LEGENDY
TOM III
Margaret Weis i Tracy Hickman
PRÓBA BLIŹNIAKÓW
PrzełoŜyła Dorota śywno
DRAGONLANCE™ LEGENDS
Volume Three
Tytuł oryginału TEST OF THE TWINS
Mojemu bratu Gerry’emu Hickmanowi, który nauczył mnie, co to znaczy być
bratem.
Tracy Hickman
Dla Tracy’ego z serdecznymi podziękowaniami za zaproszenie mnie do jego
świata.
Margaret Weis
Księga pierwsza
Młot bogów
Przenikliwy sygnał trąbki niczym ostra stal przeszył jesienne przestworza, gdy armie
krasnoludów z Thorbardinu wyjechały na równiny Dergoth na spotkanie nieprzyjaciela -
swych rodaków. Wieki nienawiści i nieporozumień między krasnoludami podgórskimi i ich
górskimi kuzynami zalały tego dnia równinę czerwienią. Zwycięstwo przestało mieć
znaczenie - nikt juŜ go nie pragnął. Pomszczenie krzywd wyrządzonych w zamierzchłych
czasach przez dawno nieŜyjących przodków było celem obu stron. Zabijanie, zabijanie i
jeszcze raz zabijanie - tak krótko moŜna streścić wojnę Bramy Krasnoludów.
Wierny danemu przez siebie słowu bohater krasnoludów Kharas walczył dla swego
króla pod górą. Poświęciwszy swą brodę z powodu hańby, którą ściągnął na siebie w walce z
pobratymcami, gładko ogolony Kharas stał w pierwszych szeregach armii, zabijając ze łzami
w oczach. Podczas walki jednakŜe nagle zrozumiał, Ŝe słowo zwycięstwo zostało przekręcone
tak, aby znaczyło unicestwienie. Widział, jak padają sztandary obu wojsk i leŜą zdeptane i
zapomniane na zalanej krwią równinie, gdy szał zemsty ogarnął obie armie. A kiedy Kharas
ujrzał, Ŝe bez względu na to, kto wygra, nie będzie zwycięzcy, rzucił na ziemię swój młot -
młot wykuty z pomocą Reorxa, boga krasnoludów - i opuścił pole walki.
Liczne były głosy, które zakrzyknęły „tchórz”. Jeśli Kharas je słyszał, nie zwaŜał na
nie. W głębi serca wiedział, ile jest wart, i wiedział o tym lepiej niŜ kto inny. Kharas wytarł
gorzkie łzy i zmywszy z rąk krew pobratymców, szu - kał wśród poległych tak długo, aŜ
znalazł zwłoki dwóch ukochanych synów króla Duncana. Zarzuciwszy porąbane i okaleczone
trupy młodych krasnoludów na grzbiet konia, Kharas opuścił równiny Dergoth i powrócił ze
swym brzemieniem do Thorbardinu.
Kharas odjechał daleko, lecz nie dość daleko, by nie docierały doń chrapliwe krzyki
Ŝądające zemsty, brzęk stali i wrzaski konających. Nie oglądał się za siebie. Miał wraŜenie, Ŝe
będzie słyszał te dźwięki do końca swych dni.
Bohater krasnoludów właśnie wjechał między pierwsze wzniesienia u podnóŜa gór
Kharolis, gdy usłyszał, jak coś zaczyna dziwnie grzmieć. Jego koń podskoczył nerwowo.
Krasnolud zatrzymał się, by uspokoić zwierzę. Jednocześnie rozejrzał się niespokojnie. Co to
było? Nie był to odgłos wojny, ani teŜ odgłos przyrody.
Kharas odwrócił się. Dźwięk dobiegał zza jego pleców, z okolicy, którą właśnie
opuścił, kraju, gdzie jego rodacy wciąŜ wyrzynali się nawzajem w imię sprawiedliwości.
Dźwięk narastał, przeradzając się w niskie, głuche dudnienie, które brzmiało coraz głośniej.
Kharas niemal odnosił wraŜenie, Ŝe widzi przybliŜanie się owego odgłosu. Bohater
krasnoludów wzdrygnął się i spuścił głowę, gdy okropny ryk nadciągnął, przetaczając się z
grzmotem przez równinę.
To Reorx, pomyślał z Ŝalem i zgrozą. To głos rozgniewanego boga. Jesteśmy
zgubieni.
Dźwięk dotarł do Kharasa wraz z falą uderzeniową podmuchem Ŝaru i palącego,
cuchnącego wiatru, który prawie zdmuchnął go z siodła. Spowiły go obłoki piachu, kurzu i
popiołu, które zmieniły dzień w odraŜającą noc. Otaczające go drzewa ugięły się i
wykrzywiły, konie zarŜały ze strachu i omal nie poniosły. Przez chwilę Kharas ledwo mógł
utrzymać ogarnięte paniką zwierzęta.
Oślepiony chmurą kurzu kłującego w oczy, duszący się i kaszlący Kharas zasłonił usta
i próbował - najlepiej jak mógł w tej dziwnej ciemności - zasłonić równieŜ oczy koniom. Jak
długo stał w tych kłębach piachu, kurzu i gorącego wichru, nie pamiętał. Jednak wiatr ucichł
równie nagle, jak się zerwał.
Piasek i kurz opadły. Drzewa wyprostowały się. Konie odzyskały spokój. Chmura
oddaliła się w łagodniejszych podmuchach jesiennego wiatru, pozostawiając po sobie ciszę
straszniejszą od grzmiącego huku.
Przepełniony złymi przeczuciami Kharas popędził swe zmęczone konie najszybciej,
jak było to moŜliwe i wjechał na wzgórza w rozpaczliwej próbie znalezienia jakiegoś miejsca
do rozejrzenia się. Wreszcie je znalazł - skaliste wzniesienie. Przywiązał do drzewa juczne
zwierzęta z ich poŜałowania godnym cięŜarem, wjechał konno na skałę i spojrzał na równinę
Dergoth. Zatrzymawszy się, skierował w dół zatrwoŜony wzrok.
Nie poruszało się tam nic Ŝywego. Prawdę mówiąc, nie było tam zupełnie niczego;
niczego prócz sczerniałego, spalonego piachu i skał.
Obie armie zostały zupełnie starte z powierzchni ziemi. Tak straszliwa była ta
eksplozja, Ŝe na pokrytej popiołem równinie nie widać było nawet trupów. Zmieniło się takŜe
samo oblicze krainy. Pełne zgrozy spojrzenie Kharasa padło na miejsce, gdzie niegdyś
wznosiła się magiczna forteca Zhaman, której wysokie, wdzięczne wieŜyczki królowały nad
równiną. Ona równieŜ została zniszczona - lecz nie całkowicie. Forteca zawaliła się pod
własnym cięŜarem i teraz - co najpotworniejsze - jej ruiny przypominały ludzką czaszkę,
która spoczywała na jałowej równinie Dergoth, szczerząc zęby.
- Reorxie, Ojcze, Kowalu, wybacz nam - szepnął Kharas, któremu łzy mąciły wzrok.
Potem, spuściwszy głowę z Ŝalu, krasnoludzki bohater opuścił tę okolicę, wracając do
Thorbardinu.
Krasnoludowie będą wierzyć - bo tak doniesie im sam Kharas - Ŝe unicestwienie obu
wojsk na równinie Dergoth było dziełem Reorxa, Ŝe bóg w swym gniewie cisnął młotem w
ziemię, miaŜdŜąc swe dzieci.
JednakŜe Kroniki Astinusa odnotowują, co naprawdę wydarzyło się tego dnia na
równinie Dergoth:
Będący obecnie u szczytu swych magicznych mocy arcymag Raistlin, znany takŜe jako
Fistandantilus, oraz czcząca Paladine ‘a kapłanka Białych Szat, Crysania, zapragnęli
przekroczyć próg portalu wiodącego do Otchłani, aby tam wezwać do walki Królową
Ciemności.
Mroczne zbrodnie popełnił ów arcymag, by dotrzeć do tego punktu - szczytu swych
ambicji. Czarne Szaty, jakie nosił, splamione były krwią, z której część naleŜała do niego
samego. Niemniej jednak męŜczyzna ten znał ludzkie serca. Wiedział, jak targać nimi,
manipulować i sprawiać, Ŝe ci, którzy powinni byli gardzić nim i odtrącać go, w zamian
podziwiali go. Taką osobą była pani Crysania z rodu Tariniusów. W duszy owej wielebnej
córki kościoła była jedna zgubna skaza. Tę skazę Raistlin znalazł i poszerzył tak, aby
pęknięcie objęło całą jej osobę i dotarło wreszcie do serca...
Crysania udała się wraz z nim do straszliwego portalu. Tam wezwała swego boga i
odpowiedział jej, gdyŜ zaprawdę była jego wybranką. Raistlin uŜył swej magii i odniósł
sukces, nie było bowiem jeszcze tak potęŜnego czarodzieja, jak ten młodzieniec.
Portal otworzył się.
Raistlin zaczął wchodzić, lecz magiczne urządzenie do podróŜy w czasie, uruchomione
przez Caramona, bliźniaczego brata maga, oraz kendera, Tasslehoffa Burrfoota, zakłóciło
potęŜne zaklęcie arcymaga. Czarodziejskie połę zostało rozproszone...
...powodując katastrofalne i nieprzewidziane konsekwencje.
Rozdział I
- Ups - powiedział Tasslehoff Burfoot.
Caramon zmierzył kendera srogim wzrokiem.
- To nie moja wina! Naprawdę, Caramonie! - zaprotestował Tas.
Mówiąc to, kender ogarnął wzrokiem okolicę, potem podniósł oczy na Caramona, a
później znów spojrzał na otoczenie. Zaczęła mu drŜeć dolna warga, więc sięgnął po
chusteczkę na wypadek, gdyby poczuł, Ŝe musi wytrzeć nos. Jednak chusteczki nie było, jak
równieŜ jego sakiewek. Tas westchnął. W podnieceniu zapomniał o tym -~ wszystko zostało
w lochach Thorbardinu.
A był to rzeczywiście podniecający moment. W jednej chwili wraz z Caramonem stał
w magicznej fortecy Zhaman, uruchamiając czarodziejskie urządzenie do podróŜy w czasie, w
następnej chwili Raistlin zaczął rzucać swoje czary i zanim Tas się obejrzał, zrobiło się
straszne zamieszanie - kamienie śpiewały, skały pękały, a on doznał okropnego uczucia
rozciągania w sześciu róŜnych kierunkach jednocześnie, a potem - siup - i byli juŜ tutaj.
Gdziekolwiek to było. A gdziekolwiek było, z pewnością nie sprawiało wraŜenia tego,
gdzie miało być.
On i Caramon znajdowali się na górskiej ścieŜce w pobliŜu wielkiego głazu i stali po
kostki w oślizgłym, szarym jak popiół błocie, które całkowicie pokrywało ziemię tak daleko,
jak Tas sięgał wzrokiem. Tu i tam z miękkiej okrywy popiołów sterczały ostre końce
spękanych skał. Nie było Ŝadnych śladów Ŝycia. Nic nie mogło Ŝyć na takim pustkowiu. Nie
ostały się Ŝadne rosnące drzewa; z gęstego błota wystawały jedynie osmalone pniaki. Jak
okiem sięgnąć, aŜ do samego horyzontu w kaŜdym kierunku nie było niczego prócz totalnych
spustoszeń.
Niebo nad ich głowami było szare i puste. Na zachodzie jednakŜe miało dziwną,
fioletową barwę i widać było na nim kłębiące się niesamowite, świetliste obłoki przeszywane
jaskrawobłękitnymi błyskawicami. Poza odległym hukiem gromów nie było słychać Ŝadnego
dźwięku... nie było widać Ŝadnego ruchu... niczego.
Caramon zaczerpnął głęboko tchu i przetarł dłonią twarz. Panował straszny upał i choć
stali w tym miejscu zaledwie od kilku minut, jego spocona skóra juŜ pokryła się delikatną
warstewką szarego popiołu.
- Gdzie jesteśmy? - spytał opanowanym, wywaŜonym tonem.
- Ja-ja jestem pewien, Ŝe nie mam zielonego pojęcia, Caramonie - oświadczył Tas. Po
chwili dodał: - A ty masz?
- Ja zrobiłem wszystko tak, jak mi kazałeś - odparł Caramon niepokojąco spokojnym
głosem. - Powiedziałeś, Ŝe Gnimsh twierdził, Ŝe jedyne co musimy zrobić, to pomyśleć, gdzie
chcemy się udać i tam się znajdziemy. Ja wiem, Ŝe myślałem o Solące...
- Ja teŜ! - krzyknął Tas. Potem, widząc wściekłe spoj - rŜenie Caramona, kender
zająknął się. - Przynajmniej myślałem o tym przez większość czasu...
- Większość czasu? - spytał Caramon przeraŜająco spokojnym tonem.
- CóŜ... - Tas przełknął ślinę. - Zda-zdarzyło mi się rzeczywiście raz pomyśleć, ale
tylko przez chwileczkę, o tym, jak... hmm... jak wesoło i ciekawie i, cóŜ, niezwykle, byłoby...
ee... zwiedzić... hmm... eem...
- Eem co? - nalegał Caramon.
- A... kkkkkkk...
- A co?
- Kkkkkkkkkk... - wymamrotał Tas. Caramon wciągnął powietrze.
- KsięŜyc! - wypalił szybko Tas.
- KsięŜyc! - powtórzył z niedowierzaniem Caramon. - Który księŜyc? - spytał po
chwili, rozglądając się wokół.
- Och - Tas wzruszył ramionami - którykolwiek z tych trzech. Myślę, Ŝe jeden wart
drugiego. Podejrzewam, Ŝe wszystkie są dość podobne. Oczywiście pominąwszy fakt, Ŝe
Solinari miałby wszędzie dookoła błyszczące srebrne skały, Lunitari jaskrawoczerwone, i jak
sądzę, ten ostatni byłby cały czarny, choć nie mogę być pewny, bo nigdy nie widziałem...
W tym momencie Caramon warknął i Tas doszedł do wniosku, Ŝe lepiej będzie
trzymać język za zębami. Czynił tak przez jakieś trzy minuty, podczas których Caramon nadal
przyglądał się okolicy z powaŜnym wyrazem twarzy. Trzeba by jednak silniejszej woli, niŜ
tej, jaką posiadał kender (albo ostrego noŜa), Ŝeby dłuŜej powstrzymać go od mówienia.
- Caramonie - wypalił Tas - czy... czy sądzisz, Ŝe my rzeczywiście zrobiliśmy to? No
wiesz, polecieliśmy na... ee... księŜyc? To znaczy, to miejsce z pewnością nie przypomina
Ŝadnego innego, w którym byłem przedtem, a te kamienie nie są srebrne, ani czerwone, ani
nawet czarne. Są raczej koloru kamiennego, ale...
- Nie zdziwiłbym się wcale - stwierdził posępnie Caramon. - W korlcu zaprowadziłeś
nas kiedyś do morskiego portu, który znajdował się w samym środku pustyni...
- To teŜ nie była moja wina! - wykrzyknął uraŜony Tas. - Nawet Tanis powiedział...
- Aczkolwiek... - Caramon zmarszczył czoło ze zdziwienia - ta okolica rzeczywiście
wygląda dziwnie, choć wydaje się w jakiś sposób znajoma.
- Masz rację - stwierdził po chwili Tas, znów przyglądając się posępnemu,
przysypanemu popiołem krajobrazowi. - Skoro juŜ o tym mowa, rzeczywiście coś mi
przypomina. Tylko, Ŝe... - kender zadygotał - nie przypominam sobie, Ŝebym kiedyś był w tak
okropnym miejscu... z wyjątkiem Otchłani - dodał, lecz powiedział to pod nosem.
Podczas ich rozmowy kłębiące się chmury podpłynęły bliŜej, rzucając cień na jałową
ziemię. Zerwał się gorący wiatr i zaczął padać drobny deszcz, mieszając się z popiołem
unoszącym w powietrzu. Tas miał właśnie zamiar skomentować oślizgłość owego deszczu,
gdy nagle, bez ostrzeŜenia, świat eksplodował.
Przynajmniej takie było pierwsze wraŜenie Tasa. Jaskrawe, oślepiające światło,
skwierczenie, trzask, huk, który wstrząsnął ziemią... Po chwili Tas stwierdził, Ŝe siedzi w
szarym błocie, gapiąc się głupio w dziurę wypaloną w skale nie dalej niŜ trzydzieści metrów
od niego.
- W imię bogów! - jęknął Caramon. Nachylił się i postawił Tasa na nogi. - Nic ci nie
jest?
- Chy-chyba nie -~ stwierdził Tas, odrobinę wstrząśnięty. Kiedy przyglądał się skale, z
chmury znów strzeliła ku ziemi błyskawica, wyrzucając w powietrze kamienie i popiół. -
Ojej! To naprawdę było interesujące przeŜycie. Choć nie takie, jakie miałbym ochotę
natychmiast powtórzyć - dodał pośpiesznie, obawiając się, Ŝe niebo, które ciemniało z kaŜdą
minutą, mogłoby zechcieć poczęstować go ponownie tym interesującym przeŜyciem.
- Bez względu na to, gdzie jesteśmy, lepiej zejdźmy z tych wysokości - mruknął
Caramon. - Przynajmniej jest ścieŜka. Musi dokądś prowadzić.
Kiedy Tas zerknął w dół zalanego błotem szlaku, a potem na równie zalaną błotem
dolinę, przebiegło mu przez głowę, Ŝe Gdzie Indziej będzie dokładnie tak samo szaro i
paskudnie, jak Tutaj, lecz po jednym spojrzeniu na zaciętą twarz Caramona kender szybko
postanowił zatrzymać swoje zdanie dla siebie.
Podczas uciąŜliwej wędrówki szlakiem przez gęste błoto gorący wiatr wiał jeszcze
silniej, wbijając im w ciało drobinki osmolonego drewna, węgielków i popiołu. Pioruny
tańczyły wśród drzew, sprawiając wraŜenie, Ŝe wybuchają jak kule jaskrawozielonych lub
niebieskich płomieni. Ziemia dygotała od wstrząsającego ryku grzmotów. A na horyzoncie
wciąŜ gromadziły się chmury. Caramon przyśpieszył kroku.
Schodząc z wysiłkiem ze wzgórza, znaleźli się w miejscu, które, jak wyobraŜał sobie
Tas, kiedyś musiało być przepiękną doliną. Niegdyś, jak się domyślał, drzewa musiały płonąć
jesiennym pomaranczem i złotem, albo mglistą zielenią na wiosnę.
Tu i tam widział wznoszące się spirale dymu, które natychmiast porywał silny wiatr. Z
pewnością to od kolejnych uderzeń pioruna, pomyślał. Niemniej jednak, w jakiś dziwny
sposób, to równieŜ coś mu przywodziło na myśl. Podobnie jak Caramon, coraz bardziej był
przekonany, Ŝe zna to miejsce.
Brnąc w błocie i starając się nie zwaŜać na to, co lepkie paskudztwo robiło z jego
zielonymi trzewikami i jaskrawoniebieskimi nogawicami, Tas postanowił skorzystać ze starej
kenderskiej sztuczki na Okazje, Kiedy Się Zgubisz. Zamknąwszy oczy i opróŜniwszy głowę
ze wszystkich innych myśli, nakazał swemu umysłowi dostarczyć sobie wizerunku krajobrazu
widniejącego przed nim. Kryjąca się za tym dość osobliwa kenderska logika twierdziła, Ŝe
skoro istniało prawdopodobieństwo, iŜ jakiś kender w rodzinie Tasslehoffa bez wątpienia był
w tej okolicy, wspomnienie zostało jakoś przekazane jego potomkom. O ile nie zostało to
nigdy naukowo dowiedzione (gnomowie pracują właśnie nad tym, przekazawszy problem
komisji), niewątpliwą prawdą jest, Ŝe - do dnia dzisiejszego - nie było doniesienia o
zabłądzeniu kendera na Krynnie.
W kaŜdym razie Tas, który stał do połowy łydek w błocie, zamknął oczy i postarał się
przywołać na myśl obraz otaczającego go krajobrazu. Wizerunek pojawił się tak wyraźny i
Ŝywy, Ŝe kender poczuł się nieco zaskoczony - bez wątpienia Ŝadna z psychicznych map jego
przodków nie była tak doskonała. Były w nim drzewa - gigantyczne drzewa - i góry na
horyzoncie oraz jezioro...
Po otworzeniu oczu Tas jęknął. Rzeczywiście tu było jezioro! Nie zauwaŜył go
wcześniej, pewno dlatego, Ŝe miało taki sam szary kolor ŜuŜlu, jak przykryty popiołem ląd.
Czy była w nim jeszcze woda? A moŜe było wypełnione błotem?
Ciekawe, zastanawiał się Tas, czy wuj Trapspringer był kiedyś na księŜycu. Jeśli tak,
tłumaczyłoby to, dlaczego poznaję tę okolicę. Z pewnością jednak powiedziałby komuś...
MoŜe zrobiłby tak, gdyby gobliny nie zjadły go, zanim miał ku temu okazję. Skoro mowa o
jedzeniu, przypomina mi się...
- Caramonie - Tas próbował przekrzyczeć wzmagający się szum wiatru i huk
piorunów. - Czy zabrałeś ze sobą wodę? Bo ja nie. Ani jedzenia. Nie spodziewałem się, Ŝe
będziemy go potrzebować, bo mieliśmy wracać do domu i w ogóle... Ale...
Tas nagle ujrzał coś, co sprawiło, Ŝe natychmiast zapomniał o jedzeniu, wodzie i wuju
Trapspringerze.
- Och, Caramonie! - Tas chwycił się kurczowo ogromnego wojownika i wskazał na
coś. - Spójrz, czy myślisz, Ŝe to słońce?
- A cóŜ innego mogłoby to być? - burknął opryskliwie Caramon, spoglądając na
wodnisty, zielonkawoŜółty krąg, który pojawił się między ciemnymi chmurami. - A wracając
do rozmowy, informuję cię, Ŝe nie zabrałem wody. Więc lepiej nie wspominaj o tym, co?
- No wiesz, mógłby ś być uprz... - zaczął Tas. Potem zauwaŜył minę Caramona i
zamilkł. Ślizgając się w błocie, zatrzymali się w połowie drogi prowadzącej w dół. Gorący
wiatr dął dookoła, wydymając pelerynę Caramona i rozwijając kitkę włosów Tasa za jego
głową niczym proporzec. Ogromny wojownik spoglądał na jezioro - to samo jezioro, które
zauwaŜył Tas. Caramon był blady na twarzy, a oczy miał smutne. Po chwili znów ruszył,
brnąc zawzięcie ścieŜką. Tas westchnąwszy podąŜył za nim przez mlaszczące błocko. Podjął
decyzję.
- Caramonie - powiedział - chodźmy stąd. Opuśćmy to miejsce. Nawet jeśli to jest
księŜyc, który wuj Trapspringer zapewne odwiedził, zanim zjadły go gobliny, to nie jest
przyjemnie. To znaczy na księŜycu, a nie kiedy jest się zjadanym przez gobliny, co jak
przypuszczam, teŜ nie jest takie miłe, jeśli juŜ się nad tym zastanowić. Prawdę
powiedziawszy, ten księŜyc jest mniej więcej tak samo nudny, co Otchłań, i bez wątpienia
cuchnie równie paskudnie. Poza tym, tam nie chciało mi się pić... Co nie znaczy, Ŝe chce mi
się teraz - dodał spiesznie, za późno przypomniawszy sobie, Ŝe miał o tym nie mówić - ale
język tak jakby stanął mi kołkiem, jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć, przez co trudno
mi mówić. Mamy magiczne urządzenie. - Podniósł do góry wysadzany klejnotami, podobny
do berła przedmiot na wypadek, gdyby Caramon zapomniał w ciągu ostatniej pół godziny, jak
on wygląda. - I obiecuję... składam solenną przysięgę, Ŝe tym razem będę myślał o Solące
całym mózgiem. Caramonie?
- Szsz, Tas - uciszył go Caramon.
Zeszli na dno doliny, gdzie błoto sięgało Caramonowi do kostek, co dla Tasa znaczyło
mniej więcej do pół łydki. Caramon zaczął znów utykać, odnowiła się rana po upadku, w
którym skręcił sobie kolano w magicznej fortecy Zhaman. Teraz oprócz zmartwienia na jego
twarzy malowało się równieŜ cierpienie.
A takŜe coś jeszcze. Coś, co sprawiło, Ŝe Tasa przeszły ciarki - wyraz prawdziwego
strachu. Spłoszony Tas obejrzał się szybko, zastanawiając się, co takiego zobaczył Caramon.
Wydawało mu się, Ŝe na dole jest prawie tak samo, jak na górze - szaro, oślizgłe i ohydnie.
Nic się nie zmie - niło, poza tym, Ŝe robiło się ciemno. Ku uldze Tasa burzowe chmury znów
zakryły słońce - chorobliwie wyglądające słońce, od którego szary, ponury krajobraz sprawiał
jeszcze gorsze wraŜenie. W miarę zbliŜania się czarnych chmur padał coraz silniejszy deszcz.
Gdyby to pominąć, absolutnie nic nie wskazywało na obecność czegoś przeraŜającego.
Kender robił, co mógł, Ŝeby milczeć, lecz słowa poniekąd same wyskoczyły mu z ust,
zanim zdołał je zatrzymać.
- Co się stało, Caramonie? Niczego nie widzę. Czy dokucza ci kolano? Ja...
- Zamilcz, Tas! - rozkazał Caramon pełnym napięcia głosem. Rozglądał się wokół
szeroko rozwartymi oczyma, zaciskając i otwierając nerwowo pięści.
Tas westchnął i zasłoniwszy sobie usta dłonią, by zdusić słowa, postanowił milczeć,
choćby miało go to zabić. Kiedy ucichł, nagle dotarło do niego, Ŝe wszędzie w okolicy jest tak
bardzo cicho. Kiedy huczały grzmoty, niczego nie było słychać, nawet zwykłych dźwięków,
które przywykł słyszeć podczas deszczu - wody spływającej z liści i kapiącej na ziemię,
wiatru szeleszczącego w gałęziach, ptaków śpiewających deszczowe piosenki i narzekających
na mokre piórka...
Tas poczuł dziwne drŜenie w środku. Przyjrzał się uwaŜniej osmalonym pniakom
drzew. Nawet po spaleniu były ogromne; z pewnością były to największe drzewa, jakie
widział w swym Ŝyciu, z wyjątkiem...
Tasa ścisnęło w gardle. Liście, jesienne barwy, dym kuchennych palenisk wznoszący
się znad doliny, jezioro niebieskie i gładkie jak kryształ...
Mrugnął powiekami i przetarł oczy, by oczyścić je z lepkiej warstewki błota oraz
deszczu. Powiódł wzrokiem dokoła, obejrzał się na ścieŜkę, na ten ogromny głaz... Spojrzał
na jezioro, które widać było całkiem wyraźnie między kikutami spalonych drzew. Popatrzył
na góry o ostrych, zębatych szczytach.
To nie wuj Trapspringer był tu przedtem...
- Och, Caramonie! - szepnął, zdjęty zgrozą.
Rozdział II
Co tam? - Caramon odwrócił się i popatrzył na Tasa tak dziwnie, Ŝe kender poczuł
ciarki przechodzące go od stóp do głów. Na rękach dostał gęsiej skórki.
- N-nic - wyjąkał Tas. - To tylko moja wyobraźnia. Caramonie - dodał z naciskiem. -
Chodźmy stąd! MoŜemy cofnąć się do chwili, gdy byliśmy wszyscy razem, kiedy byliśmy
szczęśliwi! MoŜemy wrócić do czasów, gdy Ŝył Flint i Sturm, kiedy Raistlin wciąŜ nosił
czerwone szaty, a Tika...
- Zamknij się, Tas - warknął ostrzegawczo Caramon, a jego słowom towarzyszył błysk
pioruna, od którego nawet kender drgnął.
Wzmógł się wiatr i świszczał w kikutach martwych drzew, wydając niesamowity
dźwięk, jakby ktoś rozdygotany wciągał oddech przez zaciśnięte zęby. Ciepły, oślizgły deszcz
przestał padać. Obłoki nad ich głowami oddaliły się, odsłaniając blade słońce jaśniejące na
szarym nieboskłonie. Mimo to na horyzoncie chmury nadal się gromadziły i stawały co - raz
czarniejsze. Wśród nich migotały wielobarwne błyskawice, obdarzając je odległym, groźnym
pięknem.
Caramon zaczął iść błotnistą dróŜką, zaciskając zęby z bólu, który przeszywał jego
zranioną nogę. JednakŜe Tas po spojrzeniu w dół ścieŜki, którą teraz znał tak dobrze mimo jej
przeraŜającej odmienności - sięgnął wzrokiem aŜ do miejsca, w którym zakręcała. Wiedział,
co znajduje się za tym zakrętem, więc nie ruszył się z miejsca, stając zdecydowanie pośrodku
drogi i wbijając wzrok w plecy Caramona.
Po kilku chwilach niecodziennej ciszy Caramon zdał sobie sprawę, Ŝe coś jest nie w
porządku i obejrzał się. Zatrzymał się. Ból i zmęczenie dawały o sobie znać.
- No chodźŜe, Tas! - powiedział z irytacją. Okręcając kitkę włosów wokół palca, Tas
pokręcił przecząco głową.
Caramon utkwił w nim wściekły wzrok.
Tas wreszcie wybuchnął: - Caramonie, to są drzewa vallen!
Surowe oblicze ogromnego wojownika złagodniało. Wiem, Tas - stwierdził ze
znuŜeniem męŜczyzna. - To jest Solące.
- Nie, nieprawda! - wykrzyknął Tas. - To-to tylko jakaś inna okolica, gdzie rosną
valleny! Musi być wiele miejsc, gdzie rosną drzewa vallen...!
- I jest wiele miejsc, gdzie jest jezioro Crystalmir albo góry Kharolis, albo ten głaz na
górze, gdzie obaj widzieliśmy siedzącego i rzeźbiącego w drewnie Flinta, albo ta droga, która
prowadzi do...
- Nie moŜesz o tym wiedzieć! - wrzasnął rozgniewany Tas. - To niemoŜliwe! - Nagle
rzucił się biegiem przed siebie, albo raczej próbował, ciągnąc za sobą nogi w grząskim,
lepkim błocie najszybciej, jak było to moŜliwe. Zderzywszy się z Caramonem, chwycił go za
rękę i szarpnął za nią. - Chodźmy! Chodźmy stąd! - Znów uniósł w górę urządzenie do
podróŜy w czasie. - MoŜemy... moŜemy wrócić do Tarsis! Tam, gdzie smoki zawaliły na mnie
budynek! To były fajne czasy, bardzo ciekawe. Pamiętasz? Jego wysoki głos dźwięczał
piskliwie wśród wypalonych drzew.
Caramon nachylił się i z zaciętą miną wyrwał magiczny przedmiot z ręki kendera. Nie
zwaŜając na rozpaczliwe protesty Tasa, wziął urządzenie i zaczął obracać klejnoty, stopniowo
zmieniając błyszczące berło w prosty, nie wyróŜniający się niczym wisior. Tas obserwował
go z Ŝałosną miną.
- Dlaczego nie pójdziemy stąd, Caramonie? Tu jest okropnie. Nie mamy jedzenia ani
wody, a z tego, co widziałem, istnieje niewielka szansa, Ŝe znajdziemy jedno czy drugie.
Oprócz tego, jeśli trafi nas któryś z tych piorunów, pewno zostanie po nas tylko mokra plama.
Burza zbliŜa się coraz bardziej, a ty wiesz przecieŜ, Ŝe to nie jest Solące...
- Nie wiem, Tas - powiedział cicho Caramon ale zamierzam się dowiedzieć. Co się
stało? Nie jesteś ciekaw? Od kiedy to kender odtrąca okazję przeŜycia przygody? - Znów
zaczął kuśtykać w dół ścieŜki.
- Jestem równie wścibski jak kaŜdy inny kender wymamrotał Tas, spuszczając głowę i
człapiąc za Caramonem. - Jednak co innego być ciekawym miejsca, którego nigdy przedtem
się nie widziało, a co innego być ciekawym własnego domu. Nie powinno się być ciekawym
domu! Dom nie powinien się zmieniać. Po prostu jest i czeka, aŜ wrócisz. Dom to miejsce,
gdzie mówisz: „Ojej, wygląda zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy odchodziłem!”, a nie: „Ojej,
wygląda, jakby przeleciało tędy sześć milionów smoków!” Dom nie jest miejscem na
przygody, Caramonie!
Tas zerknął na Caramona, Ŝeby zobaczyć, czy jego argumentacja odniosła jakiś
skutek. Jeśli tak, nie było tego widać. Na cierpiącej twarzy męŜczyzny malowała się surowa
stanowczość, która raczej zaskoczyła Tasa; zaskoczyła go i wystraszyła.
Caramon zmienił się, uświadomił sobie nagle Tas. I to nie tylko z powodu rzucenia
krasnoludzkiej gorzałki. Jest ja - kiś inny - powaŜniejszy i... cóŜ, chyba sprawia wraŜenie
odpowiedzialnego. Jest w nim jednak coś jeszcze. Tas zamyślił się głęboko. Duma, doszedł
do wniosku po chwili powaŜnego zastanowienia. Duma z siebie, duma i zawziętość.
To nie jest Caramon, który łatwo się podda, pomyślał Tas niewesoło. To nie jest
Caramon, który potrzebuje kendera strzegącego go przed nieszczęściami i karczmami. Tas
westchnął Ŝałośnie. Brakowało mu tego starego Caramona.
Dotarli do zakrętu drogi. Obaj poznali go, choć Ŝaden nic nie powiedział - Caramon,
poniewaŜ nie było nic do powiedzenia, a Tas, poniewaŜ zaciekle odmawiał przyznania się, Ŝe
go rozpoznał. Obydwu jednakŜe cięŜko było uczynić następny krok.
Niegdyś podróŜni wyłaniający się zza tego zakrętu widzieliby rozświetloną gospodę
Ostatni Dom. Poczuliby zapach korzennych ziemniaków Otika, słyszeliby śmiech i pieśni
dobiegające zza drzwi za kaŜdym razem, gdy otwierały się, by wpuścić wędrowca albo
stałego bywalca z Solące. Choć nie zawarli Ŝadnej umowy, zarówno Caramon, jak i Tas
zatrzymali się przed tym zakrętem.
WciąŜ nic nie mówiąc, kaŜdy z nich rozejrzał się po pustkowiu, wypalonych i
strzaskanych kikutach drzew, przysypanej popiołem ziemi i poczerniałych skałach. W uszach
rozbrzmiewała im cisza głośniejsza i bardziej przeraŜająca od dudniących gromów. Obaj
bowiem wiedzieli, Ŝe powinni byli usłyszeć Solące, nawet jeśli jeszcze go nie widzieli.
Powinni byli usłyszeć odgłosy miasteczka - hałas kuźni i dnia targowego, głosy obnośnych
sprzedawców, dzieci i przekupniów, zgiełk dochodzący z gospody.
Nie było jednakŜe słychać niczego prócz ciszy i głuchego, złowieszczego pomruku
grzmotów.
Wreszcie Caramon westchnął. - Chodźmy - rzekł i pokuśtykał naprzód.
Tas ruszył za nim wolniej, bowiem trzewiki miał tak oblepione błotem, Ŝe ciąŜyły mu
jak podkute Ŝelazem krasnoludzkie buciory. Jego buty jednakŜe nawet w połowie nie były tak
cięŜkie, jak cięŜko mu było na duszy. Cały czas mruczał pod nosem: - To nie jest Solące, to
nie jest Solące, to nie jest Solące - aŜ zaczęło to brzmieć jak jedno z magicznych zaklęć
Raistlina.
Po wyjściu zza zakrętu Tas bojaźliwie podniósł oczy.....i odetchnął głęboko z ulgą.
- A co, nie mówiłem, Caramonie? - krzyknął wśród wycia wichru. - Patrz, tu nic nie
ma, zupełnie nic. - Wcisnął swą małą rączkę w olbrzymią dłoń Caramona i spróbował
pociągnąć go do tyłu. - Chodźmy juŜ. Mam pomysł. MoŜemy wrócić do czasów, kiedy Fizban
wyczarował z nieba złote przęsło...
Jednak Caramon, odtrąciwszy kendera, pokuśtykał naprzód z zaciętą miną. Zatrzymał
się i wbił wzrok w ziemię. - W takim razie, co to jest, Tas? - spytał przeraŜonym głosem.
śując nerwowo koniec swej kitki, kender podszedł do Caramona.
- Co to jest? - pytał uparcie Caramon, wskazując na ziemię.
Tas prychnął. - No więc, to rzeczywiście wielka, oczyszczona powierzchnia gruntu.
Zgoda, moŜe coś tu kiedyś było. MoŜe stał tu jakiś duŜy budynek, ale teraz juŜ go nie ma,
więc o co to całe zamieszanie? Wiesz - och, Caramonie!
Zranione kolano wielkiego męŜczyzny nagle nie wytrzymało dłuŜej. Caramon
zachwiał się i upadłby, gdyby nie podtrzymał go Tas. Z pomocą kendera wojownik dotarł do
pniaka, który kiedyś był wyjątkowo duŜym drzewem vallen. Oparłszy się o pień, męŜczyzna
rozcierał bolące miejsce. Jego oblicze było blade i ociekało potem.
- Co mogę zrobić, Ŝeby ci pomóc? - spytał przejęty Tas, załamując ręce. - Wiem!
Znajdę ci kulę! Tu musi leŜeć mnóstwo ułamanych gałęzi. Pójdę poszukać.
Caramon nic nie powiedział, tylko pokiwał głową ze znuŜenia.
Tas oddalił się biegiem, bystrym wzrokiem przeszukując szary, oślizgły grunt,
zadowolony, Ŝe ma coś do roboty i nie musi odpowiadać na pytania dotyczące głupich
pustych przestrzeni. Wkrótce kender znalazł to, czego szukał - koniec sterczącej z mułu
gałęzi. Złapał ją i szarpnął. Ręce ześlizgnęły mu się z mokrego patyka, skutkiem czego
przewrócił się na plecy. Wstał i Ŝałośnie przyjrzał się szlamowi na swych niebieskich
nogawicach, bezskutecznie próbując go zetrzeć. Potem westchnął i znów zawzięcie chwycił
gałąź. Tym razem poczuł, Ŝe się trochę obluzowała.
- Prawie juŜ ją mam, Caramonie! - zameldował. JuŜ...
Przez wycie wichru przedarł się całkowicie niekenderski wrzask. Zaniepokojony
Caramon podniósł głowę i zobaczył, jak kitka Tasa znika w olbrzymim zapadlisku, które
najwyraźniej otworzyło się pod jego stopami.
- JuŜ idę, Tas! - zawołał Caramon, brnąc naprzód. Trzymaj się...
JednakŜe zatrzymał się na widok Tasa wyczołgującego się z dziury. Takiej miny, jaką
miał kender, Caramon jeszcze nie widział. Tas był biały jak ściana, wargi miał pobladłe, a
oczy wytrzeszczone i nieruchome.
- Nie zbliŜaj się, Caramonie - wyszeptał Tas, zatrzymując go wyciągniętą przed siebie
ubłoconą rączką. Proszę, nie podchodź!
Było juŜ jednak za późno. Caramon doszedł do brzegu jamy i zajrzą] do środka. Tas,
skulony obok niego na ziemi, zaczął się trząść i szlochać. - Oni wszyscy nie Ŝyją - wyszeptał.
- Wszyscy nie Ŝyją. - Wtuliwszy głowę w ramiona, zaczął się kołysać w przód i w tył, gorzko
płacząc.
Na dnie wyłoŜonej kamieniami dziury, którą przykryła gruba warstwa błota, leŜały
trupy, sterty trupów, trupy męŜczyzn, kobiet i dzieci. Niektóre zakonserwowane przez muł
zwłoki wciąŜ były Ŝałośnie rozpoznawalne - a przynajmniej tak wydawało się
rozgorączkowanemu Caramonowi. Na myśl mu przyszedł ostatni masowy grób, jaki widział -
zadŜumiona osada, którą znalazła Crysania. Przypomniał sobie rozgniewaną, pełną Ŝałości
twarz brata. Przypomniał sobie, jak Raistlin przywołał błyskawice i spalił wszystko, spalił
wioskę na popiół.
Caramon zacisnął zęby i zdobył się na to, by zajrzeć do grobu - by poszukać masy
rudych loków...
Odwrócił się z pełnym drŜenia szlochem ulgi, a później popędził w stronę gospody,
rozglądając się dziko. - Tika! - wrzasnął.
Tas podniósł głowę i zerwał się z niepokojem. - Caramonie! - zawołał, po czym
poślizgnął się w błocie i upadł.
- Tika! - wrzeszczał ochryple Caramon wśród wycia wiatru i odległych grzmotów.
Najwyraźniej zapomniawszy o bólu zranionej nogi, chwiejnym krokiem wyszedł na rozległy,
pusty obszar, na którym nie było pniaków drzew na drogę wiodącą obok gospody, odnotował
umysł Tasa, choć kender nie pomyślał o tym jasno. Kender podniósł się i pobiegł za
Caramonem, lecz brodzący w błocie olbrzymi męŜczyzna szybko posuwał się naprzód,
trwoga bowiem i nadzieja dodawały mu sił.
Tas wkrótce stracił go z oczu, Caramon zniknął wśród zwęglonych kikutów drzew,
lecz kender wciąŜ jeszcze słyszał, jak Caramon woła Tikę. Teraz juŜ wiedział, dokąd idzie
zwalisty męŜczyzna. Zwolnił kroku. Głowa bolała go od upału i cuchnących wyziewów, a
serce krajało mu się od widoku tego, co przed chwilą zobaczył. Kender sunął przed siebie,
powłócząc nogami w cięŜkich, ubłoconych butach, zdjęty lękiem na myśl o tym, co zastanie
na miejscu.
Zgodnie z oczekiwaniami, zobaczył tam Caramona stojącego na pustej przestrzeni
przy kolejnym pniaku drzewa vallen. MęŜczyzna trzymał coś w ręku i patrzył na to z miną
osoby wreszcie pokonanej.
Umorusany błotem, Ŝałosny i nieszczęśliwy kender podszedł i stanął obok niego. - Co
to? - spytał drŜącym głosem, wskazując na przedmiot w dłoni wielkiego męŜczyzny.
- Młotek - wydusił z siebie Caramon. - Mój młotek.
Tas przyjrzał mu się. Rzeczywiście, to był młotek. A przynajmniej na to wyglądało.
Drewniany trzonek spalił się do trzech czwartych długości. Został jedynie kawałek
nadpalonego drewna i osmalony od płomienia metalowy bijak.
- Skąd-skąd moŜesz być pewien? - zająknął się kender, wciąŜ walcząc ze sobą, wciąŜ
nie chcąc uwierzyć.
- Jestem pewny - rzekł z goryczą Caramon. - Spójrz na to. - Trzonek był rozklekotany,
a bijak zakołysał się pod dotknięciem. - Zrobiłem go, kiedy... kiedy jeszcze piłem. - Wytarł
oczy dłonią. - Nie jest zrobiony najlepiej. Bijak co chwilę odpadał. Ale w końcu - zaszlochał -
nigdy i tak duŜo nim nie zrobiłem.
Caramon był zmęczony biegiem i nagle jego zraniona noga odmówiła posłuszeństwa.
Tym razem wojownik nawet nie próbował przytrzymać się, tylko osunął się w błoto. Siedząc
na skrawku gołej ziemi, która kiedyś była jego domem, ściskał młotek w ręku i zaczął płakać.
Tas odwrócił głowę. śal ogromnego męŜczyzny był świętością, czymś zbyt osobistym
nawet dla jego oczu. Nie zwaŜając na własne łzy, Tas rozejrzał się w przygnębieniu. Nigdy
jeszcze nie czuł się tak bezradny, tak zagubiony i samotny. Co się stało? Co złego się
wydarzyło? PrzecieŜ musi istnieć jakaś wskazówka, jakaś odpowiedź.
- Pójdę-pójdę się rozejrzeć - wymamrotał do Caramona, który go nie słyszał.
Westchnąwszy, Tas ruszył się z trudem. Oczywiście wiedział juŜ, gdzie jest. Nie mógł
dłuŜej temu zaprzeczać. Dom Caramona stał w pobliŜu środka miasteczka, niedaleko
gospody. Tas poszedł dalej wzdłuŜ niegdysiejszej ulicy biegnącej pomiędzy rzędami domów.
Choć nic się nie uchowało - ani domy, ani ulica, ani drzewa vallen, które podtrzymywały
domy - doskonale wiedział, gdzie się znajduje. śałował, Ŝe nie jest inaczej. Tu i tam zauwaŜył
gałęzie ster - czące ze szlamu i zadrŜał... nie było bowiem niczego więcej. Niczego, z
wyjątkiem...
- Caramonie! - krzyknął Tas wdzięczny, Ŝe znalazł coś, co moŜe zbadać. Miał równieŜ
nadzieję, Ŝe dzięki temu Caramon zapomni o Ŝalu. - Caramonie, wydaje mi się, Ŝe powinieneś
to zobaczyć!
Olbrzymi męŜczyzna nadal go jednak ignorował, więc Tas sam poszedł przyjrzeć się
obiektowi. Na samym końcu ulicy, gdzie kiedyś znajdował się mały park, stał kamienny
obelisk. Tas pamiętał park, ale nie pamiętał obelisku. Podczas oględzin uświadomił sobie, Ŝe
kiedy ostatni raz odwiedzał Solące, nie było go tam.
Pomnik był wysoki i topornie ociosany, niemniej przetrzymał szalejące wiatry, burze i
poŜary. Jego powierzchnia była osmalona i nadpalona, lecz po zbliŜeniu się Tas spostrzegł
wykute w nim litery. Wydawało mu się, Ŝe kiedy oczyści je z błota, zdoła je odczytać.
Tas starł sadzę i warstewkę mułu pokrywającą kamień, przyglądał mu się dłuŜszą
chwilę, po czym zawołał cicho: - Caramonie!
Osobliwa nuta w głosie kendera przedarła się przez mgłę smutku Caramona.
Wojownik podniósł głowę. Widząc dziwny obelisk i niezwyczajnie powaŜną minę Tasa,
wielki męŜczyzna z bólem podniósł się i utykając, podszedł do niego.
- Co to jest? - spytał.
Tas nie umiał odpowiedzieć. Pokręcił jedynie głową i wskazał.
Caramon podszedł do pomnika i stanął, czytając w milczeniu topornie wyryte litery i
nie dokończony napis.
Bohaterka Lancy
Tika Waylan Majere
Rok śmierci 358
Drzewo twego Ŝycia padlo zbyt wcześnie.
Boję się, aby siekiery nie znaleziono w mych rakach.
- Tak-tak mi przykro, Caramonie - wymamrotał Tas, wsuwając dłoń pomiędzy
bezwładne, nieczułe palce zwalistego męŜczyzny.
Caramon zwiesił głowę. PołoŜywszy dłoń na obelisku, pogłaskał jego zimną, mokrą
powierzchnię. Wokół nich świszczał wiatr. Kilka kropel deszczu rozprysnęło się na kamieniu.
- Umarła samotnie - powiedział. Zacisnąwszy pięść, uderzył nią w skałę, rozcinając sobie
dłoń o ostre krawędzie. - Zostawiłem ją samą! Powinienem był być tutaj! Do licha,
powinienem był być tutaj!
Barki zaczęły mu dygotać od szlochu. Tas spojrzał na burzowe chmury i
uświadomiwszy sobie, Ŝe znów zbliŜają się, ścisnął mocno dłoń Caramona.
- Nie sądzę, Caramonie, abyś mógł cokolwiek poradzić na to, gdybyś tu był... - zaczął
szczerze kender.
Nagle zamilkł, niemal przygryzając sobie przy okazji język. Wypuściwszy dłoń
Caramona - wielki męŜczyzna nawet tego nie zauwaŜył - kender usiadł w mule. Jego bystre
oczy dostrzegły coś błyszczącego w chorobliwych promieniach bladego słońca.
Wyciągnąwszy drŜącą rękę, Tas spiesznie odgarniał błoto.
- W imię bogów - rzekł z lękiem, przykucając na piętach. - Caramonie, ty byłeś tutaj!
- Co takiego? - warknął wojownik. Tas wskazał.
Unosząc głowę, Caramon odwrócił się i popatrzył w dół. Tam, u jego stóp leŜały jego
własne zwłoki.
Rozdział III
Przynajmniej wyglądały jak zwłoki Caramona. Trup był ubrany w zbroję, którą
Caramon zdobył w Solamnii - zbroję, którą nosił podczas wojny Bramy Krasnoludów, którą
miał na sobie, gdy wraz z Tasem opuszczał Zhaman, zbroję, w którą teraz był ubrany...
JednakŜe poza tym nie było niczego szczególnego, co mogłoby identyfikować ciało.
W odróŜnieniu od ciał odkrytych przez Tasa, które zakonserwowały się pod warstwą błota, te
zwłoki leŜały stosunkowo blisko powierzchni i uległy rozkładowi. Został jedynie szkielet
najwyraźniej potęŜnego męŜczyzny leŜącego u stóp obelisku. Jedna ręka ściskająca dłuto
spoczywała bezpośrednio pod kamiennym pomnikiem, jakby ostatnim czynem męŜczyzny
było wykucie tego końcowego, straszliwego zdania.
Nie było śladu tego, co go zabiło.
- Co tu się dzieje, Caramonie? - spytał drŜącym głosem Tas. - Jeśli to ty, i nie Ŝyjesz,
to jak moŜesz być jednocześnie tutaj? - Nagle coś mu przyszło do głowy. - Och, nie! A jeśli
ciebie tu nie ma! - Złapał się za włosy i zaczął je skręcać. - Jeśli ciebie tu nie ma, w takim
razie wymyśliłem cię. Ojej! - jęknął Tas. - Nigdy nie sądziłem, Ŝe mam taką bujną
wyobraźnię. Ty rzeczywiście wyglądasz prawdziwie. - Wyciągnął drŜącą rękę i dotknął
Caramona. - Jesteś prawdziwy w dotyku i nie obraź się, ale nawet śmierdzisz prawdziwie! -
Tas załamał rączki.
- Caramonie! Tracę rozum - krzyknął niczym opętany.
- Jak jeden z tych czarnych krasnoludów w Thorbardinie!
- Nie, Tas - mruknął Caramon. - To wszystko jest prawdziwe. AŜ zbyt prawdziwe. -
Spojrzał na trupa, a potem na pomnik, który ledwie teraz było widać w szybko zapadającym
zmroku. - I zaczyna mieć sens. Gdybym tylko mógł... - przerwał, wbijając uwaŜnie wzrok w
obelisk.
- Właśnie! Tas, spójrz na datę wyrytą na pomniku!
Tas z westchnieniem uniósł głowę. - Trzysta pięćdziesiąt osiem - przeczytał
zobojętniałym głosem. Wtem rozwarł szeroko oczy. - Trzysta pięćdziesiąt osiem? -
powtórzył. - Caramonie, przecieŜ był rok trzysta pięćdziesiąty szósty, kiedy opuszczaliśmy
Solące!
- Zaszliśmy zbyt daleko, Tas - szepnął zdjęty lękiem Caramon. - Znaleźliśmy się w
przyszłości.
Kłębiące się chmury, których gromadzeniu się na horyzoncie przyglądali się jak
wojskom zbierającym siły do ostatniego ataku, ruszyły tuŜ przed zapadnięciem zmroku,
litościwie unicestwiając ostatnie nieliczne chwile istnienia ginącego słońca.
Burza rozszalała się szybko i z niewiarygodną wściekłością. Podmuch gorącego
wichru ściął Tasa z nóg i cisnął Caramona plecami o obelisk. Potem lunął deszcz, zasypując
ich kroplami przypominającymi stopiony ołów. Grad bił ich po głowach, kalecząc i siniacząc
ciało.
Bardziej przeraŜające jednakŜe od wiatru i deszczu były wielobarwne błyskawice,
które strzelały z chmur w ziemię, trafiając w kikuty drzew, roztrzaskując je i zmieniając w ku
- 33 ^ _________________________________ le jaskrawego ognia widocznego z odległości
kilometrów. Głuche dudnienie grzmotów rozlegało się bezustannie, wstrząsało ziemią,
wprawiało zmysły w odrętwienie.
W rozpaczliwej próbie znalezienia schronienia przed gwałtowną burzą Tas i Caramon
przykucnęli pod zwalonym vallenem i skulili się w jamie, jaką Caramon wygrzebał w szarym,
grząskim błocie. Zza tej skąpej osłony przyglądali się z niedowierzaniem, jak nawałnica
dokonuje kolejnych zniszczeń na juŜ martwej ziemi. Ogień lizał zbocza gór; czuli swąd
spalonego drewna. W pobliŜu uderzył piorun, rozłupując drzewa i wyrzucając w powietrze
olbrzymie grudy ziemi. Wstrząsający huk gromu uderzył ich w uszy.
Jedynym błogosławieństwem burzy była deszczówka. Caramon wystawił na zewnątrz
hełm, odwrócił go i niemal natychmiast zebrał dość wody, by się napić. Miała jednakŜe
ohydny smak - jakby zgniłych jaj, wykrzyknął Tas, trzymając się za nos podczas picia - i
niewiele przyczyniła się do ugaszenia ich pragnienia.
śaden nie wspomniał, chociaŜ obaj pomyśleli o tym, Ŝe zupełnie nie mieli jak
zgromadzić wody, ani Ŝe nie mieli nic do jedzenia.
Tasslehoff, który wrócił juŜ do siebie (wiedział juŜ, gdzie jest, chociaŜ jeszcze
niezupełnie dlaczego i jak tu się znalazł), cieszył się z burzy przez mniej więcej pierwszą
godzinę.
- Nigdy nie widziałem błyskawicy w takim kolorze krzyknął przez donośny łoskot
gromu i przyglądał jej się z niezmiernym zainteresowaniem. - To równie dobre, jak pokaz
ulicznego iluzjonisty! - Niemniej wkrótce widowisko znudziło mu się.
- W końcu - wrzasnął - nawet przyglądanie się wysadzaniu drzew w powietrze traci
nieco za pięćdziesiątym razem! Jeśli nie będziesz czuł się samotny, Caramonie dodał,
ziewając tak, Ŝe mu omal szczęki nie wypadły z zawiasów - to myślę, Ŝe się troszeczkę
zdrzemnę. Nie masz nic przeciwko zostaniu na warcie, prawda?
Caramon pokręcił głową, chcąc odpowiedzieć, gdy przeraźliwy huk sprawił, Ŝe
wojownik podskoczył. Kikut drzewa w odległości nie większej, niŜ trzydzieści metrów od
nich, zniknął w kuli niebieskozielonych płomieni.
To mogliśmy być my, pomyślał Caramon, spoglądając na dymiące popioły i
marszcząc nos, czując woń siarki. MoŜemy być następni! Ogarnęła go dzika chęć ucieczki,
pragnienie tak przemoŜne, Ŝe muskuły zaczęły mu drŜeć i musiał zmusić się do pozostania w
miejscu.
Tam czeka pewna śmierć. Przynajmniej tu, w tej dziurze jesteśmy poniŜej poziomu
gruntu. Mimo to na jego oczach piorun zrobił gigantyczną jamę w ziemi i Caramon
uśmiechnął się gorzko. Nie, nigdzie nie jest bezpiecznie. Będziemy musieli przeczekać burzę
i ufać bogom.
Zerknął na Tasa, gotów powiedzieć kenderowi coś pocieszającego. Słowa zamarły mu
na wargach. Westchnął i potrząsnął głową. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają - wśród nich
kenderzy. Całkowicie nieświadom szalejącej wokół niego grozy Tas zwinął się w kłębek i
spał mocno.
Caramon wcisnął się głębiej w jamę, nie spuszczając oczu ze skłębionych, przeszytych
błyskawicami chmur nad jego głową. Aby zapomnieć o strachu, zaczai próbować zrozumieć,
co się stało, jak znaleźli się w tym połoŜeniu. Zamknąwszy oczy z powodu oślepiających
piorunów, ujrzał - raz jeszcze - swego bliźniaka stojącego przed straszliwym portalem.
Słyszał głos Raistlina, wzywający pięć smoczych głów, które strzegły portalu, aby otworzyły
go i pozwoliły mu wejść do Otchłani. Ujrzał Crysanię, kapłankę Paladine’a, modlącą się do
swego boga, pogrąŜoną w ekstazie wiary, zaślepioną na zło jego brata.
Caramon wzdrygnął się, słysząc słowa Raistlina tak wyraźnie, jakby arcymag stał
obok niego.
Ona wejdzie ze mną do Otchłani. Bądzle iść przede mną i toczyć za mnie boje.
Czekają ją kapłani ciemności, czarodzieje mroku, duchy zmarłych skazanych na wędrowanie
po tej przeklętej krainie, a takŜe niewyobraŜalne katusze, jakie potrafi wymyślić moja
Królowa. Wszystko to porani jej cialo, poŜre jej umyśl i rozszarpie dusze,. Wreszcie kiedy nie
będzie juŜ mogła znieść więcej, padnie na ziemią u mych stóp... brocząca krwią, Ŝałosna,
konająca.
Ostatkiem sił wyciągnie do mnie raka po pociechą. Nie poprosi mnie, bym ją ratował.
Na to jest zbyt silna. Odda swe Ŝycie za mnie chętnie i z radością. Jedyne o co mnie poprosi,
to o to, bym został przy niej do śmierci.
Ale ja wyminą ją, Caramonie. Przejdą obok niej bez jednego spojrzenia, bez słowa.
Dlaczego? Bo nie bada juŜ jej potrzebował...
Po usłyszeniu tych słów Caramon pojął wreszcie, Ŝe jego brata nie moŜna juŜ ocalić.
Tak więc opuścił go.
Niech idzie do Otchłani, myślał z goryczą Caramon. Niech rzuca wyzwanie Królowej
Ciemności. Niech zostanie bogiem. Mnie to nie obchodzi. Nie dbam juŜ o to, co się z nim
stanie. Wreszcie się od niego uwolniłem - tak jak i on ode mnie.
Caramon i Tas uruchomili czarodziejski przedmiot, recytując wiersz, jaki Par-Salian
nauczył ogromnego męŜczyznę. Usłyszał śpiew kamieni, tak jak słyszał je podczas dwóch
poprzednich razy, gdy był obecny przy rzucaniu zaklęcia podróŜy w czasie.
Wtedy jednakŜe coś się wydarzyło. Coś odmiennego. Teraz, kiedy miał czas
pomyśleć, przypomniał sobie, jak zdjęty nagłą paniką zastanawiał się, czy przypadkiem nie
stało się coś złego, ale nie potrafił zgadnąć, co.
Zresztą nic bym na to i tak nie mógł poradzić, pomyślał z goryczą. Nigdy nie
rozumiałem magii - nigdy jej nie ufałem, jeśli juŜ o to chodzi.
Kolejne bliskie uderzenie pioruna wyrwało go ze skupienia i nawet sprawiło, Ŝe Tas
podskoczył przez sen. Mrucząc z irytacji, kender zasłonił oczy dłońmi i spał dalej, wyglądając
jak suseł zwinięty w kłębek w swej norce.
Caramon z westchnieniem oderwał uwagę od burzy i Ta - są, powracając znów do
tych ostatnich kilku chwil, gdy zadziałało czarodziejskie zaklęcie.
Pamiętam uczucie rozciągania, uświadomił sobie niespodziewanie, zniekształcającego
rozciągania, jakby jakaś siła próbowała ciągnąć mnie w jedną stronę, podczas gdy druga
szarpała w przeciwnym kierunku. Co wtedy robił Raistlin? Caramon z wysiłkiem starał się to
sobie przypomnieć. Przed oczami stanął mu niewyraźny obraz brata. Zobaczył Raistlina,
który zszokowany i z twarzą wykrzywioną przeraŜeniem patrzył na portal. Widział Crysanie,
która stała w portalu, lecz nie modliła się juŜ do swego boga. Wydawało się, Ŝe jej ciałem
szarpie ból, oczy miała rozszerzone z przeraŜenia.
Caramon zadrŜał i oblizał wargi. Gorzkie kropelki wody zostawiły po sobie jakąś
otoczkę, od której w ustach miał taki smak, jakby Ŝuł zardzewiałe gwoździe. Splunął, wytarł
wargi dłonią i cięŜko oparł się o drzewo. Kolejny wybuch wywołał u niego dreszcze. Taki
sam był skutek odpowiedzi.
Jego brat doznał poraŜki.
Raistlinowi przydarzyło się to samo, co Fistandantilusowi. Stracił panowanie nad
magią. Magiczne pole urządzenia do podróŜy w czasie bez wątpienia zakłóciło czar, jaki
rzucał. Było to jedyne wyjaśnienie...
Caramon zmarszczył brwi. Nie, z pewnością Raistlin musiał przewidzieć moŜliwość
zaistnienia takiego wypadku. Skoro tak, powstrzymałby nas przed uŜyciem urządzenia,
zabiłby ich tak samo, jak zabił przyjaciela Tasa, tego gnoma.
Potrząsając głową, by mu się w niej przejaśniło, Caramon zaczął od początku,
mozoląc się nad tym problemem zupełnie jak niegdyś nad znienawidzonymi rachunkami,
których uczyła go w dzieciństwie matka. Magiczne pole zostało naruszone, to nie ulegało
wątpliwości. Rzuciło go wraz z kenderem za daleko w przód, w przyszłość.
Co oznacza, jak sądzę, Ŝe wystarczy, bym uruchomił to urządzenie, a zabierze nas z
powrotem do teraźniejszości, z powrotem do Tiki, do Solące...
Otworzył oczy i rozejrzał się. Czy po powrocie będzie ich jednak czekać taka sama
przyszłość?
Caramon zadygotał. Był przemoczony do suchej nitki. Noc robiła się chłodna, ale to
nie zimno mu dokuczało. Wiedział, co to znaczy Ŝyć ze świadomością tego, co się wydarzy w
przyszłości. Wiedział, co to znaczy Ŝyć bez nadziei. JakŜe mógł wrócić i spojrzeć w twarz
Tice i przyjaciołom, wiedząc, Ŝe czeka ich taki los? Pomyślał o nieboszczyku leŜącym pod
pomnikiem. Jak mogę wrócić, wiedząc, co mnie czeka?
Jeśli to był on. Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z bratem. Tas zmienił bieg czasu
- tak powiedział Raistlin. A poniewaŜ kenderzy, krasnoludowie i gnomowie byli rasami
stworzonymi przez przypadek, a nie zaplanowanymi, nie znajdowali się w nurcie czasu, jak
rasy ludzi, elfów i ogrów. Tak więc kenderom zabroniono podróŜy w przeszłość, poniewaŜ
mieli moc jej zmienienia.
Tas jednak został wysłany przez przypadek, kiedy wskoczył w magiczne pole w
chwili, gdy Par-Salian, przełoŜony WieŜy NajwyŜszej Magii, rzucał zaklęcie, by wysłać w
przeszłość Caramona i Crysanię. Tas zmienił czas. W związku z tym Raistlin wiedział, Ŝe nie
jest skazany na los Fistandantilusa. Był w stanie zmienić zakończenie. Mimo iŜ Fistandantilus
zginął, Raistlin mógł przeŜyć.
Caramon zgarbił się. Nagle poczuł mdłości i zawrót głowy. Co to mogło znaczyć? Co
on tu robi? Jak moŜe być martwy i Ŝywy jednocześnie? Czy chociaŜ były to jego zwłoki? Tas
odmienił bieg czasu, a więc mógł to być ktoś inny. Ale - co najwaŜniejsze - co się stało z
Solące?
- Czy to dzieło Raistlina? - mruknął do siebie Caramon, tylko po to, by usłyszeć
dźwięk swego głosu wśród błysków światła i wstrząsających huków. - Czy to ma coś z nim
wspólnego? Czy to się stało, poniewaŜ poniósł klęskę, czy...
Caramon wstrzymał oddech. Tas obok niego poruszył się we śnie, jęknął i krzyknął
głośno. Caramon poklepał go z roztargnieniem.- Zły sen - rzekł, czując, jak ciałko kendera
drŜy pod jego ręką. - To zły sen, Tas. Śpij spokojnie.
Tas przewrócił się na drugi bok, przyciskając swe małe ciało do Caramona, rękoma
wciąŜ zasłaniając oczy. Wojownik poklepywał go uspokajająco.
Zły sen. Chciałby, aby to wszystko okazało się tylko snem. Wręcz rozpaczliwie
pragnął obudzić się w swoim łóŜku, nawet z bólem głowy od wypicia za duŜo. Chciał
usłyszeć Tikę, która trzaska talerzami w kuchni i wyzywa go od leniwych, pijanych nierobów,
jednocześnie szykując mu jego ulubione śniadanie. Chciałby móc kontynuować tę Ŝałosną,
zamroczoną alkoholem egzystencję, wtedy bowiem umarłby, umarłby w nieświadomości...
Och, proszę, niech to okaŜe się snem!, modlił się Caramon, spuszczając głowę na
kolana i czując, jak gorzkie łzy napływają mu pod zamknięte powieki.
Siedział tak, nie zwracając juŜ uwagi na burzę, przytłoczony cięŜarem nagłego
zrozumienia. Tas westchnął i zadrŜał, lecz wciąŜ spał cicho. Caramon nie drgnął. Nie usnął.
Nie mógł. Sen, w którym błądził, był snem na jawie, rzeczywistym koszmarem. Potrzebował
tylko jednego, by potwierdzić to, co w głębi serca czuł.
Nawałnica cichła powoli, oddalając się na południe. Caramon dosłownie czuł, jak
burza odchodzi, jak grzmoty przemierzają ziemię niczym kroki olbrzyma. Kiedy wszystko się
skończyło, cisza dzwoniła mu w uszach głośniej niŜ ogłuszający piorun. Wiedział, Ŝe teraz
niebo będzie czyste. Czyste aŜ do następnej burzy. Zobaczy księŜyce i gwiazdy...
Gwiazdy...
Musiał jedynie podnieść głowę i spojrzeć w niebo, to czyste niebo, by dowiedzieć
się...
Przez następną chwilę siedział, pragnąc poczuć zapach przyprawionych korzeniami
ziemniaków Otika, przywołać śmiech Tiki dla rozproszenia ciszy, a pijacki ból głowy do
zastąpienia tej straszliwej męki serca.
Nie było jednakŜe niczego. Tylko cisza martwej, jałowej ziemi, przerywana przez
odległe, ledwo słyszalne grzmienie.
Westchnąwszy cichutko, ledwo słyszalnie nawet dla samego siebie, Caramon uniósł
głowę i spojrzał w niebo.
Przełknął gorzką ślinę w ustach, niemal krztusząc się. Łzy szczypały go w oczy,
zamrugał, Ŝeby widzieć wyraźnie.
Oto potwierdzenie jego obaw, przypieczętowanie jego zguby.
Nowy gwiazdozbiór na niebie.
Klepsydra.
- Co to oznacza? - spytał Tas, przecierając oczy i gapiąc się półprzytomnie na
gwiazdy, ledwie w połowie obudzony.
LEGENDY TOM III Margaret Weis i Tracy Hickman PRÓBA BLIŹNIAKÓW PrzełoŜyła Dorota śywno DRAGONLANCE™ LEGENDS Volume Three Tytuł oryginału TEST OF THE TWINS
Mojemu bratu Gerry’emu Hickmanowi, który nauczył mnie, co to znaczy być bratem. Tracy Hickman Dla Tracy’ego z serdecznymi podziękowaniami za zaproszenie mnie do jego świata. Margaret Weis
Księga pierwsza
Młot bogów Przenikliwy sygnał trąbki niczym ostra stal przeszył jesienne przestworza, gdy armie krasnoludów z Thorbardinu wyjechały na równiny Dergoth na spotkanie nieprzyjaciela - swych rodaków. Wieki nienawiści i nieporozumień między krasnoludami podgórskimi i ich górskimi kuzynami zalały tego dnia równinę czerwienią. Zwycięstwo przestało mieć znaczenie - nikt juŜ go nie pragnął. Pomszczenie krzywd wyrządzonych w zamierzchłych czasach przez dawno nieŜyjących przodków było celem obu stron. Zabijanie, zabijanie i jeszcze raz zabijanie - tak krótko moŜna streścić wojnę Bramy Krasnoludów. Wierny danemu przez siebie słowu bohater krasnoludów Kharas walczył dla swego króla pod górą. Poświęciwszy swą brodę z powodu hańby, którą ściągnął na siebie w walce z pobratymcami, gładko ogolony Kharas stał w pierwszych szeregach armii, zabijając ze łzami w oczach. Podczas walki jednakŜe nagle zrozumiał, Ŝe słowo zwycięstwo zostało przekręcone tak, aby znaczyło unicestwienie. Widział, jak padają sztandary obu wojsk i leŜą zdeptane i zapomniane na zalanej krwią równinie, gdy szał zemsty ogarnął obie armie. A kiedy Kharas ujrzał, Ŝe bez względu na to, kto wygra, nie będzie zwycięzcy, rzucił na ziemię swój młot - młot wykuty z pomocą Reorxa, boga krasnoludów - i opuścił pole walki. Liczne były głosy, które zakrzyknęły „tchórz”. Jeśli Kharas je słyszał, nie zwaŜał na nie. W głębi serca wiedział, ile jest wart, i wiedział o tym lepiej niŜ kto inny. Kharas wytarł gorzkie łzy i zmywszy z rąk krew pobratymców, szu - kał wśród poległych tak długo, aŜ znalazł zwłoki dwóch ukochanych synów króla Duncana. Zarzuciwszy porąbane i okaleczone trupy młodych krasnoludów na grzbiet konia, Kharas opuścił równiny Dergoth i powrócił ze swym brzemieniem do Thorbardinu. Kharas odjechał daleko, lecz nie dość daleko, by nie docierały doń chrapliwe krzyki Ŝądające zemsty, brzęk stali i wrzaski konających. Nie oglądał się za siebie. Miał wraŜenie, Ŝe będzie słyszał te dźwięki do końca swych dni. Bohater krasnoludów właśnie wjechał między pierwsze wzniesienia u podnóŜa gór Kharolis, gdy usłyszał, jak coś zaczyna dziwnie grzmieć. Jego koń podskoczył nerwowo. Krasnolud zatrzymał się, by uspokoić zwierzę. Jednocześnie rozejrzał się niespokojnie. Co to było? Nie był to odgłos wojny, ani teŜ odgłos przyrody. Kharas odwrócił się. Dźwięk dobiegał zza jego pleców, z okolicy, którą właśnie opuścił, kraju, gdzie jego rodacy wciąŜ wyrzynali się nawzajem w imię sprawiedliwości. Dźwięk narastał, przeradzając się w niskie, głuche dudnienie, które brzmiało coraz głośniej.
Kharas niemal odnosił wraŜenie, Ŝe widzi przybliŜanie się owego odgłosu. Bohater krasnoludów wzdrygnął się i spuścił głowę, gdy okropny ryk nadciągnął, przetaczając się z grzmotem przez równinę. To Reorx, pomyślał z Ŝalem i zgrozą. To głos rozgniewanego boga. Jesteśmy zgubieni. Dźwięk dotarł do Kharasa wraz z falą uderzeniową podmuchem Ŝaru i palącego, cuchnącego wiatru, który prawie zdmuchnął go z siodła. Spowiły go obłoki piachu, kurzu i popiołu, które zmieniły dzień w odraŜającą noc. Otaczające go drzewa ugięły się i wykrzywiły, konie zarŜały ze strachu i omal nie poniosły. Przez chwilę Kharas ledwo mógł utrzymać ogarnięte paniką zwierzęta. Oślepiony chmurą kurzu kłującego w oczy, duszący się i kaszlący Kharas zasłonił usta i próbował - najlepiej jak mógł w tej dziwnej ciemności - zasłonić równieŜ oczy koniom. Jak długo stał w tych kłębach piachu, kurzu i gorącego wichru, nie pamiętał. Jednak wiatr ucichł równie nagle, jak się zerwał. Piasek i kurz opadły. Drzewa wyprostowały się. Konie odzyskały spokój. Chmura oddaliła się w łagodniejszych podmuchach jesiennego wiatru, pozostawiając po sobie ciszę straszniejszą od grzmiącego huku. Przepełniony złymi przeczuciami Kharas popędził swe zmęczone konie najszybciej, jak było to moŜliwe i wjechał na wzgórza w rozpaczliwej próbie znalezienia jakiegoś miejsca do rozejrzenia się. Wreszcie je znalazł - skaliste wzniesienie. Przywiązał do drzewa juczne zwierzęta z ich poŜałowania godnym cięŜarem, wjechał konno na skałę i spojrzał na równinę Dergoth. Zatrzymawszy się, skierował w dół zatrwoŜony wzrok. Nie poruszało się tam nic Ŝywego. Prawdę mówiąc, nie było tam zupełnie niczego; niczego prócz sczerniałego, spalonego piachu i skał. Obie armie zostały zupełnie starte z powierzchni ziemi. Tak straszliwa była ta eksplozja, Ŝe na pokrytej popiołem równinie nie widać było nawet trupów. Zmieniło się takŜe samo oblicze krainy. Pełne zgrozy spojrzenie Kharasa padło na miejsce, gdzie niegdyś wznosiła się magiczna forteca Zhaman, której wysokie, wdzięczne wieŜyczki królowały nad równiną. Ona równieŜ została zniszczona - lecz nie całkowicie. Forteca zawaliła się pod własnym cięŜarem i teraz - co najpotworniejsze - jej ruiny przypominały ludzką czaszkę, która spoczywała na jałowej równinie Dergoth, szczerząc zęby. - Reorxie, Ojcze, Kowalu, wybacz nam - szepnął Kharas, któremu łzy mąciły wzrok. Potem, spuściwszy głowę z Ŝalu, krasnoludzki bohater opuścił tę okolicę, wracając do Thorbardinu.
Krasnoludowie będą wierzyć - bo tak doniesie im sam Kharas - Ŝe unicestwienie obu wojsk na równinie Dergoth było dziełem Reorxa, Ŝe bóg w swym gniewie cisnął młotem w ziemię, miaŜdŜąc swe dzieci. JednakŜe Kroniki Astinusa odnotowują, co naprawdę wydarzyło się tego dnia na równinie Dergoth: Będący obecnie u szczytu swych magicznych mocy arcymag Raistlin, znany takŜe jako Fistandantilus, oraz czcząca Paladine ‘a kapłanka Białych Szat, Crysania, zapragnęli przekroczyć próg portalu wiodącego do Otchłani, aby tam wezwać do walki Królową Ciemności. Mroczne zbrodnie popełnił ów arcymag, by dotrzeć do tego punktu - szczytu swych ambicji. Czarne Szaty, jakie nosił, splamione były krwią, z której część naleŜała do niego samego. Niemniej jednak męŜczyzna ten znał ludzkie serca. Wiedział, jak targać nimi, manipulować i sprawiać, Ŝe ci, którzy powinni byli gardzić nim i odtrącać go, w zamian podziwiali go. Taką osobą była pani Crysania z rodu Tariniusów. W duszy owej wielebnej córki kościoła była jedna zgubna skaza. Tę skazę Raistlin znalazł i poszerzył tak, aby pęknięcie objęło całą jej osobę i dotarło wreszcie do serca... Crysania udała się wraz z nim do straszliwego portalu. Tam wezwała swego boga i odpowiedział jej, gdyŜ zaprawdę była jego wybranką. Raistlin uŜył swej magii i odniósł sukces, nie było bowiem jeszcze tak potęŜnego czarodzieja, jak ten młodzieniec. Portal otworzył się. Raistlin zaczął wchodzić, lecz magiczne urządzenie do podróŜy w czasie, uruchomione przez Caramona, bliźniaczego brata maga, oraz kendera, Tasslehoffa Burrfoota, zakłóciło potęŜne zaklęcie arcymaga. Czarodziejskie połę zostało rozproszone... ...powodując katastrofalne i nieprzewidziane konsekwencje.
Rozdział I - Ups - powiedział Tasslehoff Burfoot. Caramon zmierzył kendera srogim wzrokiem. - To nie moja wina! Naprawdę, Caramonie! - zaprotestował Tas. Mówiąc to, kender ogarnął wzrokiem okolicę, potem podniósł oczy na Caramona, a później znów spojrzał na otoczenie. Zaczęła mu drŜeć dolna warga, więc sięgnął po chusteczkę na wypadek, gdyby poczuł, Ŝe musi wytrzeć nos. Jednak chusteczki nie było, jak równieŜ jego sakiewek. Tas westchnął. W podnieceniu zapomniał o tym -~ wszystko zostało w lochach Thorbardinu. A był to rzeczywiście podniecający moment. W jednej chwili wraz z Caramonem stał w magicznej fortecy Zhaman, uruchamiając czarodziejskie urządzenie do podróŜy w czasie, w następnej chwili Raistlin zaczął rzucać swoje czary i zanim Tas się obejrzał, zrobiło się straszne zamieszanie - kamienie śpiewały, skały pękały, a on doznał okropnego uczucia rozciągania w sześciu róŜnych kierunkach jednocześnie, a potem - siup - i byli juŜ tutaj. Gdziekolwiek to było. A gdziekolwiek było, z pewnością nie sprawiało wraŜenia tego, gdzie miało być. On i Caramon znajdowali się na górskiej ścieŜce w pobliŜu wielkiego głazu i stali po kostki w oślizgłym, szarym jak popiół błocie, które całkowicie pokrywało ziemię tak daleko, jak Tas sięgał wzrokiem. Tu i tam z miękkiej okrywy popiołów sterczały ostre końce spękanych skał. Nie było Ŝadnych śladów Ŝycia. Nic nie mogło Ŝyć na takim pustkowiu. Nie ostały się Ŝadne rosnące drzewa; z gęstego błota wystawały jedynie osmalone pniaki. Jak okiem sięgnąć, aŜ do samego horyzontu w kaŜdym kierunku nie było niczego prócz totalnych spustoszeń. Niebo nad ich głowami było szare i puste. Na zachodzie jednakŜe miało dziwną, fioletową barwę i widać było na nim kłębiące się niesamowite, świetliste obłoki przeszywane jaskrawobłękitnymi błyskawicami. Poza odległym hukiem gromów nie było słychać Ŝadnego dźwięku... nie było widać Ŝadnego ruchu... niczego. Caramon zaczerpnął głęboko tchu i przetarł dłonią twarz. Panował straszny upał i choć stali w tym miejscu zaledwie od kilku minut, jego spocona skóra juŜ pokryła się delikatną warstewką szarego popiołu. - Gdzie jesteśmy? - spytał opanowanym, wywaŜonym tonem. - Ja-ja jestem pewien, Ŝe nie mam zielonego pojęcia, Caramonie - oświadczył Tas. Po chwili dodał: - A ty masz?
- Ja zrobiłem wszystko tak, jak mi kazałeś - odparł Caramon niepokojąco spokojnym głosem. - Powiedziałeś, Ŝe Gnimsh twierdził, Ŝe jedyne co musimy zrobić, to pomyśleć, gdzie chcemy się udać i tam się znajdziemy. Ja wiem, Ŝe myślałem o Solące... - Ja teŜ! - krzyknął Tas. Potem, widząc wściekłe spoj - rŜenie Caramona, kender zająknął się. - Przynajmniej myślałem o tym przez większość czasu... - Większość czasu? - spytał Caramon przeraŜająco spokojnym tonem. - CóŜ... - Tas przełknął ślinę. - Zda-zdarzyło mi się rzeczywiście raz pomyśleć, ale tylko przez chwileczkę, o tym, jak... hmm... jak wesoło i ciekawie i, cóŜ, niezwykle, byłoby... ee... zwiedzić... hmm... eem... - Eem co? - nalegał Caramon. - A... kkkkkkk... - A co? - Kkkkkkkkkk... - wymamrotał Tas. Caramon wciągnął powietrze. - KsięŜyc! - wypalił szybko Tas. - KsięŜyc! - powtórzył z niedowierzaniem Caramon. - Który księŜyc? - spytał po chwili, rozglądając się wokół. - Och - Tas wzruszył ramionami - którykolwiek z tych trzech. Myślę, Ŝe jeden wart drugiego. Podejrzewam, Ŝe wszystkie są dość podobne. Oczywiście pominąwszy fakt, Ŝe Solinari miałby wszędzie dookoła błyszczące srebrne skały, Lunitari jaskrawoczerwone, i jak sądzę, ten ostatni byłby cały czarny, choć nie mogę być pewny, bo nigdy nie widziałem... W tym momencie Caramon warknął i Tas doszedł do wniosku, Ŝe lepiej będzie trzymać język za zębami. Czynił tak przez jakieś trzy minuty, podczas których Caramon nadal przyglądał się okolicy z powaŜnym wyrazem twarzy. Trzeba by jednak silniejszej woli, niŜ tej, jaką posiadał kender (albo ostrego noŜa), Ŝeby dłuŜej powstrzymać go od mówienia. - Caramonie - wypalił Tas - czy... czy sądzisz, Ŝe my rzeczywiście zrobiliśmy to? No wiesz, polecieliśmy na... ee... księŜyc? To znaczy, to miejsce z pewnością nie przypomina Ŝadnego innego, w którym byłem przedtem, a te kamienie nie są srebrne, ani czerwone, ani nawet czarne. Są raczej koloru kamiennego, ale... - Nie zdziwiłbym się wcale - stwierdził posępnie Caramon. - W korlcu zaprowadziłeś nas kiedyś do morskiego portu, który znajdował się w samym środku pustyni... - To teŜ nie była moja wina! - wykrzyknął uraŜony Tas. - Nawet Tanis powiedział... - Aczkolwiek... - Caramon zmarszczył czoło ze zdziwienia - ta okolica rzeczywiście wygląda dziwnie, choć wydaje się w jakiś sposób znajoma. - Masz rację - stwierdził po chwili Tas, znów przyglądając się posępnemu,
przysypanemu popiołem krajobrazowi. - Skoro juŜ o tym mowa, rzeczywiście coś mi przypomina. Tylko, Ŝe... - kender zadygotał - nie przypominam sobie, Ŝebym kiedyś był w tak okropnym miejscu... z wyjątkiem Otchłani - dodał, lecz powiedział to pod nosem. Podczas ich rozmowy kłębiące się chmury podpłynęły bliŜej, rzucając cień na jałową ziemię. Zerwał się gorący wiatr i zaczął padać drobny deszcz, mieszając się z popiołem unoszącym w powietrzu. Tas miał właśnie zamiar skomentować oślizgłość owego deszczu, gdy nagle, bez ostrzeŜenia, świat eksplodował. Przynajmniej takie było pierwsze wraŜenie Tasa. Jaskrawe, oślepiające światło, skwierczenie, trzask, huk, który wstrząsnął ziemią... Po chwili Tas stwierdził, Ŝe siedzi w szarym błocie, gapiąc się głupio w dziurę wypaloną w skale nie dalej niŜ trzydzieści metrów od niego. - W imię bogów! - jęknął Caramon. Nachylił się i postawił Tasa na nogi. - Nic ci nie jest? - Chy-chyba nie -~ stwierdził Tas, odrobinę wstrząśnięty. Kiedy przyglądał się skale, z chmury znów strzeliła ku ziemi błyskawica, wyrzucając w powietrze kamienie i popiół. - Ojej! To naprawdę było interesujące przeŜycie. Choć nie takie, jakie miałbym ochotę natychmiast powtórzyć - dodał pośpiesznie, obawiając się, Ŝe niebo, które ciemniało z kaŜdą minutą, mogłoby zechcieć poczęstować go ponownie tym interesującym przeŜyciem. - Bez względu na to, gdzie jesteśmy, lepiej zejdźmy z tych wysokości - mruknął Caramon. - Przynajmniej jest ścieŜka. Musi dokądś prowadzić. Kiedy Tas zerknął w dół zalanego błotem szlaku, a potem na równie zalaną błotem dolinę, przebiegło mu przez głowę, Ŝe Gdzie Indziej będzie dokładnie tak samo szaro i paskudnie, jak Tutaj, lecz po jednym spojrzeniu na zaciętą twarz Caramona kender szybko postanowił zatrzymać swoje zdanie dla siebie. Podczas uciąŜliwej wędrówki szlakiem przez gęste błoto gorący wiatr wiał jeszcze silniej, wbijając im w ciało drobinki osmolonego drewna, węgielków i popiołu. Pioruny tańczyły wśród drzew, sprawiając wraŜenie, Ŝe wybuchają jak kule jaskrawozielonych lub niebieskich płomieni. Ziemia dygotała od wstrząsającego ryku grzmotów. A na horyzoncie wciąŜ gromadziły się chmury. Caramon przyśpieszył kroku. Schodząc z wysiłkiem ze wzgórza, znaleźli się w miejscu, które, jak wyobraŜał sobie Tas, kiedyś musiało być przepiękną doliną. Niegdyś, jak się domyślał, drzewa musiały płonąć jesiennym pomaranczem i złotem, albo mglistą zielenią na wiosnę. Tu i tam widział wznoszące się spirale dymu, które natychmiast porywał silny wiatr. Z pewnością to od kolejnych uderzeń pioruna, pomyślał. Niemniej jednak, w jakiś dziwny
sposób, to równieŜ coś mu przywodziło na myśl. Podobnie jak Caramon, coraz bardziej był przekonany, Ŝe zna to miejsce. Brnąc w błocie i starając się nie zwaŜać na to, co lepkie paskudztwo robiło z jego zielonymi trzewikami i jaskrawoniebieskimi nogawicami, Tas postanowił skorzystać ze starej kenderskiej sztuczki na Okazje, Kiedy Się Zgubisz. Zamknąwszy oczy i opróŜniwszy głowę ze wszystkich innych myśli, nakazał swemu umysłowi dostarczyć sobie wizerunku krajobrazu widniejącego przed nim. Kryjąca się za tym dość osobliwa kenderska logika twierdziła, Ŝe skoro istniało prawdopodobieństwo, iŜ jakiś kender w rodzinie Tasslehoffa bez wątpienia był w tej okolicy, wspomnienie zostało jakoś przekazane jego potomkom. O ile nie zostało to nigdy naukowo dowiedzione (gnomowie pracują właśnie nad tym, przekazawszy problem komisji), niewątpliwą prawdą jest, Ŝe - do dnia dzisiejszego - nie było doniesienia o zabłądzeniu kendera na Krynnie. W kaŜdym razie Tas, który stał do połowy łydek w błocie, zamknął oczy i postarał się przywołać na myśl obraz otaczającego go krajobrazu. Wizerunek pojawił się tak wyraźny i Ŝywy, Ŝe kender poczuł się nieco zaskoczony - bez wątpienia Ŝadna z psychicznych map jego przodków nie była tak doskonała. Były w nim drzewa - gigantyczne drzewa - i góry na horyzoncie oraz jezioro... Po otworzeniu oczu Tas jęknął. Rzeczywiście tu było jezioro! Nie zauwaŜył go wcześniej, pewno dlatego, Ŝe miało taki sam szary kolor ŜuŜlu, jak przykryty popiołem ląd. Czy była w nim jeszcze woda? A moŜe było wypełnione błotem? Ciekawe, zastanawiał się Tas, czy wuj Trapspringer był kiedyś na księŜycu. Jeśli tak, tłumaczyłoby to, dlaczego poznaję tę okolicę. Z pewnością jednak powiedziałby komuś... MoŜe zrobiłby tak, gdyby gobliny nie zjadły go, zanim miał ku temu okazję. Skoro mowa o jedzeniu, przypomina mi się... - Caramonie - Tas próbował przekrzyczeć wzmagający się szum wiatru i huk piorunów. - Czy zabrałeś ze sobą wodę? Bo ja nie. Ani jedzenia. Nie spodziewałem się, Ŝe będziemy go potrzebować, bo mieliśmy wracać do domu i w ogóle... Ale... Tas nagle ujrzał coś, co sprawiło, Ŝe natychmiast zapomniał o jedzeniu, wodzie i wuju Trapspringerze. - Och, Caramonie! - Tas chwycił się kurczowo ogromnego wojownika i wskazał na coś. - Spójrz, czy myślisz, Ŝe to słońce? - A cóŜ innego mogłoby to być? - burknął opryskliwie Caramon, spoglądając na wodnisty, zielonkawoŜółty krąg, który pojawił się między ciemnymi chmurami. - A wracając do rozmowy, informuję cię, Ŝe nie zabrałem wody. Więc lepiej nie wspominaj o tym, co?
- No wiesz, mógłby ś być uprz... - zaczął Tas. Potem zauwaŜył minę Caramona i zamilkł. Ślizgając się w błocie, zatrzymali się w połowie drogi prowadzącej w dół. Gorący wiatr dął dookoła, wydymając pelerynę Caramona i rozwijając kitkę włosów Tasa za jego głową niczym proporzec. Ogromny wojownik spoglądał na jezioro - to samo jezioro, które zauwaŜył Tas. Caramon był blady na twarzy, a oczy miał smutne. Po chwili znów ruszył, brnąc zawzięcie ścieŜką. Tas westchnąwszy podąŜył za nim przez mlaszczące błocko. Podjął decyzję. - Caramonie - powiedział - chodźmy stąd. Opuśćmy to miejsce. Nawet jeśli to jest księŜyc, który wuj Trapspringer zapewne odwiedził, zanim zjadły go gobliny, to nie jest przyjemnie. To znaczy na księŜycu, a nie kiedy jest się zjadanym przez gobliny, co jak przypuszczam, teŜ nie jest takie miłe, jeśli juŜ się nad tym zastanowić. Prawdę powiedziawszy, ten księŜyc jest mniej więcej tak samo nudny, co Otchłań, i bez wątpienia cuchnie równie paskudnie. Poza tym, tam nie chciało mi się pić... Co nie znaczy, Ŝe chce mi się teraz - dodał spiesznie, za późno przypomniawszy sobie, Ŝe miał o tym nie mówić - ale język tak jakby stanął mi kołkiem, jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć, przez co trudno mi mówić. Mamy magiczne urządzenie. - Podniósł do góry wysadzany klejnotami, podobny do berła przedmiot na wypadek, gdyby Caramon zapomniał w ciągu ostatniej pół godziny, jak on wygląda. - I obiecuję... składam solenną przysięgę, Ŝe tym razem będę myślał o Solące całym mózgiem. Caramonie? - Szsz, Tas - uciszył go Caramon. Zeszli na dno doliny, gdzie błoto sięgało Caramonowi do kostek, co dla Tasa znaczyło mniej więcej do pół łydki. Caramon zaczął znów utykać, odnowiła się rana po upadku, w którym skręcił sobie kolano w magicznej fortecy Zhaman. Teraz oprócz zmartwienia na jego twarzy malowało się równieŜ cierpienie. A takŜe coś jeszcze. Coś, co sprawiło, Ŝe Tasa przeszły ciarki - wyraz prawdziwego strachu. Spłoszony Tas obejrzał się szybko, zastanawiając się, co takiego zobaczył Caramon. Wydawało mu się, Ŝe na dole jest prawie tak samo, jak na górze - szaro, oślizgłe i ohydnie. Nic się nie zmie - niło, poza tym, Ŝe robiło się ciemno. Ku uldze Tasa burzowe chmury znów zakryły słońce - chorobliwie wyglądające słońce, od którego szary, ponury krajobraz sprawiał jeszcze gorsze wraŜenie. W miarę zbliŜania się czarnych chmur padał coraz silniejszy deszcz. Gdyby to pominąć, absolutnie nic nie wskazywało na obecność czegoś przeraŜającego. Kender robił, co mógł, Ŝeby milczeć, lecz słowa poniekąd same wyskoczyły mu z ust, zanim zdołał je zatrzymać. - Co się stało, Caramonie? Niczego nie widzę. Czy dokucza ci kolano? Ja...
- Zamilcz, Tas! - rozkazał Caramon pełnym napięcia głosem. Rozglądał się wokół szeroko rozwartymi oczyma, zaciskając i otwierając nerwowo pięści. Tas westchnął i zasłoniwszy sobie usta dłonią, by zdusić słowa, postanowił milczeć, choćby miało go to zabić. Kiedy ucichł, nagle dotarło do niego, Ŝe wszędzie w okolicy jest tak bardzo cicho. Kiedy huczały grzmoty, niczego nie było słychać, nawet zwykłych dźwięków, które przywykł słyszeć podczas deszczu - wody spływającej z liści i kapiącej na ziemię, wiatru szeleszczącego w gałęziach, ptaków śpiewających deszczowe piosenki i narzekających na mokre piórka... Tas poczuł dziwne drŜenie w środku. Przyjrzał się uwaŜniej osmalonym pniakom drzew. Nawet po spaleniu były ogromne; z pewnością były to największe drzewa, jakie widział w swym Ŝyciu, z wyjątkiem... Tasa ścisnęło w gardle. Liście, jesienne barwy, dym kuchennych palenisk wznoszący się znad doliny, jezioro niebieskie i gładkie jak kryształ... Mrugnął powiekami i przetarł oczy, by oczyścić je z lepkiej warstewki błota oraz deszczu. Powiódł wzrokiem dokoła, obejrzał się na ścieŜkę, na ten ogromny głaz... Spojrzał na jezioro, które widać było całkiem wyraźnie między kikutami spalonych drzew. Popatrzył na góry o ostrych, zębatych szczytach. To nie wuj Trapspringer był tu przedtem... - Och, Caramonie! - szepnął, zdjęty zgrozą.
Rozdział II Co tam? - Caramon odwrócił się i popatrzył na Tasa tak dziwnie, Ŝe kender poczuł ciarki przechodzące go od stóp do głów. Na rękach dostał gęsiej skórki. - N-nic - wyjąkał Tas. - To tylko moja wyobraźnia. Caramonie - dodał z naciskiem. - Chodźmy stąd! MoŜemy cofnąć się do chwili, gdy byliśmy wszyscy razem, kiedy byliśmy szczęśliwi! MoŜemy wrócić do czasów, gdy Ŝył Flint i Sturm, kiedy Raistlin wciąŜ nosił czerwone szaty, a Tika... - Zamknij się, Tas - warknął ostrzegawczo Caramon, a jego słowom towarzyszył błysk pioruna, od którego nawet kender drgnął. Wzmógł się wiatr i świszczał w kikutach martwych drzew, wydając niesamowity dźwięk, jakby ktoś rozdygotany wciągał oddech przez zaciśnięte zęby. Ciepły, oślizgły deszcz przestał padać. Obłoki nad ich głowami oddaliły się, odsłaniając blade słońce jaśniejące na szarym nieboskłonie. Mimo to na horyzoncie chmury nadal się gromadziły i stawały co - raz czarniejsze. Wśród nich migotały wielobarwne błyskawice, obdarzając je odległym, groźnym pięknem. Caramon zaczął iść błotnistą dróŜką, zaciskając zęby z bólu, który przeszywał jego zranioną nogę. JednakŜe Tas po spojrzeniu w dół ścieŜki, którą teraz znał tak dobrze mimo jej przeraŜającej odmienności - sięgnął wzrokiem aŜ do miejsca, w którym zakręcała. Wiedział, co znajduje się za tym zakrętem, więc nie ruszył się z miejsca, stając zdecydowanie pośrodku drogi i wbijając wzrok w plecy Caramona. Po kilku chwilach niecodziennej ciszy Caramon zdał sobie sprawę, Ŝe coś jest nie w porządku i obejrzał się. Zatrzymał się. Ból i zmęczenie dawały o sobie znać. - No chodźŜe, Tas! - powiedział z irytacją. Okręcając kitkę włosów wokół palca, Tas pokręcił przecząco głową. Caramon utkwił w nim wściekły wzrok. Tas wreszcie wybuchnął: - Caramonie, to są drzewa vallen! Surowe oblicze ogromnego wojownika złagodniało. Wiem, Tas - stwierdził ze znuŜeniem męŜczyzna. - To jest Solące. - Nie, nieprawda! - wykrzyknął Tas. - To-to tylko jakaś inna okolica, gdzie rosną valleny! Musi być wiele miejsc, gdzie rosną drzewa vallen...! - I jest wiele miejsc, gdzie jest jezioro Crystalmir albo góry Kharolis, albo ten głaz na górze, gdzie obaj widzieliśmy siedzącego i rzeźbiącego w drewnie Flinta, albo ta droga, która prowadzi do...
- Nie moŜesz o tym wiedzieć! - wrzasnął rozgniewany Tas. - To niemoŜliwe! - Nagle rzucił się biegiem przed siebie, albo raczej próbował, ciągnąc za sobą nogi w grząskim, lepkim błocie najszybciej, jak było to moŜliwe. Zderzywszy się z Caramonem, chwycił go za rękę i szarpnął za nią. - Chodźmy! Chodźmy stąd! - Znów uniósł w górę urządzenie do podróŜy w czasie. - MoŜemy... moŜemy wrócić do Tarsis! Tam, gdzie smoki zawaliły na mnie budynek! To były fajne czasy, bardzo ciekawe. Pamiętasz? Jego wysoki głos dźwięczał piskliwie wśród wypalonych drzew. Caramon nachylił się i z zaciętą miną wyrwał magiczny przedmiot z ręki kendera. Nie zwaŜając na rozpaczliwe protesty Tasa, wziął urządzenie i zaczął obracać klejnoty, stopniowo zmieniając błyszczące berło w prosty, nie wyróŜniający się niczym wisior. Tas obserwował go z Ŝałosną miną. - Dlaczego nie pójdziemy stąd, Caramonie? Tu jest okropnie. Nie mamy jedzenia ani wody, a z tego, co widziałem, istnieje niewielka szansa, Ŝe znajdziemy jedno czy drugie. Oprócz tego, jeśli trafi nas któryś z tych piorunów, pewno zostanie po nas tylko mokra plama. Burza zbliŜa się coraz bardziej, a ty wiesz przecieŜ, Ŝe to nie jest Solące... - Nie wiem, Tas - powiedział cicho Caramon ale zamierzam się dowiedzieć. Co się stało? Nie jesteś ciekaw? Od kiedy to kender odtrąca okazję przeŜycia przygody? - Znów zaczął kuśtykać w dół ścieŜki. - Jestem równie wścibski jak kaŜdy inny kender wymamrotał Tas, spuszczając głowę i człapiąc za Caramonem. - Jednak co innego być ciekawym miejsca, którego nigdy przedtem się nie widziało, a co innego być ciekawym własnego domu. Nie powinno się być ciekawym domu! Dom nie powinien się zmieniać. Po prostu jest i czeka, aŜ wrócisz. Dom to miejsce, gdzie mówisz: „Ojej, wygląda zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy odchodziłem!”, a nie: „Ojej, wygląda, jakby przeleciało tędy sześć milionów smoków!” Dom nie jest miejscem na przygody, Caramonie! Tas zerknął na Caramona, Ŝeby zobaczyć, czy jego argumentacja odniosła jakiś skutek. Jeśli tak, nie było tego widać. Na cierpiącej twarzy męŜczyzny malowała się surowa stanowczość, która raczej zaskoczyła Tasa; zaskoczyła go i wystraszyła. Caramon zmienił się, uświadomił sobie nagle Tas. I to nie tylko z powodu rzucenia krasnoludzkiej gorzałki. Jest ja - kiś inny - powaŜniejszy i... cóŜ, chyba sprawia wraŜenie odpowiedzialnego. Jest w nim jednak coś jeszcze. Tas zamyślił się głęboko. Duma, doszedł do wniosku po chwili powaŜnego zastanowienia. Duma z siebie, duma i zawziętość. To nie jest Caramon, który łatwo się podda, pomyślał Tas niewesoło. To nie jest Caramon, który potrzebuje kendera strzegącego go przed nieszczęściami i karczmami. Tas
westchnął Ŝałośnie. Brakowało mu tego starego Caramona. Dotarli do zakrętu drogi. Obaj poznali go, choć Ŝaden nic nie powiedział - Caramon, poniewaŜ nie było nic do powiedzenia, a Tas, poniewaŜ zaciekle odmawiał przyznania się, Ŝe go rozpoznał. Obydwu jednakŜe cięŜko było uczynić następny krok. Niegdyś podróŜni wyłaniający się zza tego zakrętu widzieliby rozświetloną gospodę Ostatni Dom. Poczuliby zapach korzennych ziemniaków Otika, słyszeliby śmiech i pieśni dobiegające zza drzwi za kaŜdym razem, gdy otwierały się, by wpuścić wędrowca albo stałego bywalca z Solące. Choć nie zawarli Ŝadnej umowy, zarówno Caramon, jak i Tas zatrzymali się przed tym zakrętem. WciąŜ nic nie mówiąc, kaŜdy z nich rozejrzał się po pustkowiu, wypalonych i strzaskanych kikutach drzew, przysypanej popiołem ziemi i poczerniałych skałach. W uszach rozbrzmiewała im cisza głośniejsza i bardziej przeraŜająca od dudniących gromów. Obaj bowiem wiedzieli, Ŝe powinni byli usłyszeć Solące, nawet jeśli jeszcze go nie widzieli. Powinni byli usłyszeć odgłosy miasteczka - hałas kuźni i dnia targowego, głosy obnośnych sprzedawców, dzieci i przekupniów, zgiełk dochodzący z gospody. Nie było jednakŜe słychać niczego prócz ciszy i głuchego, złowieszczego pomruku grzmotów. Wreszcie Caramon westchnął. - Chodźmy - rzekł i pokuśtykał naprzód. Tas ruszył za nim wolniej, bowiem trzewiki miał tak oblepione błotem, Ŝe ciąŜyły mu jak podkute Ŝelazem krasnoludzkie buciory. Jego buty jednakŜe nawet w połowie nie były tak cięŜkie, jak cięŜko mu było na duszy. Cały czas mruczał pod nosem: - To nie jest Solące, to nie jest Solące, to nie jest Solące - aŜ zaczęło to brzmieć jak jedno z magicznych zaklęć Raistlina. Po wyjściu zza zakrętu Tas bojaźliwie podniósł oczy.....i odetchnął głęboko z ulgą. - A co, nie mówiłem, Caramonie? - krzyknął wśród wycia wichru. - Patrz, tu nic nie ma, zupełnie nic. - Wcisnął swą małą rączkę w olbrzymią dłoń Caramona i spróbował pociągnąć go do tyłu. - Chodźmy juŜ. Mam pomysł. MoŜemy wrócić do czasów, kiedy Fizban wyczarował z nieba złote przęsło... Jednak Caramon, odtrąciwszy kendera, pokuśtykał naprzód z zaciętą miną. Zatrzymał się i wbił wzrok w ziemię. - W takim razie, co to jest, Tas? - spytał przeraŜonym głosem. śując nerwowo koniec swej kitki, kender podszedł do Caramona. - Co to jest? - pytał uparcie Caramon, wskazując na ziemię. Tas prychnął. - No więc, to rzeczywiście wielka, oczyszczona powierzchnia gruntu. Zgoda, moŜe coś tu kiedyś było. MoŜe stał tu jakiś duŜy budynek, ale teraz juŜ go nie ma,
więc o co to całe zamieszanie? Wiesz - och, Caramonie! Zranione kolano wielkiego męŜczyzny nagle nie wytrzymało dłuŜej. Caramon zachwiał się i upadłby, gdyby nie podtrzymał go Tas. Z pomocą kendera wojownik dotarł do pniaka, który kiedyś był wyjątkowo duŜym drzewem vallen. Oparłszy się o pień, męŜczyzna rozcierał bolące miejsce. Jego oblicze było blade i ociekało potem. - Co mogę zrobić, Ŝeby ci pomóc? - spytał przejęty Tas, załamując ręce. - Wiem! Znajdę ci kulę! Tu musi leŜeć mnóstwo ułamanych gałęzi. Pójdę poszukać. Caramon nic nie powiedział, tylko pokiwał głową ze znuŜenia. Tas oddalił się biegiem, bystrym wzrokiem przeszukując szary, oślizgły grunt, zadowolony, Ŝe ma coś do roboty i nie musi odpowiadać na pytania dotyczące głupich pustych przestrzeni. Wkrótce kender znalazł to, czego szukał - koniec sterczącej z mułu gałęzi. Złapał ją i szarpnął. Ręce ześlizgnęły mu się z mokrego patyka, skutkiem czego przewrócił się na plecy. Wstał i Ŝałośnie przyjrzał się szlamowi na swych niebieskich nogawicach, bezskutecznie próbując go zetrzeć. Potem westchnął i znów zawzięcie chwycił gałąź. Tym razem poczuł, Ŝe się trochę obluzowała. - Prawie juŜ ją mam, Caramonie! - zameldował. JuŜ... Przez wycie wichru przedarł się całkowicie niekenderski wrzask. Zaniepokojony Caramon podniósł głowę i zobaczył, jak kitka Tasa znika w olbrzymim zapadlisku, które najwyraźniej otworzyło się pod jego stopami. - JuŜ idę, Tas! - zawołał Caramon, brnąc naprzód. Trzymaj się... JednakŜe zatrzymał się na widok Tasa wyczołgującego się z dziury. Takiej miny, jaką miał kender, Caramon jeszcze nie widział. Tas był biały jak ściana, wargi miał pobladłe, a oczy wytrzeszczone i nieruchome. - Nie zbliŜaj się, Caramonie - wyszeptał Tas, zatrzymując go wyciągniętą przed siebie ubłoconą rączką. Proszę, nie podchodź! Było juŜ jednak za późno. Caramon doszedł do brzegu jamy i zajrzą] do środka. Tas, skulony obok niego na ziemi, zaczął się trząść i szlochać. - Oni wszyscy nie Ŝyją - wyszeptał. - Wszyscy nie Ŝyją. - Wtuliwszy głowę w ramiona, zaczął się kołysać w przód i w tył, gorzko płacząc. Na dnie wyłoŜonej kamieniami dziury, którą przykryła gruba warstwa błota, leŜały trupy, sterty trupów, trupy męŜczyzn, kobiet i dzieci. Niektóre zakonserwowane przez muł zwłoki wciąŜ były Ŝałośnie rozpoznawalne - a przynajmniej tak wydawało się rozgorączkowanemu Caramonowi. Na myśl mu przyszedł ostatni masowy grób, jaki widział - zadŜumiona osada, którą znalazła Crysania. Przypomniał sobie rozgniewaną, pełną Ŝałości
twarz brata. Przypomniał sobie, jak Raistlin przywołał błyskawice i spalił wszystko, spalił wioskę na popiół. Caramon zacisnął zęby i zdobył się na to, by zajrzeć do grobu - by poszukać masy rudych loków... Odwrócił się z pełnym drŜenia szlochem ulgi, a później popędził w stronę gospody, rozglądając się dziko. - Tika! - wrzasnął. Tas podniósł głowę i zerwał się z niepokojem. - Caramonie! - zawołał, po czym poślizgnął się w błocie i upadł. - Tika! - wrzeszczał ochryple Caramon wśród wycia wiatru i odległych grzmotów. Najwyraźniej zapomniawszy o bólu zranionej nogi, chwiejnym krokiem wyszedł na rozległy, pusty obszar, na którym nie było pniaków drzew na drogę wiodącą obok gospody, odnotował umysł Tasa, choć kender nie pomyślał o tym jasno. Kender podniósł się i pobiegł za Caramonem, lecz brodzący w błocie olbrzymi męŜczyzna szybko posuwał się naprzód, trwoga bowiem i nadzieja dodawały mu sił. Tas wkrótce stracił go z oczu, Caramon zniknął wśród zwęglonych kikutów drzew, lecz kender wciąŜ jeszcze słyszał, jak Caramon woła Tikę. Teraz juŜ wiedział, dokąd idzie zwalisty męŜczyzna. Zwolnił kroku. Głowa bolała go od upału i cuchnących wyziewów, a serce krajało mu się od widoku tego, co przed chwilą zobaczył. Kender sunął przed siebie, powłócząc nogami w cięŜkich, ubłoconych butach, zdjęty lękiem na myśl o tym, co zastanie na miejscu. Zgodnie z oczekiwaniami, zobaczył tam Caramona stojącego na pustej przestrzeni przy kolejnym pniaku drzewa vallen. MęŜczyzna trzymał coś w ręku i patrzył na to z miną osoby wreszcie pokonanej. Umorusany błotem, Ŝałosny i nieszczęśliwy kender podszedł i stanął obok niego. - Co to? - spytał drŜącym głosem, wskazując na przedmiot w dłoni wielkiego męŜczyzny. - Młotek - wydusił z siebie Caramon. - Mój młotek. Tas przyjrzał mu się. Rzeczywiście, to był młotek. A przynajmniej na to wyglądało. Drewniany trzonek spalił się do trzech czwartych długości. Został jedynie kawałek nadpalonego drewna i osmalony od płomienia metalowy bijak. - Skąd-skąd moŜesz być pewien? - zająknął się kender, wciąŜ walcząc ze sobą, wciąŜ nie chcąc uwierzyć. - Jestem pewny - rzekł z goryczą Caramon. - Spójrz na to. - Trzonek był rozklekotany, a bijak zakołysał się pod dotknięciem. - Zrobiłem go, kiedy... kiedy jeszcze piłem. - Wytarł oczy dłonią. - Nie jest zrobiony najlepiej. Bijak co chwilę odpadał. Ale w końcu - zaszlochał -
nigdy i tak duŜo nim nie zrobiłem. Caramon był zmęczony biegiem i nagle jego zraniona noga odmówiła posłuszeństwa. Tym razem wojownik nawet nie próbował przytrzymać się, tylko osunął się w błoto. Siedząc na skrawku gołej ziemi, która kiedyś była jego domem, ściskał młotek w ręku i zaczął płakać. Tas odwrócił głowę. śal ogromnego męŜczyzny był świętością, czymś zbyt osobistym nawet dla jego oczu. Nie zwaŜając na własne łzy, Tas rozejrzał się w przygnębieniu. Nigdy jeszcze nie czuł się tak bezradny, tak zagubiony i samotny. Co się stało? Co złego się wydarzyło? PrzecieŜ musi istnieć jakaś wskazówka, jakaś odpowiedź. - Pójdę-pójdę się rozejrzeć - wymamrotał do Caramona, który go nie słyszał. Westchnąwszy, Tas ruszył się z trudem. Oczywiście wiedział juŜ, gdzie jest. Nie mógł dłuŜej temu zaprzeczać. Dom Caramona stał w pobliŜu środka miasteczka, niedaleko gospody. Tas poszedł dalej wzdłuŜ niegdysiejszej ulicy biegnącej pomiędzy rzędami domów. Choć nic się nie uchowało - ani domy, ani ulica, ani drzewa vallen, które podtrzymywały domy - doskonale wiedział, gdzie się znajduje. śałował, Ŝe nie jest inaczej. Tu i tam zauwaŜył gałęzie ster - czące ze szlamu i zadrŜał... nie było bowiem niczego więcej. Niczego, z wyjątkiem... - Caramonie! - krzyknął Tas wdzięczny, Ŝe znalazł coś, co moŜe zbadać. Miał równieŜ nadzieję, Ŝe dzięki temu Caramon zapomni o Ŝalu. - Caramonie, wydaje mi się, Ŝe powinieneś to zobaczyć! Olbrzymi męŜczyzna nadal go jednak ignorował, więc Tas sam poszedł przyjrzeć się obiektowi. Na samym końcu ulicy, gdzie kiedyś znajdował się mały park, stał kamienny obelisk. Tas pamiętał park, ale nie pamiętał obelisku. Podczas oględzin uświadomił sobie, Ŝe kiedy ostatni raz odwiedzał Solące, nie było go tam. Pomnik był wysoki i topornie ociosany, niemniej przetrzymał szalejące wiatry, burze i poŜary. Jego powierzchnia była osmalona i nadpalona, lecz po zbliŜeniu się Tas spostrzegł wykute w nim litery. Wydawało mu się, Ŝe kiedy oczyści je z błota, zdoła je odczytać. Tas starł sadzę i warstewkę mułu pokrywającą kamień, przyglądał mu się dłuŜszą chwilę, po czym zawołał cicho: - Caramonie! Osobliwa nuta w głosie kendera przedarła się przez mgłę smutku Caramona. Wojownik podniósł głowę. Widząc dziwny obelisk i niezwyczajnie powaŜną minę Tasa, wielki męŜczyzna z bólem podniósł się i utykając, podszedł do niego. - Co to jest? - spytał. Tas nie umiał odpowiedzieć. Pokręcił jedynie głową i wskazał. Caramon podszedł do pomnika i stanął, czytając w milczeniu topornie wyryte litery i
nie dokończony napis. Bohaterka Lancy Tika Waylan Majere Rok śmierci 358 Drzewo twego Ŝycia padlo zbyt wcześnie. Boję się, aby siekiery nie znaleziono w mych rakach. - Tak-tak mi przykro, Caramonie - wymamrotał Tas, wsuwając dłoń pomiędzy bezwładne, nieczułe palce zwalistego męŜczyzny. Caramon zwiesił głowę. PołoŜywszy dłoń na obelisku, pogłaskał jego zimną, mokrą powierzchnię. Wokół nich świszczał wiatr. Kilka kropel deszczu rozprysnęło się na kamieniu. - Umarła samotnie - powiedział. Zacisnąwszy pięść, uderzył nią w skałę, rozcinając sobie dłoń o ostre krawędzie. - Zostawiłem ją samą! Powinienem był być tutaj! Do licha, powinienem był być tutaj! Barki zaczęły mu dygotać od szlochu. Tas spojrzał na burzowe chmury i uświadomiwszy sobie, Ŝe znów zbliŜają się, ścisnął mocno dłoń Caramona. - Nie sądzę, Caramonie, abyś mógł cokolwiek poradzić na to, gdybyś tu był... - zaczął szczerze kender. Nagle zamilkł, niemal przygryzając sobie przy okazji język. Wypuściwszy dłoń Caramona - wielki męŜczyzna nawet tego nie zauwaŜył - kender usiadł w mule. Jego bystre oczy dostrzegły coś błyszczącego w chorobliwych promieniach bladego słońca. Wyciągnąwszy drŜącą rękę, Tas spiesznie odgarniał błoto. - W imię bogów - rzekł z lękiem, przykucając na piętach. - Caramonie, ty byłeś tutaj! - Co takiego? - warknął wojownik. Tas wskazał. Unosząc głowę, Caramon odwrócił się i popatrzył w dół. Tam, u jego stóp leŜały jego własne zwłoki.
Rozdział III Przynajmniej wyglądały jak zwłoki Caramona. Trup był ubrany w zbroję, którą Caramon zdobył w Solamnii - zbroję, którą nosił podczas wojny Bramy Krasnoludów, którą miał na sobie, gdy wraz z Tasem opuszczał Zhaman, zbroję, w którą teraz był ubrany... JednakŜe poza tym nie było niczego szczególnego, co mogłoby identyfikować ciało. W odróŜnieniu od ciał odkrytych przez Tasa, które zakonserwowały się pod warstwą błota, te zwłoki leŜały stosunkowo blisko powierzchni i uległy rozkładowi. Został jedynie szkielet najwyraźniej potęŜnego męŜczyzny leŜącego u stóp obelisku. Jedna ręka ściskająca dłuto spoczywała bezpośrednio pod kamiennym pomnikiem, jakby ostatnim czynem męŜczyzny było wykucie tego końcowego, straszliwego zdania. Nie było śladu tego, co go zabiło. - Co tu się dzieje, Caramonie? - spytał drŜącym głosem Tas. - Jeśli to ty, i nie Ŝyjesz, to jak moŜesz być jednocześnie tutaj? - Nagle coś mu przyszło do głowy. - Och, nie! A jeśli ciebie tu nie ma! - Złapał się za włosy i zaczął je skręcać. - Jeśli ciebie tu nie ma, w takim razie wymyśliłem cię. Ojej! - jęknął Tas. - Nigdy nie sądziłem, Ŝe mam taką bujną wyobraźnię. Ty rzeczywiście wyglądasz prawdziwie. - Wyciągnął drŜącą rękę i dotknął Caramona. - Jesteś prawdziwy w dotyku i nie obraź się, ale nawet śmierdzisz prawdziwie! - Tas załamał rączki. - Caramonie! Tracę rozum - krzyknął niczym opętany. - Jak jeden z tych czarnych krasnoludów w Thorbardinie! - Nie, Tas - mruknął Caramon. - To wszystko jest prawdziwe. AŜ zbyt prawdziwe. - Spojrzał na trupa, a potem na pomnik, który ledwie teraz było widać w szybko zapadającym zmroku. - I zaczyna mieć sens. Gdybym tylko mógł... - przerwał, wbijając uwaŜnie wzrok w obelisk. - Właśnie! Tas, spójrz na datę wyrytą na pomniku! Tas z westchnieniem uniósł głowę. - Trzysta pięćdziesiąt osiem - przeczytał zobojętniałym głosem. Wtem rozwarł szeroko oczy. - Trzysta pięćdziesiąt osiem? - powtórzył. - Caramonie, przecieŜ był rok trzysta pięćdziesiąty szósty, kiedy opuszczaliśmy Solące! - Zaszliśmy zbyt daleko, Tas - szepnął zdjęty lękiem Caramon. - Znaleźliśmy się w przyszłości. Kłębiące się chmury, których gromadzeniu się na horyzoncie przyglądali się jak wojskom zbierającym siły do ostatniego ataku, ruszyły tuŜ przed zapadnięciem zmroku,
litościwie unicestwiając ostatnie nieliczne chwile istnienia ginącego słońca. Burza rozszalała się szybko i z niewiarygodną wściekłością. Podmuch gorącego wichru ściął Tasa z nóg i cisnął Caramona plecami o obelisk. Potem lunął deszcz, zasypując ich kroplami przypominającymi stopiony ołów. Grad bił ich po głowach, kalecząc i siniacząc ciało. Bardziej przeraŜające jednakŜe od wiatru i deszczu były wielobarwne błyskawice, które strzelały z chmur w ziemię, trafiając w kikuty drzew, roztrzaskując je i zmieniając w ku - 33 ^ _________________________________ le jaskrawego ognia widocznego z odległości kilometrów. Głuche dudnienie grzmotów rozlegało się bezustannie, wstrząsało ziemią, wprawiało zmysły w odrętwienie. W rozpaczliwej próbie znalezienia schronienia przed gwałtowną burzą Tas i Caramon przykucnęli pod zwalonym vallenem i skulili się w jamie, jaką Caramon wygrzebał w szarym, grząskim błocie. Zza tej skąpej osłony przyglądali się z niedowierzaniem, jak nawałnica dokonuje kolejnych zniszczeń na juŜ martwej ziemi. Ogień lizał zbocza gór; czuli swąd spalonego drewna. W pobliŜu uderzył piorun, rozłupując drzewa i wyrzucając w powietrze olbrzymie grudy ziemi. Wstrząsający huk gromu uderzył ich w uszy. Jedynym błogosławieństwem burzy była deszczówka. Caramon wystawił na zewnątrz hełm, odwrócił go i niemal natychmiast zebrał dość wody, by się napić. Miała jednakŜe ohydny smak - jakby zgniłych jaj, wykrzyknął Tas, trzymając się za nos podczas picia - i niewiele przyczyniła się do ugaszenia ich pragnienia. śaden nie wspomniał, chociaŜ obaj pomyśleli o tym, Ŝe zupełnie nie mieli jak zgromadzić wody, ani Ŝe nie mieli nic do jedzenia. Tasslehoff, który wrócił juŜ do siebie (wiedział juŜ, gdzie jest, chociaŜ jeszcze niezupełnie dlaczego i jak tu się znalazł), cieszył się z burzy przez mniej więcej pierwszą godzinę. - Nigdy nie widziałem błyskawicy w takim kolorze krzyknął przez donośny łoskot gromu i przyglądał jej się z niezmiernym zainteresowaniem. - To równie dobre, jak pokaz ulicznego iluzjonisty! - Niemniej wkrótce widowisko znudziło mu się. - W końcu - wrzasnął - nawet przyglądanie się wysadzaniu drzew w powietrze traci nieco za pięćdziesiątym razem! Jeśli nie będziesz czuł się samotny, Caramonie dodał, ziewając tak, Ŝe mu omal szczęki nie wypadły z zawiasów - to myślę, Ŝe się troszeczkę zdrzemnę. Nie masz nic przeciwko zostaniu na warcie, prawda? Caramon pokręcił głową, chcąc odpowiedzieć, gdy przeraźliwy huk sprawił, Ŝe wojownik podskoczył. Kikut drzewa w odległości nie większej, niŜ trzydzieści metrów od
nich, zniknął w kuli niebieskozielonych płomieni. To mogliśmy być my, pomyślał Caramon, spoglądając na dymiące popioły i marszcząc nos, czując woń siarki. MoŜemy być następni! Ogarnęła go dzika chęć ucieczki, pragnienie tak przemoŜne, Ŝe muskuły zaczęły mu drŜeć i musiał zmusić się do pozostania w miejscu. Tam czeka pewna śmierć. Przynajmniej tu, w tej dziurze jesteśmy poniŜej poziomu gruntu. Mimo to na jego oczach piorun zrobił gigantyczną jamę w ziemi i Caramon uśmiechnął się gorzko. Nie, nigdzie nie jest bezpiecznie. Będziemy musieli przeczekać burzę i ufać bogom. Zerknął na Tasa, gotów powiedzieć kenderowi coś pocieszającego. Słowa zamarły mu na wargach. Westchnął i potrząsnął głową. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają - wśród nich kenderzy. Całkowicie nieświadom szalejącej wokół niego grozy Tas zwinął się w kłębek i spał mocno. Caramon wcisnął się głębiej w jamę, nie spuszczając oczu ze skłębionych, przeszytych błyskawicami chmur nad jego głową. Aby zapomnieć o strachu, zaczai próbować zrozumieć, co się stało, jak znaleźli się w tym połoŜeniu. Zamknąwszy oczy z powodu oślepiających piorunów, ujrzał - raz jeszcze - swego bliźniaka stojącego przed straszliwym portalem. Słyszał głos Raistlina, wzywający pięć smoczych głów, które strzegły portalu, aby otworzyły go i pozwoliły mu wejść do Otchłani. Ujrzał Crysanię, kapłankę Paladine’a, modlącą się do swego boga, pogrąŜoną w ekstazie wiary, zaślepioną na zło jego brata. Caramon wzdrygnął się, słysząc słowa Raistlina tak wyraźnie, jakby arcymag stał obok niego. Ona wejdzie ze mną do Otchłani. Bądzle iść przede mną i toczyć za mnie boje. Czekają ją kapłani ciemności, czarodzieje mroku, duchy zmarłych skazanych na wędrowanie po tej przeklętej krainie, a takŜe niewyobraŜalne katusze, jakie potrafi wymyślić moja Królowa. Wszystko to porani jej cialo, poŜre jej umyśl i rozszarpie dusze,. Wreszcie kiedy nie będzie juŜ mogła znieść więcej, padnie na ziemią u mych stóp... brocząca krwią, Ŝałosna, konająca. Ostatkiem sił wyciągnie do mnie raka po pociechą. Nie poprosi mnie, bym ją ratował. Na to jest zbyt silna. Odda swe Ŝycie za mnie chętnie i z radością. Jedyne o co mnie poprosi, to o to, bym został przy niej do śmierci. Ale ja wyminą ją, Caramonie. Przejdą obok niej bez jednego spojrzenia, bez słowa. Dlaczego? Bo nie bada juŜ jej potrzebował... Po usłyszeniu tych słów Caramon pojął wreszcie, Ŝe jego brata nie moŜna juŜ ocalić.
Tak więc opuścił go. Niech idzie do Otchłani, myślał z goryczą Caramon. Niech rzuca wyzwanie Królowej Ciemności. Niech zostanie bogiem. Mnie to nie obchodzi. Nie dbam juŜ o to, co się z nim stanie. Wreszcie się od niego uwolniłem - tak jak i on ode mnie. Caramon i Tas uruchomili czarodziejski przedmiot, recytując wiersz, jaki Par-Salian nauczył ogromnego męŜczyznę. Usłyszał śpiew kamieni, tak jak słyszał je podczas dwóch poprzednich razy, gdy był obecny przy rzucaniu zaklęcia podróŜy w czasie. Wtedy jednakŜe coś się wydarzyło. Coś odmiennego. Teraz, kiedy miał czas pomyśleć, przypomniał sobie, jak zdjęty nagłą paniką zastanawiał się, czy przypadkiem nie stało się coś złego, ale nie potrafił zgadnąć, co. Zresztą nic bym na to i tak nie mógł poradzić, pomyślał z goryczą. Nigdy nie rozumiałem magii - nigdy jej nie ufałem, jeśli juŜ o to chodzi. Kolejne bliskie uderzenie pioruna wyrwało go ze skupienia i nawet sprawiło, Ŝe Tas podskoczył przez sen. Mrucząc z irytacji, kender zasłonił oczy dłońmi i spał dalej, wyglądając jak suseł zwinięty w kłębek w swej norce. Caramon z westchnieniem oderwał uwagę od burzy i Ta - są, powracając znów do tych ostatnich kilku chwil, gdy zadziałało czarodziejskie zaklęcie. Pamiętam uczucie rozciągania, uświadomił sobie niespodziewanie, zniekształcającego rozciągania, jakby jakaś siła próbowała ciągnąć mnie w jedną stronę, podczas gdy druga szarpała w przeciwnym kierunku. Co wtedy robił Raistlin? Caramon z wysiłkiem starał się to sobie przypomnieć. Przed oczami stanął mu niewyraźny obraz brata. Zobaczył Raistlina, który zszokowany i z twarzą wykrzywioną przeraŜeniem patrzył na portal. Widział Crysanie, która stała w portalu, lecz nie modliła się juŜ do swego boga. Wydawało się, Ŝe jej ciałem szarpie ból, oczy miała rozszerzone z przeraŜenia. Caramon zadrŜał i oblizał wargi. Gorzkie kropelki wody zostawiły po sobie jakąś otoczkę, od której w ustach miał taki smak, jakby Ŝuł zardzewiałe gwoździe. Splunął, wytarł wargi dłonią i cięŜko oparł się o drzewo. Kolejny wybuch wywołał u niego dreszcze. Taki sam był skutek odpowiedzi. Jego brat doznał poraŜki. Raistlinowi przydarzyło się to samo, co Fistandantilusowi. Stracił panowanie nad magią. Magiczne pole urządzenia do podróŜy w czasie bez wątpienia zakłóciło czar, jaki rzucał. Było to jedyne wyjaśnienie... Caramon zmarszczył brwi. Nie, z pewnością Raistlin musiał przewidzieć moŜliwość zaistnienia takiego wypadku. Skoro tak, powstrzymałby nas przed uŜyciem urządzenia,
zabiłby ich tak samo, jak zabił przyjaciela Tasa, tego gnoma. Potrząsając głową, by mu się w niej przejaśniło, Caramon zaczął od początku, mozoląc się nad tym problemem zupełnie jak niegdyś nad znienawidzonymi rachunkami, których uczyła go w dzieciństwie matka. Magiczne pole zostało naruszone, to nie ulegało wątpliwości. Rzuciło go wraz z kenderem za daleko w przód, w przyszłość. Co oznacza, jak sądzę, Ŝe wystarczy, bym uruchomił to urządzenie, a zabierze nas z powrotem do teraźniejszości, z powrotem do Tiki, do Solące... Otworzył oczy i rozejrzał się. Czy po powrocie będzie ich jednak czekać taka sama przyszłość? Caramon zadygotał. Był przemoczony do suchej nitki. Noc robiła się chłodna, ale to nie zimno mu dokuczało. Wiedział, co to znaczy Ŝyć ze świadomością tego, co się wydarzy w przyszłości. Wiedział, co to znaczy Ŝyć bez nadziei. JakŜe mógł wrócić i spojrzeć w twarz Tice i przyjaciołom, wiedząc, Ŝe czeka ich taki los? Pomyślał o nieboszczyku leŜącym pod pomnikiem. Jak mogę wrócić, wiedząc, co mnie czeka? Jeśli to był on. Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z bratem. Tas zmienił bieg czasu - tak powiedział Raistlin. A poniewaŜ kenderzy, krasnoludowie i gnomowie byli rasami stworzonymi przez przypadek, a nie zaplanowanymi, nie znajdowali się w nurcie czasu, jak rasy ludzi, elfów i ogrów. Tak więc kenderom zabroniono podróŜy w przeszłość, poniewaŜ mieli moc jej zmienienia. Tas jednak został wysłany przez przypadek, kiedy wskoczył w magiczne pole w chwili, gdy Par-Salian, przełoŜony WieŜy NajwyŜszej Magii, rzucał zaklęcie, by wysłać w przeszłość Caramona i Crysanię. Tas zmienił czas. W związku z tym Raistlin wiedział, Ŝe nie jest skazany na los Fistandantilusa. Był w stanie zmienić zakończenie. Mimo iŜ Fistandantilus zginął, Raistlin mógł przeŜyć. Caramon zgarbił się. Nagle poczuł mdłości i zawrót głowy. Co to mogło znaczyć? Co on tu robi? Jak moŜe być martwy i Ŝywy jednocześnie? Czy chociaŜ były to jego zwłoki? Tas odmienił bieg czasu, a więc mógł to być ktoś inny. Ale - co najwaŜniejsze - co się stało z Solące? - Czy to dzieło Raistlina? - mruknął do siebie Caramon, tylko po to, by usłyszeć dźwięk swego głosu wśród błysków światła i wstrząsających huków. - Czy to ma coś z nim wspólnego? Czy to się stało, poniewaŜ poniósł klęskę, czy... Caramon wstrzymał oddech. Tas obok niego poruszył się we śnie, jęknął i krzyknął głośno. Caramon poklepał go z roztargnieniem.- Zły sen - rzekł, czując, jak ciałko kendera drŜy pod jego ręką. - To zły sen, Tas. Śpij spokojnie.
Tas przewrócił się na drugi bok, przyciskając swe małe ciało do Caramona, rękoma wciąŜ zasłaniając oczy. Wojownik poklepywał go uspokajająco. Zły sen. Chciałby, aby to wszystko okazało się tylko snem. Wręcz rozpaczliwie pragnął obudzić się w swoim łóŜku, nawet z bólem głowy od wypicia za duŜo. Chciał usłyszeć Tikę, która trzaska talerzami w kuchni i wyzywa go od leniwych, pijanych nierobów, jednocześnie szykując mu jego ulubione śniadanie. Chciałby móc kontynuować tę Ŝałosną, zamroczoną alkoholem egzystencję, wtedy bowiem umarłby, umarłby w nieświadomości... Och, proszę, niech to okaŜe się snem!, modlił się Caramon, spuszczając głowę na kolana i czując, jak gorzkie łzy napływają mu pod zamknięte powieki. Siedział tak, nie zwracając juŜ uwagi na burzę, przytłoczony cięŜarem nagłego zrozumienia. Tas westchnął i zadrŜał, lecz wciąŜ spał cicho. Caramon nie drgnął. Nie usnął. Nie mógł. Sen, w którym błądził, był snem na jawie, rzeczywistym koszmarem. Potrzebował tylko jednego, by potwierdzić to, co w głębi serca czuł. Nawałnica cichła powoli, oddalając się na południe. Caramon dosłownie czuł, jak burza odchodzi, jak grzmoty przemierzają ziemię niczym kroki olbrzyma. Kiedy wszystko się skończyło, cisza dzwoniła mu w uszach głośniej niŜ ogłuszający piorun. Wiedział, Ŝe teraz niebo będzie czyste. Czyste aŜ do następnej burzy. Zobaczy księŜyce i gwiazdy... Gwiazdy... Musiał jedynie podnieść głowę i spojrzeć w niebo, to czyste niebo, by dowiedzieć się... Przez następną chwilę siedział, pragnąc poczuć zapach przyprawionych korzeniami ziemniaków Otika, przywołać śmiech Tiki dla rozproszenia ciszy, a pijacki ból głowy do zastąpienia tej straszliwej męki serca. Nie było jednakŜe niczego. Tylko cisza martwej, jałowej ziemi, przerywana przez odległe, ledwo słyszalne grzmienie. Westchnąwszy cichutko, ledwo słyszalnie nawet dla samego siebie, Caramon uniósł głowę i spojrzał w niebo. Przełknął gorzką ślinę w ustach, niemal krztusząc się. Łzy szczypały go w oczy, zamrugał, Ŝeby widzieć wyraźnie. Oto potwierdzenie jego obaw, przypieczętowanie jego zguby. Nowy gwiazdozbiór na niebie. Klepsydra. - Co to oznacza? - spytał Tas, przecierając oczy i gapiąc się półprzytomnie na gwiazdy, ledwie w połowie obudzony.