chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

04 - Estcarp - Czarodziej ze Świata Czarownic

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :942.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

04 - Estcarp - Czarodziej ze Świata Czarownic.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Norton Andre kpl Norton Andre - Cykle powiesciowe kpl Norton Andre - Świat Czarownic kpl Norton Andre - Świat Czarownic I - Estcarp pdf
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 180 stron)

ANDRE NORTON CZARODZIEJ ZE ŚWIATA CZAROWNIC (Tłumacz: EWA WITECKA)

ROZDZIAŁ I O naszych narodzinach krążyło wiele opowieści. Naszą matką była pani Jaelithe, która wyrzekła się Klejnotu Czarownicy, by poślubić cudzoziemskiego wojownika, Simona Tregartha. Wydała nas na świat po długim i ciężkim połogu i powiadano, że wyprosiła dla nas niezwykłe dary u Mocy, której służyła. Mówiono też, że nazwała mego brata wojownikiem, moją siostrę czarownicą (albo tą, która ma władzę nad mocami), a dla mnie poprosiła o mądrość. Cała moja mądrość - okazało się to później - zawarła się w tym, że wiem, iż nic nie wiem. Zdołałem jednak skosztować smacznego ciastka wiedzy i dotknąć wargami czary prawdziwej mądrości. Być może jednak, już poznanie granic własnych możliwości jest mądrością samą w sobie. Na początku, w dzieciństwie, nie brakowało mi towarzystwa, gdyż nasza trójka, urodzona o jednym czasie (rzecz dotąd nie znana w Estcarpie), była złączona duchem. Przeznaczeniem Kyllana były czyny, Kaththei - uczucia, moim zaś - myśl. Działaliśmy zgodnie, zjednoczeni silną więzią, ukształtowaną zarówno z ciała, jak i ducha. Potem nadszedł ów ponury dzień, kiedy rządzące Estcarpem Mądre Kobiety zabrały nam Kaththeę. Wtedy utraciliśmy ją na jakiś czas. Lecz podczas wojny człowiek może zapomnieć o dręczących go troskach lub zastąpić jedne lęki drugimi, żyjąc z dnia na dzień. Życie zmusiło nas do tego. Kyllan i ja służyliśmy w oddziałach Straży Granicznej, która broniła Estcarpu przed wciąż groźnym Karstenem. Później zaś opuściło mnie szczęście. Jeden jedyny cios krótkiego miecza sprawił, że z żołnierza stałem się nieużyteczną kaleką istotą. Ale powitałem z radością tę chwilę wytchnienia, chociaż ból targał moim ciałem, dzięki temu bowiem mogliśmy ruszyć na ratunek naszej siostrze. Miałem okaleczoną prawą dłoń i zdawałem sobie sprawę, że życie wojownika jest dla mnie skończone. Poczekałem, aż rana się zagoi, i wyruszyłem do Lormtu. Postąpiłem tak, gdyż podczas walk w górach dowiedziałem się ciekawych rzeczy. Mieszkańcy Estcarpu wiedzieli, że na południu leży Karsten, na północy Alizon, na zachodzie zaś morze, gdzie sprzymierzeni z nimi od wieków Sulkarczycy orali fale i odwiedzali wybrzeża połowy naszego świata. Nigdy jednak nie mówili o wschodzie. Wydawało się, że dla Estcarpu świat kończy się na łańcuchu gór, które mogliśmy oglądać w pogodne dni. Z czasem upewniłem się, że w umysłach naszych towarzyszy broni tkwi jakaś blokada dotycząca tej strony świata i że dla nich wschód nie istnieje.

Lormt jest bardzo stary, nawet w porównaniu z Estcarpem, którego historia ginie w otchłani czasu i żadne współczesne badania nie są w stanie odkryć jego początków. Może kiedyś Lormt był miastem, chociaż nie potrafiłem odgadnąć, z jakiego powodu miano by je budować w tak ponurej okolicy. Teraz jest to kilka niszczejących budowli otoczonych ruinami. Kryją się w nich dawno zapomniane kroniki Starej Rasy. Są tacy, którzy kopiują i przepisują to, co uważają za godne zachowania, a wybór należy tylko do nich. W ten sposób pomijają leżące obok i rozpadające się strzępy czegoś znacznie cenniejszego. Szukałem tam wyjaśnienia owej zagadkowej nieznajomości wschodu. Kyllan i ja nie zrezygnowaliśmy z nadziei uwolnienia Kaththei i ponownego połączenia naszej trójki, choć nasze otoczenie mogłoby tak sądzić. Lecz by uciec przed gniewem Rady Strażniczek, potrzebowaliśmy schronienia - i mogliśmy je znaleźć na tajemniczym wschodzie. W Lormcie postawiłem sobie dwa zadania, których wykonanie zajęło mi wiele miesięcy. Szukałem starych manuskryptów i usiłowałem stać się znów wojownikiem, chociaż teraz władać mieczem miała moja lewa ręka. W naszym bowiem świecie żaden człowiek nie mógł podróżować bez broni, kiedy słońce Estcarpu zachodziło krwawo, na poły zanurzone już w gęstniejącym mroku. Wyjaśniłem tajemnicę na tyle, by uwierzyć, iż właśnie na wschodzie znajdziemy ocalenie - a przynajmniej szansę ucieczki przed gniewem Czarownic. Drugi cel też osiąg- nąłem: ponownie stałem się wojownikiem. Ostateczny cios, jaki Rada postanowiła zadać Karstenowi, stał się dla nas najlepszą okazją do uwolnienia Kaththei. Podczas gdy Czarownice gromadziły Moc, żeby ruszyć z posad południowe góry, Kyllan i ja spotkaliśmy się w Estfordzie, który niegdyś był naszym domem. I w tę straszną noc, kiedy trzęsła się ziemia, wyruszyliśmy w drogę, aby uwolnić naszą siostrę z więzienia. Już we troje pojechaliśmy na wschód i znaleźliśmy się w Escore, zniszczonej przez odwieczną wojnę krainie, z której przed wiekami Stara Rasa przybyła do Estcarpu, krainie, gdzie moce dobra i zła zaczęły działać samopas i mogły przybierać dziwne postacie. Walczyliśmy z nimi, razem i osobno. Wtedy to Kyllan użył swych zdolności dla naszego dobra i w ten sposób otworzył drogę jednej z owych sił. Choć omal nie stracił życia i wiele wycierpiał, zaprowadził nas jednak do Ludu Zielonych Przestworzy i ich schronienia. Mieszkańcy Zielonej Doliny nie należeli w pełni do Starej Rasy. W naszych żyłach też płynęła obca krew, krew Simona Tregartha, który przybył do Estcarpu z innego świata i innego czasu. Zielony Lud miał w sobie coś ze Starej Rasy. Jako potomkowie dawniejszych

mieszkańców Escore byli mocniej niż Stara Rasa związani z ojczystą ziemią. W Escore spotkaliśmy wiele istot znanych nam jedynie z zasłyszanych w dzieciństwie legend. Później nieznana Moc rzuciła geas na Kyllana. Pod wpływem tego nakazu mój brat powrócił do Estcarpu, zaszczepiając napotkanym po drodze ludziom pragnienie wędrówki na wschód. Znalazło ono podatny grunt w umysłach niektórych przedstawicieli Starej Rasy, wygnanych z Karstenu podczas Kolderskiej Wojny. Kiedy Kyllan wrócił do nas, bezdomni, niespokojni tułacze ruszyli jego śladem. Do Escore przybyli wojownicy ze swymi kobietami i dziećmi oraz całym dobytkiem potrzebnym do rozpoczęcia życia w nowej ojczyźnie. Mężczyźni z Ludu Zielonych Przestworzy pod wodzą swej Pani - Dahaun - tej, która przyszła z pomocą Kyllanowi, kiedy groziło mu wielkie niebezpieczeństwo - i Ethutura, swego wodza, pomogli wygnańcom przebyć góry i zaprowadzili do Zielonej Doliny. Tyle napisałem w tej kronice i być może powtarzam dobrze znaną opowieść, ale polecono mi uzupełnić zapiski Kyllana. Jest to moja część historii naszej trójki, pozostająca nieco na uboczu dziejów Wielkiej Wojny. Słusznie znalazła się w kronikach, gdyż bez nas niemożliwe byłoby zwycięstwo. Prawdę mówiąc, moja przygoda zaczyna się właśnie w Zielonej Dolinie, a było to miejsce radujące ludzkie serca. Przez wieki jej mieszkańcy otoczyli ją takimi Symbolami, zamknięciami i zabezpieczeniami, że pozostała wolna od Zła i ludzie czuli się tam bardzo dobrze. Znałem owe Symbole z badań w Lormcie i uważałem je za wyśmienite zabezpieczenia. W Zielonej Dolinie panował spokój, nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na odpoczynek, gdyż w całym Escore wrzało. Dawno temu tą starożytną krainą raz po raz wstrząsały wojny równie wielkie jak te, które teraz pustoszyły naszą ojczyznę na zachodzie - Estcarp. Mężczyźni i kobiety w Escore poszukiwali wiedzy i w pewnym momencie poniechali wszelkich zabezpieczeń, jakie ostrożność nakładała na podobne badania. Pojawili się pośród nich tacy, którzy szukali Mocy dla samej jej potęgi, a z tego zawsze rodzą się Ciemności większe niźli jakikolwiek nocny mrok. Wśród Starej Rasy nastąpił rozłam i niektórzy jej przedstawiciele wycofali się poza góry zachodnie do Estcarpu, niszcząc za sobą drogi i wymazując z umysłów pamięć o przeszłości. Ci, którzy pozostali w Escore, walczyli ze sobą; tytaniczne, straszliwe moce przeciw mocom, niszczące i siejące spustoszenie. Inni, jak Lud Zielonych Przestworzy, prze- strzegający dawnych praw, schronili się na pustkowia. Dołączyła do nich garść ludzi dobrej

woli oraz istoty powstałe w wyniku eksperymentów, które przeprowadzali pierwsi badacze, istoty nie skażone złem ani nigdy nie oddane na służbę Złu. Lecz stronnicy Dobra byli zbyt nieliczni i słabi, żeby rzucić wyzwanie Wielkim Adeptom upojonym władzą nad przekraczającą nasze wyobrażenie energią. Siedzieli więc w ukryciu i czekali, aż ucichną i przeminą zrodzone z czarów nawałnice. Niektórzy Adepci Ciemności wyniszczyli się wzajemnie w tych przerażających zmaganiach. Inni zaś odeszli przez odkryte przez siebie Bramy, wiodące do odmiennych epok i światów - podobne do Bramy, przez którą nasz ojciec przybył do Estcarpu. Pozostały po nich enklawy starożytnego zła i słudzy, których uwolnili lub porzucili. Nikt też nie wiedział, czy pewnego dnia. nie zechcą powrócić, jeśli coś lub ktoś ich przywoła. Kiedy przybyliśmy do Escore, Kaththea posłużyła się wyuczoną w Przybytku Mądrości wiedzą, żeby nas ocalić i dopomóc nam w walce. Naruszyła przez to panujący tu od wieków pozorny spokój. W całym Escore zawrzało, Moce Ciemności przebudziły się i jęły gromadzić. Lud Zielonych Przestworzy uznał, iż zanosi się na nową wojnę. Ale tym razem musieliśmy podjąć wyzwanie, gdyż w przeciwnym razie starłyby nas na proch młyńskie kamienie Ciemności. Zwołano zatem zgromadzenie wszystkich sił Światła, na którym mieliśmy ułożyć plan walki ze Złem. To Ethutur zwołał tę Radę i zasiedliśmy razem, dziwna mieszanina ludów, a raczej powinienem powiedzieć - żywych istot. Niektórzy bowiem spośród nas wcale nie byli ludźmi, choć nie zaliczali się też do zwierząt. Ethutur przemawiał w imieniu Ludu Zielonych Przestworzy. Po prawej miał jednego z Renthanów, którzy od czasu do czasu wozili ludzi na swych grzbietach i posługiwali się głosem, kiedy zaistniała taka potrzeba. Był to Shapurn, dowódca przebiegłych wojów. Opodal na sporym głazie siedziała jaszczurka o błyszczącej niby klejnoty łusce. Jedną łapą dotykała trzymanego w szponach drugiej sznura z nieregularnie nanizanymi srebrnymi paciorkami, jak gdyby za ich pomocą miała nie zapominać o sprawach, które należało poruszyć w dyskusji. Dalej siedział mężczyzna w hełmie - i wiele razy widywałem jemu podobnych. Był to pan Hervon, który przybył z włości odkrytej przez Kyllana, po prawicy miał swą małżonkę, panią Chriswithę, z lewej Godgara, dowódcę swej drużyny. Za nimi zajęli miejsca Kyllan, Kaththea i władczyni Zielonego Ludu, Dahaun. Na wysokim głazie opodal przycupnął - stając się w ten sposób bardziej widoczny w otoczeniu, które górowało nad nim wzrostem - Flannan imieniem Farfar, o upierzonym człekokształtnym ciele, ptasich skrzydłach i pazurzastych stopach. Zaproszono go jedynie z grzeczności, gdyż jego pobratymcy nie potrafili

skoncentrować myśli w stopniu niezbędnym do walki. Flannany słynęły jako znakomici posłańcy. Po drugiej stronie kręgu znajdowali się nowo przybyli. Była wśród nich jeszcze jedna latająca istota, o głowie jaszczurki, wąskiej, uzębionej, pokrytej połyskującymi w słońcu czerwonymi łuskami, które kontrastowały z niebieskozielonym upierzeniem reszty ciała. Co jakiś czas rozpościerała niespokojnie skrzydła i kręcąc głową mierzyła zgromadzonych ostrym spojrzeniem. Był to Vrang ze Wzgórz i Dahaun przywitała go uroczyście nazywając Vorlongiem Długoskrzydłym. Nieco dalej ulokowała się bardziej już podobna do ludzi grupa, składająca się z czterech osób. Byli to, jak nam powiedziano, potomkowie Starej Rasy, którzy dawno temu uciekli w góry i zdołali utrzymać się tam, a nawet wywalczyć sobie niewielkie, lecz bezpieczne siedziby. Przewodził im wysoki, ciemnowłosy mężczyzna z rysami wskazującymi na brak jakiejkolwiek domieszki obcej krwi. Wyglądał na młodzieńca, choć wrażenie to mogło być mylące, gdyż u przedstawicieli Starej Rasy oznaki starości występowały dopiero na kilka tygodni przed śmiercią - o ile któryś dożył sędziwego wieku, co w ostatnich czasach udało się niewielu. Mężczyzna ów był urodziwy i miał dworne maniery. A ja nienawidziłem go z całej duszy. W przeszłości naszą trójkę łączyły mocne więzy, dlatego nigdy nie szukaliśmy towarzystwa innych ludzi. Po porwaniu Kaththei, Kyllan i ja nie utraciliśmy duchowej jedności. Mieliśmy wielu towarzyszy broni, których lubiliśmy, i nielicznych, na których patrzyliśmy z niechęcią. Ale nigdy dotąd nie owładnęło mną tak gwałtowne uczucie - chyba tylko wtedy, gdy spotkałem się w walce z karsteńskim najeźdźcą. Jednak nawet wówczas bardziej nienawidziłem tego, co reprezentował sobą przeciwnik, niż samego człowieka. Natomiast Dinzila ze Wzgórz nienawidziłem zapamiętale, zimno i z nie znanego mi powodu. Tak bardzo zaskoczyło mnie to uczucie, które owładnęło mną w chwili, kiedy Dahaun przedstawiła nas sobie, że zawahałem się, nim wymówiłem słowa powitania. Wydało mi się wtedy, że nowo poznany mężczyzna znał moje uczucia i był nimi rozbawiony - tak jak mógłby go rozbawić dziecinny wybryk. Ale ja nie byłem dzieckiem, o czym Dinzil miał się przekonać w swoim czasie. W swoim czasie... Zdałem sobie sprawę, że nie tylko nienawiść mną wstrząsała, gdy spoglądałem na tę spokojną, urodziwą twarz, lecz także obawa... Jak gdyby w każdej chwili nieznany przybysz ze Wzgórz mógł się przeistoczyć w coś bardzo groźnego dla nas wszystkich. Wszelako rozsądek mi podpowiadał, że Lud Zielonych Przestworzy powitał Dinzila przyjaźnie i uznał jego przybycie za pomyślne wydarzenie. Skoro znali wszystkie

niebezpieczeństwa grożące w Escore, na pewno z własnej woli nie otworzyliby bram swego domu komuś, kto nosiłby w sobie zarodki Zła. Kiedy po raz pierwszy przemierzaliśmy pola i lasy Escore, Kaththea twierdziła, że potrafi za pomocą węchu odnaleźć miejsca, w których ukrywała się pradawna, ponura magia, gdyż buchał od nich okropny smród. Mój nos nie zakwalifikował tak Dinzila. A przecież miałem się na baczności za każdym razem, kiedy na niego spoglądałem. Na naszej naradzie przemawiał dobrze, okazując zdrowy rozsądek i znajomość wojennego rzemiosła. Przybyli z nim wielmoże od czasu do czasu dorzucali jakiś komentarz świadczący jasno, że Dinzil był opoką ich krainy. Ethutur wydobył mapy przemyślnie uformowane z suchych liści. Mapy przechodziły z rąk do rąk. Mieszkańcy lasu i przybysze ze Wzgórz podobnie jak inni uczestnicy narady, nie będący ludźmi, opatrywali je stosownymi komentarzami. Vorlong z naciskiem ostrzegał przed pewnym pasmem wzgórz, na których, jak wykrakał w ledwo zrozumiałym języku, znajdowały się trzy kręgi ułożone ze stojących głazów. Miały one zawierać coś tak śmiercionośnego, iż nawet przelot nad nimi zabijał. Zaznaczyliśmy te niebezpieczne miejsca tak, by mogli je rozpoznać wszyscy obecni. Właśnie wygładzałem jedną z map, kiedy poczułem dziwne przyciąganie. Moja okaleczona ręka - obecnie rzadko zwracałem na nią uwagę, odkąd przestała mnie boleć i odzyskałem w niej władzę na tyle, na ile to było możliwe z pomocą ćwiczeń - odciągnęła mój wzrok od szarobrązowej powierzchni mapy. Przyjrzałem się jej zaintrygowany, a potem podniosłem głowę. Dinzil wpatrywał się w moją rękę. Uśmiechał się lekko, lecz uśmiech ten sprawił, że zaczerwieniłem się po uszy. Chciałem rzucić mapę i ukryć rękę za plecami. Dlaczego? Została okaleczona w sprawiedliwej wojnie, a nie w rezultacie haniebnego postępku. A przecież zacząłem się wstydzić wielkiej blizny tylko dlatego, że Dinzil spoglądał na nią w taki sposób, jak gdyby wszystko, co psuło symetrię czyjegoś ciała było szpetotą, którą powinno się ukrywać przed światem. Później podniósł wzrok, by spojrzeć mi w oczy, i ponownie wydało mi się, że wyczytałem w jego spojrzeniu rozbawienie, takie samo, jakie niektórzy ludzie odczuwają na widok kalek. Wiedział, że znam jego uczucia - lecz to tylko powiększało jego rozbawienie. Muszę ich ostrzec, pomyślałem gorączkowo. Kyllana i Kaththeę. Na pewno podzielą moje obawy i niejasne podejrzenia w stosunku do tego człowieka. Spotkajmy się tylko, a otworzę przed nimi umysł, tak by mieli się na baczności. Na baczności przed czym? I dlaczego? Lecz na te pytania nie znałem odpowiedzi.

Spojrzałem na mapę. I teraz celowo użyłem przeciętej blizną ręki o dwóch sztywnych palcach do jej wygładzenia. Wzbierał we mnie zimny gniew. - A więc postanowiliśmy, że wysyłamy wezwanie do Kroganów i Thasów - podsumował po chwili milczenia Ethutur. - Nie licz na nich zbytnio, panie. - To przemówił Dinzil. - Oni nadal są neutralni, to prawda. Ale równie dobrze mogą pragnąć, żeby tak pozostało. - Jeżeli sądzą, że mogą nimi pozostać, kiedy rozgorzeje bój, to są skończonymi głupcami! - wykrzyknęła ze zniecierpliwieniem Dahaun. - Być może są nimi, w naszych oczach - odpowiedział Dinzil. - Widzimy tylko jedną stronę tarczy. Oni mogą jeszcze nie dostrzegać drugiej. Lecz nie chcą dokonać takiego wyboru na czyjś rozkaz. Znając nieco Kroganów, gdyż my, mieszkańcy Wzgórz, w przeszłości mieliśmy z nimi do czynienia, zdajemy sobie sprawę, że kiedy się na nich naciska, odgryzają się naciskającym. Skoro więc musimy się z nimi skontaktować, nie wywierajmy na nich presji. Dajmy im dość czasu, żeby mogli się naradzić otrzymawszy miecz wojny. A przede wszystkim nie ukazujmy im zagniewanej twarzy, jeżeli odpowiedzą odmownie. Wojna, którą rozpoczynamy, nie będzie krótka. Tych zaś, którzy są neutralni na jej początku, można przeciągnąć na naszą stronę przed jej zakończeniem. Skoro chcemy, żeby dołączyli pod nasze sztandary, dajmy im możliwość dokonania wyboru wtedy, kiedy tego sami zechcą. Ethutur skinął głową na znak zgody podobnie jak pozostali. Nasza trójka nie mogła zgłosić sprzeciwu, gdyż to była ich ziemia i znali ją dobrze. Pomyślałem sobie jednak, że nierozsądnie jest prowadzić wojnę w kraju, w którym są siły nie związane z żadną ze stron, ponieważ neutralny dotąd sąsiad może nagle stać się wrogiem, znaleźć nie bronioną flankę i ją zaatakować. - Więc posyłamy miecz wojny do Kroganów, Thasów i do Mchowych Niewiast? - zakończył pytającym tonem Ethutur. - Do Mchowych Niewiast? - Dahaun roześmiała się. - Być może, jeśli ktoś je znajdzie. Ale one zawsze. chodzą własnymi drogami. Możemy liczyć jedynie na tych, którzy się zgromadzili tu i teraz - czy to nam chciałeś powiedzieć, panie Dinzilu? - A kimże ja jestem, żebym wyliczał tych, którzy żyją z dala od moich ludzi, pani? - Wzruszył ramionami. - Zwykła ostrożność nakazuje obudzić lub wezwać tylko tych, z którymi mieliśmy do czynienia w przeszłości. W Escore zaszły głębokie przemiany i rzeczy dotychczas znane stały się swoim przeciwieństwem. Być może, dzisiaj nie można ufać nawet starym przyjaciołom. Powiedziałbym, że armia, do której możemy mieć zaufanie, obozuje teraz w waszej bezpiecznej Dolinie - ale stanie się godna zaufania dopiero wtedy, kiedy

ustawimy w szyku wszystkie nasze oddziały. W górach rogi wezwą do boju. A na nizinie sami musicie zwołać waszych sprzymierzeńców. Jak na razie niewiele wiedzieliśmy o mocach, jakimi władali otaczający nas ludzie i rozumne istoty. Nie śmiałem więc porozumiewać się z bratem i siostrą za pomocą telepatii w tym zgromadzeniu i niecierpliwie czekałem na jego zakończenie. Dlatego dopiero później spróbowałem porozmawiać z nimi na osobności. Najpierw poszczęściło mi się z Kyllanem, który pojechał z Hervonem szukać miejsca na obozowisko dla przybyszy zza gór. Niestety, początkowo znalazłem się w towarzystwie Godgara i zostałem wciągnięty w rozmowę o wojnie z Karstenem. Okazało się, że niegdyś służyliśmy na tym samym odcinku ostrych jak noże granicznych turni, lecz nie jednocześnie. Dobrze znałem ten typ ludzi. Rodzą się dla wojny, niekiedy mają talenty wodzowskie. Znacznie częściej jednak zadowalają się służbą pod rozkazami człowieka, którego szanują. Są twardym jak żelazo rdzeniem każdej dobrej armii i cierpią w czasach pokoju, czując podświadomie, że sens ich życia rozpływa się jak we mgle, gdy miecz zbyt długo spoczywa w pochwie. Godgar jechał obok mnie, wietrząc w powietrzu niebezpieczeństwo. Niczym zwiadowca na wojnie, rozglądał się po okolicy i notował w pamięci charakterystyczne cechy terenu. Hervon znalazł wreszcie odpowiednie miejsce i zajął ile rozbijaniem namiotów, chociaż w Zielonej Dolinie było tak ciepło, że spokojnie można było spać pod gołym niebem. Nareszcie zostałem sam i mogłem pojechać z Kyllanem. Unikając myślowego przekazu opowiedziałem mu o Dinzilu. Mówiłem przez kilka chwil, zanim zdałem sobie sprawę, Że mój brat spochmurniał. Urwałem, gniewnie spojrzałem na niego i użyłem łączności myślowej. Zaskoczony i zbity z tropu odkryłem w jego umyśle coś, czego na pierwszy rzut oka nie mogłem zidentyfikować, potem zaś zaakceptować: niedowierzanie! Byłem wstrząśnięty, gdyż Kyllan sądził, że to ja w blasku słońca szukałem cieni i siałem niepokój... - Nie, nie to! - zaprotestował szybko odczytawszy moją myśl. - Ale co masz przeciw temu człowiekowi? Tylko uczucie? Gdyby życzył nam źle, jakże mógłby przejść obok Symboli chroniących Zieloną Dolinę? Nie sądzę, by mógł dotrzeć tu ktoś, kogo okrywa Wielki Mrok. Jakże się mylił, lecz wówczas nikt z nas nie zdawał sobie z tego sprawy.

Cóż mogłem przytoczyć na dowód, że się nie mylę? Spojrzenie Dinzila? Płonącą we mnie nienawiść? Ależ takie uczucia były bronią i zarazem sygnałem alarmowym dla mieszkańców Doliny. Kyllan przestał się dziwić i skinął głową. Lecz ja zamknąłem przed nim mój umysł. Zachowałem się jak dziecko, które ufnie wzięło do ręki rozżarzony węgielek, podziwiając jego blask i nie znając grożącego mu niebezpieczeństwa. A potem, sparzywszy się, spojrzało podejrzliwie na świat. - Będę pamiętał o twoim ostrzeżeniu - zapewnił mnie Kyllan. Wyczułem jednak, że nie przywiązuje większej wagi do moich słów. Owej nocy w Zielonej Dolinie wydano wspaniałą ucztę. Nie była wesoła, gdyż biesiadników sprowadziła tutaj groźba wojny. Mimo to ściśle przestrzegano dworskiego ceremoniału, może dlatego, że było w nim coś bezpiecznego. Nie porozmawiałem z Kaththeą tak, jak zamierzałem; wstrząśnięty wymianą myśli z Kyllanem czekałem za długo. Ciążyło mi to na sercu jak kamień, kiedy tak spoglądałem na moją siostrę siedzącą obok Dinzila, który zbyt często uśmiechał się do niej. A Kaththeą też się uśmiechała lub wręcz śmiała, gdy się odzywał. - Czy zawsze jesteś taki milczący, wojowniku o surowej twarzy? Odwróciłem się usłyszawszy głos Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy potrafi, jeśli zechce, przeistoczyć się w każdą piękność, do której mógłby wzdychać mężczyzna. Teraz miała krucze włosy i lekki rumieniec barwił jej smagłe policzki. Lecz parę godzin temu, o zachodzie słońca, jej sploty lśniły złotem i miedzią, a skóra była złocista. Zastanowiłem się, jak czuje się ktoś, kto jest wielością w jedności. - Czy śnisz, mądry Kemocu? - rzuciła lekko i ocknąłem się z zamyślenia. - Jeśli tak, to nie są to dobre sny, pani. Figlarne błyski zgasły w jej oczach i Dahaun opuściła wzrok na trzymaną oburącz czarę. Poruszyła nią lekko i purpurowy płyn zafalował w jej wnętrzu. - Kemocu, tej nocy nie zaglądaj w żadne czarodziejskie zwierciadło. Moim zdaniem, ciąży ci nie tylko wspomnienie złego snu. - To prawda. Dlaczego to powiedziałem? Zawsze radziłem się tylko siebie samego lub mego rodzeństwa, gdyż my troje - którzy - byliśmy - jednością dzieliliśmy się myślami. Ale czy było tak nadal? Spojrzałem znów na moją siostrę, która śmiała się razem z Dinzilem, i na

Kyllana żywo rozprawiającego z Ethuturem i Hervonem, jak gdyby był spajającym ich ogniwem. - Gałąź nie powinna zatrzymywać liści - powiedziała cicho Dahaun. - Nadchodzi czas, kiedy muszą ulecieć na wietrze. Ale na ich miejsce wyrastają nowe. Zrozumiałem aluzję i zaczerwieniłem się. Od tygodni wiedziałem, że ją i Kyllana łączą silne uczucia. Nie bolało mnie to. Pogodziłem, się też z myślą, że nadejdzie dzień, kiedy Kaththeą wejdzie na drogę, którą podąży z kimś innym. Nie gniewało mnie, iż moja siostra śmiała się wesoło tej nocy i była bardziej dziewczyną niż siostrą i czarownicą. Ale nie mogłem znieść mężczyzny, z którym się śmiała! - Kemocu... Spojrzałem znów na Dahaun i stwierdziłem, że bacznie wpatruje się we mnie. - Kemocu, o co chodzi? - Pani - spojrzałem jej prosto w oczy, ale nie spróbowałem dosięgnąć jej umysłu. - Strzeż pilnie murów. Boję się. - Dinzila? Boisz się, że zabierze ci tę, którą kochasz? - Dinzila... Nie, boję się tego, czym może być. Upiła mały łyk, nadal przyglądając mi się uważnie znad krawędzi czary. - A więc będę ich strzegła, wojowniku. Źle o tobie myślałam, źle się wyraziłam i źle się z tobą obeszłam. Nie przemawia przez ciebie zazdrość o bliską osobę. Nie lubisz Dinzila dla niego samego. Czemu? - Nie wiem... czuję tylko. - Uczucia mogą przemawiać bardziej prawdziwie niż usta. Wierz mi, będę go obserwowała - i to na wiele sposobów. - Dahaun odstawiła czarę. - Dzięki ci za to, pani - powiedziałem cicho. - Jedź więc z lżejszym sercem, Kemocu - odrzekła. - I niech szczęście ci towarzyszy z prawej i z lewej strony oraz z tyłu. - A nie z przodu? - Uniosłem w pozdrowieniu swoją czarę. - Przecież z przodu nosisz miecz, Kemocu. W taki to sposób Pani Zielonych Przestworzy dowiedziała się, co leży mi na sercu, i dała wiarę moim słowom. A mimo to chłód mnie ogarnął na myśl o nadchodzącym poranku. Mnie to bowiem wybrano, bym wezwał Kroganów na wojnę, a Dinzil nie okazywał najmniejszej chęci opuszczenia Zielonej Doliny.

Rozdział II Na naradzie postanowiono, że Lud Zielonych Przestworzy i my, przybysze z Estcarpu, przekażemy miecz wojny takim sprzymierzeńcom, których można będzie pozyskać na nizinie. Dahaun miała pojechać z Kyllanem do Thasów, plemienia mieszkającego pod ziemią, którego żadne z nas jeszcze nie widziało na oczy. Ich żywiołem był zmierzch i nocne mroki, choć dotychczas - wedle posiadanych przez nas wiadomości - Thasowie nie przyłączyli się do sił Ciemności. Ethuturowi i mnie polecono wybrać się do Kroganów, ludu, do którego należały jeziora, rzeki i wszystkie drogi wodne w Escore. Uznano, że widok przybyszów z Estcarpu może wzmocnić znaczenie wezwania do wojny. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, podczas gdy Kyllan i Dahaun musieli czekać aż do nocy, by umieścić na pustkowiu płonące pochodnie wojny. Patrzyli, jak odjeżdżamy. Nie mieliśmy już koni; ja siedziałem na jednym ze współplemieńców Shapurna, Ethutur zaś jechał na samym wodzu Renthanów. Nasze wierzchowce były duże, o dłoń szersze od rumaków zza gór, dereszowate, o kremowej skórze i połyskliwym czerwonym włosie. Pierzaste ogony kremowej barwy mocno tuliły do zadów. Podobnie pierzasty pęczek włosów wyrastał na łbie, tuż za długim, czerwonym rogiem, wyginającym się wdzięcznym łukiem. Jechaliśmy bez siodeł i wodzy. Nasze wierzchowce nie były naszymi sługami, lecz współambasadorami, na tyle łaskawymi, iż użyczyły nam swej siły, aby przyśpieszyć podróż. A ponieważ miały niezwykle wrażliwe zmysły, stały się zarazem naszymi zwiadowcami, w mig wyczuwającymi każde niebezpieczeństwo. Ethutur nosił zielony strój swego ludu i za pasem miał jego najpotężniejszą broń, energetyczny bicz. Ja zaś byłem ubrany w skórzany estcarpiański mundur i kolczugę. Przygniatała mi ramiona ciężkim brzemieniem, którego od dawna nie czułem. Misiurkę trzymałem w ręku i lekki poranny wiatr rozwiewał mi włosy. Kiedy opuszczaliśmy Estcarp, jesień miała się tam ku końcowi i zbliżały się pierwsze przymrozki, natomiast w Escore lato zdawało się dłużej trwać. Wprawdzie widziałem splamione żółcią i czerwienią liście mijanych krzewów, lecz wiatr był cieplejszy, a poranny chłód szybko przeminął. - Nie daj się zwieść - odezwał się Ethutur. Choć uczucia bardzo rzadko malowały się na jego urodziwej twarzy, teraz w jego oczach dostrzegłem ostrzegawczy błysk. Tak jak u wszystkich mężczyzn tej rasy, długie rogi o barwie kości słoniowej sterczały wśród opadających mu na czoło kędziorów. W mniejszym stopniu dzielił z Dahaun zdolność zmiany

barwy. Teraz, w szarym świetle poranka, jego włosy były ciemne, a twarz blada, lecz gdy dotknęły go pierwsze promienie słońca, ujrzałem rude kędziory i ogorzałą cerę. - Nie daj się zwieść - powtórzył. - Escore roi się od pułapek, a przynęty bywają niekiedy bardzo piękne. - Tak, widziałem to już - zapewniłem go. Shapurn wysunął się nieco do przodu, opuszczając drogę wiodącą do Zielonej Doliny. Mój wierzchowiec poszedł w ślady swego przywódcy, chociaż nie zauważyłem, żeby Shapurn wydał mu jakiś rozkaz. Początkowo wydawało się, że wracamy do Wzgórz, ale po krótkiej wspinaczce pokonaliśmy niewielką przełęcz i ponownie znaleźliśmy się na zboczu. Chociaż przejście było wąskie, dostrzegłem ślady dowodzące, że niegdyś biegła tu jakaś droga. Kamienne bloki wystawały z ziemi niby szerokie stopnie i nasi czworonożni towarzysze stąpali po nich bardzo ostrożnie. Dotarliśmy do drugiej doliny, niemal w całości zarośniętej karłowatymi drzewami lub wysokimi ciemnozielonymi krzewami. Górowały nad nimi kamienne bryły. Choć zburzone i popękane, nadal przypominały ściany. Ethutur wskazał je ruchem głowy. - HaHarc... - To znaczy? - ponagliłem go, gdy nie powiedział nic więcej. - Kiedyś było to bezpieczne miejsce. - Czy zdobyły je siły Ciemności? - Nie. Wzgórza zatańczyły i HaHarc padło. Ale tamtej nocy tańczyły przy wtórze dziwnej muzyki. Miejmy nadzieję, że nasi obecni przeciwnicy nie znają jej sekretu. - Ile z owej wiedzy pozostało? - zapytałem, choć byłem pewny, że możemy tylko snuć przypuszczenia. - Któż to wie? Znaczna część Wielkich Adeptów zginęła w nie kończących się walkach, jakie ze sobą toczyli. Drudzy odeszli przez otwarte przez siebie bramy, żeby gdzie indziej spróbować sił i zwyciężyć... lub ponieść klęskę. Mamy nadzieję, że naszymi obecnymi przeciwnikami nie są tamci Adepci, lecz ich pomniejsi słudzy, których dawno porzucili. Ale nigdy nie zapominaj, że i oni są bardzo groźni. Nie miałem takiego zamiaru, gdyż widziałem niektórych. Starożytna, ledwie widoczna droga zaprowadziła nas na skraj ruin. Pokrywała je gruba warstwa ziemi, a drzewa zakorzeniły się wśród kamieni. Upłynęło niewątpliwie wiele czasu, odkąd HaHarc zatrzęsło się i przestało istnieć.

Potem Shapurn skręcił w lewo, znów biegnąc starą drogą. Wyjechaliśmy z niesamowitej doliny na porośniętą wysoką trawą równinę. Stojące już wysoko na niebie słońce mocno przypiekało. Ethutur odrzucił do tyłu płaszcz. Na kolanach trzymał miecz wojny - nie wykuty ze stali, lecz wyrzeźbiony z białego drewna. Zawiłe runy pokrywały całą długość szerokiego, tępego brzeszczotu, a rękojeść i jelce oplatały czerwone i zielone sznury powiązane w fantastyczne węzły. Ujechaliśmy spory kawałek po równinie, kiedy Shapurn podniósł łeb i zatrzymał się. Mój wierzchowiec poszedł jego śladem. Przywódca Renthanów rozdął chrapy i kręcił powoli łbem węsząc obcą woń. Usłyszeliśmy go w naszych myślach. - Wilkołaki. Spojrzałem na trawę falującą w podmuchach wiatru. Była dość wysoka, żeby ukryć skradającego się człowieka. Odkąd Kaththea i ja uciekliśmy przed zgrają różnorodnych potworów, nauczyłem się nie dowierzać choćby najniewinniej wyglądającemu krajobrazowi. - Co robią? - Pytanie Ethutura świadczyło, że rozumował w podobny jak ja sposób. - Krążą, szukają... - Nas? - Nie. - Shapurn wciągnął w nozdrza wiatr. - Są głodne. Polują, żeby napełnić brzuchy. Ach - spłoszyły zdobycz. Teraz wyją na jej tropie. Dopiero teraz niewyraźnie usłyszałem odległe wycie. Zrobiło mi się żal ich ofiary, gdyż i na mnie kiedyś tak polowały. Ethutur ściągnął lekko brwi, naruszając tym spokój beznamiętnej zwykle twarzy. - Za blisko - powiedział. - Musimy częściej patrolować granice. - Oparł dłoń na rękojeści zatkniętego za pas bicza. Jednak go nie wyciągnął; dopóki niósł miecz wojny, nie mógł brać udziału w walce. Shapurn ruszył kłusem, a mój wierzchowiec z łatwością dotrzymywał mu kroku. Przebyliśmy resztę drogi przez równinę z prędkością, jakiej nie przewyższyłyby słynne trogiańskie rumaki z Estcarpu. Później znaleźliśmy się w wąwozie o zboczach porośniętych gęsto krzakami. Wąski strumyk wił się leniwie na jego piaszczystym dnie niby wąż, duch potoku, który płynął tędy bystro w innych porach roku. Dostrzegłem jakiś błysk wśród szarych kamieni, świetlny refleks, na który nie mogłem pozostać obojętny. Bez zastanowienia zeskoczyłem z Renthana i wyłowiłem z brunatnego gniazda niebieskozielony kamyk, jeden z tych, które tak wysoko cenili mieszkańcy Zielonej Doliny. Identyczne kamienie zdobiły bransolety i pas Ethutura. Ten był chropawy i nie oszlifowany, a jednak odbił się w nim promień słońca, i kamyk zabłysł mi w ręku niby morski ognik.

Ethutur odwrócił się niecierpliwie, ale kiedy zobaczył moje znalezisko, wydał okrzyk pełen zaskoczenia i radości. - Los uśmiechnął się do nas, Kemocu! To znaczy, że siły Zła nie zapuszczają, się w te strony. Takie kamienie tracą blask, gdy dotknie je Mrok. To dar dla ciebie od tej ziemi i oby przydał ci się w przyszłości. - Zdjął prawą rękę z miecza wojny i zrobił nią gest, który rozpoznałem dzięki zdobytej w Lormcie wiedzy jako znak, iż dobrze mi życzy. Wydawało się, że znalezienie niebieskozielonego kamienia dodało otuchy mojemu towarzyszowi, gdyż zaczął mówić. Słuchałem z uwagą, wszystko bowiem, co miał do powie- dzenia o Escore i jego mieszkańcach, było bardzo ważne. Kroganowie, do których zdążaliśmy, to jeszcze jedna rasa zrodzona w wyniku wczesnych eksperymentów Wielkich Adeptów. Przodkami ich byli ludzie, ochotnicy, których poddano mutacji i tak przekształcono, iż stali się istotami wodnymi, choć przez krótki czas mogli przebywać na lądzie. Podczas wojen pustoszących Escore, Kroganowie dla bezpieczeństwa wycofali się w głębiny i teraz rzadko widywano ich na brzegu. Niekiedy zamieszkiwali wyspy na jeziorach i od czasu do czasu pojawiali się poza swymi wodnymi siedzibami w pobliżu strumieni. Nigdy nie byli wrogo nastawieni wobec Ludu Zielonych Przestworzy. W istocie nieraz sprzymierzali się z nim w przeszłości. Ethutur wspomniał o przypadku, kiedy to Kroganowie wywołali powódź, żeby zniszczyć legowisko wyjątkowo szkodliwych złych mocy, które wyryły norę w miejscu, gdzie nie potrafili ich dosięgnąć jeźdźcy z Zielonej Doliny. Ethutur miał nadzieję, że teraz też zdoła ich skłonić, aby oficjalnie przyłączyli się do nas. Mogliby być doskonałymi zwiadowcami, ponieważ woda dociera wszędzie w Escore; a tam, gdzie płynie, z łatwością zdołają się przedostać Kroganowie albo inni mieszkańcy wód, którzy im służą. Tymczasem wyjechaliśmy z wąwozu na szeroką bagnistą przestrzeń. Teren ten wyglądał na spustoszony przez suszę. Trzciny i pozostała błotna roślinność uschły i zbrązowiały. Nieco dalej dostrzegłem zielone pagórki pośród niewielkich sadzawek, a poza nimi moczary ciągnące się aż do brzegu jeziora. Mimo iż słońce stało wysoko na niebie, gęsta mgła wisiała nad wodami jeziora. Wydało mi się, że zamajaczyły w niej wyspy, lecz obraz falował, powodując dezorientację umysłu, co bardzo mnie zaniepokoiło. Przypomniałem sobie Moczary Torańczyków, dziwnej rasy, która trzymała w niewoli mojego ojca podczas wojny z Kolderem. Te mokradła były równie tajemnicze i nikt się tu nie zapuszczał bez zgody ich mieszkańców... a rzadko ją uzyskiwano.

Renthany zawiozły nas na skraj bagna. Ethutur zsunął się z grzbietu Shapuma, ja również zsiadłem z mojego wierzchowca. Wódz Zielonego Ludu oparł miecz wojny o lewe ramię i podniósł prawą rękę do ust. Zwinąwszy dłoń w kształt trąbki wydał przeciągły zew, który uniósł się i opadł, po czym znów się podniósł, a zabrzmiała w nim wyraźnie pytająca nuta. Czekaliśmy. Nie widziałem nic poza dużymi owadami wodnymi, które to unosiły się ponad wierzchołkami trzcin, to biegały po powierzchni sadzawek, jak gdyby woda pod ich nogami zmieniła się w twardą ziemię. Nie dostrzegłem ani jednego ptaka, ani jednego zwierzęcego tropu w wyschłym błocie, które rozsypywało się pod naszymi stopami w żółtawy pył. Ethutur trzykrotnie przywoływał Kroganów i za każdym razem czekaliśmy na odpowiedź. Nie nadeszła. Przedtem jego twarz lekko spochmurniała, teraz dostrzegłem na niej zniecierpliwienie. Jeśli nawet ta zwłoka go gniewała, nie dał nic po sobie poznać. Nic opuścił też skraju moczarów. Zacząłem się zastanawiać, jak długo przyjdzie nam tu czekać nie wiadomo na co, zależnie od widzimisię istot zamieszkujących te strony. Cisza. Naraz jakieś zawirowanie, lekki ruch powietrza, zasygnalizował mi czyjeś zbliżanie się. Znałem podobne odczuciu z czasów, gdy przebywałem z naszą matką lub z Kaththeą. Sprawiało to wrażenie, że jakaś bardzo pewna siebie istota zdąża ku nam. Spojrzałem na Ethutura, rad, że mogę wziąć z niego przykład. Wyczułem zbliżającą się moc. Mój towarzysz podniósł miecz wojny i zwrócił go w stronę jeziora i pasa bagien, które go strzegły. W promieniach słońca czerwone i zielone sznury oślepiająco błyszczały, jakby spleciono je z rozżarzonych klejnotów, Nie odezwał się więcej, lecz stał nieruchomo, trzymając miecz w górze, na znak swej funkcji. W oddali, tam gdzie żywe jeszcze trzciny osłaniały brzeg jeziora, dostrzegłem ruch nie wywołany podmuchem wiatru. Z wody podniosły się dwie postacie i stanęły zanurzone w niej po kolana. Kiedy ruszyły ku nam, łatwo i szybko pokonując błoto, sadzawki i pasma trzcin, zauważyłem, że z wyglądu przypominały ludzi. Nogi były zakończone klinowatymi stopami o połączonych błoną palcach, a ramiona i ręce, choć identyczne z moimi, okrywała blada skóra, połyskująca w promieniach słońca. Ich twarze również wyglądały jak ludzkie, włosy mieli krótkie, przylegające gładko do głowy i tylko o jeden lub dwu odcienie ciemniejsze od skóry. Po obu stronach szyi widniały dwie okrągłe plamy zamkniętych teraz na powietrzu skrzeli.

Nosili krótkie spódniczki z łuskowatego materiału, mieniącego się wszystkimi barwami tęczy. Do przytrzymujących owe spódniczki pasów przymocowano duże muszle, które zdawały się służyć jako sakiewki. W połączonych błoną palcach trzymali laski, w górnej połowie zielone i bogato rzeźbione, w dolnej zaś czarne i ostro zakończone, tak by sprawiały wrażenie śmiercionośnej broni. Kroganowie trzymali je ostrym końcem do dołu, by zapewnić nas o swych przyjaznych zamiarach. Kiedy wreszcie stanęli przed nami, spostrzegłem, że ich oczy mierzące nas nieruchomym spojrzeniem, choć z oddali wydawały się ludzkie, nie miały białek i głęboka zieleń wypełniała przestrzeń między powiekami - jak u śnieżnego kota. - Ethutur. - Stojący bliżej Krogan zamiast powitania wymówił jedynie imię mojego towarzysza. - Orias? - odpowiedział pytaniem Ethutur, po czym poruszył lekko mieczem wojny i oplatające rękojeść barwne sznury znów zabłysły ogniem. Kroganowie nie odrywali wzroku od nas i od miecza. Wreszcie ich przywódca przywołał nas ruchem ręki. Ostrożnie poszliśmy za nimi przez moczary, gdzie się dało przeskakując z kępy na kępę. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny, zwykle spotykany w takich miejscach, i szlam przylgnął nam do butów już po kilku krokach. Nasi przewodnicy szli przez bagnisty teren wcale się nie brudząc. Dotarliśmy na brzeg jeziora i zacząłem się zastanawiać, czy Kroganowie oczekują, że będziemy brodzić w jego wodach. Lecz zaraz wąski cień pomknął w naszą stronę od jednej z ledwie dostrzegalnych wysp. Była to łódka ze skór jakichś wodnych zwierząt naciągniętych na konstrukcję z pociętych i starannie dopasowanych kości. Wejście do niej okazało się nie lada wyczynem. Renthany nawet tego nie próbowały, ale weszły do wody, podobnie jak nasi przewodnicy i ich współplemieniec, który przyholował łódź. Kiedy nasza łódka ciągnięta przez trzech wodnych ludzi zbliżyła się do wyspy, zauważyłem, że w przeciwieństwie do podmokłego brzegu jeziora otaczała ją szeroka, srebrzysta plaża pokryta czystym piaskiem. Bagienny smród znikł. Rosły tam drzewa, jakich nigdzie indziej nie widziałem. Ich pnie strzelały wysoko, a zamiast liści porastały je miękkie pióra, które sulkarscy kupcy przywożą czasami zza mórz. Drzewa miały srebrzystą barwę, tu i ówdzie na ich górnych gałęziach rosły rzędami zielone i matowożółte kwiaty.

Samą plażę podzielono, za pomocą dużych muszli i jasnych kamieni na wyraźnie geometryczne figury. Pomiędzy tymi poletkami biegły drogi - ścieżki, ogrodzone sięgającymi im do kostek płotkami z białawego, naniesionego przez wodę drewna. Nasi krogańscy przewodnicy weszli na jedną z takich dróg, a Ethutur i ja podążyliśmy za nimi. Mijając oznaczone części plaży, dostrzegłem leżące tam małe koszyki i maty ozdobione delikatnymi wzorami. Nie ujrzeliśmy jednak żadnych śladów ich właścicieli. Wreszcie znaleźliśmy się w cieniu pierzastych drzew i poczułem zapach dziwnych kwiatów. Przelotnie mignęli nam Kroganowie, których przepłoszyliśmy z plaży: mężczyźni podobni do naszych przewodników, a z nimi kobiety z ich rasy. Nie mogliśmy jednak przyjrzeć im się z bliska, ponieważ skryły się wśród najdalszych drzew. Zauważyłem, że w rozpuszczone luźno włosy miały wplecione sznury muszelek lub wetknięte trzciny owinięte kwiatami. Ich ubrania były z bardziej miękkiej substancji niż łuskowate spódniczki mężczyzn, spinały je na ramionach zapinkami z muszli i przepasywały ozdobnymi paskami. Suknie miały delikatną zieloną, żółtą lub różowoszarą barwę. Kiedy ponownie znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, ujrzeliśmy skupisko głazów, które dawniej wyglądały zapewne naturalnie. Później wszakże po mistrzowsku zajęli się nimi nieznani rzeźbiarze. Kamienne monstra łypały groźnie oczami wykonanymi chyba z muszli albo nie obrobionych półszlachetnych kamieni. Niektóre szczerzyły groteskowo kły, bardziej bawiąc, niż strasząc widzów. Dwie takie rzeźby strzegły skalnej półki służącej za tron wodzowi Kroganów. Nie powstał na nasze powitanie; na kolanach trzymał zaostrzoną laskę podobną do tych, które dzierżyli jego gwardziści. Opierał rękę na tej dziwnej włóczni i nie poruszył się, kiedy stanęliśmy przed nim. Ethutur wbił miecz wojny w miękki piasek i puścił rękojeść dopiero wtedy, gdy uzyskał pewność, że broń się nie przewróci. - Oriasie! - rzekł. Wódz Kroganów do złudzenia przypominał z wyglądu tych, którzy nas tutaj przyprowadzili, lecz wyróżniała go ciemna linia starej blizny biegnąca przez twarz od lewej skroni po żuchwę i ściągająca nieco do dołu powiekę, tak że oko było niemal przymknięte. - Widzę cię, Ethuturze. Dlaczego cię tu widzę? - powiedział cienkim i - dla moich uszu - bezbarwnym głosem. - Z powodu tego... - Ethutur musnął palcami rękojeść miecza wojny. - Chcielibyśmy porozmawiać.

- O noszeniu włóczni, biciu w bębny i zabijaniu - przerwał mu Krogan. - O wojnie wznieconej przez cudzoziemców... - Zwrócił głowę tak, że przyjrzał mi się z bliska zdrowym okiem. - Ci cudzoziemcy zbudzili to, co spało od wieków. Czemu stanąłeś po ich stronie, Ethuturze? Czy nie zadowalają cię z trudem osiągnięte zwycięstwa? - Dawne zwycięstwa nie oznaczają, że mąż musi zawiesić miecz, by rdzewiał w gałęziach drzewa - dachu, i że nie potrzebuje już nigdy wyciągać go z pochwy - odparł Ethutur. - W Escore gromadzą się siły. - I nie jest ważne, kto je obudził. Zbliża się dzień, kiedy rozlegnie się głos bębnów bez względu na to, czy mężowie zatkają sobie uszy, czy też nie. Mieszkańcy Wzgórz, Vrangi, Renthany, Flannany, my z Zielonych Przestworzy i przybysze zza gór pijemy teraz z pucharu braterstwa i zwieramy szeregi. Albowiem tylko ścisły sojusz daje nam szansę przeżycia. To, co się przebudziło, nie obiecuje bezpieczeństwa w niebie, na ziemi... - urwał, a po chwili milczenia dodał: - ani w wodzie! - Nikt nie podnosi miecza wojny w pośpiechu. - Pomyślałem, że Orias używa słów, żeby ukryć swoje myśli. Nie próbowałem ich odczytać, wydało mi się to bowiem niebezpieczne. Krogan mówił dalej: - Słowa zaś jednego męża nie są odpowiedzią całego wodnego ludu. Naradzimy się. Możecie pozostać na wyspie gości. Ethutur pochylił głowę. Nie dotknął jednak miecza, pozostawiając go tam, gdzie był. Kroganowie ponownie przeprowadzili nas przez las pierzastych drzew, później zaś zawieźli łodzią na inną wyspę. Była tam roślinność, ale znana nam i bliska. Ujrzeliśmy krąg wyłożony kamiennymi płytami, zagłębienie na ognisko, leżące opodal drwa naniesione przez wodę. Wyciągnęliśmy nasze zapasy i posililiśmy się. Później powędrowałem na piaszczysty brzeg i wpatrywałem się w tamtą srebrzystą wyspę. Lecz lekka mgła, może zrodzona z jakichś czarów, zamazywała szczegóły. Wydało mi się, że zobaczyłem Kroganów wychodzących z jeziora i powracających do niego. Nikt jednak nie zbliżył się do naszej wyspy, a gdyby nawet, to i tak o tym nie wiedzieliśmy. Ethutur nie chciał snuć przypuszczeń co do wyników narady u Oriasa. Kilka razy zauważył, że Kroganowie rządzą się własnymi prawami i nie ulegają obcym wpływom, o czym przestrzegał Dinzil. Kiedy wspomniał Dinzila, obudziły się we mnie złe przeczucia, które na jakiś czas zdołałem uśpić. Zacząłem wypytywać mego towarzysza, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o Dinzilu. Należał do Starej Rasy, był prawdziwym człowiekiem, tak jak pojmował to Lud Zielonych Przestworzy. Miał opinię dobrego dowódcy. Wyglądało na to, że władał jakimś własnymi mocami, gdyż w dzieciństwie jego nauczycielem był jeden z nielicznych żyjących

cudotwórców. Adept ów nakreślił ramy dla swoich badań i używał tego, czego się nauczył, do ochrony niewielkiej części Escore, dokąd uciekł. Ethutur tak wysoko cenił Dinzila, że nawet nie wspomniałem o swoich wątpliwościach. Czym bowiem były moje uczucia wobec takich dowodów? Nic otrzymaliśmy żadnego znaku ze srebrzystej wyspy. Znów się posililiśmy, po czym do snu zawinęliśmy się w koce. Wtedy przyśnił mi się tak straszny sen, że usiadłem drżąc z zimna i przerażenia, a łzy jak groch spływały mi po policzkach i kapały po brodzie. Już kiedyś, zanim odebrano nam Kaththeę, miałem podobny sen - wówczas tak samo obudziłem się w środku nocy, nie mogąc przypomnieć sobie snu, lecz zdając sobie sprawę, że stało się coś złego. Nie mogłem ponownie zasnąć, nie chciałem też niepokoić Ethutura. Z całego serca pragnąłem opuścić tę wyspę, pośpieszyć do Zielonej Doliny i na własne oczy przekonać się, iż nic złego się nie stało tym, którzy byli częścią mnie samego. Zebrawszy się na odwagę, wymknąłem się z obozu. Poszedłem na brzeg i zwróciłem się w stronę Zielonej Doliny, tak mi się przynajmniej wydawało, chociaż tutaj nie mogłem być pewny, gdzie znajduje się północ, południe, wschód czy zachód. Później objąłem głowę rękami i posłałem telepatyczny zew. Musiałem znać prawdę! Nie otrzymawszy odpowiedzi, wytężyłem wolę i znów zawołałem bezgłośnie. Nadeszła słaba, bardzo słaba odpowiedź. Kaththea... niepokoiła się o mnie. Szybko dałem jej znać, że mnie nie grozi żadne niebezpieczeństwo, a tylko obawiam się o nią i o Kyllana. Odparła wtedy, że wszyscy są bezpieczni i może tak wpływa na mnie jakaś zła moc kryjąca się na dzielącej nas przestrzeni. Nalegała, żebym zerwał myślowy kontakt, ponieważ owa siła może pójść tym tropem i mnie odnaleźć. Odpowiedź Kaththei nic nie wyjaśniła. Mimo jej twierdzenia, iż wszystko jest w porządku, miałem wrażenie, że nie potrwa to długo. - Kim jesteś, że wzywasz ducha innej osoby? Do tego stopnia zaskoczyło mnie to pytanie w środku nocy, że mój miecz zalśnił w blasku księżyca, kiedy się odwróciłem. Później opuściłem go, oparłem o ziemię i patrzyłem, jak nieznajoma Kroganka wychodzi na brzeg; płetwiaste stopy bezszelestnie stąpały po piasku. Ściekające wody jeziora sprawiły, że suknia przylgnęła do ciała jak druga skóra. Wodna kobieta sprawiała wrażenie bardzo małej i wątłej, a jej bladość wydawała się częścią księżycowej poświaty. Odgarnęła z czoła kosmyki mokrych włosów i zacisnęła przytrzymującą je opaskę z muszelek. - Dlaczego wołasz? - Jej głos nie miał barwy i był cichy i monotonny jak głos Oriasa.

Chociaż nie należę do ludzi, którzy z natury mówią wszystko obcym, ale w tej chwili powiedziałem prawdę. - Miałem zły sen, a już kiedyś w podobnych okolicznościach sen ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem. Szukałem tych, o których mam prawo się niepokoić, mojej siostry i brata. - Ja jestem Orsya, a ty? - Kroganka nie skomentowała moich słów; wyczułem, iż potrzebuje niezwłocznej identyfikacji. - Jestem Kemoc, Kemoc Tregarth z Estcarpu - powiedziałem. - Kemoc - powtórzyła. - Ach tak, jesteś jednym z cudzoziemców, którzy przybyli tu, żeby siać zamęt... - Nie przybyliśmy w takim celu - zaprzeczyłem. Czułem, że muszę ją o tym zapewnić. - Uciekaliśmy przed własnymi kłopotami i przebyliśmy graniczne góry nie wiedząc, co się w Escore dzieje. Chcieliśmy tylko znaleźć schronienie. - A jednak zakłóciliście spokój Escore. - Podniosła kamyk i wrzuciła do jeziora. Z pluskiem wpadł do wody i drobne fale pomknęły po jej powierzchni. - Wasze postępowanie obudziło pradawne złe moce. I chciałbyś wciągnąć w to Kroganów. - Nie ja sam - zaprotestowałem. - Wszyscy razem stawimy im czoło! - Nie sądzę, żeby Orias i inni zgodzili się z wami. Nie. - Pokręciła głową. - Na próżno odbyłeś tę podróż, cudzoziemcze. Jednym skokiem odbiła się od ziemi i wody jeziora zamknęły się nad nią. Miała rację. Kiedy rano ponownie zawieziono nas na wyspę pierzastych drzew, miecz wojny tkwił tak, jak Ethutur wbił go w ziemię, nietknięty, bez nowych sznurów na znak zgody. Nie zastaliśmy też Oriasa. Stanęliśmy przed pustym tronem i uznaliśmy, że dobrze zrobimy opuszczając jak najrychlej terytorium, gdzie nas nie chciano.

ROZDZIAŁ III - Co teraz zrobimy? - zapytałem, kiedy milczący Krogan przewiózł nas z powrotem na bagnisty brzeg jeziora i odpłynął, nim zdążyliśmy wymówić słowa pożegnania. - Nic - odparł Ethutur. - Postanowili pozostać neutralni. Obawiam się, że nie przyjdzie im to łatwo. - Powiedział to z roztargnieniem i spostrzegłem, że znów bada otaczające nas wzgórza. Powiodłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Nie było tam nic godnego uwagi - a może jednak? Słońce świeciło tak samo jak wczoraj rano i okolica sprawiała wrażenie opustoszałej. Później dostrzegłem na niebie czarną kropkę przelatującą w oddali, a za nią drugą. - Wsiadaj! - ponaglił mnie Ethutur. - Rusy latają. Na granicy toczy się bój! Shapurn i Shil ostrożnie wybierały drogę w niemal do cna wyschłym łożysku potoku. Szły jednak szybciej niż wtedy, gdy zdążaliśmy w przeciwną stronę. Wciągnąłem głęboko powietrze do płuc. Ohydny smród zgnilizny nie ulotnił się. Spojrzałem na buty, chcąc sprawdzić, czy nadal są oblepione bagiennym szlamem, chociaż wytarliśmy się przecież suchą trawą. Nie znalazłem na sobie śladów błota, lecz w miarę jak jechaliśmy, smród rozkładu stawał się coraz mocniejszy. Człowiek, który bierze udział w takiej wojnie, jaka od dawna toczyła się wzdłuż naszych granic, wyrabia w sobie zmysł ostrzegawczy. Słońce przypiekało mocno, a jednak mruk zdawał się nas dotykać niewidocznymi mackami. Mimo upału włożyłem na głowę hełm i zaciągnąłem drucianą osłonę wokół szyi. Poluzowałem też w pochwie miecz. I wciąż mi się wydawało, że odór zgnilizny staje się coraz mocniejszy, że przynosi go ze sobą nawet najmniejszy podmuch, który zdołał wśliznąć się do wąskiego parowu. Ethutur już nie trzymał przed sobą miecza wojny, lecz przymocował go do pasa; jego misja jako posła skończyła się. Wyciągnął siłowy bicz i gotowy do użycia trzymał teraz w ręku. Miałem wrażenie, że niewidzialni wrogowie zgromadzili się na górujących nad nami wzgórzach. Niczego jednak nie mogliśmy dojrzeć: ostrzegały nas tylko ów duszący smród i wewnętrzne poczucie zagrożenia. Zdumiewała mnie szybkość, z jaką Renthany niosły nas przez miejsce będące naturalną pułapką. A tymczasem jakaś część mojego umysłu zastanawiała się, dlaczego owa pułapka się nie zatrzasnęła. Niewidzialni wrogowie przepuszczali sposobność, która może nie nadarzyć się tak szybko.

- Dlaczego...? Ethutur zacisnął usta, a później odpowiedział na moje nie dokończone pytanie: - Ci, którzy nas obserwują, nie mają dość sił, żeby nas zatrzymać. Ale Rusy poleciały po posiłki. Kiedy uda nam się wydostać na nizinę... Los nam sprzyjał i dojechaliśmy do miejsca, gdzie falowały na wietrze wysokie trawy, ciężkie od dojrzałych nasion. Lecz równina nie była pusta. Zobaczyłem naszych przeciwników, którzy w gromadzie postanowili przeciąć nam drogę. Z niektórymi już walczyłem, z ohydnymi mieszańcami człowieka i zwierzęcia. Wilkołaki unosiły cętkowane pyski łowiąc nasz zapach i nadstawiały ostro zakończone uszy. Trawa wokół nich poruszała się dziwnie i pomyślałem, że może się tam ukrywać zgraja Rasti. Ethutur strzelił energetycznym biczem i błysk tak jasny, że widać go było w promieniach słońca, runął na ziemię, pozostawiając dymiące ściernisko. Zatęskniłem za pistoletem strzałkowym, z którym się nie rozstawałem w Estcarpie. Mieliśmy ze sobą tę broń podczas ucieczki, ale amunicja już dawno się wyczerpała i nasze pistolety stały się bezużytecznymi rurami. Teraz, żeby móc walczyć, musiałem czekać, aż nieprzyjaciel zbliży się do mnie na odległość miecza. Wilkołaki i ich niewidzialni sprzymierzeńcy - jeżeli falowanie traw ukrywało ruchy Rasti - nie zaatakowały nas, żywiły bowiem głęboki respekt przed siłowymi biczami. Krążyły tylko w pewnej odległości od nas. Granica zaś tego kręgu znalazła się pomiędzy nami a początkiem drogi wiodącej do HaHarc. - Nie mogą okrążyć nas po trzykroć! - zawołał Ethutur. Znowu pomogły mi wiadomości zdobyte w Lormcie. Jeżeli wrogom uda się nas otoczyć i wszyscy, którzy tworzyli ten krąg, zdołają obiec nas trzy razy, wówczas sparaliżują naszą wolę - nawet jeśli się nie odważą otwarcie zaatakować. Shapurn i Shil mknęły co sił w nogach. Sadowiąc się tak, by moje ciało dobrze znosiło unoszenie się i opadanie potężnych muskułów Renthana, pomyślałem, iż nie mógłby im dorównać żaden estcarpiański koń. Jednocześnie, chociaż nie wtajemniczono mnie w Misteria, wykrzyczałem głośno pewne słowa z bardzo starych tekstów. To, co się wtedy stało, zaskoczyło mnie tak bardzo, iż niemal osłupiałem. Przysięgam - choć człowiek, który tego nie widział, może mi nie uwierzyć - że ujrzałem te słowa tak samo wyraźnie, jak je usłyszałem. Stały się płonącymi ognistymi strzałami i pomknęły niczym pociski z broni, której już nie miałem u boku. Przysięgnę na wszystko, że widziałem, jak uderzyły tam, gdzie biegły Wilkołaki, i że trysnęło w tym miejscu światło, tak jak ogień z energetycznego bicza Ethutura.

Rozległ się także dźwięk, który zagłuszył moje słowa, głośny i czysty huk. Później usłyszałem przenikliwy pisk, donośny skrzek w górze, jednocześnie Ethutur zawołał coś, czego nie zrozumiałem. Odchylił do tyłu głowę, jak człowiek szukający niebezpieczeństwa w niebie, po czym jego bicz się zwinął i tamten rozdzierający skrzek urwał się w pół nuty. Z góry coś spadło, uderzyło o ziemię i wybuchło w obłoku cuchnącego dymu. Shapurn i Shil z rozpędu wpadły w tę smrodliwą chmurę i zaczęliśmy się dusić. Nie zobaczyłem jednak ani śladu ciała, które powinno by tam leżeć. Był tylko duszący dym i smród. Po chwili wydostaliśmy się na świeże powietrze. Usłyszałem teraz wycie Wilkołaków i skowyt dobiegający z głębin morza traw. Kto raz go słyszał, nigdy nie zapomni. Tak, tam biegły Rasti. Ruszyły na nas jak fala powodziowa. Shapurn i Shil tupały i tańczyły w miejscu, a bicz Ethutura ciął raz za razem, podpalając trawę, aby oczyścić nam drogę. Mój miecz rąbał ciała i zgrzytał na kościach; Shil rżał przenikliwie, kiedy ostre pazury i zęby przeorywały mu boki. Jeszcze raz cisnąłem tamte słowa i ujrzałem, jak wrogowie uchylają się przed strzałkami płonącej energii. A później rozległ się dźwięk, wobec którego niczym były odgłosy walki. Spadł jak mocarny cios, na wszystkich bez różnicy. Ogłuszony i słaby niby dziecko, przylgnąłem do grzbietu Shila. Jak przez mgłę dostrzegłem rękę Ethutura opadającą bezwładnie na bok. Bicz nie działał, wódz Zielonego Ludu ściskał tylko w dłoni jego rękojeść. Ale zobaczyłem też, że Wilkołaki zachwiały się na nogach i cofnęły, przyciskając łapy - ręce do uszu i kręcąc na wszystkie strony głowami, jakby pękały im z bólu. Nic wiem, czy długo trwaliśmy tak, porażeni nieznaną mocą. Wreszcie rozjaśniło mi się w głowie i poczułem pod sobą drżenie Shila. Renthan zrobił jeden krok, potem drugi. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że idzie śladem swego wodza Shapurna i że tamten powoli kroczy drogą do HaHarc. Ethutur siedział na nim z opuszczoną niby w oszołomieniu głową. Chciałem odwrócić się i przekonać, czy wróg nadal nas ściga. Lecz nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu, choć wiele razy próbowałem. Nie znaczy to, że byłem za słaby, tylko moje muskuły w pewien sposób zesztywniały. Gdy wreszcie zdołałem się obejrzeć, nie dostrzegłem ani śladu prześladowców. Smród, który nam towarzyszył, odkąd opuściliśmy jezioro, również znikł. W powietrzu wisiał teraz inny zapach o metalicznym posmaku, którego nie potrafiłem nazwać.

Kiedy znaleźliśmy się wśród ruin HaHarc, Ethutur wyprostował się i spojrzał przez ramię. Nasze oczy się spotkały. Był bardzo blady, a na jego twarzy malował się trudny do określenia wyraz. - Nie waż się tego robić! - W jego głosie usłyszałem ostrzeżenie. - Ale ja nie wiem, co... - Przywołałeś dawne moce i one ci odpowiedziały. Nie sprowadzaj tutaj swoich czarów, cudzoziemcze. Nie uwierzyłbym, że potrafisz przyzywać moce... - Ani ja - odparłem zgodnie z prawdą. - I nie wiem, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem. Nie jestem Czarownicą, tylko żołnierzem. Nie mogłem w pełni uwierzyć w to, co się stało, nawet jeśli wziąłem w tym udział. Albowiem my, przybysze z Estcarpu, tak głęboko wierzyliśmy, że tylko Mądre Kobiety są w stanie kontrolować niewidzialne siły lub porozumiewać się z nimi, iż inna możliwość wydawała się nam nienaturalna. A przecież dobrze wiedzieliśmy, że mój ojciec posiadał dar władania Mocą i że nawet Czarownice nie mogły temu zaprzeczyć. Razem z moją matką, panią Jaelithe, kontrolował potęgę mającą swe źródło nie w sile ramienia, lecz w umyśle i woli. Ale ja nie chciałem mieć z tym więcej do czynienia. Zdawałem sobie sprawę, że eksperymentowanie w tej dziedzinie, kiedy nie zna się właściwych zabezpieczeń, jest czystym szaleństwem. Może bowiem wyrządzić krzywdę nie tylko temu, kto zuchwale sięga po owe moce, lecz i jego otoczeniu. Ethutur mógł być pewny, że więcej tego nie zrobię. Mimo to zapamiętałem tamten dźwięk, którego nie umiałem opisać słowami, i zastanawiałem się, czym był w swej istocie i skąd się wziął. W każdym razie wydawało się, że tajemnicza siła skutecznie chroniła nasz trop, gdyż nikt nas nie ścigał, choć przedsięwzieliśmy wszelkie środki ostrożności i dla pewności wróciliśmy po własnych śladach. Wreszcie Ethutur uznał, że nic nam nie grozi i wyruszyliśmy składającą się z szerokich stopni drogą, która wiodła z HaHarc do Zielonej Doliny. Kiedy jechaliśmy wąwozem z wyrzeźbionymi na jego ścianach ochronnymi Symbolami, Ethutur zatrzymywał się co pewien czas i przy każdym z nich kreślił w powietrzu jakieś znaki. Niektóre z nich znałem. Wiedziałem, iż na nowo zamykał zabezpieczenia Zielonej Doliny i pobudzał je do czujności. W końcu dotarliśmy do największego z nich Euthayanu. Wyryty był głęboko w skale, a tworzące go linie wypełniała zielonkawa substancja. Wówczas wódz Ludu Zielonych Przestworzy po raz drugi odwrócił się do mnie i rozkazał: