ANDRE NORTON
CZARODZIEJKA ZE ŚWIATA
CZAROWNIC
Przełożyła Ewa Witecka
Tytuł oryginału: Sorceress of the Witch World
ROZDZIAŁ I
Oddech Lodowego Smoka mroził Wzgórza. Był właśnie środek zimy i dobiegał końca
rok, który nie okazał się łaskawy ani dla mnie, ani dla moich bliskich. To za rządów
Lodowego Smoka poważnie zastanowiłam się nad przyszłością. Wiedziałam, co muszę
zrobić, choć sprawiało mi to ból, by uchronić droższych mi nad życie braci przed Ciemnością,
która mogła ich dosięgnąć za moim pośrednictwem. Jestem - a raczej byłam - Kaththeą z
Domu Tregartha. Otrzymałam wykształcenie Czarownicy, jakkolwiek nigdy nie złożyłam
przysięgi Strażniczki ani nie nosiłam Klejnotu, który ciężkim brzemieniem spoczywa na
piersiach Mądrych Kobiet. Nauczyłam się wszystkiego, co i one umieją, lecz stało się to
wbrew mojej woli.
Jest nas troje, troje w razie potrzeby stających się jednością: Kyllan - wojownik,
Kemoc - czarownik i jasnowidz, oraz ja, Kaththeą - Czarownica. Nasza matka nazwała nas
tak w chwili, gdy przyszliśmy na świat, i staliśmy się takimi. Była niegdyś Strażniczką, ale
siostry wyrzekły się jej, kiedy poślubiła Simona Tregartha, który przybył do Estcarpu przez
jedną z Bram między światami. Nasz ojciec był niezwykłym człowiekiem. Nie tylko dobrze
znał wojenne rzemiosło (i bardzo przysłużył się Estcarpowi, gdyż ta prastara kraina toczyła
bój na śmierć i życie z drapieżnymi sąsiadami, Karstenem i Alizonem), lecz także władał
jakąś cząstką Mocy czarodziejskiej. Tego zaś Mądre Kobiety nie mogły znieść u mężczyzny.
Kiedy nasza matka, Jaelithe, poślubiła Simona i weszła do jego łoża, okazało się, że
wcale nie utraciła czarodziejskich zdolności, jak wszyscy tego oczekiwali, ale raczej znalazła
inną drogę prowadzącą do tego samego celu. Wzbudziło to gniew Strażniczek, które nigdy nie
przyznały, że Jaelithe podważyła tradycję. Potrzebowały jednak jej pomocy, musiały z niej
korzystać.
Nasi rodzice wyruszyli przeciw niedobitkom Kolderu, demonom z innego świata,
które tak długo zagrażały Estcarpowi. Odnaleźli źródło zła i je zniszczyli. Kolderczycy
bowiem, podobnie jak nasz ojciec, nie pochodzili z naszego czasu i przestrzeni. Stworzyli
własną Bramę, żeby sączyć przez nią truciznę do Estcarpu.
W obliczu tych wspaniałych dokonań Mądre Kobiety nie odważyły się otwarcie
wystąpić przeciw Domowi Tregartha, zachowały jednak urazę do naszej matki. Nie to, że
wyszła za mąż, wzbudziło ich gniew, gdyż czuły tylko pogardę do towarzyszki, która
pozwoliła, by uczucie wyrwało ją z ich grona. Natomiast nie mogły jej darować, że mimo
odstępstwa pozostała Czarownicą.
Jak już powiedziałam, urodziliśmy się jednocześnie: ja przyszłam na świat ostatnia.
Później nasza matka poważnie zaniemogła. Wtedy oddano nas pod opiekę Anghart, ciężko
doświadczonej przez los kobiecie z ludu Sokolników. Ona obdarzyła nas miłością, której nie
mogła nam dać matka. Co do ojca, to był tak przejęty chorobą małżonki, że przez te długie
miesiące zupełnie go nie obchodziło nasze istnienie. Wydaje mi się, że w głębi duszy nigdy
nam nie wybaczył cierpień, jakich przysporzyliśmy matce.
Kiedy byliśmy dziećmi, bardzo rzadko widywaliśmy rodziców, ponieważ obowiązki
trzymały ich w Południowej Stanicy. Simona mianowano Strażnikiem Granic i strzegł
bezpieczeństwa Estcarpu, a Jaelithe mu pomagała jako polowa Czarownica i jego prawa ręka.
My zaś mieszkaliśmy w ustronnym dworze, gdzie pani Loyse, dawna towarzyszka broni
naszych rodziców, stworzyła nam domowe ognisko. Bardzo wcześnie zauważyliśmy, że
mamy w sobie coś, czym różnimy się od innych: w pilnej potrzebie mogliśmy łączyć nasze
umysły tak, że stawaliśmy się jedną istotą. I chociaż używaliśmy naszej Mocy jedynie w
drobnych sprawach, nieświadomie rozwijaliśmy ją i umacnialiśmy. Instynktownie
wiedzieliśmy też, że musimy całą rzecz zachować w tajemnicy.
Nie poddano mnie, jak inne dziewczynki, testom mającym na celu wybranie
kandydatek na Czarownice, gdyż matka zerwała wszelkie więzi z Radą Strażniczek. I
zarówno ona, jak i Simon, czy dlatego, że wiedzieli o naszych zdolnościach, czy też z innego
powodu, chronili nas, jak mogli, abyśmy nie ulegli sposobowi życia obowiązującemu w
Estcarpie.
Później nasz ojciec zaginął. Podczas jednego z niepewnych rozejmów w nie kończącej
się wojnie wsiadł na sulkarski statek. Zamierzał zbadać pewne wyspy, na których zauważono
jakąś podejrzaną działalność. I odtąd już nigdy go nie widziano ani o nim nie słyszano.
Wkrótce potem Jaelithe przyjechała do naszego schronienia i po raz pierwszy wezwała
Kyllana, Kemoca i mnie na prawdziwy test Mocy. Połączywszy swoją Moc z naszą
rozpoczęła poszukiwania i zobaczyła Simona. Dysponując tak wątłymi wskazówkami
wyruszyła, by go odnaleźć; my zaś zostaliśmy w Estfordzie.
Kiedy Kyllan i Kemoc wstąpili do Straży Granicznej i pozostawili mnie samą. Mądre
Kobiety zrobiły to, co z dawna planowały. Wysłały jedną z Czarownic do naszego dworu i
zabrały mnie do Przybytku Mądrości. Przez kilka następnych lat byłam całkowicie odcięta od
mojego świata i moich braci. Jednak w zamian pokazano mi inne światy, w sercach zaś ludzi
obdarzonych zdolnościami podobnymi do moich rodzi się tak wielka żądza wiedzy, że z
czasem przesłania wszystko inne. Podczas tych długich lat walczyłam ze sobą, żeby nie ulec
pokusie i nie zaspokajać tego głodu; pozwoliło mi to zachować nieco swobody. Powiodło mi
się tak dobrze, że zdołałam nawiązać kontakt z Kemocem. Zanim Czarownice zmusiły mnie
do złożenia ostatecznej przysięgi, moi bracia przybyli mnie uwolnić. Nie udałoby się nam
zerwać nałożonych przez Radę więzów, gdyby nie to, że Czarownice gromadziły wówczas
Moc, tak jak zgarnia się do ręki wszystkie nici osnowy. Zamierzały zadać druzgocący cios
Karstenowi i skończyć z tym najgroźniejszym przeciwnikiem Estcarpu. Połączone siły woli
skierowały na góry dzielące oba kraje: zmiażdżyły szczyty, wydźwignęły doliny, odwróciły
bieg rzek.
Nie mogły się więc nam przeciwstawić. Pojechaliśmy na wschód, w nieznane. Kemoc
odkrył bowiem niezrozumiałą tajemnicę: bardzo dawno temu w umysłach ludzi ze Starej
Rasy pojawiła się jakaś zapora przeciw wschodowi i przestał on dla nich istnieć. Stało się to
w chwili, kiedy porzucili tenże wschód przybywając do Estcarpu.
Przedarliśmy się przez wschodnie góry i znaleźliśmy się w Escore. Chcąc nas ocalić i
zdobyć potrzebne wiadomości, rzuciłam czary i omal nie zgubiłam naszej dawnej ojczyzny.
Albowiem w odległej przeszłości adepci ze Starej Rasy spustoszyli Escore w walce o władzę,
uwalniając ogromne siły i Moce. Późniejsi twórcy i założyciele Estcarpu uciekli na zachód,
zamieniając pozostawione za sobą graniczne góry w barierę nie do przebycia.
Rzucając czary (wprawdzie nikłe w porównaniu z dokonaniami naszych przodków),
obudziłam jednak uśpione siły i w Escore na nowo rozgorzał bój pomiędzy Dobrem i Złem.
Sprzymierzyliśmy się z mieszkańcami Zielonej Doliny, pradawnym ludem, w którego
żyłach płynęła również krew Starej Rasy. Nigdy nie stanęli oni po stronie Zła.
Zmobilizowaliśmy nasze siły i rozesłaliśmy posłańców z mieczami wojny, aby wezwać
wszystkie istoty dobrej woli do walki ze sługami Ciemności.
Przybył wówczas człowiek, którego Lud Zielonych Przestworzy przyjął jak swego,
należący do Starej Rasy wielmoża ze Wzgórz. W tajniki magii wprowadził go ostatni
pozostały w Escore adept, który zachował neutralność. Dinzil był ambitny i miał naturę
badacza. Kiedy na własną rękę rozpoczął badania, jeszcze nie pragnął władzy. Mieszkańcy
Zielonej Doliny znali go od dawna i powitali z honorami. Dinzil umiał podobać się kobietom
- i nie tylko podobać, jak sama mogę zaświadczyć.
Ja, która dotychczas znałam tylko braci i przysyłanych przez naszego ojca
gwardzistów, zaznałam nowego, innego smaku przyjaźni poznając wielmożę ze Wzgórz. I
serce zabiło mi mocniej, kiedy po raz pierwszy spojrzałam na lego ogorzałą twarz. Dinzil też
zaczął się do mnie zalecać, a robił to bardzo umiejętnie.
Kyllan znalazł już dla siebie towarzyszkę życia, Dahaun, Panią Zielonych
Przestworzy, Kemoc zaś jeszcze nie poznał miłości. Kyllan nie oparł dłoni na rękojeści
miecza, gdy uśmiechnęłam się do Dinzila. A niechęć Kemoca, oby mi to wybaczył, wzięłam
za zazdrość, gdyż jedność naszej trójki mogła zostać rozbita.
Później Kemoc zaginął w górach bez wieści. Jak podszeptu serca posłuchałam
obietnicy Dinzila, że pomoże mi odnaleźć brata, i wyruszyliśmy oboje do Ciemnej Wieży.
Obecnie, choćbym nie wiem jak się starała, nie mogę sobie przypomnieć, co tam się
wydarzyło. Odnoszę wrażenie, jakby ktoś mokrą gąbką starł z mej pamięci dni, kiedy
pomagałam Dinzilowi w czarach. I chociaż wciąż usiłuję przywołać tamte wspomnienia,
tylko coraz większy ból ściska mi serce.
Kemoc odnalazł mnie przy pomocy Kroganki imieniem Orsya, o czym opowiada w
swojej części tej kroniki. Okazał nadludzką siłę i wytrzymałość, żeby wydostać mnie z
siedziby sług Ciemności. Wówczas jednak byłam tak skażona złem, iż do końca stałam u
boku Dinzila, pragnąc , skrzywdzić najbliższe memu sercu osoby. Kemoc wolałby raczej
widzieć mnie martwą i, choć niewprawnie, poraził mnie za pomocą czarów.
Od tej chwili byłam jak nowo narodzone niemowlę, gdyż całkowicie utraciłam
zdobytą w życiu wiedzę. Początkowo zachowywałam się niczym małe dziecko i robiłam, co
mi kazano, nie kierowałam się własną wolą czy pragnieniami. Taki stan rzeczy zadowalał
mnie jakiś czas.
Później zaczęły dręczyć mnie koszmarne sny. Nie pamiętałam ich po przebudzeniu; i
to było całe szczęście, gdyż umysł normalnego człowieka by ich nie zniósł. Nawet niejasne
wspomnienia sennych majaków budziły we mnie mdłości i przejmowały dreszczem tak, że
leżałam na moim posłaniu we dworze Dahaun, bojąc się zasnąć. Zapomniałam o wszelkich
zabezpieczeniach przeciw złu, utraciłam wszelkie umiejętności wyuczone w szkole
Czarownic; byłam wobec zła bezbronna. Wydawało mi się, że stoję na śniegu nago, chłostana
mroźnym wiatrem, ale zmagam się z czymś znacznie gorszym, ze smrodliwym powiewem
Ciemności.
Dahaun robiła, co mogła. Lecz potrafiła leczyć tylko umysł i ciało, a ja miałam chorą
duszę. Kyllan i Kemoc siedzieli obok mnie, starając się odegnać Ciemność. Wysilano całą
wiedzę Zielonej Doliny, żeby mnie ocalić. W chwilach przytomności rozumiałam
niebezpieczeństwo i ogrom zagrożenia. Przecież mieszkańcy Doliny potrzebowali wszystkich
zabezpieczeń, nie tylko materialnej broni, lecz także tarczy umysłów i ducha. Walka o mnie
osłabiała ich fortyfikacje.
Z czasem wydoroślałam, przestałam być beztroskim dzieckiem. Pojęłam, że te
koszmarne sny to tylko zapowiedź tego, co mogło grozić zarówno mnie - jak i innym za
moim pośrednictwem. Zabrano mi bowiem całą wiedzę o życiu i coś obcego próbowało
wypełnić powstałą lukę.
Dlatego właśnie, choć już nie myślałam w narzucony mi przez Dinzila sposób,
pozostałam wrogiem moich braci. Przecież mogłam stać się Bramą, przez którą dosięgnie ich
zło.
Poczekałam na chwilę, kiedy Kyllan i Kemoc udali się na naradę wojenną. Wysłałam
wiadomość do Dahaun i Orsyi. Rozmawiałam z nimi otwarcie. Powiedziałam im, co należy
zrobić dla dobra wszystkich, a może również i dla mnie samej.
- Nie zaznam tu spokoju. - Nie zadałam pytania, lecz stwierdziłam bezsporny fakt.
Wyczytałam z ich oczu, że się ze mną zgadzają, i dodałam: - Bardzo szybko zamieniam się w
drzwi gotowe wpuścić tu Ciemność, która tylko czeka na dogodną okazję. Jestem
groźniejszym przeciwnikiem niż jakikolwiek potwór krążący wokół waszych zabezpieczeń.
Dahaun, jako Pani Zielonych Przestworzy władasz wielką Mocą i muszą cię słuchać
wszystkie rośliny, zwierzęta i ptaki. Orsyo, ty także masz własną magię i sama mogę
zaświadczyć, że nie można jej lekceważyć. Ale przysięgam wam, że to, co teraz usiłuje we
mnie wejść, jest silniejsze od waszych połączonych Mocy. Jestem pusta - i mogą mną
zawładnąć siły, o których wolałybyśmy nie myśleć.
Dahaun skinęła głową. Poczułam ostry ból w sercu. Dobrze wiedziałam, że mówię
prawdę. Jednak jakaś nikła cząstka mojej istoty rozpaczliwie czepiała się nadziei, że się mylę
i że Dahaun powie mi o tym. Ona zaś zgodziła się z wyrokiem, któremu będę musiała się
poddać.
- Co chcesz zrobić? - zapytała Orsya. Przyszła do mnie prosto ze strumienia. Jej włosy
schły tworząc srebrzysty obłok i krople wody błyszczały na perłowej skórze, lecz nie starła
ich, gdyż dla Kroganów woda jest samym życiem.
- Muszę stąd odejść…
Dahaun pokręciła przecząco głową.
- Poza zasięgiem naszych zabezpieczeń bardzo szybko spełni się to, czego się
obawiasz. Zresztą Kyllan i Kemoc na to nie pozwolą.
- Tak, to prawda - odparłam. - Ale jest jeszcze coś. Mogę powrócić do Estcarpu i
znaleźć tam pomoc. Słyszałyście, że rozprawa z Karstenem obaliła władzę Rady Strażniczek.
Wiele z nich umarło, nie mogąc długo utrzymać w sobie potrzebnej do ataku energii. Rządy
Mądrych Kobiet w Estcarpie skończyły się. Teraz nasz dobry przyjaciel Koris rozstrzyga, czy
trzeba zrobić to, czy tamto. Jeżeli żyją jeszcze wielkie Czarownice, mogą mnie uleczyć, a
Koris na pewno każe im to zrobić jak najszybciej. Pozwólcie mi wrócić do Estcarpu. Jestem
przekonana, że wyzdrowieję i będę w stanie walczyć tutaj u waszego boku.
Dahaun nie odpowiedziała od razu. Jej magia sprawia, że Pani Zielonych Przestworzy
nigdy nie wygląda tak samo, lecz zawsze się zmienia. Czasami zdaje się należeć do Starej
Rasy i ma ciemne włosy i jasną cerę, innym razem zaś jej włosy o barwie płomienia okalają
ogorzałą twarz. Nie wiem, czy dzieje się tak z jej woli, czy też bezwiednie. Teraz wyglądała
jak kobieta z mojej rasy. Z roztargnieniem odgarną z czoła pasmo włosów i zagryzła wargi.
Wreszcie skinęła twierdząco głową.
- Mogę rzucić czar - oświadczyła - czar, który umożliwi ci bezpieczną podróż aż do
granicznych gór. Wędrując szybko, nie musisz obawiać się inwazji zła. Powinnaś jednak
wesprzeć mój czar całą siłą woli.
- Wiesz, że to zrobię - powiedziałam. - Teraz jednak musicie pomóc mi w innej
sprawie, poprzeć mnie, kiedy powiadomię o swoich zamiarach Kyllana i Kemoca. Moi bracia
wiedzą, że nic mi nie będzie groziło, gdy tylko dotrę do Korisa… Nowi przybysze z Estcarpu
mówili nam, że nas szuka. Lecz Kyllan i Kemoc mimo to mogą próbować mnie zatrzymać.
Dlatego powinnyśmy stanowczo zażądać ich zgody, a nawet obiecać, że wrócę, gdy tylko
otrzymam nową psychiczną tarczę.
- Ale czy na pewno tak się stanie? - zapytała Orsya. Nie wiem, czy choć trochę mi
współczuła. Będąc we władzy Dinzila nie tylko wy siąpiłam przeciw niej, lecz także
nastawałam na jej życie. Nie miała więc powodu, żeby mi dobrze życzyć. Jeśli jednak, jak
przypuszczałam, była złączona w jedną istotę z Kemocem, mogła wyświadczyć mi tę
przysługę przez wzgląd na niego.
- Nie. Mogę zostać oczyszczona, wszelako nie odważę się tutaj wrócić -
odpowiedziałam otwarcie.
- I sądzisz, że zdołasz odbyć tę podróż?
- Muszę.
- Dobrze, opowiem się po twojej stronie.
- I ja też - obiecała Dahaun. - Lecz oni będą chcieli pojechać z tobą.
- Użyjcie waszych własnych czarów. Niech odprowadzą mnie do granicy, a później
zmuście ich do powrotu. Nic już nie łączy ich z Estcarpem. Wiecie, że bez reszty oddali serca
temu krajowi.
- Myślę, że możemy to zrobić - zapewniła mnie Dahaun. - Kiedy chcesz wyruszyć?
- Jak najszybciej. Jeśli ta walka zbyt mnie wyczerpie, utracicie mnie wcześniej, nim
zdołacie się pozbyć.
- Mamy teraz Miesiąc Lodowego Smoka. Podróż przez góry będzie bardzo
niebezpieczna. - Dahaun nie nakłaniała mnie do poniechania zamiaru, lecz szukała sposobu
pokonania trudności. Mówiła dalej: - Valmund wiele razy przemierzył te szlaki, a przed
niebezpieczeństwami ostrzegą cię bystre oczy Vorlonga i jego Vrangow. Czeka cię trudna
droga, siostro. Nie bądź zbyt pewna siebie.
- Nie jestem - zapewniłam ją. - Ale im wcześniej opuszczę Escore, tym wcześniej nasi
bliscy będą bezpieczni!
I tak to między sobą uzgodniłyśmy. A skoro uparłyśmy się w tej materii, jakże Kyllan
i Kemoc mogli się nam przeciwstawić? Spierali się zawzięcie, wysuwali najróżniejsze
argumenty, ale wykazałyśmy im niezbicie logikę naszych planów i wreszcie, wbrew sobie,
musieli się zgodzić. Niejeden raz przysięgałam, że gdy tylko odzyskam zdrowie, wrócę z
jedną z grup mieszkańców Estcarpu, którzy co jakiś czas dołączali do nas. Zawsze byliśmy
uprzedzani o ich przybyciu przez strzegących przełęczy wartowników z Zielonego Ludu.
Wartę pełnili zwiadowcy z Doliny, dawni Strażnicy Graniczni służący teraz pod rozkazami
moich braci, Flannany, zielone ptaki Dahaun, których raporty tylko ona mogła zrozumieć, i -
dość rzadko - jakiś waleczny Vrang, szerokoskrzydły łowca z wysokich szczytów.
To właśnie jeden z Vrangów obrócił wniwecz nasz pierwotny plan, kiedy zameldował,
że droga do przełęczy, przez którą przybyliśmy z Estcarpu, została zamknięta. Jakiś
wysłannik lub wasal Ciemności rzucił na nią czar, którego nie należało atakować, tylko raczej
unikać. Myślę, że słysząc to Kyllan i Kemoc ucieszyli się, uznali bowiem, iż w tej sytuacji
zarzucimy plan podróży do Estcarpu.
Lecz ja coraz częściej oblewałam się zimnym potem i krzyczałam przeraźliwie pod
wpływem koszmarnych snów. Moi bracia zapewne wiedzieli, iż nie zdołam długo stawiać
oporu sile, która chciała mną zawładnąć. Śmierć wtedy Powinna mi przypaść w udziale i
zmusiłam ich, by mi to Przyrzekli pod przysięgą, której nie mogli złamać.
Do Zielonej Doliny przywołano samego Vorlonga. Usadowił się na skale nieźle już
porysowanej pazurami jego i Jego plemienia. Czerwony jaszczurczy łeb kontrastował z
niebieskozielonymi piórami. Vorlong kręcił osadzoną na długiej szyi głową, przenosząc
spojrzenie na każde z nas po kolei, podczas gdy Dahaun rozmawiała z nim za pomocą myśli.
Początkowo nie chciał dać nawet cienia nadziei, aż wreszcie, po długim naleganiu,
Dahaun wydobyła z niego stwierdzenie, że zwracając się dalej na północny wschód można
ominąć znaną nam przełęcz i dotrzeć do wyżej położonego i trudniejszego przejścia. Obiecał
przysłać skrzydlatego zwiadowcę. Prócz tego, z Zielonego Ludu zgłosił się na ochotnika ich
najlepszy znawca gór, Valmund.
Lodowy Smok nie miał dostępu do Zielonej Doliny. Było tam nie chłodniej niż późną
jesienią w Estcarpie. Lecz gdy minęliśmy Symbole Mocy chroniące ten niewielki zakątek
Escore, zaatakowała nas zima.
Wyruszyliśmy w piątkę na Renthanach, czworonożnych istotach, które nie były
zwierzętami, ale naszymi towarzyszami broni. Dorównywały nam inteligencją, a może
przewyższały nas odwagą i zaradnością. Kyllan prowadził, Kemoc jechał na prawo ode mnie,
Valmund przez jakiś czas trzymał się z lewej. Z tyłu podążał Raknar z Estcarpu, który zgodził
się towarzyszyć mi do końca podróży, gdyż zamierzał odszukać swoich wasali i
przyprowadzić ich do Escore. Był znacznie od nas starszy i jeden z moich braci darzył go
bezgranicznym zaufaniem.
Poza umocnieniami Zielonej Doliny, kiedy Renthany wyrzucały śnieg spod kopyt,
zauważyliśmy na niebie jakiś ciemny kształt. Kiedy zniżył lot, rozpoznaliśmy jednego z
Vrangow, przewodnika obiecanego nam przez Vorlonga.
Podróżowaliśmy za dnia, ponieważ słudzy Ciemności bardziej przyzwyczajeni są do
nocy. Może siarczyste mrozy zatrzymały ich w legowiskach, choć bowiem usłyszeliśmy raz
wycie zgrai polujących Wilkołaków, nie zobaczyliśmy ani ich, ani żadnych innych sług zła.
Nasza droga wiła się jak wąż, gdyż omijaliśmy miejsca uznane przez Valmunda i zwiadowcę
Vranga za niebezpieczne. Niektóre były jedynie zagajnikami lub kręgami menhirów. Tylko
raz zobaczyliśmy posępny budynek, który sprawiał wrażenie nie tkniętego przez czas. Nie
miał okien i wyglądał jak wielki klocek, położony na ziemi przez gigantyczną dłoń. Nie
otaczał go śnieg, chociaż gdzie indziej tworzył głębokie zaspy połyskujące niczym diamenty
w promieniach zimowego słońca. Wydawało się, że teren wokół niego był ciepły i to
kamienne gmaszysko tkwiło w środku kwadratu parującej ziemi.
Na noc schroniliśmy się w kręgu niebieskich menhirów, jednej z licznych enklaw
bezpieczeństwa w Escore. Kiedy się ściemniło, wielkie głazy rozjarzyły się niebieskawą
poświatą, która promieniowała na zewnątrz, a nie do wnętrza kręgu, jak gdyby jej zadaniem
było oślepianie polujących w nocy drapieżników, osłonięcie nas przed ich wzrokiem.
Starałam się nie spać i czuwać, żeby koszmarne sny nie sprowadziły na nas
nieszczęścia. Byłam jednak zbyt zmęczona podróżą i zasnęłam. Przypuszczam, że w
niebieskich menhirach kryje się lecznicza moc silniejsza niż medykamenty Dahaun. Nic mi
się nie śniło tej nocy i obudziłam się wypoczęta, co nie zdarzyło się od dawna. Zjadłam z
apetytem śniadanie i doszłam do wniosku, że postąpiłam właściwie i że może w podróży nie
spotka nas żadna zła przygoda.
Następnego wieczoru nie zdołaliśmy znaleźć chronionego miejsca na obóz. Gdybym
nadal władała Mocą, mogłabym otoczyć nas ochronnym czarem. Teraz jednak byłam
bezbronna jak dziecko. Wprawdzie Valmund i jego pobratymiec doprowadzili nas do
podnóża granicznych gór, ale nadal podążaliśmy na północny wschód, znacznie dalej, niż to
było konieczne.
Odpoczywaliśmy w miejscu, gdzie koślawe drzewa tworzyły gęsty baldachim, choć
już dawno zrzuciły tegoroczne liście. Renthany uklękły, dając nam oparcie, kiedy spożyliśmy
podróżne suchary, skąpo zapijając je winem z Zielonej Doliny, wymieszanym z wodą
źródlaną.
Vrang pofrunął na wybraną przez siebie skałę, a mężczyźni uzgodnili godziny warty.
Znów walczyłam ze snem, biedząc, że bez wewnętrznych zabezpieczeń nie zdołam się oprzeć
Ciemności.
Nie myślałam o podróży przez góry i o przybyciu do Estcarpu. Zbyt dobrze widziałam
bowiem oczami wyobraźni to, co mogło się wydarzyć pomiędzy obecna chwilą a momentem
powrotu do kraju mego dzieciństwa…
Zakutany w zieloną opończę Valmund siedział na lewo ode mnie. W mroku, ponieważ
nie odważyliśmy się rozpalić ogniska, zauważyłam, że zwrócił głowę w stronę gór, chociaż
zasłaniała mu je zapora z drzew i krzewów. W jego postawie dostrzegłam coś niepokojącego,
zapytałam więc półgłosem:
- Czy grozi nam coś złego?
Valmund spojrzał na mnie i rzekł:
- O tej porze w górach zawsze czyha jakieś niebezpieczeństwo.
- Myśliwi? - Jacy? Niziny roiły się od przerażających niespodzianek. Jakie potwory
mogły nas szukać w górach?
- Nie, to sama ziemia - odparł. Ucieszyłam się, że nie próbował ukryć przede mną
obaw. Niebezpieczeństwa, o których mówił, nie wydawały mi się tak groźne, jak dręczące
mnie po nocach koszmary. Valmund ciągnął: - O tej porze spada wiele lawin śnieżnych, a są
one bardzo niebezpieczne.
Lawiny śnieżne - nie pomyślałam o nich.
- Czy ta droga jest bardziej niebezpieczna od tej, którą przybyliśmy z Estcarpu? -
zapytałam.
- Nie wiem - odrzekł. - Nie znam tych stron. Ale musimy bardzo uważać.
Zdrzemnęłam się tej nocy i znów moje obawy okazały się płonne. Nic mi się nie
przyśniło, choć spałam w nie chronionym miejscu.
Rankiem, kiedy było już na tyle jasno, że mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę, Vrang
podszedł do nas. Od świtu przeprowadzał zwiad nad szczytami i miał dla nas złe wieści.
Znalazł przełęcz prowadzącą na zachód, ale będziemy musieli dotrzeć do niej pieszo, a to
wymagało odpowiedniej zaprawy.
Wielkim zakrzywionym szponem nakreślił mapę na śniegu, wskazując wszystkie
niebezpieczne miejsca. Później znów poszybował w górę, żeby zbadać przestrzeń większą od
tej, którą zdołamy przebyć w ciągu dnia. I tak oto rozpoczęliśmy przeprawę przez góry.
ROZDZIAŁ II
Początkowo nasza droga nie była gorsza od znanych mi górskich szlaków, lecz po
wschodzie słońca dotarliśmy do miejsca, gdzie wedle słów Vranga mieliśmy się rozstać z
Renthanami i iść dalej pieszo. Stroma i niewygodna ścieżka ustąpiła miejsca czemuś w
rodzaju nierównych schodów, dostępnych jedynie dla dwóch nóg, a nie dla czterech.
Mężczyźni spakowali nasze skromne zapasy i wyciągnęli z podróżnych sakw liny oraz
kołki o stalowych ostrzach którymi tylko Valmund umiał się dobrze posługiwać. On to
właśnie objął prowadzenie. Rozpoczęliśmy wędrówkę, która miała się stać prawdziwym
testem naszej wytrzymałości fizycznej.
Wydawało mi się, że naprawdę szliśmy po schodach, nie ukształtowanych przez wiatr
i niepogodę, lecz zbudowanych przez jakiś rozum. Budowniczy lub budowniczowie nie mogli
być ludźmi takimi jak my. Stopnie okazały się za strome i zbyt krótkie. Zazwyczaj mogliśmy
postawić na nich tylko czubek buta, a bardzo rzadko całą stopę.
Nic innego nie wskazywało, że idziemy zniszczoną przez czas górską drogą. Od
wspinaczki bolały nas nogi i krzyże. Na szczęście wiatr zwiał śnieg ze skraju schodów.
Szliśmy więc tylko po nagiej skale i nie musieliśmy się dodatkowo narażać na poślizgnięcie.
Schody zdawały się nie mieć końca. Początkowo prowadziły prosto w górę zbocza,
wkrótce potem skręcały w lewo, biegnąc wzdłuż skalnej ściany. Umacniało mnie. to w
przekonaniu, że były dziełem nieznanych istot. Wreszcie wywiodły nas na skraj płaskowyżu.
Słońce, które oświetlało nas swymi promieniami przez całą drogę, teraz zniknęło za
ołowianymi chmurami. Valmund stanął twarzą do wiatru rozdymając nozdrza, jakby węszył
coś złego w jego podmuchach. Zaczął rozwijać linę, którą był przepasany, i układać ją w
pierścienie. Widzieliśmy błysk haków umieszczonych w regularnych odstępach.
- Zwiążemy się liną - oświadczył. - Na wypadek, gdyby zaskoczyła nas burza… -
Odwrócił się i spojrzał przed siebie, szukając wzrokiem, jak przypuszczałam, schronienia
przed nadciągającą nawałnicą.
Wstrząsnął mną dreszcz. Mimo ciepłej odzieży ograniczającej swobodę ruchów wiatr
wpił się we mnie lodowatymi szponami.
Pośpiesznie wypełniliśmy polecenie Valmunda zaczepiając haki na przedzie pasów,
które wszyscy nosiliśmy. Valmund stanął na czele, za nim Kyllan, później Kemoc, ja, i na
końcu Raknar. Ja byłam najmniej zręczna ze wszystkich. Podczas wojny moi bracia i Raknar
pełnili służbę w górach Estcarpu i choć nie mieli zaprawy Valmunda, poznali wspinaczkę na
tyle, żeby czuć się i poruszać swobodnie.
Valmund wyruszył pierwszy, z okutym kijem w dłoni. Poszliśmy za nim w równych
odstępach pilnując, by łącząca nas lina zwisała dość luźno. Chmury gromadziły się na niebie i
chociaż jeszcze nie padał śnieg, z trudem dostrzegaliśmy przeciwległy kraniec płaskowyżu. A
Vrang wciąż nie wracał i nie mieliśmy pojęcia, co jest przed nami.
Zielony Mąż zaczął ostukiwać kijem drogę przed sobą, jak gdyby obawiał się, że pod
niewinnie wyglądającą powierzchnią może się kryć jakaś pułapka. Przy potężniejącym
mroźnym wietrze nie robił tego tak szybko, jak bym pragnęła.
Podobnie jak wspinaczka po skalnych schodach zdawała się nie mieć końca, tak nasza
obecna wędrówka stała się mozolnym marszem ku celowi odległemu o wiele godzin lub dni
podróży. Czas stracił wszelkie znaczenie. Jeżeli nie padał śnieg, to wiatr rwał zaspy,
odgradzając nas od świata wielkimi białymi zasłonami. Wydało mi się, iż Valmund stał się
niewidomym przewodnikiem ślepców i że równie dobrze mogliśmy spaść w przepaść, jak
znaleźć bezpieczną drogę.
Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie nawis skalny osłonił nas przed wiadrem i
śniegiem. Tam moi towarzysze podróży naradzali się, czy powinniśmy iść dalej, czy też
spróbować przeczekać burzę, której tak obawiał się Valmund. Zimne powietrze tak parzyło
mi krtań i płuca, jak gdybym wdychała ogień. Drżałam na całym ciele ze zmęczenia i
obawiałam się, że jeśli nasz przewodnik da nam znak do dalszej drogi, nie zdołam zrobić
nawet kroku.
Tak bardzo zaabsorbowała mnie utrata sił, że dowiedziałam się o powrocie Vranga
dopiero wtedy, kiedy dobiegło mnie jego głośne krakanie. Skrzydlaty zwiadowca z trudem
wszedł pod nawis skalny: z dala od swego żywiołu - dużych wysokości - stawał się bardzo
niezdarny. Otrząsnął się energicznie, rozrzucając na wszystkie strony wilgotny śnieg, po
czym przykucnął przed Valmundem, jakby w tej pozycji zamierzał spędzić dłuższą chwilę.
Zrozumiałam, że dzisiaj już dalej nie pójdziemy i z ulgą usiadłam, opierając się plecami o
skałę, obok której przedtem stałam.
Nie rozpaliliśmy ogniska, gdyż nie mieliśmy drew. Pomyślałam, że możemy
zamarznąć na mroźnym wietrze, który smagał nas od czasu do czasu. Valmund i na to znalazł
radę. Wyjął z sakwy kwadratowy kawałek tkaniny, który wydawał się nie większy od dłoni.
Tymczasem w miarę rozkładania tkanina zaczęła rosnąć, aż zamieniła się w duży puszysty
koc. Okryliśmy się nim i przytuliliśmy do siebie. Emanowało z niego ciepło i wreszcie
przestałam drżeć z zimna, podobnie jak moi towarzysze podróży. Nawet Vrang wsunął się
pod skraj koca i w tym miejscu powstało spore wybrzuszenie.
Wprawdzie dziwny koc muskający mi policzki przypominał w dotyku zbite pierze,
lecz był sprężysty jak mech. Kiedy zapytałam o to Valmunda, wyjaśnił mi, że istotnie koc ten
powstał z mchu przetworzonego przez czerwie. Snuły one nici, z których budowały sobie
miękkie domki. Leśni ludzie od dawna udomowili te robaki, zapewniając im schronienie i
pożywienie, i z utkanych przez nie niewielkich skrawków materii wytwarzali podróżne koce.
Do wyrobu jednego koca potrzebowali setek maleńkich tkaczy i trwało to wiele lat. Dlatego
takich koców było niewiele i zaliczano je do skarbów Zielonej Doliny.
Słyszałam rozmowę, którą prowadzili moi towarzysze podróży, lecz niebawem ich
głosy zamieniły się w monotonne brzęczenie. Zdrzemnęłam się nawet nie próbując walczyć
ze snem. Wszystkie strachy gdzieś zniknęły. Nie byłam już Kaththeą, która w każdej chwili
mogła stać się zdobyczą sił Ciemności, tylko ciałem tak bardzo potrzebującym wypoczynku,
iż sprawiało mi to dotkliwy ból.
Śniłam, ale nie dręczył mnie żaden z koszmarów, z których budziłam się z krzykiem.
Przyśnił mi się dziwny sen, równie wyraźny jak owe majaki. Wydawało mi się, że leżałam
bezpiecznie pod kocem, otoczona zewsząd przez obrońców, obserwując leniwie szalejącą na
zewnątrz nawałnicę.
Ze śnieżnego kłębowiska wysunął się srebrzysty sznur, który zawisł tuż nad nami. We
śnie wiedziałam, iż jest to wysłannik innego umysłu władającego Mocą. Nie wydał mi się zły,
lecz jedynie odmienny od znanych mi. Koniec tego srebrzystego promienia lub sznura kołysał
się w przód i w tył, aż wreszcie dotarł do mnie i zawisł nieruchomo na jakiś czas. Dopiero
wtedy ogarnął mnie niepokój. Kiedy jednak uruchomiłam to swoje wątłe zabezpieczenie,
jakim jeszcze dysponowałam, sznur znikł. Zamrugałam oczami zdając sobie sprawę, że
właśnie się obudziłam, chociaż tak jak w moim śnie wszyscy leżeliśmy pod kocem, a wokół
nas szalała śnieżna zawierucha.
Nie powiedziałam nic braciom, lecz w głębi ducha postanowiłam nakłonić ich do
jeszcze większego wysiłku, żebyśmy przebyli góry jak najszybciej. Zdecydowałam też, że
jeśli podczas wspinaczki poczuję dotknięcie prawdziwego zła raczej odczepię się od liny i w
ten sposób rozwiążę wszystkie swoje problemy, niż pociągnę ich za sobą w Ciemność.
Resztę dnia i noc spędziliśmy w zacisznej kryjówce. Następnego dnia rano niebo było
bezchmurne. Vrang uniósł się w powietrze i po jakimś czasie wrócił z wieścią, że burza
ucichła. Posililiśmy się więc i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie napotkaliśmy już skalnych schodów. Wspinaliśmy się po stromych ścianach l ub
pełzliśmy wzdłuż krawędzi. Przez cały czas Valmund badał wzrokiem skały nad nami tak
uważnie, iż jego niepokój udzielił się przynajmniej mnie, chociaż nie wiedziałam, czego się
obawiał, chyba że myślał o lawinach.
W południe zatrzymaliśmy się na półce skalnej szerszej od tych, którymi dotąd
szliśmy, i przykucnęliśmy, by się napić i posilić. Valmund poinformował nas, że znajdujemy
się w niewielkiej odległości od przełęczy. Oświadczył też, że za jakieś dwie godziny
będziemy mieli za sobą najtrudniejszy odcinek podróży, kiedy zejdziemy w dół zbocza, by
jeszcze raz podążyć na wschód. Nieco odprężeni, zjedliśmy podróżne suchary i napiliśmy się
orzeźwiającego wina z Zielonej Doliny.
Przebyliśmy przełęcz w wyznaczonym przez Valmunda czasie i schodziliśmy już w
dół ścieżką znacznie wygodniejszą niż poprzednie, kiedy nasz przewodnik kazał nam się
zatrzymać. Zbadał węzły na łączącej nas linie i dał znak, że musi je na nowo zawiązać.
Czekaliśmy w spokoju. Valmund zdjął podróżną sakwę i właśnie wtedy nadeszło
niebezpieczeństwo, które przewidział.
Usłyszałam tylko huk. Instynktownie cofnęłam się, chcąc uciec - ale nie wiedziałam
przed czym. A później zostałam Porwana, pogrzebana i straciłam przytomność.
Było bardzo ciemno, zimno i jakiś ciężar spoczywał na mnie. Nie mogłam poruszyć
ani rękami, ani nogami, kiedy Półprzytomnie próbowałam zrzucić z siebie owo brzemię.
Tylko głowę, szyję i kawałek ramienia miałam wolne; leżałam na plecach. Wokół mnie
panowały ciemności. Co się stało? W jednej chwili staliśmy na zboczu nieco poniżej
przełęczy, a w następnej byłam uwięziona w tym miejscu. W oszołomieniu nie mogłam
skojarzyć obu tych zdarzeń.
Spróbowałam poruszyć palcami ręki, którą tylko w części przygniatało śnieżne
brzemię, i okazało się, że mogę to zrobić, choć z wielkim trudem. Później chronioną przez
rękawiczkę dłonią obmacałam przestrzeń wokół głowy. Uderzyłam boleśnie zdrętwiałą ręką
w jakąś twardą powierzchnię, którą uznałam za skałę. Nic nie widziałam w gęstym mroku,
mogłam tylko czuć i zmysł dotyku powiedział mi bardzo niewiele - że leżę zanurzona w
śniegu, rękę zaś, ramię i głowę skrywa szczelina skalna. To mnie uratowało przed
zmiażdżeniem przez ciężar przygniatający resztę mojego ciała. Nie mogłam się z tym
pogodzić i w przerażeniu zaczęłam gwałtownie odgarniać śnieg wolną ręką, zasypując nim
twarz. Zrozumiałam, że postępując tak mogę sprowadzić na siebie nieszczęście, przed którym
uchroniła mnie szczelina skalna.
Zaczęłam więc powoli odgarniać śnieg w dół ciała. Spostrzegłam jednak, że byłam
zbyt dokładnie zasypana. Moje wysiłki wcale nie zmniejszały przygniatającego mnie
brzemienia.
Aż wreszcie wyczerpana, spocona, zaniechałam daremnego trudu. Leżałam dysząc
ciężko i po raz pierwszy usiłowałam opanować strach. To lawina porwała nas ze sobą w dół
zbocza i zasypała nas… mnie. Może teraz rozkopują śnieg starając się mnie odnaleźć! A
może wszystkich… Gwałtownie i zdecydowanie odpędziłam tę myśl. Nie odważyłam się
przypuszczać, że przypadkowe zagłębienie w skale ocaliło tylko mnie. Muszę myśleć, że inni
żyją.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek żałowałam utraconej łączności myślowej z moimi
braćmi. Odebrano mi ją wraz z talentem Czarownicy, aby ukarać mnie za to, że przyłączyłam
się do sił Ciemności. A może jednak…? Zamknęłam oczy i spróbowałam, jak kiedyś,
odszukać Kyllana i Kemoca, złączyć się z nimi w jedną istotę.
Wydało mi się wtedy, że mam przed oczami zwój manuskryptu, na którym widnieją
wypisane jasno słowa w nie znanym mi języku; wiedziałam, że ich odczytanie może być dla
mnie sprawą życia lub śmierci. Życia lub śmierci… Przypuśćmy, że Kyllan, Kemoc i
pozostali towarzysze podróży przeżyli; przypuśćmy, że lepiej by było dla nich, aby mnie teraz
nie znaleźli. Lecz w każdym z nas tli się uparcie pragnienie życia, które nie pozwala nam
poddać się bez walki. Przedtem myślałam, że bez lęku rzucę się w objęcia śmierci, jeśli
zajdzie taka potrzeba. Teraz jednak zastanowiłam się, czy istotnie mogłabym to zrobić.
Próbowałam skupić uwagę na moich braciach, na potrzebie porozumienia z nimi. Kemoc…
jeśli miałam zawęzić telepatyczne pasmo, wybrałabym Kemoca, który zawsze był ze mną
mocniej związany. Oczami wyobraźni ujrzałam jego twarz i ku niemu skierowałam resztki
energii, usiłując do niego dotrzeć. Daremnie.
Zrobiło mi się zimno, ale nie od śniegu, który więził moje ciało. Kemoc… może
starałam się porozumieć z umarłym?! Wobec tego pozostał mi Kyllan. Przywołałam w
pamięci twarz mojego starszego brata, szukałam jego umysłu… Jednak i tym razem nic nie
znalazłam.
To utrata Mocy, powiedziałam sobie, oni żyją! Udowodnię to, muszę to udowodnić! -
więc równie intensywnie pomyślałam o Valmundzie, albo przynajmniej taką miałam nadzieję,
a później o Raknarze. I nic.
Vrang! Na pewno się uratował! Po raz pierwszy zabłysła mi iskierka nadziei. Czemu
nie próbowałam porozumieć się z Vrangiem? Lecz ta istota miała inny system mózgowy: czy
uda mi się nawiązać z nim łączność, skoro nie powiodło mi się z ludźmi? Zaczęłam szukać
Vranga tak jak wcześniej tamtych.
Miałam przed oczami obraz czerwonej głowy kołyszącej się nad tułowiem
porośniętym szaroniebieskimi piórami. Później… dotknęłam! Znalazłam telepatyczne pasmo,
które nie było ludzkie; Vrang… To musi być znajomy Vrang! Zawołałam głośno i ogłuszył
mnie dźwięk własnego głosu w chroniącej mnie niewielkiej szczelinie.
Vrang!
Nie zdołałam jednak utrzymać się w tym paśmie dostatecznie długo, żeby nadać jakąś
konkretną wiadomość. Wciąż falowało w dół i w górę, tak że dotykałam go myślową sondą
tylko od czasu do czasu. Stawało się coraz silniejsze. Nie wątpiłam już, że Vrang szukał nas
gdzieś w pobliżu. Podwoiłam wysiłki, aby przekazać zrozumiałe posłanie. Falowanie pasma
komunikacyjnego początkowo mnie zirytowało, a później przeraziło. Przecież kiedy dotrę do
umysłu tej inteligentnej istoty, ta z pewnością postara się mnie umiejscowić. Lecz jak dotąd
Vrang tego nie zrobił. Może tylko ja mam świadomość kontaktu? Czy uda mi się zaprowadzić
Vranga do miejsca, gdzie się znajduję?
I jak długo jeszcze zdołam utrzymać telepatyczną więź? Dyszałam ciężko. Po raz
pierwszy zdałam sobie sprawę, że mam trudności z oddychaniem. Czy zrzuciłam na siebie za
dużo śniegu, kiedy próbowałam się uwolnić? A może ta skalna szczelina zawierała
ograniczoną ilość powietrza i jego zapasy zaczęły się już wyczerpywać?
Vrang! Obraz w moim umyśle znikł i inny zajął jego miejsce. A widok tego stworu tak
mnie zaskoczył, że straciłam kontakt z umysłem Vranga.
Nie zobaczyłam ptakojaszczura, lecz porośnięte sierścią stworzenie o długim pysku i
ostrych uszach, szare lub białe jak śnieg wokół mnie, z podłużnymi oczami o barwie
bursztynu. Wilkołak! Zgotowałam sobie gorszy los niż śmierć pod zwałami śniegu. Lepiej
udusić się tutaj, niż żeby uwolnił mnie stwór lub stwory, które mnie teraz szukają!
Całą siłą woli zmusiłam się do czegoś w rodzaju snu, zatarcia aktywności umysłu,
starałam się być niczym, nie myśleć, nie wzywać. Nawet za cenę śmierci nie chciałam
dopuścić, by znalazły mnie Wilkołaki. Tak dobrze mi poszło, a może powietrze stało się tak
ciężkie, że pogrążyłam się w upragnionym mroku.
Lecz nie dane mi było wtedy umrzeć. Poczułam na twarzy prąd powietrza. Moje ciało,
zdradziwszy mnie, zareagowało. Nie chciałam jednak otworzyć oczu. Jeżeli mnie uwolnią,
istniała szansa, nikła szansa, że uwierzą, iż odkopali zwłoki i zostawią mnie. Bardzo nikła
szansa, ale tylko ona mi pozostała po utracie Mocy.
Później, blisko, za blisko, rozległo się ujadanie. Był to jakiś pośredni dźwięk między
wyciem a szczekaniem. Usłyszałam węszenie, poczułam ostry zwierzęcy odór. Coś chwyciło
za kaftan tuż przy szyi i poczęło mnie ciągnąć, Starałam się udawać bezwładną, martwą.
Nieznany stwór puścił mnie. Znów poczułam, że obwąchuje mi twarz. Czy wiedział,
że żyję? Obawiałam się, że tak. Wydało mi się, że w oddali coś się poruszało. Czy mogę mieć
nadzieję - czy zdołam uciec?
Z trudem uniosłam powieki i blask poraził mi oczy. Za długo przebywałam w mroku.
Było to światło słoneczne i przez pewien czas nie mogłam się do niego przyzwyczaić. A
później jakiś kształt znalazł się w moim polu widzenia.
Nie miałam cienia wątpliwości, że odkopał mnie Wilkołak. Dopiero po dłuższej chwili
zauważyłam, że wprawdzie przycupnięta obok mnie istota nieco przypominała kształtem
wilkołaka, lecz była zwierzęciem. Nie miała szarej sierści, ale kremowobiałą, a jej uszy,
cztery mocne łapy i długa pręga sierści ciągnąca się wzdłuż kręgosłupa aż po koniuszek
ogona połyskiwały brązem.
Najbardziej zaskoczył mnie widok obroży na szyi zwierzęcia, szerokiej, rzucającej
barwne refleksy, jak gdyby ozdobiono ją drogimi kamieniami. Kiedy tak się przyglądałam,
zwierzę siadło odwróciwszy nieco głowę, zdając się na kogoś czekać. Rozwarło lekko pysk i
widziałam długie kły i czerwony język.
Odkopało mnie zwierzę, a nie człowiek - wilk. Zwierzę, które służyło ludziom, gdyż
w przeciwnym razie nie nosiłoby obroży. Uspokoiłam się trochę. Jednak w Escore nie wolno
uznać czegoś za nieszkodliwe tylko z tej racji, że jest zwyczajne i dobrze znane. Jeśli chce się
przeżyć, trzeba mieć się na baczności. Powoli, bardzo powoli odwróciłam głowę.
Zobaczyłam górę śniegu, nie tyle pozostałość lawiny, ile zaspę usypaną przez zwierzę,
które mnie odkopało. Był dzień, nie wiedziałam jednak, czy ten sam, w którym przebyliśmy
przełęcz. W jakiś sposób odgadłam, że tak nie było. Słońce jasno świeciło, tak jasno, że aż
rozbolały mnie oczy i odruchowo je zamknęłam.
Nie dojrzałam śladów, które by świadczyły, że wykopano ze zwałów śniegu kogoś
jeszcze prócz mnie. A teraz, kiedy zamierzałam zmusić się do ponownego otwarcia oczu,
usłyszałam, że zwierzę jeszcze raz zaniosło się ujadaniem wzywając (byłam pewna, że
wzywało) swego pana lub towarzysza.
Tym razem odpowiedział mu przeciągły gwizd, na który pies zareagował serią ostrych
szczęknięć. Odwrócił teraz ode mnie głowę. Resztką sił odepchnęłam się od ziemi. Chciałam
spotkać się z nieznajomym stojąc. O ile zdołam powstać.
Pies jakby nie zauważał moich wysiłków. Odbiegł ode mnie, rozrzucając na wszystkie
strony wilgotny śnieg. Uklękłam tak szybko, jak tylko mogłam, a później niepewnie wstałam,
bojąc się zrobić nawet krok, żeby znów nie upaść. Pies, nie oglądając się, nadal brnął w
śniegu.
Teraz! Balansując ostrożnie, odwróciłam się powoli, bardzo powoli, szukając jakiegoś
śladu, który by świadczył, że nie tylko ja ocalałam. A później chwiejnym krokiem podeszłam
do białego kopca, osunęłam się na kolana i zaczęłam odgarniać i rozkopywać śnieg, aby
odnaleźć sakwę, którą Valmund zdjął na kilka chwil przed katastrofą.
Myślę, że się wtedy rozpłakałam, łzy przesłoniły mi oczy. Pozostałam tak na
kolanach, nie mając sił wstać. Oparłam ręce o sakwę, jak gdyby była kotwicą, jedynym
bezpiecznym miejscem w świecie, który oszalał.
I w takiej pozie znaleźli mnie pies i jego pan. Zwierzę warknęło, lecz nie miałabym
dość sił, żeby podnieść broń, nawet gdyby znajdowała się w sakwie. Popatrzyłam
załzawionymi oczami na mężczyznę brnącego przez sięgający mu do kolan śnieg.
Miał ludzkie ciało. Przynajmniej nie odnalazł mnie jeden z potworów gnieżdżących
się w ciemnych zakątkach Escore. Jego rysy nie wskazywały na przynależność do Starej
Rasy.
Ubrany był w futrzany strój, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. Szeroki, wysadzany
drogimi kamieniami pas przytrzymywał obszerną tunikę. Kaptur ozdobiony na brzegu
wąskim paskiem futra o długim zielonkawym włosie zsunął mu się z głowy, odsłaniając jego
własne rude włosy. Brwi i rzęsy miał czarne, a skórę ciemnobrązową. Barwa włosów tak nie
pasowała do jego wyglądu, że mogłabym uwierzyć, iż nosi perukę.
Nieznajomy miał twarz szeroką, nie podłużną i szczupłą jak ludzie ze Starej Rasy,
płaski nos o bardzo szerokich nozdrzach i grube wargi. Teraz przemówił wypowiadając kilka
niezrozumiałych słów, z których tylko nieliczne przypominały mowę mieszkańców Zielonej
Doliny, nieco inną od tej, którą posługiwaliśmy się w Estcarpie.
- Oni… - Pochyliłam się do przodu, przenosząc ciężar ciała na ręce wpijające się w
sakwę Valmunda. - Pomocy… znajdź… tamtych. - Użyłam prostych słów, rozdzielając je.
Miałam nadzieję, że mnie zrozumie. Lecz nieznajomy stał z wyciągniętą w stronę psa ręką,
jakby chciał go powstrzymać. Kiedy tak stali obok siebie, mogłam należycie ocenić, jak
wielkie było zwierzę.
- Tamci! - powtórzyłam. Musiał mnie zrozumieć. Jeśli ja przeżyłam, oni także mogli
ocaleć. Wtedy przypomniałam sobie o łączącej nas linie i po omacku próbowałam ją
odnaleźć. Na pewno zaprowadzi do Kemoca, który szedł przede mną.
Nie znalazłam jednak nic poza dziurą w kaftanie w miejscu, gdzie ogromna siła
wyrwała hak.
- Tamci! - wrzasnęłam. Poczołgałam się do zwałów śniegu, między którymi
wystawały skały teraz odsłonięte przez lawinę. Zaczęłam kopać mając nadzieję, że
nieznajomy, który najwyraźniej nie rozumiał, co do niego mówiłam, pójdzie za moim
przykładem.
Ostre szarpnięcie omal nie przewróciło mnie znów na plecy. Pies wbił zęby w mój
kaftan na ramieniu i zaczął mnie ciągnąć do swego pana. W owej chwili nie miałam dość sił,
żeby stawić opór.
Mężczyzna ani nie zbliżył się do mnie, ani nie pomógł zwierzęciu. Nie odezwał się
też, tylko stał bez ruchu przyglądając się, jakby jego ingerencja nie była potrzebna.
Pies warknął. Nie obroniłabym się przed nim, nawet gdybym miała broń. Ostatnie
szarpnięcie i przewróciłam się na bok z dala od miejsca, gdzie próbowałam kopać wśród
pozostałości lawiny.
Znów zabrzmiał przeciągły gwizd. Odpowiedziało nam dalekie ujadanie. Stojący obok
i warczący głucho pies nie zareagował. Później nieznajomy mężczyzna podszedł do mnie. Nie
dotknął jednak, tylko stał i na coś czekał.
Wreszcie zbliżyły się kościane sanie ciągnięte przez dwa psy w obrożach, do których
przymocowano grube rzemienie. Pies, który mnie odnalazł, przestał warczeć i skierował się
ku saniom. Zatrzymał się przed parą psów, jakby czekał, aż i jego się zaprzęgnie. Następnie
jego pan chwycił mnie mocno za ramię, ciągnąc z ogromną siłą, i postawił na nogi.
Próbowałam się uwolnić.
- Nie! Tamci - powiedziałam mu prosto w twarz. - Znajdź - innych.
Zobaczyłam, że podniósł rękę, lecz zdumienie mnie nie opuszczało, nawet gdy ręka
zbliżyła się do mojej szczęki. Poczułam straszny ból i straciłam przytomność.
ROZDZIAŁ III
Bolało mnie całe ciało. Co jakiś czas odczuwałam wstrząsy i wtedy głuchy ból
zamieniał się w prawdziwe męczarnie. Leżałam na jakiejś kołyszącej się, przechylającej
powierzchni, która nigdy nie stała spokojnie, lecz swoim ciągłym ruchem powiększała mój
ból. Otworzyłam oczy. Przede mną, po śniegu iskrzącym się w promieniach słońca i
powodującym łzawienie, biegły trzy psy. Leżałam na ciągniętych przez nie saniach. Chciałam
usiąść, ale przekonałam się, że miałam związane ręce i nogi, a całe ciało prócz tego krępował
skórzany kaftan przywiązany do sań.
Być może ten kaftan miał ogrzewać mnie i strzec przed wypadnięciem z sań, ale
wówczas widziałam w nim tylko przeszkodę dzielącą mnie od wolności.
Estcarpiańskie sanie były znacznie cięższe i ciągnęły je konie. Do tych zaprzężono psy
i mknęły z fantastyczną szybkością. I jeszcze jedno: podróżowaliśmy w ciszy. Nie
pobrzękiwała uprząż, nie dzwoniły dzwoneczki, które u nas zawieszano na uprzęży i na
saniach. Było coś przerażającego w tym bezdźwięcznym locie.
Z wolna powracała mi jasność myśli. Ból skoncentrował się w mojej głowie i to, w
połączeniu z szokiem wywołanym lawiną, bardzo utrudniało mi jakiekolwiek planowanie.
Walczyłam z więzami raczej instynktownie niż z rozmysłem. Wreszcie przestałam się
szamotać. Przymrużywszy oczy, gdyż raził mnie blask słońca, znosząc cierpliwie ból i
niewygodną pozycję, zaczęłam się zastanawiać nad tym. co się stało.
Pamiętałam wszystko do chwili, kiedy uderzył mnie nieznajomy mężczyzna.
Zrozumiałam, że nie potraktował mnie, jak uratowaną z katastrofy kobietę z innego
plemienia. lecz jako brankę, i że jechaliśmy do jego domu lub obozu. Cała moja wiedza o
Escore, a zdawałam sobie sprawę, że wiem niewiele, wywodziła się z niejasnych pogłosek i
legend (albowiem nawet mieszkańcy Zielonej Doliny nie oddalali się zbytnio od swej
siedziby). Nigdy jednak nie słyszałam ani o takich ludziach, ani o takich psach.
Nie widziałam teraz mężczyzny, który mnie pojmał, ale doszłam do wniosku, że
musiał siedzieć w tyle sań. A może dla pewności wysłał mnie pod opieką czworonożnych
sług, sam zaś wrócił, by szukać innych rozbitków.
Innych rozbitków! Wciągnęłam głęboko powietrze do płuc, i to także sprawiło mi ból.
Kyllan… Kemoc…
Jak tonący brzytwy uchwyciłam się tej ostatniej nadziei: naszą trójkę łączyła tak silna
więź, że żadne z nas nie mogło odejść z tego świata bez wiedzy pozostałych. Chociaż
utraciłam dar władania Mocą, tak bardzo pragnęłam odnaleźć braci, że nie wierzyłam w ich
śmierć. A jeśli żyli…
Znowu zaczęłam szamotać się w więzach. Nadaremnie. W pewnej chwili tak mocno
uderzyłam głową o obudowę sań, że o mało nie zemdlałam z bólu. Teraz… teraz muszę
pokonać strach, muszę odzyskać zimną krew i przytomność umysłu.
Wśród Mądrych Kobiet podlegałam tak surowej dyscyplinie, jakiej nie wymaga się
nawet od żołnierzy. Sięgnęłam teraz po resztki tej dyscypliny, by stała się dla mnie tarczą,
Nie zdołam przyjść braciom z pomocą, której może potrzebują, jeżeli nie odzyskam wolności.
Jako krnąbrna branka, wymagająca przez cały czas nadzoru, zniweczę wszelkie szansę na
sukces.
Bardzo mało wiedziałam o mężczyźnie, który mnie pojmał, i o roli, jaką powinnam
odegrać, żeby go przechytrzyć. Muszę udawać zastraszoną kobietę, którą siłą zmusił do
posłuszeństwa. Będzie to niezmiernie trudne dla kobiety ze Starej Rasy, a zwłaszcza dla
mieszkanki Estcarpu, gdzie Czarownice od dawna uważały się za coś lepszego od mężczyzn.
Muszę wydawać się słabsza i bardziej uległa, niż jestem naprawdę.
Leżałam więc bez ruchu w saniach, obserwując psy i starając się skupić myśli.
Gdybym tak jak niegdyś mogła odwołać się do Mocy, odzyskałabym wolność tuż po
przebudzeniu, nie wątpiłam bowiem, że zdołałabym podporządkować sobie zarówno psy, jak
i ich pana. Czułam się jak zdrowy człowiek, który nagle spostrzegł, iż jest kaleką, a czeka go
długa i niebezpieczna droga.
Psy zatrzymywały się dwukrotnie i siadały na śniegu, dysząc ciężko. Kiedy zrobiły to
po raz drugi, ich pan zbliżył się, żeby mi się przyjrzeć. Ostrzegł mnie skrzyp śniegu pod jego
stopami. Zamknęłam więc oczy udając, najlepiej jak potrafiłam, zupełną utratę przytomności.
Ośmieliłam się rozejrzeć dopiero wtedy, gdy psy ruszyły w dalszą drogę.
Dostrzegłam wtedy na śniegu ślady innych sań. Zbliżaliśmy się do celu. Teraz bardziej
niż kiedykolwiek musiałam się skupić na roli, jaką zamierzałam odegrać - roli przerażonej
branki. Im dłużej zdołam udawać nieprzytomną, tym więcej dowiem się o tych ludziach. Z
licznych śladów wywnioskowałam, iż mężczyzna, który mnie pojmał, nie był sam, lecz miał
wielu towarzyszy.
Psy zbiegły po zboczu w dolinę, gdzie ciemne sylwetki drzew ostro odcinały się na tle
bieli śniegu, chociaż słońce już zaszło, pozostawiwszy na niebie kilka jasnych smug.
Schronienie, do którego zmierzaliśmy, ukryte było wśród drzew; dostrzegłam też płomienie
kilku ognisk. Z oddali dobiegło mnie wycie, na które donośnie odpowiedziały psy ciągnące
sanie ze mną.
Patrząc spod przymrużonych powiek zorientowałam się, że był to obóz, a nie stała
siedziba, jak u mieszkańców Zielonej Doliny. Wprawdzie między drzewami panował już
mrok, ale mimo to rozróżniałam namioty, ustawione tak pomysłowo, że pnie drzew stały się
częścią ich konstrukcji. Przypomniałam sobie opowieść Kemoca o Mchowych Niewiastach.
Ściany ich domów tworzyły kobierce z mchu zwieszające się z konarów prastarych drzew.
Te ściany nie były z mchu, lecz ze skór pociętych na rzemienie i splecionych w
większe płachty, giętkie i łatwe w użyciu. Ustawiono je i umocowano w taki sposób, że
tworzyły izby o nieregularnych kształtach, każda wokół jakiegoś drzewa. Ognisko paliło się
przed wejściem, a nie w środku.
Sprzed każdego namiotu oszczekiwały nas wściekle dwa, trzy lub cztery podobne do
wilków psy. Na zewnątrz powychodzili ludzie chcąc poznać przyczynę tego harmidru. O ile
mogłam się zorientować w półmroku, wszyscy tak bardzo przypominali rysami twarzy, barwą
skóry i włosów mężczyznę, który mnie pojmał, że sprawiali wrażenie bliskich krewnych, a
nie członków plemienia czy klanu. Kiedy sanie zatrzymały się na skraju lasu, mieszkańcy
obozu otoczyli je ciasnym kręgiem, ja zaś ze wszelkich sił udawałam nieprzytomną.
Czyjeś ręce ściągnęły ze mnie nakrycie podczas jazdy będące częścią więzów, uniosły
mnie i zaniosły do wnętrza, gdzie zapachy gotującej się strawy walczyły o lepsze z odorem
świeżych skór, psów i obcych ciał. Położono mnie na stosie czegoś, co wprawdzie ugięło się
na tyle, by ulżyć memu obolałemu ciału, lecz nie oszczędziło mi dodatkowego bólu.
Usłyszałam rozmowę, której nie rozumiałam, odwrócono mnie, poczułam ciepło i
nawet przez zamknięte powieki dostrzegłam światło, kiedy zbliżono mi do twarzy pochodnię.
Gdzieś w drodze zgubiłam czapkę i moje włosy się rozsypały. Czyjaś dłoń je rozczesała,
przekręciła mi głowę jeszcze bardziej na bok; rozległy się okrzyki zdumienia, jakby zaskoczył
ich mój wygląd.
Wreszcie pozostawiono mnie w spokoju. Leżałam, nie śmiać się poruszyć, i uważnie
nasłuchiwałam. Gdybym pozostała sama, mogłabym wreszcie rozejrzeć się dokoła. Zaczęłam
liczyć w myślach. Przy pięćdziesięciu - nie, stu - zaryzykuję i otworzę oczy, chociaż ani nie
odwrócę głowy, ani się nie poruszę. Może nawet tak ograniczone pole widzenia ułatwi mi
ocenę ludzi, wśród których się znalazłam.
Doliczywszy do stu, przezornie dodałam jeszcze jedną setkę i dopiero wtedy
podniosłam powieki. Na szczęście po ostatnich oględzinach leżałam z głową zwróconą w
stronę nie zasłoniętego klapą wejścia do namiotu i mogłam dojrzeć coś niecoś na zewnątrz.
Leżałam na stosie futer umieszczonych na świeżo uciętych gałęziach, na tyle
sprężystych, że dawały złudzenie pewnej wygody. Z prawej kątem oka widziałam skrzynie
również przykryte skórami; zeskrobano z nich włosie i pokryto je barwnymi rysunkami,
obecnie farba już wyblakła i odpadała płatami. Nie było tam żadnego ze znanych mi symboli.
Po drugiej stronie wejścia, z lewej strony, znajdował się stojak z półkami, wykonany z
pionowych listew ponacinanych w taki sposób, żeby wąskie półki nachylały się ku ścianie
namiotu.
Pełno tam było worków, drewnianych skrzynek i kształtnych glinianych garnków nie
ozdobionych żadnymi wzorami. Wisiały też tam dwa myśliwskie oszczepy.
Najbardziej zdumiało mnie źródło światła. Od środkowego masztu, pnia drzewa, przez
całą długość namiotu biegły dwa sznury. Wisiały na nich pasma przezroczystej tkaniny
podobnej do jedwabiu, który Sulkarczycy przywożą czasem zza mórz. Uwięziono w nich
mnóstwo małych owadów, pełzających tam i z powrotem. A każdy owad był świecącą
iskierką i wszystkie razem oświetlały namiot, wprawdzie nie tak dobrze jak znane mi źródła
światła, lecz na tyle jasno, iż widziałam wnętrze.
Wpatrywałam się w nie z zaskoczeniem i w ten sposób się zdradziłam. Kiedy bowiem
mężczyzna, który mnie pojmał, wszedł do namiotu, zastał mnie zupełnie przytomną, z
otwartymi oczami. Przeklinając w duchu własną lekkomyślność, próbowałam grać wybraną
przez siebie rolę. Przybrawszy przerażoną minę zaczęłam się cofać w stronę posłania, jak
gdybym chciała, lecz nie mogła uciec.
Mężczyzna ukląkł obok zaimprowizowanego łoża i otaksował mnie wzrokiem.
Później brutalnie wepchnął mi rękę pod kaftan. Już nie musiałam udawać przestrachu,
przeraziłam się naprawdę i poznałam jego zamiary tak dobrze, jakbym nadal mogła czytać w
ludzkich umysłach.
Nie potrafiłam dłużej odgrywać roli przerażonej kobiety. Nie należałam bowiem do
ludzi, którzy poddają się bez walki. Pochyliłam głowę chcąc go ugryźć w drugą rękę, tę, która
rozdzierała na mnie kaftan i tunikę. Podciągnęłam też kolana do góry, nie tylko dlatego, żeby
odepchnąć napastnika, lecz by zwiększyć skuteczność mojej obrony.
Można by sądzić, że była to gra, w którą zabawiał się już wcześniej, i że rozkoszował
się nią. Usiadł na piętach i wyszczerzył zęby w złym uśmiechu. Możliwe, że przeciąganie
walki i poniżanie mnie sprawiało mu przyjemność, gdyż nie zachował się tak, jak tego
oczekiwałam. Siedział obserwując mnie uważnie, jak gdyby planował każde następne
posunięcie i delektował się nim w wyobraźni, zanim wprowadzi je w czyn.
Nie miał jednak nigdy tego zrobić. Rozległo się głośne wołanie i w wejściu pojawiła
się kobieca głowa i ramiona.
Nowo przybyła miała takie same grube rysy twarzy jak napastujący mnie mężczyzna,
ale jej włosy były zwinięte i ułożone w misterną fryzurę, a przytrzymujące je szpilki,
ozdobione drogimi kamieniami, połyskiwały w poświacie świetlików. Jej futrzany kaftan był
szeroko rozwarty: mimo zimna, nic pod nim nie nosiła, poza licznymi łańcuszkami i
naszyjnikami. Piersi miała obwisłe, brodawki zaś, pomalowane na żółto z rozchodzącymi się
na boki płatkami, zdawały się naśladować kwiaty.
Rozmawiając z mężczyzną wpatrywała się we mnie się we mnie z pogardliwym
rozbawieniem. Jej twarz miała władczy wyraz wskazujący, iż mogła być Czarownicą niskiej
rangi, Nie spodziewałam się tu znaleźć kogoś takiego, chociaż - może ze względu na
zachowanie się wobec mnie tamtego człowieka - nie wiedziałam, czemu uznałam tę
społeczność za zdominowaną przez mężczyzn.
Oboje rozmawiali bardzo szybko, z dziwnym akcentem. Wydawało mi się, że niektóre
słowa przypominały język Starej Rasy, nie mogłam jednak uchwycić sensu rozmowy.
Ponownie zatęskniłam za utraconą mocą, nawet za niewielką jej częścią. Tylko ktoś, kto miał
taki dar, a później go stracił, może zrozumieć, co wtedy czułam: utraciłam połowę mojej
istoty i nic nie mogło wypełnić tej pustki.
Wprawdzie nie rozumiałam słów, lecz bardzo szybko zorientowałam się, że rozmowa
przerodziła się w sprzeczkę, i że nowo przybyła rozkazała mężczyźnie, który mnie pojmał,
zrobić coś, na co tamten nie miał ochoty. Raz nawet odwróciła się w stronę wejścia i
wykonała gest, który odczytałam jako zamiar odwołania się do kogoś, kto poprze jej żądania.
Złośliwy uśmieszek dawno zniknął z twarzy mężczyzny. Malował się teraz na niej tak
wielki gniew, że przestraszyłabym się, gdybym była tamtą kobietą. Ale ona okazała mu tylko
jeszcze większe zniecierpliwienie i pogardę. Znów się odwróciła, jakby dając do zrozumienia,
że wezwie na pomoc osobę czekającą na zewnątrz. Jeżeli rzeczywiście miała taki zamiar, to
zanim zdołała to zrobić, rozległo się głuche dzwonienie, które wibrowało w uszach, jakby
powtórnie odbijając się echem.
Usłyszawszy ów dźwięk, zapomniałam na chwilę, gdzie się znajduję i co jeszcze może
mnie czekać. Obudził we mnie coś więcej niż wspomnienia. Tak mnie to zaskoczyło. że
nawet nie krzyknęłam.
Wprawdzie odebrano mi zdolność władania Mocą, lecz nie pozbawiono mnie
wspomnień. Zachowałam w pamięci zaklęcia i metody rzucania czarów, a także
kontrolowania myśli i woli, tylko nie mogłam się nimi posługiwać. Zrozumiałam, że donośny
dźwięk, który rozszedł się po barbarzyńskim obozowisku, wydobył się z czarodziejskiego
gongu. Nie wiedziałam, kto mógłby używać takiego przyboru w tym miejscu.
ANDRE NORTON CZARODZIEJKA ZE ŚWIATA CZAROWNIC Przełożyła Ewa Witecka Tytuł oryginału: Sorceress of the Witch World
ROZDZIAŁ I Oddech Lodowego Smoka mroził Wzgórza. Był właśnie środek zimy i dobiegał końca rok, który nie okazał się łaskawy ani dla mnie, ani dla moich bliskich. To za rządów Lodowego Smoka poważnie zastanowiłam się nad przyszłością. Wiedziałam, co muszę zrobić, choć sprawiało mi to ból, by uchronić droższych mi nad życie braci przed Ciemnością, która mogła ich dosięgnąć za moim pośrednictwem. Jestem - a raczej byłam - Kaththeą z Domu Tregartha. Otrzymałam wykształcenie Czarownicy, jakkolwiek nigdy nie złożyłam przysięgi Strażniczki ani nie nosiłam Klejnotu, który ciężkim brzemieniem spoczywa na piersiach Mądrych Kobiet. Nauczyłam się wszystkiego, co i one umieją, lecz stało się to wbrew mojej woli. Jest nas troje, troje w razie potrzeby stających się jednością: Kyllan - wojownik, Kemoc - czarownik i jasnowidz, oraz ja, Kaththeą - Czarownica. Nasza matka nazwała nas tak w chwili, gdy przyszliśmy na świat, i staliśmy się takimi. Była niegdyś Strażniczką, ale siostry wyrzekły się jej, kiedy poślubiła Simona Tregartha, który przybył do Estcarpu przez jedną z Bram między światami. Nasz ojciec był niezwykłym człowiekiem. Nie tylko dobrze znał wojenne rzemiosło (i bardzo przysłużył się Estcarpowi, gdyż ta prastara kraina toczyła bój na śmierć i życie z drapieżnymi sąsiadami, Karstenem i Alizonem), lecz także władał jakąś cząstką Mocy czarodziejskiej. Tego zaś Mądre Kobiety nie mogły znieść u mężczyzny. Kiedy nasza matka, Jaelithe, poślubiła Simona i weszła do jego łoża, okazało się, że wcale nie utraciła czarodziejskich zdolności, jak wszyscy tego oczekiwali, ale raczej znalazła inną drogę prowadzącą do tego samego celu. Wzbudziło to gniew Strażniczek, które nigdy nie przyznały, że Jaelithe podważyła tradycję. Potrzebowały jednak jej pomocy, musiały z niej korzystać. Nasi rodzice wyruszyli przeciw niedobitkom Kolderu, demonom z innego świata, które tak długo zagrażały Estcarpowi. Odnaleźli źródło zła i je zniszczyli. Kolderczycy bowiem, podobnie jak nasz ojciec, nie pochodzili z naszego czasu i przestrzeni. Stworzyli własną Bramę, żeby sączyć przez nią truciznę do Estcarpu. W obliczu tych wspaniałych dokonań Mądre Kobiety nie odważyły się otwarcie wystąpić przeciw Domowi Tregartha, zachowały jednak urazę do naszej matki. Nie to, że wyszła za mąż, wzbudziło ich gniew, gdyż czuły tylko pogardę do towarzyszki, która pozwoliła, by uczucie wyrwało ją z ich grona. Natomiast nie mogły jej darować, że mimo odstępstwa pozostała Czarownicą.
Jak już powiedziałam, urodziliśmy się jednocześnie: ja przyszłam na świat ostatnia. Później nasza matka poważnie zaniemogła. Wtedy oddano nas pod opiekę Anghart, ciężko doświadczonej przez los kobiecie z ludu Sokolników. Ona obdarzyła nas miłością, której nie mogła nam dać matka. Co do ojca, to był tak przejęty chorobą małżonki, że przez te długie miesiące zupełnie go nie obchodziło nasze istnienie. Wydaje mi się, że w głębi duszy nigdy nam nie wybaczył cierpień, jakich przysporzyliśmy matce. Kiedy byliśmy dziećmi, bardzo rzadko widywaliśmy rodziców, ponieważ obowiązki trzymały ich w Południowej Stanicy. Simona mianowano Strażnikiem Granic i strzegł bezpieczeństwa Estcarpu, a Jaelithe mu pomagała jako polowa Czarownica i jego prawa ręka. My zaś mieszkaliśmy w ustronnym dworze, gdzie pani Loyse, dawna towarzyszka broni naszych rodziców, stworzyła nam domowe ognisko. Bardzo wcześnie zauważyliśmy, że mamy w sobie coś, czym różnimy się od innych: w pilnej potrzebie mogliśmy łączyć nasze umysły tak, że stawaliśmy się jedną istotą. I chociaż używaliśmy naszej Mocy jedynie w drobnych sprawach, nieświadomie rozwijaliśmy ją i umacnialiśmy. Instynktownie wiedzieliśmy też, że musimy całą rzecz zachować w tajemnicy. Nie poddano mnie, jak inne dziewczynki, testom mającym na celu wybranie kandydatek na Czarownice, gdyż matka zerwała wszelkie więzi z Radą Strażniczek. I zarówno ona, jak i Simon, czy dlatego, że wiedzieli o naszych zdolnościach, czy też z innego powodu, chronili nas, jak mogli, abyśmy nie ulegli sposobowi życia obowiązującemu w Estcarpie. Później nasz ojciec zaginął. Podczas jednego z niepewnych rozejmów w nie kończącej się wojnie wsiadł na sulkarski statek. Zamierzał zbadać pewne wyspy, na których zauważono jakąś podejrzaną działalność. I odtąd już nigdy go nie widziano ani o nim nie słyszano. Wkrótce potem Jaelithe przyjechała do naszego schronienia i po raz pierwszy wezwała Kyllana, Kemoca i mnie na prawdziwy test Mocy. Połączywszy swoją Moc z naszą rozpoczęła poszukiwania i zobaczyła Simona. Dysponując tak wątłymi wskazówkami wyruszyła, by go odnaleźć; my zaś zostaliśmy w Estfordzie. Kiedy Kyllan i Kemoc wstąpili do Straży Granicznej i pozostawili mnie samą. Mądre Kobiety zrobiły to, co z dawna planowały. Wysłały jedną z Czarownic do naszego dworu i zabrały mnie do Przybytku Mądrości. Przez kilka następnych lat byłam całkowicie odcięta od mojego świata i moich braci. Jednak w zamian pokazano mi inne światy, w sercach zaś ludzi obdarzonych zdolnościami podobnymi do moich rodzi się tak wielka żądza wiedzy, że z czasem przesłania wszystko inne. Podczas tych długich lat walczyłam ze sobą, żeby nie ulec pokusie i nie zaspokajać tego głodu; pozwoliło mi to zachować nieco swobody. Powiodło mi
się tak dobrze, że zdołałam nawiązać kontakt z Kemocem. Zanim Czarownice zmusiły mnie do złożenia ostatecznej przysięgi, moi bracia przybyli mnie uwolnić. Nie udałoby się nam zerwać nałożonych przez Radę więzów, gdyby nie to, że Czarownice gromadziły wówczas Moc, tak jak zgarnia się do ręki wszystkie nici osnowy. Zamierzały zadać druzgocący cios Karstenowi i skończyć z tym najgroźniejszym przeciwnikiem Estcarpu. Połączone siły woli skierowały na góry dzielące oba kraje: zmiażdżyły szczyty, wydźwignęły doliny, odwróciły bieg rzek. Nie mogły się więc nam przeciwstawić. Pojechaliśmy na wschód, w nieznane. Kemoc odkrył bowiem niezrozumiałą tajemnicę: bardzo dawno temu w umysłach ludzi ze Starej Rasy pojawiła się jakaś zapora przeciw wschodowi i przestał on dla nich istnieć. Stało się to w chwili, kiedy porzucili tenże wschód przybywając do Estcarpu. Przedarliśmy się przez wschodnie góry i znaleźliśmy się w Escore. Chcąc nas ocalić i zdobyć potrzebne wiadomości, rzuciłam czary i omal nie zgubiłam naszej dawnej ojczyzny. Albowiem w odległej przeszłości adepci ze Starej Rasy spustoszyli Escore w walce o władzę, uwalniając ogromne siły i Moce. Późniejsi twórcy i założyciele Estcarpu uciekli na zachód, zamieniając pozostawione za sobą graniczne góry w barierę nie do przebycia. Rzucając czary (wprawdzie nikłe w porównaniu z dokonaniami naszych przodków), obudziłam jednak uśpione siły i w Escore na nowo rozgorzał bój pomiędzy Dobrem i Złem. Sprzymierzyliśmy się z mieszkańcami Zielonej Doliny, pradawnym ludem, w którego żyłach płynęła również krew Starej Rasy. Nigdy nie stanęli oni po stronie Zła. Zmobilizowaliśmy nasze siły i rozesłaliśmy posłańców z mieczami wojny, aby wezwać wszystkie istoty dobrej woli do walki ze sługami Ciemności. Przybył wówczas człowiek, którego Lud Zielonych Przestworzy przyjął jak swego, należący do Starej Rasy wielmoża ze Wzgórz. W tajniki magii wprowadził go ostatni pozostały w Escore adept, który zachował neutralność. Dinzil był ambitny i miał naturę badacza. Kiedy na własną rękę rozpoczął badania, jeszcze nie pragnął władzy. Mieszkańcy Zielonej Doliny znali go od dawna i powitali z honorami. Dinzil umiał podobać się kobietom - i nie tylko podobać, jak sama mogę zaświadczyć. Ja, która dotychczas znałam tylko braci i przysyłanych przez naszego ojca gwardzistów, zaznałam nowego, innego smaku przyjaźni poznając wielmożę ze Wzgórz. I serce zabiło mi mocniej, kiedy po raz pierwszy spojrzałam na lego ogorzałą twarz. Dinzil też zaczął się do mnie zalecać, a robił to bardzo umiejętnie. Kyllan znalazł już dla siebie towarzyszkę życia, Dahaun, Panią Zielonych Przestworzy, Kemoc zaś jeszcze nie poznał miłości. Kyllan nie oparł dłoni na rękojeści
miecza, gdy uśmiechnęłam się do Dinzila. A niechęć Kemoca, oby mi to wybaczył, wzięłam za zazdrość, gdyż jedność naszej trójki mogła zostać rozbita. Później Kemoc zaginął w górach bez wieści. Jak podszeptu serca posłuchałam obietnicy Dinzila, że pomoże mi odnaleźć brata, i wyruszyliśmy oboje do Ciemnej Wieży. Obecnie, choćbym nie wiem jak się starała, nie mogę sobie przypomnieć, co tam się wydarzyło. Odnoszę wrażenie, jakby ktoś mokrą gąbką starł z mej pamięci dni, kiedy pomagałam Dinzilowi w czarach. I chociaż wciąż usiłuję przywołać tamte wspomnienia, tylko coraz większy ból ściska mi serce. Kemoc odnalazł mnie przy pomocy Kroganki imieniem Orsya, o czym opowiada w swojej części tej kroniki. Okazał nadludzką siłę i wytrzymałość, żeby wydostać mnie z siedziby sług Ciemności. Wówczas jednak byłam tak skażona złem, iż do końca stałam u boku Dinzila, pragnąc , skrzywdzić najbliższe memu sercu osoby. Kemoc wolałby raczej widzieć mnie martwą i, choć niewprawnie, poraził mnie za pomocą czarów. Od tej chwili byłam jak nowo narodzone niemowlę, gdyż całkowicie utraciłam zdobytą w życiu wiedzę. Początkowo zachowywałam się niczym małe dziecko i robiłam, co mi kazano, nie kierowałam się własną wolą czy pragnieniami. Taki stan rzeczy zadowalał mnie jakiś czas. Później zaczęły dręczyć mnie koszmarne sny. Nie pamiętałam ich po przebudzeniu; i to było całe szczęście, gdyż umysł normalnego człowieka by ich nie zniósł. Nawet niejasne wspomnienia sennych majaków budziły we mnie mdłości i przejmowały dreszczem tak, że leżałam na moim posłaniu we dworze Dahaun, bojąc się zasnąć. Zapomniałam o wszelkich zabezpieczeniach przeciw złu, utraciłam wszelkie umiejętności wyuczone w szkole Czarownic; byłam wobec zła bezbronna. Wydawało mi się, że stoję na śniegu nago, chłostana mroźnym wiatrem, ale zmagam się z czymś znacznie gorszym, ze smrodliwym powiewem Ciemności. Dahaun robiła, co mogła. Lecz potrafiła leczyć tylko umysł i ciało, a ja miałam chorą duszę. Kyllan i Kemoc siedzieli obok mnie, starając się odegnać Ciemność. Wysilano całą wiedzę Zielonej Doliny, żeby mnie ocalić. W chwilach przytomności rozumiałam niebezpieczeństwo i ogrom zagrożenia. Przecież mieszkańcy Doliny potrzebowali wszystkich zabezpieczeń, nie tylko materialnej broni, lecz także tarczy umysłów i ducha. Walka o mnie osłabiała ich fortyfikacje. Z czasem wydoroślałam, przestałam być beztroskim dzieckiem. Pojęłam, że te koszmarne sny to tylko zapowiedź tego, co mogło grozić zarówno mnie - jak i innym za
moim pośrednictwem. Zabrano mi bowiem całą wiedzę o życiu i coś obcego próbowało wypełnić powstałą lukę. Dlatego właśnie, choć już nie myślałam w narzucony mi przez Dinzila sposób, pozostałam wrogiem moich braci. Przecież mogłam stać się Bramą, przez którą dosięgnie ich zło. Poczekałam na chwilę, kiedy Kyllan i Kemoc udali się na naradę wojenną. Wysłałam wiadomość do Dahaun i Orsyi. Rozmawiałam z nimi otwarcie. Powiedziałam im, co należy zrobić dla dobra wszystkich, a może również i dla mnie samej. - Nie zaznam tu spokoju. - Nie zadałam pytania, lecz stwierdziłam bezsporny fakt. Wyczytałam z ich oczu, że się ze mną zgadzają, i dodałam: - Bardzo szybko zamieniam się w drzwi gotowe wpuścić tu Ciemność, która tylko czeka na dogodną okazję. Jestem groźniejszym przeciwnikiem niż jakikolwiek potwór krążący wokół waszych zabezpieczeń. Dahaun, jako Pani Zielonych Przestworzy władasz wielką Mocą i muszą cię słuchać wszystkie rośliny, zwierzęta i ptaki. Orsyo, ty także masz własną magię i sama mogę zaświadczyć, że nie można jej lekceważyć. Ale przysięgam wam, że to, co teraz usiłuje we mnie wejść, jest silniejsze od waszych połączonych Mocy. Jestem pusta - i mogą mną zawładnąć siły, o których wolałybyśmy nie myśleć. Dahaun skinęła głową. Poczułam ostry ból w sercu. Dobrze wiedziałam, że mówię prawdę. Jednak jakaś nikła cząstka mojej istoty rozpaczliwie czepiała się nadziei, że się mylę i że Dahaun powie mi o tym. Ona zaś zgodziła się z wyrokiem, któremu będę musiała się poddać. - Co chcesz zrobić? - zapytała Orsya. Przyszła do mnie prosto ze strumienia. Jej włosy schły tworząc srebrzysty obłok i krople wody błyszczały na perłowej skórze, lecz nie starła ich, gdyż dla Kroganów woda jest samym życiem. - Muszę stąd odejść… Dahaun pokręciła przecząco głową. - Poza zasięgiem naszych zabezpieczeń bardzo szybko spełni się to, czego się obawiasz. Zresztą Kyllan i Kemoc na to nie pozwolą. - Tak, to prawda - odparłam. - Ale jest jeszcze coś. Mogę powrócić do Estcarpu i znaleźć tam pomoc. Słyszałyście, że rozprawa z Karstenem obaliła władzę Rady Strażniczek. Wiele z nich umarło, nie mogąc długo utrzymać w sobie potrzebnej do ataku energii. Rządy Mądrych Kobiet w Estcarpie skończyły się. Teraz nasz dobry przyjaciel Koris rozstrzyga, czy trzeba zrobić to, czy tamto. Jeżeli żyją jeszcze wielkie Czarownice, mogą mnie uleczyć, a
Koris na pewno każe im to zrobić jak najszybciej. Pozwólcie mi wrócić do Estcarpu. Jestem przekonana, że wyzdrowieję i będę w stanie walczyć tutaj u waszego boku. Dahaun nie odpowiedziała od razu. Jej magia sprawia, że Pani Zielonych Przestworzy nigdy nie wygląda tak samo, lecz zawsze się zmienia. Czasami zdaje się należeć do Starej Rasy i ma ciemne włosy i jasną cerę, innym razem zaś jej włosy o barwie płomienia okalają ogorzałą twarz. Nie wiem, czy dzieje się tak z jej woli, czy też bezwiednie. Teraz wyglądała jak kobieta z mojej rasy. Z roztargnieniem odgarną z czoła pasmo włosów i zagryzła wargi. Wreszcie skinęła twierdząco głową. - Mogę rzucić czar - oświadczyła - czar, który umożliwi ci bezpieczną podróż aż do granicznych gór. Wędrując szybko, nie musisz obawiać się inwazji zła. Powinnaś jednak wesprzeć mój czar całą siłą woli. - Wiesz, że to zrobię - powiedziałam. - Teraz jednak musicie pomóc mi w innej sprawie, poprzeć mnie, kiedy powiadomię o swoich zamiarach Kyllana i Kemoca. Moi bracia wiedzą, że nic mi nie będzie groziło, gdy tylko dotrę do Korisa… Nowi przybysze z Estcarpu mówili nam, że nas szuka. Lecz Kyllan i Kemoc mimo to mogą próbować mnie zatrzymać. Dlatego powinnyśmy stanowczo zażądać ich zgody, a nawet obiecać, że wrócę, gdy tylko otrzymam nową psychiczną tarczę. - Ale czy na pewno tak się stanie? - zapytała Orsya. Nie wiem, czy choć trochę mi współczuła. Będąc we władzy Dinzila nie tylko wy siąpiłam przeciw niej, lecz także nastawałam na jej życie. Nie miała więc powodu, żeby mi dobrze życzyć. Jeśli jednak, jak przypuszczałam, była złączona w jedną istotę z Kemocem, mogła wyświadczyć mi tę przysługę przez wzgląd na niego. - Nie. Mogę zostać oczyszczona, wszelako nie odważę się tutaj wrócić - odpowiedziałam otwarcie. - I sądzisz, że zdołasz odbyć tę podróż? - Muszę. - Dobrze, opowiem się po twojej stronie. - I ja też - obiecała Dahaun. - Lecz oni będą chcieli pojechać z tobą. - Użyjcie waszych własnych czarów. Niech odprowadzą mnie do granicy, a później zmuście ich do powrotu. Nic już nie łączy ich z Estcarpem. Wiecie, że bez reszty oddali serca temu krajowi. - Myślę, że możemy to zrobić - zapewniła mnie Dahaun. - Kiedy chcesz wyruszyć? - Jak najszybciej. Jeśli ta walka zbyt mnie wyczerpie, utracicie mnie wcześniej, nim zdołacie się pozbyć.
- Mamy teraz Miesiąc Lodowego Smoka. Podróż przez góry będzie bardzo niebezpieczna. - Dahaun nie nakłaniała mnie do poniechania zamiaru, lecz szukała sposobu pokonania trudności. Mówiła dalej: - Valmund wiele razy przemierzył te szlaki, a przed niebezpieczeństwami ostrzegą cię bystre oczy Vorlonga i jego Vrangow. Czeka cię trudna droga, siostro. Nie bądź zbyt pewna siebie. - Nie jestem - zapewniłam ją. - Ale im wcześniej opuszczę Escore, tym wcześniej nasi bliscy będą bezpieczni! I tak to między sobą uzgodniłyśmy. A skoro uparłyśmy się w tej materii, jakże Kyllan i Kemoc mogli się nam przeciwstawić? Spierali się zawzięcie, wysuwali najróżniejsze argumenty, ale wykazałyśmy im niezbicie logikę naszych planów i wreszcie, wbrew sobie, musieli się zgodzić. Niejeden raz przysięgałam, że gdy tylko odzyskam zdrowie, wrócę z jedną z grup mieszkańców Estcarpu, którzy co jakiś czas dołączali do nas. Zawsze byliśmy uprzedzani o ich przybyciu przez strzegących przełęczy wartowników z Zielonego Ludu. Wartę pełnili zwiadowcy z Doliny, dawni Strażnicy Graniczni służący teraz pod rozkazami moich braci, Flannany, zielone ptaki Dahaun, których raporty tylko ona mogła zrozumieć, i - dość rzadko - jakiś waleczny Vrang, szerokoskrzydły łowca z wysokich szczytów. To właśnie jeden z Vrangów obrócił wniwecz nasz pierwotny plan, kiedy zameldował, że droga do przełęczy, przez którą przybyliśmy z Estcarpu, została zamknięta. Jakiś wysłannik lub wasal Ciemności rzucił na nią czar, którego nie należało atakować, tylko raczej unikać. Myślę, że słysząc to Kyllan i Kemoc ucieszyli się, uznali bowiem, iż w tej sytuacji zarzucimy plan podróży do Estcarpu. Lecz ja coraz częściej oblewałam się zimnym potem i krzyczałam przeraźliwie pod wpływem koszmarnych snów. Moi bracia zapewne wiedzieli, iż nie zdołam długo stawiać oporu sile, która chciała mną zawładnąć. Śmierć wtedy Powinna mi przypaść w udziale i zmusiłam ich, by mi to Przyrzekli pod przysięgą, której nie mogli złamać. Do Zielonej Doliny przywołano samego Vorlonga. Usadowił się na skale nieźle już porysowanej pazurami jego i Jego plemienia. Czerwony jaszczurczy łeb kontrastował z niebieskozielonymi piórami. Vorlong kręcił osadzoną na długiej szyi głową, przenosząc spojrzenie na każde z nas po kolei, podczas gdy Dahaun rozmawiała z nim za pomocą myśli. Początkowo nie chciał dać nawet cienia nadziei, aż wreszcie, po długim naleganiu, Dahaun wydobyła z niego stwierdzenie, że zwracając się dalej na północny wschód można ominąć znaną nam przełęcz i dotrzeć do wyżej położonego i trudniejszego przejścia. Obiecał przysłać skrzydlatego zwiadowcę. Prócz tego, z Zielonego Ludu zgłosił się na ochotnika ich najlepszy znawca gór, Valmund.
Lodowy Smok nie miał dostępu do Zielonej Doliny. Było tam nie chłodniej niż późną jesienią w Estcarpie. Lecz gdy minęliśmy Symbole Mocy chroniące ten niewielki zakątek Escore, zaatakowała nas zima. Wyruszyliśmy w piątkę na Renthanach, czworonożnych istotach, które nie były zwierzętami, ale naszymi towarzyszami broni. Dorównywały nam inteligencją, a może przewyższały nas odwagą i zaradnością. Kyllan prowadził, Kemoc jechał na prawo ode mnie, Valmund przez jakiś czas trzymał się z lewej. Z tyłu podążał Raknar z Estcarpu, który zgodził się towarzyszyć mi do końca podróży, gdyż zamierzał odszukać swoich wasali i przyprowadzić ich do Escore. Był znacznie od nas starszy i jeden z moich braci darzył go bezgranicznym zaufaniem. Poza umocnieniami Zielonej Doliny, kiedy Renthany wyrzucały śnieg spod kopyt, zauważyliśmy na niebie jakiś ciemny kształt. Kiedy zniżył lot, rozpoznaliśmy jednego z Vrangow, przewodnika obiecanego nam przez Vorlonga. Podróżowaliśmy za dnia, ponieważ słudzy Ciemności bardziej przyzwyczajeni są do nocy. Może siarczyste mrozy zatrzymały ich w legowiskach, choć bowiem usłyszeliśmy raz wycie zgrai polujących Wilkołaków, nie zobaczyliśmy ani ich, ani żadnych innych sług zła. Nasza droga wiła się jak wąż, gdyż omijaliśmy miejsca uznane przez Valmunda i zwiadowcę Vranga za niebezpieczne. Niektóre były jedynie zagajnikami lub kręgami menhirów. Tylko raz zobaczyliśmy posępny budynek, który sprawiał wrażenie nie tkniętego przez czas. Nie miał okien i wyglądał jak wielki klocek, położony na ziemi przez gigantyczną dłoń. Nie otaczał go śnieg, chociaż gdzie indziej tworzył głębokie zaspy połyskujące niczym diamenty w promieniach zimowego słońca. Wydawało się, że teren wokół niego był ciepły i to kamienne gmaszysko tkwiło w środku kwadratu parującej ziemi. Na noc schroniliśmy się w kręgu niebieskich menhirów, jednej z licznych enklaw bezpieczeństwa w Escore. Kiedy się ściemniło, wielkie głazy rozjarzyły się niebieskawą poświatą, która promieniowała na zewnątrz, a nie do wnętrza kręgu, jak gdyby jej zadaniem było oślepianie polujących w nocy drapieżników, osłonięcie nas przed ich wzrokiem. Starałam się nie spać i czuwać, żeby koszmarne sny nie sprowadziły na nas nieszczęścia. Byłam jednak zbyt zmęczona podróżą i zasnęłam. Przypuszczam, że w niebieskich menhirach kryje się lecznicza moc silniejsza niż medykamenty Dahaun. Nic mi się nie śniło tej nocy i obudziłam się wypoczęta, co nie zdarzyło się od dawna. Zjadłam z apetytem śniadanie i doszłam do wniosku, że postąpiłam właściwie i że może w podróży nie spotka nas żadna zła przygoda.
Następnego wieczoru nie zdołaliśmy znaleźć chronionego miejsca na obóz. Gdybym nadal władała Mocą, mogłabym otoczyć nas ochronnym czarem. Teraz jednak byłam bezbronna jak dziecko. Wprawdzie Valmund i jego pobratymiec doprowadzili nas do podnóża granicznych gór, ale nadal podążaliśmy na północny wschód, znacznie dalej, niż to było konieczne. Odpoczywaliśmy w miejscu, gdzie koślawe drzewa tworzyły gęsty baldachim, choć już dawno zrzuciły tegoroczne liście. Renthany uklękły, dając nam oparcie, kiedy spożyliśmy podróżne suchary, skąpo zapijając je winem z Zielonej Doliny, wymieszanym z wodą źródlaną. Vrang pofrunął na wybraną przez siebie skałę, a mężczyźni uzgodnili godziny warty. Znów walczyłam ze snem, biedząc, że bez wewnętrznych zabezpieczeń nie zdołam się oprzeć Ciemności. Nie myślałam o podróży przez góry i o przybyciu do Estcarpu. Zbyt dobrze widziałam bowiem oczami wyobraźni to, co mogło się wydarzyć pomiędzy obecna chwilą a momentem powrotu do kraju mego dzieciństwa… Zakutany w zieloną opończę Valmund siedział na lewo ode mnie. W mroku, ponieważ nie odważyliśmy się rozpalić ogniska, zauważyłam, że zwrócił głowę w stronę gór, chociaż zasłaniała mu je zapora z drzew i krzewów. W jego postawie dostrzegłam coś niepokojącego, zapytałam więc półgłosem: - Czy grozi nam coś złego? Valmund spojrzał na mnie i rzekł: - O tej porze w górach zawsze czyha jakieś niebezpieczeństwo. - Myśliwi? - Jacy? Niziny roiły się od przerażających niespodzianek. Jakie potwory mogły nas szukać w górach? - Nie, to sama ziemia - odparł. Ucieszyłam się, że nie próbował ukryć przede mną obaw. Niebezpieczeństwa, o których mówił, nie wydawały mi się tak groźne, jak dręczące mnie po nocach koszmary. Valmund ciągnął: - O tej porze spada wiele lawin śnieżnych, a są one bardzo niebezpieczne. Lawiny śnieżne - nie pomyślałam o nich. - Czy ta droga jest bardziej niebezpieczna od tej, którą przybyliśmy z Estcarpu? - zapytałam. - Nie wiem - odrzekł. - Nie znam tych stron. Ale musimy bardzo uważać. Zdrzemnęłam się tej nocy i znów moje obawy okazały się płonne. Nic mi się nie przyśniło, choć spałam w nie chronionym miejscu.
Rankiem, kiedy było już na tyle jasno, że mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę, Vrang podszedł do nas. Od świtu przeprowadzał zwiad nad szczytami i miał dla nas złe wieści. Znalazł przełęcz prowadzącą na zachód, ale będziemy musieli dotrzeć do niej pieszo, a to wymagało odpowiedniej zaprawy. Wielkim zakrzywionym szponem nakreślił mapę na śniegu, wskazując wszystkie niebezpieczne miejsca. Później znów poszybował w górę, żeby zbadać przestrzeń większą od tej, którą zdołamy przebyć w ciągu dnia. I tak oto rozpoczęliśmy przeprawę przez góry.
ROZDZIAŁ II Początkowo nasza droga nie była gorsza od znanych mi górskich szlaków, lecz po wschodzie słońca dotarliśmy do miejsca, gdzie wedle słów Vranga mieliśmy się rozstać z Renthanami i iść dalej pieszo. Stroma i niewygodna ścieżka ustąpiła miejsca czemuś w rodzaju nierównych schodów, dostępnych jedynie dla dwóch nóg, a nie dla czterech. Mężczyźni spakowali nasze skromne zapasy i wyciągnęli z podróżnych sakw liny oraz kołki o stalowych ostrzach którymi tylko Valmund umiał się dobrze posługiwać. On to właśnie objął prowadzenie. Rozpoczęliśmy wędrówkę, która miała się stać prawdziwym testem naszej wytrzymałości fizycznej. Wydawało mi się, że naprawdę szliśmy po schodach, nie ukształtowanych przez wiatr i niepogodę, lecz zbudowanych przez jakiś rozum. Budowniczy lub budowniczowie nie mogli być ludźmi takimi jak my. Stopnie okazały się za strome i zbyt krótkie. Zazwyczaj mogliśmy postawić na nich tylko czubek buta, a bardzo rzadko całą stopę. Nic innego nie wskazywało, że idziemy zniszczoną przez czas górską drogą. Od wspinaczki bolały nas nogi i krzyże. Na szczęście wiatr zwiał śnieg ze skraju schodów. Szliśmy więc tylko po nagiej skale i nie musieliśmy się dodatkowo narażać na poślizgnięcie. Schody zdawały się nie mieć końca. Początkowo prowadziły prosto w górę zbocza, wkrótce potem skręcały w lewo, biegnąc wzdłuż skalnej ściany. Umacniało mnie. to w przekonaniu, że były dziełem nieznanych istot. Wreszcie wywiodły nas na skraj płaskowyżu. Słońce, które oświetlało nas swymi promieniami przez całą drogę, teraz zniknęło za ołowianymi chmurami. Valmund stanął twarzą do wiatru rozdymając nozdrza, jakby węszył coś złego w jego podmuchach. Zaczął rozwijać linę, którą był przepasany, i układać ją w pierścienie. Widzieliśmy błysk haków umieszczonych w regularnych odstępach. - Zwiążemy się liną - oświadczył. - Na wypadek, gdyby zaskoczyła nas burza… - Odwrócił się i spojrzał przed siebie, szukając wzrokiem, jak przypuszczałam, schronienia przed nadciągającą nawałnicą. Wstrząsnął mną dreszcz. Mimo ciepłej odzieży ograniczającej swobodę ruchów wiatr wpił się we mnie lodowatymi szponami. Pośpiesznie wypełniliśmy polecenie Valmunda zaczepiając haki na przedzie pasów, które wszyscy nosiliśmy. Valmund stanął na czele, za nim Kyllan, później Kemoc, ja, i na końcu Raknar. Ja byłam najmniej zręczna ze wszystkich. Podczas wojny moi bracia i Raknar
pełnili służbę w górach Estcarpu i choć nie mieli zaprawy Valmunda, poznali wspinaczkę na tyle, żeby czuć się i poruszać swobodnie. Valmund wyruszył pierwszy, z okutym kijem w dłoni. Poszliśmy za nim w równych odstępach pilnując, by łącząca nas lina zwisała dość luźno. Chmury gromadziły się na niebie i chociaż jeszcze nie padał śnieg, z trudem dostrzegaliśmy przeciwległy kraniec płaskowyżu. A Vrang wciąż nie wracał i nie mieliśmy pojęcia, co jest przed nami. Zielony Mąż zaczął ostukiwać kijem drogę przed sobą, jak gdyby obawiał się, że pod niewinnie wyglądającą powierzchnią może się kryć jakaś pułapka. Przy potężniejącym mroźnym wietrze nie robił tego tak szybko, jak bym pragnęła. Podobnie jak wspinaczka po skalnych schodach zdawała się nie mieć końca, tak nasza obecna wędrówka stała się mozolnym marszem ku celowi odległemu o wiele godzin lub dni podróży. Czas stracił wszelkie znaczenie. Jeżeli nie padał śnieg, to wiatr rwał zaspy, odgradzając nas od świata wielkimi białymi zasłonami. Wydało mi się, iż Valmund stał się niewidomym przewodnikiem ślepców i że równie dobrze mogliśmy spaść w przepaść, jak znaleźć bezpieczną drogę. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie nawis skalny osłonił nas przed wiadrem i śniegiem. Tam moi towarzysze podróży naradzali się, czy powinniśmy iść dalej, czy też spróbować przeczekać burzę, której tak obawiał się Valmund. Zimne powietrze tak parzyło mi krtań i płuca, jak gdybym wdychała ogień. Drżałam na całym ciele ze zmęczenia i obawiałam się, że jeśli nasz przewodnik da nam znak do dalszej drogi, nie zdołam zrobić nawet kroku. Tak bardzo zaabsorbowała mnie utrata sił, że dowiedziałam się o powrocie Vranga dopiero wtedy, kiedy dobiegło mnie jego głośne krakanie. Skrzydlaty zwiadowca z trudem wszedł pod nawis skalny: z dala od swego żywiołu - dużych wysokości - stawał się bardzo niezdarny. Otrząsnął się energicznie, rozrzucając na wszystkie strony wilgotny śnieg, po czym przykucnął przed Valmundem, jakby w tej pozycji zamierzał spędzić dłuższą chwilę. Zrozumiałam, że dzisiaj już dalej nie pójdziemy i z ulgą usiadłam, opierając się plecami o skałę, obok której przedtem stałam. Nie rozpaliliśmy ogniska, gdyż nie mieliśmy drew. Pomyślałam, że możemy zamarznąć na mroźnym wietrze, który smagał nas od czasu do czasu. Valmund i na to znalazł radę. Wyjął z sakwy kwadratowy kawałek tkaniny, który wydawał się nie większy od dłoni. Tymczasem w miarę rozkładania tkanina zaczęła rosnąć, aż zamieniła się w duży puszysty koc. Okryliśmy się nim i przytuliliśmy do siebie. Emanowało z niego ciepło i wreszcie
przestałam drżeć z zimna, podobnie jak moi towarzysze podróży. Nawet Vrang wsunął się pod skraj koca i w tym miejscu powstało spore wybrzuszenie. Wprawdzie dziwny koc muskający mi policzki przypominał w dotyku zbite pierze, lecz był sprężysty jak mech. Kiedy zapytałam o to Valmunda, wyjaśnił mi, że istotnie koc ten powstał z mchu przetworzonego przez czerwie. Snuły one nici, z których budowały sobie miękkie domki. Leśni ludzie od dawna udomowili te robaki, zapewniając im schronienie i pożywienie, i z utkanych przez nie niewielkich skrawków materii wytwarzali podróżne koce. Do wyrobu jednego koca potrzebowali setek maleńkich tkaczy i trwało to wiele lat. Dlatego takich koców było niewiele i zaliczano je do skarbów Zielonej Doliny. Słyszałam rozmowę, którą prowadzili moi towarzysze podróży, lecz niebawem ich głosy zamieniły się w monotonne brzęczenie. Zdrzemnęłam się nawet nie próbując walczyć ze snem. Wszystkie strachy gdzieś zniknęły. Nie byłam już Kaththeą, która w każdej chwili mogła stać się zdobyczą sił Ciemności, tylko ciałem tak bardzo potrzebującym wypoczynku, iż sprawiało mi to dotkliwy ból. Śniłam, ale nie dręczył mnie żaden z koszmarów, z których budziłam się z krzykiem. Przyśnił mi się dziwny sen, równie wyraźny jak owe majaki. Wydawało mi się, że leżałam bezpiecznie pod kocem, otoczona zewsząd przez obrońców, obserwując leniwie szalejącą na zewnątrz nawałnicę. Ze śnieżnego kłębowiska wysunął się srebrzysty sznur, który zawisł tuż nad nami. We śnie wiedziałam, iż jest to wysłannik innego umysłu władającego Mocą. Nie wydał mi się zły, lecz jedynie odmienny od znanych mi. Koniec tego srebrzystego promienia lub sznura kołysał się w przód i w tył, aż wreszcie dotarł do mnie i zawisł nieruchomo na jakiś czas. Dopiero wtedy ogarnął mnie niepokój. Kiedy jednak uruchomiłam to swoje wątłe zabezpieczenie, jakim jeszcze dysponowałam, sznur znikł. Zamrugałam oczami zdając sobie sprawę, że właśnie się obudziłam, chociaż tak jak w moim śnie wszyscy leżeliśmy pod kocem, a wokół nas szalała śnieżna zawierucha. Nie powiedziałam nic braciom, lecz w głębi ducha postanowiłam nakłonić ich do jeszcze większego wysiłku, żebyśmy przebyli góry jak najszybciej. Zdecydowałam też, że jeśli podczas wspinaczki poczuję dotknięcie prawdziwego zła raczej odczepię się od liny i w ten sposób rozwiążę wszystkie swoje problemy, niż pociągnę ich za sobą w Ciemność. Resztę dnia i noc spędziliśmy w zacisznej kryjówce. Następnego dnia rano niebo było bezchmurne. Vrang uniósł się w powietrze i po jakimś czasie wrócił z wieścią, że burza ucichła. Posililiśmy się więc i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie napotkaliśmy już skalnych schodów. Wspinaliśmy się po stromych ścianach l ub pełzliśmy wzdłuż krawędzi. Przez cały czas Valmund badał wzrokiem skały nad nami tak uważnie, iż jego niepokój udzielił się przynajmniej mnie, chociaż nie wiedziałam, czego się obawiał, chyba że myślał o lawinach. W południe zatrzymaliśmy się na półce skalnej szerszej od tych, którymi dotąd szliśmy, i przykucnęliśmy, by się napić i posilić. Valmund poinformował nas, że znajdujemy się w niewielkiej odległości od przełęczy. Oświadczył też, że za jakieś dwie godziny będziemy mieli za sobą najtrudniejszy odcinek podróży, kiedy zejdziemy w dół zbocza, by jeszcze raz podążyć na wschód. Nieco odprężeni, zjedliśmy podróżne suchary i napiliśmy się orzeźwiającego wina z Zielonej Doliny. Przebyliśmy przełęcz w wyznaczonym przez Valmunda czasie i schodziliśmy już w dół ścieżką znacznie wygodniejszą niż poprzednie, kiedy nasz przewodnik kazał nam się zatrzymać. Zbadał węzły na łączącej nas linie i dał znak, że musi je na nowo zawiązać. Czekaliśmy w spokoju. Valmund zdjął podróżną sakwę i właśnie wtedy nadeszło niebezpieczeństwo, które przewidział. Usłyszałam tylko huk. Instynktownie cofnęłam się, chcąc uciec - ale nie wiedziałam przed czym. A później zostałam Porwana, pogrzebana i straciłam przytomność. Było bardzo ciemno, zimno i jakiś ciężar spoczywał na mnie. Nie mogłam poruszyć ani rękami, ani nogami, kiedy Półprzytomnie próbowałam zrzucić z siebie owo brzemię. Tylko głowę, szyję i kawałek ramienia miałam wolne; leżałam na plecach. Wokół mnie panowały ciemności. Co się stało? W jednej chwili staliśmy na zboczu nieco poniżej przełęczy, a w następnej byłam uwięziona w tym miejscu. W oszołomieniu nie mogłam skojarzyć obu tych zdarzeń. Spróbowałam poruszyć palcami ręki, którą tylko w części przygniatało śnieżne brzemię, i okazało się, że mogę to zrobić, choć z wielkim trudem. Później chronioną przez rękawiczkę dłonią obmacałam przestrzeń wokół głowy. Uderzyłam boleśnie zdrętwiałą ręką w jakąś twardą powierzchnię, którą uznałam za skałę. Nic nie widziałam w gęstym mroku, mogłam tylko czuć i zmysł dotyku powiedział mi bardzo niewiele - że leżę zanurzona w śniegu, rękę zaś, ramię i głowę skrywa szczelina skalna. To mnie uratowało przed zmiażdżeniem przez ciężar przygniatający resztę mojego ciała. Nie mogłam się z tym pogodzić i w przerażeniu zaczęłam gwałtownie odgarniać śnieg wolną ręką, zasypując nim twarz. Zrozumiałam, że postępując tak mogę sprowadzić na siebie nieszczęście, przed którym uchroniła mnie szczelina skalna.
Zaczęłam więc powoli odgarniać śnieg w dół ciała. Spostrzegłam jednak, że byłam zbyt dokładnie zasypana. Moje wysiłki wcale nie zmniejszały przygniatającego mnie brzemienia. Aż wreszcie wyczerpana, spocona, zaniechałam daremnego trudu. Leżałam dysząc ciężko i po raz pierwszy usiłowałam opanować strach. To lawina porwała nas ze sobą w dół zbocza i zasypała nas… mnie. Może teraz rozkopują śnieg starając się mnie odnaleźć! A może wszystkich… Gwałtownie i zdecydowanie odpędziłam tę myśl. Nie odważyłam się przypuszczać, że przypadkowe zagłębienie w skale ocaliło tylko mnie. Muszę myśleć, że inni żyją. Teraz bardziej niż kiedykolwiek żałowałam utraconej łączności myślowej z moimi braćmi. Odebrano mi ją wraz z talentem Czarownicy, aby ukarać mnie za to, że przyłączyłam się do sił Ciemności. A może jednak…? Zamknęłam oczy i spróbowałam, jak kiedyś, odszukać Kyllana i Kemoca, złączyć się z nimi w jedną istotę. Wydało mi się wtedy, że mam przed oczami zwój manuskryptu, na którym widnieją wypisane jasno słowa w nie znanym mi języku; wiedziałam, że ich odczytanie może być dla mnie sprawą życia lub śmierci. Życia lub śmierci… Przypuśćmy, że Kyllan, Kemoc i pozostali towarzysze podróży przeżyli; przypuśćmy, że lepiej by było dla nich, aby mnie teraz nie znaleźli. Lecz w każdym z nas tli się uparcie pragnienie życia, które nie pozwala nam poddać się bez walki. Przedtem myślałam, że bez lęku rzucę się w objęcia śmierci, jeśli zajdzie taka potrzeba. Teraz jednak zastanowiłam się, czy istotnie mogłabym to zrobić. Próbowałam skupić uwagę na moich braciach, na potrzebie porozumienia z nimi. Kemoc… jeśli miałam zawęzić telepatyczne pasmo, wybrałabym Kemoca, który zawsze był ze mną mocniej związany. Oczami wyobraźni ujrzałam jego twarz i ku niemu skierowałam resztki energii, usiłując do niego dotrzeć. Daremnie. Zrobiło mi się zimno, ale nie od śniegu, który więził moje ciało. Kemoc… może starałam się porozumieć z umarłym?! Wobec tego pozostał mi Kyllan. Przywołałam w pamięci twarz mojego starszego brata, szukałam jego umysłu… Jednak i tym razem nic nie znalazłam. To utrata Mocy, powiedziałam sobie, oni żyją! Udowodnię to, muszę to udowodnić! - więc równie intensywnie pomyślałam o Valmundzie, albo przynajmniej taką miałam nadzieję, a później o Raknarze. I nic. Vrang! Na pewno się uratował! Po raz pierwszy zabłysła mi iskierka nadziei. Czemu nie próbowałam porozumieć się z Vrangiem? Lecz ta istota miała inny system mózgowy: czy
uda mi się nawiązać z nim łączność, skoro nie powiodło mi się z ludźmi? Zaczęłam szukać Vranga tak jak wcześniej tamtych. Miałam przed oczami obraz czerwonej głowy kołyszącej się nad tułowiem porośniętym szaroniebieskimi piórami. Później… dotknęłam! Znalazłam telepatyczne pasmo, które nie było ludzkie; Vrang… To musi być znajomy Vrang! Zawołałam głośno i ogłuszył mnie dźwięk własnego głosu w chroniącej mnie niewielkiej szczelinie. Vrang! Nie zdołałam jednak utrzymać się w tym paśmie dostatecznie długo, żeby nadać jakąś konkretną wiadomość. Wciąż falowało w dół i w górę, tak że dotykałam go myślową sondą tylko od czasu do czasu. Stawało się coraz silniejsze. Nie wątpiłam już, że Vrang szukał nas gdzieś w pobliżu. Podwoiłam wysiłki, aby przekazać zrozumiałe posłanie. Falowanie pasma komunikacyjnego początkowo mnie zirytowało, a później przeraziło. Przecież kiedy dotrę do umysłu tej inteligentnej istoty, ta z pewnością postara się mnie umiejscowić. Lecz jak dotąd Vrang tego nie zrobił. Może tylko ja mam świadomość kontaktu? Czy uda mi się zaprowadzić Vranga do miejsca, gdzie się znajduję? I jak długo jeszcze zdołam utrzymać telepatyczną więź? Dyszałam ciężko. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że mam trudności z oddychaniem. Czy zrzuciłam na siebie za dużo śniegu, kiedy próbowałam się uwolnić? A może ta skalna szczelina zawierała ograniczoną ilość powietrza i jego zapasy zaczęły się już wyczerpywać? Vrang! Obraz w moim umyśle znikł i inny zajął jego miejsce. A widok tego stworu tak mnie zaskoczył, że straciłam kontakt z umysłem Vranga. Nie zobaczyłam ptakojaszczura, lecz porośnięte sierścią stworzenie o długim pysku i ostrych uszach, szare lub białe jak śnieg wokół mnie, z podłużnymi oczami o barwie bursztynu. Wilkołak! Zgotowałam sobie gorszy los niż śmierć pod zwałami śniegu. Lepiej udusić się tutaj, niż żeby uwolnił mnie stwór lub stwory, które mnie teraz szukają! Całą siłą woli zmusiłam się do czegoś w rodzaju snu, zatarcia aktywności umysłu, starałam się być niczym, nie myśleć, nie wzywać. Nawet za cenę śmierci nie chciałam dopuścić, by znalazły mnie Wilkołaki. Tak dobrze mi poszło, a może powietrze stało się tak ciężkie, że pogrążyłam się w upragnionym mroku. Lecz nie dane mi było wtedy umrzeć. Poczułam na twarzy prąd powietrza. Moje ciało, zdradziwszy mnie, zareagowało. Nie chciałam jednak otworzyć oczu. Jeżeli mnie uwolnią, istniała szansa, nikła szansa, że uwierzą, iż odkopali zwłoki i zostawią mnie. Bardzo nikła szansa, ale tylko ona mi pozostała po utracie Mocy.
Później, blisko, za blisko, rozległo się ujadanie. Był to jakiś pośredni dźwięk między wyciem a szczekaniem. Usłyszałam węszenie, poczułam ostry zwierzęcy odór. Coś chwyciło za kaftan tuż przy szyi i poczęło mnie ciągnąć, Starałam się udawać bezwładną, martwą. Nieznany stwór puścił mnie. Znów poczułam, że obwąchuje mi twarz. Czy wiedział, że żyję? Obawiałam się, że tak. Wydało mi się, że w oddali coś się poruszało. Czy mogę mieć nadzieję - czy zdołam uciec? Z trudem uniosłam powieki i blask poraził mi oczy. Za długo przebywałam w mroku. Było to światło słoneczne i przez pewien czas nie mogłam się do niego przyzwyczaić. A później jakiś kształt znalazł się w moim polu widzenia. Nie miałam cienia wątpliwości, że odkopał mnie Wilkołak. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że wprawdzie przycupnięta obok mnie istota nieco przypominała kształtem wilkołaka, lecz była zwierzęciem. Nie miała szarej sierści, ale kremowobiałą, a jej uszy, cztery mocne łapy i długa pręga sierści ciągnąca się wzdłuż kręgosłupa aż po koniuszek ogona połyskiwały brązem. Najbardziej zaskoczył mnie widok obroży na szyi zwierzęcia, szerokiej, rzucającej barwne refleksy, jak gdyby ozdobiono ją drogimi kamieniami. Kiedy tak się przyglądałam, zwierzę siadło odwróciwszy nieco głowę, zdając się na kogoś czekać. Rozwarło lekko pysk i widziałam długie kły i czerwony język. Odkopało mnie zwierzę, a nie człowiek - wilk. Zwierzę, które służyło ludziom, gdyż w przeciwnym razie nie nosiłoby obroży. Uspokoiłam się trochę. Jednak w Escore nie wolno uznać czegoś za nieszkodliwe tylko z tej racji, że jest zwyczajne i dobrze znane. Jeśli chce się przeżyć, trzeba mieć się na baczności. Powoli, bardzo powoli odwróciłam głowę. Zobaczyłam górę śniegu, nie tyle pozostałość lawiny, ile zaspę usypaną przez zwierzę, które mnie odkopało. Był dzień, nie wiedziałam jednak, czy ten sam, w którym przebyliśmy przełęcz. W jakiś sposób odgadłam, że tak nie było. Słońce jasno świeciło, tak jasno, że aż rozbolały mnie oczy i odruchowo je zamknęłam. Nie dojrzałam śladów, które by świadczyły, że wykopano ze zwałów śniegu kogoś jeszcze prócz mnie. A teraz, kiedy zamierzałam zmusić się do ponownego otwarcia oczu, usłyszałam, że zwierzę jeszcze raz zaniosło się ujadaniem wzywając (byłam pewna, że wzywało) swego pana lub towarzysza. Tym razem odpowiedział mu przeciągły gwizd, na który pies zareagował serią ostrych szczęknięć. Odwrócił teraz ode mnie głowę. Resztką sił odepchnęłam się od ziemi. Chciałam spotkać się z nieznajomym stojąc. O ile zdołam powstać.
Pies jakby nie zauważał moich wysiłków. Odbiegł ode mnie, rozrzucając na wszystkie strony wilgotny śnieg. Uklękłam tak szybko, jak tylko mogłam, a później niepewnie wstałam, bojąc się zrobić nawet krok, żeby znów nie upaść. Pies, nie oglądając się, nadal brnął w śniegu. Teraz! Balansując ostrożnie, odwróciłam się powoli, bardzo powoli, szukając jakiegoś śladu, który by świadczył, że nie tylko ja ocalałam. A później chwiejnym krokiem podeszłam do białego kopca, osunęłam się na kolana i zaczęłam odgarniać i rozkopywać śnieg, aby odnaleźć sakwę, którą Valmund zdjął na kilka chwil przed katastrofą. Myślę, że się wtedy rozpłakałam, łzy przesłoniły mi oczy. Pozostałam tak na kolanach, nie mając sił wstać. Oparłam ręce o sakwę, jak gdyby była kotwicą, jedynym bezpiecznym miejscem w świecie, który oszalał. I w takiej pozie znaleźli mnie pies i jego pan. Zwierzę warknęło, lecz nie miałabym dość sił, żeby podnieść broń, nawet gdyby znajdowała się w sakwie. Popatrzyłam załzawionymi oczami na mężczyznę brnącego przez sięgający mu do kolan śnieg. Miał ludzkie ciało. Przynajmniej nie odnalazł mnie jeden z potworów gnieżdżących się w ciemnych zakątkach Escore. Jego rysy nie wskazywały na przynależność do Starej Rasy. Ubrany był w futrzany strój, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. Szeroki, wysadzany drogimi kamieniami pas przytrzymywał obszerną tunikę. Kaptur ozdobiony na brzegu wąskim paskiem futra o długim zielonkawym włosie zsunął mu się z głowy, odsłaniając jego własne rude włosy. Brwi i rzęsy miał czarne, a skórę ciemnobrązową. Barwa włosów tak nie pasowała do jego wyglądu, że mogłabym uwierzyć, iż nosi perukę. Nieznajomy miał twarz szeroką, nie podłużną i szczupłą jak ludzie ze Starej Rasy, płaski nos o bardzo szerokich nozdrzach i grube wargi. Teraz przemówił wypowiadając kilka niezrozumiałych słów, z których tylko nieliczne przypominały mowę mieszkańców Zielonej Doliny, nieco inną od tej, którą posługiwaliśmy się w Estcarpie. - Oni… - Pochyliłam się do przodu, przenosząc ciężar ciała na ręce wpijające się w sakwę Valmunda. - Pomocy… znajdź… tamtych. - Użyłam prostych słów, rozdzielając je. Miałam nadzieję, że mnie zrozumie. Lecz nieznajomy stał z wyciągniętą w stronę psa ręką, jakby chciał go powstrzymać. Kiedy tak stali obok siebie, mogłam należycie ocenić, jak wielkie było zwierzę. - Tamci! - powtórzyłam. Musiał mnie zrozumieć. Jeśli ja przeżyłam, oni także mogli ocaleć. Wtedy przypomniałam sobie o łączącej nas linie i po omacku próbowałam ją odnaleźć. Na pewno zaprowadzi do Kemoca, który szedł przede mną.
Nie znalazłam jednak nic poza dziurą w kaftanie w miejscu, gdzie ogromna siła wyrwała hak. - Tamci! - wrzasnęłam. Poczołgałam się do zwałów śniegu, między którymi wystawały skały teraz odsłonięte przez lawinę. Zaczęłam kopać mając nadzieję, że nieznajomy, który najwyraźniej nie rozumiał, co do niego mówiłam, pójdzie za moim przykładem. Ostre szarpnięcie omal nie przewróciło mnie znów na plecy. Pies wbił zęby w mój kaftan na ramieniu i zaczął mnie ciągnąć do swego pana. W owej chwili nie miałam dość sił, żeby stawić opór. Mężczyzna ani nie zbliżył się do mnie, ani nie pomógł zwierzęciu. Nie odezwał się też, tylko stał bez ruchu przyglądając się, jakby jego ingerencja nie była potrzebna. Pies warknął. Nie obroniłabym się przed nim, nawet gdybym miała broń. Ostatnie szarpnięcie i przewróciłam się na bok z dala od miejsca, gdzie próbowałam kopać wśród pozostałości lawiny. Znów zabrzmiał przeciągły gwizd. Odpowiedziało nam dalekie ujadanie. Stojący obok i warczący głucho pies nie zareagował. Później nieznajomy mężczyzna podszedł do mnie. Nie dotknął jednak, tylko stał i na coś czekał. Wreszcie zbliżyły się kościane sanie ciągnięte przez dwa psy w obrożach, do których przymocowano grube rzemienie. Pies, który mnie odnalazł, przestał warczeć i skierował się ku saniom. Zatrzymał się przed parą psów, jakby czekał, aż i jego się zaprzęgnie. Następnie jego pan chwycił mnie mocno za ramię, ciągnąc z ogromną siłą, i postawił na nogi. Próbowałam się uwolnić. - Nie! Tamci - powiedziałam mu prosto w twarz. - Znajdź - innych. Zobaczyłam, że podniósł rękę, lecz zdumienie mnie nie opuszczało, nawet gdy ręka zbliżyła się do mojej szczęki. Poczułam straszny ból i straciłam przytomność.
ROZDZIAŁ III Bolało mnie całe ciało. Co jakiś czas odczuwałam wstrząsy i wtedy głuchy ból zamieniał się w prawdziwe męczarnie. Leżałam na jakiejś kołyszącej się, przechylającej powierzchni, która nigdy nie stała spokojnie, lecz swoim ciągłym ruchem powiększała mój ból. Otworzyłam oczy. Przede mną, po śniegu iskrzącym się w promieniach słońca i powodującym łzawienie, biegły trzy psy. Leżałam na ciągniętych przez nie saniach. Chciałam usiąść, ale przekonałam się, że miałam związane ręce i nogi, a całe ciało prócz tego krępował skórzany kaftan przywiązany do sań. Być może ten kaftan miał ogrzewać mnie i strzec przed wypadnięciem z sań, ale wówczas widziałam w nim tylko przeszkodę dzielącą mnie od wolności. Estcarpiańskie sanie były znacznie cięższe i ciągnęły je konie. Do tych zaprzężono psy i mknęły z fantastyczną szybkością. I jeszcze jedno: podróżowaliśmy w ciszy. Nie pobrzękiwała uprząż, nie dzwoniły dzwoneczki, które u nas zawieszano na uprzęży i na saniach. Było coś przerażającego w tym bezdźwięcznym locie. Z wolna powracała mi jasność myśli. Ból skoncentrował się w mojej głowie i to, w połączeniu z szokiem wywołanym lawiną, bardzo utrudniało mi jakiekolwiek planowanie. Walczyłam z więzami raczej instynktownie niż z rozmysłem. Wreszcie przestałam się szamotać. Przymrużywszy oczy, gdyż raził mnie blask słońca, znosząc cierpliwie ból i niewygodną pozycję, zaczęłam się zastanawiać nad tym. co się stało. Pamiętałam wszystko do chwili, kiedy uderzył mnie nieznajomy mężczyzna. Zrozumiałam, że nie potraktował mnie, jak uratowaną z katastrofy kobietę z innego plemienia. lecz jako brankę, i że jechaliśmy do jego domu lub obozu. Cała moja wiedza o Escore, a zdawałam sobie sprawę, że wiem niewiele, wywodziła się z niejasnych pogłosek i legend (albowiem nawet mieszkańcy Zielonej Doliny nie oddalali się zbytnio od swej siedziby). Nigdy jednak nie słyszałam ani o takich ludziach, ani o takich psach. Nie widziałam teraz mężczyzny, który mnie pojmał, ale doszłam do wniosku, że musiał siedzieć w tyle sań. A może dla pewności wysłał mnie pod opieką czworonożnych sług, sam zaś wrócił, by szukać innych rozbitków. Innych rozbitków! Wciągnęłam głęboko powietrze do płuc, i to także sprawiło mi ból. Kyllan… Kemoc… Jak tonący brzytwy uchwyciłam się tej ostatniej nadziei: naszą trójkę łączyła tak silna więź, że żadne z nas nie mogło odejść z tego świata bez wiedzy pozostałych. Chociaż
utraciłam dar władania Mocą, tak bardzo pragnęłam odnaleźć braci, że nie wierzyłam w ich śmierć. A jeśli żyli… Znowu zaczęłam szamotać się w więzach. Nadaremnie. W pewnej chwili tak mocno uderzyłam głową o obudowę sań, że o mało nie zemdlałam z bólu. Teraz… teraz muszę pokonać strach, muszę odzyskać zimną krew i przytomność umysłu. Wśród Mądrych Kobiet podlegałam tak surowej dyscyplinie, jakiej nie wymaga się nawet od żołnierzy. Sięgnęłam teraz po resztki tej dyscypliny, by stała się dla mnie tarczą, Nie zdołam przyjść braciom z pomocą, której może potrzebują, jeżeli nie odzyskam wolności. Jako krnąbrna branka, wymagająca przez cały czas nadzoru, zniweczę wszelkie szansę na sukces. Bardzo mało wiedziałam o mężczyźnie, który mnie pojmał, i o roli, jaką powinnam odegrać, żeby go przechytrzyć. Muszę udawać zastraszoną kobietę, którą siłą zmusił do posłuszeństwa. Będzie to niezmiernie trudne dla kobiety ze Starej Rasy, a zwłaszcza dla mieszkanki Estcarpu, gdzie Czarownice od dawna uważały się za coś lepszego od mężczyzn. Muszę wydawać się słabsza i bardziej uległa, niż jestem naprawdę. Leżałam więc bez ruchu w saniach, obserwując psy i starając się skupić myśli. Gdybym tak jak niegdyś mogła odwołać się do Mocy, odzyskałabym wolność tuż po przebudzeniu, nie wątpiłam bowiem, że zdołałabym podporządkować sobie zarówno psy, jak i ich pana. Czułam się jak zdrowy człowiek, który nagle spostrzegł, iż jest kaleką, a czeka go długa i niebezpieczna droga. Psy zatrzymywały się dwukrotnie i siadały na śniegu, dysząc ciężko. Kiedy zrobiły to po raz drugi, ich pan zbliżył się, żeby mi się przyjrzeć. Ostrzegł mnie skrzyp śniegu pod jego stopami. Zamknęłam więc oczy udając, najlepiej jak potrafiłam, zupełną utratę przytomności. Ośmieliłam się rozejrzeć dopiero wtedy, gdy psy ruszyły w dalszą drogę. Dostrzegłam wtedy na śniegu ślady innych sań. Zbliżaliśmy się do celu. Teraz bardziej niż kiedykolwiek musiałam się skupić na roli, jaką zamierzałam odegrać - roli przerażonej branki. Im dłużej zdołam udawać nieprzytomną, tym więcej dowiem się o tych ludziach. Z licznych śladów wywnioskowałam, iż mężczyzna, który mnie pojmał, nie był sam, lecz miał wielu towarzyszy. Psy zbiegły po zboczu w dolinę, gdzie ciemne sylwetki drzew ostro odcinały się na tle bieli śniegu, chociaż słońce już zaszło, pozostawiwszy na niebie kilka jasnych smug. Schronienie, do którego zmierzaliśmy, ukryte było wśród drzew; dostrzegłam też płomienie kilku ognisk. Z oddali dobiegło mnie wycie, na które donośnie odpowiedziały psy ciągnące sanie ze mną.
Patrząc spod przymrużonych powiek zorientowałam się, że był to obóz, a nie stała siedziba, jak u mieszkańców Zielonej Doliny. Wprawdzie między drzewami panował już mrok, ale mimo to rozróżniałam namioty, ustawione tak pomysłowo, że pnie drzew stały się częścią ich konstrukcji. Przypomniałam sobie opowieść Kemoca o Mchowych Niewiastach. Ściany ich domów tworzyły kobierce z mchu zwieszające się z konarów prastarych drzew. Te ściany nie były z mchu, lecz ze skór pociętych na rzemienie i splecionych w większe płachty, giętkie i łatwe w użyciu. Ustawiono je i umocowano w taki sposób, że tworzyły izby o nieregularnych kształtach, każda wokół jakiegoś drzewa. Ognisko paliło się przed wejściem, a nie w środku. Sprzed każdego namiotu oszczekiwały nas wściekle dwa, trzy lub cztery podobne do wilków psy. Na zewnątrz powychodzili ludzie chcąc poznać przyczynę tego harmidru. O ile mogłam się zorientować w półmroku, wszyscy tak bardzo przypominali rysami twarzy, barwą skóry i włosów mężczyznę, który mnie pojmał, że sprawiali wrażenie bliskich krewnych, a nie członków plemienia czy klanu. Kiedy sanie zatrzymały się na skraju lasu, mieszkańcy obozu otoczyli je ciasnym kręgiem, ja zaś ze wszelkich sił udawałam nieprzytomną. Czyjeś ręce ściągnęły ze mnie nakrycie podczas jazdy będące częścią więzów, uniosły mnie i zaniosły do wnętrza, gdzie zapachy gotującej się strawy walczyły o lepsze z odorem świeżych skór, psów i obcych ciał. Położono mnie na stosie czegoś, co wprawdzie ugięło się na tyle, by ulżyć memu obolałemu ciału, lecz nie oszczędziło mi dodatkowego bólu. Usłyszałam rozmowę, której nie rozumiałam, odwrócono mnie, poczułam ciepło i nawet przez zamknięte powieki dostrzegłam światło, kiedy zbliżono mi do twarzy pochodnię. Gdzieś w drodze zgubiłam czapkę i moje włosy się rozsypały. Czyjaś dłoń je rozczesała, przekręciła mi głowę jeszcze bardziej na bok; rozległy się okrzyki zdumienia, jakby zaskoczył ich mój wygląd. Wreszcie pozostawiono mnie w spokoju. Leżałam, nie śmiać się poruszyć, i uważnie nasłuchiwałam. Gdybym pozostała sama, mogłabym wreszcie rozejrzeć się dokoła. Zaczęłam liczyć w myślach. Przy pięćdziesięciu - nie, stu - zaryzykuję i otworzę oczy, chociaż ani nie odwrócę głowy, ani się nie poruszę. Może nawet tak ograniczone pole widzenia ułatwi mi ocenę ludzi, wśród których się znalazłam. Doliczywszy do stu, przezornie dodałam jeszcze jedną setkę i dopiero wtedy podniosłam powieki. Na szczęście po ostatnich oględzinach leżałam z głową zwróconą w stronę nie zasłoniętego klapą wejścia do namiotu i mogłam dojrzeć coś niecoś na zewnątrz. Leżałam na stosie futer umieszczonych na świeżo uciętych gałęziach, na tyle sprężystych, że dawały złudzenie pewnej wygody. Z prawej kątem oka widziałam skrzynie
również przykryte skórami; zeskrobano z nich włosie i pokryto je barwnymi rysunkami, obecnie farba już wyblakła i odpadała płatami. Nie było tam żadnego ze znanych mi symboli. Po drugiej stronie wejścia, z lewej strony, znajdował się stojak z półkami, wykonany z pionowych listew ponacinanych w taki sposób, żeby wąskie półki nachylały się ku ścianie namiotu. Pełno tam było worków, drewnianych skrzynek i kształtnych glinianych garnków nie ozdobionych żadnymi wzorami. Wisiały też tam dwa myśliwskie oszczepy. Najbardziej zdumiało mnie źródło światła. Od środkowego masztu, pnia drzewa, przez całą długość namiotu biegły dwa sznury. Wisiały na nich pasma przezroczystej tkaniny podobnej do jedwabiu, który Sulkarczycy przywożą czasem zza mórz. Uwięziono w nich mnóstwo małych owadów, pełzających tam i z powrotem. A każdy owad był świecącą iskierką i wszystkie razem oświetlały namiot, wprawdzie nie tak dobrze jak znane mi źródła światła, lecz na tyle jasno, iż widziałam wnętrze. Wpatrywałam się w nie z zaskoczeniem i w ten sposób się zdradziłam. Kiedy bowiem mężczyzna, który mnie pojmał, wszedł do namiotu, zastał mnie zupełnie przytomną, z otwartymi oczami. Przeklinając w duchu własną lekkomyślność, próbowałam grać wybraną przez siebie rolę. Przybrawszy przerażoną minę zaczęłam się cofać w stronę posłania, jak gdybym chciała, lecz nie mogła uciec. Mężczyzna ukląkł obok zaimprowizowanego łoża i otaksował mnie wzrokiem. Później brutalnie wepchnął mi rękę pod kaftan. Już nie musiałam udawać przestrachu, przeraziłam się naprawdę i poznałam jego zamiary tak dobrze, jakbym nadal mogła czytać w ludzkich umysłach. Nie potrafiłam dłużej odgrywać roli przerażonej kobiety. Nie należałam bowiem do ludzi, którzy poddają się bez walki. Pochyliłam głowę chcąc go ugryźć w drugą rękę, tę, która rozdzierała na mnie kaftan i tunikę. Podciągnęłam też kolana do góry, nie tylko dlatego, żeby odepchnąć napastnika, lecz by zwiększyć skuteczność mojej obrony. Można by sądzić, że była to gra, w którą zabawiał się już wcześniej, i że rozkoszował się nią. Usiadł na piętach i wyszczerzył zęby w złym uśmiechu. Możliwe, że przeciąganie walki i poniżanie mnie sprawiało mu przyjemność, gdyż nie zachował się tak, jak tego oczekiwałam. Siedział obserwując mnie uważnie, jak gdyby planował każde następne posunięcie i delektował się nim w wyobraźni, zanim wprowadzi je w czyn. Nie miał jednak nigdy tego zrobić. Rozległo się głośne wołanie i w wejściu pojawiła się kobieca głowa i ramiona.
Nowo przybyła miała takie same grube rysy twarzy jak napastujący mnie mężczyzna, ale jej włosy były zwinięte i ułożone w misterną fryzurę, a przytrzymujące je szpilki, ozdobione drogimi kamieniami, połyskiwały w poświacie świetlików. Jej futrzany kaftan był szeroko rozwarty: mimo zimna, nic pod nim nie nosiła, poza licznymi łańcuszkami i naszyjnikami. Piersi miała obwisłe, brodawki zaś, pomalowane na żółto z rozchodzącymi się na boki płatkami, zdawały się naśladować kwiaty. Rozmawiając z mężczyzną wpatrywała się we mnie się we mnie z pogardliwym rozbawieniem. Jej twarz miała władczy wyraz wskazujący, iż mogła być Czarownicą niskiej rangi, Nie spodziewałam się tu znaleźć kogoś takiego, chociaż - może ze względu na zachowanie się wobec mnie tamtego człowieka - nie wiedziałam, czemu uznałam tę społeczność za zdominowaną przez mężczyzn. Oboje rozmawiali bardzo szybko, z dziwnym akcentem. Wydawało mi się, że niektóre słowa przypominały język Starej Rasy, nie mogłam jednak uchwycić sensu rozmowy. Ponownie zatęskniłam za utraconą mocą, nawet za niewielką jej częścią. Tylko ktoś, kto miał taki dar, a później go stracił, może zrozumieć, co wtedy czułam: utraciłam połowę mojej istoty i nic nie mogło wypełnić tej pustki. Wprawdzie nie rozumiałam słów, lecz bardzo szybko zorientowałam się, że rozmowa przerodziła się w sprzeczkę, i że nowo przybyła rozkazała mężczyźnie, który mnie pojmał, zrobić coś, na co tamten nie miał ochoty. Raz nawet odwróciła się w stronę wejścia i wykonała gest, który odczytałam jako zamiar odwołania się do kogoś, kto poprze jej żądania. Złośliwy uśmieszek dawno zniknął z twarzy mężczyzny. Malował się teraz na niej tak wielki gniew, że przestraszyłabym się, gdybym była tamtą kobietą. Ale ona okazała mu tylko jeszcze większe zniecierpliwienie i pogardę. Znów się odwróciła, jakby dając do zrozumienia, że wezwie na pomoc osobę czekającą na zewnątrz. Jeżeli rzeczywiście miała taki zamiar, to zanim zdołała to zrobić, rozległo się głuche dzwonienie, które wibrowało w uszach, jakby powtórnie odbijając się echem. Usłyszawszy ów dźwięk, zapomniałam na chwilę, gdzie się znajduję i co jeszcze może mnie czekać. Obudził we mnie coś więcej niż wspomnienia. Tak mnie to zaskoczyło. że nawet nie krzyknęłam. Wprawdzie odebrano mi zdolność władania Mocą, lecz nie pozbawiono mnie wspomnień. Zachowałam w pamięci zaklęcia i metody rzucania czarów, a także kontrolowania myśli i woli, tylko nie mogłam się nimi posługiwać. Zrozumiałam, że donośny dźwięk, który rozszedł się po barbarzyńskim obozowisku, wydobył się z czarodziejskiego gongu. Nie wiedziałam, kto mógłby używać takiego przyboru w tym miejscu.