ANDRE NORTON
PORT UMARŁYCH STATKÓW
PRZEŁOŻYŁA: EWA WITECKA
TYTUŁ ORYGINAŁU STORMS OF VICTORY
KRONIKARZ
Był czas, gdy łatwiej mi było trzymać rękojeść miecza albo kolbę pistoletu strzałkowego niż
pióro. Teraz zaś oto spisuję czyny innych zgromadziwszy wiele dziwnych opowieści. To dzięki
kaprysowi losu stałem się kronikarzem.
W spokojnym, oddalonym od zgiełku świata Lormcie każdy musi wykonywać swoją pracę.
Dopiero niedawno wstąpiłem na tę drogę i muszę zadowolić się prowadzeniem kroniki, lecz na
szczęście coraz bardziej pociąga mnie zdobywanie wiedzy. Czasami jednak myślę, że mam jeszcze
do odegrania aktywną rolę w odwiecznej wojnie Światła i Ciemności.
Nazywam się Duratan i pochodzę z Domu Harrida, co obecnie nic już nie znaczy. Chociaż
w tych dniach na zlecenie wielu rozgałęzionych klanów poszukuję zwojów z ich zapiskami
rodowymi, nigdy jednak nie znalazłem żadnych moich krewnych. Zdarza się więc, że boleśnie
odczuwam samotność.
Przybyłem do Estcarpu jako małe dziecko; urodziłem się właśnie wtedy, kiedy karsteński
książę Yvian skazał na śmierć całą Starą Rasę i polało się wiele krwi. Moja niańka zdołała uciec
wraz ze mną, a potem zmarła na jakąś gorączkę i obcy wzięli mnie na wychowanie.
Mój los w niczym nie różnił się od losu innych wygnańców. Odkąd mogłem władać
stosowną do mojego wieku bronią, zacząłem uczyć się żołnierskiego rzemiosła. Żołnierka była
naszym najważniejszym zajęciem, od kiedy Kolderczycy poszczuli na nas wszystkich naszych
wrogów.
W odpowiednim czasie zostałem Strażnikiem Granicznym i do sztuki władania bronią
dołączyłem znajomość terenu i umiejętność przeżycia na pustkowiu. Tylko pod jednym względem
różniłem się od moich towarzyszy - umiałem nawiązywać kontakt z dzikimi zwierzętami. Kiedyś
nawet stawiłem czoło śnieżnemu kotu: patrzyliśmy sobie w oczy, aż wreszcie ten wspaniały łowca
z górskich szczytów poszedł dalej własną drogą. Przez jakiś czas wystrzegałem się takich
kontaktów w obawie, że jestem zwierzołakiem, zarazem człowiekiem i zwierzęciem, istotą, która
może przybrać każdą postać. Nie wyrosło mi jednak ani futro, ani pióra, nie pojawiły się też kły
czy szpony. W końcu uznałem te zdolności za pomniejszy talent magiczny i bardzo go sobie
ceniłem.
Podczas służby w Straży Granicznej spotkałem młodych Tregarthów i z czasem
zapragnąłem poznać coś więcej niż żołnierskie rzemiosło i przelew krwi. Z tej dwójki wojowników
bliższy stał mi się młodszy brat, Kemoc. Ich ojciec, Simon Tregarth, był przybyszem z innego
świata, a matką czarownica Jaelithe, która nie straciła daru władania mocą, mimo że wyszła za
mąż, weszła do łoża swego małżonka i miała z nim dzieci. Zdarzyło się wtedy jeszcze coś równie
niezwykłego: Jaelithe urodziła troje dzieci jednocześnie - Kemoca, Kyliana i Kaththeę. To ją, kiedy
podrosła, Strażniczki wzięły na naukę wbrew jej woli.
Bracia przybyli za późno, żeby temu przeszkodzić. Po powrocie z tej nieudanej wyprawy
Kemoc stał się bardzo spokojny, ale kiedy mówił o swojej siostrze, w jego oczach zapalały się
niebezpieczne błyski. Wypytywał o najrozmaitsze sprawy swoich towarzyszy broni i wszystkich,
kogo spotkaliśmy. Myślę jednak, że niewiele się dowiedział, ponieważ my, uciekinierzy
z Karstenu, znaliśmy Dawną Wiedzę znacznie gorzej niż mieszkańcy Estcarpu.
Później, podczas jednego z naszych licznych a szybkich wypadów na terytorium wroga,
Kemoc odniósł tak poważną ranę, że nasz lekarz nie mógł mu pomóc. Musiał więc opuścić góry,
których strzegliśmy. Wkrótce potem nastąpił okres względnego spokoju na granicy, prawie
rozejmu. Nasz dowódca postanowił skorzystać z okazji i wysłać kogoś po prowiant. Zgłosiłem się
na ochotnika, gdyż po odjeździe Kemoca czułem się bardzo samotny i nie mogłem znaleźć sobie
miejsca.
Zawiozłem rozkazy, ale wykonanie ich musiało trochę, potrwać, nie mając zatem nic do
roboty, mogłem zająć się poszukiwaniem Kemoca. Nigdy łatwo nie zawierałem przyjaźni,
młodszego zaś Tregartha uważałem za bratnią duszę. Wiedziałem, że od uprowadzenia siostry
uporczywie czegoś szukał, i chciałem mu w tym pomóc. Kiedy rozpytywałem o niego,
powiedziano mi, iż jego rana - która go zresztą trwale okaleczyła - wygoiła się i udał się do
Lormtu.
Lormt był wówczas dla nas legendą. Ta starożytna składnica wiedzy - bezużytecznej
wiedzy, jak twierdziły czarownice - podobno miała być starsza nawet od Es, którego dzieje sięgały
niepamiętnych czasów. Strażniczki unikały Lormtu, co więcej, wydawało się nawet, że żywią do
niego odrazę. Podobno w Lormcie przebywali tylko uczeni, którzy się tam schronili przed
prześladowaniami. Jeżeli nawet odkryli coś podczas swoich poszukiwań, z nikim nie dzielili się
swoimi odkryciami.
Pojechałem za Kemokiem do Lormtu. Prawdą jest, że można rzucić na człowieka geas,
który zmusi go do wykonania jakiegoś zadania bez możliwości sprzeciwu czy oporu. Ja nie
rozgniewałem nikogo, kto mógłby szukać na mnie podobnej pomsty, a przynajmniej nic o tym nie
wiedziałem. Mimo to coś ciągnęło mnie tam jak magnes.
Na miejscu zobaczyłem budowlę, a raczej grupę budynków, jakiej nigdy dotąd nie
widziałem. Wysokie mury łączyły cztery kamienne wieże, lecz żaden strażnik nie przemierzał
blanków i nikt nie pilnował jedynej bramy. Brama ta była otwarta i to zapewne od dłuższego czasu,
gdyż w tej pozycji utrzymywał ją ziemny wał. Kiedy wjechałem do środka, wewnątrz ujrzałem
tylko tulące się do murów domki, po części w ruinie, które niewiele różniły się od wiejskich chat.
Jakaś kobieta właśnie czerpała wodę ze studni. Kiedy zapytałem ją, gdzie mogę znaleźć
pana Lormtu, zamrugała ze zdziwienia, po czym uśmiechnęła się szeroko i wyjaśniła mi, że nie ma
tam kogoś takiego, a żyją tam jedynie starcy, którzy psują sobie wzrok wpatrując się w rozpadające
się ze starości księgi. Udałem się więc na poszukiwanie Kemoca.
Później dowiedziałem się, że sprawami zakwaterowania zajmował się Ouen (przewodził on
uczonym, gdyż jako najmłodszy był najbardziej sprawny i czynny) oraz pani Bethalia. Miała ona
nader niepochlebną opinię o domowych umiejętnościach większości mężczyzn. Spotkałem tam
również Wessela, prawdziwy klejnot wśród służących. To dzięki tej trójce kwitła starożytna
skarbnica wiedzy.
W grupie uczonych były również kobiety. Słyszałem o niejakiej pani Nareth, która trzymała
się na uboczu, i o znakomitej uzdrowicielce imieniem Pyra. Nikt nie wiedział, z jakiego klanu
i kraju pochodziła ta ostatnia, ale Kemoc bardzo ją cenił za jej wiedzę i pomoc, jakiej mu udzieliła.
Pozostałem z młodym Tregarthem pięć dni, z rosnącym podnieceniem słuchając opowieści
Kemoca o jego odkryciach. W większości uczeni byli w podeszłym wieku, zajmowali się własnymi
sprawami i dociekaniami i nie mieli dla nas czasu.
W nocy przed moim odjazdem z Lormtu Kemoc siedział naprzeciw mnie przy zniszczonym
stole, odsunąwszy na bok stos książek oprawionych w zżarte przez korniki deski. Z małej sakiewki
wysypał na stół kilka kryształowych paciorków, które połyskiwały w blasku lampy.
Bezwiednie popchnąłem je to tu, to tam, aż przed moimi oczami pojawił się jakiś
niezrozumiały wzór.
Kemoc pokiwał głową.
- Więc to prawda, Duratanie. Ty również znajdziesz tu wiedzę. I wierz mi albo nie, masz
talent magiczny - powiedział.
Wpatrzyłem się w niego ze zdumieniem.
- Nie jestem dziewczyną... - zaprotestowałem.
- Istotnie, nie jesteś dziewczyną, Duratanie - odpowiedział z uśmiechem. - Dlatego powiem
ci coś. W Lormcie tajemnice mogą się kryć we wnętrzu tajemnic. Czarownice, pomimo całej
swojej wiedzy i mocy, są tylko ludźmi. W świecie jest nieskończenie wiele tajnych spraw, o
których nie mają pojęcia. Poznałem wiele z nich i wkrótce będę mógł kroczyć własną drogą. Weź
je. - Zebrał paciorki i na powrót wsypał do sakiewki. - Na pewno ci się przydadzą.
Kiedy wyruszyłem następnego dnia o świcie, pożegnał mnie przy bramie.
- Jeżeli pokój zapanuje kiedyś w naszym kraju, towarzyszu broni, przyjedź znów do
Lormtu, gdyż kryją się tu prawdziwe skarby, o jakich nie śniło się najzuchwalszym rozbójnikom ze
wschodniego wybrzeża. Niech ci się szczęści i oby los strzegł twojej tarczy.
Lecz jego życzenie się nie spełniło. Miesiąc po moim powrocie do gór granicznych, gdy
samotnie wyruszyłem na zwiady, głaz obruszył się pod kopytami mojego wierzchowca i obaj
wpadliśmy do wąskiego wąwozu. Miałem jedną szansę na sto, że ktoś mnie tam odnajdzie.
Zemdlałem z bólu.
A jednak nie przeszedłem przez Ostatnią Bramę. Znalazł mnie głuchoniemy mężczyzna,
który mnie wyciągnął ze szczeliny. Obszedł się przy tym ze mną bardzo niezgrabnie, przysparzając
mi przeraźliwego bólu. Odzyskałem przytomność w domu Mądrej Kobiety, której służył.
Wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, usiłowała uratować moją zmiażdżoną nogę.
Wprawdzie rana się zagoiła, ale zdawałem sobie sprawę, że już nigdy nie będę chodził tak jak
przedtem i że Strażnicy Graniczni staną na straży granic Estcarpu beze mnie.
Starałem się codziennie chodzić podparty koślawym kosturem. Któregoś razu aż osunąłem
się po takim wysiłku na zydel i wtedy podeszła do mnie Mądra Kobieta z sakiewką Kemoca w
ręku. Wyciągnęła ją ku mnie, i sarn nie wiedząc dlaczego, po omacku wyjąłem z niej kilka
paciorków i rzuciłem je na podłogę. Przypadkiem wszystkie były tego samego koloru - niebieskie -
i ułożyły się w wyraźny wzór, grot strzały wskazującej na drzwi. Miałem wrażenie, jakby ktoś
wydał mi ostry rozkaz. Nadszedł bowiem czas, żebym zajął się sprawami, o których nic nie
wiedziałem.
- Masz talent magiczny - powiedziała moja opiekunka. - To niespotykane - pilnuj się,
żołnierzu, gdyż niewielu powita cię przyjaźnie. - Rzuciła mi sakiewkę, jakby chciała się jej pozbyć
jak najprędzej.
Doszedłem do wniosku, że powinienem powtórnie odwiedzić Kemoca w Lormcie, ale
przedtem pomogłem głuchemu niezgrabiaszowi otoczyć murkiem herbarium Mądrej Kobiety.
Kiedy w końcu odjechałem, żywiłem nawet nikłą nadzieję, że znajdę w Lormcie coś, co pozwoli
mi chodzić równie dobrze jak dawniej.
Lecz gdy znowu wjechałem w wiecznie otwartą bramę, dowiedziałem się, iż Kemoc opuścił
estcarpiańską skarbnicę wiedzy. Ouen powiedział mi, że młody Tregarth był bardzo podniecony
odjeżdżając przed dziesięcioma dniami i nie wspomniał nawet, dokąd się udaje.
Nie znałem celu jego podróży. Byłem zresztą przekonany, że ze swoim kalectwem stałbym
się dla niego zawadą, zamieszkałem więc w pokoju, który przedtem zajmował, i oddałem do
wspólnej kiesy uczonych moje ostatnie oszczędności. Opanowała mnie słabość ducha
i złorzeczyłem losowi.
Niebawem wszakże zacząłem walczyć z rozpaczą, od czasu do czasu rzucając kryształowe
paciorki, które podarował mi Kemoc. Przekonałem się, iż mogę wpływać na kształt wzorów,
w jakie się układały, a nawet poruszać nimi za pomocą wzroku.
To odkrycie sprawiło, że spędzałem całe dnie w lektorium, nie mając najmniejszego
pojęcia, czego właściwie szukam. Przeczytałem znalezione w pokoju Kemoca notatki, w których
zawarł rezultaty swoich poszukiwań. Niewiele mi one dały, gdyż czułem, że stanąłem u wejścia do
labiryntu, w którym łatwo można się zgubić, zwłaszcza błądząc bez konkretnego celu.
Próbowałem rozmawiać z jednym z uczonych imieniem Morew, który wydał mi się bardziej
przystępny od innych i uznał mnie za swojego ucznia.
Gdy odczuwałem potrzebę działania, bo niełatwo jest zamieszkać w niszy pełnej ksiąg
i zwojów, pracowałem na polach, które żywiły starożytną uczelnię. Ćwiczyłem zarazem chorą
nogę, zmuszając się do chodzenia bez laski. Kiedyś odwiedziła mnie Pyra, mimo że nie szukałem
jej towarzystwa, i zaofiarowała mi środki przeciwbólowe. Usłyszałem od niej słowa pochwały za
wszystko, co zrobiłem. Ta kobieta miała niezwykłą moc charakteru i tylko przypadkiem
dowiedziałem się, kim była naprawdę.
Pewnego dnia, gdy potknąłem się w polu i noga znów zaczęła mnie boleć, odnalazła mnie
w lektorium. W dłoni trzymałem kryształy Kemoca.
Rzuciłem je niedbale. Dwa jasnożółte paciorki oddzieliły się od reszty; przede mną leżała
para oczu podobnych do ptasich. Wydawało się, jakby ożyły na chwilę i spojrzały na Pyrę, która
szybko odetchnęła. To wystarczyło. Ujawniła mi się jej tajemnica, jakby ktoś wykrzyczał mi ją na
głos. Przeniosłem spojrzenie z kryształowych oczu na oczy uzdrowicielki i powiedziałem do siebie:
- Sokolniczka! A przecież żaden z naszych mężczyzn nigdy nie widział kobiet tej rasy.
Pyra chwyciła mnie za rękę, odwróciła ją dłonią do góry i uważnie zbadała wzrokiem, jakby
oglądała któryś ze starożytnych zwojów leżących na stole. Spochmurniała i puściła ją nagle,
mówiąc tylko:
- Jesteś z nimi związany, Duratanie, choć nie wiem, jak i dlaczego. - Potem odeszła szybko.
I rzeczywiście łączyły mnie z tymi tajemniczymi wojownikami jakieś niewidzialne więzy.
Ich istoty długo jeszcze nie potrafiłem odkryć. Czas płynął, a ja nie liczyłem dni.
Moja moc rosła. To, co obudziło się we mnie podczas spotkania ze śnieżnym kotem,
wzmocniło się dzięki nieustannym ćwiczeniom, podobnie jak wzmocniła się moja okaleczona
noga. Zacząłem poświęcać temu więcej uwagi, rzucając kryształkami, szukając kontaktu z ptakami
i małymi dzikimi zwierzątkami. Przy okazji zyskałem osobistego wasala.
Pewnego dnia rozszalała się burza. Kiedy ucichła, pojechałem na skraj lasu żywym murem
otaczającego Lormt ze wszystkich stron z wyjątkiem drogi i rzeki Es. Dobiegło mnie skomlenie
i dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że odebrałem je umysłem. Kierując się nim
dotarłem do miejsca, gdzie tkwił zaplątany w gęstych kolczastych zaroślach wychudzony pies
o kędzierzawej sierści. Było to piękne, rasowe zwierzę, chociaż teraz pozostała z niego tylko skóra
i kości, a jego długa sierść była skołtuniona i pełna błota. Nie nosił obroży. Gdy przedarłem się
przez chaszcze i przy nim ukląkłem, wyszczerzył zęby. Na jego pysku dostrzegłem bliznę, być
może ślad po uderzeniu bata. Spojrzałem w te przestraszone oczy i posłałem ku niemu
uspokajające myśli. Obwąchał i polizał moje palce.
Na szczęście nie podzielił do końca mojego losu. Wprawdzie też został uwięziony jak ja
niegdyś w górach, ale poza tym miał tylko jedno czy dwa niegroźne skaleczenia. Odsunąłem
ciernisty pęd jeżyny. Pies wstał, otrząsnął się i zrobił parę kroków. Później obejrzał się i wrócił do
mnie. Jego myśli przepełniała wdzięczność, którą bez trudu „usłyszałem”.
W taki oto sposób spotkałem Rawit, która nie była zwykłym psem. Jej właściciel źle się z
nią obchodził, uważała więc ludzi za wrogów, istoty zadające jej tylko ból. Ale od chwili, gdy do
mnie podeszła, nie dzieliła nas żadna zapora. Jej myśli płynęły bez przeszkód do mojego umysłu,
nawet jeśli czasami niezupełnie je rozumiałem. Ustanowiliśmy trwałą więź, która zdumiewała mnie
tak samo jak ją.
Od czasu do czasu miewaliśmy w Lormcie gości - kilku kupców przywożących towary,
których nie mogliśmy wytworzyć na miejscu: sól oraz kęsy żelaza dla Jantona, naszego
doświadczonego kowala. Zbaczali też do Lormtu przejeżdżający mimo Strażnicy Graniczni
z wieściami o przebiegu wojny. Pytałem ich wszystkich o Kemoca i tylko raz spotkałem kogoś, kto
miał z nim do czynienia - handlarza koni, który sprzedał mu torgiańczyka. Niczego więcej się
jednak nie dowiedziałem.
Po jakimś czasie począł dręczyć mnie dziwny niepokój. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca,
jąłem objeżdżać granice lasu okalającego Lormt; Rawit zawsze biegła obok konia. Wprawdzie
Lormt znajdował się z dala od gór i nie docierały tutaj zwiadowcze oddziały wroga, ale uważałem,
że takie patrole są potrzebne.
Morew powiedział mi kiedyś, że nasi przodkowie, którzy zbudowali Lormt, otoczyli go
strażami Mocy i że jego mieszkańcy nie muszą się niczego obawiać. Mimo to pożyczyłem łopatę
i zniwelowałem ziemny wał, który uniemożliwiał zamknięcie wielkiej bramy uczelni.
W miarę jak w mojej duszy wzrastał niepokój, nabrałem zwyczaju rzucania kryształowych
paciorków każdego ranka zaraz po przebudzeniu. O dziwo, Rawit zawsze opuszczała wtedy swoje
posłanie, stawała w nogach mojego łóżka i obserwowała to. I dzień w dzień do mojej ręki trafiały
tylko te, które miały barwę krwi i dymu gasnących ognisk. Kiedy jednak spróbowałem
opowiedzieć Morewowi o moich przeczuciach, starzec potrząsnął tylko głową i oświadczył, że
starożytni dobrze zabezpieczyli naszą siedzibę.
Uwierzono mi dopiero wtedy, gdy do Lormtu przybyli Strażnicy Graniczni. Nie byli to
zwiadowcy ani wysłany z odsieczą oddział. Ci żołnierze wieźli na koniach cały swój dobytek. Z ich
myśli, a także z myśli ich kosmatych kucyków wyczułem, że grozi nam jakieś dziwne
niebezpieczeństwo.
Dowódca Strażników zgromadził uczonych, którzy zechcieli go wysłuchać, oraz
miejscowych zagrodników i przekazał ostrzeżenie, które zmusiło żołnierzy do opuszczenia
posterunków. Pagar z Karstenu wysłał przeciw Estcarpowi największą armię, jaką kiedykolwiek
widziano w tej części świata. Jej przednie zagony wtargnęły już w góry graniczne na takiej
szerokości, że w żaden sposób nie można było powstrzymać najeźdźców.
- Ale to już nie jest nasza wojna - oświadczył dowódca. - Albowiem Rada Strażniczek
rozesłała wszędzie Wielkie Wezwanie i wszyscy wycofujemy się do Es. Jeżeli chcecie zapewnić
sobie bezpieczeństwo, jedźcie z nami. Niech się wam wszakże nie wydaje, że będziemy długo na
was czekać.
Ouen wymienił spojrzenia z innym uczonym i odpowiedział:
- Lormt jest dobrze strzeżony, kapitanie. - Wskazał na mury i wieże. - Nie sądzę, że gdzie
indziej znajdziemy bezpieczniejsze schronienie niż tutaj. Powinniśmy zaufać strażom, które tu
ustanowiono, gdy umieszczono na swoim miejscu ostatni kamień. Poza tym jest z nami Mądra
Kobieta, pani Bethalia, która włada mocą, choć nie jest czarownicą.
Kapitan skrzywił się i zwrócił się do Jantona.
- W takim razie wasi ludzie... - zaczął z wahaniem.
Kowal powiódł dookoła spojrzeniem. Jeden z wieśniaków potrząsnął przecząco głową, za
nim drugi. Janton wzruszył więc ramionami i rzekł:
- Dziękujemy ci, kapitanie. Mieszkaliśmy tutaj tak długo, od tak wielu pokoleń, że gdzie
indziej zmarnielibyśmy jak ścięte przed czasem zboże.
- Wszyscyście oszaleli! - stwierdził ostro Strażnik. Zatrzymał wzrok na mnie i znów
zmarszczył brwi. Tego ranka dwukrotnie wyrzuciłem tylko czerwone i szare paciorki. Przygnębiło
mnie to tak bardzo, że włożyłem moją kolczugę i pas.
- A ty? - Odczytałem jego myśl i targający nim gniew, a potem zdałem sobie sprawę, że
miał prawo czuć urazę do żołnierza, który w wojennej potrzebie nie znajduje się obok towarzyszy.
Odpowiedziałem na jego nie wypowiedziane na głos pytanie, gdy kulejąc podszedłem do
niego.
- Kapitanie, w jaki sposób dotarło do was to Wielkie Wezwanie? - zapytałem.
- Odebrała je czarownica i ptaki Sokolników - odparł. - Rada zamierza walczyć, ale
Strażniczki nie powiedziały nam, w jaki sposób. Słyszeliśmy, że w porcie są sulkarskie statki.
Możliwe, że czekają na tych, dla których nie ma innej drogi jak tylko ucieczka. Czy pojedziesz z
nami?
Pokręciłem głową.
- Kapitanie, znalazłem tutaj schronienie, gdy nikt inny nie chciał mi go ofiarować.
Zaryzykuję i pozostanę w Lormcie.
Odjechali w stronę rzeki. Usłyszałem jeszcze, jak mówili o tratwach. Dotknąłem bramy,
która teraz swobodnie się zamykała, i zadałem sobie pytanie, czy będzie dobrze nas chronić, kiedy
rozwścieczeni Karsteńczycy dotrą do tego niemal zapomnianego przez wszystkich zakątka.
Następujący dzień był przerażający. Przed świtem obudził mnie przenikliwy skowyt Rawit.
Wszystko, cała przestrzeń wokół nas tchnęła, pulsowała Mocą, przebudzoną, skupioną w sobie
Mocą, szykującą się do ataku.
Wyczuli to nawet najbardziej roztargnieni spośród uczonych, podobnie jak okoliczni
wieśniacy, którzy przybyli całymi rodzinami, aby schronić się w murach Lormtu.
Ouen i ja zaprosiliśmy wszystkich do środka. Stary zielarz Pruett zatroszczył się o obfitość
darów natury, które najbardziej przydawały się w niespokojnych czasach. Tymczasem pani
Bethalia i Pyra stały obok siebie, a na ich twarzach malował się wyraz dziwnego napięcia, jakby
starały się dostrzec naszą przyszłość.
Najpierw pojawiło się silne przyciąganie. Zgromadzeni na dziedzińcu mężczyźni i kobiety
zachwiali się na nogach i przypadli do ziemi. Ja również to odczułem. Przerażone kuce zarżały
przenikliwie i nigdy przedtem nie słyszałem takiego rżenia, prawie krzyku. Rawit zaś zawyła i
dołączyły do niej chłopskie psy. A potem...
Przeżyłem tamten dzień tak jak wszyscy. Nigdy jednak nie znalazłem odpowiednich słów,
żeby opisać to, co się wówczas wydarzyło. Wydawało się, że sama ziemia starała się pozbyć
zarówno nas, jak i wytworów naszych rąk. Zapadł gęsty mrok, przez który nie mogły się przedrzeć
promienie słońca. Niebo zasłoniła nawałnica chmur czarniejszych od najciemniejszej nocy,
rozdzierana przez wielkie, oślepiające błyskawice.
Ktoś chwycił mnie za ramię i w blasku błyskawicy zobaczyłem Morewa.
- One znów to robią - ruszają góry z posad! - Przywarł do mnie tak mocno, że wśród
nieustającego huku zdołałem usłyszeć jego słowa.
Słyszałem wiele opowieści o czarownicach i o ich mocy, lecz wtedy dokonały chyba
największego swojego wyczynu. Dosłownie ruszyły z posad południowe góry, unicestwiając
Pagara wraz z całą jego armią. Ale na tym się nie skończyło.
Lasy runęły na ziemię, która je pochłonęła, zginęło mnóstwo ptaków i zwierząt, a rzeki
porzuciły dawne koryta i zaczęły szukać nowych. Przeżyliśmy prawdziwy koniec świata.
Straszliwa błyskawica trafiła w jedną z wież Lormtu. Towarzyszył jej grzmot tak głośny,
jak oślepiający był jej blask. Skuliłem się na ziemi i wytężyłem wzrok w obawie, że oślepłem.
I kiedy zdołałem jednak dojrzeć niewyraźne cienie, dziwne niebieskie światło koncentrowało się
właśnie na dwóch wieżach. A później kamienne mury, które przetrwały tyle wieków, zaczęły się
rozpadać. Wszyscy, którzy znaleźli w sobie siły, żeby powstać, rzucili się ku pozostałym, usiłując
odciągnąć ich jak najdalej od murów.
Wydawało się, że ta orgia zniszczenia trwa całą wieczność. Aż w końcu nadszedł czas, gdy
odnieśliśmy wrażenie, że olbrzymia bestia, która swymi pazurami zniszczyła nasz świat, zmęczyła
się wreszcie. Szare światło dnia oświetlało ziemię, kiedy ponownie spojrzeliśmy na Lormt.
Okazało się, że los nam sprzyjał, chociaż dwie wieże runęły, a łączący je mur przemienił się
w kupę gruzu. Albowiem nikt z nas nie zginął, a tylko nieliczni odnieśli lekkie rany; nawet
zwierzętom, które zgromadziliśmy na dziedzińcu, nic się nie stało.
Odczuliśmy jeszcze coś - tak jak na początku przyciągała nas ku ziemi jakaś siła, której nie
rozumieliśmy, tak teraz wszystkich napadła taka słabość, że staliśmy się jako nowo narodzone
dzieci. Ocaleli z katastrofy ludzie mogli poruszać się tylko bardzo powoli. Dopiero przed
zapadnięciem nocy dokonaliśmy więc pierwszego odkrycia.
Starożytne mury runęły, odsłaniając najróżniejsze skrytki, ukryte pomieszczenia i kryjówki,
pochodzące może nawet jeszcze z czasów budowy. Nasi uczeni wpadli w podniecenie.
Zapominając o sińcach, zadrapaniach, a nawet ranach, przy których tacy starcy jak oni powinni
położyć się do łóżek, usiłowali wdrapywać się na osuwające się wciąż stosy gruzu, żeby wydobyć
skrzynie, kufry i zamknięte dzbany sięgające do pasa rosłemu mężczyźnie.
Nadeszły bardzo dziwne dni. Ze szczytu jednej z ocalałych wież zobaczyliśmy, że rzeka Es
opuściła dawne koryto. Powalone drzewa w okalającym Lormt lesie tworzyły bezładne sterty.
Okazało się wtedy, że domy zbudowane na otwartej przestrzeni nie doznały wielkiego uszczerbku.
Wieża, w którą uderzył pierwszy piorun, była rozszczepiona aż do fundamentów. Starałem
się nie dopuścić do niej uczonych, gdyż z grzechotem nadal spadały z góry kamienie. Otaczało ją
słabe, migotliwe światło, które powoli gasło. Oceniałem właśnie rodzaj zniszczeń, kiedy Morew
przyłączył się do mnie.
- Więc legenda mówiła prawdę - powiedział, spoglądając w dół. - Czy czujesz ten zapach?
Kurz wisiał w powietrzu przesyconym silną wonią stęchlizny, która zawsze wypełniała
bibliotekę Lormtu. Wyczułem wszakże inny, ostry i gryzący zapach, od którego zanieśliśmy się
kaszlem.
- Quanstal - wyjaśnił. - To jedna ze starożytnych tajemnic. Jesienią znalazłem notatkę
mówiącą, że w fundamentach każdej wieży umieszczono wielkie kule z tego niezwykłego metalu.
Miały uchronić Lormt przed niebezpieczeństwami.
I chyba uchroniły, skoro przeżyliśmy tamten straszny dzień. Trzymaliśmy się jednak z
daleka od tych chwiejnych kup kamieni. Wielu chłopów, stwierdziwszy, że ich domostwa ocalały,
przybyło nam z pomocą. Uczeni byli starzy i słabi, lecz rwali się do działań i trzeba było aż ich
powstrzymywać przed pracami wymagającymi większych wysiłków. Ja zaś, mimo okaleczonej
nogi, odkryłem w sobie spore zapasy sił, jakby przepoiła mnie nieznana energia.
Przez wiele dni wynosiłem zawartość ukrytych dotąd pomieszczeń i układałem w stosy w
głównej sali. Doszło do tego, że mogliśmy się tam poruszać tylko pozostawionymi tam wąskimi
ścieżkami.
Trzeciego dnia, gdy szedłem do pracy, Rawit zaskowyczała i odebrałem jej myśl.
- Rana... pomoc... - Wskazała nosem na obszarpany szczyt drugiej zrujnowanej wieży.
Dostrzegłem tam jakiś ruch. Coś zatrzepotało gwałtownie i dojrzałem ptaka, którego noga uwięzła
wśród kamieni. Jedno jego skrzydło zwisało bezwładnie, drugim zaś bił jak szalony.
Ostrożnie wspiąłem się na wieżę. Ptak przestał się szamotać i znieruchomiał. Żył wszakże,
bo zdołałem dotknąć myślą jego umysłu i wyczułem w nim przerażenie i rezygnację. Zniosłem
sokoła na dół, a była to przedstawicielka tego samego gatunku, którego samce przed wiekami stały
się partnerami Sokolników. Wprawdzie bez trudu uwolniłem sokolicę, lecz jedynie Pyra mogła
wyleczyć uszkodzone skrzydło, niestety, udało się jej tylko po części.
Córka Burzy - dość wcześnie poznałem jej imię - już nigdy nie miała latać jak dawniej, stała
się więc moją nieodłączną towarzyszką na równi z Rawit. Pozwalała mi się dotykać, machała zaś
ostrzegawczo skrzydłami na widok każdego innego człowieka. Trąba powietrzna porwała ją z
gniazda i sokolica nie wiedziała, skąd, z jakiej oddali przyniósł ją straszliwy wiatr.
W końcu rozpoczęliśmy nowe życie. Do Lormtu wciąż docierali kolejni uciekinierzy, ale
gdy tylko odzyskiwali siły, opuszczali tę starożytną uczelnię. Nasi uczeni całymi dniami tkwili w
bibliotece, tak zaabsorbowani nowo zdobytą wiedzą, że trzeba było ich stamtąd wyprowadzać na
posiłki lub na odpoczynek. Byli tak nią pochłonięci, jakby rzucono na nich czary.
Później dotarły do nas ważne wieści. Po wielkim wyczynie, jakim było ruszenie z posad
południowych gór, wiele czarownic - prawie cała Rada - umarło albo straciło moc, stając się
cieniami samych siebie. Jedną z nich sprowadziła do Lormtu pewna młoda kobieta, błagając o
pomoc. Nikt z nas nie umiał jej jednak uzdrowić.
Dowódca zwiadowców, którzy mieli ocenić zniszczenia będące rezultatem Wielkiego
Poruszenia, powiedział nam, że czarownice straciły władzę i że rządy objął Koris z Gormu. Od
niego też dowiedziałem się, że Kemoc z bratem uwolnili siostrę z Przybytku Mądrości i że cała
trójka zniknęła bez śladu. Jeżeli uciekli w stronę granicy z Karstenem - czy zginęli, czy znaleźli się
w centrum kataklizmu? Często zastanawiałem się nad tym wtedy, gdy miałem czas na myślenie o
czymś innym niż to, co działo się w Lormcie. Przypadkiem stałem się stróżem strzępów wiedzy o
teraźniejszości, a nie o przeszłości. Przybywający starożytnym traktem wędrowcy wciąż pytali
mnie o jakiś klan, włość i tym podobne. Zacząłem więc gromadzić rodowe kroniki i wkrótce
rozeszły się wieści o mojej wiedzy dotyczącej klanów i Domów Starej Rasy. Ludzie przybywali
z daleka, żeby zobaczyć się ze mną i zapytać o swoich krewnych.
Jeden z nich pojawił się w moim śnie. Kemoc stanął przede mną, ręką odsuwając mgłę jak
zasłonę. Na mój widok na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie, które zaraz ustąpiło miejsca
uśmiechowi.
- Duratanie! - zawołał. Czy jego głos dotarł do mój ego umysłu, czy do moich uszu?
Naprawdę nie wiedziałem. Powiedział mi jednak tak wiele, że znacznie wzbogacił moją wiedzę,
mogłem więc okazać bardziej skuteczną pomoc tym, którzy mnie szukali.
Albowiem Kemoc i jego rodzeństwo odważyli się wyruszyć na wschód i znaleźli tam to,
czego szukali - naszą dawną ojczyznę. Wybuchła w niej wojna, gdyż ich przybycie naruszyło
równowagę sił. Walczyli teraz z wielkim złem i ze sługami Ciemności. Potrzebowali pomocy
każdego, kto zechciałby z nią pośpieszyć - wystarczy wyruszyć na wschód a znajdą się
przewodnicy.
Kiedy skończył mówić, przesunął ręką w dół po zasłonie z mgły za sobą i rzekł:
- Spójrz tu, bracie, a przekonasz się, że powiedziałem prawdę i że to nie był sen.
Potem zniknął i jego miejsce zajęła ciemność. Obudziłem się natychmiast.
Rawit stała na tylnych łapach, opierając przednie o ścianę i poszczekiwała ostro. Nie
potrzebowałem jej wskazówek. Sam już dostrzegłem niebieską smugę na kamieniach, jakby ktoś
przeciągnął po nich palcem.
Kemoc odwiedzał mnie tak niejeden raz, ja zaś zapisałem wiernie to, co miał mi do
powiedzenia. Dzięki temu dwukrotnie mogłem powiadomić przybyszów, że poszukiwane przez
nich osoby wyruszyły przez góry na wschód. Okazało się bowiem, iż pękł jakiś starożytny czar,
który uniemożliwiał ludziom naszej rasy nawet myślenie o tej stronie świata. Doszły nas słuchy o
całych domach - a nawet rodach - które zabierały swój dobytek i kierowały się do naszej dawnej
ojczyzny. Skrzętnie to wszystko notowałem.
Teraz toczyła się tam wojna, chociaż inna niż te, które znaliśmy, Kemoc wyjaśnił mi, że
moce Ciemności, dotąd uśpione lub uwięzione, obudziły się nie tylko w Escore, ale wszędzie.
A oto jedna z historii, którą sam mi opowiedział po powrocie z podróży w nieznane. Dotyczy ona
również innych osób i Kemoc uzupełnił ją, zanim przekazał w moje ręce. Dowiedziałem się z niej o
morzu - dotychczas miałem o nim niewielkie pojęcie - i o niebezpieczeństwach, jakie mogą tam
zagrażać.
Było to w miesiącu Peryton i w powietrzu czuło się już ostry powiew nadchodzącej zimy.
Zakończyliśmy zbiory i znów mogłem powrócić do tego, co stało się treścią mojego życia, czyli do
pracy nad Kronikami Lormtu. Wtedy właśnie przybyła do nas grupa podróżnych, której przewodził
Kemoc Tregarth, mój dawny towarzysz broni z czasów, gdy służyłem w Straży Granicznej.
Opowiedział mi historię o polowaniu na sługi Ciemności na dalekim południu, którego wcale nie
znamy, tak jak kiedyś nie znaliśmy Escore na wschodzie. Dlatego pośpiesznie dołączyłem ją do
rosnącego zbioru opowieści o naszych losach po Wielkim Poruszeniu. W ten sposób bowiem
zmniejszamy naszą ignorancję i pogłębiamy wiedzę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ciemne niby ołów niebo ciężko zawisło nad grubymi, zniszczonymi przez czas murami
zachodniej wieży zamku. Przez całą noc padał deszcz i ponury, szary świt przyniósł ze sobą
niewiele światła. Blask dwóch lamp palących się w komnacie na wieży ledwie rozjaśniał mrok.
Młodzieniec siedzący na szerokiej ławie pod oknem wpatrywał się w zachmurzone niebo. Odezwał
się nie odwracając głowy:
- Cztery statki w przeciągu czterech miesięcy... - Zdawało się, że głośno myśli. Potem
zapytał: - A jak było przedtem? Co o tym mówią wasze kroniki?
Wysoki mężczyzna poruszył się w rzeźbionym krześle ustawionym w nogach stołu.
- Od czasów kolderskiej wojny nie było takich przypadków. O tak, traciliśmy statki, ale
zawsze w różnych rejonach morza, nigdy w tym samym. Nie mieliśmy też niezbitych dowodów, że
zrobiły to złe moce. Straciliśmy w ten sposób sześć korabiów. Pięć z nich odnaleźliśmy w roku
Skrzydlatego Byka - za czasów mojego ojca. Osberic zamierzał wysłać ekspedycję na
poszukiwania, lecz niedługo potem Kolderczycy zdobyli Gorm i mieliśmy co innego na głowie. Ja
jednak Posłałem gońca do Lormtu z prośbą, by przewertowano przechowywane tam kroniki. Twój
kronikarz, panie Kemocu, obiecał nas przyjąć, kiedy tylko zbierze zawarte w nich informacje...
- Kronikarze Lormtu mogli niewiele wiedzieć o tym, co działo się na morzu. Jednak
zgadzam się z tobą, że jeśli coś zanotowali, to Duratan na pewno to odnajdzie. Czy przetrwały
wśród was legendy o podobnych wydarzeniach, które miały miejsce przed wojną z Kolderem?
Jasnowłosy mężczyzna wzruszył ramionami, rozkładając bezradnym gestem ręce.
- Nasze kroniki znajdowały się w Sulkarze. Kiedy Osberic zniszczył port i zarazem armię
kolderskich żywych trupów, one także uległy zniszczeniu.
- Czy wasi ludzie uważają, że zawsze ten sam rejon morza sprawia wrażenie przeklętego? -
Kobieta w długiej, skromnej, szaroniebieskiej sukni pochyliła się nieco do przodu i brosza
spinająca jej szatę oraz ściskający szczupłą talię pas zaiskrzyły się w blasku lampy.
- Tak. Statki zawsze giną na południu - odparł jasnowłosy. - Nawiązaliśmy stosunki
handlowe z Varnem i to bardzo korzystne. Spójrzcie na to. - Obrócił lekko stojący przed nim
kielich i naczynie zalśniło tęczowym blaskiem. Jego czasza była doskonale owalna, nóżka zaś
miała formę ukwieconej gałęzi. Gałązki i płatki kwiatów pokrywały szronem maleńkie złote
kuleczki.
- To varneński wyrób - ciągnął. - Wystarczy przywieźć w całości dwanaście takich
kielichów, sprzedać je temu, kto da więcej, a statek może wypływać tylko dwa razy w roku.
Widzieliście fontannę w Ogrodzie Jednorożca. To Bretwald ją przywiózł. W powrotnej drodze
napadli go kolderscy piraci. Wszystkie jego mapy i wiedza... - Znów wzruszył ramionami - ...
przepadły. Dopiero po zdobyciu i ostatecznym unicestwieniu Kolderu niektórzy z nas odważyli się
ponownie wyruszyć na południe. A przecież Varn nie musi być jedynym portem, który kupcowi
opłaca się odwiedzić. Mogą być jeszcze inne. W rezultacie mamy opustoszałe, nie uszkodzone
statki i nie wiemy, co się stało z ich załogami. Ja twierdzę, a wielu zgadza się ze mną, że to
sprawka mocy - i to złej mocy. Albo Kolderczyków...
Słysząc to ostatnie słowo zgromadzeni przy stole ludzie poruszyli się lekko. Kemoc
wreszcie odwrócił głowę i spojrzał na nich. Jasnowłosy mężczyzna, który z nim rozmawiał, to
Sulkarczyk Sigmun, kapitan znany wśród żeglarskiej braci ze szczęśliwych wypraw. Przed dwoma
laty odznaczył się odwagą w walce z piratami i zwabiającymi statki na skały rozbójnikami, których
główna kwatera mieściła się na wyspach w pobliżu południowej granicy Karstenu. Na prawo od
niego usadowiła się pani Jaelithe i to imię przywoływało wiele wspomnień: ta dawna czarownica
wyrzekła się mocy, żeby poślubić cudzoziemca, Simona Tregartha, tego samego, który odchylił się
teraz w krześle i mrużąc oczy spoglądał na Sigmuna. Tego dnia nie włożył kolczugi, ale i tak
zawsze robił wrażenie, iż chwyci za broń, gdy tylko trąbka zagra do ataku.
Mężczyźnie, który zasiadł w głowie stołu, położono na rzeźbionym krześle poduszkę, przez
co jego oczy znalazły się prawie na tym samym poziomie co oczy reszty obecnych. Koris z Gormu
był faktycznym, jeśli nie nominalnym władcą Estcarpu. Obok niego ulokowała się pani Loyse,
która swego czasu również zasłynęła w boju.
Wreszcie kobieta, siedząca obok pustego krzesła, które przedtem zajmował Kemoc... Młody
Tregarth obserwował ją teraz uważnie: jakby starał się osądzić, czy nie zbliża się pora, by odeszła i
zanurzyła się w sadzawce na środku otoczonego murem ogrodu dla odświeżenia się w wodzie, jak
tego wymaga jej krogańska krew. Zauważyła niespokojne spojrzenie swojego małżonka
i uśmiechnęła się lekko, chcąc go uspokoić.
- Rada Strażniczek nic nie zrobi - stwierdził bez osłonek Koris. - Starają się tylko odzyskać
to, co straciły, czyli zwiększyć swoją liczebność i odzyskać moc, którą postradały ruszając góry z
posad.
Sigmun roześmiał się chrapliwie.
- O, tak, powiedziano mi to od razu, gdy tylko poprosiłem o audiencję. Ale oświadczam
wam - coś złego dzieje się na południu. A nieznane zło zawsze rośnie w siłę. Jeżeli Kolderczycy -
może garstka tych, którzy byli w polu, gdy zniszczono ich gniazdo - znowu szykują się do ataku... -
Zacisnął w pięść rękę, którą przed chwilą tak delikatnie dotykał złotego kielicha.
Koris wygładził ręką cienką pergaminową mapę, która zakrywała trzecią część stołu.
Przejechał palcem wzdłuż granicy Karstenu (wrogiej od wieków krainy, w której teraz panował
chaos) aż do gór wschodnich, muskając palcem wybrzuszenia i zagłębienia oraz zarys delty rzeki o
licznych dopływach.
- Tylko tyle znamy. - Sigmun wzrokiem śledził palec seneszala. - I niewiele ponad to... -
Wyciągnął nóż z pochwy i zakreślił nim obszar położony jeszcze dalej na południu. - To dzikie,
zdradzieckie wybrzeże, które sprawia wrażenie niezamieszkanego. Nie zauważyliśmy tam ani łodzi
rybackich, ani domów w głębi lądu. Poza Varnem, o tutaj - uderzył nożem w brzeg morza tam,
gdzie linia ciągła przeszła w skupisko kropek - są niebezpieczne płycizny i rafy, które ktoś mógł
umieścić celowo, aby wabić nieostrożnych podróżników. Po dotarciu do tego miejsca wypływamy
na otwarte morze. Nikt dotąd nie nakreślił map tego wybrzeża. Wszystko wskazuje na to, że Varn
to bardzo stary kraj. Jego mieszkańcy nie są Karsteńczykarni, nie należą też do żadnej znanej
Sulkarczykom rasy. Nie lubią morza - a raczej się go obawiają - chociaż nie wiemy, dlaczego.
- Oni boją się morza - rzekł w zamyśleniu Kemoc. - Lecz jednak to na drodze do Varnu lub
w jego pobliżu znikają wasze statki. Zdaje się, że mieszkańcy tej krainy obawiają się morza nie bez
powodu. Czy znacie jakieś ich opowieści dotyczące tych spraw, historie, które opowiada się w
karczmach, gdy trunek rozwiązuje pijącym języki? Sigmun uśmiechnął się krzywo.
- Och, my także o tym pomyśleliśmy, panie Kemocu. Zawsze uważaliśmy, że my,
Sulkarczycy, mamy mocne głowy i wytrzymałe żołądki, a jeszcze żaden z nas nie widział pijanego
Varneńczyka. Zresztą trzymają się z dala od wszystkich i nie zadają z cudzoziemcami. Wprawdzie
grzecznie ich witają i handlują z nimi, ale nie mówią więcej niż to konieczne.
- Kolderczycy... - jakby bezwiednie szepnął Simon Tregarth. - Niedawno dotarły do nas
pogłoski, że nadal przebywają w Alizonie, wśród swoich dawnych zamorskich sojuszników. Lecz
to, o czym mówisz, nie przypomina ich działań.
- Czyż nie powiedziałeś, kapitanie, że traciliście statki jeszcze przed wojną z Kolderem?
Nie, myślę, że w tym kryje się coś innego. - Pani Jaelithe z zastanowieniem kręciła głową.
- Ale to nie zmienia istoty sprawy - przemówił teraz Koris. - W jaki sposób moglibyśmy
wam pomóc, kapitanie? Nasze oddziały mogą walczyć głównie na lądzie. Poza tym nadal musimy
patrolować granicę z Alizonem. Jedynie Sokolnicy umieją bić się tak samo dobrze na lądzie jak
i na morzu. Moglibyśmy jednak zwerbować tylko kompanię Sokolników, ponieważ mają swoje
własne problemy. Pragną założyć nowe Gniazdo - mówią, że zrobią to za morzem. To ich sprawa
i nie sądzę, żeby szybko odpowiedzieli na wezwanie do walki z nieznanym wrogiem, którego
jeszcze nikt nie widział, aby ratować waszych zaginionych żeglarzy. Nie mogę też ogołocić z
wojska naszych granic na podstawie tak nikłych dowodów. Okręty, którymi dowodzicie, należą do
was, Estcarp ma jedynie łodzie rybackie i kilka statków handlowych. Cóż więc moglibyśmy wam
zaproponować?
- Tak, to prawda, to wszystko prawda - odpowiedział pośpiesznie Sulkarczyk. - Ale ja
szukam u was wiedzy. Uważam bowiem, a także członkowie naszej Rady Morskiej, że niektóre
z tych tajemniczych zaginięć - a może wszystkie - mają jakiś związek z Mocą. Jeżeli mieszkańcy
Estcarpu nam w tym nie pomogą, będziemy zmuszeni gdzie indziej szukać pomocy. Słyszałem, w
jaki sposób walczyliście w Escore - czy nie jest możliwe, że daleko na południu, dokąd jeszcze nikt
z nas nie dotarł, gdzie ląd wybrzusza się do morza, nie mogli schronić się poplecznicy i słudzy
Ciemności? Co o tym powiesz, pani? - Postukał znów czubkiem noża w mapę. Ten rejon był pusty,
widać było tylko wijącą się linię, która mogła stanowić część jakiejś wyspy, i kropki oznaczające
nieznaną połać kontynentu.
Ta, do której się zwrócił, oparła głowę o wysokie oparcie swojego krzesła i zamknęła oczy.
Wszyscy wiedzieli, że chociaż czarownice nie chciały zwrócić jej klejnotu, Jaelithe nie utraciła
mocy, którą władała przed zamążpójściem.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, przeniosła spojrzenie poza stół i wszyscy utkwili wzrok w
ciemnym kącie, skąd obserwowałam tę naradę jak krótką sztukę odgrywaną podczas święta
plonów. Każdy mógłby zapytać, czy w ogóle miałam prawo tu przebywać.
- Destreem Regnant... - Nazwała mnie po imieniu i może dawne opowieści mówiły prawdę,
że jeśli władca mocy zna czyjeś imię, może go sobie podporządkować. Albowiem zdałam sobie
sprawę, że podchodzę do stołu, czując na sobie wzrok wszystkich siedzących.
Oczy Sigmuna płonęły; zacisnął wargi, jakby z wielkim trudem powstrzymywał słowa
cisnące mu się na usta. W tym towarzystwie to właśnie on mógł być moim nieprzyjacielem.
Sulkarczycy również posługują się mocą na swój własny użytek, lecz tylko w sprawach
dotyczących morza i w pewnym stopniu - pogody. W dodatku ich nieliczne Mądre Kobiety są
bardzo dumne ze swego talentu i odnoszą się do obcych równie nieżyczliwie jak estcarpiańskie
czarownice. Reszty obecnych nie umiałabym osądzić. Wiedziałam jedynie, że każde na swój
sposób złamało obyczaje swego ludu i dlatego nie miało uprzedzeń wobec rzeczy nowych i
dziwnych.
- Pani - pozdrowiłam ją w tradycyjny sposób, zgodny z jej dawnym statusem, pochylając
głowę i składając ręce na wysokości piersi.
Ku mojemu zaskoczeniu odwzajemniła to pozdrowienie, jakbym była jej równa. Wzbudziło
to mój niepokój, ponieważ nie chciałam, żeby ktokolwiek uważał mnie za kogoś znaczniejszego,
niż naprawdę byłam.
Orsya z wodnego ludu Kroganów odsunęła nieco krzesło, pozwalając mi w ten sposób
podejść bliżej do stołu. Koris jeszcze raz wygładził leżącą na nim mapę.
- Co widzisz? - zapytała ostro pani Jaelithe.
Moje ręce były równie zimne jak dreszcz, który przebiegł mi po plecach. A jeśli teraz
zawiodę? Wprawdzie poddała mnie próbie, kiedy byłyśmy same, i wtedy poszło mi łatwo, ale
nigdy nie kontrolowałam i nie będę w pełni kontrolować tego wrodzonego daru. Odetchnęłam
głęboko i pochyliłam się, kładąc dłonie na prawie pustej części mapy. Starałam się myśleć o morzu,
oczami wyobraźni zobaczyć jego wiecznie wzburzone wody, zniżające lot i szybujące w górze
ptaki, istoty żyjące w głębinach.
Nagle poczułam dotyk morskiej piany na policzku, wciągnęłam do płuc słone powietrze
i usłyszałam odwieczny szum fal. Miałam wrażenie, że znalazłam się wysoko nad morzem. Nie
szybowałam jak ptak, lecz kroczyłam po jakimś niewidzialnym powietrznym szlaku.
Spojrzałam w dół. Zauważyłam wyspy - było ich tak wiele, jakby jakiś gigant zebrał garść
kamyków różnej wielkości i cisnął je do morza, nie dbając o to, gdzie upadną. To były tylko skały;
niektóre ledwie widoczne nad powierzchnią wody, inne znacznie większe, sterczały wysoko
spomiędzy fal. Lecz na żadnej nic nie rosło - leżały tam tylko martwe, rozkładające się morskie
stworzenia, jakby samo morze wypluło te wyspy ze swych głębin.
Podniosłam wyżej wzrok. Trochę dalej dostrzegłam na niebie jaskrawe płomienie.
Wytężyłam wolę i zbliżyłam się do nich. Ujrzałam lawę spływającą po zboczach stożkowatej góry
i prosto do morza. Woda wokół wrzała i zamieniała się w parę.
Oprócz tego dostrzegłam jeszcze coś - coś nienaturalnego i niebezpiecznego, rozdzieranego
i rozszarpywanego przez stwarzające je siły. To, co ledwie musnęłam, było bezkształtne, ale nie
miało nic wspólnego z wyspami i morzem. Wyczuwałam, że się rodzi, że dopiero powstaje. Po co,
w jakim celu? Te; narodziny były nienaturalne, a cel tak obcy, że nawet nie umiałabym określić go
słowami. Wiedziałam wszakże, że to coś zagraża wszystkiemu, na co spoglądałam z góry - nawet
niespokojnemu, rozgrzanemu morzu.
Znalazłam się znów w komnacie na szczycie wieży i spojrzałam tylko na panią Jaelithe.
- Czy zobaczyłaś to, pani? Skinęła głową.
- Czy poczułaś?
- Poczułam - odparła.
Oderwałam ręce od pergaminowej mapy. Nagle poczuła wielkie osłabienie i zmęczenie,
chyba nawet zachwiałam się na nogach, bo Orsya wzięła mnie za ramię i podprowadziła dc pustego
krzesła pana Kemoca.
Ale to pani Jaelithe przyciągnęła do siebie varneński kielich, nalała doń wina ze stojącego
obok dzbanka i popchnęła ku mnie. Bałam się podnieść ten cenny przedmiot, który łatwo mogłam
zgnieść w rozdygotanych rękach. Wreszcie kto inny przytknął mi go do ust, tak że mogłam się
napić. Wind zaspokoiło silne pragnienie, którego nagle doznałam, i rozgrzało moje zdrętwiałe z
zimna ciało. Jak zawsze, kiedy posługiwałam się moim darem, ogarnął mnie bowiem chłód.
- Są tam nowo narodzone wyspy - Pani Jaelithe odpowiedziała na nie wypowiedziane
głośno pytania zgromadzonych. - Jest tam również wulkan, który wynurzył się z głębi morza...
- Znamy takie zjawisko, widywaliśmy je od czasu do czasu - wtrącił Sigmun, gdy urwała.
- Ale tam jest jeszcze coś. Coś groźnego i nieznanego! Na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją
Sigmun, ja zaś nie byłam aż tak wyczerpana, bym nie zauważyła jego gniewnego spojrzenia.
Sprowadzono mnie tutaj pomimo jego protestów i wykorzystanie mojego talentu dotknęło go do
żywego.
- Pani, czy można zaufać biegowi błędnej gwiazdy?
- Destree... - wyciągnęła ku mnie rękę poprzez stół. Zrobiłam to samo i jej ciepłe palce
zacisnęły się na moich. - ... zobaczyła, a ja dzieliłam z nią jej wizję. Czyżbyś zgadzał się z moimi
dawnymi towarzyszkami, że nie władam już mocą?
Zaczerwienił się, ale zdawałam sobie sprawę, iż nie zmienił swojego stosunku do mnie i
nigdy nie zmieni. Byłam już zmęczona tym strachem i podejrzliwością, z jaką zawsze mnie
traktowano.
Sigmun otworzył usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze nieprzyjemniejszego, lecz
powstrzymał się po namyśle. Pan Simon zaś pominął milczeniem słowa Sulkarczyka, wracając do
sedna.
- Co to takiego? Kto może kontrolować tak wielką moc i stworzyć wulkan?
- A kto ruszył góry z posad? - odpowiedział pytaniem zasępiony Koris. - Widzieliśmy to już
za naszych czasów w naszym kraju.
- Czarownice? Tak daleko na południu? - Kapitan Sigmun podchwycił jego słowa z takim
grymasem, jakby ugryzł kwaśne jabłko.
Kemoc stanął za krzesłem swojej małżonki i położył jej ręce na ramionach.
- W Escore spotkaliśmy Adepta, przy którym nasze czarownice są jak niedouczone
czeladniczki. A nie był on jedynym w owych zamierzchłych dniach, kiedy toczyła się walka o
władzę. Nie wiemy, kto ani co znajduje się na południowych krańcach kontynentu. Twierdzę
jednak, iż musimy się tego dowiedzieć i to jak najszybciej. Już sam fakt, że znikają tam ludzie i
znajdujemy opustoszałe nie tknięte statki, nakazuje to wyjaśnić. Jednak pan Koris słusznie
zauważył, że nie mamy dość ludzi, aby wysłać ich w nieznane. Ponieważ to coś jest na wyspach,
więc należałoby udać się tam morzem. A najpierw przeprowadzić zwiad.
- Właśnie tak trzeba zrobić. - Kapitan Sigmun pokiwał energicznie głową. - Ale wśród
zwiadowców powinien być i ktoś obdarzony talentem magicznym. Znamy wulkany i nowo
powstałe wyspy, lecz jeśli dała im początek czyjaś wola - dla pewności musimy mieć do pomocy
jakiegoś władcę mocy.
Wtedy wszyscy spojrzeliśmy na panią Jaelithe, gdyż najlepiej z nas wszystkich posługiwała
się mocą.
- Trzeba się nad tym zastanowić - odparła. Seneszal Koris zaczął coś mówić, gdy nagle pan
Kemoc porwał swoją żonę na ręce. Orsya bardzo zbladła, a jej oddech stał się słaby i nierówny.
Kemoc bez słowa pośpieszył do wyjścia. Wiedzieliśmy, że jak najszybciej musiała znaleźć się w
wodzie. Lud Kroganów powstał wskutek ingerencji któregoś z Wielkich Adeptów w prawa natury.
Już sama obecność Kroganki wśród nas mogła być dowodem, że moc jest w stanie przywołać z
morza ogień i lawę.
Kapitan Sigmun wstał i oświadczył, iż musi się spotkaj z trzema innymi sulkarskimi
dowódcami. Uznano więc narady za zakończoną. Tylko pani Jaelithe nie podniosła się z krzesła i
nadal trzymała mnie za rękę, chociaż jej małżonek i pan Koris opuścili komnatę.
- Opowiedz mi dzieje swojego życia - poprosiła cicho, może nie chcąc, by usłyszeli ją inni.
Odwróciłam oczy i długą chwilę wpatrywałam się w kielich z Varnu, zanim
odpowiedziałam:
- Nazwałaś mnie moim pełnym imieniem, pani. Czy nie słyszałaś też, w czym kryje się
moja hańba? Tylko w połowie należę do Domu Regnant. Nawet moja matka, zanim umarła w
połogu, nie umiałaby więcej powiedzieć. Rozbójnicy zwabili na skały statek, na którym pływał jej
klan...
Na poły zapomniałam o pani Loyse, która teraz poruszyła się i zapytała ostro:
- Bandyci z Verlaine?
- Nie - odparłam kręcąc przecząco głową. - Było to za morzami. Znajdowało się tam
gniazdo piratów, którzy napadali na statki albo powodowali katastrofy. Mężczyźni, którzy dotarli
na brzeg, zostali ścięci, kobiety zaś... - Milczałam wymownie jakiś czas; wyczułam, że dobrze mnie
zrozumiano. Podjęłam: - Sulkarczycy wysłali przeciw piratom trzy okręty. Mieli ze sobą
prawdziwą czarodziejkę i oddział Sokolników. Odnaleźli moją matkę w miejscu ciemnych mocy...
prawdziwej Ciemności. Piraci złożyli ją w ofierze... Pani, ona nawet nie mogła powiedzieć, co ją
spotkało w tym strasznym miejscu poza tym, że stała się igraszką czegoś, co herszt bandy chciał
sobie pozyskać, i że stanowiła zapłatę za tę przyjaźń, zresztą jej poprzedniczki spotkał taki sam los.
- Moja matka... straciła rozum. Sulkarczycy wyświadczyliby jej przysługę, gdyby zabili ją
od razu. Ale wyprawą sulkarską dowodził jej narzeczony, Wodan sFayre, który zabrał ją z
powrotem w nadziei, że uda się ją wyleczyć.
- W Quyath żyła wówczas pewna uzdrowicielka, w której żyłach płynęła krew dawnych
mieszkańców Arvonu. Wodan zawiózł do niej moją matkę. Lecz owa kobieta nie chciała jej
pomóc. Oświadczyła, że duszą nieszczęsnej zawładnęły złe moce i że z narzeczonej Wodana
sFayre pozostał tylko żywy trup. On jednak w to nie uwierzył i umieścił ją na pewnej wyspie pod
opieką swojej siostry i mojej niezamężnej ciotki. Opiekowały się nią aż do moich narodzin. Wtedy
ta, która nosiła ciało mojej matki jak płaszcz, umarła, ja zaś przeżyłam. Ale Sulkarczycy nigdy mi
nie ufali. Mój talent - umiem jasnowidzieć i dalekowidzieć - rozkwitł, gdy ledwie nauczyłam się
mówić. Już wtedy przekonałam się, że nie jest to dar, ale przekleństwo, ponieważ moje
przepowiednie szkodziły ludziom, którzy mnie o nie prosili.
- W ubiegłym roku rodzony brat Sigmuna imieniem Ewend wypił za dużo w jednym
z zajazdów w Es. Wtedy zobaczył mnie przypadkiem. Przybyłam tam bowiem, żeby zapytać
Czarownice, czy moim ojcem był jakiś sługa Ciemności. Muszę wam wyjaśnić, że jeśli jasnowidzę
dla siebie - a czasami coś mnie do tego zmusza - wychodzi mi to na dobre, lecz inni drogo za to
płacą. Ewend zobaczył, dokąd poszłam, i dopadł mnie w moim pokoju. Oświadczył wtedy, że zna
sposób na pozbawienie czarownicy jej mocy i że to zrobi. I dodał, że powinnam mu za to
podziękować. Kiedy rzucił się na mnie - miałam widzenie i wykrzyczałam mu je. Przestraszył się
nie na żarty, bo powiedziałam o czymś, co uważał za swoją wielką tajemnicę. Puścił mnie zaraz,
gdyż oprócz tego posłużyłam się też moją jedyną bronią, groźbą, że przepowiem dla niego straszną
śmierć i że ta przepowiednia się sprawdzi.
- Wkrótce potem, zanim zdążył wytrzeźwieć, odnalazł! go Sigmun. Ewend opowiedział
bratu, jaką śmiercią mu zagroziłam. I wierz mi, pani, że naprawdę go nie przeklęłam ani go nie
zaczarowałam, a mimo to w przeciągu miesiąca zginął taką właśnie śmiercią.
- Sigmun myśli, że umiem zabijać myślą i słowami. Sulkarczycy z jego klanu boją się mnie
i nienawidzą. Przyprowadził mnie tutaj wyłącznie dlatego, gdyż uważa, że jeśli jest to sprawka
ciemnych Mocy, ja, która mam w sobie ich cząstkę, mogę stać się bronią w walce z nimi, albo
przynajmniej zakładniczką. Jego krewni lękają się czarostwa, tolerują tylko magię leczniczą i czary
wywierające wpływ na wiatr i fale. Wierzą również, że można przekląć człowieka. Tylko dzięki
temu jeszcze żyję. Są przekonani, że rzuciłabym na nich klątwę i że drogo zapłaciliby za zabicie
mnie.
- A co ty o tym wszystkim sądzisz? - zapytała pani Jaelithe. - Czy wierzysz, że spłodził cię
sługa Ciemności i że zagrażasz wszystkim, którzy służą Światłu?
Potarłam czoło ręką, jakbym w ten sposób mogła usunąć ból głowy, który zawsze
nadchodził po transie.
- Pani, nie mam pojęcia, w co powinnam wierzyć. Wiem tylko, że w Dolinach High
Hallacku jest wiele miejsc Dawnego Ludu - i że w jednych przetrwały dobre moce, w innych zaś
złe. Przysłowie mówi, że dobro nie znosi zła. Jako dorastająca dziewczyna udałam się do świątyni
Gunnory, opiekunki kobiet, która pomaga wszystkiemu, co dobre. Weszłam do świątyni i nie
wypędził mnie stamtąd żaden atak na mój umysł czy ciało. Powiedziałam, że pragnę dowiedzieć
się, kim jestem - jeżeli służę złu, niech Gunnora doda mi odwagi, żebym mogła popełnić
samobójstwo - a jeśli dobru, niech da mi znak potwierdzenia.
- Wtedy to spadło skądś z góry, dokąd nie mogłam sięgnąć wzrokiem, prosto w moje
wyciągnięte ręce. - Sięgnęłam po omacku za pazuchę i wyjęłam gładki, zimny kamyk, z którym
nigdy się nie rozstawałam. Pokrywały go niewyraźnym wzorem żyłki. Gdy wpatrywałam się w nie
albo próbowałam je skopiować na pergaminie, zamazywały się i zdawały poruszać. Kamyk miał
barwę dojrzałego zboża. W jego górnej części znajdował się otwór i można było go nawlec na
sznurek.
Pani Jaelithe spojrzała na dziwny wisior i - jakby nie mogąc się oprzeć nieznanej sile -
zbliżyła do niego palec, ale nie dotknęła.
Małżonka Korisa krzyknęła, widząc iskrę przeskakującą między czubkiem palca a
kamykiem. Pani Jaelithe zaś siedziała nieruchomo przez długi czas - albo tak mi się wydawało.
Później oświadczyła:
- Niech spokój powróci do twojego serca, gdyż nie może tego nosić nikt skażony złem.
Moim zdaniem ten dar Gunnory oznacza, że nadejdzie taki czas, Destree, kiedy na pewno dowiesz
się wielu rzeczy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nigdy nie dowiedziałam się, co jeszcze chciała powiedzieć, by dodać mi otuchy, gdyż nagle
powietrzem targnął głośny krzyk i posłaniec wbiegł do komnaty tak szybko, że omal nie runął
przed nami na twarz. Wzywano nas na dziedziniec. Zeszliśmy na dół. Stał tam spieniony koń, a ten,
kto tak go zajeździł, rozmawiał z panem Simonem. Niebawem dołączył do nas kapitan Sigmun.
- ... dziwny statek, takiego nigdy nie widzieliśmy! Przyholował go Harwic z „Morskiego
Jeźdźca”. Na pokładzie nie było nikogo.
- Barką dopłyniemy prędzej. Jest nas dość, żeby wiosłować. - Sigmun chwycił gońca za
ramię. - Kiedy wpłynęli do portu?
- O świcie, kapitanie - odparł mężczyzna, który najwidoczniej był Sulkarczykiem. -
Dwukrotnie zmieniałem konia...
- Tak, popłyniemy barką! - rozkazał seneszal. - Załoga już tam jest. Zamierzałem bowiem
popłynąć w górę rzeki do drugiej wieży strażniczej.
W ten to sposób wszyscy znaleźliśmy się na pokładzie, ponieważ nikt nie ośmieliłby się
zabronić tego żadnej z osób, które wzięły udział w naradzie na wieży. Kiedy odbiliśmy od
nabrzeża, nawet Simon Tregarth, Kemoc i Sigmun chwycili za wiosła. Pan Koris zaś stał przy
sterze. Było to niełatwe zadanie, gdyż rzeka Es to w ogóle licznie uczęszczany szlak wodny, l a
przestrzeń między miastem i brzegiem jest zatłoczona zawsze. Minęliśmy wiele obładowanych
barek, które pośpiesznie usuwały nam się z drogi, gdy stojący na dziobie posłaniec zadął
ostrzegawczo w róg. Na naszym stateczku panował tłok, bo wzięliśmy na pokład podwójną liczbę
wioślarzy, którzy co jakiś czas zmieniali się przy wiosłach.
Zapadł już mrok i zbliżała się noc, kiedy wiejący od lądu wiatr powiadomił nas, że
zbliżamy się do celu podróży. Światła pochodni wyzłociły wodę przed nami, gdy podpływaliśmy
do przystani dla łodzi urzędowych.
Podczas podróży niewiele ze sobą rozmawialiśmy. Mogłoby się wydawać, że wszyscy
mamy dar jasnowidzenia i staramy się odgadnąć, co nas czeka. Lecz jeśli nawet tak było, to te
sprawy pomijaliśmy zgodnym milczeniem.
Z przystani poszliśmy prosto do niewielkiej stanicy, będącej siedzibą zarządcy portu.
Znaleźliśmy go siedzącego przy stole zawalonym zwojami pergaminowymi, zastawionym kubkami
(niektóre jeszcze były nie opróżnione) i talerzami z resztkami posiłku. Na widok pana Simona i
seneszala urzędnik zerwał się gwałtownie, w zmieszaniu potrącając mieczem metalowy dzban do
wina i zrzucając go na podłogę.
Pośpiesznie ich pozdrowił uniesieniem ręki i wezwał służbę, by uprzątnęła stół; drugą rękę
oparł przezornie na zwojach. Z ciemnych zakątków komnaty wyniesiono krzesła dla Tregartha i dla
Korisa. Reszta z nas, z wyjątkiem Sigmuna, który postanowił stać, zadowoliła się dwiema ławami.
Ulokowałam się na jednej razem z panią Loyse, drugą zaś zajął Kemoc i Orsya, która znów
wyglądała zdrowo i patrzyła czujnie; mimo to mąż nadal podtrzymywał ją ramieniem.
- Co ze statkiem? - zapytał bezzwłocznie pan Simon.
- Jest zakotwiczony przy Gormie, panie.
- Ach tak... - prawie syknął starszy Tregarth.
Gorm był martwą wyspą. Strzegł jej niewielki oddział żołnierzy, którzy nie pozostawali tam
nigdy dłużej niż dziesięć dni. Zawsze wybierani byli za pomocą losów, które ciągnęli dowódcy
oddziałów. Gwardziści ci trzymali się z daleka od serca Sipparu - miasta, które przed laty
przewyższało Es bogactwem i liczbą mieszkańców - i pełnili służbę tylko w wieży przy
nadmorskim murze obronnym.
Gorm był przeklętym miejscem, gdzie hordy żywych trupów zostały uwolnione z rzuconego
na nich ohydnego czaru dopiero wtedy, gdy na wschodzie złamano potęgę Kolderu. Żaden statek
dobrowolnie nie zarzucał kotwicy w tym ważnym niegdyś porcie. Postępowanie Harwica
wskazywało, iż miał on ważne powody, by nie kotwiczyć znalezionego statku bliżej wolnego od
kolderskiej skazy lądu.
- To duża jednostka, panowie, ale pozbawiona żagli. Nie znaleziono też żadnych śladów
świadczących, iż kiedykolwiek miał maszt.
- Czy należała do Kolderczyków? - przerwał mu Simon Tregarth.
- Jeśli nawet, to w niczym nie przypomina tych statków, które dotąd widzieliśmy - odparł
zarządca portu. Uderzył w stół zwojami, które przeglądał przed naszym przybyciem. Koris
wyciągnął mu spod palców najbliższy zwój i rozwinął go.
Patrząc na odwrócony do góry nogami rysunek, rozpoznałam starannie naszkicowany
statek. Różnił się od prymitywnych wizerunków, jakie dotąd widywałam na mapach sulkarskich
żeglarzy. Owalny, pozbawiony jakiejkolwiek nadbudowy statek, bardziej podobny do
nadmuchanego i zawiązanego pęcherza o dziwnym kształcie, pływał pod wodą tak jak morski
drapieżca czyhający w głębinach na swoje ofiary.
Służba, która przedtem zręcznie sprzątnęła ze stołu, przyniosła teraz na tacach talerze i
kielichy, które rozdzieliliśmy między sobą. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem głodna,
póki nie spojrzałam na chleb, ser i porcję smażonej ryby. Posiłek zjedliśmy pośpiesznie niczym
obrońcy oblężonego miasta, którzy muszą szybko wrócić na mury. Wszystko bardzo mi smakowało
i nawet dokładnie oblizałam łyżkę. Na moim talerzu prawie nic nie zostało.
Ujęłam kielich w dłonie i upiłam mały łyk. Podano nam mocne żeglarskie wino, które
mogło uderzyć do głowy nie przyzwyczajonej do niego osobie. Pani Loyse również wypiła
niewiele, choć tak jak ja do czysta opróżniła talerz.
- Co ma nam do powiedzenia ten kapitan Harwic? - zapytał seneszal.
- Posłałem po niego, panowie. Sami posłuchacie i przekonacie się, jak niezwykły statek
przyholował.
Zarządca portu nie rozchmurzył się nawet na chwilę. Zapewne uważał zakotwiczony
w zatoce Es statek za niebezpieczny.
- Harwic przyniósł mi to... - dodał i popchnął coś w stronę dobrze oświetlonego blaskiem
zwykłej latarni miejsca na stole. Stanica nie była wyposażona w nigdy nie gasnące | lampy, tak
powszechne w większości starych budynków w Es. - To - powtórzył i szybko cofnął rękę, jakby
nawet dotknięcie tego czegoś mogło mu w jakiś sposób zaszkodzić.
Była to niewielka skrzynka. W jej wieczku osadzono okrągły, całkowicie przezroczysty
szklany dysk. Wewnątrz niego znajdowała się tarcza z dziwnymi znakami, a między tarczą i
dyskiem była igła, która poruszyła się, gdy pan Simon podniósł znalezisko. Jego twarz stężała i
postukał palcami w bok skrzynki, jakby próbował zmienić położenie tej strzałki. Zadrżała, lecz się
nie przesunęła.
Starszy Tregarth poruszył wargami, bezgłośnie wymawiając jakieś słowa, i wstał tak nagle,
że przewrócił swój kielich. Struga ciemnego wina pobrudziłaby brzegi zwojów, gdyby zarządca
portu w porę ich nie odsunął.
- Czy to znaleziono na tamtym statku? - W głosie pana Simona brzmiało niedowierzanie.
- Kapitan Harwic tak powiedział.
Wszyscy wpatrywaliśmy się w dziwne znalezisko, gdyż widzieliśmy, jak bardzo poruszyło
ono człowieka, który brał udział w licznych walkach z Kolderczykami i ze złymi mocami w
Escore. Simon Tregarth naprawdę był wstrząśnięty.
Ostrożnie położył skrzynkę znów na stole, jakby obawiał się, że buchnie ogniem na
podobieństwo góry sterczącej nad powierzchnią morza w mojej wizji. Jeżeli zamierzał wyjaśnić, co
go tak wzburzyło, nie zdążył tego zrobić, gdyż w drzwiach stanął Sulkarczyk w kolczudze i
skrzydlatym hełmie kapitana. Zarządca portu skinieniem ręki zaprosił go do środka.
- To jest kapitan Harwic - oświadczył.
Nowo przybyły był starszy od Sigmuna. Słyszałam o nim, należał bowiem do
niespokojnych duchów, których bardziej interesowało odkrywanie nowych morskich szlaków niż
handel z mieszkańcami nieznanych wybrzeży. Potrafił jednak i to, o czym świadczyły liczne
opowieści o niezwykłych towarach, jakie nabył, zachęcające do pójścia w jego ślady. Nazywano go
ANDRE NORTON PORT UMARŁYCH STATKÓW PRZEŁOŻYŁA: EWA WITECKA TYTUŁ ORYGINAŁU STORMS OF VICTORY
KRONIKARZ Był czas, gdy łatwiej mi było trzymać rękojeść miecza albo kolbę pistoletu strzałkowego niż pióro. Teraz zaś oto spisuję czyny innych zgromadziwszy wiele dziwnych opowieści. To dzięki kaprysowi losu stałem się kronikarzem. W spokojnym, oddalonym od zgiełku świata Lormcie każdy musi wykonywać swoją pracę. Dopiero niedawno wstąpiłem na tę drogę i muszę zadowolić się prowadzeniem kroniki, lecz na szczęście coraz bardziej pociąga mnie zdobywanie wiedzy. Czasami jednak myślę, że mam jeszcze do odegrania aktywną rolę w odwiecznej wojnie Światła i Ciemności. Nazywam się Duratan i pochodzę z Domu Harrida, co obecnie nic już nie znaczy. Chociaż w tych dniach na zlecenie wielu rozgałęzionych klanów poszukuję zwojów z ich zapiskami rodowymi, nigdy jednak nie znalazłem żadnych moich krewnych. Zdarza się więc, że boleśnie odczuwam samotność. Przybyłem do Estcarpu jako małe dziecko; urodziłem się właśnie wtedy, kiedy karsteński książę Yvian skazał na śmierć całą Starą Rasę i polało się wiele krwi. Moja niańka zdołała uciec wraz ze mną, a potem zmarła na jakąś gorączkę i obcy wzięli mnie na wychowanie. Mój los w niczym nie różnił się od losu innych wygnańców. Odkąd mogłem władać stosowną do mojego wieku bronią, zacząłem uczyć się żołnierskiego rzemiosła. Żołnierka była naszym najważniejszym zajęciem, od kiedy Kolderczycy poszczuli na nas wszystkich naszych wrogów. W odpowiednim czasie zostałem Strażnikiem Granicznym i do sztuki władania bronią dołączyłem znajomość terenu i umiejętność przeżycia na pustkowiu. Tylko pod jednym względem różniłem się od moich towarzyszy - umiałem nawiązywać kontakt z dzikimi zwierzętami. Kiedyś nawet stawiłem czoło śnieżnemu kotu: patrzyliśmy sobie w oczy, aż wreszcie ten wspaniały łowca z górskich szczytów poszedł dalej własną drogą. Przez jakiś czas wystrzegałem się takich kontaktów w obawie, że jestem zwierzołakiem, zarazem człowiekiem i zwierzęciem, istotą, która może przybrać każdą postać. Nie wyrosło mi jednak ani futro, ani pióra, nie pojawiły się też kły czy szpony. W końcu uznałem te zdolności za pomniejszy talent magiczny i bardzo go sobie ceniłem. Podczas służby w Straży Granicznej spotkałem młodych Tregarthów i z czasem zapragnąłem poznać coś więcej niż żołnierskie rzemiosło i przelew krwi. Z tej dwójki wojowników bliższy stał mi się młodszy brat, Kemoc. Ich ojciec, Simon Tregarth, był przybyszem z innego świata, a matką czarownica Jaelithe, która nie straciła daru władania mocą, mimo że wyszła za
mąż, weszła do łoża swego małżonka i miała z nim dzieci. Zdarzyło się wtedy jeszcze coś równie niezwykłego: Jaelithe urodziła troje dzieci jednocześnie - Kemoca, Kyliana i Kaththeę. To ją, kiedy podrosła, Strażniczki wzięły na naukę wbrew jej woli. Bracia przybyli za późno, żeby temu przeszkodzić. Po powrocie z tej nieudanej wyprawy Kemoc stał się bardzo spokojny, ale kiedy mówił o swojej siostrze, w jego oczach zapalały się niebezpieczne błyski. Wypytywał o najrozmaitsze sprawy swoich towarzyszy broni i wszystkich, kogo spotkaliśmy. Myślę jednak, że niewiele się dowiedział, ponieważ my, uciekinierzy z Karstenu, znaliśmy Dawną Wiedzę znacznie gorzej niż mieszkańcy Estcarpu. Później, podczas jednego z naszych licznych a szybkich wypadów na terytorium wroga, Kemoc odniósł tak poważną ranę, że nasz lekarz nie mógł mu pomóc. Musiał więc opuścić góry, których strzegliśmy. Wkrótce potem nastąpił okres względnego spokoju na granicy, prawie rozejmu. Nasz dowódca postanowił skorzystać z okazji i wysłać kogoś po prowiant. Zgłosiłem się na ochotnika, gdyż po odjeździe Kemoca czułem się bardzo samotny i nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Zawiozłem rozkazy, ale wykonanie ich musiało trochę, potrwać, nie mając zatem nic do roboty, mogłem zająć się poszukiwaniem Kemoca. Nigdy łatwo nie zawierałem przyjaźni, młodszego zaś Tregartha uważałem za bratnią duszę. Wiedziałem, że od uprowadzenia siostry uporczywie czegoś szukał, i chciałem mu w tym pomóc. Kiedy rozpytywałem o niego, powiedziano mi, iż jego rana - która go zresztą trwale okaleczyła - wygoiła się i udał się do Lormtu. Lormt był wówczas dla nas legendą. Ta starożytna składnica wiedzy - bezużytecznej wiedzy, jak twierdziły czarownice - podobno miała być starsza nawet od Es, którego dzieje sięgały niepamiętnych czasów. Strażniczki unikały Lormtu, co więcej, wydawało się nawet, że żywią do niego odrazę. Podobno w Lormcie przebywali tylko uczeni, którzy się tam schronili przed prześladowaniami. Jeżeli nawet odkryli coś podczas swoich poszukiwań, z nikim nie dzielili się swoimi odkryciami. Pojechałem za Kemokiem do Lormtu. Prawdą jest, że można rzucić na człowieka geas, który zmusi go do wykonania jakiegoś zadania bez możliwości sprzeciwu czy oporu. Ja nie rozgniewałem nikogo, kto mógłby szukać na mnie podobnej pomsty, a przynajmniej nic o tym nie wiedziałem. Mimo to coś ciągnęło mnie tam jak magnes. Na miejscu zobaczyłem budowlę, a raczej grupę budynków, jakiej nigdy dotąd nie widziałem. Wysokie mury łączyły cztery kamienne wieże, lecz żaden strażnik nie przemierzał blanków i nikt nie pilnował jedynej bramy. Brama ta była otwarta i to zapewne od dłuższego czasu, gdyż w tej pozycji utrzymywał ją ziemny wał. Kiedy wjechałem do środka, wewnątrz ujrzałem
tylko tulące się do murów domki, po części w ruinie, które niewiele różniły się od wiejskich chat. Jakaś kobieta właśnie czerpała wodę ze studni. Kiedy zapytałem ją, gdzie mogę znaleźć pana Lormtu, zamrugała ze zdziwienia, po czym uśmiechnęła się szeroko i wyjaśniła mi, że nie ma tam kogoś takiego, a żyją tam jedynie starcy, którzy psują sobie wzrok wpatrując się w rozpadające się ze starości księgi. Udałem się więc na poszukiwanie Kemoca. Później dowiedziałem się, że sprawami zakwaterowania zajmował się Ouen (przewodził on uczonym, gdyż jako najmłodszy był najbardziej sprawny i czynny) oraz pani Bethalia. Miała ona nader niepochlebną opinię o domowych umiejętnościach większości mężczyzn. Spotkałem tam również Wessela, prawdziwy klejnot wśród służących. To dzięki tej trójce kwitła starożytna skarbnica wiedzy. W grupie uczonych były również kobiety. Słyszałem o niejakiej pani Nareth, która trzymała się na uboczu, i o znakomitej uzdrowicielce imieniem Pyra. Nikt nie wiedział, z jakiego klanu i kraju pochodziła ta ostatnia, ale Kemoc bardzo ją cenił za jej wiedzę i pomoc, jakiej mu udzieliła. Pozostałem z młodym Tregarthem pięć dni, z rosnącym podnieceniem słuchając opowieści Kemoca o jego odkryciach. W większości uczeni byli w podeszłym wieku, zajmowali się własnymi sprawami i dociekaniami i nie mieli dla nas czasu. W nocy przed moim odjazdem z Lormtu Kemoc siedział naprzeciw mnie przy zniszczonym stole, odsunąwszy na bok stos książek oprawionych w zżarte przez korniki deski. Z małej sakiewki wysypał na stół kilka kryształowych paciorków, które połyskiwały w blasku lampy. Bezwiednie popchnąłem je to tu, to tam, aż przed moimi oczami pojawił się jakiś niezrozumiały wzór. Kemoc pokiwał głową. - Więc to prawda, Duratanie. Ty również znajdziesz tu wiedzę. I wierz mi albo nie, masz talent magiczny - powiedział. Wpatrzyłem się w niego ze zdumieniem. - Nie jestem dziewczyną... - zaprotestowałem. - Istotnie, nie jesteś dziewczyną, Duratanie - odpowiedział z uśmiechem. - Dlatego powiem ci coś. W Lormcie tajemnice mogą się kryć we wnętrzu tajemnic. Czarownice, pomimo całej swojej wiedzy i mocy, są tylko ludźmi. W świecie jest nieskończenie wiele tajnych spraw, o których nie mają pojęcia. Poznałem wiele z nich i wkrótce będę mógł kroczyć własną drogą. Weź je. - Zebrał paciorki i na powrót wsypał do sakiewki. - Na pewno ci się przydadzą. Kiedy wyruszyłem następnego dnia o świcie, pożegnał mnie przy bramie. - Jeżeli pokój zapanuje kiedyś w naszym kraju, towarzyszu broni, przyjedź znów do Lormtu, gdyż kryją się tu prawdziwe skarby, o jakich nie śniło się najzuchwalszym rozbójnikom ze
wschodniego wybrzeża. Niech ci się szczęści i oby los strzegł twojej tarczy. Lecz jego życzenie się nie spełniło. Miesiąc po moim powrocie do gór granicznych, gdy samotnie wyruszyłem na zwiady, głaz obruszył się pod kopytami mojego wierzchowca i obaj wpadliśmy do wąskiego wąwozu. Miałem jedną szansę na sto, że ktoś mnie tam odnajdzie. Zemdlałem z bólu. A jednak nie przeszedłem przez Ostatnią Bramę. Znalazł mnie głuchoniemy mężczyzna, który mnie wyciągnął ze szczeliny. Obszedł się przy tym ze mną bardzo niezgrabnie, przysparzając mi przeraźliwego bólu. Odzyskałem przytomność w domu Mądrej Kobiety, której służył. Wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, usiłowała uratować moją zmiażdżoną nogę. Wprawdzie rana się zagoiła, ale zdawałem sobie sprawę, że już nigdy nie będę chodził tak jak przedtem i że Strażnicy Graniczni staną na straży granic Estcarpu beze mnie. Starałem się codziennie chodzić podparty koślawym kosturem. Któregoś razu aż osunąłem się po takim wysiłku na zydel i wtedy podeszła do mnie Mądra Kobieta z sakiewką Kemoca w ręku. Wyciągnęła ją ku mnie, i sarn nie wiedząc dlaczego, po omacku wyjąłem z niej kilka paciorków i rzuciłem je na podłogę. Przypadkiem wszystkie były tego samego koloru - niebieskie - i ułożyły się w wyraźny wzór, grot strzały wskazującej na drzwi. Miałem wrażenie, jakby ktoś wydał mi ostry rozkaz. Nadszedł bowiem czas, żebym zajął się sprawami, o których nic nie wiedziałem. - Masz talent magiczny - powiedziała moja opiekunka. - To niespotykane - pilnuj się, żołnierzu, gdyż niewielu powita cię przyjaźnie. - Rzuciła mi sakiewkę, jakby chciała się jej pozbyć jak najprędzej. Doszedłem do wniosku, że powinienem powtórnie odwiedzić Kemoca w Lormcie, ale przedtem pomogłem głuchemu niezgrabiaszowi otoczyć murkiem herbarium Mądrej Kobiety. Kiedy w końcu odjechałem, żywiłem nawet nikłą nadzieję, że znajdę w Lormcie coś, co pozwoli mi chodzić równie dobrze jak dawniej. Lecz gdy znowu wjechałem w wiecznie otwartą bramę, dowiedziałem się, iż Kemoc opuścił estcarpiańską skarbnicę wiedzy. Ouen powiedział mi, że młody Tregarth był bardzo podniecony odjeżdżając przed dziesięcioma dniami i nie wspomniał nawet, dokąd się udaje. Nie znałem celu jego podróży. Byłem zresztą przekonany, że ze swoim kalectwem stałbym się dla niego zawadą, zamieszkałem więc w pokoju, który przedtem zajmował, i oddałem do wspólnej kiesy uczonych moje ostatnie oszczędności. Opanowała mnie słabość ducha i złorzeczyłem losowi. Niebawem wszakże zacząłem walczyć z rozpaczą, od czasu do czasu rzucając kryształowe paciorki, które podarował mi Kemoc. Przekonałem się, iż mogę wpływać na kształt wzorów,
w jakie się układały, a nawet poruszać nimi za pomocą wzroku. To odkrycie sprawiło, że spędzałem całe dnie w lektorium, nie mając najmniejszego pojęcia, czego właściwie szukam. Przeczytałem znalezione w pokoju Kemoca notatki, w których zawarł rezultaty swoich poszukiwań. Niewiele mi one dały, gdyż czułem, że stanąłem u wejścia do labiryntu, w którym łatwo można się zgubić, zwłaszcza błądząc bez konkretnego celu. Próbowałem rozmawiać z jednym z uczonych imieniem Morew, który wydał mi się bardziej przystępny od innych i uznał mnie za swojego ucznia. Gdy odczuwałem potrzebę działania, bo niełatwo jest zamieszkać w niszy pełnej ksiąg i zwojów, pracowałem na polach, które żywiły starożytną uczelnię. Ćwiczyłem zarazem chorą nogę, zmuszając się do chodzenia bez laski. Kiedyś odwiedziła mnie Pyra, mimo że nie szukałem jej towarzystwa, i zaofiarowała mi środki przeciwbólowe. Usłyszałem od niej słowa pochwały za wszystko, co zrobiłem. Ta kobieta miała niezwykłą moc charakteru i tylko przypadkiem dowiedziałem się, kim była naprawdę. Pewnego dnia, gdy potknąłem się w polu i noga znów zaczęła mnie boleć, odnalazła mnie w lektorium. W dłoni trzymałem kryształy Kemoca. Rzuciłem je niedbale. Dwa jasnożółte paciorki oddzieliły się od reszty; przede mną leżała para oczu podobnych do ptasich. Wydawało się, jakby ożyły na chwilę i spojrzały na Pyrę, która szybko odetchnęła. To wystarczyło. Ujawniła mi się jej tajemnica, jakby ktoś wykrzyczał mi ją na głos. Przeniosłem spojrzenie z kryształowych oczu na oczy uzdrowicielki i powiedziałem do siebie: - Sokolniczka! A przecież żaden z naszych mężczyzn nigdy nie widział kobiet tej rasy. Pyra chwyciła mnie za rękę, odwróciła ją dłonią do góry i uważnie zbadała wzrokiem, jakby oglądała któryś ze starożytnych zwojów leżących na stole. Spochmurniała i puściła ją nagle, mówiąc tylko: - Jesteś z nimi związany, Duratanie, choć nie wiem, jak i dlaczego. - Potem odeszła szybko. I rzeczywiście łączyły mnie z tymi tajemniczymi wojownikami jakieś niewidzialne więzy. Ich istoty długo jeszcze nie potrafiłem odkryć. Czas płynął, a ja nie liczyłem dni. Moja moc rosła. To, co obudziło się we mnie podczas spotkania ze śnieżnym kotem, wzmocniło się dzięki nieustannym ćwiczeniom, podobnie jak wzmocniła się moja okaleczona noga. Zacząłem poświęcać temu więcej uwagi, rzucając kryształkami, szukając kontaktu z ptakami i małymi dzikimi zwierzątkami. Przy okazji zyskałem osobistego wasala. Pewnego dnia rozszalała się burza. Kiedy ucichła, pojechałem na skraj lasu żywym murem otaczającego Lormt ze wszystkich stron z wyjątkiem drogi i rzeki Es. Dobiegło mnie skomlenie i dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że odebrałem je umysłem. Kierując się nim dotarłem do miejsca, gdzie tkwił zaplątany w gęstych kolczastych zaroślach wychudzony pies
o kędzierzawej sierści. Było to piękne, rasowe zwierzę, chociaż teraz pozostała z niego tylko skóra i kości, a jego długa sierść była skołtuniona i pełna błota. Nie nosił obroży. Gdy przedarłem się przez chaszcze i przy nim ukląkłem, wyszczerzył zęby. Na jego pysku dostrzegłem bliznę, być może ślad po uderzeniu bata. Spojrzałem w te przestraszone oczy i posłałem ku niemu uspokajające myśli. Obwąchał i polizał moje palce. Na szczęście nie podzielił do końca mojego losu. Wprawdzie też został uwięziony jak ja niegdyś w górach, ale poza tym miał tylko jedno czy dwa niegroźne skaleczenia. Odsunąłem ciernisty pęd jeżyny. Pies wstał, otrząsnął się i zrobił parę kroków. Później obejrzał się i wrócił do mnie. Jego myśli przepełniała wdzięczność, którą bez trudu „usłyszałem”. W taki oto sposób spotkałem Rawit, która nie była zwykłym psem. Jej właściciel źle się z nią obchodził, uważała więc ludzi za wrogów, istoty zadające jej tylko ból. Ale od chwili, gdy do mnie podeszła, nie dzieliła nas żadna zapora. Jej myśli płynęły bez przeszkód do mojego umysłu, nawet jeśli czasami niezupełnie je rozumiałem. Ustanowiliśmy trwałą więź, która zdumiewała mnie tak samo jak ją. Od czasu do czasu miewaliśmy w Lormcie gości - kilku kupców przywożących towary, których nie mogliśmy wytworzyć na miejscu: sól oraz kęsy żelaza dla Jantona, naszego doświadczonego kowala. Zbaczali też do Lormtu przejeżdżający mimo Strażnicy Graniczni z wieściami o przebiegu wojny. Pytałem ich wszystkich o Kemoca i tylko raz spotkałem kogoś, kto miał z nim do czynienia - handlarza koni, który sprzedał mu torgiańczyka. Niczego więcej się jednak nie dowiedziałem. Po jakimś czasie począł dręczyć mnie dziwny niepokój. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, jąłem objeżdżać granice lasu okalającego Lormt; Rawit zawsze biegła obok konia. Wprawdzie Lormt znajdował się z dala od gór i nie docierały tutaj zwiadowcze oddziały wroga, ale uważałem, że takie patrole są potrzebne. Morew powiedział mi kiedyś, że nasi przodkowie, którzy zbudowali Lormt, otoczyli go strażami Mocy i że jego mieszkańcy nie muszą się niczego obawiać. Mimo to pożyczyłem łopatę i zniwelowałem ziemny wał, który uniemożliwiał zamknięcie wielkiej bramy uczelni. W miarę jak w mojej duszy wzrastał niepokój, nabrałem zwyczaju rzucania kryształowych paciorków każdego ranka zaraz po przebudzeniu. O dziwo, Rawit zawsze opuszczała wtedy swoje posłanie, stawała w nogach mojego łóżka i obserwowała to. I dzień w dzień do mojej ręki trafiały tylko te, które miały barwę krwi i dymu gasnących ognisk. Kiedy jednak spróbowałem opowiedzieć Morewowi o moich przeczuciach, starzec potrząsnął tylko głową i oświadczył, że starożytni dobrze zabezpieczyli naszą siedzibę. Uwierzono mi dopiero wtedy, gdy do Lormtu przybyli Strażnicy Graniczni. Nie byli to
zwiadowcy ani wysłany z odsieczą oddział. Ci żołnierze wieźli na koniach cały swój dobytek. Z ich myśli, a także z myśli ich kosmatych kucyków wyczułem, że grozi nam jakieś dziwne niebezpieczeństwo. Dowódca Strażników zgromadził uczonych, którzy zechcieli go wysłuchać, oraz miejscowych zagrodników i przekazał ostrzeżenie, które zmusiło żołnierzy do opuszczenia posterunków. Pagar z Karstenu wysłał przeciw Estcarpowi największą armię, jaką kiedykolwiek widziano w tej części świata. Jej przednie zagony wtargnęły już w góry graniczne na takiej szerokości, że w żaden sposób nie można było powstrzymać najeźdźców. - Ale to już nie jest nasza wojna - oświadczył dowódca. - Albowiem Rada Strażniczek rozesłała wszędzie Wielkie Wezwanie i wszyscy wycofujemy się do Es. Jeżeli chcecie zapewnić sobie bezpieczeństwo, jedźcie z nami. Niech się wam wszakże nie wydaje, że będziemy długo na was czekać. Ouen wymienił spojrzenia z innym uczonym i odpowiedział: - Lormt jest dobrze strzeżony, kapitanie. - Wskazał na mury i wieże. - Nie sądzę, że gdzie indziej znajdziemy bezpieczniejsze schronienie niż tutaj. Powinniśmy zaufać strażom, które tu ustanowiono, gdy umieszczono na swoim miejscu ostatni kamień. Poza tym jest z nami Mądra Kobieta, pani Bethalia, która włada mocą, choć nie jest czarownicą. Kapitan skrzywił się i zwrócił się do Jantona. - W takim razie wasi ludzie... - zaczął z wahaniem. Kowal powiódł dookoła spojrzeniem. Jeden z wieśniaków potrząsnął przecząco głową, za nim drugi. Janton wzruszył więc ramionami i rzekł: - Dziękujemy ci, kapitanie. Mieszkaliśmy tutaj tak długo, od tak wielu pokoleń, że gdzie indziej zmarnielibyśmy jak ścięte przed czasem zboże. - Wszyscyście oszaleli! - stwierdził ostro Strażnik. Zatrzymał wzrok na mnie i znów zmarszczył brwi. Tego ranka dwukrotnie wyrzuciłem tylko czerwone i szare paciorki. Przygnębiło mnie to tak bardzo, że włożyłem moją kolczugę i pas. - A ty? - Odczytałem jego myśl i targający nim gniew, a potem zdałem sobie sprawę, że miał prawo czuć urazę do żołnierza, który w wojennej potrzebie nie znajduje się obok towarzyszy. Odpowiedziałem na jego nie wypowiedziane na głos pytanie, gdy kulejąc podszedłem do niego. - Kapitanie, w jaki sposób dotarło do was to Wielkie Wezwanie? - zapytałem. - Odebrała je czarownica i ptaki Sokolników - odparł. - Rada zamierza walczyć, ale Strażniczki nie powiedziały nam, w jaki sposób. Słyszeliśmy, że w porcie są sulkarskie statki. Możliwe, że czekają na tych, dla których nie ma innej drogi jak tylko ucieczka. Czy pojedziesz z
nami? Pokręciłem głową. - Kapitanie, znalazłem tutaj schronienie, gdy nikt inny nie chciał mi go ofiarować. Zaryzykuję i pozostanę w Lormcie. Odjechali w stronę rzeki. Usłyszałem jeszcze, jak mówili o tratwach. Dotknąłem bramy, która teraz swobodnie się zamykała, i zadałem sobie pytanie, czy będzie dobrze nas chronić, kiedy rozwścieczeni Karsteńczycy dotrą do tego niemal zapomnianego przez wszystkich zakątka. Następujący dzień był przerażający. Przed świtem obudził mnie przenikliwy skowyt Rawit. Wszystko, cała przestrzeń wokół nas tchnęła, pulsowała Mocą, przebudzoną, skupioną w sobie Mocą, szykującą się do ataku. Wyczuli to nawet najbardziej roztargnieni spośród uczonych, podobnie jak okoliczni wieśniacy, którzy przybyli całymi rodzinami, aby schronić się w murach Lormtu. Ouen i ja zaprosiliśmy wszystkich do środka. Stary zielarz Pruett zatroszczył się o obfitość darów natury, które najbardziej przydawały się w niespokojnych czasach. Tymczasem pani Bethalia i Pyra stały obok siebie, a na ich twarzach malował się wyraz dziwnego napięcia, jakby starały się dostrzec naszą przyszłość. Najpierw pojawiło się silne przyciąganie. Zgromadzeni na dziedzińcu mężczyźni i kobiety zachwiali się na nogach i przypadli do ziemi. Ja również to odczułem. Przerażone kuce zarżały przenikliwie i nigdy przedtem nie słyszałem takiego rżenia, prawie krzyku. Rawit zaś zawyła i dołączyły do niej chłopskie psy. A potem... Przeżyłem tamten dzień tak jak wszyscy. Nigdy jednak nie znalazłem odpowiednich słów, żeby opisać to, co się wówczas wydarzyło. Wydawało się, że sama ziemia starała się pozbyć zarówno nas, jak i wytworów naszych rąk. Zapadł gęsty mrok, przez który nie mogły się przedrzeć promienie słońca. Niebo zasłoniła nawałnica chmur czarniejszych od najciemniejszej nocy, rozdzierana przez wielkie, oślepiające błyskawice. Ktoś chwycił mnie za ramię i w blasku błyskawicy zobaczyłem Morewa. - One znów to robią - ruszają góry z posad! - Przywarł do mnie tak mocno, że wśród nieustającego huku zdołałem usłyszeć jego słowa. Słyszałem wiele opowieści o czarownicach i o ich mocy, lecz wtedy dokonały chyba największego swojego wyczynu. Dosłownie ruszyły z posad południowe góry, unicestwiając Pagara wraz z całą jego armią. Ale na tym się nie skończyło. Lasy runęły na ziemię, która je pochłonęła, zginęło mnóstwo ptaków i zwierząt, a rzeki porzuciły dawne koryta i zaczęły szukać nowych. Przeżyliśmy prawdziwy koniec świata. Straszliwa błyskawica trafiła w jedną z wież Lormtu. Towarzyszył jej grzmot tak głośny,
jak oślepiający był jej blask. Skuliłem się na ziemi i wytężyłem wzrok w obawie, że oślepłem. I kiedy zdołałem jednak dojrzeć niewyraźne cienie, dziwne niebieskie światło koncentrowało się właśnie na dwóch wieżach. A później kamienne mury, które przetrwały tyle wieków, zaczęły się rozpadać. Wszyscy, którzy znaleźli w sobie siły, żeby powstać, rzucili się ku pozostałym, usiłując odciągnąć ich jak najdalej od murów. Wydawało się, że ta orgia zniszczenia trwa całą wieczność. Aż w końcu nadszedł czas, gdy odnieśliśmy wrażenie, że olbrzymia bestia, która swymi pazurami zniszczyła nasz świat, zmęczyła się wreszcie. Szare światło dnia oświetlało ziemię, kiedy ponownie spojrzeliśmy na Lormt. Okazało się, że los nam sprzyjał, chociaż dwie wieże runęły, a łączący je mur przemienił się w kupę gruzu. Albowiem nikt z nas nie zginął, a tylko nieliczni odnieśli lekkie rany; nawet zwierzętom, które zgromadziliśmy na dziedzińcu, nic się nie stało. Odczuliśmy jeszcze coś - tak jak na początku przyciągała nas ku ziemi jakaś siła, której nie rozumieliśmy, tak teraz wszystkich napadła taka słabość, że staliśmy się jako nowo narodzone dzieci. Ocaleli z katastrofy ludzie mogli poruszać się tylko bardzo powoli. Dopiero przed zapadnięciem nocy dokonaliśmy więc pierwszego odkrycia. Starożytne mury runęły, odsłaniając najróżniejsze skrytki, ukryte pomieszczenia i kryjówki, pochodzące może nawet jeszcze z czasów budowy. Nasi uczeni wpadli w podniecenie. Zapominając o sińcach, zadrapaniach, a nawet ranach, przy których tacy starcy jak oni powinni położyć się do łóżek, usiłowali wdrapywać się na osuwające się wciąż stosy gruzu, żeby wydobyć skrzynie, kufry i zamknięte dzbany sięgające do pasa rosłemu mężczyźnie. Nadeszły bardzo dziwne dni. Ze szczytu jednej z ocalałych wież zobaczyliśmy, że rzeka Es opuściła dawne koryto. Powalone drzewa w okalającym Lormt lesie tworzyły bezładne sterty. Okazało się wtedy, że domy zbudowane na otwartej przestrzeni nie doznały wielkiego uszczerbku. Wieża, w którą uderzył pierwszy piorun, była rozszczepiona aż do fundamentów. Starałem się nie dopuścić do niej uczonych, gdyż z grzechotem nadal spadały z góry kamienie. Otaczało ją słabe, migotliwe światło, które powoli gasło. Oceniałem właśnie rodzaj zniszczeń, kiedy Morew przyłączył się do mnie. - Więc legenda mówiła prawdę - powiedział, spoglądając w dół. - Czy czujesz ten zapach? Kurz wisiał w powietrzu przesyconym silną wonią stęchlizny, która zawsze wypełniała bibliotekę Lormtu. Wyczułem wszakże inny, ostry i gryzący zapach, od którego zanieśliśmy się kaszlem. - Quanstal - wyjaśnił. - To jedna ze starożytnych tajemnic. Jesienią znalazłem notatkę mówiącą, że w fundamentach każdej wieży umieszczono wielkie kule z tego niezwykłego metalu. Miały uchronić Lormt przed niebezpieczeństwami.
I chyba uchroniły, skoro przeżyliśmy tamten straszny dzień. Trzymaliśmy się jednak z daleka od tych chwiejnych kup kamieni. Wielu chłopów, stwierdziwszy, że ich domostwa ocalały, przybyło nam z pomocą. Uczeni byli starzy i słabi, lecz rwali się do działań i trzeba było aż ich powstrzymywać przed pracami wymagającymi większych wysiłków. Ja zaś, mimo okaleczonej nogi, odkryłem w sobie spore zapasy sił, jakby przepoiła mnie nieznana energia. Przez wiele dni wynosiłem zawartość ukrytych dotąd pomieszczeń i układałem w stosy w głównej sali. Doszło do tego, że mogliśmy się tam poruszać tylko pozostawionymi tam wąskimi ścieżkami. Trzeciego dnia, gdy szedłem do pracy, Rawit zaskowyczała i odebrałem jej myśl. - Rana... pomoc... - Wskazała nosem na obszarpany szczyt drugiej zrujnowanej wieży. Dostrzegłem tam jakiś ruch. Coś zatrzepotało gwałtownie i dojrzałem ptaka, którego noga uwięzła wśród kamieni. Jedno jego skrzydło zwisało bezwładnie, drugim zaś bił jak szalony. Ostrożnie wspiąłem się na wieżę. Ptak przestał się szamotać i znieruchomiał. Żył wszakże, bo zdołałem dotknąć myślą jego umysłu i wyczułem w nim przerażenie i rezygnację. Zniosłem sokoła na dół, a była to przedstawicielka tego samego gatunku, którego samce przed wiekami stały się partnerami Sokolników. Wprawdzie bez trudu uwolniłem sokolicę, lecz jedynie Pyra mogła wyleczyć uszkodzone skrzydło, niestety, udało się jej tylko po części. Córka Burzy - dość wcześnie poznałem jej imię - już nigdy nie miała latać jak dawniej, stała się więc moją nieodłączną towarzyszką na równi z Rawit. Pozwalała mi się dotykać, machała zaś ostrzegawczo skrzydłami na widok każdego innego człowieka. Trąba powietrzna porwała ją z gniazda i sokolica nie wiedziała, skąd, z jakiej oddali przyniósł ją straszliwy wiatr. W końcu rozpoczęliśmy nowe życie. Do Lormtu wciąż docierali kolejni uciekinierzy, ale gdy tylko odzyskiwali siły, opuszczali tę starożytną uczelnię. Nasi uczeni całymi dniami tkwili w bibliotece, tak zaabsorbowani nowo zdobytą wiedzą, że trzeba było ich stamtąd wyprowadzać na posiłki lub na odpoczynek. Byli tak nią pochłonięci, jakby rzucono na nich czary. Później dotarły do nas ważne wieści. Po wielkim wyczynie, jakim było ruszenie z posad południowych gór, wiele czarownic - prawie cała Rada - umarło albo straciło moc, stając się cieniami samych siebie. Jedną z nich sprowadziła do Lormtu pewna młoda kobieta, błagając o pomoc. Nikt z nas nie umiał jej jednak uzdrowić. Dowódca zwiadowców, którzy mieli ocenić zniszczenia będące rezultatem Wielkiego Poruszenia, powiedział nam, że czarownice straciły władzę i że rządy objął Koris z Gormu. Od niego też dowiedziałem się, że Kemoc z bratem uwolnili siostrę z Przybytku Mądrości i że cała trójka zniknęła bez śladu. Jeżeli uciekli w stronę granicy z Karstenem - czy zginęli, czy znaleźli się w centrum kataklizmu? Często zastanawiałem się nad tym wtedy, gdy miałem czas na myślenie o
czymś innym niż to, co działo się w Lormcie. Przypadkiem stałem się stróżem strzępów wiedzy o teraźniejszości, a nie o przeszłości. Przybywający starożytnym traktem wędrowcy wciąż pytali mnie o jakiś klan, włość i tym podobne. Zacząłem więc gromadzić rodowe kroniki i wkrótce rozeszły się wieści o mojej wiedzy dotyczącej klanów i Domów Starej Rasy. Ludzie przybywali z daleka, żeby zobaczyć się ze mną i zapytać o swoich krewnych. Jeden z nich pojawił się w moim śnie. Kemoc stanął przede mną, ręką odsuwając mgłę jak zasłonę. Na mój widok na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie, które zaraz ustąpiło miejsca uśmiechowi. - Duratanie! - zawołał. Czy jego głos dotarł do mój ego umysłu, czy do moich uszu? Naprawdę nie wiedziałem. Powiedział mi jednak tak wiele, że znacznie wzbogacił moją wiedzę, mogłem więc okazać bardziej skuteczną pomoc tym, którzy mnie szukali. Albowiem Kemoc i jego rodzeństwo odważyli się wyruszyć na wschód i znaleźli tam to, czego szukali - naszą dawną ojczyznę. Wybuchła w niej wojna, gdyż ich przybycie naruszyło równowagę sił. Walczyli teraz z wielkim złem i ze sługami Ciemności. Potrzebowali pomocy każdego, kto zechciałby z nią pośpieszyć - wystarczy wyruszyć na wschód a znajdą się przewodnicy. Kiedy skończył mówić, przesunął ręką w dół po zasłonie z mgły za sobą i rzekł: - Spójrz tu, bracie, a przekonasz się, że powiedziałem prawdę i że to nie był sen. Potem zniknął i jego miejsce zajęła ciemność. Obudziłem się natychmiast. Rawit stała na tylnych łapach, opierając przednie o ścianę i poszczekiwała ostro. Nie potrzebowałem jej wskazówek. Sam już dostrzegłem niebieską smugę na kamieniach, jakby ktoś przeciągnął po nich palcem. Kemoc odwiedzał mnie tak niejeden raz, ja zaś zapisałem wiernie to, co miał mi do powiedzenia. Dzięki temu dwukrotnie mogłem powiadomić przybyszów, że poszukiwane przez nich osoby wyruszyły przez góry na wschód. Okazało się bowiem, iż pękł jakiś starożytny czar, który uniemożliwiał ludziom naszej rasy nawet myślenie o tej stronie świata. Doszły nas słuchy o całych domach - a nawet rodach - które zabierały swój dobytek i kierowały się do naszej dawnej ojczyzny. Skrzętnie to wszystko notowałem. Teraz toczyła się tam wojna, chociaż inna niż te, które znaliśmy, Kemoc wyjaśnił mi, że moce Ciemności, dotąd uśpione lub uwięzione, obudziły się nie tylko w Escore, ale wszędzie. A oto jedna z historii, którą sam mi opowiedział po powrocie z podróży w nieznane. Dotyczy ona również innych osób i Kemoc uzupełnił ją, zanim przekazał w moje ręce. Dowiedziałem się z niej o morzu - dotychczas miałem o nim niewielkie pojęcie - i o niebezpieczeństwach, jakie mogą tam zagrażać.
Było to w miesiącu Peryton i w powietrzu czuło się już ostry powiew nadchodzącej zimy. Zakończyliśmy zbiory i znów mogłem powrócić do tego, co stało się treścią mojego życia, czyli do pracy nad Kronikami Lormtu. Wtedy właśnie przybyła do nas grupa podróżnych, której przewodził Kemoc Tregarth, mój dawny towarzysz broni z czasów, gdy służyłem w Straży Granicznej. Opowiedział mi historię o polowaniu na sługi Ciemności na dalekim południu, którego wcale nie znamy, tak jak kiedyś nie znaliśmy Escore na wschodzie. Dlatego pośpiesznie dołączyłem ją do rosnącego zbioru opowieści o naszych losach po Wielkim Poruszeniu. W ten sposób bowiem zmniejszamy naszą ignorancję i pogłębiamy wiedzę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Ciemne niby ołów niebo ciężko zawisło nad grubymi, zniszczonymi przez czas murami zachodniej wieży zamku. Przez całą noc padał deszcz i ponury, szary świt przyniósł ze sobą niewiele światła. Blask dwóch lamp palących się w komnacie na wieży ledwie rozjaśniał mrok. Młodzieniec siedzący na szerokiej ławie pod oknem wpatrywał się w zachmurzone niebo. Odezwał się nie odwracając głowy: - Cztery statki w przeciągu czterech miesięcy... - Zdawało się, że głośno myśli. Potem zapytał: - A jak było przedtem? Co o tym mówią wasze kroniki? Wysoki mężczyzna poruszył się w rzeźbionym krześle ustawionym w nogach stołu. - Od czasów kolderskiej wojny nie było takich przypadków. O tak, traciliśmy statki, ale zawsze w różnych rejonach morza, nigdy w tym samym. Nie mieliśmy też niezbitych dowodów, że zrobiły to złe moce. Straciliśmy w ten sposób sześć korabiów. Pięć z nich odnaleźliśmy w roku Skrzydlatego Byka - za czasów mojego ojca. Osberic zamierzał wysłać ekspedycję na poszukiwania, lecz niedługo potem Kolderczycy zdobyli Gorm i mieliśmy co innego na głowie. Ja jednak Posłałem gońca do Lormtu z prośbą, by przewertowano przechowywane tam kroniki. Twój kronikarz, panie Kemocu, obiecał nas przyjąć, kiedy tylko zbierze zawarte w nich informacje... - Kronikarze Lormtu mogli niewiele wiedzieć o tym, co działo się na morzu. Jednak zgadzam się z tobą, że jeśli coś zanotowali, to Duratan na pewno to odnajdzie. Czy przetrwały wśród was legendy o podobnych wydarzeniach, które miały miejsce przed wojną z Kolderem? Jasnowłosy mężczyzna wzruszył ramionami, rozkładając bezradnym gestem ręce. - Nasze kroniki znajdowały się w Sulkarze. Kiedy Osberic zniszczył port i zarazem armię kolderskich żywych trupów, one także uległy zniszczeniu. - Czy wasi ludzie uważają, że zawsze ten sam rejon morza sprawia wrażenie przeklętego? - Kobieta w długiej, skromnej, szaroniebieskiej sukni pochyliła się nieco do przodu i brosza spinająca jej szatę oraz ściskający szczupłą talię pas zaiskrzyły się w blasku lampy. - Tak. Statki zawsze giną na południu - odparł jasnowłosy. - Nawiązaliśmy stosunki handlowe z Varnem i to bardzo korzystne. Spójrzcie na to. - Obrócił lekko stojący przed nim kielich i naczynie zalśniło tęczowym blaskiem. Jego czasza była doskonale owalna, nóżka zaś miała formę ukwieconej gałęzi. Gałązki i płatki kwiatów pokrywały szronem maleńkie złote kuleczki. - To varneński wyrób - ciągnął. - Wystarczy przywieźć w całości dwanaście takich kielichów, sprzedać je temu, kto da więcej, a statek może wypływać tylko dwa razy w roku.
Widzieliście fontannę w Ogrodzie Jednorożca. To Bretwald ją przywiózł. W powrotnej drodze napadli go kolderscy piraci. Wszystkie jego mapy i wiedza... - Znów wzruszył ramionami - ... przepadły. Dopiero po zdobyciu i ostatecznym unicestwieniu Kolderu niektórzy z nas odważyli się ponownie wyruszyć na południe. A przecież Varn nie musi być jedynym portem, który kupcowi opłaca się odwiedzić. Mogą być jeszcze inne. W rezultacie mamy opustoszałe, nie uszkodzone statki i nie wiemy, co się stało z ich załogami. Ja twierdzę, a wielu zgadza się ze mną, że to sprawka mocy - i to złej mocy. Albo Kolderczyków... Słysząc to ostatnie słowo zgromadzeni przy stole ludzie poruszyli się lekko. Kemoc wreszcie odwrócił głowę i spojrzał na nich. Jasnowłosy mężczyzna, który z nim rozmawiał, to Sulkarczyk Sigmun, kapitan znany wśród żeglarskiej braci ze szczęśliwych wypraw. Przed dwoma laty odznaczył się odwagą w walce z piratami i zwabiającymi statki na skały rozbójnikami, których główna kwatera mieściła się na wyspach w pobliżu południowej granicy Karstenu. Na prawo od niego usadowiła się pani Jaelithe i to imię przywoływało wiele wspomnień: ta dawna czarownica wyrzekła się mocy, żeby poślubić cudzoziemca, Simona Tregartha, tego samego, który odchylił się teraz w krześle i mrużąc oczy spoglądał na Sigmuna. Tego dnia nie włożył kolczugi, ale i tak zawsze robił wrażenie, iż chwyci za broń, gdy tylko trąbka zagra do ataku. Mężczyźnie, który zasiadł w głowie stołu, położono na rzeźbionym krześle poduszkę, przez co jego oczy znalazły się prawie na tym samym poziomie co oczy reszty obecnych. Koris z Gormu był faktycznym, jeśli nie nominalnym władcą Estcarpu. Obok niego ulokowała się pani Loyse, która swego czasu również zasłynęła w boju. Wreszcie kobieta, siedząca obok pustego krzesła, które przedtem zajmował Kemoc... Młody Tregarth obserwował ją teraz uważnie: jakby starał się osądzić, czy nie zbliża się pora, by odeszła i zanurzyła się w sadzawce na środku otoczonego murem ogrodu dla odświeżenia się w wodzie, jak tego wymaga jej krogańska krew. Zauważyła niespokojne spojrzenie swojego małżonka i uśmiechnęła się lekko, chcąc go uspokoić. - Rada Strażniczek nic nie zrobi - stwierdził bez osłonek Koris. - Starają się tylko odzyskać to, co straciły, czyli zwiększyć swoją liczebność i odzyskać moc, którą postradały ruszając góry z posad. Sigmun roześmiał się chrapliwie. - O, tak, powiedziano mi to od razu, gdy tylko poprosiłem o audiencję. Ale oświadczam wam - coś złego dzieje się na południu. A nieznane zło zawsze rośnie w siłę. Jeżeli Kolderczycy - może garstka tych, którzy byli w polu, gdy zniszczono ich gniazdo - znowu szykują się do ataku... - Zacisnął w pięść rękę, którą przed chwilą tak delikatnie dotykał złotego kielicha. Koris wygładził ręką cienką pergaminową mapę, która zakrywała trzecią część stołu.
Przejechał palcem wzdłuż granicy Karstenu (wrogiej od wieków krainy, w której teraz panował chaos) aż do gór wschodnich, muskając palcem wybrzuszenia i zagłębienia oraz zarys delty rzeki o licznych dopływach. - Tylko tyle znamy. - Sigmun wzrokiem śledził palec seneszala. - I niewiele ponad to... - Wyciągnął nóż z pochwy i zakreślił nim obszar położony jeszcze dalej na południu. - To dzikie, zdradzieckie wybrzeże, które sprawia wrażenie niezamieszkanego. Nie zauważyliśmy tam ani łodzi rybackich, ani domów w głębi lądu. Poza Varnem, o tutaj - uderzył nożem w brzeg morza tam, gdzie linia ciągła przeszła w skupisko kropek - są niebezpieczne płycizny i rafy, które ktoś mógł umieścić celowo, aby wabić nieostrożnych podróżników. Po dotarciu do tego miejsca wypływamy na otwarte morze. Nikt dotąd nie nakreślił map tego wybrzeża. Wszystko wskazuje na to, że Varn to bardzo stary kraj. Jego mieszkańcy nie są Karsteńczykarni, nie należą też do żadnej znanej Sulkarczykom rasy. Nie lubią morza - a raczej się go obawiają - chociaż nie wiemy, dlaczego. - Oni boją się morza - rzekł w zamyśleniu Kemoc. - Lecz jednak to na drodze do Varnu lub w jego pobliżu znikają wasze statki. Zdaje się, że mieszkańcy tej krainy obawiają się morza nie bez powodu. Czy znacie jakieś ich opowieści dotyczące tych spraw, historie, które opowiada się w karczmach, gdy trunek rozwiązuje pijącym języki? Sigmun uśmiechnął się krzywo. - Och, my także o tym pomyśleliśmy, panie Kemocu. Zawsze uważaliśmy, że my, Sulkarczycy, mamy mocne głowy i wytrzymałe żołądki, a jeszcze żaden z nas nie widział pijanego Varneńczyka. Zresztą trzymają się z dala od wszystkich i nie zadają z cudzoziemcami. Wprawdzie grzecznie ich witają i handlują z nimi, ale nie mówią więcej niż to konieczne. - Kolderczycy... - jakby bezwiednie szepnął Simon Tregarth. - Niedawno dotarły do nas pogłoski, że nadal przebywają w Alizonie, wśród swoich dawnych zamorskich sojuszników. Lecz to, o czym mówisz, nie przypomina ich działań. - Czyż nie powiedziałeś, kapitanie, że traciliście statki jeszcze przed wojną z Kolderem? Nie, myślę, że w tym kryje się coś innego. - Pani Jaelithe z zastanowieniem kręciła głową. - Ale to nie zmienia istoty sprawy - przemówił teraz Koris. - W jaki sposób moglibyśmy wam pomóc, kapitanie? Nasze oddziały mogą walczyć głównie na lądzie. Poza tym nadal musimy patrolować granicę z Alizonem. Jedynie Sokolnicy umieją bić się tak samo dobrze na lądzie jak i na morzu. Moglibyśmy jednak zwerbować tylko kompanię Sokolników, ponieważ mają swoje własne problemy. Pragną założyć nowe Gniazdo - mówią, że zrobią to za morzem. To ich sprawa i nie sądzę, żeby szybko odpowiedzieli na wezwanie do walki z nieznanym wrogiem, którego jeszcze nikt nie widział, aby ratować waszych zaginionych żeglarzy. Nie mogę też ogołocić z wojska naszych granic na podstawie tak nikłych dowodów. Okręty, którymi dowodzicie, należą do was, Estcarp ma jedynie łodzie rybackie i kilka statków handlowych. Cóż więc moglibyśmy wam
zaproponować? - Tak, to prawda, to wszystko prawda - odpowiedział pośpiesznie Sulkarczyk. - Ale ja szukam u was wiedzy. Uważam bowiem, a także członkowie naszej Rady Morskiej, że niektóre z tych tajemniczych zaginięć - a może wszystkie - mają jakiś związek z Mocą. Jeżeli mieszkańcy Estcarpu nam w tym nie pomogą, będziemy zmuszeni gdzie indziej szukać pomocy. Słyszałem, w jaki sposób walczyliście w Escore - czy nie jest możliwe, że daleko na południu, dokąd jeszcze nikt z nas nie dotarł, gdzie ląd wybrzusza się do morza, nie mogli schronić się poplecznicy i słudzy Ciemności? Co o tym powiesz, pani? - Postukał znów czubkiem noża w mapę. Ten rejon był pusty, widać było tylko wijącą się linię, która mogła stanowić część jakiejś wyspy, i kropki oznaczające nieznaną połać kontynentu. Ta, do której się zwrócił, oparła głowę o wysokie oparcie swojego krzesła i zamknęła oczy. Wszyscy wiedzieli, że chociaż czarownice nie chciały zwrócić jej klejnotu, Jaelithe nie utraciła mocy, którą władała przed zamążpójściem. Kiedy ponownie otworzyła oczy, przeniosła spojrzenie poza stół i wszyscy utkwili wzrok w ciemnym kącie, skąd obserwowałam tę naradę jak krótką sztukę odgrywaną podczas święta plonów. Każdy mógłby zapytać, czy w ogóle miałam prawo tu przebywać. - Destreem Regnant... - Nazwała mnie po imieniu i może dawne opowieści mówiły prawdę, że jeśli władca mocy zna czyjeś imię, może go sobie podporządkować. Albowiem zdałam sobie sprawę, że podchodzę do stołu, czując na sobie wzrok wszystkich siedzących. Oczy Sigmuna płonęły; zacisnął wargi, jakby z wielkim trudem powstrzymywał słowa cisnące mu się na usta. W tym towarzystwie to właśnie on mógł być moim nieprzyjacielem. Sulkarczycy również posługują się mocą na swój własny użytek, lecz tylko w sprawach dotyczących morza i w pewnym stopniu - pogody. W dodatku ich nieliczne Mądre Kobiety są bardzo dumne ze swego talentu i odnoszą się do obcych równie nieżyczliwie jak estcarpiańskie czarownice. Reszty obecnych nie umiałabym osądzić. Wiedziałam jedynie, że każde na swój sposób złamało obyczaje swego ludu i dlatego nie miało uprzedzeń wobec rzeczy nowych i dziwnych. - Pani - pozdrowiłam ją w tradycyjny sposób, zgodny z jej dawnym statusem, pochylając głowę i składając ręce na wysokości piersi. Ku mojemu zaskoczeniu odwzajemniła to pozdrowienie, jakbym była jej równa. Wzbudziło to mój niepokój, ponieważ nie chciałam, żeby ktokolwiek uważał mnie za kogoś znaczniejszego, niż naprawdę byłam. Orsya z wodnego ludu Kroganów odsunęła nieco krzesło, pozwalając mi w ten sposób podejść bliżej do stołu. Koris jeszcze raz wygładził leżącą na nim mapę.
- Co widzisz? - zapytała ostro pani Jaelithe. Moje ręce były równie zimne jak dreszcz, który przebiegł mi po plecach. A jeśli teraz zawiodę? Wprawdzie poddała mnie próbie, kiedy byłyśmy same, i wtedy poszło mi łatwo, ale nigdy nie kontrolowałam i nie będę w pełni kontrolować tego wrodzonego daru. Odetchnęłam głęboko i pochyliłam się, kładąc dłonie na prawie pustej części mapy. Starałam się myśleć o morzu, oczami wyobraźni zobaczyć jego wiecznie wzburzone wody, zniżające lot i szybujące w górze ptaki, istoty żyjące w głębinach. Nagle poczułam dotyk morskiej piany na policzku, wciągnęłam do płuc słone powietrze i usłyszałam odwieczny szum fal. Miałam wrażenie, że znalazłam się wysoko nad morzem. Nie szybowałam jak ptak, lecz kroczyłam po jakimś niewidzialnym powietrznym szlaku. Spojrzałam w dół. Zauważyłam wyspy - było ich tak wiele, jakby jakiś gigant zebrał garść kamyków różnej wielkości i cisnął je do morza, nie dbając o to, gdzie upadną. To były tylko skały; niektóre ledwie widoczne nad powierzchnią wody, inne znacznie większe, sterczały wysoko spomiędzy fal. Lecz na żadnej nic nie rosło - leżały tam tylko martwe, rozkładające się morskie stworzenia, jakby samo morze wypluło te wyspy ze swych głębin. Podniosłam wyżej wzrok. Trochę dalej dostrzegłam na niebie jaskrawe płomienie. Wytężyłam wolę i zbliżyłam się do nich. Ujrzałam lawę spływającą po zboczach stożkowatej góry i prosto do morza. Woda wokół wrzała i zamieniała się w parę. Oprócz tego dostrzegłam jeszcze coś - coś nienaturalnego i niebezpiecznego, rozdzieranego i rozszarpywanego przez stwarzające je siły. To, co ledwie musnęłam, było bezkształtne, ale nie miało nic wspólnego z wyspami i morzem. Wyczuwałam, że się rodzi, że dopiero powstaje. Po co, w jakim celu? Te; narodziny były nienaturalne, a cel tak obcy, że nawet nie umiałabym określić go słowami. Wiedziałam wszakże, że to coś zagraża wszystkiemu, na co spoglądałam z góry - nawet niespokojnemu, rozgrzanemu morzu. Znalazłam się znów w komnacie na szczycie wieży i spojrzałam tylko na panią Jaelithe. - Czy zobaczyłaś to, pani? Skinęła głową. - Czy poczułaś? - Poczułam - odparła. Oderwałam ręce od pergaminowej mapy. Nagle poczuła wielkie osłabienie i zmęczenie, chyba nawet zachwiałam się na nogach, bo Orsya wzięła mnie za ramię i podprowadziła dc pustego krzesła pana Kemoca. Ale to pani Jaelithe przyciągnęła do siebie varneński kielich, nalała doń wina ze stojącego obok dzbanka i popchnęła ku mnie. Bałam się podnieść ten cenny przedmiot, który łatwo mogłam zgnieść w rozdygotanych rękach. Wreszcie kto inny przytknął mi go do ust, tak że mogłam się
napić. Wind zaspokoiło silne pragnienie, którego nagle doznałam, i rozgrzało moje zdrętwiałe z zimna ciało. Jak zawsze, kiedy posługiwałam się moim darem, ogarnął mnie bowiem chłód. - Są tam nowo narodzone wyspy - Pani Jaelithe odpowiedziała na nie wypowiedziane głośno pytania zgromadzonych. - Jest tam również wulkan, który wynurzył się z głębi morza... - Znamy takie zjawisko, widywaliśmy je od czasu do czasu - wtrącił Sigmun, gdy urwała. - Ale tam jest jeszcze coś. Coś groźnego i nieznanego! Na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją Sigmun, ja zaś nie byłam aż tak wyczerpana, bym nie zauważyła jego gniewnego spojrzenia. Sprowadzono mnie tutaj pomimo jego protestów i wykorzystanie mojego talentu dotknęło go do żywego. - Pani, czy można zaufać biegowi błędnej gwiazdy? - Destree... - wyciągnęła ku mnie rękę poprzez stół. Zrobiłam to samo i jej ciepłe palce zacisnęły się na moich. - ... zobaczyła, a ja dzieliłam z nią jej wizję. Czyżbyś zgadzał się z moimi dawnymi towarzyszkami, że nie władam już mocą? Zaczerwienił się, ale zdawałam sobie sprawę, iż nie zmienił swojego stosunku do mnie i nigdy nie zmieni. Byłam już zmęczona tym strachem i podejrzliwością, z jaką zawsze mnie traktowano. Sigmun otworzył usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze nieprzyjemniejszego, lecz powstrzymał się po namyśle. Pan Simon zaś pominął milczeniem słowa Sulkarczyka, wracając do sedna. - Co to takiego? Kto może kontrolować tak wielką moc i stworzyć wulkan? - A kto ruszył góry z posad? - odpowiedział pytaniem zasępiony Koris. - Widzieliśmy to już za naszych czasów w naszym kraju. - Czarownice? Tak daleko na południu? - Kapitan Sigmun podchwycił jego słowa z takim grymasem, jakby ugryzł kwaśne jabłko. Kemoc stanął za krzesłem swojej małżonki i położył jej ręce na ramionach. - W Escore spotkaliśmy Adepta, przy którym nasze czarownice są jak niedouczone czeladniczki. A nie był on jedynym w owych zamierzchłych dniach, kiedy toczyła się walka o władzę. Nie wiemy, kto ani co znajduje się na południowych krańcach kontynentu. Twierdzę jednak, iż musimy się tego dowiedzieć i to jak najszybciej. Już sam fakt, że znikają tam ludzie i znajdujemy opustoszałe nie tknięte statki, nakazuje to wyjaśnić. Jednak pan Koris słusznie zauważył, że nie mamy dość ludzi, aby wysłać ich w nieznane. Ponieważ to coś jest na wyspach, więc należałoby udać się tam morzem. A najpierw przeprowadzić zwiad. - Właśnie tak trzeba zrobić. - Kapitan Sigmun pokiwał energicznie głową. - Ale wśród zwiadowców powinien być i ktoś obdarzony talentem magicznym. Znamy wulkany i nowo
powstałe wyspy, lecz jeśli dała im początek czyjaś wola - dla pewności musimy mieć do pomocy jakiegoś władcę mocy. Wtedy wszyscy spojrzeliśmy na panią Jaelithe, gdyż najlepiej z nas wszystkich posługiwała się mocą. - Trzeba się nad tym zastanowić - odparła. Seneszal Koris zaczął coś mówić, gdy nagle pan Kemoc porwał swoją żonę na ręce. Orsya bardzo zbladła, a jej oddech stał się słaby i nierówny. Kemoc bez słowa pośpieszył do wyjścia. Wiedzieliśmy, że jak najszybciej musiała znaleźć się w wodzie. Lud Kroganów powstał wskutek ingerencji któregoś z Wielkich Adeptów w prawa natury. Już sama obecność Kroganki wśród nas mogła być dowodem, że moc jest w stanie przywołać z morza ogień i lawę. Kapitan Sigmun wstał i oświadczył, iż musi się spotkaj z trzema innymi sulkarskimi dowódcami. Uznano więc narady za zakończoną. Tylko pani Jaelithe nie podniosła się z krzesła i nadal trzymała mnie za rękę, chociaż jej małżonek i pan Koris opuścili komnatę. - Opowiedz mi dzieje swojego życia - poprosiła cicho, może nie chcąc, by usłyszeli ją inni. Odwróciłam oczy i długą chwilę wpatrywałam się w kielich z Varnu, zanim odpowiedziałam: - Nazwałaś mnie moim pełnym imieniem, pani. Czy nie słyszałaś też, w czym kryje się moja hańba? Tylko w połowie należę do Domu Regnant. Nawet moja matka, zanim umarła w połogu, nie umiałaby więcej powiedzieć. Rozbójnicy zwabili na skały statek, na którym pływał jej klan... Na poły zapomniałam o pani Loyse, która teraz poruszyła się i zapytała ostro: - Bandyci z Verlaine? - Nie - odparłam kręcąc przecząco głową. - Było to za morzami. Znajdowało się tam gniazdo piratów, którzy napadali na statki albo powodowali katastrofy. Mężczyźni, którzy dotarli na brzeg, zostali ścięci, kobiety zaś... - Milczałam wymownie jakiś czas; wyczułam, że dobrze mnie zrozumiano. Podjęłam: - Sulkarczycy wysłali przeciw piratom trzy okręty. Mieli ze sobą prawdziwą czarodziejkę i oddział Sokolników. Odnaleźli moją matkę w miejscu ciemnych mocy... prawdziwej Ciemności. Piraci złożyli ją w ofierze... Pani, ona nawet nie mogła powiedzieć, co ją spotkało w tym strasznym miejscu poza tym, że stała się igraszką czegoś, co herszt bandy chciał sobie pozyskać, i że stanowiła zapłatę za tę przyjaźń, zresztą jej poprzedniczki spotkał taki sam los. - Moja matka... straciła rozum. Sulkarczycy wyświadczyliby jej przysługę, gdyby zabili ją od razu. Ale wyprawą sulkarską dowodził jej narzeczony, Wodan sFayre, który zabrał ją z powrotem w nadziei, że uda się ją wyleczyć. - W Quyath żyła wówczas pewna uzdrowicielka, w której żyłach płynęła krew dawnych
mieszkańców Arvonu. Wodan zawiózł do niej moją matkę. Lecz owa kobieta nie chciała jej pomóc. Oświadczyła, że duszą nieszczęsnej zawładnęły złe moce i że z narzeczonej Wodana sFayre pozostał tylko żywy trup. On jednak w to nie uwierzył i umieścił ją na pewnej wyspie pod opieką swojej siostry i mojej niezamężnej ciotki. Opiekowały się nią aż do moich narodzin. Wtedy ta, która nosiła ciało mojej matki jak płaszcz, umarła, ja zaś przeżyłam. Ale Sulkarczycy nigdy mi nie ufali. Mój talent - umiem jasnowidzieć i dalekowidzieć - rozkwitł, gdy ledwie nauczyłam się mówić. Już wtedy przekonałam się, że nie jest to dar, ale przekleństwo, ponieważ moje przepowiednie szkodziły ludziom, którzy mnie o nie prosili. - W ubiegłym roku rodzony brat Sigmuna imieniem Ewend wypił za dużo w jednym z zajazdów w Es. Wtedy zobaczył mnie przypadkiem. Przybyłam tam bowiem, żeby zapytać Czarownice, czy moim ojcem był jakiś sługa Ciemności. Muszę wam wyjaśnić, że jeśli jasnowidzę dla siebie - a czasami coś mnie do tego zmusza - wychodzi mi to na dobre, lecz inni drogo za to płacą. Ewend zobaczył, dokąd poszłam, i dopadł mnie w moim pokoju. Oświadczył wtedy, że zna sposób na pozbawienie czarownicy jej mocy i że to zrobi. I dodał, że powinnam mu za to podziękować. Kiedy rzucił się na mnie - miałam widzenie i wykrzyczałam mu je. Przestraszył się nie na żarty, bo powiedziałam o czymś, co uważał za swoją wielką tajemnicę. Puścił mnie zaraz, gdyż oprócz tego posłużyłam się też moją jedyną bronią, groźbą, że przepowiem dla niego straszną śmierć i że ta przepowiednia się sprawdzi. - Wkrótce potem, zanim zdążył wytrzeźwieć, odnalazł! go Sigmun. Ewend opowiedział bratu, jaką śmiercią mu zagroziłam. I wierz mi, pani, że naprawdę go nie przeklęłam ani go nie zaczarowałam, a mimo to w przeciągu miesiąca zginął taką właśnie śmiercią. - Sigmun myśli, że umiem zabijać myślą i słowami. Sulkarczycy z jego klanu boją się mnie i nienawidzą. Przyprowadził mnie tutaj wyłącznie dlatego, gdyż uważa, że jeśli jest to sprawka ciemnych Mocy, ja, która mam w sobie ich cząstkę, mogę stać się bronią w walce z nimi, albo przynajmniej zakładniczką. Jego krewni lękają się czarostwa, tolerują tylko magię leczniczą i czary wywierające wpływ na wiatr i fale. Wierzą również, że można przekląć człowieka. Tylko dzięki temu jeszcze żyję. Są przekonani, że rzuciłabym na nich klątwę i że drogo zapłaciliby za zabicie mnie. - A co ty o tym wszystkim sądzisz? - zapytała pani Jaelithe. - Czy wierzysz, że spłodził cię sługa Ciemności i że zagrażasz wszystkim, którzy służą Światłu? Potarłam czoło ręką, jakbym w ten sposób mogła usunąć ból głowy, który zawsze nadchodził po transie. - Pani, nie mam pojęcia, w co powinnam wierzyć. Wiem tylko, że w Dolinach High Hallacku jest wiele miejsc Dawnego Ludu - i że w jednych przetrwały dobre moce, w innych zaś
złe. Przysłowie mówi, że dobro nie znosi zła. Jako dorastająca dziewczyna udałam się do świątyni Gunnory, opiekunki kobiet, która pomaga wszystkiemu, co dobre. Weszłam do świątyni i nie wypędził mnie stamtąd żaden atak na mój umysł czy ciało. Powiedziałam, że pragnę dowiedzieć się, kim jestem - jeżeli służę złu, niech Gunnora doda mi odwagi, żebym mogła popełnić samobójstwo - a jeśli dobru, niech da mi znak potwierdzenia. - Wtedy to spadło skądś z góry, dokąd nie mogłam sięgnąć wzrokiem, prosto w moje wyciągnięte ręce. - Sięgnęłam po omacku za pazuchę i wyjęłam gładki, zimny kamyk, z którym nigdy się nie rozstawałam. Pokrywały go niewyraźnym wzorem żyłki. Gdy wpatrywałam się w nie albo próbowałam je skopiować na pergaminie, zamazywały się i zdawały poruszać. Kamyk miał barwę dojrzałego zboża. W jego górnej części znajdował się otwór i można było go nawlec na sznurek. Pani Jaelithe spojrzała na dziwny wisior i - jakby nie mogąc się oprzeć nieznanej sile - zbliżyła do niego palec, ale nie dotknęła. Małżonka Korisa krzyknęła, widząc iskrę przeskakującą między czubkiem palca a kamykiem. Pani Jaelithe zaś siedziała nieruchomo przez długi czas - albo tak mi się wydawało. Później oświadczyła: - Niech spokój powróci do twojego serca, gdyż nie może tego nosić nikt skażony złem. Moim zdaniem ten dar Gunnory oznacza, że nadejdzie taki czas, Destree, kiedy na pewno dowiesz się wielu rzeczy.
ROZDZIAŁ DRUGI Nigdy nie dowiedziałam się, co jeszcze chciała powiedzieć, by dodać mi otuchy, gdyż nagle powietrzem targnął głośny krzyk i posłaniec wbiegł do komnaty tak szybko, że omal nie runął przed nami na twarz. Wzywano nas na dziedziniec. Zeszliśmy na dół. Stał tam spieniony koń, a ten, kto tak go zajeździł, rozmawiał z panem Simonem. Niebawem dołączył do nas kapitan Sigmun. - ... dziwny statek, takiego nigdy nie widzieliśmy! Przyholował go Harwic z „Morskiego Jeźdźca”. Na pokładzie nie było nikogo. - Barką dopłyniemy prędzej. Jest nas dość, żeby wiosłować. - Sigmun chwycił gońca za ramię. - Kiedy wpłynęli do portu? - O świcie, kapitanie - odparł mężczyzna, który najwidoczniej był Sulkarczykiem. - Dwukrotnie zmieniałem konia... - Tak, popłyniemy barką! - rozkazał seneszal. - Załoga już tam jest. Zamierzałem bowiem popłynąć w górę rzeki do drugiej wieży strażniczej. W ten to sposób wszyscy znaleźliśmy się na pokładzie, ponieważ nikt nie ośmieliłby się zabronić tego żadnej z osób, które wzięły udział w naradzie na wieży. Kiedy odbiliśmy od nabrzeża, nawet Simon Tregarth, Kemoc i Sigmun chwycili za wiosła. Pan Koris zaś stał przy sterze. Było to niełatwe zadanie, gdyż rzeka Es to w ogóle licznie uczęszczany szlak wodny, l a przestrzeń między miastem i brzegiem jest zatłoczona zawsze. Minęliśmy wiele obładowanych barek, które pośpiesznie usuwały nam się z drogi, gdy stojący na dziobie posłaniec zadął ostrzegawczo w róg. Na naszym stateczku panował tłok, bo wzięliśmy na pokład podwójną liczbę wioślarzy, którzy co jakiś czas zmieniali się przy wiosłach. Zapadł już mrok i zbliżała się noc, kiedy wiejący od lądu wiatr powiadomił nas, że zbliżamy się do celu podróży. Światła pochodni wyzłociły wodę przed nami, gdy podpływaliśmy do przystani dla łodzi urzędowych. Podczas podróży niewiele ze sobą rozmawialiśmy. Mogłoby się wydawać, że wszyscy mamy dar jasnowidzenia i staramy się odgadnąć, co nas czeka. Lecz jeśli nawet tak było, to te sprawy pomijaliśmy zgodnym milczeniem. Z przystani poszliśmy prosto do niewielkiej stanicy, będącej siedzibą zarządcy portu. Znaleźliśmy go siedzącego przy stole zawalonym zwojami pergaminowymi, zastawionym kubkami (niektóre jeszcze były nie opróżnione) i talerzami z resztkami posiłku. Na widok pana Simona i seneszala urzędnik zerwał się gwałtownie, w zmieszaniu potrącając mieczem metalowy dzban do wina i zrzucając go na podłogę.
Pośpiesznie ich pozdrowił uniesieniem ręki i wezwał służbę, by uprzątnęła stół; drugą rękę oparł przezornie na zwojach. Z ciemnych zakątków komnaty wyniesiono krzesła dla Tregartha i dla Korisa. Reszta z nas, z wyjątkiem Sigmuna, który postanowił stać, zadowoliła się dwiema ławami. Ulokowałam się na jednej razem z panią Loyse, drugą zaś zajął Kemoc i Orsya, która znów wyglądała zdrowo i patrzyła czujnie; mimo to mąż nadal podtrzymywał ją ramieniem. - Co ze statkiem? - zapytał bezzwłocznie pan Simon. - Jest zakotwiczony przy Gormie, panie. - Ach tak... - prawie syknął starszy Tregarth. Gorm był martwą wyspą. Strzegł jej niewielki oddział żołnierzy, którzy nie pozostawali tam nigdy dłużej niż dziesięć dni. Zawsze wybierani byli za pomocą losów, które ciągnęli dowódcy oddziałów. Gwardziści ci trzymali się z daleka od serca Sipparu - miasta, które przed laty przewyższało Es bogactwem i liczbą mieszkańców - i pełnili służbę tylko w wieży przy nadmorskim murze obronnym. Gorm był przeklętym miejscem, gdzie hordy żywych trupów zostały uwolnione z rzuconego na nich ohydnego czaru dopiero wtedy, gdy na wschodzie złamano potęgę Kolderu. Żaden statek dobrowolnie nie zarzucał kotwicy w tym ważnym niegdyś porcie. Postępowanie Harwica wskazywało, iż miał on ważne powody, by nie kotwiczyć znalezionego statku bliżej wolnego od kolderskiej skazy lądu. - To duża jednostka, panowie, ale pozbawiona żagli. Nie znaleziono też żadnych śladów świadczących, iż kiedykolwiek miał maszt. - Czy należała do Kolderczyków? - przerwał mu Simon Tregarth. - Jeśli nawet, to w niczym nie przypomina tych statków, które dotąd widzieliśmy - odparł zarządca portu. Uderzył w stół zwojami, które przeglądał przed naszym przybyciem. Koris wyciągnął mu spod palców najbliższy zwój i rozwinął go. Patrząc na odwrócony do góry nogami rysunek, rozpoznałam starannie naszkicowany statek. Różnił się od prymitywnych wizerunków, jakie dotąd widywałam na mapach sulkarskich żeglarzy. Owalny, pozbawiony jakiejkolwiek nadbudowy statek, bardziej podobny do nadmuchanego i zawiązanego pęcherza o dziwnym kształcie, pływał pod wodą tak jak morski drapieżca czyhający w głębinach na swoje ofiary. Służba, która przedtem zręcznie sprzątnęła ze stołu, przyniosła teraz na tacach talerze i kielichy, które rozdzieliliśmy między sobą. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem głodna, póki nie spojrzałam na chleb, ser i porcję smażonej ryby. Posiłek zjedliśmy pośpiesznie niczym obrońcy oblężonego miasta, którzy muszą szybko wrócić na mury. Wszystko bardzo mi smakowało i nawet dokładnie oblizałam łyżkę. Na moim talerzu prawie nic nie zostało.
Ujęłam kielich w dłonie i upiłam mały łyk. Podano nam mocne żeglarskie wino, które mogło uderzyć do głowy nie przyzwyczajonej do niego osobie. Pani Loyse również wypiła niewiele, choć tak jak ja do czysta opróżniła talerz. - Co ma nam do powiedzenia ten kapitan Harwic? - zapytał seneszal. - Posłałem po niego, panowie. Sami posłuchacie i przekonacie się, jak niezwykły statek przyholował. Zarządca portu nie rozchmurzył się nawet na chwilę. Zapewne uważał zakotwiczony w zatoce Es statek za niebezpieczny. - Harwic przyniósł mi to... - dodał i popchnął coś w stronę dobrze oświetlonego blaskiem zwykłej latarni miejsca na stole. Stanica nie była wyposażona w nigdy nie gasnące | lampy, tak powszechne w większości starych budynków w Es. - To - powtórzył i szybko cofnął rękę, jakby nawet dotknięcie tego czegoś mogło mu w jakiś sposób zaszkodzić. Była to niewielka skrzynka. W jej wieczku osadzono okrągły, całkowicie przezroczysty szklany dysk. Wewnątrz niego znajdowała się tarcza z dziwnymi znakami, a między tarczą i dyskiem była igła, która poruszyła się, gdy pan Simon podniósł znalezisko. Jego twarz stężała i postukał palcami w bok skrzynki, jakby próbował zmienić położenie tej strzałki. Zadrżała, lecz się nie przesunęła. Starszy Tregarth poruszył wargami, bezgłośnie wymawiając jakieś słowa, i wstał tak nagle, że przewrócił swój kielich. Struga ciemnego wina pobrudziłaby brzegi zwojów, gdyby zarządca portu w porę ich nie odsunął. - Czy to znaleziono na tamtym statku? - W głosie pana Simona brzmiało niedowierzanie. - Kapitan Harwic tak powiedział. Wszyscy wpatrywaliśmy się w dziwne znalezisko, gdyż widzieliśmy, jak bardzo poruszyło ono człowieka, który brał udział w licznych walkach z Kolderczykami i ze złymi mocami w Escore. Simon Tregarth naprawdę był wstrząśnięty. Ostrożnie położył skrzynkę znów na stole, jakby obawiał się, że buchnie ogniem na podobieństwo góry sterczącej nad powierzchnią morza w mojej wizji. Jeżeli zamierzał wyjaśnić, co go tak wzburzyło, nie zdążył tego zrobić, gdyż w drzwiach stanął Sulkarczyk w kolczudze i skrzydlatym hełmie kapitana. Zarządca portu skinieniem ręki zaprosił go do środka. - To jest kapitan Harwic - oświadczył. Nowo przybyły był starszy od Sigmuna. Słyszałam o nim, należał bowiem do niespokojnych duchów, których bardziej interesowało odkrywanie nowych morskich szlaków niż handel z mieszkańcami nieznanych wybrzeży. Potrafił jednak i to, o czym świadczyły liczne opowieści o niezwykłych towarach, jakie nabył, zachęcające do pójścia w jego ślady. Nazywano go