, bardzo zmaleje. – No tak, nie sposób się nie zgodzić... – Wiosna wytężyła umysł i zdjęła młot z ramienia. Na gromy Teutatesa, ależ ciężkie cholerstwo. – Czyli nie obejdzie się bez walki, no nie? Musicie wiedzieć, że jestem bardzo dobra w te klocki. Sugeruję, byście wzięli nogi za pas. Przyrzekam, że nikomu nie powiem, że tu byliście i że stchórzyliście. Ani pary z gęby, słowo honoru. Herszt uśmiechnął się i kiwnął na dwóch mężczyzn po swojej prawej. Unieśli miecze i ruszyli na nią.
R 2 ROZDZIAŁ agnall Owczy Król na powrót znalazł się w namiocie dowódczym, wolnym już – bogom dzięki – od upierdliwego Decymusa Juniusza Brutusa, którego zwolnił ze stanowiska Juliusz Cezar. Ubrani na czarno pretorianie o kamiennych twarzach wpuścili go do środka. Ledwie zauważalne rozszerzenie powiek powiedziało Ragnallowi, że Cezar zauważył jego pojawienie się w namiocie. Świeżo upieczony Rzymianin, który był niegdyś Brytem, wiedział, że jest to znak, by czekał. Ku zdumieniu Ragnalla generał wydawał się zupełnie nieporuszony tym, że monstrualna fala pozbawiła go całej floty. Po prostu rozkazał galijskim szkutnikom i niewolnikom zbudować kolejną, jeszcze większą od poprzedniej, oznajmił wszem wobec, że i tak nie planował ruszyć na Brytanię szybciej niż w przyszłym roku, po czym posłał swoje legiony, by grabiły północno-zachodnią Galię, niewoląc każdego napotkanego Weneda – mężczyzn, kobiety i dzieci – który ocalał z bitwy morskiej, i zabijały każdego, kto im się sprzeciwi. Ragnall stał w rozpościerającym się nad jego głową niby olbrzymia grota namiocie i przysłuchiwał się Cezarowi, który dyktował skrybom oficjalną wersję bitwy morskiej. Pominął flautę i gigantyczne fale. W wersji Cezara Brutus zwyciężył galijskich żeglarzy dzięki strategii i bosakom do przecinania takielunku. Po bitwie, dyktował, zabił dla przykładu wszystkich sprzeciwiających mu się wenedzkich władców, a resztę posłał w niewolę. Jak zwykle Cezarowi nie chodziło o prawdę, ale o to, by utrzymać poparcie Rzymu. Początkowo nie podobało się to Ragnallowi, ale teraz żywił przekonanie, że szerzenie rzymskiej cywilizacji w świecie jest jego najpierwszym i najważniejszym obowiązkiem. I jeśli nie sposób osiągnąć tego celu inaczej niż poprzez oszukiwanie obywateli Rzymu, którzy nie rozumieli wojny, oraz stosowanie brutalnych i okrutnych metod – a nawet czarnej magii – to należało tak postępować i już. Nie da się zrobić mąki, nie młócąc ziarna.
Gdy głównodowodzący skończył dyktować ostatni passus, ogłosił, że udaje się na inspekcję wart, i wskazał na Ragnalla, by mu towarzyszył. – Cezar prosi, byś raz jeszcze opowiedział mu o swoim ojcu – rzekł Cezar, gdy wyszli z namiotu. Na wpół biegnąc, by dorównać dziarskiemu krokowi Cezara, Ragnall opowiedział mu, jak znalazł swojego tatę, Krisa Owczego Króla, władcę Boddingham, oraz całą swoją rodzinę zabitą przez Zadara, króla Maidun. Zaczął mówić, jak się wtedy poczuł, jak to wydarzenie zmieniło go z chłopca w mężczyznę, który lepiej niż inni rozumie cele przyświecające generałowi, gdy raptem Cezar wszedł mu w słowo: – Jesteś więc królem Boddingham? – Czy... – Tron jest w Boddingham dziedziczny, zgadza się? Po linii męskiej? – No cóż, nie tylko męskiej... – Jesteś jedynym żyjącym potomkiem Owczego Króla, zgadza się? – Tak... – A zatem jesteś królem Boddingham. A po władcy plemienia, które zabiło twoich ludzi i zagarnęło ziemię, po tym królu Zadarze, tron odziedziczyła królowa Lowa? – Właściwie wcale nie odziedziczyła. Zabiła go, ale nie chciała objąć tronu. To ludzie... – Odpowiedz na pytanie Cezara, Ragnallu. Czy Lowa jest królową plemienia Maidun? – Tak. – Maidun to właściwie nie plemię, tylko, jak w przypadku Armoryki, skupisko kilku miast, wiosek i plemion, lecz Ragnall znał już Cezara na tyle, by wiedzieć, że nie powinien wdawać się w szczegóły. Bywały chwile, że fascynowały go detale, a Ragnall mógł opowiadać o nich godzinami, ale już jakiś czas temu zorientował się, że aby dogadać się z Cezarem, należy czytać jego nastrój i się do niego dostosować. No i – rzecz jasna – zgadzać się ze wszystkim, co wódz mówił. – Mówiłeś też, że to właśnie ta Lowa posłała owych troje Brytów, aby wspomogli Galów w rebelii... Jak oni się nazywali? – Atlas Agryppa, Carden Nancarrow i Chamanca... Nie znam jej pełnego imienia. Chyba po prostu Chamanca. – Nie było sensu wspominać Cezarowi, że dwoje z nich właściwie nie jest Brytami. – A więc Maidun, plemię, które zabiło twoją rodzinę i odebrało ziemię, wysłało również ludzi do Galów, by podjudzić ich do wzniecenia buntu przeciw Rzymowi, zgadza się? Połącz jedno z drugim, Ragnallu, a okaże się, że jest w twoim interesie zwrócić się do Rzymu o pomoc w odzyskaniu twojego królestwa. – Cezar przystanął obok wysokiego drzewa, rzucił okiem na punkt obserwacyjny osadzony w jego konarach, rozejrzał się wokoło, skinął głową i wznowił marsz. – Zważywszy na twoją nieocenioną pomoc w kampanii galijskiej, Rzym winien czuć się zobowiązany ruszyć Boddingham z odsieczą. Tak jest, jesteś obalonym brytyjskim królem, który sprzymierzył się z Rzymem i który powalił germańskiego tyrana Ariowista. Ocaliłeś wielu Rzymian, czyniąc użytek z własnego sprytu i wpędzając wroga w jego własne sidła w bitwie przeciwko Nerwiom. Co więcej, bogowie z pewnością chcą ujrzeć, jak królowa Lowa odpowiada za zbrodnie, których się dopuściła. Pozwolili jej na pasmo sukcesów i zwlekali z ukaraniem, aby tym boleśniej odczuła porażkę. Nie zapominajmy też, że wielu buntowniczych galijskich wodzów uciekło do Brytanii... – Doprawdy? – Mam powody, by przypuszczać, że owszem. Widzieliśmy już brytyjskich żołnierzy walczących w szeregach Galów. Ilu jeszcze do nich dołączy? Senatorom, trybunom i obywatelom spodoba się to, że wywieramy pomstę na tych, którzy ośmielają się atakować Rzym, że nie pozwalamy im się zapuszczać na nasze ziemie i że pomagamy brytyjskiemu królowi – przyjacielowi Rzymu – odzyskać utracony tron. Dziękuję ci, Ragnallu. Oddal się teraz, lecz pozostań w pobliżu. Cezar wkrótce powróci do Rzymu, ty zaś będziesz mu towarzyszył. Cezar ruszył przed siebie. Ragnall odprowadził go wzrokiem i się uśmiechnął. Wracam do Rzymu! Oby na jak najdłużej. Minioną zimę spędził w zasranej Galii, gdzie wszystko chciało go zabić. Radował się na myśl o powrocie do miejsca, gdzie jak nigdzie indziej czuł się u siebie, gdzie czuł się szczęśliwy. Wrócił do obozu. Cezar miał rację; chłopak nie mógł uwierzyć, że jemu samemu nigdy nie przyszło to do głowy. Zawsze uważał, że gdy Zadar zniszczył Boddingham, pozbawił też jego ojca praw do korony, a samego Ragnalla prawa do jej odziedziczenia. Ale oczywiście nie miał takiej mocy. Wcielił ziemie Boddingham do Maidun, a więc wraz ze śmiercią Zadara Maidun winno zwrócić je prawowitym właścicielom. Innymi słowy, Lowa zobowiązana była zwrócić Boddingham Ragnallowi. Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślał? Może właśnie dlatego wysłała go do Rzymu? By nie domagał się swojej własności? Właściwie Lowa nie mogła przecież rościć sobie żadnych praw czy to do Boddingham, czy do Maidun, czy
do czegokolwiek. W jej żyłach nie płynęła królewska krew, była zwykłym żołnierzem. Kiedy więc umarł Zadar, najlepszym kandydatem do objęcia władzy nie tylko nad Boddingham, ale i nad Maidun, był on, Ragnall! Lowa może i wywodziła się z gminu, ale cwana to ona była... Nieważne, postanowił w końcu. Wszystko jest jeszcze do załatwienia. Kiedy Rzymianie dotrą do Brytanii, strącenie Lowy z jej bezpiecznej grzędy stanie się kwestią kilku godzin, a wtedy Ragnall powróci na tron Boddingham, a kto wie, czy – jeśli dobrze to rozegra – nie zdobędzie o wiele więcej.
R 3 ROZDZIAŁ zymianin z lewej rzucił się na Wiosnę, celując mieczem w bok szyi. Krzyknęła i próbowała zasłonić twarz ręką, pozwalając młotowi obrócić się obuchem w dół, tak by zakończony szpikulcem trzonek stanął na sztorc. Rzymianin przystanął, wyraźnie rozsmakowany w jej przerażeniu, a potem wyprowadził kolejny cios. Wiosna zrobiła unik, wtłoczyła mu kolec w brzuch, wyrwała, obróciła obuchem do góry i silnie uderzyła od dołu, druzgocząc mu żuchwę i wybijając zęby. Padł jak długi. Wykorzystując nadany broni impet, szarpnęła nadgarstkiem, zmieniając tor lotu guzowatej metalowej głowni, i spuściła ją na głowę kolejnego legionisty. Gdy padał na ziemię, wykorzystała jej pęd, by zamienić zakreślony obuchem łuk w potężny cios na odlew. Dowódca był szybki, ale gdy jego miecz spadał na nią niczym grom, zdołała w ostatniej chwili wytrącić mu go obuchem z ręki, a potem wyrżnęła go młotem w twarz. Zatoczył się i zwalił na ziemię. Wiosna doszła do wniosku, że młot Duga wcale nie jest taki ciężki, kiedy walczy się na śmierć i życie. Dwaj pozostali Rzymianie wlepili w nią wybałuszone oczy. Jednemu miecz wyślizgnął się z ręki. Schylił się niezgrabnie, by go podnieść. Wiosna zrobiła krok naprzód, unosząc broń. Legionista zrezygnował z dalszej walki, okręcił się i zwiał gdzie pieprz rośnie. – Zostaliśmy ty i ja – powiedziała Wiosna do ostatniego z Rzymian, kręcąc młynki młotem, który znowu wydał jej się strasznie ciężki. Już długo nie wytrzyma, lada moment opadnie z sił. Legionista ogarnął wzrokiem swoich pokonanych kamratów. – Skąd u ciebie ta szybkość? – spytał. – Stawaj, to ci pokażę – odrzekła, puszczając mu oko. Rzuciła młot obuchem na ziemię, starając się, by przeciwnik nie
zorientował się, że nie może go już dłużej dźwigać. Przez uderzenie serca zdawało się, że mężczyzna zdecyduje się przypuścić atak na rozbrojoną dziewczynę, ale gdy zerknął na pokonanego dowódcę, zaraz zmienił zdanie i rzucił się do ucieczki w ślad za swoim towarzyszem ścieżką wiodącą na klif. – Lepiej byś zrobił, uciekając w drugą stronę – krzyknęła za nim Wiosna. – Ta ścieżka... Nagle usłyszała szczekanie. Znikąd na drogę wypadły Sadi i Świnio i puściły się pędem za mężczyzną. Opadła na pokreślonym śladami siekiery pniu do rąbania drzewa. Życie, pomyślała, jest takie dziwne. Siedziała tutaj, pod domem Duga, na pniu, gdzie jeszcze niedawno rąbał drewno na opał, obok trzech martwych Rzymian. Powinnam być tak nieszczęśliwa, jak to tylko możliwe. Zamiast tego czuła zadowolenie. Ależ wymachiwała tym młotem! Sama nie mogła się sobie nadziwić. To nie była magia, zupełnie nie odczuła tej nagłej i niespodziewanej lekkości w walce, jaka ogarniała ją za dawnych dni. Było raczej tak, jakby odziedziczyła po kimś tę zdolność – a więc najpewniej po Dugu. Nigdy nie spotkała innego wojownika, który walczył młotem. To by oznaczało, że jakaś część Duga żyje w niej, i ta myśl sprawiła, że uśmiech wykwitł na jej twarzy. Popatrzyła na martwych Rzymian i znowu ogarnął ją smutek. Miała dość śmierci. Wszyscy ci ludzie – armie, które zgromadziły się pod Żabią Twierdzą, i ci rzymscy najemnicy – przybyli tutaj, by mordować, a więc zasłużyli na to, co ich spotkało... Ale czemu nie mogli po prostu zostać w domu i cieszyć się życiem? Budować przydatne rzeczy, opiekować się zwierzętami, wznosić tętniące życiem wioski, wędrować po lesie, polować na dziki, słuchać śpiewu ptaków – czemu nie mogli robić tego wszystkiego i wielu innych rzeczy lepszych od walki i mordu? Weszła do domu, głowiąc się nad tym, co zrobić z ciałami. Odłożyła młot i poszła do pokoju, który zbudował dla niej Dug. Stanęła w drzwiach. Zanim opiekun ruszył do swojej ostatniej bitwy, położył na jej łóżku nowy tartanowy koc i skorzystał z koła garncarskiego, wbrew jej przewidywaniom, że nigdy nawet nie tknie go palcem, by ulepić dla niej misę, którą następnie postawił na półce pod oknem i wypełnił suszonymi kwiatami. Powiodła wzrokiem od koca do miski i z powrotem. Wyobraziła sobie, jak dobiera kwiaty specjalnie dla niej, jak zbiera je na łące i suszy przy palenisku. Jej twarz wykrzywiła się, ramionami wstrząsnął dygot. Stała, zanosząc się łzami. Lowa z trudem wstrzymywała łzy. Pękła, gdy weszła do chaty, która wciąż pachniała Dugiem. To przez ciążę, wmawiała sobie, te dziecinne huśtawki nastrojów. To i codzienne wymioty, wcale nie mniej wkurzające. I nabrzmiałe, obolałe piersi. Ta jedna rzecz miała sens, w końcu gromadził się w nich pokarm dla dziecka, ale po cholerę te ciągłe mdłości? Czy dziecko rozwija się tym lepiej, im gorzej czuje się matka? Czy nie sposób wydać na świat zdrowego potomka, nie rzygając jak kot? Czy krosty, ból pleców i permanentne, otumaniające zmęczenie również w jakiś tajemniczy sposób wspomagały rozwój płodu? Bóg odpowiedzialny za sprowadzanie dzieci na świat musiał bardzo nie lubić kobiet, pomyślała. Potrząsnęła głową. Dopiero co wróciła do Maidun, a już musiała wyruszać. Należało złożyć wizytę sojusznikom i objechać włości. Fale na południowym wybrzeżu Brytanii nie były tak wysokie jak te na zachodzie. Przed przypływem zawsze miał miejsce odpływ, ludzie wiedzieli więc, kiedy należy zabrać rodziny i dobytek nieco dalej od morza. Nie mogli jednak zabrać ze sobą upraw, a te ulegały zniszczeniu, potrzebowali więc jej pomocy. Trzeba było oszacować, ile żywności zgromadzonej w głębi lądu można przeznaczyć na pomoc dla mieszkańców wybrzeża. Musiała też pomyśleć o odbudowie armii. Iryjczycy i Fassyci wybili trzy czwarte jej piechoty, należało więc zwerbować nowych rekrutów i natychmiast przystąpić do musztry, aby przygotować ich na najazd Rzymian, którzy gromadzili się za morzem w Armoryce. Było to zadanie nie do wykonania. Mężczyźni i kobiety polegli w ostatnich bitwach zabrali ze sobą do grobu lata intensywnego treningu. Pozostali przy życiu z trudem podołaliby karczemnej bójce, a co dopiero stawili czoła armii, która podbiła niezliczone wojownicze plemiona Galii w zaledwie dwa lata. Ale musiała spróbować. Wychodząc, złapała spojrzeniem wsparty o drzwi chaty łuk Wiosny. Przywiozła go tutaj z Żabiej Twierdzy. Nie widziała Wiosny od dnia, w którym przez wybrzeże przetoczyły się monstrualne fale, ale zgadywała – a przynajmniej miała nadzieję – że znajdzie dziewczynę na farmie Duga. Była taka młoda, a już zabiła dziesiątki tysięcy ludzi. Musiało się to na niej odbić – i to bardzo. Na psychice Lowy by się nie odbiło – skurwielom dawno zbierało się na bęcki – ale Wiosna była o wiele wrażliwsza. Wszyscy w Maidun gadali o Wiosennym Przypływie, olbrzymich falach, które za jednym zamachem pochłonęły armie Dumnonii, Murkanii i Iru, łącznie z olbrzymami z Fassent. Mówiło się, że dziewczyna wywołała przypływ, zabijając Duga, może więc lepiej, by Wiosna jakiś czas spędziła na farmie, zanim sprawa nie przyschnie. Lowa postanowiła wysłać do Wiosny kogoś z łukiem, aby pokazać, że o niej myśli i nie wini jej za śmierć Duga. Potem
zamierzała pojechać do dziewczyny sama, gdy tylko będzie to możliwe. Najchętniej wyruszyłaby od razu, by jak najszybciej pocieszyć przyjaciółkę – właściwie przybraną córkę – ale po prostu nie mogła. Była królową, miała ludzi do wykarmienia i armię do odbudowania. Statek kupiecki przybił wreszcie do brzegu. Chamanca pojęła, że fale uderzyły w Brytanię z tą samą niszczycielską mocą co w Galię. Kamienne nabrzeże przetrwało, tu i ówdzie ocalało kilka łodzi, ale samo miasto zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Bogata zabudowa wybrzeża stanowiła świadectwo fortuny, jaką zbił Zadar na handlu niewolnikami; wznosiły się tu monumentalne, ociekające bogactwem budynki i rzeźbiony posąg boga mórz Llyra. Wszystko to było obliczone na efekt i miało krzyczeć do patrzącego: „Tutaj panuje dobrobyt!”. I wszystko legło w gruzach. Kataklizm przetrwały nieużywane od dawna zagrody dla niewolników i kilka kamiennych magazynów, których dachy jednak nie oparły się falom, a z jednego z nich sterczał okręt. Tubylcy zaczęli już odbudowywać miasto wokół tych niezłomnych budowli. Jak na razie efekt ich starań stanowiło skupisko pochylonych ruder z rozpiętym pomiędzy nimi dziwnym skórzanym żaglem. Gdy Lowa zakazała handlu niewolnikami, ustał dopływ pieniędzy, istniała więc niewielka szansa, że miasto wróci do dawnej świetności. Może to i lepiej, pomyślała Iberyjka. Nie darzyła niewolników współczuciem – głupcy, którzy dali się komuś zniewolić, zasługiwali na wszelkie nieszczęścia, które ich spotykały – ale przechwalanie się fortuną, która pochodziła z handlu innymi ludźmi, stroszenie barwnych piórek, jakby miało się powód do dumy, uważała za skurwysyństwo. – Kapitanie? – zawołał któryś z załogantów. – Kapitanie Jerversie? Gdzie się podziewa kapitan? – Chyba jest w kajucie! – odkrzyknął ktoś inny. Chamanca uznała to za dobry moment, by przesadzić burtę i rozpłynąć się w powietrzu. Wkrótce znajdą Jerversa. Leżał w swojej kajucie, nieprzytomny, bez kilku zębów i kilku pint krwi. Poszła tam, gdy tylko dostrzegła w oddali port, aby zapłacić mu za przewóz, ale ten spasiony głupiec zaczął się domagać więcej i rzucił na nią z kordelasem, gdy kazała mu się wypchać. Chamanca była mu za to wdzięczna, bo doskwierał jej głód. Nie zawracała sobie głowy szukaniem wierzchowca. Był jasny, rześki, letni dzień, a po ostatnim posiłku rozpierała ją energia. Piesza wędrówka do Maidun po całym dniu i nocy na pokładzie statku wydawała się wyjątkowo zachęcającą perspektywą. Gdy opuszczała miasto, przyłączył się do niej na trochę jakiś chłopiec. Był to gadatliwy mały koleżka, który uparł się, by opowiedzieć jej ze wszystkimi szczegółami o bitwie pod Żabią Twierdzą i o Wiosennym Przypływie, który rozbił wraże armie i uratował Maidun. – Co to za Wiosenny Przypływ? – zaciekawiła się Chamanca. – Tak nazwali tę wielką falę. Przywołała ją potężna czarodziejka imieniem Wiosna. Wysłuchała opowieści szkraba, a potem dała mu monetę, by się odczepił. Chciała o czymś pomyśleć, nim pokona ostatnie kilka mil do Maidun. Była rozdarta wewnętrznie. Niosła do Maidun wieści o śmierci Cardena Nancarrowa. Był bardzo lubiany, nie bez powodu. Był porządnym facetem, który umarł, by umożliwić jej ucieczkę. Jego matka, zbrojmistrzyni Elann Nancarrow, będzie zdruzgotana, nawet jeśli tego nie okaże. Chamanca zabiła jej młodszego syna Weylina na rozkaz Zadara, więc nie ponosiła za to winy, ale rozumiała, że pogrążona w żałobie matka może obwinić ją o śmierć jego i Cardena. Źle ukierunkowana nienawiść zrozpaczonej matki zwykle w ogóle by jej nie obeszła, ale w Elann było coś takiego... Prawie się nie odzywała, niemal w ogóle nie okazywała emocji, ale wyrabiała najlepszą broń, jaką Iberyjka kiedykolwiek widziała. I było coś jeszcze – biła od niej jakaś cicha energia, tak jak żar bije od paleniska. Chamanca nie cieszyła się więc na rozmowę z nią. Z drugiej strony odkryła, że coraz bardziej tęskni za Atlasem Agryppą. Ostatnią podróż do Galii odbyła z samym Cardenem. Początkowo cieszyła się, że to jej powierzono dowództwo nad misją, a nie temu nudziarzowi Atlasowi, który został w Brytanii, by szkolić żołnierzy maiduńskiej armii. Nie upłynęło wiele czasu, a zaczęła żałować, że go z nimi nie ma. Nie dlatego, że potrzebowała pomocy w walce z Rzymianami – świetnie radziła sobie z tymi knypkami sama – ale... No, nie była właściwie pewna, o co jej chodziło, ale chodziło jej o to bardzo. Po prostu za nim tęskniła.
P 4 ROZDZIAŁ odobno wszystko trwało krótko. Ale nie dla Lowy. Większość kobiet, u których zasięgała języka, przestrzegała ją, że poród to nic przyjemnego, a niektóre mówiły, że to doświadczenie piękne i tak dogłębnie naturalne, że ból nie wywołuje cierpienia, tylko sprawia, że kobieta czuje, że żyje. Żywiła nadzieję, że racja jest po stronie tych drugich, ale teraz była pewna, że albo kłamały, albo miały źle w głowie. Nie było nic pięknego w wypychaniu na świat tego małego drania z waginy, której o mało co nie rozdarł na strzępy, a zamiast czuć, że żyje, miała raczej wrażenie, że lada moment umrze z bólu. Nie bolało co prawda tak bardzo jak podczas tortur, którym poddała ją murkańska królowa Pomaxa, ale prawie. Jej samopoczucia nie poprawiało też to, że cały poród odbył się na oczach Robaka. Ze wszystkich ludzi na świecie do pomocy przy porodzie za każdym razem wybrałaby właśnie jego, ale obawiała się, że teraz, gdy widział ją w najgorszym momencie – gdy miotała wokół najbardziej plugawe przekleństwa, jakie przyszły jej na myśl, i lżyła ohydnie, kogo popadło, szamocząc się w skrwawionej pościeli jak targany drgawkami szubienicznik – nie będzie w stanie spojrzeć mu w oczy. Dziecko złożone na jej piersi poruszyło się. Przez krótką chwilę opadł ją strach, że przebudzi się i zacznie wyć, ale – bogom dzięki – drzemało dalej. – Wszystko w porządku? – spytał Robak, zajrzawszy do dobrze nagrzanej i oświetlonej chaty. Na zewnątrz ciął mróz, a jednak druid nie miał na sobie nic poza swoimi wysłużonymi tartanowymi portkami, skórzaną kamizelą i całym mnóstwem ozdób i błyskotek, które zatopiłyby niewielki statek handlowy. Lowa namyślała się chwilę. Nie, było kurewsko daleko od porządku. Była obolała i nie darzyła płomiennym uczuciem maleńkiego, okutanego w koce człowieczka, który spoczywał na jej piersi. Czuła coś zupełnie innego od tego, o czym paplały jej te rozkochane w życiu matule – i nie było w tym nic z wszechogarniającej miłości matki do dziecka. Lowa nie podawała
w wątpliwość ich słów – kto wie, może i faktycznie zakochały się w swoich dzieciach od pierwszego wejrzenia – ale ona sama czuła jedynie frustrację. Bo tkwiła w chacie jak kołek, a mogłaby w tym czasie szkolić żołnierzy. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak dobrze – odrzekła. Robak mrugnął do niej. – Świetnie się sprawiłaś. Wylazł z ciebie jak po masełku, nawet się specjalnie nie rzucał. Widziałem w życiu mnóstwo dzieci. Przystojniacha, trzeba przyznać. Skóra zdarta z mamusi. Myślałaś nad imieniem? – Myślałam – odparła.
R 5 ROZDZIAŁ agnall szedł sprężystym, chwackim krokiem przez tłum na Via Sacra, chłonąc wzrokiem świątynie i barwione statuy spoglądające na niego z dachów. – Nikt już w Rzymie nie patrzy w górę, Rzymianie codziennie przegapiają piękno Rzymu – usłyszał od kogoś kilka dni temu, gdy bawił u Klodii Metelli. Zaczął więc spoglądać w górę, gdy tylko miał sposobność, i nie mógł się napatrzyć. Rzymskie budowle były niezwykle bogato zdobione; pyszne ornamenty ciągnęły się po same dachy i wprost zapierały dech w piersi. Najpośledniejsza rzeźba na niepozornym budynku w Rzymie robiła większe wrażenie niż najwybitniejsze „dzieła”, na jakie napatrzył się w ojczyźnie. Na widok tych przepięknych, obfitujących w szczegóły płaskorzeźb, przedstawiających splecionych ze sobą w rozmaitych scenach ludzi, bogów i mityczne bestie, przecierał oczy ze zdumienia i stawał jak wryty, porażony ich nieopisanym pięknem. Rzym przepełniał go szczęściem. Może i mieszkał w Brytanii przez pierwsze dwadzieścia lat swojego życia, ale to Rzym był jego domem. Odkąd tylko przybył do najwspanialszego miasta świata, doświadczał uczucia, jakby jego dusza zanurzała się w gorącej kąpieli, śpiewając z rozkoszy. Czuł się tu na miejscu, czuł, że tutaj przynależy. Im szybciej reszta świata przyjmie rzymskie obyczaje, tym lepiej dla niej. Z pewnością pojawią się jacyś ludzie, którzy powiedzą, że wcale nie chcą przyjmować rzymskich obyczajów, bo mają własne, ale będą to ci uparci, starsi ludzie, z zasady przeciwni wszelkim zmianom. „Pozwoli pan, że usunę z pańskiej twarzy to nadgniłe ścierwo wiewiórki” – mógłby powiedzieć, a oni odparliby: „Nie, dziękuję, to jest moje nadgniłe ścierwo wiewiórki, które mam na twarzy od lat, i podoba mi się dokładnie takie, jakie jest”. Obejrzał się za kobietą o fryzurze przypominającej stado pudrowanych pawi i wyminął grupkę młodzieńców o finezyjnie przystrzyżonych brodach, odzianych w wymuszenie swobodne togi, przewiązane luźnymi pasami materiału. Ewidentnie
próbowali kopiować sposób, w jaki nosił się ich bohater Cezar. Odkąd miasto zalała kolejna fala łupów, a na cześć odnoszącego sukcesy w Galii Cezara ustanowione zostało kolejne dwudziestodniowe święto, imię generała nie schodziło z ust obywateli, a zafascynowani wodzem młodzieńcy z upodobaniem wiązali pas w charakterystyczny dla niego sposób. – Te, Ragnall! Kutasie jeden! – Życzliwa obelga padła z ust skupionych nieco dalej legionistów, których Ragnall kojarzył z Galii. Byli to ludzie wysłani do Rzymu z polecenia Cezara, mający zadbać o to, by sojusznicy generała, Pompejusz i Krassus, zwyciężyli w tegorocznych wyborach na urząd konsula. Żołnierze sami mieli oddać głos na popieranych przez wodza kandydatów i spuścić łomot tym, którzy odważą się poprzeć kogoś innego. Ragnallowi schlebiało, że zwrócili na niego uwagę. W Galii nawet nie machnęliby ręką pisarczykowi takiemu jak on. Ale w rodzinnych stronach poczucie wspólnoty wypływało na wierzch jak oliwa i ludzie potrafili odnosić się do siebie jak do najlepszych przyjaciół tylko dlatego, że maszerowali kiedyś w jednej kolumnie w czasie kampanii toczonej hen, daleko od domu. – Wyglądasz na tak wesołego, że porzygać się można. Powiedziałbym: miedziak za twe myśli, gdybym tak nie gardził utartymi powiedzonkami – rozległ się za jego plecami melodyjny głos. Ragnall obejrzał się. To przecież Marek Tulliusz Cyceron, zwany po prostu Cyceronem. Drustan przedstawił go Ragnallowi tej nocy, gdy zginął. Cyceron był jednym z dwóch sprawujących kilka lat temu władzę konsulów i pierwszym prawnikiem w Rzymie, wielu miało go za najinteligentniejszego człowieka w imperium. Sporo się wydarzyło od ich pierwszej rozmowy: Cyceron został wygnany, później zdołał powrócić do Rzymu, wypaść z łask Cezara i do nich wrócić. Ragnall wiedział to wszystko, ponieważ często rozmawiano o perypetiach słynnego Cycerona w domu Klodii, gdzie zawsze witano młodzieńca z otwartymi ramionami (i – prawdę rzekłszy – rozwartymi nogami). Klodia darzyła Cycerona swoistym podziwem, pomimo tego – a może właśnie dlatego – że Cyceronowi nie udało się doprowadzić do skazania jej brata Klodiusza za kazirodztwo, którego ten miał się na niej rzekomo dopuścić. To wskutek działań mściwego Klodiusza Cyceron został wygnany. – Cieszę się, że wróciłem do Rzymu – odpowiedział Ragnall. – Doskonale to rozumiem. Mało nie odebrałem sobie życia w czasie mojego przymusowego pobytu w Grecji, choć więcej to mówi o Grecji niż o Rzymie – powiedział Cyceron głośno, aby słyszeli go przechodnie, a potem rozciągnął usta w uśmiechu, jakby chciał dorzucić: „Ależ jestem bystry, co?”. Ragnall nie wiedział, czy się roześmiać, czy skinąć głową, zrobił więc jedno i drugie. – A jednak dziwię się, widząc, jak rozsmakowany jesteś w Rzymie – ciągnął Cyceron, już nieco ciszej. – Choć może niepotrzebnie, w końcu jesteś, Ragnallu, kontrarianinem. Nie dość, że tak znana postać pamięta spotkanie z nim po tylu latach, to na dodatek jeszcze ma opinię na jego temat. Ragnall odebrał to jako komplement, ale jednocześnie słowa Rzymianina wytrąciły go z równowagi. – Nie sądzę, bym był kontrarianinem... – zaczął. Właściwie nie był pewien, o co chodziło Cyceronowi. – Byłeś barbarzyńcą, teraz jesteś Rzymianinem. Twoim nowym mistrzem jest człowiek, który zabił twojego starego mistrza, druida Drustana. Trudno o odleglejsze skrajności, między którymi mógłbyś się przemieścić, Ragnallu. – To nie Cezar zabił Drustana, tylko Felix. A tak w ogóle – Ragnall rozejrzał się, by się upewnić, czy nikt ich nie podsłuchuje: ani przechodnie, ani legioniści, którzy go wcześniej pozdrowili – to właściwie trafił w dziesiątkę, biorąc nas za szpiegów. Może powiedział za dużo, ale nie lubił, gdy ktoś podważał autorytet Cezara. Cyceron uśmiechnął się na to i przełknął ślinę. – Widzę, że Cezar rzucił na ciebie urok – rzekł. – Zresztą, na kogo nie rzucił? Nie spodziewam się, Ragnallu, byś uwierzył w moje słowa, ale powinieneś sobie uświadomić, co się z tobą dzieje. Ciebie i wielu innych młodych ludzi poderwał pęd powietrza za rozpędzonym rydwanem, tak jak wiatr podrywa jesienne liście. Może powinniście odfrunąć gdzieś dalej, nim opadniecie na twardą drogę? Kilka lat temu, a może nawet rok temu, Ragnall pokiwałby tylko służalczo głową, lecz teraz ani myślał słuchać tych bzdur, nawet z ust człowieka takiego jak Cyceron. Czyżby zmężniał na wojnie? Pokręcił głową i odparł: – Cezar jest wielki, jestem dumny, że mogę mu służyć, i ty też powinieneś. Odpowiedział mu życzliwy uśmiech. – Dobrze powiedziane, mój chłopcze! Przejdźmy się, opowiesz mi, jaki jest kolejny cel w zwycięskiej kampanii twojej i naszego światłego generała. Ragnall zdumiał się, widząc tę nagłą zmianę nastroju znamienitego Rzymianina, ale nie chciał przegapić okazji do chełpienia się osiągnięciami Cezara, a także do pokazania się w towarzystwie tak słynnej postaci jak Cyceron.