ANDRE NORTON
TROJE PRZECIW ŚWIATU
CZAROWNIC
(Tłumacz: EWA WITECKA)
ROZDZIAŁ I
Nie jestem kowaczem pieśni, żebym wykuł brzeszczot sagi, która pośle żołnierzy do
boju, jak czynią to bardowie Z sulkarskich statków, kiedy te węże morskie torują sobie drogę
do nieprzyjacielskich portów. Nie mogę też dobierać troskliwie słów niczym mistrzowie
ociosujący kamienie do budowy silnego, mającego przetrwać wieki, zamkowego muru, by
następne pokolenia mogły podziwiać ich kunszt i pracowitość. Ale kiedy człowiek żyje w
niezwykłych czasach, gdy na własne oczy ogląda czyny, o jakich marzy niewielu, budzi się w
nim chęć zapisania, nawet nieumiejętnie, swego w nich udziału. Pragnie bowiem, żeby ci,
którzy po nim zasiądą w jego wysokim krześle, wezmą do ręki jego miecz i rozpalą ogień w
jego kominku, mogli lepiej zrozumieć dokonania jego i jego towarzyszy i w przyszłości pójść
tymi śladami.
Dlatego właśnie spisuję prawdę o Trojgu, którzy powstali przeciw Estcarpowi, i o
tym, co się stało, gdy tych Troje odważyło się zniweczyć czar rzucony przed wiekami na
Starą Rasę, czar zaciemniający umysły i wymazujący przeszłość. Na początku było nas troje,
tylko troje, Kyllan, Kemoc i Kaththea. Nie należeliśmy w pełni do Starej Rasy i kryło się w
tym nasze nieszczęście i nasze ocalenie. Już od dniu narodzin byliśmy oddzieleni od innych,
gdyż tworzyliśmy ród Tregartha.
Naszą matką była pani Jaelithe, niegdyś Kobieta Władająca Mocą Czarodziejską,
jedna z tych Czarownic, które mogły przywoływać, posyłać, a także w inny sposób
posługiwać się siłami niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka. Okazało się jednak,
wbrew wszelkiej ówczesnej wiedzy, że chociaż nasza matka weszła do łoża naszego ojca,
Strażnika Granic, Simona, i urodziła nas jednocześnie, nie utraciła owego niezwykłego daru,
którego nie sposób zmierzyć za pomocą wzroku czy dotyku.
I choć Strażniczki nigdy nie zwróciły pani Jaelithe Klejnotu, którego ta wyrzekła się w
dniu ślubu, to jednak musiały przyznać, iż pozostała ona Czarownicą, jakkolwiek już nie
należała do ich grona.
Tego, który był naszym ojcem, również nie można oceniać wedle odwiecznych praw i
obyczajów. Pochodził. bowiem z innego stulecia i z innej epoki, a przybył do Estcarpu przez
jedną z Bram. W swoim świecie wydawał jako wojownik rozkazy podwładnym. Wpadł
wszakże w pułapkę zastawioną przez zły los, wrogowie zaś deptali mu po piętach w takiej
liczbie, że nie mógł zatrzymać się i stanąć z nimi do walki na miecze. Dlatego ścigali go
dopóty, dopóki nie znalazł Bramy i nie przybył do Estcarpu, gdzie wziął udział w wojnie z
Kolderem.
To właśnie dzięki niemu i dzięki naszej matce nadszedł kres Kolderu. I odtąd ród
Tregartha cieszył się niemałym poważaniem, gdyż Simon i pani Jaelithe wyruszywszy
przeciw Kolderczykom do ich tajemnej kryjówki zamknęli kolderską bramę, przez którą ta
zaraza przybyła do naszego świata. Już wtedy śpiewano o tym wiele pieśni.
Chociaż Kolder zniknął, pozostało po nim złowrogie piętno, Estcarp zaś walczył o
życie, albowiem otaczający go ze wszystkich stron wrogowie bez przerwy szarpali jego
nadwątlone granice. Był to świat zmierzchu, po którym już nie miał nadejść poranek, a my
urodziliśmy się wówczas, gdy cały dotychczasowy sposób życia ulegał zagładzie.
Nasze potrójne narodziny stanowiły precedens wśród Starej Rasy. Kiedy nasza matka
zległa w ostatnim dniu umierającego roku, śpiewała wojenne zaklęcia, pragnąc, by ten, który
się narodzi, stał się takim wojownikiem, jacy byli bardzo potrzebni w owych ponurych
czasach. I tak przyszedłem na świat płacząc, jakby już rzuciła na mnie cień niejasna
przyszłość.
Lecz bóle porodowe naszej matki trwały nadal. Tak bardzo obawiano się o jej życie,
że zajęto się mną pośpiesznie a potem położono z boku. Poród trwał jeszcze wiele godzin i
wydawało się. że zarówno rodząca, jak i tamto życie przebywające w jej łonie odejdą ze
świata przez ostatnią z bram.
Wtedy to przybyła do Południowej Stanicy jakaś kobieta. Na dziedzińcu oznajmiła
głośno, że posłano po nią i że jej misja związana jest z panią Jaelithe. W tym czasie mój
ojciec tak bardzo bał się o życie matki, że polecił przyprowadzić nieznajomą.
Kobieta wyciągnęła spod płaszcza miecz, którego brzeszczot zalśnił w blasku dnia,
lodowaty przedmiot, zimny od brzemienia zabójczego metalu. Trzymając go przed oczyma
mojej matki, nowo przybyła zaczęła śpiewać. I od tej chwili wszystkim zgromadzonym w
komnacie, zaniepokojonym ludziom wydało się, iż są złączeni więzami, których nie mogą
rozerwać. Pani Jaelithe podniosła się jednak z morza bólu i niespokojnych snów i dobyła
głosu. Obecni uznali jej słowa za gorączkowe majaczenia, kiedy rzekła:
- Wojownik, mędrzec, czarownica - troje - jedno - Ja tak chcę! Każdemu talent.
Razem - złączeni w jedno i wielcy - oddzielnie znacznie słabsi!
I w drugiej godzinie nowego roku przyszedł na świat mój brat, a zaraz potem moja
siostra, tak sobie bliscy, jakby łączyła ich jakaś więź. Moja matka była tak wyczerpana, że
obawiano się o jej życie. Kobieta, która dokonała magicznego obrzędu, szybko odłożyła
miecz i podniosła dzieci jakby miała do tego prawo - a z powodu ciężkiego stanu naszej matki
nikt się temu nie sprzeciwił.
W ten właśnie sposób Anghart z wioski Sokolników została naszą niańką i przybraną
matką i ona pierwsza kształtowała nasze życie. Była wygnanką, gdyż zbuntowała się przeciw
surowym prawom swego ludu i odeszła nocą z kobiecej wioski. Sokolnicy bowiem, ci dziwni
wojowie, mieli własne obyczaje, nienaturalne w oczach członków Starej Rasy, tej Starej
Rasy, której kobiety miały wielką moc i władzę. Tak odrażające zdały się owe obyczaje
Czarownicom z Estcarpu, iż odmówiły one Sokolnikom prawa do osiedlenia się, kiedy ci
przed wiekami przybyli zza mórz. Dlatego Twierdza Sokolników znalazła się wysoko w
górach, na ziemi niczyjej, ciągnącej się wzdłuż granicy Estcarpu z Karstenem.
Mężczyźni tego plemienia trzymali się na uboczu, żyli tylko wojną i utarczkami, a
uważając się za bliżej spokrewnionych z ptakami, cieplejszymi uczuciami darzyli swych
skrzydlatych zwiadowców, a nie kobiety. Te ostatnie mieszkały w specjalnych wioskach
ukrytych w dolinach, do których kilka razy do roku przybywali wybrani mężczyźni, żeby
zapewnić przetrwanie rasie. Każde dziecko po przyjściu na świat poddawano bezlitosnemu
osądowi i synek Anghari został zabity, ponieważ urodził się kulawy. Z tego właśnie powodu
przybyła ona do Południowej Stanicy, lecz nigdy nie wyjawiła, czemu wybrała ten właśnie
dzień i godzinę i skąd zdawała się wiedzieć, czego potrzebowała nasza matka. Nikt też jej o to
nie zapytał, gdyż trzymała się z dala od większości mieszkańców Stanicy.
Nam zawsze okazywała czułość i miłość i stała się dla nas matką, którą nie mogła być
pani Jaelithe. Albowiem po wydaniu na świat ostatniego dziecka nasza matka zapadła w
rodzaj transu. Leżała tak dzień za dniem, nie zdając sobie sprawy z tego, co działo się wokół
niej, jadła zaś wtedy, kiedy włożono jej do ust pokarm. Upłynęło kilka miesięcy. Nasz ojciec
zwrócił się o pomoc do Czarownic, lecz w odpowiedzi otrzymał tylko krótkie posłanie - że
Jaelithe zawsze wolała chodzić własnymi drogami i że Strażniczki ani nie zamierzają wtrącać
się do wyroków losu, ani też nie mogą dotrzeć do kogoś, kto tak długo kroczył i tak daleko
zaszedł obcą im ścieżką.
Usłyszawszy to nasz ojciec stał się ponury i milczący. Prowadził swych Strażników
Granicznych na zuchwałe wypady, okazując nowe dla siebie zamiłowanie do walki i
przelewu krwi. Powiadano, że z własnej woli szukał innej drogi, takiej, która zaprowadziłaby
go do Czarnej Bramy. Nie zwracał na nas uwagi, tylko od czasu do czasu pytał, jak się mamy.
Pytał z roztargnieniem, niby o kogoś obcego, jakby samopoczucie niewiele go obchodziło.
Rok miał się już ku końcowi, kiedy pani Jaelithe odzyskała przytomność. Wciąż była
bardzo słaba i łatwo zasypiała, gdy się tylko przemęczyła. Sprawiała też wrażenie zasępionej,
jakby zawisło nad nią nieszczęście, którego nie potrafiła nazwać. Wreszcie i to przeminęło i
nastały, jednakże na krótko, lepsze czasy, kiedy to pod koniec roku do Południowej Stanicy
przybył seneszal Koris z małżonką , Loyse, żeby się weselić. Zawarto bowiem wówczas
niepewny rozejm w niemal nie kończącej się wojnie i po raz pierwszy od wielu lat na
granicach Estcarpu nie oglądano pożarów i jeźdźców mknących na pomoc - na północ, by
stawić czoło wilkom z Alizonu, na południe, gdzie w ogarniętym anarchią Karstenie
zwaśnione strony odpowiadały kontratakiem na każdy atak.
Była tylko krótkotrwała cisza przed burzą. Upłynęły zaledwie cztery miesiące nowego
roku, kiedy na arenie dziejów pojawił się Pagar. Od czasu śmierci księcia Yviana w wojnie z
Kolderem Karsten stał się jednym wielkim polem bitwy dla mnóstwa magnatów i niedoszłych
władców. Pani Loyse miała pewne prawa do tego wyniszczonego przez wojnę księstwa.
Wydano ją za mąż wbrew jej woli - dzięki pośrednictwu topora weselnego - za księcia
Yviana, nigdy jednak nie objęła rządów. Wprawdzie po śmierci męża mogła była podnieść
jego sztandar, lecz nic jej nie łączyło z miejscem, w którym wiele wycierpiała. Kochając
Korisa z radością wyrzekła się praw do Karstenu. I bardzo jej odpowiadała polityka Estcarpu,
polegająca na obronie granic tej starożytnej krainy i nieprzenoszeniu wojny na sąsiadów.
Zarówno Koris, jak i Simon, na wszelkie sposoby wspierający słabnącą potęgę Starej Rasy,
nie widzieli żadnych korzyści w angażowaniu się poza granicami Estcarpu, spodziewali się
natomiast wiele zyskać, podsycając anarchię i w ten sposób zmusić jednego z wrogów do
zajęcia się sobą.
U w końcu siało się to, co niegdyś przewidzieli. Pagar z Geenu, początkowo nic nie
znaczący szlachetka z dalekiego południa, zaczął zjednywać sobie stronników i najpierw
uznano go za pana dwóch południowych prowincji, a potem zrujnowani kupcy z Karsu,
gotowi poprzeć każdego, kto mógłby przywrócić pokój w państwie, okrzyknęli go władcą.
Pod koniec roku, w którym przyszliśmy na świat, Pagar był tak silny, że zaryzykował bitwę z
konfederacją rywali. A cztery miesiące później obwołano go księciem Karstenu nawet na
terenach przygranicznych.
Nowy władca objął rządy w kraju wyniszczonym przez najgorszą z wojen, wojnę
domową. Jego zwolennicy tworzyli bardzo zróżnicowaną i trudną do rządzenia grupę. Wielu
spośród nich było najemnymi żołnierzami i teraz żołd musiał im zastąpić łupy, dla których
byli się zaciągnęli pod sztandary Pagara, w przeciwnym bowiem razie poszliby grabić gdzie
indziej.
W takiej sytuacji książę postąpił zgodnie z oczekiwaniami mojego ojca i Korisa:
poszukał za granicą pretekstu, który pomógłby mu zjednoczyć stronników i dostarczyć
środków na odbudowę państwa. Skierował wzrok na północ. Estcarpu zawsze się obawiano w
Karstenie. Yvian zaś, za podszeptem Kolderczyków, wyjął spod prawa i urządził masakrę
tych spośród Starej Rasy, którzy założyli Karsten w czasach tak odległych, że nikt nie wie,
kiedy to się stało. Część zginęła straszną śmiercią, część uciekła przez góry do swoich
krewnych. Pozostawili za sobą brzemię winy i strachu. I nikt w Karstenie nie wierzył, że
Estcarp nie pomści pewnego dnia owej masakry. Wystarczyło zatem, żeby Pagar pograł lekko
na tych uczuciach, by mieć gotową krucjatę, która da zajęcie żołnierzom i zjednoczy
księstwo.
Chcąc pokonać tak groźnego przeciwnika jak Estcarp, książę Karstenu zamierzał w
jakiś sposób wypróbować jego siły, zanim zaangażuje się w wojnę. Mężczyźni ze Starej Rasy
byli bowiem dzielnymi, powszechnie szanowanymi wojownikami, a Strażniczki z Estcarpu
posługiwały się Mocą czarodziejską w taki sposób, którego nikt obcy nie potrafił zrozumieć, i
z tego właśnie powodu bardziej się ich obawiano. W dodatku istniał nierozerwalny sojusz
łączący Estcarp z Sulkarczykami - groźnymi morskimi wędrowcami, których napady zmusiły
już Alizon do zawarcia rozejmu i leczenia bolesnych ran. Sulkarczycy byli gotowi zwrócić
swe wężowe statki na południe i szarpać wybrzeża Karstenu, co spowodowałoby bunt
kupców z Karsu.
Dlatego Pagar musiał po cichu przygotowywać swą świętą wojnę. Pewnej wiosny
zaczęły się napady na przygraniczne tereny Estcarpu, ale nigdy w takiej sile, żeby Sokolnicy i
Strażnicy Graniczni, którymi dowodził mój ojciec nie mogli z łatwością jej kontrolować. A
przecież przeprowadzane często niewielkie ataki, choć odpierane bez trudu mogą nadwerężyć
stan liczebny oddziałów, które się im przeciwstawiają. Kilku ludzi straconych tutaj, jeden czy
dwóch tam - suma rośnie i jest to ciągły proces. Mój ojciec wiedział o tym od początku.
W odpowiedzi Estcarp wysłał sulkarskie flotylle. To dało Pagarowi do myślenia.
Hostovrul zgromadził dwadzieścia statków, dzięki niezwykłemu kunsztowi żeglarskiemu
wypłynął podczas sztormu, rozbił rzeczny patrol, napadł na Kars odniósł taki sukces, w
którego wyniku tron nowego księcia chwiał się przez cały następny rok. A potem na
południu, skąd wywodził się Pagar, wybuchło powstanie pod wodzą jego przyrodniego brata,
dostarczając księciu zajęcia. W ten sposób, z powodu groźby chaosu w Karstenie, zyskano
trzy lata, a może i więcej, i zmierzch Estcarpu nie nadszedł tak szybko, jak obawiała się tego
Stara Rasa.
W ciągu tych lat manewrów politycznych naszą trójkę zabrano z twierdzy, w której się
urodziliśmy - z tym że nie do Es, gdyż zarówno nasz ojciec, jak i nasza matka trzymali się z
daleka od miasta rządzonego przez Radę Czarownic. Pani Loyse, która osiadła w małym
zamku w dobrach Estfordu, przyjęła nas w poczet domowników. Anghart pozostała jednak
centralnym ośrodkiem naszego życia, zawarłszy z panią na Estfordzie przymierze oparte na
wzajemnym szacunku. Pani Loyse dotarła bowiem w przebraniu najemnego żołnierza do
serca wrogiego kraju, kiedy wraz z moją matką stanęły do walki z całą potęgą Karsu i księcia
Yviana.
Po powrocie do zdrowia pani Jaelithe ponownie podjęła współpracę z naszym ojcem
jako zastępczyni Strażnika Granic. Wspólnie kontrolowali Moc czarodziejską, tyle że nie na
modłę Strażniczek. Teraz wiem, że Czarownice nie tylko im zazdrościły, ale również
spoglądały podejrzliwie na ten niezwykły wspólny dar, który nasi rodzice wykorzystywali
wyłącznie dla dobra Starej Rasy i Estcarpu. Mądre Kobiety uważały taki talent u mężczyzny
za nienaturalny i potajemnie zawsze brały naszą matkę za coś gorszego z powodu więzi z
Simonem. W owym czasie Rada Strażniczek zdawała się nie interesować nami, dziećmi
Simona i Jaelithe. W rzeczywistości postawę ich należałoby raczej określić jako celowe
ignorowanie naszego istnienia. Kaththei nie poddano testowi na dziedziczenie daru władania
Mocą czarodziejską, choć test ten obowiązywał wszystkie dziewczynki przed ukończeniem
szóstego roku życia.
Niezbyt dobrze pamiętam naszą matkę z tamtych lat. Odwiedzała dwór ze świtą
Strażników Granicznych - którzy mnie bardzo interesowali, i kiedy po raz pierwszy zdołałem
się przeczołgać na drugą stronę komnaty, położyłem dziecinną rączkę na błyszczącej
rękojeści miecza jednego z nich. Matka odwiedzała nas rzadko, a ojciec jeszcze rzadziej,
ponieważ oboje czasami tylko mogli zaprzestać patrolowania południowej granicy Estcarpu.
Ze wszystkimi dziecięcymi problemami zwracaliśmy się do Anghart, a panią Loyse
darzyliśmy przywiązaniem. Naszą matkę szanowaliśmy, obawiając się jej jednocześnie,
podobne też uczucia żywiliśmy w stosunku do naszego ojca. Myślę, że Simon nie czuł się
dobrze w towarzystwie dzieci i, być może, podświadomie miał nam za złe cierpienia, których
nasze narodziny przyczyniły jego żonie, jedynej prawdziwie drogiej mu osobie.
Brak serdeczniejszych uczuć między nami a naszymi rodzicami zrekompensowaliśmy
sobie ścisłą więzią, która połączyła naszą trójkę. A przecież z natury byliśmy bardzo różni.
Jak pragnęła tego nasza matka, wyrosłem na wojownika, i takie też miałem podejście do
życia. Kemoc był myślicielem - kiedy zetknął się z jakimś problemem, nie przechodził z
miejsca do działania, ale starannie wszystko rozważywszy badał jego naturę. Bardzo
wcześnie zaczął zadawać pytania i kiedy się przekonał, że nikt nie jest w stanie udzielić mu
na nie takiej odpowiedzi, jakiej pragnął, postarał się zdobyć wiedzę, która by mu w tym
dopomogła.
Kaththea była najwrażliwsza z naszej trójki. Tworzyła harmonijną całość nie tylko z
nami, ale ze wszystkim, co nas otaczało - ludźmi, zwierzętami, a nawet z krajobrazem. Często
jej instynkt górował nad moim działaniem czy rozsądkiem Kemoca.
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że również
rozporządzamy darem władania Mocą czarodziejską. Nie musieliśmy pozostawać razem czy
nawet przebywać w odległości kilku mil, żeby się porozumiewać. W razie potrzeby
zdawaliśmy się tworzyć jedną istotę - ja byłem ramionami gotowymi do działania, Kemoc
mózgiem, Kaththea zaś - sercem i kontrolowanymi uczuciami. Lecz wrodzona ostrożność
powstrzymywała nas przed ujawnieniem tego naszemu otoczeniu. Chociaż nie wątpię, że
Anghart dobrze wiedziała o łączącej nas Mocy.
Mieliśmy około sześciu lat, kiedy Kemoc i ja otrzymaliśmy małe, specjalnie dla nas
wykute miecze, pistolety strzałkowe przystosowane do dziecinnych rączek, i zaczęliśmy
uczyć się zawodu wojownika, który to zawód stał się obowiązkowy dla wszystkich członków
Starej Rasy w czasach zmierzchu ich cywilizacji. Naszym wychowawcą został okaleczony w
bitwie morskiej Sulkarczyk, przysłany przez Simona, który miał nas wyszkolić jak najlepiej
w wojennym rzemiośle. Otkell po mistrzowsku władał niemal wszystkimi rodzajami broni,
był bowiem jednym z oficerów Hostovrula podczas napadu na Kars. Chociaż żaden z nas, ku
wielkiemu rozczarowaniu Otkella, nie zechciał walczyć na topory, to jednak Kemoc i ja
nauczyliśmy się posługiwać innymi rodzajami broni tak szybko, że nasz nauczyciel był z nas
bardzo zadowolony - a przecież nie pobłażał nam w niczym.
Latem, kiedy szło nam na dwunasty rok, po raz pierwszy wzięliśmy udział w walce.
W owym czasie Pagar zaprowadził już porządek w swoim niesfornym księstwie i jeszcze raz
zamierzał poszukać szczęścia na północy. Sulkarska flota pustoszyła wtedy Alizon, jego
szpiedzy musieli mu o tym donieść. Dlatego książę Karstenu wysłał pięć lotnych kolumn
przez góry na północ, atakując w pięciu miejscach jednocześnie.
Sokolnicy zajęli się jedną z nich, a Strażnicy Graniczni jeszcze dwoma. Pozostałe
dwie bandy przedostały się do dolin, do których nigdy jeszcze się nie zapuszczały wrogie
wojska. Mając odcięty odwrót Karsteńczycy walczyli niczym dzikie bestie, starając się, nim
zginą, wyrządzić jak największe szkody.
Garstka tych szaleńców znalazła się nawet nad rzeką Es i zdobyła statek, wyciąwszy
w pień załogę. Popłynęła w dół rzeki, może łudząc się nadzieją, że zdoła dotrzeć do morza.
Ale łowy na nich już się rozpoczęły i okręt wojenny zajął pozycję u ujścia rzeki, żeby
uniemożliwić im ucieczkę.
Karsteńczycy przybili do brzegu jakieś pięć mil od Estfordu i wszyscy mężczyźni z
okolicznych gospodarstw wyruszyli na polowanie. Otkell nie chciał wziąć nas ze sobą, my
zaś źle przyjęliśmy ten jego rozkaz. Lecz nie minęła jeszcze godzina od wyjazdu niewielkiej
grupy, którą dowodził, kiedy Kaththea przechwyciła nadaną telepatycznie wiadomość.
Odebrała ją tak wyraźnie, że aż krzyknęła i złapała się za głowę - a stała wówczas między
nami na blankach centralnej wieży. Było to posłanie Czarownicy, skierowane nie do
oddalonej o kilka mil dziewczynki, lecz do jednej z jej wykształconych sióstr ze Starej Rasy.
To żądanie natychmiastowej pomocy dotarło i do nas za pośrednictwem naszej siostry.
Nie zastanawialiśmy się, czy postępujemy właściwie, kiedy opuściliśmy dwór,
wyprowadziwszy ukradkiem konie. Nie mogliśmy zostawić Kaththei - nie tylko dlatego, że
stała się naszą przewodniczką, ale i dlatego, że w tamtej chwili na blankach wieży nasza
trójka złączyła się w jedną istotę, potężniejszą od każdego z nas z osobna.
Trójka dzieci opuściła Estford. Ale w tym momencie nie byliśmy już zwykłymi
dziećmi. Przejechawszy na przełaj przez pola zbliżyliśmy się do miejsca, w którym ukryły się
dzikie wilki, trzymające zakładniczkę na wypadek pertraktacji. Istnieje coś takiego jak
szczęście na wojnie. Mówimy, że ten czy ów dowódca ma szczęście, ponieważ traci niewielu
ludzi i zawsze jest na właściwym miejscu we właściwym czasie. Na pewno na takie szczęście
składają się strategia i biegłość w rzemiośle żołnierskim, gdyż inteligencja i przeszkolenie
służą jako dodatkowa broń. Nie wszystkim równie uzdolnionym i dobrze wyszkolonym
żołnierzom nadarza się jednak taka okazja. Los nam sprzyjał tamtego dnia, albowiem nie
tylko odnaleźliśmy norę karsteńskich wilków i zastrzeliliśmy po kolei pięciu wrogów - a
wszyscy byli wyszkolonymi, nie mającymi nic do stracenia wojownikami - lecz także
zakładniczka ze Starej Rasy, zakrwawiona, związana, a mimo to pełna dumy i nieugięta, uszła
z życiem.
Dobrze znaliśmy jej szarą szatę. Zaniepokoiło nas jednak jej władcze, badawcze
spojrzenie, które w jakiś sposób rozerwało łączącą nas więź. Wtedy uświadomiłem sobie, że i
Czarownica zignorowała mnie i Kemoca i skupiła uwagę im Kaththei, zagrażając w ten
sposób nam wszystkim. I chociaż byłem bardzo młody, zrozumiałem, że nie obronimy się
przed tym niebezpieczeństwem.
Mimo sukcesu Otkell nie puścił nam płazem złamania dyscypliny. Kemoc i ja przez
kilka dni mieliśmy obolałe ciała. Mimo to byliśmy zadowoleni, gdyż Czarownica szybko
zniknęła z naszego życia, spędziwszy w Estfordzie tylko jedną noc.
Dopiero znacznie później, kiedy przegraliśmy pierwszą bitwę w naszej osobistej
wojnie, dowiedzieliśmy się, co się stało po owej wizycie - mianowicie Czarownice nakazały
poddać Kaththeę testom, lecz nasi rodzice odmówili, a Rada Strażniczek na jakiś czas musiała
zaakceptować tę odmowę. Ale Czarownice wcale nie uznały się za pokonane, nigdy bowiem
nie były zwolenniczkami pochopnego działania, toteż zamierzały uczynić czas swoim
sprzymierzeńcem.
I tak też się stało. Dwa lata później Simon Tregarth wyruszył na morze na sulkarskim
statku z zamiarem zbadania pewnych wysp, które, wedle doniesień, w dziwny sposób
ufortyfikowali Alizończycy. Napomykano o możliwym odrodzeniu się Kolderu w tym
miejscu. I nigdy więcej nie słyszano ani o nim, ani o jego statku.
Ponieważ słabo znaliśmy naszego ojca, jego strata niewiele zmieniła w naszym życiu -
do chwili, gdy do Estfordu przybyła pani Jaelithe. Tym razem nie na krótkie odwiedziny:
przyjechała z osobistą eskortą, żeby pozostać na stałe.
Nasza matka niewiele mówiła, lecz gorączkowo szukała - nie w terenie, ale w tym,
czego nie mogliśmy dojrzeć. Przez kilka miesięcy zamykała się w towarzystwie pani Loyse
na parę godzin dziennie w jednej z komnat na wieży. I po każdej takiej nieobecności żona
seneszala wychodziła stamtąd chwiejnym krokiem, blada, jakby utraciła siły witalne. Moja
matka zaś wychudła, jej rysy wyostrzyły się, a spojrzenie stało bardziej roztargnione.
Aż pewnego dnia wezwała naszą trójkę do komnaty na wieży. Panował tam półmrok,
chociaż przez otwarte okna wpadało słoneczne światło i był piękny letni dzień. Pani Jaelithe
końcem palca uczyniła jakiś gest i portiery zasłoniły dwa okna, jakby martwa tkanina
posłuchała jej woli, pozostawiając otwarte tylko to okno, które wychodziło na północ. Potem
końcem tego samego palca nakreśliła na podłodze słabo widoczne linie i linie te rozbłysły
tworząc jakiś rysunek. Następnie bez słowa, gestem rozkazała nam stanąć w różnych
częściach tego wzoru, wrzucając suszone zioła do przenośnego piecyka. Dym począł wić się
wokół nas, tak że straciliśmy się z oczu. W tej samej jednak chwili staliśmy się ponownie
jedną istotą, jak zawsze, kiedy czuliśmy się zagrożeni.
I wtedy - trudno jest ująć to w słowa zrozumiałe dla tych, którzy tego nie doświadczyli
- nakierowano nas i posłano w taki sposób, w jaki można wystrzelić strzałkę z pistoletu czy
zadać cios mieczem. Tkwiły w tym jakiś cel i wola, które pochłonęły mnie zupełnie, tak że
nie mógłbym nawet zaprotestować.
Później znów staliśmy w tamtej komnacie naprzeciw naszej matki, już nie
roztargnionej, milczącej jak posąg kobiety, lecz żywej i wzruszonej. Wyciągnęła do nas ręce,
i łzy jak groch spływały po jej wymizerowanej twarzy.
- Tak jak kiedyś dałam wam życie - powiedziała - tak dzisiaj odwzajemniłyście ten
dar, moje dzieci!
Wzięła ze stołu fiolkę i wysypała jej zawartość na gasnące węgle w przenośnym
piecyku.
Ogień strzelił do góry i coś się w nim poruszało. Nie mogłem jednak dostrzec, co to
takiego było ani też, co robiło. Potem wszystko zniknęło, stałem mrugając oczami, już nie
jako część całości, tylko jako ja sam.
W tym momencie moja matka przestała się uśmiechać, a na jej twarzy odmalowało się
napięcie. Całą uwagę skupiła nie tyle na własnych kłopotach, ile na naszej trójce.
- Więc tak musi być: ja odejdę własną drogą, wy zaś pójdziecie własną. Zrobię, co
będę mogła - wierzcie mi, moje dzieci! Nie z naszej winy rozdziela nas przeznaczenie.
Zamierzam szukać waszego ojca - on wciąż żyje - gdzie indziej. Was czeka inny los.
Korzystajcie z wrodzonego daru., a stanie się on mieczem, który nigdy nie pęka ani nie
zawodzi, tarczą, która zawsze was osłoni. Być może, w końcu wszyscy przekonamy się, że
nasze odrębne ścieżki w istocie stanowią jedną drogę. Byłoby to szczęśliwszym zrządzeniem
losu, niż moglibyśmy tego oczekiwać!
ROZDZIAŁ II
W ten sposób pewnego upalnego letniego poranka, kiedy żółtawe kłęby kurzu unosiły
się spod końskich kopyt, a niebo było bezchmurne, nasza matka zniknęła z naszego życia.
Patrzyliśmy, jak odjeżdża, ze szczytu środkowej wieży. Dwukrotnie odwracała się i podnosiła
wzrok, a ostatnim razem uniosła rękę w wojskowym pozdrowieniu - na które Kemoc i ja
odpowiedzieliśmy w zwyczajowy sposób, i promienie słońca odbiły się od zwierciadlanych
brzeszczotów naszych mieczy. Stojąca pomiędzy nami Kaththea zadrżała, jakby dotknęły jej
zimne palce niespotykanego w lecie wiatru. Lewa ręka Kemoca przykryła dłoń Kaththei tam,
gdzie dziewczynka zacisnęła ją na parapecie.
- Widziałam go - powiedziała - kiedy nasza matka sięgnęła po nas w czasie
poszukiwań, widziałam go, zupełnie samego. Były tam skały, wysokie skały i falująca woda...
- Tym razem dreszcz wstrząsnął całą jej wątłą postacią.
- Gdzie? - zapytał Kemoc.
Nasza siostra pokręciła głową. - Trudno mi powiedzieć, gdzie, ale to było daleko -
dalej, niż wynoszą odległości dzielące lądy i morza.
- Lecz nie tak daleko, by powstrzymać ją od poszukiwań - odparłem chowając miecz
do pochwy. Czułem, że coś straciłem, ale któż może określić wielkość straty tego, czego
nigdy nie poznał. Nasi rodzice przebywali we własnym, stworzonym przez siebie
wewnętrznym świecie - odmiennie niż większość mężów i żon, których znałem. W oczach
naszych rodziców świat ów tworzył całość, wszyscy inni byli tylko intruzami. Nie istniała
Moc, dobra czy zła, która powstrzymałaby panią Jaelithe od jej wyprawy wtedy, kiedy
jeszcze tliło się w niej życie. A gdybyśmy zaoferowali jej pomoc w poszukiwaniach, nie
przyjęłaby jej.
- Jesteśmy razem. - Kemoc wyłowił tę myśl z mojej głowy, jak to było we zwyczaju
między nami.
- Ale jak długo jeszcze? - Kaththea ponownie zadrżała i obaj szybko się ku niej
zwróciliśmy. Oparłem znów dłoń na rękojeści miecza, a Kemoc położył swoją na ramieniu
naszej siostry.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał, ale pomyślałem, że zna odpowiedź.
- Prorokini jedzie z wojownikami. Nie musicie tu pozostawać, kiedy Otkell pozwala
wam przyłączyć się do Strażników Granicznych!
- Prorokini! - powtórzyła z naciskiem. Kemoc zacisnął mocniej dłoń na ramieniu
Kaththei, a wtedy i ja wszystko zrozumiałem.
- Czarownice nie będą cię uczyć! Nasi rodzice zabronili tego!
- Ale nie ma ich tu, żeby powtórnie to uczynili!
Wówczas ogarnął nas strach. Albowiem kształcenie Czarownicy w niczym nie
przypominało codziennych ćwiczeń wojowników w posługiwaniu się mieczem, pistoletem
strzałkowym czy toporem. Nowicjuszka porzucała wszystkich swoich bliskich, odchodziła do
dalekiego miejsca misteriów, aby spędzić w nim wiele lat. Po powrocie zaś nie uznawała już
pokrewieństwa, jedynie więź z innymi Czarownicami. Jeżeli zabiorą od nas Kaththeę, by
powiększyła szeregi Strażniczek, możemy utracić ją na zawsze. A to, co powiedział Kemoc,
było bardzo prawdziwe - czyż po odjeździe Simona i pani Jaelithe pozostał ktoś, kto mógłby
obronić naszą siostrę przed Radą Czarownic?
I tak od tej pory na nasze życie padł cień. Strach tylko umocnił naszą więź. Doskonale
znaliśmy nasze uczucia, chociaż ja nie celowałem w tym tak jak Kemoc i Kaththea. Ale
mijały dni i życie toczyło się zwykłym trybem. A ponieważ strach nigdy nie pozostaje wciąż
równie wielki, chyba że podtrzymują go nowe niepokoje, więc odetchnęliśmy.
Wtedy nie wiedzieliśmy, że nasza matka przed opuszczeniem Estcarpu zrobiła dla nas
wszystko, co mogła. Udała się do Korisa i kazała mu przysiąc na topór Volta - ową
nadprzyrodzoną broń, którą tylko on mógł władać, a którą otrzymał bezpośrednio z martwej
ręki istoty może nie tak potężnej jak bóg, ale na pewno silniejszej niż człowiek - że będzie nas
chronił przed zakusami Rady Czarownic. Koris zaprzysiągł i żyliśmy w Estfordzie jak
przedtem.
Mijały lata, napaści z Karstenu niemal już nie ustawały. Pagar powrócił bowiem do
starej polityki stopniowego nas wykrwawiania. Poniósł klęskę na wiosnę tego roku, w którym
ukończyliśmy siedemnaście lat, skazując wysłane przez siebie znaczniejsze siły na śmierć na
przełęczy. W bitwie tej Kemoc i ja także mieliśmy swój udział, gdyż włączono nas w poczet
zwiadowców, którzy przeczesywali góry w poszukiwaniu uciekinierów. Odkryliśmy, że
wojna to ponure i niebezpieczne zajęcie, ale dzięki niej nasi pobratymcy zdołali przeżyć, a
gdy nie ma się innego wyjścia, sięga się po miecz.
Dawno minęło południe, właśnie galopowaliśmy górskim szlakiem, kiedy nadeszło
wezwanie. Kaththea stanęła przede mną jak żywa, krzycząc z przerażenia. I choć nie widziały
jej moje oczy, jej głos nie tylko brzmiał mi w uszach, lecz także wstrząsnął moim ciałem.
Usłyszałem krzyk Kemoca, a później, gdy jego wierzchowiec potrącił mojego, i ja użyłem
ostróg.
Naszym dowódcą był Dermont, wygnaniec z Karstenu. Przyłączył się do Strażników
Granicznych wtedy, kiedy mój ojciec dopiero co stworzył tę formację. Zatoczył koniem, by
zwrócić się do nas. Jego ciemna twarz pozostała nieruchoma, a tak skutecznie zablokował
nam drogę, że zawahaliśmy się na moment.
- Co robicie? - zapytał.
- Wracamy - odpowiedziałem i pojąłem, że zabiję nawet jego, jeżeli nadal będzie
zagradzał nam drogę. - To posłanie, nasza siostra jest w niebezpieczeństwie!
Dermont spojrzał nam prosto w oczy i wyczytał w nich prawdę. Potem ściągnął wodze
i skręcił w lewo, dając nam wolną drogę.
- Jedźcie! - Było to przyzwolenie i zarazem rozkaz.
Jak wiele wiedział o tym, co się wydarzyło? Jeśli orientował się w sytuacji, nie
zgadzał się z nią. I może chciał żebyśmy podjęli próbę, bo choć byliśmy młodzi, nie
należeliśmy do najgorszych pośród tych, którzy bez słowa skargi służyli pod jego
dowództwem przez wiele ciężkich dni i nocy.
Pojechaliśmy, dwukrotnie zmieniając konie w obozach, gdzie dawaliśmy do
zrozumienia, że wypełniamy rozkazy. Galop, stępa, galop. Po kolei drzemaliśmy w siodle,
kiedy konie szły stępa. A czas płynął - zbyt szybko płynął. Wreszcie Estford wykwitł cieniem
na tle szerokiej panoramy pól, z których niedawno zebrano zboże. Nie zobaczyliśmy tego,
czego najbardziej się obawialiśmy - śladów wrogów. Ogień i miecz nie dokonały tu
spustoszenia, co nie zmniejszyło ciążącego na nas brzemienia strachu.
Niewyraźnie, poprzez szum w uszach, usłyszałem wartownika dmącego w róg na
alarm z wieży, gdy mknęliśmy drogą, ponaglając zmęczone wierzchowce do ostatniego
wysiłku. Staliśmy się biali od pyłu, ale nadal można było rozróżnić znak naszego rodu na
opończach; przebyliśmy też bez szwanku zaczarowaną barierę, tak by wiedziano, że jesteśmy
przyjaciółmi.
Mój koń potknął się, kiedy dotarliśmy na dziedziniec, a ja starałem się wydobyć
zesztywniałe stopy ze strzemion, zanim zwierze osunie się na kolana. Kemoc nieco mnie
wyprzedził i chwiejnym krokiem zmierzał do drzwi dworu.
Stała w nich, obejmując się rękami, aby w tej pozycji powitać nas ostatnim wysiłkiem
woli. Nie Kaththea, ale Anghart. Kiedy Kemoc dostrzegł wyraz jej oczu, zatrzymał się
niepewnie, tak że wpadłem na niego i odtąd podtrzymywaliśmy się wzajemnie. Mój brat
przemówił pierwszy:
- Nie mu jej tu, zabrały ją!
Anghart skinęła głową bardzo powoli, jak gdyby ruch ten wymagał zbyt wielkiego
wysiłku. Jej długie, gęsto przetykane siwizną warkocze zsunęły się do przodu. A twarz! -
nasza opiekunka zamieniła się w starą, zdruzgotaną kobietę, której wydarto chęć do życia.
Tak właśnie z nią postąpiono! Cios zadano Mocą czarodziejską; Kemoc i ja od razu to
rozpoznaliśmy. Anghart stanęła pomiędzy swą wychowanką a wolą Czarownicy, przeciw-
stawiając słabe ludzkie siły i energię Mocy znacznie większej od jakiejkolwiek broni
materialnej.
- Nie - ma - jej. - Anghart wymawiała słowa bez modulacji, duchy słów
wydobywające się z ust śmierci. - Otoczyły ją murem. Jechać po nią - oznacza - śmierć!
Nie chcieliśmy w to uwierzyć, lecz musieliśmy. Czarownice zabrały naszą siostrę i
odgrodziły ją od nas siłą, która zabiłaby zarówno nasze dusze, jak i ciała, gdybyśmy chcieli
ruszyć jej śladem. Nasza śmierć w niczym nie pomoże Kaththei. Kemoc uczepił się mego
ramienia tak mocno, że wbił mi paznokcie w ciało. Pragnąłem go uderzyć, zmiażdżyć mu
ciało i kości - rozszarpać - rozerwać na strzępy. Zapewne ocaliło nas zmęczenie długą jazdą.
Albowiem kiedy Kemoc ze strasznym okrzykiem zasłonił twarz ramieniem i osunął się na
mnie, jego ciężar powalił nas obu na ziemię.
Anghart umarła w godzinę po naszym przybyciu. Myślę, że trzymała się życia
kurczowo, kiedy na nas czekała. Lecz zanim jej dusza odeszła, jeszcze raz do nas przemówiła,
i wtedy, gdy minął już pierwszy szok, jej słowa miały sens i pocieszyły nas trochę.
- Jesteście wojownikami. - Anghart przeniosła spojrzenie z Kemoca na mnie i potem
znów na bladą, wykrzywioną grymasem bólu twarz mego brata. - Mądre Kobiety uważają
wojowników za siłę zdolną tylko do działania. W głębi duszy pogardzają nimi. Teraz zaś
spodziewają się, że zaczniecie szturmować ich bramy, aby uwolnić nasze kochanie. Ale -
jeżeli udacie, że pogodziliście się z losem - one z czasem w to uwierzą.
- A tymczasem - zauważył z goryczą Kemoc - będą nad nią pracowały, chcąc uczynić
z Kaththei jedną z tych bezimiennych Kobiet Władających Mocą Czarodziejską.
Anghart spochmurniała. - Więc tak nisko cenisz swoją siostrę? Kaththea nie jest małą
dziewczynką, którą można by urobić tak, żeby pasowała do jakiegoś modelu. Myślę, iż
Czarownice przekonują się, że jest ona czymś więcej, niż sądziły, i, być może stanie się to
przyczyną ich zguby. Lecz jeszcze nie nadeszła ta chwila, by im to udowodnić, teraz oczekują
jeszcze kłopotów.
Jedno można powiedzieć o szkoleniu wojowników: uczy ono panowania nad sobą.
Ponieważ od dzieciństwa oczekiwaliśmy od Anghart mądrych rad, zaakceptowaliśmy to, co
nam teraz powiedziała. I choć chwilowo pogodziliśmy się z losem, niczego nie
zapomnieliśmy ani nie wybaczyliśmy. Tamtego wieczoru zerwaliśmy wszelkie więzy
podporządkowujące nas osobiście Radzie Czarownic.
Choć wówczas wszystkie inne złe wieści wydawały się nam mniej ważne od tego, co
nas spotkało, to jednak było ich wiele. Koris z Gormu, który przez te wszystkie lata stanowił
dla większości mieszkańców Estcarpu niezniszczalną podporę i oparcie, leżał ciężko ranny na
południu. Pani Loyse udała się do niego, stwarzając tym samym sposobność do porwania
Kaththei. I tak oto za jednym zamachem legły w. gruzach wszystkie filary, na których opierał
się nasz, świat.
- Co teraz zrobimy? - zapytał mnie w nocy Kemoc, gdy złożyliśmy już Anghart na jej
ostatnim posłaniu i siedzieliśmy w zaciemnionej komnacie spożywając pokarm, który nie
miał żadnego smaku.
- Wracamy.
- Do oddziału? Bronić tych, które dopuściły się czegoś podobnego?
- Coś w tym rodzaju, ale pamiętaj, że wszyscy uważają nas za żółtodziobów. Tak jak
powiedziała Anghart, Czarownice spodziewają się, że popełnimy jakiś nierozważny czyn, i są
na to przygotowane. Lecz...
Oczy Kemoca zabłysły. - Nigdy więcej nie mów, bracie, że nie potrafisz poważnie
myśleć. Masz rację, po stokroć masz rację! W ich oczach jesteśmy tylko dziećmi, a grzeczne
dzieci akceptują polecenia starszych. Więc będziemy grać tę rolę. A także... - Zawahał się, po
czym mówił dalej: - Jest jeszcze i to - musimy lepiej poznać rzemiosło, które jest naszym z
urodzenia - nauczyć się władać bronią w walce z nacierającym wrogiem - a także poszukiwać
wiedzy w innych dziedzinach.
- Jeśli chodzi ci o Moc czarodziejską, jesteśmy przecież mężczyznami, a Strażniczki
twierdzą, że władają nią wyłącznie kobiety.
- To wszystko prawda. Ale istnieje wiele rodzajów Mocy. Czyż nasz ojciec nie władał
jedną z nich? Czarownice nie mogły temu zaprzeczyć, chociaż chętnie by to zrobiły. Cała
wiedza nie skrywa się w ich małym tobołku. Czy słyszałeś o Lormcie?
Z początku nazwa ta nic mi nie mówiła. Później jednak przypomniałem sobie
zasłyszaną przypadkiem rozmowę Dermonta z jednym ze Strażników Granicznych, który
towarzyszył mu od czasu jego ucieczki z Karstenu. Lormt - to składnica dokumentów i
starożytnych kronik.
- Ale czego można się nauczyć ze starych kronik rodzinnych?
Kemoc uśmiechnął się.
- Mogą tam znajdować się inne materiały, które bardzo nam się przydadzą. Kyllanie -
przemówił ostro, jakby wydawał rozkaz - pomyśl o wschodzie!
Zamrugałem oczami. Jego polecenie było absurdalne. Wschód. Czym był wschód?
Dlaczego miałbym myśleć o wschodzie? Wschód. Wschód. Zgarbiłem się, czując dziwne
mrowienie wzdłuż nerwów. Wschód. Na północy leżał Alizon, w każdej chwili gotów
skoczyć nam do gardła, na południu Karsten, który teraz szarpał nasze flanki, a na zachodzie
rozciągał się penetrowany przez sulkarskie statki Ocean z niewiadomą liczbą wysp i lądów
takich jak ten, na którym Simon i Jaelithe znaleźli prawdziwe gniazdo Kolderu. Na wschodzie
zaś była tylko pustka - zupełnie nic.
- Powiedz mi, dlaczego tak jest? - zapytał Kemoc. - Ten kraj ma także wschodnią
granicę, ale czy słyszałeś, żeby ktoś kiedyś o niej mówił?
Zamknąłem oczy, żeby wyobrazić sobie mapę Estcarpu, taką, jaką wiele razy
widziałem w terenie. - Góry?
- A poza nimi?
- Góry i tylko góry, na każdej mapie, nic więcej! - Byłem teraz tego pewny.
- Dlaczego?
Dlaczego? Mój brat miał stokrotną rację. Dysponowaliśmy bardzo szczegółowymi
mapami ziem leżących poza granicami Estcarpu, zarówno na dalekiej północy, jak i na
południu. Mieliśmy mapy morza wykonane przez Sulkarczyków. Ale nie istniała żadna mapa
ukazująca ziemie na wschodzie. Brak ten stał się godny uwagi.
- Nikt, kto przynależy do Starej Rasy, nie może nawet pomyśleć o wschodzie - ciągnął
Kemoc.
- Co?!
- To prawda. Zapytaj kogokolwiek o wschód. Nikt nie może o tym rozmawiać.
- Może nie chce, ale...
- Nie - powiedział stanowczo Kemoc. - Nie mogą. W ich umysłach istnieje zapora
przeciw wschodowi. Gotów jestem na to przysiąc.
- Więc to tak, ale czemu?
- Musimy się tego dowiedzieć. Czyż nie rozumiesz, Kyllanie, że jeśli uwolnimy
Kaththeę, nie będziemy mogli pozostać w Estcarpie? Czarownice nigdy nie wypuszczą jej z
rąk dobrowolnie. A dokąd moglibyśmy się udać? W Alizonie i w Karstenie powitano by nas z
radością - jako więźniów. Ród Tregartha jest za dobrze znany. Sulkarczycy zaś nie pomogliby
nam w takiej sytuacji, w której Czarownice byłyby naszymi wrogami. Przypuśćmy więc, że
znikamy w kraju czy też miejscu, którego istnienia Strażniczki nie chcą uznać...
- Tak!
Było to tak doskonałe rozwiązanie, że mu nie dowierzałem. Zbyt często za
uśmiechniętą twarzą losu kryje się zryte bruzdami oblicze nieszczęścia.
- Jeśli w ich umysłach istnieje zapora, to na pewno nie bez powodu, i to ważnego.
- Nie zaprzeczam temu. Musimy dowiedzieć się, co to takiego i dlaczego tam się
znajduje, i czy możemy to wykorzystać dla naszych celów.
- Ale jeśli oni, to dlaczego nie my? - zapytałem i zaraz potem odpowiedziałem
pytaniem na własne pytanie: - Czy z powodu naszej mieszanej krwi?
- Tak sądzę. Udajmy się do Lormtu i może znajdziemy tam więcej niż jedno
wyjaśnienie.
Wstałem. Nagle zrozumiałem, że muszę zrobić coś pożytecznego. - A w jaki sposób
zdołamy to uczynić? Czy przypuszczasz, że w tych warunkach Rada pozwoli nam wędrować
po Estcarpie? Myślałem, że uzgodniliśmy, iż będziemy posłuszni i wrócimy do oddziału,
jakbyśmy pogodzili się z losem.
Kemoc westchnął. - Czy nie uważasz, że trudno jest być młodym, bracie? - zapytał. -
Oczywiście, że będą nas pilnować. Nie wiemy, jak silne są ich podejrzenia co do więzi
myślowej łączącej nas z Kaththeą. Na pewno nasze przybycie na jej wezwanie da im do
myślenia. Ja, ja od tamtej pory nie zdołałem do niej dotrzeć. - Kemoc nawet nie spojrzał na
mnie, by stwierdzić, czy mu zaprzeczę. Chociaż żadne z nas nigdy nie wyraziło tego słowami,
wszyscy wiedzieliśmy, że łączność telepatyczna między Kemokiem i Kaththeą jest silniejsza.
Wyglądało to tak, jakby czas dzielący moje narodziny od ich narodzin oddalił mnie nieco od
pozostałej dwójki.
- Kemocu, pokój na wieży! Tam gdzie nasza matka... - Wspomnienie czasu, kiedy to
wziąłem udział za pomocą czarów w poszukiwaniach, nie należało do przyjemnych, ale z
radością zmusiłbym się do czegoś takiego, gdyby nam się to na coś przydało. Lecz Kemoc już
kręcił głową.
- Nasza matka była biegła w tej sztuce, przez lata posługiwała się pełnią Mocy. My nie
mamy ani jej umiejętności i wiedzy, ani też siły, by podążyć tą drogą - przynajmniej nie teraz.
Będziemy budować na tym, co już mamy. Co do Lormtu - sądzę, że wola otwiera bramy.
Może jeszcze nie dziś - droga do Lormtu stanie jednak przed nami otworem.
Czy to przebłysk jasnowidzenia kazał mi go poprawić?
- Przed tobą. Lormt jest dla ciebie, nie wątpię w to, Kemocu.
Nie zabawiliśmy długo w Estfordzie; nic już nas tam nie trzymało. Otkell dowodził
niewielkim oddziałem, który eskortował panią Loyse do Południowej Stanicy. A spośród
pozostałej we dworze garstki domowników nikt nie miał dość władzy ani powodu, by nas
zatrzymać, kiedy oświadczyliśmy, że wracamy do oddziału. Następnego dnia podczas jazdy
byliśmy wewnętrznie bardzo zajęci, starając się porozumiewać i rozmawiać za pomocą myśli,
z determinacją, jakiej nigdy dotąd nie okazywaliśmy przy ćwiczeniach tego rodzaju.
Pozbawieni fachowych wskazówek i umiejętności staraliśmy się spotęgować wrodzone
zdolności.
Podczas następnych miesięcy wykonywaliśmy to zadanie w tajemnicy przed
towarzyszami broni. Byliśmy pewni, że musimy się z tym kryć. Wszystkie nasze wysiłki
pozostały bezowocne i nie otrzymaliśmy odpowiedzi od Kaththei, która, jak nas
poinformowano, wstąpiła do całkowicie odizolowanego przybytku nowicjuszek Mocy.
Pewne uboczne skutki naszych zdolności same się ujawniły. Kemoc odkrył podczas
nauki, że dzięki wysiłkowi woli jest w stanie zapisać w pamięci większość tego, co raz
usłyszał czy zobaczył, i że potrafi czerpać takie informacje z umysłów innych ludzi. Coraz
częściej właśnie jemu powierzano przesłuchiwanie jeńców. Dermont odgadł prawdopodobnie
powód sukcesów Kemoca w tej dziedzinie, ale nic nie mówił.
Ja wprawdzie nie mogłem udzielić takiego wsparcia naszym misjom w granicznych
górach, lecz stopniowo uświadomiłem sobie, że odziedziczyłem po rodzicach inne zdolności.
Chodziło o coś w rodzaju pokrewieństwa ze zwierzętami. Konie znałem tak dobrze, jak żaden
inny żołnierz Estcarpu. Co się tyczy dzikich zwierząt, to po prostu koncentrując się mogłem
je przywoływać lub odsyłać. Władzę nad końmi dobrze wykorzystywałem, nie poświęcałem
jednak wiele czasu reszcie swego talentu.
Co do Lormtu, wydawało się, że Kemoc w żaden sposób nie zdoła zrealizować swego
pragnienia. Potyczki na granicy zdarzały się coraz częściej, toteż pochłonęła nas całkowicie
wojna partyzancka. W miarę jak przyszłość Estcarpu rysowała się w coraz ciemniejszych
barwach, stopniowo zdawaliśmy sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, kiedy staniemy się
uciekinierami w podbitym kraju. Koris nie wyzdrowiał szybko z otrzymanej rany, a gdy to się
stało, był kaleką niezdolnym do władania toporem Volta. Doszły nas wieści o jego
tajemniczej wyprawie do nadmorskich skał na południu i powrocie bez tej cudownej broni.
Odtąd opuściło go szczęście, a jego ludzie ponosili klęskę za klęską.
Pagar igrał z nami od miesięcy, jak gdyby wcale nie zamierzał zadać ostatecznego
ciosu, bawiły go bowiem manewry mające zmylić przeciwnika. Prawiono o sulkarskich
statkach, które odpływały mając na pokładzie tych czy owych przedstawicieli Starej Rasy.
Jestem jednak głęboko przekonany, że od zmasowanej inwazji powstrzymywał naszych
wrogów odwieczny strach nie tylko przed Mocą, ale i przed tym, co mogłoby się stać, gdyby
Czarownice zwróciły przeciw nim wszystkie swe siły. Albowiem nikt, nawet wśród nas, nie
wiedział, co może zdziałać Moc, gdyby posłużyły się nią wszystkie Strażniczki. Mogłaby
spalić Estcarp, zabierając wraz z nim w niebyt resztę naszego świata.
Na początku drugiego roku, licząc od porwania Kaththei, przed Kemokiem stanęła
otworem droga do Lormtu, tyle że nie w taki sposób, w jaki tego obaj pragnęliśmy. Kemoc
wpadł w zasadzkę, z której wyszedł z tak okaleczoną prawą dłonią i prawym ramieniem, iż
nie ulegało wątpliwości, że upłynie wiele czasu, zanim znowu zdoła nimi swobodnie władać,
jeśli w ogóle będzie to możliwe. Kiedy siedzieliśmy razem, tuż przed zabraniem go na
leczenie, rozmawialiśmy ze sobą po raz ostatni.
- Można szybko wyzdrowieć, gdy się tego pragnie. Dodaj swoją wolę do mojej, bracie
- oświadczył Kemoc dziarsko, chociaż oczy miał zamglone bólem. - Wrócę do zdrowia tak
szybko, jak tylko będę mógł. A potem...
Nic więcej nie wypowiedział słowami.
- A jeśli czas zwróci się przeciw nam? Karsten może napaść w każdej chwili -
ostrzegłem go. - Czy pozostały nam choćby godziny?
- Nie będę o tym myślał. Dowiesz się, co zrobię! Nie mogę uwierzyć, żeby los
odmówił nam tej szansy!
Nie czułem się taki samotny, jak się tego obawiałem, kiedy Kemoc odjeżdżał leżąc w
lektyce niesionej przez konie. Dobrze pracowaliśmy, gdyż on znajdował się w moim umyśle,
a ja w jego. Odległość zaś uczyniła tylko nieco cieńszą łączącą nas więź, zmuszając zarówno
mnie, jak i Kemoca do większego wysiłku. Wiedziałem, kiedy wyruszył do Lormtu. Wtedy
też ostrzegł mnie, że musimy zerwać kontakt dopóty, dopóki nie wezwie nas nowa potrzeba,
gdyż w Lormcie działają wpływy mające posmak Mocy, które mogą być niebezpieczne.
A potem milczenie trwało całe miesiące.
Nadal przebywałem wśród Strażników Granicznych i choć byłem młody, dowodziłem
już niewielkim oddziałem. Łączyło nas koleżeństwo zrodzone ze wspólnego niebez-
pieczeństwa, miałem też wśród nich przyjaciół. Nigdy nie wątpiłem, że więź z rodzeństwem
była znacznie silniejsza, i gdyby tylko wezwał mnie Kemoc lub Kaththea, dosiadłbym konia i
odjechał, na nic nie zważając. Obawiając się właśnie takiego obrotu rzeczy, zacząłem szkolić
swego następcę i nie pozwalałem sobie na zbytnie angażowanie się w sprawy wykraczające
poza ramy regulaminu wojskowego. Walczyłem, czaiłem się, czekałem - i to oczekiwanie
wydawało mi się nie do wytrzymania.
ROZDZIAŁ III
Byliśmy tak chudzi i niebezpieczni jak psy, które Jeźdźcy z Alizonu uczą polowania
na ludzi, i jak owe rącze bestie krążyliśmy wśród gór i wąskich dolin, nieco zdziwieni każdej
nocy tym, ze wciąż siedzimy w siodłach czy wędrujemy górskimi ścieżkami, i tak samo
zdziwieni rankiem, kiedy żywi witaliśmy świt, budząc się w naszych zamaskowanych
obozach.
Gdyby Alizon i Karsten zawarły przymierze, tak jak się tego obawialiśmy latami,
Estcarp zostałby rozbity, zmiażdżony i wchłonięty. Wydawało się jednak, że Pagar nie chciał
bratać się z Facellianem z Alizonu - z wielu powodów. Możliwe, że u podstawy tego leżał
jakiś wpływ Mocy czarodziejskiej, którego nie wykryliśmy. Wiedzieliśmy bowiem, że
Czarownice z Rady rozporządzały własnymi sposobami oddziaływania na nieliczne osoby,
ale Moc słabła lub traciła kontrolę, jeśli rozpostarto ją zbyt szeroko czy używano przez
dłuższy czas. Taki wysiłek wymagał sił witalnych wielu współpracujących ze sobą Mądrych
Kobiet, które potem były niebezpiecznie osłabione.
Właśnie do takiego posunięcia postanowiły się uciec Czarownice pod koniec lata
drugiego roku, odkąd opuściła nas Kaththea. Do każdego posterunku, choćby nie wiem jak
oddalonego i choćby nie wiem jak była ruchliwa jego załoga, dotarły nadane drogą
telepatyczną rozkazy. A za nimi nadciągnęły pogłoski, jak to zwykle bywa w wojsku.
Mieliśmy wycofać się z gór, opuścić podgórze i zgromadzić się na nizinie Estcarpu,
porzucając tereny, których broniliśmy tak długo.
Niewtajemniczonym wydawało się zapewne, że to czyn szaleńca, ale wieść głosiła, iż
zastawiamy pułapkę, jakiej dotąd świat nie widział. - Podobno Czarownice, zaniepokojone
stratami ponoszonymi przez naszą armię w nie kończących się utarczkach, zamierzały
skoncentrować siły na ryzykownym posunięciu i albo dać Pagarowi nauczkę, której nigdy by
nie zapomniał, albo pozwolić nam wszystkim polec w wielkiej bitwie, zrezygnowawszy z
powolnego upustu krwi.
Rozkazano nam wycofywać się tak zręcznie, żeby upłynęło nieco czasu, nim
wrogowie zorientowaliby się, iż góry są puste, a przejścia wolne. Tak więc wymknęliśmy się
chyłkiem, kompania za kompanią, szwadron za szwadronem, osłaniani przez tylną straż.
Minął tydzień albo więcej tego przerzucania wojska na inny odcinek frontu, zanim wszyscy
członkowie Starej Rasy znaleźli się na nizinie.
Początkowo ludzie Pagara byli ostrożni. Zbyt wiele razy zostali rozbici we frontalnym
ataku lub w zasadzce. Wysłali najpierw zwiad, zbadali teren, a potem ruszyli na Estcarp.
Sulkarska flota zgromadziła się w wielkiej zatoce, do której wpadała rzeka Es. Jedne statki
zarzuciły kotwicę nawet w pobliżu Gormu, gdzie nikt nie mieszkał bez rozkazu z powodu
okropności, jakich dopuścili się tam Kolderczycy, inne zaś u samego ujścia rzeki.
Opowiadano, że gdyby nasz obecny plan się nie udał, resztki Starej Rasy, ci, którym się
powiedzie, zostaną wzięci na te statki, by uciec morzem.
My jednak sądziliśmy, że historię tę przeznaczono dla uszu alizońskich i karsteńskich
szpiegów, którzy mogli skrywać się wśród nas. Byłoby to posunięcie zrodzone z najwyższej
rozpaczy, a nie uważaliśmy Czarownic z Rady za głupie. Możliwe, iż owa niedorzeczna
opowieść sprawiła, że armia Karstenu szybciej przebyła opuszczone przez nas przejścia, gdyż
poczęła płynąć ku wzgórzom i górom nie kończącą się rzeką wojowników.
Przypadek sprawił, że moja kompania znalazła się w odległości kilku mil od Estfordu.
Rozpaliliśmy ognisko, a późnym popołudniem wystawiliśmy posterunki. Konie były
niespokojne i kiedy szedłem między nimi, starając się odkryć przyczynę ich nerwowego
zachowania, wyczułem jakieś rosnące napięcie, naruszenie równowagi w przyrodzie. Dlatego
wszystko, co niegdyś było proste i prawidłowe, z każdą sekunda stawało się coraz bardziej
krzywe i wypaczone. Wyczuwałem wysysanie z ziemi i z tego, co się na niej znajdowało, z
ludzi i zwierząt, jakiejś wewnętrznej energii...
Chodziło o przegrupowanie sił! Ta myśl przyszła mi do głowy niespodziewanie i
zrozumiałem, że mam rację. To, co tworzyło życie Estcarpu jako takiego, ściągano do
jakiegoś centralnego ośrodka, przygotowywano...
Udało mi się rozciągnąć na konie uspokajający wpływ, którym rozporządzałem, ale za
to teraz niezwykle ostro wyczuwałem owo wysysanie. Ptasi śpiew nie przerywał
przytłaczającej ciszy, żaden liść ani źdźbło trawy nie drgnęły na powietrzu, a upał przygniatał
nas niczym ciężki płaszcz. I poprzez ów martwy spokój wyczekiwania, może bardziej ostro z
tego powodu uderzył we mnie, niby karsteńska strzałka, sygnał alarmowy.
Kyllanie - do Estfordu - teraz!
Owo nie wypowiedziane na głos wezwanie było takim samym władczym wołaniem o
pomoc, jak przed laty krzyk Kaththei. Wskoczyłem na nie osiodłanego konia, lekko
schwyciwszy się grzywy. Jednym szarpnięciem zerwałem z palika pętającą go linę. Potem
pogalopowałem do zameczku, który niegdyś stanowił nasz dom. Usłyszałem za sobą krzyki,
ale się nie obejrzałem. Posłałem przed siebie myśl:
Kemocu - co to takiego?!
Przybądź! Był to rozkaz, a nie wyjaśnienie.
Otaczało mnie uczucie otępienia, wycofywania się, kiedy z łomotem pędziłem drogą.
Poza nami na ziemi nic się nie poruszało, i to było niepokojące. Ów nienaturalny stan
znajdował się jednak poza sferą mego zainteresowania i nie zamierzałem mu ulec.
Zamku strzegła wieża strażnicza, ale żadna flaga nie zwisała z niej bezwładnie w
nieruchomym powietrzu. Nie dostrzegłem wartowników na szczycie wieży ani żadnych
oznak życia wokół murów. Potem stanąłem przed bramą otwartą na tyle, by mógł przejechać
przez nią pojedynczy jeździec.
Kemoc czekał na mnie przy wejściu, jak niegdyś Anghart. Tyle że nie porażony Mocą
i umierający, lecz pełen życia. Tak wiele z jego sił witalnych zamieniło się w ogień walczący
z niesamowitością tego dnia i godziny, że od samego patrzenia stałem się wojownikiem
samotnie stawiającym opór wrogowi w chwili, w której usłyszał okrzyk bojowy towarzysza
przybywającego z odsieczą. Kemoc i ja - jak mam to ująć? - zlaliśmy się w jedno w sposób
niemożliwy do opisania i to, co zostało rozdzielone przemocą, częściowo ozdrowiało. Ale
tylko częściowo - nadal brakowało bowiem trzeciego składnika.
- Na czas! - Kemoc ruchem ręki wskazał wnętrze zamku.
Puściłem konia, który pokłusował prosto do stajni, jakby koniuch prowadził go tam za
wodze. Potem jeszcze raz znaleźliśmy się pod dachem Estfordu. Teraz było to puste miejsce,
gdyż zniknęły zeń wszystkie drobne przedmioty, które czyniły go zamieszkanym.
Wiedziałem, że pani Loyse przebywa wraz z Korisem w jego kwaterze w jednej z
nadgranicznych stanic. A jednak rozejrzałem się dokoła, w jakiś sposób szukając tego, co
niegdyś do nas należało.
Przy końcu wielkiego stołu znajdowała się ława i na niej Kemoc umieścił nasze
zapasy żywności, podróżne placki i owoce z zamkowego sadu. Ale nie miałem na nic ochoty,
a wewnętrzny głód zaspokoiłem po części w inny sposób.
- To było tak dawno - powiedział na głos mój brat. - Znalezienie klucza do takiego
zamka wymaga długich poszukiwań.
Nie potrzebowałem pytać, czy mu się udało: w jego oczach dostrzegłem błysk
triumfu.
- Dziś w nocy Czarownice wystąpią przeciw Karstenowi. - Kemoc chodził tam i z
powrotem, jakby nie mógł usiedzieć na miejscu, gdy ja osunąłem się na ławę, albowiem
jeszcze bardziej osłabiało mnie duszne powietrze.
- A za trzy dni - odwrócił się do mnie twarzą - zamierzają zmusić Kaththeę do
złożenia przysięgi Czarownicy!
Z sykiem wypuściłem powietrze z płuc, niby pierwszy zew bojowy jakiegoś ze
śnieżnych kotów. Nie było odwrotu. Albo uwolnimy przed ową godziną naszą siostrę z
więzów, jakie Czarownice na nią nałożyły, albo zostanie ona wchłonięta przez ich
zgromadzenie i w ten sposób na zawsze dla nas stracona.
- Masz jakiś plan. - Nie uczyniłem z tego pytania.
Kemoc wzruszył ramionami.
- Najlepszy, jaki kiedykolwiek moglibyśmy mieć, a może tylko ja tak sądzę.
Zabierzemy ją z Przybytku Mądrości i pojedziemy - na wschód!
Zwykłe słowa, tyle że posunięcie, które przywodziły na myśl, to zupełnie inna sprawa.
Wydostanie kandydatki na Czarownicę z Przybytku Mądrości stanowiło wyczyn równie
wielki, jak wyprawa do Karsu po Pagara.
Kiedy pomyślałem o tym, Kemoc uśmiechnął się i podniósł prawą rękę. Przecinała ją
czerwona pręga blizny o chropawej powierzchni, a kiedy mój brat spróbował zgiąć palce, dwa
z nich pozostały sztywne i nieruchome.
- To był mój klucz, do Lormtu i dobrze go wykorzystałem. Posłużyłem się też tym, co
jest tutaj - w pewnym celu. - Postukał zesztywniałymi palcami w czoło, na które spadał
niesforny kosmyk czarnych włosów. - W Lormcie znalazłem pradawną wiedzę, w znacznym
stopniu otoczoną legendą, dotarłem jednak do jej sedna. Uciekniemy w takie miejsce, że
Czarownicom nawet na myśl nie przyjdzie, iż się na to odważyliśmy. A co do Przybytku
Mądrości...
Uśmiechnąłem się niewesoło. - Tak? A jak sobie poradzisz z zabezpieczeniami,
którymi jest otoczony? Nie będzie ważne to, kim lub czym jesteśmy, jeżeli, nie mając
upoważnienia, zostaniemy schwytani o milę od niego. A przecież powiada się, iż strażnikami
Przybytku nie są ludzie i że nie można takich przeciwników pokonać jakąkol wiek znaną
bronią.
- Nie bądź tego taki pewny, bracie. Strażnicy nie są zapewne ludźmi - myślę, że
mówisz prawdę. Lecz i my nie jesteśmy bezbronni. Jutro zaś nasi przeciwnicy prawdopo-
dobnie nie będą tak niebezpieczni jak w minionych latach. Czy wiesz, co się wydarzy
dzisiejszej nocy?
- Rada Czarownic wyruszy na wojnę.
- Tak, ale w jaki sposób? Mówię ci, że spróbują się posłużyć Mocą tak wielką, jakiej
nie stosowano od wielu pokoleń. Chcą powtórzyć to, czego już kiedyś dokonały - na
wschodzie!
- Na wschodzie? A co takiego?
- Sprawią, że góry ruszą z posad i ziemia podporządkuje się ich woli. To ich ostatni
wybieg w walce o przetrwanie.
- Ale czy one są w stanie tego dokonać? - Moc pozwalała tworzyć złudzenia, ułatwiała
porozumiewanie się na odległość, umożliwiała wywieranie wpływu na ludzi - tyle że w
wąskim paśmie. Dlatego niezupełnie uwierzyłem w słowa Kemoca, który zdawał się pewny
sukcesu Czarownic.
- Zrobiły to już raz i znowu spróbują. Muszą jednak zgromadzić tyle energii, że na
jakiś czas wyczerpią swoje zasoby. Nie zdziwiłbym się, gdyby część z nich umarła. Być
może, niektóre przeżyją zgromadzenie i kierowanie taką siłą. Tak czy owak wszystkie
zabezpieczenia, którymi Strażniczki otoczyły swe tajemne miejsca, przestaną działać, a my
spróbujemy się przez nie przedostać.
- Tak. - Kemoc znów zaczął przechadzać się po komnacie. - Stara Rasa nie pochodzi z
Estcarpu - przybyła tutaj zza gór, z pewnością od tej strony, tak wiele pokoleń temu, że
dzisiaj nie można ustalić daty. Nasi przodkowie uciekli przed jakimś niebezpieczeństwem, a
Moc zmieniła powierzchnię ziemi, wznosząc za nimi góry, którymi odgrodziła ich od
przeszłości jak murem. Wkrótce w ich umysłach pojawiła się zapora, kształtowana później
przez kilka pokoleń, tak że stała się nieodłączną częścią Starej Rasy. Powiedz mi, czy
znalazłeś kogoś, kto mówił o wschodzie?
Nie ośmieliłem się tego uczynić.
Odkąd Kemoc odkrył ową zagadkę, ani razu nie odważyłem się poruszyć tej sprawy w
rozmowach ze Strażnikami Granicznymi. Ale mój brat miał rację, nikt nigdy nie mówił o
wschodzie i jeśli okrężną drogą naprowadziłem rozmowę na ten temat, umysły moich
towarzyszy broni pozostawały zupełnie puste, jakby wcale nie istniał ów kierunek na
kompasie.
- Skoro to, przed czym uciekli, było czymś tak strasznym. że musieli przedsięwziąć
podobne środki ostrożności... - zacząłem.
- To czy odważymy się stawić temu czoło? Od tego czasu upłynęło tysiąc lat, a może i
więcej. Stara Rasa nie jest już tym, czym była kiedyś. Każde ognisko poczyna z czasem palić
się coraz mniejszym płomieniem i wreszcie gaśnie. Wiem, że będą nas ścigały z większą
zaciętością, niż ścigałyby jakiegokolwiek karsteńskiego szpiega, jakiegokolwiek Jeźdźca z
Alizonu czy jakiegokolwiek Kolderczyka, jeśli ktokolwiek taki żyje jeszcze w obecnej chwili
w naszym świecie. Żadna jednak Czarownica nie podąży za nami na wschód.
- W połowie należymy przecież do Starej Rasy... Czy zdołamy zniszczyć tę zaporę,
aby tam wyruszyć?
ANDRE NORTON TROJE PRZECIW ŚWIATU CZAROWNIC (Tłumacz: EWA WITECKA)
ROZDZIAŁ I Nie jestem kowaczem pieśni, żebym wykuł brzeszczot sagi, która pośle żołnierzy do boju, jak czynią to bardowie Z sulkarskich statków, kiedy te węże morskie torują sobie drogę do nieprzyjacielskich portów. Nie mogę też dobierać troskliwie słów niczym mistrzowie ociosujący kamienie do budowy silnego, mającego przetrwać wieki, zamkowego muru, by następne pokolenia mogły podziwiać ich kunszt i pracowitość. Ale kiedy człowiek żyje w niezwykłych czasach, gdy na własne oczy ogląda czyny, o jakich marzy niewielu, budzi się w nim chęć zapisania, nawet nieumiejętnie, swego w nich udziału. Pragnie bowiem, żeby ci, którzy po nim zasiądą w jego wysokim krześle, wezmą do ręki jego miecz i rozpalą ogień w jego kominku, mogli lepiej zrozumieć dokonania jego i jego towarzyszy i w przyszłości pójść tymi śladami. Dlatego właśnie spisuję prawdę o Trojgu, którzy powstali przeciw Estcarpowi, i o tym, co się stało, gdy tych Troje odważyło się zniweczyć czar rzucony przed wiekami na Starą Rasę, czar zaciemniający umysły i wymazujący przeszłość. Na początku było nas troje, tylko troje, Kyllan, Kemoc i Kaththea. Nie należeliśmy w pełni do Starej Rasy i kryło się w tym nasze nieszczęście i nasze ocalenie. Już od dniu narodzin byliśmy oddzieleni od innych, gdyż tworzyliśmy ród Tregartha. Naszą matką była pani Jaelithe, niegdyś Kobieta Władająca Mocą Czarodziejską, jedna z tych Czarownic, które mogły przywoływać, posyłać, a także w inny sposób posługiwać się siłami niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka. Okazało się jednak, wbrew wszelkiej ówczesnej wiedzy, że chociaż nasza matka weszła do łoża naszego ojca, Strażnika Granic, Simona, i urodziła nas jednocześnie, nie utraciła owego niezwykłego daru, którego nie sposób zmierzyć za pomocą wzroku czy dotyku. I choć Strażniczki nigdy nie zwróciły pani Jaelithe Klejnotu, którego ta wyrzekła się w dniu ślubu, to jednak musiały przyznać, iż pozostała ona Czarownicą, jakkolwiek już nie należała do ich grona. Tego, który był naszym ojcem, również nie można oceniać wedle odwiecznych praw i obyczajów. Pochodził. bowiem z innego stulecia i z innej epoki, a przybył do Estcarpu przez jedną z Bram. W swoim świecie wydawał jako wojownik rozkazy podwładnym. Wpadł wszakże w pułapkę zastawioną przez zły los, wrogowie zaś deptali mu po piętach w takiej liczbie, że nie mógł zatrzymać się i stanąć z nimi do walki na miecze. Dlatego ścigali go
dopóty, dopóki nie znalazł Bramy i nie przybył do Estcarpu, gdzie wziął udział w wojnie z Kolderem. To właśnie dzięki niemu i dzięki naszej matce nadszedł kres Kolderu. I odtąd ród Tregartha cieszył się niemałym poważaniem, gdyż Simon i pani Jaelithe wyruszywszy przeciw Kolderczykom do ich tajemnej kryjówki zamknęli kolderską bramę, przez którą ta zaraza przybyła do naszego świata. Już wtedy śpiewano o tym wiele pieśni. Chociaż Kolder zniknął, pozostało po nim złowrogie piętno, Estcarp zaś walczył o życie, albowiem otaczający go ze wszystkich stron wrogowie bez przerwy szarpali jego nadwątlone granice. Był to świat zmierzchu, po którym już nie miał nadejść poranek, a my urodziliśmy się wówczas, gdy cały dotychczasowy sposób życia ulegał zagładzie. Nasze potrójne narodziny stanowiły precedens wśród Starej Rasy. Kiedy nasza matka zległa w ostatnim dniu umierającego roku, śpiewała wojenne zaklęcia, pragnąc, by ten, który się narodzi, stał się takim wojownikiem, jacy byli bardzo potrzebni w owych ponurych czasach. I tak przyszedłem na świat płacząc, jakby już rzuciła na mnie cień niejasna przyszłość. Lecz bóle porodowe naszej matki trwały nadal. Tak bardzo obawiano się o jej życie, że zajęto się mną pośpiesznie a potem położono z boku. Poród trwał jeszcze wiele godzin i wydawało się. że zarówno rodząca, jak i tamto życie przebywające w jej łonie odejdą ze świata przez ostatnią z bram. Wtedy to przybyła do Południowej Stanicy jakaś kobieta. Na dziedzińcu oznajmiła głośno, że posłano po nią i że jej misja związana jest z panią Jaelithe. W tym czasie mój ojciec tak bardzo bał się o życie matki, że polecił przyprowadzić nieznajomą. Kobieta wyciągnęła spod płaszcza miecz, którego brzeszczot zalśnił w blasku dnia, lodowaty przedmiot, zimny od brzemienia zabójczego metalu. Trzymając go przed oczyma mojej matki, nowo przybyła zaczęła śpiewać. I od tej chwili wszystkim zgromadzonym w komnacie, zaniepokojonym ludziom wydało się, iż są złączeni więzami, których nie mogą rozerwać. Pani Jaelithe podniosła się jednak z morza bólu i niespokojnych snów i dobyła głosu. Obecni uznali jej słowa za gorączkowe majaczenia, kiedy rzekła: - Wojownik, mędrzec, czarownica - troje - jedno - Ja tak chcę! Każdemu talent. Razem - złączeni w jedno i wielcy - oddzielnie znacznie słabsi! I w drugiej godzinie nowego roku przyszedł na świat mój brat, a zaraz potem moja siostra, tak sobie bliscy, jakby łączyła ich jakaś więź. Moja matka była tak wyczerpana, że obawiano się o jej życie. Kobieta, która dokonała magicznego obrzędu, szybko odłożyła
miecz i podniosła dzieci jakby miała do tego prawo - a z powodu ciężkiego stanu naszej matki nikt się temu nie sprzeciwił. W ten właśnie sposób Anghart z wioski Sokolników została naszą niańką i przybraną matką i ona pierwsza kształtowała nasze życie. Była wygnanką, gdyż zbuntowała się przeciw surowym prawom swego ludu i odeszła nocą z kobiecej wioski. Sokolnicy bowiem, ci dziwni wojowie, mieli własne obyczaje, nienaturalne w oczach członków Starej Rasy, tej Starej Rasy, której kobiety miały wielką moc i władzę. Tak odrażające zdały się owe obyczaje Czarownicom z Estcarpu, iż odmówiły one Sokolnikom prawa do osiedlenia się, kiedy ci przed wiekami przybyli zza mórz. Dlatego Twierdza Sokolników znalazła się wysoko w górach, na ziemi niczyjej, ciągnącej się wzdłuż granicy Estcarpu z Karstenem. Mężczyźni tego plemienia trzymali się na uboczu, żyli tylko wojną i utarczkami, a uważając się za bliżej spokrewnionych z ptakami, cieplejszymi uczuciami darzyli swych skrzydlatych zwiadowców, a nie kobiety. Te ostatnie mieszkały w specjalnych wioskach ukrytych w dolinach, do których kilka razy do roku przybywali wybrani mężczyźni, żeby zapewnić przetrwanie rasie. Każde dziecko po przyjściu na świat poddawano bezlitosnemu osądowi i synek Anghari został zabity, ponieważ urodził się kulawy. Z tego właśnie powodu przybyła ona do Południowej Stanicy, lecz nigdy nie wyjawiła, czemu wybrała ten właśnie dzień i godzinę i skąd zdawała się wiedzieć, czego potrzebowała nasza matka. Nikt też jej o to nie zapytał, gdyż trzymała się z dala od większości mieszkańców Stanicy. Nam zawsze okazywała czułość i miłość i stała się dla nas matką, którą nie mogła być pani Jaelithe. Albowiem po wydaniu na świat ostatniego dziecka nasza matka zapadła w rodzaj transu. Leżała tak dzień za dniem, nie zdając sobie sprawy z tego, co działo się wokół niej, jadła zaś wtedy, kiedy włożono jej do ust pokarm. Upłynęło kilka miesięcy. Nasz ojciec zwrócił się o pomoc do Czarownic, lecz w odpowiedzi otrzymał tylko krótkie posłanie - że Jaelithe zawsze wolała chodzić własnymi drogami i że Strażniczki ani nie zamierzają wtrącać się do wyroków losu, ani też nie mogą dotrzeć do kogoś, kto tak długo kroczył i tak daleko zaszedł obcą im ścieżką. Usłyszawszy to nasz ojciec stał się ponury i milczący. Prowadził swych Strażników Granicznych na zuchwałe wypady, okazując nowe dla siebie zamiłowanie do walki i przelewu krwi. Powiadano, że z własnej woli szukał innej drogi, takiej, która zaprowadziłaby go do Czarnej Bramy. Nie zwracał na nas uwagi, tylko od czasu do czasu pytał, jak się mamy. Pytał z roztargnieniem, niby o kogoś obcego, jakby samopoczucie niewiele go obchodziło. Rok miał się już ku końcowi, kiedy pani Jaelithe odzyskała przytomność. Wciąż była bardzo słaba i łatwo zasypiała, gdy się tylko przemęczyła. Sprawiała też wrażenie zasępionej,
jakby zawisło nad nią nieszczęście, którego nie potrafiła nazwać. Wreszcie i to przeminęło i nastały, jednakże na krótko, lepsze czasy, kiedy to pod koniec roku do Południowej Stanicy przybył seneszal Koris z małżonką , Loyse, żeby się weselić. Zawarto bowiem wówczas niepewny rozejm w niemal nie kończącej się wojnie i po raz pierwszy od wielu lat na granicach Estcarpu nie oglądano pożarów i jeźdźców mknących na pomoc - na północ, by stawić czoło wilkom z Alizonu, na południe, gdzie w ogarniętym anarchią Karstenie zwaśnione strony odpowiadały kontratakiem na każdy atak. Była tylko krótkotrwała cisza przed burzą. Upłynęły zaledwie cztery miesiące nowego roku, kiedy na arenie dziejów pojawił się Pagar. Od czasu śmierci księcia Yviana w wojnie z Kolderem Karsten stał się jednym wielkim polem bitwy dla mnóstwa magnatów i niedoszłych władców. Pani Loyse miała pewne prawa do tego wyniszczonego przez wojnę księstwa. Wydano ją za mąż wbrew jej woli - dzięki pośrednictwu topora weselnego - za księcia Yviana, nigdy jednak nie objęła rządów. Wprawdzie po śmierci męża mogła była podnieść jego sztandar, lecz nic jej nie łączyło z miejscem, w którym wiele wycierpiała. Kochając Korisa z radością wyrzekła się praw do Karstenu. I bardzo jej odpowiadała polityka Estcarpu, polegająca na obronie granic tej starożytnej krainy i nieprzenoszeniu wojny na sąsiadów. Zarówno Koris, jak i Simon, na wszelkie sposoby wspierający słabnącą potęgę Starej Rasy, nie widzieli żadnych korzyści w angażowaniu się poza granicami Estcarpu, spodziewali się natomiast wiele zyskać, podsycając anarchię i w ten sposób zmusić jednego z wrogów do zajęcia się sobą. U w końcu siało się to, co niegdyś przewidzieli. Pagar z Geenu, początkowo nic nie znaczący szlachetka z dalekiego południa, zaczął zjednywać sobie stronników i najpierw uznano go za pana dwóch południowych prowincji, a potem zrujnowani kupcy z Karsu, gotowi poprzeć każdego, kto mógłby przywrócić pokój w państwie, okrzyknęli go władcą. Pod koniec roku, w którym przyszliśmy na świat, Pagar był tak silny, że zaryzykował bitwę z konfederacją rywali. A cztery miesiące później obwołano go księciem Karstenu nawet na terenach przygranicznych. Nowy władca objął rządy w kraju wyniszczonym przez najgorszą z wojen, wojnę domową. Jego zwolennicy tworzyli bardzo zróżnicowaną i trudną do rządzenia grupę. Wielu spośród nich było najemnymi żołnierzami i teraz żołd musiał im zastąpić łupy, dla których byli się zaciągnęli pod sztandary Pagara, w przeciwnym bowiem razie poszliby grabić gdzie indziej. W takiej sytuacji książę postąpił zgodnie z oczekiwaniami mojego ojca i Korisa: poszukał za granicą pretekstu, który pomógłby mu zjednoczyć stronników i dostarczyć
środków na odbudowę państwa. Skierował wzrok na północ. Estcarpu zawsze się obawiano w Karstenie. Yvian zaś, za podszeptem Kolderczyków, wyjął spod prawa i urządził masakrę tych spośród Starej Rasy, którzy założyli Karsten w czasach tak odległych, że nikt nie wie, kiedy to się stało. Część zginęła straszną śmiercią, część uciekła przez góry do swoich krewnych. Pozostawili za sobą brzemię winy i strachu. I nikt w Karstenie nie wierzył, że Estcarp nie pomści pewnego dnia owej masakry. Wystarczyło zatem, żeby Pagar pograł lekko na tych uczuciach, by mieć gotową krucjatę, która da zajęcie żołnierzom i zjednoczy księstwo. Chcąc pokonać tak groźnego przeciwnika jak Estcarp, książę Karstenu zamierzał w jakiś sposób wypróbować jego siły, zanim zaangażuje się w wojnę. Mężczyźni ze Starej Rasy byli bowiem dzielnymi, powszechnie szanowanymi wojownikami, a Strażniczki z Estcarpu posługiwały się Mocą czarodziejską w taki sposób, którego nikt obcy nie potrafił zrozumieć, i z tego właśnie powodu bardziej się ich obawiano. W dodatku istniał nierozerwalny sojusz łączący Estcarp z Sulkarczykami - groźnymi morskimi wędrowcami, których napady zmusiły już Alizon do zawarcia rozejmu i leczenia bolesnych ran. Sulkarczycy byli gotowi zwrócić swe wężowe statki na południe i szarpać wybrzeża Karstenu, co spowodowałoby bunt kupców z Karsu. Dlatego Pagar musiał po cichu przygotowywać swą świętą wojnę. Pewnej wiosny zaczęły się napady na przygraniczne tereny Estcarpu, ale nigdy w takiej sile, żeby Sokolnicy i Strażnicy Graniczni, którymi dowodził mój ojciec nie mogli z łatwością jej kontrolować. A przecież przeprowadzane często niewielkie ataki, choć odpierane bez trudu mogą nadwerężyć stan liczebny oddziałów, które się im przeciwstawiają. Kilku ludzi straconych tutaj, jeden czy dwóch tam - suma rośnie i jest to ciągły proces. Mój ojciec wiedział o tym od początku. W odpowiedzi Estcarp wysłał sulkarskie flotylle. To dało Pagarowi do myślenia. Hostovrul zgromadził dwadzieścia statków, dzięki niezwykłemu kunsztowi żeglarskiemu wypłynął podczas sztormu, rozbił rzeczny patrol, napadł na Kars odniósł taki sukces, w którego wyniku tron nowego księcia chwiał się przez cały następny rok. A potem na południu, skąd wywodził się Pagar, wybuchło powstanie pod wodzą jego przyrodniego brata, dostarczając księciu zajęcia. W ten sposób, z powodu groźby chaosu w Karstenie, zyskano trzy lata, a może i więcej, i zmierzch Estcarpu nie nadszedł tak szybko, jak obawiała się tego Stara Rasa. W ciągu tych lat manewrów politycznych naszą trójkę zabrano z twierdzy, w której się urodziliśmy - z tym że nie do Es, gdyż zarówno nasz ojciec, jak i nasza matka trzymali się z daleka od miasta rządzonego przez Radę Czarownic. Pani Loyse, która osiadła w małym
zamku w dobrach Estfordu, przyjęła nas w poczet domowników. Anghart pozostała jednak centralnym ośrodkiem naszego życia, zawarłszy z panią na Estfordzie przymierze oparte na wzajemnym szacunku. Pani Loyse dotarła bowiem w przebraniu najemnego żołnierza do serca wrogiego kraju, kiedy wraz z moją matką stanęły do walki z całą potęgą Karsu i księcia Yviana. Po powrocie do zdrowia pani Jaelithe ponownie podjęła współpracę z naszym ojcem jako zastępczyni Strażnika Granic. Wspólnie kontrolowali Moc czarodziejską, tyle że nie na modłę Strażniczek. Teraz wiem, że Czarownice nie tylko im zazdrościły, ale również spoglądały podejrzliwie na ten niezwykły wspólny dar, który nasi rodzice wykorzystywali wyłącznie dla dobra Starej Rasy i Estcarpu. Mądre Kobiety uważały taki talent u mężczyzny za nienaturalny i potajemnie zawsze brały naszą matkę za coś gorszego z powodu więzi z Simonem. W owym czasie Rada Strażniczek zdawała się nie interesować nami, dziećmi Simona i Jaelithe. W rzeczywistości postawę ich należałoby raczej określić jako celowe ignorowanie naszego istnienia. Kaththei nie poddano testowi na dziedziczenie daru władania Mocą czarodziejską, choć test ten obowiązywał wszystkie dziewczynki przed ukończeniem szóstego roku życia. Niezbyt dobrze pamiętam naszą matkę z tamtych lat. Odwiedzała dwór ze świtą Strażników Granicznych - którzy mnie bardzo interesowali, i kiedy po raz pierwszy zdołałem się przeczołgać na drugą stronę komnaty, położyłem dziecinną rączkę na błyszczącej rękojeści miecza jednego z nich. Matka odwiedzała nas rzadko, a ojciec jeszcze rzadziej, ponieważ oboje czasami tylko mogli zaprzestać patrolowania południowej granicy Estcarpu. Ze wszystkimi dziecięcymi problemami zwracaliśmy się do Anghart, a panią Loyse darzyliśmy przywiązaniem. Naszą matkę szanowaliśmy, obawiając się jej jednocześnie, podobne też uczucia żywiliśmy w stosunku do naszego ojca. Myślę, że Simon nie czuł się dobrze w towarzystwie dzieci i, być może, podświadomie miał nam za złe cierpienia, których nasze narodziny przyczyniły jego żonie, jedynej prawdziwie drogiej mu osobie. Brak serdeczniejszych uczuć między nami a naszymi rodzicami zrekompensowaliśmy sobie ścisłą więzią, która połączyła naszą trójkę. A przecież z natury byliśmy bardzo różni. Jak pragnęła tego nasza matka, wyrosłem na wojownika, i takie też miałem podejście do życia. Kemoc był myślicielem - kiedy zetknął się z jakimś problemem, nie przechodził z miejsca do działania, ale starannie wszystko rozważywszy badał jego naturę. Bardzo wcześnie zaczął zadawać pytania i kiedy się przekonał, że nikt nie jest w stanie udzielić mu na nie takiej odpowiedzi, jakiej pragnął, postarał się zdobyć wiedzę, która by mu w tym dopomogła.
Kaththea była najwrażliwsza z naszej trójki. Tworzyła harmonijną całość nie tylko z nami, ale ze wszystkim, co nas otaczało - ludźmi, zwierzętami, a nawet z krajobrazem. Często jej instynkt górował nad moim działaniem czy rozsądkiem Kemoca. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że również rozporządzamy darem władania Mocą czarodziejską. Nie musieliśmy pozostawać razem czy nawet przebywać w odległości kilku mil, żeby się porozumiewać. W razie potrzeby zdawaliśmy się tworzyć jedną istotę - ja byłem ramionami gotowymi do działania, Kemoc mózgiem, Kaththea zaś - sercem i kontrolowanymi uczuciami. Lecz wrodzona ostrożność powstrzymywała nas przed ujawnieniem tego naszemu otoczeniu. Chociaż nie wątpię, że Anghart dobrze wiedziała o łączącej nas Mocy. Mieliśmy około sześciu lat, kiedy Kemoc i ja otrzymaliśmy małe, specjalnie dla nas wykute miecze, pistolety strzałkowe przystosowane do dziecinnych rączek, i zaczęliśmy uczyć się zawodu wojownika, który to zawód stał się obowiązkowy dla wszystkich członków Starej Rasy w czasach zmierzchu ich cywilizacji. Naszym wychowawcą został okaleczony w bitwie morskiej Sulkarczyk, przysłany przez Simona, który miał nas wyszkolić jak najlepiej w wojennym rzemiośle. Otkell po mistrzowsku władał niemal wszystkimi rodzajami broni, był bowiem jednym z oficerów Hostovrula podczas napadu na Kars. Chociaż żaden z nas, ku wielkiemu rozczarowaniu Otkella, nie zechciał walczyć na topory, to jednak Kemoc i ja nauczyliśmy się posługiwać innymi rodzajami broni tak szybko, że nasz nauczyciel był z nas bardzo zadowolony - a przecież nie pobłażał nam w niczym. Latem, kiedy szło nam na dwunasty rok, po raz pierwszy wzięliśmy udział w walce. W owym czasie Pagar zaprowadził już porządek w swoim niesfornym księstwie i jeszcze raz zamierzał poszukać szczęścia na północy. Sulkarska flota pustoszyła wtedy Alizon, jego szpiedzy musieli mu o tym donieść. Dlatego książę Karstenu wysłał pięć lotnych kolumn przez góry na północ, atakując w pięciu miejscach jednocześnie. Sokolnicy zajęli się jedną z nich, a Strażnicy Graniczni jeszcze dwoma. Pozostałe dwie bandy przedostały się do dolin, do których nigdy jeszcze się nie zapuszczały wrogie wojska. Mając odcięty odwrót Karsteńczycy walczyli niczym dzikie bestie, starając się, nim zginą, wyrządzić jak największe szkody. Garstka tych szaleńców znalazła się nawet nad rzeką Es i zdobyła statek, wyciąwszy w pień załogę. Popłynęła w dół rzeki, może łudząc się nadzieją, że zdoła dotrzeć do morza. Ale łowy na nich już się rozpoczęły i okręt wojenny zajął pozycję u ujścia rzeki, żeby uniemożliwić im ucieczkę.
Karsteńczycy przybili do brzegu jakieś pięć mil od Estfordu i wszyscy mężczyźni z okolicznych gospodarstw wyruszyli na polowanie. Otkell nie chciał wziąć nas ze sobą, my zaś źle przyjęliśmy ten jego rozkaz. Lecz nie minęła jeszcze godzina od wyjazdu niewielkiej grupy, którą dowodził, kiedy Kaththea przechwyciła nadaną telepatycznie wiadomość. Odebrała ją tak wyraźnie, że aż krzyknęła i złapała się za głowę - a stała wówczas między nami na blankach centralnej wieży. Było to posłanie Czarownicy, skierowane nie do oddalonej o kilka mil dziewczynki, lecz do jednej z jej wykształconych sióstr ze Starej Rasy. To żądanie natychmiastowej pomocy dotarło i do nas za pośrednictwem naszej siostry. Nie zastanawialiśmy się, czy postępujemy właściwie, kiedy opuściliśmy dwór, wyprowadziwszy ukradkiem konie. Nie mogliśmy zostawić Kaththei - nie tylko dlatego, że stała się naszą przewodniczką, ale i dlatego, że w tamtej chwili na blankach wieży nasza trójka złączyła się w jedną istotę, potężniejszą od każdego z nas z osobna. Trójka dzieci opuściła Estford. Ale w tym momencie nie byliśmy już zwykłymi dziećmi. Przejechawszy na przełaj przez pola zbliżyliśmy się do miejsca, w którym ukryły się dzikie wilki, trzymające zakładniczkę na wypadek pertraktacji. Istnieje coś takiego jak szczęście na wojnie. Mówimy, że ten czy ów dowódca ma szczęście, ponieważ traci niewielu ludzi i zawsze jest na właściwym miejscu we właściwym czasie. Na pewno na takie szczęście składają się strategia i biegłość w rzemiośle żołnierskim, gdyż inteligencja i przeszkolenie służą jako dodatkowa broń. Nie wszystkim równie uzdolnionym i dobrze wyszkolonym żołnierzom nadarza się jednak taka okazja. Los nam sprzyjał tamtego dnia, albowiem nie tylko odnaleźliśmy norę karsteńskich wilków i zastrzeliliśmy po kolei pięciu wrogów - a wszyscy byli wyszkolonymi, nie mającymi nic do stracenia wojownikami - lecz także zakładniczka ze Starej Rasy, zakrwawiona, związana, a mimo to pełna dumy i nieugięta, uszła z życiem. Dobrze znaliśmy jej szarą szatę. Zaniepokoiło nas jednak jej władcze, badawcze spojrzenie, które w jakiś sposób rozerwało łączącą nas więź. Wtedy uświadomiłem sobie, że i Czarownica zignorowała mnie i Kemoca i skupiła uwagę im Kaththei, zagrażając w ten sposób nam wszystkim. I chociaż byłem bardzo młody, zrozumiałem, że nie obronimy się przed tym niebezpieczeństwem. Mimo sukcesu Otkell nie puścił nam płazem złamania dyscypliny. Kemoc i ja przez kilka dni mieliśmy obolałe ciała. Mimo to byliśmy zadowoleni, gdyż Czarownica szybko zniknęła z naszego życia, spędziwszy w Estfordzie tylko jedną noc. Dopiero znacznie później, kiedy przegraliśmy pierwszą bitwę w naszej osobistej wojnie, dowiedzieliśmy się, co się stało po owej wizycie - mianowicie Czarownice nakazały
poddać Kaththeę testom, lecz nasi rodzice odmówili, a Rada Strażniczek na jakiś czas musiała zaakceptować tę odmowę. Ale Czarownice wcale nie uznały się za pokonane, nigdy bowiem nie były zwolenniczkami pochopnego działania, toteż zamierzały uczynić czas swoim sprzymierzeńcem. I tak też się stało. Dwa lata później Simon Tregarth wyruszył na morze na sulkarskim statku z zamiarem zbadania pewnych wysp, które, wedle doniesień, w dziwny sposób ufortyfikowali Alizończycy. Napomykano o możliwym odrodzeniu się Kolderu w tym miejscu. I nigdy więcej nie słyszano ani o nim, ani o jego statku. Ponieważ słabo znaliśmy naszego ojca, jego strata niewiele zmieniła w naszym życiu - do chwili, gdy do Estfordu przybyła pani Jaelithe. Tym razem nie na krótkie odwiedziny: przyjechała z osobistą eskortą, żeby pozostać na stałe. Nasza matka niewiele mówiła, lecz gorączkowo szukała - nie w terenie, ale w tym, czego nie mogliśmy dojrzeć. Przez kilka miesięcy zamykała się w towarzystwie pani Loyse na parę godzin dziennie w jednej z komnat na wieży. I po każdej takiej nieobecności żona seneszala wychodziła stamtąd chwiejnym krokiem, blada, jakby utraciła siły witalne. Moja matka zaś wychudła, jej rysy wyostrzyły się, a spojrzenie stało bardziej roztargnione. Aż pewnego dnia wezwała naszą trójkę do komnaty na wieży. Panował tam półmrok, chociaż przez otwarte okna wpadało słoneczne światło i był piękny letni dzień. Pani Jaelithe końcem palca uczyniła jakiś gest i portiery zasłoniły dwa okna, jakby martwa tkanina posłuchała jej woli, pozostawiając otwarte tylko to okno, które wychodziło na północ. Potem końcem tego samego palca nakreśliła na podłodze słabo widoczne linie i linie te rozbłysły tworząc jakiś rysunek. Następnie bez słowa, gestem rozkazała nam stanąć w różnych częściach tego wzoru, wrzucając suszone zioła do przenośnego piecyka. Dym począł wić się wokół nas, tak że straciliśmy się z oczu. W tej samej jednak chwili staliśmy się ponownie jedną istotą, jak zawsze, kiedy czuliśmy się zagrożeni. I wtedy - trudno jest ująć to w słowa zrozumiałe dla tych, którzy tego nie doświadczyli - nakierowano nas i posłano w taki sposób, w jaki można wystrzelić strzałkę z pistoletu czy zadać cios mieczem. Tkwiły w tym jakiś cel i wola, które pochłonęły mnie zupełnie, tak że nie mógłbym nawet zaprotestować. Później znów staliśmy w tamtej komnacie naprzeciw naszej matki, już nie roztargnionej, milczącej jak posąg kobiety, lecz żywej i wzruszonej. Wyciągnęła do nas ręce, i łzy jak groch spływały po jej wymizerowanej twarzy.
- Tak jak kiedyś dałam wam życie - powiedziała - tak dzisiaj odwzajemniłyście ten dar, moje dzieci! Wzięła ze stołu fiolkę i wysypała jej zawartość na gasnące węgle w przenośnym piecyku. Ogień strzelił do góry i coś się w nim poruszało. Nie mogłem jednak dostrzec, co to takiego było ani też, co robiło. Potem wszystko zniknęło, stałem mrugając oczami, już nie jako część całości, tylko jako ja sam. W tym momencie moja matka przestała się uśmiechać, a na jej twarzy odmalowało się napięcie. Całą uwagę skupiła nie tyle na własnych kłopotach, ile na naszej trójce. - Więc tak musi być: ja odejdę własną drogą, wy zaś pójdziecie własną. Zrobię, co będę mogła - wierzcie mi, moje dzieci! Nie z naszej winy rozdziela nas przeznaczenie. Zamierzam szukać waszego ojca - on wciąż żyje - gdzie indziej. Was czeka inny los. Korzystajcie z wrodzonego daru., a stanie się on mieczem, który nigdy nie pęka ani nie zawodzi, tarczą, która zawsze was osłoni. Być może, w końcu wszyscy przekonamy się, że nasze odrębne ścieżki w istocie stanowią jedną drogę. Byłoby to szczęśliwszym zrządzeniem losu, niż moglibyśmy tego oczekiwać!
ROZDZIAŁ II W ten sposób pewnego upalnego letniego poranka, kiedy żółtawe kłęby kurzu unosiły się spod końskich kopyt, a niebo było bezchmurne, nasza matka zniknęła z naszego życia. Patrzyliśmy, jak odjeżdża, ze szczytu środkowej wieży. Dwukrotnie odwracała się i podnosiła wzrok, a ostatnim razem uniosła rękę w wojskowym pozdrowieniu - na które Kemoc i ja odpowiedzieliśmy w zwyczajowy sposób, i promienie słońca odbiły się od zwierciadlanych brzeszczotów naszych mieczy. Stojąca pomiędzy nami Kaththea zadrżała, jakby dotknęły jej zimne palce niespotykanego w lecie wiatru. Lewa ręka Kemoca przykryła dłoń Kaththei tam, gdzie dziewczynka zacisnęła ją na parapecie. - Widziałam go - powiedziała - kiedy nasza matka sięgnęła po nas w czasie poszukiwań, widziałam go, zupełnie samego. Były tam skały, wysokie skały i falująca woda... - Tym razem dreszcz wstrząsnął całą jej wątłą postacią. - Gdzie? - zapytał Kemoc. Nasza siostra pokręciła głową. - Trudno mi powiedzieć, gdzie, ale to było daleko - dalej, niż wynoszą odległości dzielące lądy i morza. - Lecz nie tak daleko, by powstrzymać ją od poszukiwań - odparłem chowając miecz do pochwy. Czułem, że coś straciłem, ale któż może określić wielkość straty tego, czego nigdy nie poznał. Nasi rodzice przebywali we własnym, stworzonym przez siebie wewnętrznym świecie - odmiennie niż większość mężów i żon, których znałem. W oczach naszych rodziców świat ów tworzył całość, wszyscy inni byli tylko intruzami. Nie istniała Moc, dobra czy zła, która powstrzymałaby panią Jaelithe od jej wyprawy wtedy, kiedy jeszcze tliło się w niej życie. A gdybyśmy zaoferowali jej pomoc w poszukiwaniach, nie przyjęłaby jej. - Jesteśmy razem. - Kemoc wyłowił tę myśl z mojej głowy, jak to było we zwyczaju między nami. - Ale jak długo jeszcze? - Kaththea ponownie zadrżała i obaj szybko się ku niej zwróciliśmy. Oparłem znów dłoń na rękojeści miecza, a Kemoc położył swoją na ramieniu naszej siostry. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał, ale pomyślałem, że zna odpowiedź. - Prorokini jedzie z wojownikami. Nie musicie tu pozostawać, kiedy Otkell pozwala wam przyłączyć się do Strażników Granicznych!
- Prorokini! - powtórzyła z naciskiem. Kemoc zacisnął mocniej dłoń na ramieniu Kaththei, a wtedy i ja wszystko zrozumiałem. - Czarownice nie będą cię uczyć! Nasi rodzice zabronili tego! - Ale nie ma ich tu, żeby powtórnie to uczynili! Wówczas ogarnął nas strach. Albowiem kształcenie Czarownicy w niczym nie przypominało codziennych ćwiczeń wojowników w posługiwaniu się mieczem, pistoletem strzałkowym czy toporem. Nowicjuszka porzucała wszystkich swoich bliskich, odchodziła do dalekiego miejsca misteriów, aby spędzić w nim wiele lat. Po powrocie zaś nie uznawała już pokrewieństwa, jedynie więź z innymi Czarownicami. Jeżeli zabiorą od nas Kaththeę, by powiększyła szeregi Strażniczek, możemy utracić ją na zawsze. A to, co powiedział Kemoc, było bardzo prawdziwe - czyż po odjeździe Simona i pani Jaelithe pozostał ktoś, kto mógłby obronić naszą siostrę przed Radą Czarownic? I tak od tej pory na nasze życie padł cień. Strach tylko umocnił naszą więź. Doskonale znaliśmy nasze uczucia, chociaż ja nie celowałem w tym tak jak Kemoc i Kaththea. Ale mijały dni i życie toczyło się zwykłym trybem. A ponieważ strach nigdy nie pozostaje wciąż równie wielki, chyba że podtrzymują go nowe niepokoje, więc odetchnęliśmy. Wtedy nie wiedzieliśmy, że nasza matka przed opuszczeniem Estcarpu zrobiła dla nas wszystko, co mogła. Udała się do Korisa i kazała mu przysiąc na topór Volta - ową nadprzyrodzoną broń, którą tylko on mógł władać, a którą otrzymał bezpośrednio z martwej ręki istoty może nie tak potężnej jak bóg, ale na pewno silniejszej niż człowiek - że będzie nas chronił przed zakusami Rady Czarownic. Koris zaprzysiągł i żyliśmy w Estfordzie jak przedtem. Mijały lata, napaści z Karstenu niemal już nie ustawały. Pagar powrócił bowiem do starej polityki stopniowego nas wykrwawiania. Poniósł klęskę na wiosnę tego roku, w którym ukończyliśmy siedemnaście lat, skazując wysłane przez siebie znaczniejsze siły na śmierć na przełęczy. W bitwie tej Kemoc i ja także mieliśmy swój udział, gdyż włączono nas w poczet zwiadowców, którzy przeczesywali góry w poszukiwaniu uciekinierów. Odkryliśmy, że wojna to ponure i niebezpieczne zajęcie, ale dzięki niej nasi pobratymcy zdołali przeżyć, a gdy nie ma się innego wyjścia, sięga się po miecz. Dawno minęło południe, właśnie galopowaliśmy górskim szlakiem, kiedy nadeszło wezwanie. Kaththea stanęła przede mną jak żywa, krzycząc z przerażenia. I choć nie widziały jej moje oczy, jej głos nie tylko brzmiał mi w uszach, lecz także wstrząsnął moim ciałem. Usłyszałem krzyk Kemoca, a później, gdy jego wierzchowiec potrącił mojego, i ja użyłem ostróg.
Naszym dowódcą był Dermont, wygnaniec z Karstenu. Przyłączył się do Strażników Granicznych wtedy, kiedy mój ojciec dopiero co stworzył tę formację. Zatoczył koniem, by zwrócić się do nas. Jego ciemna twarz pozostała nieruchoma, a tak skutecznie zablokował nam drogę, że zawahaliśmy się na moment. - Co robicie? - zapytał. - Wracamy - odpowiedziałem i pojąłem, że zabiję nawet jego, jeżeli nadal będzie zagradzał nam drogę. - To posłanie, nasza siostra jest w niebezpieczeństwie! Dermont spojrzał nam prosto w oczy i wyczytał w nich prawdę. Potem ściągnął wodze i skręcił w lewo, dając nam wolną drogę. - Jedźcie! - Było to przyzwolenie i zarazem rozkaz. Jak wiele wiedział o tym, co się wydarzyło? Jeśli orientował się w sytuacji, nie zgadzał się z nią. I może chciał żebyśmy podjęli próbę, bo choć byliśmy młodzi, nie należeliśmy do najgorszych pośród tych, którzy bez słowa skargi służyli pod jego dowództwem przez wiele ciężkich dni i nocy. Pojechaliśmy, dwukrotnie zmieniając konie w obozach, gdzie dawaliśmy do zrozumienia, że wypełniamy rozkazy. Galop, stępa, galop. Po kolei drzemaliśmy w siodle, kiedy konie szły stępa. A czas płynął - zbyt szybko płynął. Wreszcie Estford wykwitł cieniem na tle szerokiej panoramy pól, z których niedawno zebrano zboże. Nie zobaczyliśmy tego, czego najbardziej się obawialiśmy - śladów wrogów. Ogień i miecz nie dokonały tu spustoszenia, co nie zmniejszyło ciążącego na nas brzemienia strachu. Niewyraźnie, poprzez szum w uszach, usłyszałem wartownika dmącego w róg na alarm z wieży, gdy mknęliśmy drogą, ponaglając zmęczone wierzchowce do ostatniego wysiłku. Staliśmy się biali od pyłu, ale nadal można było rozróżnić znak naszego rodu na opończach; przebyliśmy też bez szwanku zaczarowaną barierę, tak by wiedziano, że jesteśmy przyjaciółmi. Mój koń potknął się, kiedy dotarliśmy na dziedziniec, a ja starałem się wydobyć zesztywniałe stopy ze strzemion, zanim zwierze osunie się na kolana. Kemoc nieco mnie wyprzedził i chwiejnym krokiem zmierzał do drzwi dworu. Stała w nich, obejmując się rękami, aby w tej pozycji powitać nas ostatnim wysiłkiem woli. Nie Kaththea, ale Anghart. Kiedy Kemoc dostrzegł wyraz jej oczu, zatrzymał się niepewnie, tak że wpadłem na niego i odtąd podtrzymywaliśmy się wzajemnie. Mój brat przemówił pierwszy: - Nie mu jej tu, zabrały ją!
Anghart skinęła głową bardzo powoli, jak gdyby ruch ten wymagał zbyt wielkiego wysiłku. Jej długie, gęsto przetykane siwizną warkocze zsunęły się do przodu. A twarz! - nasza opiekunka zamieniła się w starą, zdruzgotaną kobietę, której wydarto chęć do życia. Tak właśnie z nią postąpiono! Cios zadano Mocą czarodziejską; Kemoc i ja od razu to rozpoznaliśmy. Anghart stanęła pomiędzy swą wychowanką a wolą Czarownicy, przeciw- stawiając słabe ludzkie siły i energię Mocy znacznie większej od jakiejkolwiek broni materialnej. - Nie - ma - jej. - Anghart wymawiała słowa bez modulacji, duchy słów wydobywające się z ust śmierci. - Otoczyły ją murem. Jechać po nią - oznacza - śmierć! Nie chcieliśmy w to uwierzyć, lecz musieliśmy. Czarownice zabrały naszą siostrę i odgrodziły ją od nas siłą, która zabiłaby zarówno nasze dusze, jak i ciała, gdybyśmy chcieli ruszyć jej śladem. Nasza śmierć w niczym nie pomoże Kaththei. Kemoc uczepił się mego ramienia tak mocno, że wbił mi paznokcie w ciało. Pragnąłem go uderzyć, zmiażdżyć mu ciało i kości - rozszarpać - rozerwać na strzępy. Zapewne ocaliło nas zmęczenie długą jazdą. Albowiem kiedy Kemoc ze strasznym okrzykiem zasłonił twarz ramieniem i osunął się na mnie, jego ciężar powalił nas obu na ziemię. Anghart umarła w godzinę po naszym przybyciu. Myślę, że trzymała się życia kurczowo, kiedy na nas czekała. Lecz zanim jej dusza odeszła, jeszcze raz do nas przemówiła, i wtedy, gdy minął już pierwszy szok, jej słowa miały sens i pocieszyły nas trochę. - Jesteście wojownikami. - Anghart przeniosła spojrzenie z Kemoca na mnie i potem znów na bladą, wykrzywioną grymasem bólu twarz mego brata. - Mądre Kobiety uważają wojowników za siłę zdolną tylko do działania. W głębi duszy pogardzają nimi. Teraz zaś spodziewają się, że zaczniecie szturmować ich bramy, aby uwolnić nasze kochanie. Ale - jeżeli udacie, że pogodziliście się z losem - one z czasem w to uwierzą. - A tymczasem - zauważył z goryczą Kemoc - będą nad nią pracowały, chcąc uczynić z Kaththei jedną z tych bezimiennych Kobiet Władających Mocą Czarodziejską. Anghart spochmurniała. - Więc tak nisko cenisz swoją siostrę? Kaththea nie jest małą dziewczynką, którą można by urobić tak, żeby pasowała do jakiegoś modelu. Myślę, iż Czarownice przekonują się, że jest ona czymś więcej, niż sądziły, i, być może stanie się to przyczyną ich zguby. Lecz jeszcze nie nadeszła ta chwila, by im to udowodnić, teraz oczekują jeszcze kłopotów. Jedno można powiedzieć o szkoleniu wojowników: uczy ono panowania nad sobą. Ponieważ od dzieciństwa oczekiwaliśmy od Anghart mądrych rad, zaakceptowaliśmy to, co nam teraz powiedziała. I choć chwilowo pogodziliśmy się z losem, niczego nie
zapomnieliśmy ani nie wybaczyliśmy. Tamtego wieczoru zerwaliśmy wszelkie więzy podporządkowujące nas osobiście Radzie Czarownic. Choć wówczas wszystkie inne złe wieści wydawały się nam mniej ważne od tego, co nas spotkało, to jednak było ich wiele. Koris z Gormu, który przez te wszystkie lata stanowił dla większości mieszkańców Estcarpu niezniszczalną podporę i oparcie, leżał ciężko ranny na południu. Pani Loyse udała się do niego, stwarzając tym samym sposobność do porwania Kaththei. I tak oto za jednym zamachem legły w. gruzach wszystkie filary, na których opierał się nasz, świat. - Co teraz zrobimy? - zapytał mnie w nocy Kemoc, gdy złożyliśmy już Anghart na jej ostatnim posłaniu i siedzieliśmy w zaciemnionej komnacie spożywając pokarm, który nie miał żadnego smaku. - Wracamy. - Do oddziału? Bronić tych, które dopuściły się czegoś podobnego? - Coś w tym rodzaju, ale pamiętaj, że wszyscy uważają nas za żółtodziobów. Tak jak powiedziała Anghart, Czarownice spodziewają się, że popełnimy jakiś nierozważny czyn, i są na to przygotowane. Lecz... Oczy Kemoca zabłysły. - Nigdy więcej nie mów, bracie, że nie potrafisz poważnie myśleć. Masz rację, po stokroć masz rację! W ich oczach jesteśmy tylko dziećmi, a grzeczne dzieci akceptują polecenia starszych. Więc będziemy grać tę rolę. A także... - Zawahał się, po czym mówił dalej: - Jest jeszcze i to - musimy lepiej poznać rzemiosło, które jest naszym z urodzenia - nauczyć się władać bronią w walce z nacierającym wrogiem - a także poszukiwać wiedzy w innych dziedzinach. - Jeśli chodzi ci o Moc czarodziejską, jesteśmy przecież mężczyznami, a Strażniczki twierdzą, że władają nią wyłącznie kobiety. - To wszystko prawda. Ale istnieje wiele rodzajów Mocy. Czyż nasz ojciec nie władał jedną z nich? Czarownice nie mogły temu zaprzeczyć, chociaż chętnie by to zrobiły. Cała wiedza nie skrywa się w ich małym tobołku. Czy słyszałeś o Lormcie? Z początku nazwa ta nic mi nie mówiła. Później jednak przypomniałem sobie zasłyszaną przypadkiem rozmowę Dermonta z jednym ze Strażników Granicznych, który towarzyszył mu od czasu jego ucieczki z Karstenu. Lormt - to składnica dokumentów i starożytnych kronik. - Ale czego można się nauczyć ze starych kronik rodzinnych? Kemoc uśmiechnął się.
- Mogą tam znajdować się inne materiały, które bardzo nam się przydadzą. Kyllanie - przemówił ostro, jakby wydawał rozkaz - pomyśl o wschodzie! Zamrugałem oczami. Jego polecenie było absurdalne. Wschód. Czym był wschód? Dlaczego miałbym myśleć o wschodzie? Wschód. Wschód. Zgarbiłem się, czując dziwne mrowienie wzdłuż nerwów. Wschód. Na północy leżał Alizon, w każdej chwili gotów skoczyć nam do gardła, na południu Karsten, który teraz szarpał nasze flanki, a na zachodzie rozciągał się penetrowany przez sulkarskie statki Ocean z niewiadomą liczbą wysp i lądów takich jak ten, na którym Simon i Jaelithe znaleźli prawdziwe gniazdo Kolderu. Na wschodzie zaś była tylko pustka - zupełnie nic. - Powiedz mi, dlaczego tak jest? - zapytał Kemoc. - Ten kraj ma także wschodnią granicę, ale czy słyszałeś, żeby ktoś kiedyś o niej mówił? Zamknąłem oczy, żeby wyobrazić sobie mapę Estcarpu, taką, jaką wiele razy widziałem w terenie. - Góry? - A poza nimi? - Góry i tylko góry, na każdej mapie, nic więcej! - Byłem teraz tego pewny. - Dlaczego? Dlaczego? Mój brat miał stokrotną rację. Dysponowaliśmy bardzo szczegółowymi mapami ziem leżących poza granicami Estcarpu, zarówno na dalekiej północy, jak i na południu. Mieliśmy mapy morza wykonane przez Sulkarczyków. Ale nie istniała żadna mapa ukazująca ziemie na wschodzie. Brak ten stał się godny uwagi. - Nikt, kto przynależy do Starej Rasy, nie może nawet pomyśleć o wschodzie - ciągnął Kemoc. - Co?! - To prawda. Zapytaj kogokolwiek o wschód. Nikt nie może o tym rozmawiać. - Może nie chce, ale... - Nie - powiedział stanowczo Kemoc. - Nie mogą. W ich umysłach istnieje zapora przeciw wschodowi. Gotów jestem na to przysiąc. - Więc to tak, ale czemu? - Musimy się tego dowiedzieć. Czyż nie rozumiesz, Kyllanie, że jeśli uwolnimy Kaththeę, nie będziemy mogli pozostać w Estcarpie? Czarownice nigdy nie wypuszczą jej z rąk dobrowolnie. A dokąd moglibyśmy się udać? W Alizonie i w Karstenie powitano by nas z radością - jako więźniów. Ród Tregartha jest za dobrze znany. Sulkarczycy zaś nie pomogliby
nam w takiej sytuacji, w której Czarownice byłyby naszymi wrogami. Przypuśćmy więc, że znikamy w kraju czy też miejscu, którego istnienia Strażniczki nie chcą uznać... - Tak! Było to tak doskonałe rozwiązanie, że mu nie dowierzałem. Zbyt często za uśmiechniętą twarzą losu kryje się zryte bruzdami oblicze nieszczęścia. - Jeśli w ich umysłach istnieje zapora, to na pewno nie bez powodu, i to ważnego. - Nie zaprzeczam temu. Musimy dowiedzieć się, co to takiego i dlaczego tam się znajduje, i czy możemy to wykorzystać dla naszych celów. - Ale jeśli oni, to dlaczego nie my? - zapytałem i zaraz potem odpowiedziałem pytaniem na własne pytanie: - Czy z powodu naszej mieszanej krwi? - Tak sądzę. Udajmy się do Lormtu i może znajdziemy tam więcej niż jedno wyjaśnienie. Wstałem. Nagle zrozumiałem, że muszę zrobić coś pożytecznego. - A w jaki sposób zdołamy to uczynić? Czy przypuszczasz, że w tych warunkach Rada pozwoli nam wędrować po Estcarpie? Myślałem, że uzgodniliśmy, iż będziemy posłuszni i wrócimy do oddziału, jakbyśmy pogodzili się z losem. Kemoc westchnął. - Czy nie uważasz, że trudno jest być młodym, bracie? - zapytał. - Oczywiście, że będą nas pilnować. Nie wiemy, jak silne są ich podejrzenia co do więzi myślowej łączącej nas z Kaththeą. Na pewno nasze przybycie na jej wezwanie da im do myślenia. Ja, ja od tamtej pory nie zdołałem do niej dotrzeć. - Kemoc nawet nie spojrzał na mnie, by stwierdzić, czy mu zaprzeczę. Chociaż żadne z nas nigdy nie wyraziło tego słowami, wszyscy wiedzieliśmy, że łączność telepatyczna między Kemokiem i Kaththeą jest silniejsza. Wyglądało to tak, jakby czas dzielący moje narodziny od ich narodzin oddalił mnie nieco od pozostałej dwójki. - Kemocu, pokój na wieży! Tam gdzie nasza matka... - Wspomnienie czasu, kiedy to wziąłem udział za pomocą czarów w poszukiwaniach, nie należało do przyjemnych, ale z radością zmusiłbym się do czegoś takiego, gdyby nam się to na coś przydało. Lecz Kemoc już kręcił głową. - Nasza matka była biegła w tej sztuce, przez lata posługiwała się pełnią Mocy. My nie mamy ani jej umiejętności i wiedzy, ani też siły, by podążyć tą drogą - przynajmniej nie teraz. Będziemy budować na tym, co już mamy. Co do Lormtu - sądzę, że wola otwiera bramy. Może jeszcze nie dziś - droga do Lormtu stanie jednak przed nami otworem. Czy to przebłysk jasnowidzenia kazał mi go poprawić? - Przed tobą. Lormt jest dla ciebie, nie wątpię w to, Kemocu.
Nie zabawiliśmy długo w Estfordzie; nic już nas tam nie trzymało. Otkell dowodził niewielkim oddziałem, który eskortował panią Loyse do Południowej Stanicy. A spośród pozostałej we dworze garstki domowników nikt nie miał dość władzy ani powodu, by nas zatrzymać, kiedy oświadczyliśmy, że wracamy do oddziału. Następnego dnia podczas jazdy byliśmy wewnętrznie bardzo zajęci, starając się porozumiewać i rozmawiać za pomocą myśli, z determinacją, jakiej nigdy dotąd nie okazywaliśmy przy ćwiczeniach tego rodzaju. Pozbawieni fachowych wskazówek i umiejętności staraliśmy się spotęgować wrodzone zdolności. Podczas następnych miesięcy wykonywaliśmy to zadanie w tajemnicy przed towarzyszami broni. Byliśmy pewni, że musimy się z tym kryć. Wszystkie nasze wysiłki pozostały bezowocne i nie otrzymaliśmy odpowiedzi od Kaththei, która, jak nas poinformowano, wstąpiła do całkowicie odizolowanego przybytku nowicjuszek Mocy. Pewne uboczne skutki naszych zdolności same się ujawniły. Kemoc odkrył podczas nauki, że dzięki wysiłkowi woli jest w stanie zapisać w pamięci większość tego, co raz usłyszał czy zobaczył, i że potrafi czerpać takie informacje z umysłów innych ludzi. Coraz częściej właśnie jemu powierzano przesłuchiwanie jeńców. Dermont odgadł prawdopodobnie powód sukcesów Kemoca w tej dziedzinie, ale nic nie mówił. Ja wprawdzie nie mogłem udzielić takiego wsparcia naszym misjom w granicznych górach, lecz stopniowo uświadomiłem sobie, że odziedziczyłem po rodzicach inne zdolności. Chodziło o coś w rodzaju pokrewieństwa ze zwierzętami. Konie znałem tak dobrze, jak żaden inny żołnierz Estcarpu. Co się tyczy dzikich zwierząt, to po prostu koncentrując się mogłem je przywoływać lub odsyłać. Władzę nad końmi dobrze wykorzystywałem, nie poświęcałem jednak wiele czasu reszcie swego talentu. Co do Lormtu, wydawało się, że Kemoc w żaden sposób nie zdoła zrealizować swego pragnienia. Potyczki na granicy zdarzały się coraz częściej, toteż pochłonęła nas całkowicie wojna partyzancka. W miarę jak przyszłość Estcarpu rysowała się w coraz ciemniejszych barwach, stopniowo zdawaliśmy sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, kiedy staniemy się uciekinierami w podbitym kraju. Koris nie wyzdrowiał szybko z otrzymanej rany, a gdy to się stało, był kaleką niezdolnym do władania toporem Volta. Doszły nas wieści o jego tajemniczej wyprawie do nadmorskich skał na południu i powrocie bez tej cudownej broni. Odtąd opuściło go szczęście, a jego ludzie ponosili klęskę za klęską. Pagar igrał z nami od miesięcy, jak gdyby wcale nie zamierzał zadać ostatecznego ciosu, bawiły go bowiem manewry mające zmylić przeciwnika. Prawiono o sulkarskich statkach, które odpływały mając na pokładzie tych czy owych przedstawicieli Starej Rasy.
Jestem jednak głęboko przekonany, że od zmasowanej inwazji powstrzymywał naszych wrogów odwieczny strach nie tylko przed Mocą, ale i przed tym, co mogłoby się stać, gdyby Czarownice zwróciły przeciw nim wszystkie swe siły. Albowiem nikt, nawet wśród nas, nie wiedział, co może zdziałać Moc, gdyby posłużyły się nią wszystkie Strażniczki. Mogłaby spalić Estcarp, zabierając wraz z nim w niebyt resztę naszego świata. Na początku drugiego roku, licząc od porwania Kaththei, przed Kemokiem stanęła otworem droga do Lormtu, tyle że nie w taki sposób, w jaki tego obaj pragnęliśmy. Kemoc wpadł w zasadzkę, z której wyszedł z tak okaleczoną prawą dłonią i prawym ramieniem, iż nie ulegało wątpliwości, że upłynie wiele czasu, zanim znowu zdoła nimi swobodnie władać, jeśli w ogóle będzie to możliwe. Kiedy siedzieliśmy razem, tuż przed zabraniem go na leczenie, rozmawialiśmy ze sobą po raz ostatni. - Można szybko wyzdrowieć, gdy się tego pragnie. Dodaj swoją wolę do mojej, bracie - oświadczył Kemoc dziarsko, chociaż oczy miał zamglone bólem. - Wrócę do zdrowia tak szybko, jak tylko będę mógł. A potem... Nic więcej nie wypowiedział słowami. - A jeśli czas zwróci się przeciw nam? Karsten może napaść w każdej chwili - ostrzegłem go. - Czy pozostały nam choćby godziny? - Nie będę o tym myślał. Dowiesz się, co zrobię! Nie mogę uwierzyć, żeby los odmówił nam tej szansy! Nie czułem się taki samotny, jak się tego obawiałem, kiedy Kemoc odjeżdżał leżąc w lektyce niesionej przez konie. Dobrze pracowaliśmy, gdyż on znajdował się w moim umyśle, a ja w jego. Odległość zaś uczyniła tylko nieco cieńszą łączącą nas więź, zmuszając zarówno mnie, jak i Kemoca do większego wysiłku. Wiedziałem, kiedy wyruszył do Lormtu. Wtedy też ostrzegł mnie, że musimy zerwać kontakt dopóty, dopóki nie wezwie nas nowa potrzeba, gdyż w Lormcie działają wpływy mające posmak Mocy, które mogą być niebezpieczne. A potem milczenie trwało całe miesiące. Nadal przebywałem wśród Strażników Granicznych i choć byłem młody, dowodziłem już niewielkim oddziałem. Łączyło nas koleżeństwo zrodzone ze wspólnego niebez- pieczeństwa, miałem też wśród nich przyjaciół. Nigdy nie wątpiłem, że więź z rodzeństwem była znacznie silniejsza, i gdyby tylko wezwał mnie Kemoc lub Kaththea, dosiadłbym konia i odjechał, na nic nie zważając. Obawiając się właśnie takiego obrotu rzeczy, zacząłem szkolić swego następcę i nie pozwalałem sobie na zbytnie angażowanie się w sprawy wykraczające poza ramy regulaminu wojskowego. Walczyłem, czaiłem się, czekałem - i to oczekiwanie wydawało mi się nie do wytrzymania.
ROZDZIAŁ III Byliśmy tak chudzi i niebezpieczni jak psy, które Jeźdźcy z Alizonu uczą polowania na ludzi, i jak owe rącze bestie krążyliśmy wśród gór i wąskich dolin, nieco zdziwieni każdej nocy tym, ze wciąż siedzimy w siodłach czy wędrujemy górskimi ścieżkami, i tak samo zdziwieni rankiem, kiedy żywi witaliśmy świt, budząc się w naszych zamaskowanych obozach. Gdyby Alizon i Karsten zawarły przymierze, tak jak się tego obawialiśmy latami, Estcarp zostałby rozbity, zmiażdżony i wchłonięty. Wydawało się jednak, że Pagar nie chciał bratać się z Facellianem z Alizonu - z wielu powodów. Możliwe, że u podstawy tego leżał jakiś wpływ Mocy czarodziejskiej, którego nie wykryliśmy. Wiedzieliśmy bowiem, że Czarownice z Rady rozporządzały własnymi sposobami oddziaływania na nieliczne osoby, ale Moc słabła lub traciła kontrolę, jeśli rozpostarto ją zbyt szeroko czy używano przez dłuższy czas. Taki wysiłek wymagał sił witalnych wielu współpracujących ze sobą Mądrych Kobiet, które potem były niebezpiecznie osłabione. Właśnie do takiego posunięcia postanowiły się uciec Czarownice pod koniec lata drugiego roku, odkąd opuściła nas Kaththea. Do każdego posterunku, choćby nie wiem jak oddalonego i choćby nie wiem jak była ruchliwa jego załoga, dotarły nadane drogą telepatyczną rozkazy. A za nimi nadciągnęły pogłoski, jak to zwykle bywa w wojsku. Mieliśmy wycofać się z gór, opuścić podgórze i zgromadzić się na nizinie Estcarpu, porzucając tereny, których broniliśmy tak długo. Niewtajemniczonym wydawało się zapewne, że to czyn szaleńca, ale wieść głosiła, iż zastawiamy pułapkę, jakiej dotąd świat nie widział. - Podobno Czarownice, zaniepokojone stratami ponoszonymi przez naszą armię w nie kończących się utarczkach, zamierzały skoncentrować siły na ryzykownym posunięciu i albo dać Pagarowi nauczkę, której nigdy by nie zapomniał, albo pozwolić nam wszystkim polec w wielkiej bitwie, zrezygnowawszy z powolnego upustu krwi. Rozkazano nam wycofywać się tak zręcznie, żeby upłynęło nieco czasu, nim wrogowie zorientowaliby się, iż góry są puste, a przejścia wolne. Tak więc wymknęliśmy się chyłkiem, kompania za kompanią, szwadron za szwadronem, osłaniani przez tylną straż. Minął tydzień albo więcej tego przerzucania wojska na inny odcinek frontu, zanim wszyscy członkowie Starej Rasy znaleźli się na nizinie.
Początkowo ludzie Pagara byli ostrożni. Zbyt wiele razy zostali rozbici we frontalnym ataku lub w zasadzce. Wysłali najpierw zwiad, zbadali teren, a potem ruszyli na Estcarp. Sulkarska flota zgromadziła się w wielkiej zatoce, do której wpadała rzeka Es. Jedne statki zarzuciły kotwicę nawet w pobliżu Gormu, gdzie nikt nie mieszkał bez rozkazu z powodu okropności, jakich dopuścili się tam Kolderczycy, inne zaś u samego ujścia rzeki. Opowiadano, że gdyby nasz obecny plan się nie udał, resztki Starej Rasy, ci, którym się powiedzie, zostaną wzięci na te statki, by uciec morzem. My jednak sądziliśmy, że historię tę przeznaczono dla uszu alizońskich i karsteńskich szpiegów, którzy mogli skrywać się wśród nas. Byłoby to posunięcie zrodzone z najwyższej rozpaczy, a nie uważaliśmy Czarownic z Rady za głupie. Możliwe, iż owa niedorzeczna opowieść sprawiła, że armia Karstenu szybciej przebyła opuszczone przez nas przejścia, gdyż poczęła płynąć ku wzgórzom i górom nie kończącą się rzeką wojowników. Przypadek sprawił, że moja kompania znalazła się w odległości kilku mil od Estfordu. Rozpaliliśmy ognisko, a późnym popołudniem wystawiliśmy posterunki. Konie były niespokojne i kiedy szedłem między nimi, starając się odkryć przyczynę ich nerwowego zachowania, wyczułem jakieś rosnące napięcie, naruszenie równowagi w przyrodzie. Dlatego wszystko, co niegdyś było proste i prawidłowe, z każdą sekunda stawało się coraz bardziej krzywe i wypaczone. Wyczuwałem wysysanie z ziemi i z tego, co się na niej znajdowało, z ludzi i zwierząt, jakiejś wewnętrznej energii... Chodziło o przegrupowanie sił! Ta myśl przyszła mi do głowy niespodziewanie i zrozumiałem, że mam rację. To, co tworzyło życie Estcarpu jako takiego, ściągano do jakiegoś centralnego ośrodka, przygotowywano... Udało mi się rozciągnąć na konie uspokajający wpływ, którym rozporządzałem, ale za to teraz niezwykle ostro wyczuwałem owo wysysanie. Ptasi śpiew nie przerywał przytłaczającej ciszy, żaden liść ani źdźbło trawy nie drgnęły na powietrzu, a upał przygniatał nas niczym ciężki płaszcz. I poprzez ów martwy spokój wyczekiwania, może bardziej ostro z tego powodu uderzył we mnie, niby karsteńska strzałka, sygnał alarmowy. Kyllanie - do Estfordu - teraz! Owo nie wypowiedziane na głos wezwanie było takim samym władczym wołaniem o pomoc, jak przed laty krzyk Kaththei. Wskoczyłem na nie osiodłanego konia, lekko schwyciwszy się grzywy. Jednym szarpnięciem zerwałem z palika pętającą go linę. Potem pogalopowałem do zameczku, który niegdyś stanowił nasz dom. Usłyszałem za sobą krzyki, ale się nie obejrzałem. Posłałem przed siebie myśl: Kemocu - co to takiego?!
Przybądź! Był to rozkaz, a nie wyjaśnienie. Otaczało mnie uczucie otępienia, wycofywania się, kiedy z łomotem pędziłem drogą. Poza nami na ziemi nic się nie poruszało, i to było niepokojące. Ów nienaturalny stan znajdował się jednak poza sferą mego zainteresowania i nie zamierzałem mu ulec. Zamku strzegła wieża strażnicza, ale żadna flaga nie zwisała z niej bezwładnie w nieruchomym powietrzu. Nie dostrzegłem wartowników na szczycie wieży ani żadnych oznak życia wokół murów. Potem stanąłem przed bramą otwartą na tyle, by mógł przejechać przez nią pojedynczy jeździec. Kemoc czekał na mnie przy wejściu, jak niegdyś Anghart. Tyle że nie porażony Mocą i umierający, lecz pełen życia. Tak wiele z jego sił witalnych zamieniło się w ogień walczący z niesamowitością tego dnia i godziny, że od samego patrzenia stałem się wojownikiem samotnie stawiającym opór wrogowi w chwili, w której usłyszał okrzyk bojowy towarzysza przybywającego z odsieczą. Kemoc i ja - jak mam to ująć? - zlaliśmy się w jedno w sposób niemożliwy do opisania i to, co zostało rozdzielone przemocą, częściowo ozdrowiało. Ale tylko częściowo - nadal brakowało bowiem trzeciego składnika. - Na czas! - Kemoc ruchem ręki wskazał wnętrze zamku. Puściłem konia, który pokłusował prosto do stajni, jakby koniuch prowadził go tam za wodze. Potem jeszcze raz znaleźliśmy się pod dachem Estfordu. Teraz było to puste miejsce, gdyż zniknęły zeń wszystkie drobne przedmioty, które czyniły go zamieszkanym. Wiedziałem, że pani Loyse przebywa wraz z Korisem w jego kwaterze w jednej z nadgranicznych stanic. A jednak rozejrzałem się dokoła, w jakiś sposób szukając tego, co niegdyś do nas należało. Przy końcu wielkiego stołu znajdowała się ława i na niej Kemoc umieścił nasze zapasy żywności, podróżne placki i owoce z zamkowego sadu. Ale nie miałem na nic ochoty, a wewnętrzny głód zaspokoiłem po części w inny sposób. - To było tak dawno - powiedział na głos mój brat. - Znalezienie klucza do takiego zamka wymaga długich poszukiwań. Nie potrzebowałem pytać, czy mu się udało: w jego oczach dostrzegłem błysk triumfu. - Dziś w nocy Czarownice wystąpią przeciw Karstenowi. - Kemoc chodził tam i z powrotem, jakby nie mógł usiedzieć na miejscu, gdy ja osunąłem się na ławę, albowiem jeszcze bardziej osłabiało mnie duszne powietrze. - A za trzy dni - odwrócił się do mnie twarzą - zamierzają zmusić Kaththeę do złożenia przysięgi Czarownicy!
Z sykiem wypuściłem powietrze z płuc, niby pierwszy zew bojowy jakiegoś ze śnieżnych kotów. Nie było odwrotu. Albo uwolnimy przed ową godziną naszą siostrę z więzów, jakie Czarownice na nią nałożyły, albo zostanie ona wchłonięta przez ich zgromadzenie i w ten sposób na zawsze dla nas stracona. - Masz jakiś plan. - Nie uczyniłem z tego pytania. Kemoc wzruszył ramionami. - Najlepszy, jaki kiedykolwiek moglibyśmy mieć, a może tylko ja tak sądzę. Zabierzemy ją z Przybytku Mądrości i pojedziemy - na wschód! Zwykłe słowa, tyle że posunięcie, które przywodziły na myśl, to zupełnie inna sprawa. Wydostanie kandydatki na Czarownicę z Przybytku Mądrości stanowiło wyczyn równie wielki, jak wyprawa do Karsu po Pagara. Kiedy pomyślałem o tym, Kemoc uśmiechnął się i podniósł prawą rękę. Przecinała ją czerwona pręga blizny o chropawej powierzchni, a kiedy mój brat spróbował zgiąć palce, dwa z nich pozostały sztywne i nieruchome. - To był mój klucz, do Lormtu i dobrze go wykorzystałem. Posłużyłem się też tym, co jest tutaj - w pewnym celu. - Postukał zesztywniałymi palcami w czoło, na które spadał niesforny kosmyk czarnych włosów. - W Lormcie znalazłem pradawną wiedzę, w znacznym stopniu otoczoną legendą, dotarłem jednak do jej sedna. Uciekniemy w takie miejsce, że Czarownicom nawet na myśl nie przyjdzie, iż się na to odważyliśmy. A co do Przybytku Mądrości... Uśmiechnąłem się niewesoło. - Tak? A jak sobie poradzisz z zabezpieczeniami, którymi jest otoczony? Nie będzie ważne to, kim lub czym jesteśmy, jeżeli, nie mając upoważnienia, zostaniemy schwytani o milę od niego. A przecież powiada się, iż strażnikami Przybytku nie są ludzie i że nie można takich przeciwników pokonać jakąkol wiek znaną bronią. - Nie bądź tego taki pewny, bracie. Strażnicy nie są zapewne ludźmi - myślę, że mówisz prawdę. Lecz i my nie jesteśmy bezbronni. Jutro zaś nasi przeciwnicy prawdopo- dobnie nie będą tak niebezpieczni jak w minionych latach. Czy wiesz, co się wydarzy dzisiejszej nocy? - Rada Czarownic wyruszy na wojnę. - Tak, ale w jaki sposób? Mówię ci, że spróbują się posłużyć Mocą tak wielką, jakiej nie stosowano od wielu pokoleń. Chcą powtórzyć to, czego już kiedyś dokonały - na wschodzie! - Na wschodzie? A co takiego?
- Sprawią, że góry ruszą z posad i ziemia podporządkuje się ich woli. To ich ostatni wybieg w walce o przetrwanie. - Ale czy one są w stanie tego dokonać? - Moc pozwalała tworzyć złudzenia, ułatwiała porozumiewanie się na odległość, umożliwiała wywieranie wpływu na ludzi - tyle że w wąskim paśmie. Dlatego niezupełnie uwierzyłem w słowa Kemoca, który zdawał się pewny sukcesu Czarownic. - Zrobiły to już raz i znowu spróbują. Muszą jednak zgromadzić tyle energii, że na jakiś czas wyczerpią swoje zasoby. Nie zdziwiłbym się, gdyby część z nich umarła. Być może, niektóre przeżyją zgromadzenie i kierowanie taką siłą. Tak czy owak wszystkie zabezpieczenia, którymi Strażniczki otoczyły swe tajemne miejsca, przestaną działać, a my spróbujemy się przez nie przedostać. - Tak. - Kemoc znów zaczął przechadzać się po komnacie. - Stara Rasa nie pochodzi z Estcarpu - przybyła tutaj zza gór, z pewnością od tej strony, tak wiele pokoleń temu, że dzisiaj nie można ustalić daty. Nasi przodkowie uciekli przed jakimś niebezpieczeństwem, a Moc zmieniła powierzchnię ziemi, wznosząc za nimi góry, którymi odgrodziła ich od przeszłości jak murem. Wkrótce w ich umysłach pojawiła się zapora, kształtowana później przez kilka pokoleń, tak że stała się nieodłączną częścią Starej Rasy. Powiedz mi, czy znalazłeś kogoś, kto mówił o wschodzie? Nie ośmieliłem się tego uczynić. Odkąd Kemoc odkrył ową zagadkę, ani razu nie odważyłem się poruszyć tej sprawy w rozmowach ze Strażnikami Granicznymi. Ale mój brat miał rację, nikt nigdy nie mówił o wschodzie i jeśli okrężną drogą naprowadziłem rozmowę na ten temat, umysły moich towarzyszy broni pozostawały zupełnie puste, jakby wcale nie istniał ów kierunek na kompasie. - Skoro to, przed czym uciekli, było czymś tak strasznym. że musieli przedsięwziąć podobne środki ostrożności... - zacząłem. - To czy odważymy się stawić temu czoło? Od tego czasu upłynęło tysiąc lat, a może i więcej. Stara Rasa nie jest już tym, czym była kiedyś. Każde ognisko poczyna z czasem palić się coraz mniejszym płomieniem i wreszcie gaśnie. Wiem, że będą nas ścigały z większą zaciętością, niż ścigałyby jakiegokolwiek karsteńskiego szpiega, jakiegokolwiek Jeźdźca z Alizonu czy jakiegokolwiek Kolderczyka, jeśli ktokolwiek taki żyje jeszcze w obecnej chwili w naszym świecie. Żadna jednak Czarownica nie podąży za nami na wschód. - W połowie należymy przecież do Starej Rasy... Czy zdołamy zniszczyć tę zaporę, aby tam wyruszyć?