ANDRE NORTON
P. M. GRIFFIN
MORSKA TWIERDZA
Tytuł oryginału Storms of Victory
Przełożyła Ewa Witecka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Była późna wiosna i już nie trzeba było rozpalać ognia w kominku, przynajmniej za
dnia. W nocy, to co innego. Wilgoć i ziąb od morza dawały się we znaki po zachodzie słońca
i do walki z nimi ułożono polana w sypialni pani zamku.
Una przeniosła spojrzenie ze stosu drew na okopconą kamienną ścianę za nimi. Widok
wygaszonego i ostygłego paleniska nie wpłynął na nią kojąco, z niechęcią więc odwróciła
wzrok.
Westchnęła w duchu. Miała dostatecznie dużo powodów do przygnębienia, lecz nie
można było przepędzić smutnych myśli równie łatwo jak odwrócić się od kominka. Musi
znaleźć jakieś wyjście z trudnej sytuacji, w jakiej się znalazła, a decyzjami, które podejmie,
postanowi nie tylko o własnej przyszłości, ale i o losie zależnych od siebie ludzi.
Nie zamierzała się buntować przeciw ciążącej na niej odpowiedzialności. Od dawna
przyzwyczaiła się do tego brzemienia, dźwigała je przecież z różnym powodzeniem dzień po
dniu, rok po roku, aż wreszcie z trudem mogła sobie przypomnieć dawno miniony czas
pokoju.
Wojna rozgorzała nagle i nieoczekiwanie dla odosobnionych i izolowanych od siebie
Dolin z tego rejonu, chociaż niektórzy co potężniejsi od Uny wielmoże z południa
przewidzieli ją i usiłowali się przygotować do niej. Nawet taki przebiegły wojownik jak
ojciec Uny, Harvard w ostatnim roku pokoju przejmował się tylko szczęśliwym
wydarzeniem: jego ukochana małżonka po wielu latach wreszcie nosiła w łonie dziecko.
Dobrze ukrył zawód, gdy urodziła dziewczynkę, i cieszył się, że przeżyła trudny poród.
Ledwie minęły dwa miesiące od uznania córki i nadania jej imienia, kiedy Alizon zwrócił
swoje Psy i dziwne bronie przeciwko Krainie Dolin.
I taki był początek strasznych lat, lat klęsk i strat. Po raz pierwszy w długiej historii
High Hallacku uparcie broniący swojej niezależności wielmoże zjednoczyli się we wspólnej
sprawie, gdy przekonali się w końcu, że w przeciwnym razie wróg kolejno ich pokona i
podbije wszystkie Doliny. Lecz nawet po zawarciu tego porozumienia losy wojny jeszcze
długo się ważyły, nadzieja zaś zwycięstwa była tylko wątłym płomykiem, który uparcie nie
chciał zgasnąć, i nie wynikała z logicznej oceny sytuacji. W końcu bieg wydarzeń się zmienił.
Żołnierze High Hallacku przy pomocy swoich tajemniczych sprzymierzeńców, Jeźdźców -
Zwierzołaków z Wielkiego Pustkowia, powstrzymali, a później wypędzili najeźdźców,
zadając im druzgocącą klęskę i bez litości ścigając niedobitków.
Po zwycięstwie armię Krainy Dolin rozpuszczono do domów. Wielu żołnierzy ich już
nie odnalazło albo zastali ruiny, gdyż Alizończycy spustoszyli High Hallack na długo, nim
zostali rozbici, a nie oszczędzali ani ludzi, ani wytworów ludzkich rąk. Odbudowa życia
własnego i życia posiadłości okazała się równie trudna jak wojna, która właśnie się skończyła,
wymagała zaś takiej samej odwagi i siły.
Dolinie Morskiej Twierdzy i jej sąsiadom zostało to oszczędzone. Żaden wrogi
oddział nie zapuścił się do tego odległego zakątka i go nie spustoszył. Mieszkańcy nie znali
więc głodu, a brak dostaw wykwintnych towarów nie dotknął wieśniaków zbyt biednych, by
mogli sobie na nie pozwolić nawet w najlepszych czasach. Co zaś do innych potrzeb, to
wszystkie Doliny były prawie samowystarczalne. Okoliczni mieszkańcy handlowali między
sobą, rzadko zapuszczając się nawet do Linny, żeby nabyć albo sprzedać towary. Wprawdzie
ponieśli duże straty, jak wszyscy w High Hallacku, ale dawali sobie jakoś radę.
Una podniosła wyżej głowę. Morska Twierdza radziła sobie lepiej od innych. Mając
do dyspozycji garść starych lub niezdolnych do walki mężczyzn, którzy w miarę swoich
możliwości pomagali kobietom i młodym chłopcom, delikatna i łagodna matka Uny sprawiła,
że włość nie podupadła i pozostała wydajna. Pod jej kierunkiem wieśniacy konserwowali
zamkowe mury i zabudowania, siali, zbierali plony, dbali o sprzęt i o zwierzęta. Powodziło im
się tak dobrze, że nie tylko zaspokajali własne potrzeby, ale mogli też przekazać niewielką
nadwyżkę żywności dla armii High Hallacku i jeszcze zrobić zapasy na czarną godzinę.
Una opuściła głowę, gdy dumę z osiągnięć matki wyparły inne wspomnienia. Kiedy
nieliczni ocaleli żołnierze wrócili do Doliny, był wśród nich i pan Harvard, ale jechał w
naprędce sporządzonej lektyce, a nie na koniu. Po latach utarczek, układania bitewnych
planów i forteli - przywódcy High Hallacku docenili zarówno jego odwagę, jak i rady, choć
nie należał do ich wewnętrznego kręgu - otrzymał cios włócznią w plecy podczas jednej z
ostatnich bitew tej długiej wojny.
Przez wiele miesięcy małżonka i poddani pielęgnowali go z oddaniem, obawiając się o
jego życie. Miał silną wolę i serce, więc przeżył, lecz już nigdy nie odzyskał władzy w
nogach i w prawym ramieniu.
Harvard nie załamał się, jak stałoby się to z innymi na jego miejscu, ale poświęcił się
całkowicie zarządzaniu swoją Doliną. Okaleczone ciało przestało go słuchać, więc z pokorą
człowieka o wielkim sercu nadal polegał na wypróbowanych już umiejętnościach swojej
małżonki i - w coraz większym stopniu - na dorastającej, chętnej do nauki córce, która stała
się ich wysłanniczką.
Ojciec wciągnął Unę w sprawy, którymi zazwyczaj nie zajmowały się kobiety.
Wiedział, że już nie będzie miał syna, a zarówno on sam, jak i jego pani pragnęli, żeby rządy
nad Doliną choć w części pozostały w rękach ich rodu, który władał nią od zasiedlenia High
Hallacku.
Una z Morskiej Twierdzy okazała się pojętną uczennicą. Odziedziczone po matce
zdolności łączyła z energią ojca i swoją własną miłością do Doliny i jej mieszkańców.
Jednak w miarę upływu lat Harvardowi robiło się coraz ciężej na sercu. Zdawał sobie
bowiem sprawę z możliwości konfliktów i wyniszczających waśni, gdyby ukochana córka
pozostawała niezamężna w chwili jego własnej śmierci. Strata żony po krótkiej chorobie
jeszcze boleśniej uświadomiła mu własną śmiertelność. Postanowił zatem zabezpieczyć
przyszłość córki wydając ją za pana Ferricka, swojego starego, zaufanego towarzysza broni,
męża o silnym ramieniu i bystrym umyśle. Ten wojownik miał wszystkie dane, by rządzić
posiadłością, którą miał otrzymać pewnego dnia wraz z ręką jej dziedziczki.
Kojarzenie małżeństw przez rodziców było normą wśród możnych rodów Krainy
Dolin i Una z Morskiej Twierdzy zaakceptowała decyzję ojca, uznając, że jest konieczna, i
doceniając jego trafny wybór. Małżeństwo zostało zawarte i Una wraz ze swoim ludem
odetchnęła z ulgą, że zniknęła jeszcze jedna groźba.
Ale zaledwie kilka tygodni później los zadał Krainie Dolin następny bolesny cios.
Tym razem nie była to ludzka chciwość, lecz okrutniejszy od niej wróg - choroba, która
błyskawicznie przemknęła przez kontynent z różnym wszakże skutkiem. Dla niektórych
Dolin i ludzi okazała się kilkudniową mniej lub bardziej łagodną niemocą, dla innych jednak
była zabójcza.
Zaraza dotknęła prawie cały ten rejon High Hallacku, a najbardziej Dolinę Morskiej
Twierdzy. Jak to się zwykle dzieje w takich przypadkach, zachorowali starcy, maleńkie dzieci
i co słabsi z dorosłych, lecz tym razem jednak zapadli na nią również młodzi i silni. Trawiła
ich gorączka, kaszel i wielu zaniemogło na zapalenie płuc, a z choroby wstali tylko nieliczni.
Z jakby złośliwą dokładnością choroba wybierała głównie młodych mężczyzn, którzy dopiero
zaczynali zastępować poległych w wojnie dojrzałych mężów. Ocalała tylko nieliczna garstka.
Una sama była bliska śmierci. Wyzdrowiała wprawdzie, ale kiedy odzyskała
przytomność i nieco sił, dowiedziała się, że utraciła zarówno ojca, jak i męża.
Głęboki żal po stracie Harvarda rozdzierał jej serce, lecz opłakiwała też śmierć
Ferricka. Jakkolwiek znacznie od niej starszy, tak że mógłby być raczej jej ojcem niż
małżonkiem, i nie rozumiejący potrzeb młodej dziewczyny tak samo jak inni mężczyźni w
jego wieku, jednak obchodził się z nią łagodnie, a nawet czule. Jako przyjaciel Harvarda, znał
ją od urodzenia i darzył prawdziwym uczuciem. Było to znacznie więcej, niż mogło się
spodziewać wiele szlachetnie urodzonych panien.
Oczy Uny zabłysły zielonym płomieniem. Umarł dobry człowiek. To samo w sobie
było dostatecznie złe. Ale jeszcze większym nieszczęściem był fakt, że jego śmierć naraziła
na niebezpieczeństwo tych, których starał się chronić.
Una z Morskiej Twierdzy nie buntowała się przeciw wyrokom losu, który zmusił ją,
żeby oficjalnie przejęła rządy nad Doliną. Umiała rządzić i w istocie cieszyła się, iż może
spożytkować wrodzone zdolności, gdyż niejeden raz udowodniła, że je posiada. Przez kilka
lat wszystko szło dobrze. Władała Doliną i pracowała wraz ze swoim ludem. Ich wspólne
wysiłki przynosiły owoce. Nadmorski zamek kwitł, a nadzieja i radość życia znowu zagościły
w sercach wszystkich mieszkańców. Obecnie jednak jej wdowieństwo wystawiało na
niebezpieczeństwo wszystko, co kochała, i wszystkich, którzy jej słuchali i uznawali jej
władzę. Będzie musiała okazać stanowczość, w pełni świadoma, że może nie zdołać zapobiec
złu. To, co uważała za lekarstwo, może łatwo stać się trucizną gorszą od choroby, którą miało
wyleczyć.
Nic się na to nie poradzi. Una wyprostowała się i wyszła z sypialni do przyległej
większej komnaty, w której miała zwyczaj zajmować się sprawami swojej Doliny i spotykać
ze swymi pomocnikami.
Przy dużym biurku siedział mały chłopiec, chmurnym wzrokiem wpatrywał się w
grubą księgę, nad którą go posadziła, by nie przeszkadzał jej w podejmowaniu decyzji.
Uśmiechnęła się lekko. Tak jak przedtem jej rodzice, uważała, że Dolina była tym silniejsza,
im więcej jej mieszkańców umiało czytać i pisać, a ten chłopiec, mimo że wolał inne
rozrywki, uczył się szybko i chętnie.
- Tomer, przyprowadź do mnie Rufona.
- Tak jest, pani. On chętnie posłucha, bo tak jak wszyscy ma powyżej uszu tych…
ludzi z Kruczego Pola.
Skinęła głową. Łatwo jej przychodziło podzielać sympatię pazia do Rufona i niechęć
tegoż Rufona do aroganckich sąsiadów - no i ten ukryty strach, który jak całun okrywał cały
Morska Twierdza.
W żaden sposób nie okazała swoich uczuć.
- Biegnij więc po niego - powiedziała łagodnym głosem i przygotowała się
wewnętrznie do spotkania.
Nie czekała długo. Ruf on niecierpliwie oczekiwał na to wezwanie i nie omieszkał
stanąć przed swą panią. Był to dość niski, krępy mężczyzna o nieregularnych acz
przyjemnych rysach twarzy, którą szpeciła stara blizna na podbródku. Nie miał prawego
ramienia.
Wyprostował się przed Uną i - jak przystało - czekał, aż się do niego odezwie.
Powitała go, po czym od razu przystąpiła do sprawy, która ich wszystkich niepokoiła.
- Czy nasi goście jeszcze są w łóżkach?
- Tak, ale już niedługo będą domagać się odpowiedzi, pani - dodał łagodnie, choć
szorstko. Bał się bardzo, że córka Harvarda nie ma tak naprawdę wyboru i będzie musiała
skapitulować, a to okaże się fatalne dla wszystkich.
Una wyczuła jego myśli i tracąc na chwilę opanowanie, powiedziała gniewnie:
- Nie oddam Doliny Morskiej Twierdzy Oginowi z Kruczego Pola. Na Jantarową
Panią, nawet nie wyobrażaj sobie, że mogłabym podważyć wasze zaufanie do mnie, dając
temu tyranowi władzę.
- W takim razie będziesz musiała wybrać sobie innego małżonka, pani, i to szybko,
gdyż inaczej Ogin zagarnie wszystko wbrew twojej woli.
- Kogo mam wybrać? - zapytała zmęczonym głosem. - Dolina Kruczego Pola jest
najsilniejsza w okolicy. Ojciec Ogina zachował swoją drużynę w nietkniętym stanie w
najprostszy ze sposobów - został w domu, kiedy jego sąsiedzi wyruszyli na wojnę. Zaraza
zabrała mu mniej ludzi niż nam i nieszczęścia ledwie ich musnęły. Ma pełny garnizon,
podczas gdy w innych Dolinach pozostało zaledwie tylu wojowników, że z trudnością
utrzymują się same i próbują nie dopuścić, by rozbójnicy zagnieździli się w tych stronach.
Czy w tej sytuacji któryś z naszych sąsiadów zaryzykowałby, nie, nawet mógłby
zaryzykować wystąpienie przeciw Oginowi biorąc mnie za żonę lub żeniąc ze mną swojego
syna? Czy tak trudno się domyślić, że pan Kruczego Pola ucieszy się z każdego pretekstu,
żeby przyłączyć do swojej majętności każdą bogatszą od naszej Dolinę? - Przeniosła na
chwilę spojrzenie na ścianę, jakby chciała zobaczyć świat rozciągający się za nim. - Dolina
Morskiej Twierdzy jest duża, ale nikt się nie wzbogaci na tym, co wytwarza. Tylko głupiec
ryzykowałby utratę swojej w zamian za naszą, przynajmniej do czasu, aż wszystko powróci
do normy.
Ale przecież jest jeszcze sama pani Morskiej Twierdzy, pomyślał Rufon. Nigdy nie
widział piękniejszej od niej kobiety, panny czy mężatki, przewyższała urodą nawet swoją
matkę, a to było niemałe osiągnięcie.
Una była wysoka jak na kobietę ze swojej rasy, smukła, o tak delikatnej budowie
ciała, że wydawała się krucha jak szkło. Miała dziecinnie małe ręce. Gdyby oparła rękę w
poprzek dłoni Ruf ona, nie zmierzyłaby jej szerokości. Jej delikatnie rzeźbione rysy twarzy -
odpowiednio do reszty postaci - były niezwykle subtelne i nie odpowiadały nieco bardziej
krzepkiemu ideałowi wielbionemu przez jej ziomków. Ciemnokasztanowe włosy Uny, nawet
zaplecione w gruby warkocz, sięgały bioder. Lecz najpiękniejsze były jej oczy. Duże, szeroko
rozstawione, ocienione długimi ciemnymi rzęsami, zielone jak nefryt, kontrastowały z jasną
cerą ożywioną lekkim rumieńcem.
Spojrzenie Rufona zamigotało. Pani Una oczywiście miała rację. Wielmoże z High
Hallacku żenili się dla ziemi i władzy, którą zapewniało posiadanie gruntów, albo dla dużego
posagu. Uroda żony osładzała transakcję, ale po zawarciu umowy małżeńskiej nie liczyła się
bardziej niż wartość tego, co kobieta wniosła do związku. A wielka szkoda, bo w całej
Krainie Dolin znalazłbyś niewiele kobiet piękniejszych od Uny z Morskiej Twierdzy czy
lepiej od niej zarządzających włością. Nie bardzo chciał to przyznać, gdyż, jego zdaniem, w
jakimś stopniu kolidowało to z nakazami przyzwoitości.
- W High Hallacku pozostało wielu panów, którzy nie mają ani ziemi, ani zamków -
zauważył. - Jeszcze więcej jest doświadczonych żołnierzy i dowódców, którzy nie
wzgardziliby taką posiadłością jak nasza.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Obcego? Mogłabym tylko sprowadzić nam na kark nowego Ogina. Poza tym
potrzebuję drużyny, nie zaś pojedynczego człowieka, tylko to zabezpieczy Dolinę.
- Co więc zamierzasz, pani? Prędzej czy później będziesz musiała dać im jakąś
odpowiedź.
- Nie, stary przyjacielu - odrzekła Una z uśmiechem: - To będzie twoje zadanie. Ogin
wysłał posłów, żeby zalecali się w jego imieniu. Dlatego odpowie im wysłannik Morskiej
Twierdzy, a nie jego pani.
Spojrzała mu w oczy. Spoważniała, ale na jej twarzy nie odbijało się wahanie, i Rufon
zrozumiał, że ma jakiś plan, który zamierza wprowadzić w życie.
Zawsze cechował ją spokój. Teraz zaś, kiedy podjęła decyzję, zdawała się ją otaczać,
osłaniać niby płaszczem aura spokoju. Nawet jej głos brzmiał miękko, choć słowa były
stanowcze:
- Poinformujesz wysłanników Ogina, iż jestem bardzo niezadowolona z ich przybycia.
W ostatnie Gody wyjaśniłam przecież ich panu, że obowiązki wobec mojej Doliny i mojego
zmarłego małżonka jeszcze długo będą skupiać całą moją uwagę. Poza tym ten, kto stara się o
rękę pani Morskiej Twierdzy, powinien zjawić się u niej osobiście.
Rufon drgnął słysząc to ostatnie stwierdzenie, lecz niemal w tej samej chwili
uśmiechnął się szeroko. Taki mężczyzna jak Ogin oczekiwał od kobiety właśnie zrzędliwości
i złego humoru. Szorstkie odrzucenie jego propozycji zadowoli go, wyjaśni mu choć w części,
dlaczego Una ociąga się z przyjęciem jego ponownych zalotów, i sprawi, że Ogin nie
zaniepokoi się o ostateczny rezultat.
- W każdym razie zyskalibyśmy przez to więcej czasu, pani.
- Dostatecznie dużo, by się zabezpieczyć, jeżeli los będzie sprzyjał moim planom.
Teraz muszę się pośpieszyć. Wydałam już rozkazy, aby przygotowano „Kormorana” do
podróży, i chciałabym odpłynąć, zanim nasi nieproszeni goście się obudzą.
- Odpłyniesz? Dokąd? - Wojownik spochmurniał.
- Oficjalnie do Linny, żeby złożyć uszanowanie mojej szwagierce, chociaż
wolałabym, aby nasi ludzie jak najdłużej zachowali ten fakt w tajemnicy. Jeżeli zbyt długo
nie będę wracać, powiesz im, że postanowiłam zostać przez jakiś czas w Opactwie. Na pewno
się z tym pogodzą, zwłaszcza kiedy dodasz, że chcę się rozeznać w sprawie sprzedaży kilku
naszych koni.
Rufon skinął głową. Nikt, kto ją znał, nie mógłby sobie wyobrazić, że ucieknie
chyłkiem, by ukryć się w Opactwie przed groźbą, której prędzej czy później będzie musiała
stawić czoło. Przed najazdem Psów z Alizonu konie z Doliny Morskiej Twierdzy były
wysoko cenione w tych okolicach High Hallacku. W minionych latach z konieczności nie
powiększano stada, którego rdzeń pozostał nietknięty, podczas gdy resztę wysłano na wojnę
wraz z żołnierzami z Doliny. Wszystkim wyda się więc zrozumiałe, że pani Una spróbuje
teraz odnowić hodowlę i przewidująco szuka zbytu dla przychówku.
Zrozumiałe czy nie, na pewno nie to było powodem jej oddalenia się teraz z Zamku.
- A gdzie będziesz naprawdę? - zapytał Rufon.
- Ja rzeczywiście zobaczę się z ksienią Adicią. Kochamy się i grzeczność nakazuje mi
ją odwiedzić. Później - wzruszyła ramionami, jakby godząc się w losem - wyruszę do Linny i
dalej, albo powędruję na południe. Nie wrócę, dopóki z pomocą Rogatego Pana nie znajdę
tego, czego szukam. - Unie nie wydało się dziwne czy niestosowne, że wymieniła imię,
którego najczęściej wzywali żołnierze i myśliwi, sama też potrzebowała pomocy.
- A czego lub kogo szukasz? - zapytał z ciekawością i troską w głosie.
- Najemników, dużego oddziału. Odważnych ludzi, którzy broniliby naszej sprawy do
czasu, aż w jakiś sposób odtworzymy naszą własną drużynę.
- Pani! Nie wszystko, co… Czy zdajesz sobie sprawę, jakie ryzyko podejmujesz? I jak
im zapłacisz, nawet jeśli znajdziesz żołnierzy gotowych zaciągnąć się pod twoje sztandary?
- Tak, to niebezpieczne, ale wiem, czego szukam - odpowiedziała z westchnieniem. -
Oddziału czystych tarcz, najemników, z których zachowania poznam, iż nie utracili dumy,
przestrzegają dyscypliny i gotowi są dotrzymać przysięgi. Co do zapłaty, może nie będzie to
takie trudne jak przed kilku laty. Wprawdzie życie nadal jest ciężkie, a czasy niepewne, lecz
w High Hallacku już nie gorzeje wojna na pełną skalę. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, jak
drogie są kwatery i podróż przez morze, obowiązek eskortowania czy pilnowania twierdzy nie
powinien się wydać za trudny zwolnionym ze służby najemnikom, których dowódcy dopiero
się zastanawiają, co robić dalej. Musimy się przygotować na przyjęcie czystych tarcz bez
względu na to, czy zdołam pozyskać dla siebie jakichś, czy też nie. Przyszykujcie dla nich
dolne izby w wieży z wyłączeniem wielkiej sali, mieszkań służby i pomieszczeń, w których
się pracuje. W ten sposób nasi ludzie nie będą musieli znosić towarzystwa zakwaterowanych
wśród siebie obcych. Mamy przecież wiele rodzin pozbawionych mężczyzn i miejsca starczy
dla wszystkich.
Westchnęła w duchu. Tak, na Jantarową Panią, mieli dużo miejsca. Morska Twierdza
zawsze miała za mało ludzi, a wojna i zaraza jeszcze bardziej przetrzebiły mieszkańców.
- Jak sobie życzysz, pani - odparł ukrywając z trudem zaskoczenie.
Una uśmiechnęła się nieznacznie. Wyświadczy przysługę nie tylko swoim ludziom.
Powinna była dokładniej wyjaśnić, jakich to wojowników zamierza przyjąć na służbę, ale nie
zrobiła tego w obawie, że Ruf on pomyśli, iż straciła rozum. Sama uznała, że ta część jej
planu jest czystym szaleństwem, a mimo to zdecydowała się spróbować. Jeżeli jej się
powiedzie, potroi szansę zapewnienia bezpieczeństwa swojej Dolinie.
Na zdrowy rozum plan wydawał się niemożliwy do zrealizowania, istniała wszakże
niewielka szansa, że zdoła wprowadzić go w życie. Druga Una, tak bliska jej sercu jak
rodzona siostra i jej jedyna powierniczka w tej materii, zgodziła się z nią, że tylko
sprowadzenie najemników do Morskiej Twierdzy umożliwi jej zachowanie niezależności,
chociaż obu nie podobał się zamiar sprowadzenia obcych do starożytnej Doliny.
Podniosła głowę. Nadszedł czas.
- Zaopiekuj się wszystkim, stary przyjacielu. Wrócę tak szybko, jak to będzie możliwe
i, mam nadzieję, w towarzystwie mieczy tak ostrych, że zniechęcą Ogina.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wszystkich Sokolników uczono od dzieciństwa, jak żyć na wodzie i nad wodą. Widu
z nich pokochało ten dziki, obcy żywioł i dobrowolnie nie szukało innej służby poza statkami.
Lecz góry oraz piękno i tajemniczość wyżyn wywarły tak wielkie wrażenie na Tarlachu, że
przewyższyły nawet zew oceanu. W przeszłości jednak służąc zarówno na okrętach
wojennych, jak i statkach handlowych, obecnie też nie wyrzekłby się podobnego zajęcia,
gdyby takie się nadarzyło.
W owej chwili nie mógł się zdecydować, co on i jego towarzysze powinni zrobić, ale
wkrótce albo sam będzie musiał zdecydować, albo pozwolić, żeby los dokonał za niego
wyboru, oczywiście, jeżeli nie chcieli oddać tutejszym kupcom i karczmarzom ciężko
zarobionych pieniędzy.
Los źle im się przysłużył, gdyż zostali zwolnieni ze służby z dala od głównych
centrów handlowych High Hallacku. Linna nie była złym miastem, lecz ten mały i
odizolowany od reszty kraju obszar nie mógł zapewnić pracy dla tak dużego oddziału.
Przed najazdem Alizończyków była to mała osada zaspokajająca potrzeby
okolicznych ubogich Dolin, która nie została spustoszona podczas wojny jak większość High
Hallacku. Była wówczas jednym z nielicznych portów, które jeszcze pozostały w rękach
mieszkańców Krainy Dolin, w dodatku dogodnym i łatwo dostępnym, tak że mogły do niej
zawijać sulkarskie statki. Jedne blokowały wybrzeże, żeby uniemożliwić Alizończykom
otrzymanie posiłków, inne zaś dowoziły napadniętym tak poszukiwaną broń lub równie
potrzebne oddziały czystych tarcz, często złożone z Sokolników pragnących dobrze sprzedać
swoje miecze i żołnierskie umiejętności.
Po wojnie Linna zachowała część uzyskanych wtedy korzyści. Sam port był głęboki i
osłonięty przed zimowymi wichurami i sztormami nawet wówczas, gdy Lodowy Smok kąsał
najostrzej i ryczał najgłośniej. Poza tym sulkarscy kapitanowie przekonali się, że
przepływający wzdłuż brzegu prąd morski prawie podwajał szybkość, z jaką wiatry niosły ich
statki do bogatszych portów na południu Krainy Dolin. Dlatego nadal tędy chętnie
przepływali, a wraz z nimi przybyli do Linny kupcy i drobni handlarze przyciągnięci
obecnością obcych statków. Wielu z nich osiadło na stałe, pozakładało sklepy i kramy.
Zasiedlili oni głównie otwartą przestrzeń przylegającą do murów maleńkiego Opactwa, gdzie
garstka pobożnych Dam oddawała cześć Wiecznemu Płomieniowi. Wraz z nowymi
członkami lokalnej społeczności dwie karczmy dołączyły do pierwszej, znacznie
powiększonej, która stała nad morzem. Wszystkie tętniły życiem podczas bardziej
umiarkowanych pór roku. Pomimo tych przemian Linna odzyskała wiele dawnych cech i stała
się spokojnym miasteczkiem, w którym od czasów zasiedlenia High Hallacku odbywały się
jarmarki. Tarlach westchnął i pogłaskał Syna Burzy. Sokół nie ruszył się ze swego miejsca na
przedramieniu kapitana, podniósł tylko głowę i utkwił przenikliwe spojrzenie w człowieku,
którego wybrał na towarzysza i brata. Wyczuł dręczący go niepokój, lecz nie odezwał się do
niego w myśli wiedząc, iż tego nie pragnie.
Sokolnik znów westchnął. Tak, dobrze się stało, że pokój powrócił do Krainy Dolin,
podobnie powoli wracał do Estcarpu po drugiej stronie morza. Wszędzie ludzie mieli dość
wojen, chcieli odbudować zburzone domy i spokojnie przeżyć pozostałą część życia, każdy
na swój sposób. Większości z nich w końcu to się uda i zapomną o bólu, ruinach i śmierci.
Ale z Sokolnikami rzecz się miała zupełnie inaczej. Kiedy po trzykroć przeklęte
Czarownice ruszyły z posad góry, niszcząc nie tylko armię najeźdźców, ale zarazem i
Gniazdo, przypieczętowały tym los jego rasy. Tarlach był o tym przekonany.
Sokolnicy prowadzili sobie właściwy tryb życia, który inne ludy uważały za
wyjątkowo surowy i uciążliwy. W odległej przeszłości przypłynęli na północ na sulkarskich
statkach uciekając przed grożącą im klątwą. Przywieźli ze sobą kobiety i dzieci, lecz
podróżowali razem tylko w tym sensie, że każda grupa trzymała się z dala od drugiej, jakby
nie łączyły ich więzy pokrewieństwa. Rządzące Estcarpem czarownice zabroniły im wstępu
do tego kraju ze względu na sposób, w jaki traktowali swoje kobiety. Znaleźli jednak
schronienie i nową ojczyznę w górach na granicy między Estcarpem a Karstenem. Zbudowali
tam Gniazdo - siedzibę wojowników zarabiających na życie jako najemnicy - i ulokowali
wciąż niebezpieczne kobiety w kilku wioskach, gdzie żyły w odosobnieniu. Tylko od czasu
do czasu, o wyznaczonych porach roku, odwiedzali je wybrani mężczyźni, żeby z nimi
spółkować i w ten sposób zapewnić przetrwanie swej rasie. Z czasem ta zrodzona z
konieczności segregacja pogłębiła w nich nienawiść i pogardę do wszystkich ludzkich i
prawie ludzkich kobiet. Sokolnicy nie wiązali się z żadnymi niewiastami na stałe ani
czasowo, wyjąwszy te krótkie spotkania potrzebne do spłodzenia następnego pokolenia
wojowników.
System ten działał sprawnie i zarówno kobiece wioski, jak i samo Gniazdo znajdowały
się z daleka od sąsiednich ludów. A przecież nawet wtedy niektóre kobiety odeszły z gór,
wymknęły się gdzie indziej szukać lepszego życia. Jak długo pozostaną w swoich obecnych
siedzibach na terenie Estcarpu? Przez jedno pokolenie? Dwa? Na pewno nie dłużej, nie miał
co do tego wątpliwości. Wiedział, iż mężczyźni z jego rasy nie wytrzymaliby takiego życia
mając do wyboru inne możliwości i wzory. Nie wierzył więc, że i ich tymczasowe
towarzyszki będą kontynuować odwieczny tryb życia.
Znów musnął pióra wielkiego sokoła. Czy nadejdzie w końcu taki dzień, gdy żaden
ptak i żaden Sokolnik nie będą mogli się dzielić myślami? Wtedy ich przeciwniczka weźmie
na nich pomstę, choć nigdy nie uwolniła się do tego stopnia, aby uczynić to osobiście.
Wziął się w garść, próbując zrzucić całun z duszy, Rogaty Pan wie, jak bardzo Tarlach
jest zmęczony! Może te myśli zrodziło tylko zmęczenie…
Cichy powitalny skwir Syna Burzy przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Podniósł
oczy. Zbliżał się do niego mężczyzna w zbroi i skrzydlatym hełmie. Czarny sokół o białej
piersi siedział wygodnie na jego nadgarstku. To był porucznik Brennan.
- Jakie przynosisz nowiny, towarzyszu? - zapytał zmuszając się do lekkiego tonu, aby
i jego zastępca nie wpadł w ponury nastrój.
- Żadnych. Wyszedłem się przejść i nacieszyć porankiem i zobaczyłem ciebie. -
Zawahał się. - Co cię gnębi, Tarlachu.
- Po prostu się zamyśliłem. - Kapitan potrząsnął przecząco głową.
- Zamyśliłeś się widać głęboko, bo nie usłyszałeś, że się zbliżamy. Ostatnio często ci
się to zdarza.
Tarlach nie odpowiedział od razu, lecz skupił uwagę na tym, co się działo w porcie.
Były tam trzy statki. Dwa sulkarskie korabie wyładowały beczki wina czy piwa. Trzeci statek,
niewiadomego pochodzenia, zdawał się szykować do odpłynięcia.
- Żaden z nich nie jest dostatecznie duży, żeby mógł wziąć nas na pokład - zauważył
zmęczonym głosem.
- Z powrotem do Estcarpu czy tylko na południe?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji, ale tak czy inaczej na pewno znaleźlibyśmy się tam w
lepszej sytuacji niż obecna. Jesteśmy tutaj już cztery tygodnie i nie otrzymaliśmy żadnej
oferty i, jak sądzę, wcale jej nie otrzymamy. Może nie znajdziemy już odpowiedniego dla nas
zajęcia w Krainie Dolin.
Brennan przyjrzał się swemu dowódcy.
- Nie wydajesz się zmartwiony taką możliwością. Czy chcesz, abyśmy wrócili do
Estcarpu?
Kapitan wzruszył ramionami.
- Moglibyśmy odpocząć w jednym z naszych obozów. Walczyliśmy prawie bez
przerwy od przybycia do High Hallacku. - Wyprostował się. - Bez względu na to, czy
opuścimy ten kraj, czy w nim zostaniemy, zrobimy to całym oddziałem. Wyruszyliśmy jako
kompania i wypada, żebyśmy tak powrócili do naszego komendanta.
Porucznik zgadzał się z nim, lecz nim zdążył to głośno wypowiedzieć, oba ptaki
syknęły gniewnie i wzleciały do góry. W tej samej chwili dotarły do nich głośne krzyki i
wrzawa pobliskiej walki.
Obaj Sokolnicy instynktownie pobiegli w stronę źródła hałasu, ciemnej alejki
oddzielającej dwa magazyny portowe.
Złożona z siedmiu mężczyzn banda łapaczy rekrutów (sądząc po tym, że nie chcieli
zranić ofiary mimo stawianego oporu), zagnała jakiegoś samotnego wędrowca w wąską i
ślepą pułapkę. Próbowali go obezwładnić, zanim ktokolwiek zwróci na nich uwagę i
pokrzyżuje im plany.
Napadnięty był chłopcem albo bardzo młodym mężczyzna. Jego podróżna opończa z
kapturem wskazywała, iż pochodził z tej okolicy, Więcej nie mogli dostrzec, ponieważ stał
odwrócony do nich bokiem, a fałdy opończy i kaptur zasłaniały twarz i ciało. Widzieli tylko
miecz połyskujący w jego ręku.
Jeden z bandytów zaatakował chłopca od tyłu, chcąc go powalić mocnym kijem, który
trzymał w ręku. Ku zdumieniu wszystkich młodzik odwrócił się błyskawicznie. Jego
brzeszczot trafił we właściwe miejsce, zanim większy i silniejszy od niego mężczyzna zdążył
podnieść broń.
Sokolnicy zobaczyli teraz jego twarz. Była blada jak płótno i zasmucona, co
świadczyło, iż nigdy jeszcze nikogo nie zabił. Przerażenie nie zdążyło zabłysnąć w jego
ogromnych oczach o barwie nefrytu, kiedy Tarlach wyciągnął miecz i przedarł się przez
pierścień bandytów, po drodze powalając dwóch na ziemię.
Stanął między napastnikami a ich ofiarą.
- Zostawcie go.
- Nie róbcie głupstw, ścierwojady - doradził im zimno Brennan. Zatrzymał się u
wejścia do alejki i obnażył swój miecz, by wesprzeć argumentację dowódcy.
Bandyci wahali się tylko chwilę i uciekli wąskim przejściem, mijając po drodze
porucznika, który nawet usunął im się z drogi. Ich ofiara, którą spodziewali się pojmać bez
trudu, okazała się trudniejszym orzechem do zgryzienia niż sądzili, a nagłe pojawienie się
Sokolników całkowicie zmieniło sytuację. Nie mogli dorównać tym groźnym, zaprawionym
w bojach żołnierzom ani sokołom krążącym tuż nad ich głowami. Wszyscy wiedzieli, że ptaki
te uczono rozszarpywać w walce twarze i oczy przeciwników.
Tarlach nie czekał, aż bandyci znikną im z oczu, ale chwycił za ramię ich niedoszłą
ofiarę, którą wciąż uważał za chłopca.
- Czy nie jesteś ranny?
Una z Morskiej Twierdzy potrząsnęła przecząco głową, zbyt zszokowana tym, co się
wydarzyło i co właśnie zrobiła, by odpowiedzieć słowami.
- Więc chodź szybko. Jeżeli wrócą z posiłkami, możemy znaleźć się w pułapce.
Wzdrygnęła się przechodząc obok ciała mężczyzny, którego zabiła. Całą siłą woli
zmusiła się, żeby w żaden inny sposób nie dać po sobie poznać, jak nią to wstrząsnęło, i nie
odezwać się, nawet podziękowaniem. Mieli rację. Tak, to miejsce mogłoby stać się pułapką.
Zresztą najpewniej porzucą ją bardzo szybko, gdy tylko odkryją, iż jest kobietą. Nie może do
tego dopuścić. Musi też mieć pewność, że całkowicie odzyskała panowanie nad sobą, kiedy
już się do nich odezwie.
Kapitan Sokolników zwolnił kroku, gdy tylko pozostawili za sobą baseny portowe.
- Tutaj powinniśmy być w miarę bezpieczni.
Una odsunęła się od niego. Nie spodoba mu się fizyczny z nią kontakt, kiedy wyjawi
im, kim jest, a przecież musi to zrobić.
- Tak. Podobni im włóczędzy nie chcieliby stawić czoła takim jak wy na otwartej
przestrzeni.
Sokolnicy zesztywnieli. Nie był to ani głos chłopca, ani głos mężczyzny. Una zsunęła
kaptur.
- Dziękuję wam, Ptasi Wojownicy, i waszym skrzydlatym towarzyszom.
- Niewielka to była przysługa - odparł szorstko Tarlach odwracając się, żeby odejść.
- Dla mnie była bardzo ważna. Z trudem powstrzymał uśmiech.
- Przypuszczam, że tak było - przyznał.
- Stój, kapitanie! - powiedziała szybko, gdy Sokolnicy znów poczęli się od niej
oddalać.
Oczywiście nie znała ich stopni służbowych. Nie mogła też odróżnić jednego od
drugiego z powodu hełmów zasłaniających im twarze. Tylko nieliczni z jej ludu umieli
odczytać ledwie widoczne znaki na ubraniach i zbrojach określające stopień wojowników
Bractwa. Jednak już dawno temu przekonała się, że kiedy ma się do czynienia z obcym
żołnierzem nieznanego stopnia, dobrze jest przyznać mu wysoką rangę. Nikt bowiem nie jest
wolny od odrobiny próżności.
Nie miała zresztą wątpliwości, że mężczyzna, który ją uratował, był ważniejszy od
swojego towarzysza. Tylko najwyższy rangą oficer albo żołnierz o najdłuższym stażu służby
mógł kontaktować się z ludźmi, wśród których przebywali Sokolnicy (działo się tak nawet w
ciasnych pomieszczeniach na statku) albo z tymi, którzy wynajmowali ich miecze.
Drżąc w głębi duszy, że straci dogodną sposobność, zesłaną przez los, Una zmusiła
się, żeby zapytać spokojnie i pewnym głosem:
- Czy jesteście czystymi tarczami?
Sokolnik skinął głową. Utkwił szare oczy w jej oczach. Zarówno jej wygląd,
zachowanie, jak i sposób mówienia wskazywały, iż pochodziła z wysokiego rodu. Jej strój,
choć nie przesadnie bogaty, uszyty był z dobrego materiału i prawie nie znoszony.
Niewykluczone, że mogła sobie pozwolić na wynajęcie eskorty, jeżeli jej potrzebowała. Inna
sprawa, że tylko głupota pozwoliła jej wyobrazić sobie, iż Sokolnicy przysięgną kobiecie
posłuszeństwo.
- Należymy do większego oddziału, który nie może się podzielić.
- Właśnie takiego potrzebuję. Dlatego przybyłam do Linny. - Odetchnęła głęboko i
mówiła dalej: - Dużo słyszałam o waszych żołnierskich umiejętnościach, odwadze i szybkim
refleksie od pana Harvarda. Mimo wszystko miałam nadzieję zwerbować was do Doliny
Morskiej Twierdzy. To, co zobaczyłam, tylko spotęgowało to pragnienie. Obaj najemnicy
drgnęli lekko.
- Pana Harvarda?
Una poczuła wielką ulgę. To był jej największy atut. Znali imię jej zmarłego ojca.
Uznała, że przynajmniej jej wysłuchają. A potem, no cóż, mogła tylko opowiedzieć im swoją
historię i mieć nadzieję.
- Jestem Una z Doliny Morskiej Twierdzy, jego córka, i wdowa po panu Ferricku,
towarzyszu broni i dowódcy drużyny mego ojca podczas wojny. Naprawdę jestem w
potrzebie, Ptasi Wojownicy. Wiem, że nie chcecie mieć nic do czynienia z kobietami, ale
proszę was, nie opuszczajcie mnie, zanim nie wysłuchacie mojej opowieści. Nie zabiorę wam
dużo czasu.
Dowódca Sokolników zacisnął wargi. Nagle odwrócił się na pięcie.
- Chodź z nami.
Kapitan nie zatrzymał się, dopóki nie dotarł do największej karczmy w Linnie. Nawet
wtedy przystanął tylko na moment, aby otworzyć drzwi. Wszedł do środka, Una za nim, a na
końcu Brennan, który cicho zamknął drzwi.
Wypełniające wielką izbę postacie w hełmach - maskach podniosły na nich wzrok.
Zapadła grobowa cisza, gdy dostrzegli kobietę. Una czuła zwrócone na siebie ze wszystkich
stron zimne spojrzenia, jakby ona była ohydnym potworem, sługą Cienia, który właśnie
wypełzł z jamy. Tylko sokoły wydawały się przyjaźnie nastawione, a raczej względnie
przyjaźnie. W każdym razie w ich myślach wyczuła ciekawość, nie zaś bezsensowną złość,
jaką okazywali ich panowie. Zadrżała w duchu i ucieszyła się, że nie ma mocy czytania w
tamtych wrogich, pełnych nienawiści umysłach.
Tarlach nie zaproponował jej, żeby usiadła na krześle czy na ławce, ale stał obok niej.
- To jest Una z Morskiej Twierdzy, córka pana Harvarda. Twierdzi, iż przybyła do
Linny w poszukiwaniu żołnierzy o czystych tarczach.
W jego słowach brzmiała dezaprobata tak wielka, że prawie namacalna. To zły
początek, pomyślała. Czekało ją przesłuchanie. W jaki sposób zdoła przekonać tych
mężczyzn i uzyskać od nich pomoc, nawet jeśli uwierzą, że mówi prawdę i że istotnie jest w
potrzebie?
Kapitan Sokolników wbił w nią twarde jak miecz spojrzenie.
- Jesteś sama? Czy dlatego nosisz ubiór chłopca?
- Tak, jestem sama. A co do mojego stroju, zapewnia mi on swobodę ruchów, na jaką
nie pozwalają kobiece szaty. Urodziłam się w Dolinie Morskiej Twierdzy i dobrze znają mnie
w Linnie. Gdybym się nie przebrała, równie dobrze mogłabym rozgłosić wszem wobec moje
zamiary.
- Dlaczego zamierzasz powiększyć garnizon Morskiej Twierdzy teraz, gdy w High
Hallacku nie ma już alizońskich oddziałów? W tym rejonie nie toczą się walki.
- Morska Twierdza nie ma garnizonu - odpowiedziała stanowczo. - Zaraza ciężko nas
dotknęła i zabrała nie tylko mojego ojca i małżonka, ale i prawie wszystkich mężczyzn. W
zasadzie pozostali tylko młodzi chłopcy, którzy tylko z trudem mogą uchodzić za
wojowników, i żaden z nich nie jest doświadczonym żołnierzem, bo dotąd walczyli tylko z
bandami rozbójników. Pozostała nam jedynie garstka zdrowych mężczyzn i byłoby szczytem
głupoty sądzić, że w prawdziwym starciu odwaga kobiet i dzieci sprosta doświadczeniu i sile
wojowników.
Sokolnik milczał chwilę.
- Jakie niebezpieczeństwo wam zagraża? - zapytał nieco mniej szorstkim tonem.
- Jak na razie jest to tylko możliwe niebezpieczeństwo - odrzekła - lecz tylko głupiec
by je zignorował.
- Na tym świecie jest więcej głupców niż mogłabyś sobie wyobrazić - mruknął Rorick,
zastępca Brennana. Często bowiem wynajmowano żołnierzy o czystych tarczach na wiele
tygodni czy miesięcy po czasie, kiedy mogli działać najbardziej skutecznie. Niekiedy szukano
ich usług dopiero wtedy, gdy już nie miało to sensu.
Tarlach uciszył go spojrzeniem, po czym skupił znów uwagę na Unie.
- Kogo się obawiasz?
- Ogina, pana Kruczego Pola, Doliny przylegającej do naszej. Pragnie on zawładnąć
Morską Twierdzą. Jak dotąd, próbował go uzyskać poprzez małżeństwo ze mną, ale kiedy w
końcu zrozumie, iż jego zaloty nie mają żadnych szans, obawiam się, że ucieknie się do
ostrzejszych środków. Jego drużyna, a raczej podówczas drużyna jego ojca, nie brała udziału
w wojnie i dlatego praktycznie nie poniosła żadnych strat. W dodatku jego Dolina, jako
jedyna w naszym rejonie, niewiele ucierpiała od zarazy.
- Dlaczego nie zrobił tego od razu, nie tracąc czasu na zaloty?
Una zarumieniła się lekko, lecz podniosła wyżej głowę.
- Uważa się, iż nie jestem pozbawiona urody, Sokolniku. Ogin poczeka, przynajmniej
jeszcze trochę, chociażby tylko dlatego, że moja dobrowolna kapitulacja pochlebiłaby jego
próżności. Na pewno jest on silnym i atrakcyjnym mężczyzną. Ze swego punktu widzenia
może liczyć na powodzenie i byłoby to dla niego opłacalne. Wprawdzie sąsiednie Doliny są
osłabione, ale wolałby ich nie niepokoić, by nie zjednoczyły się przeciw niemu. Alizończycy
nauczyli nas, że taka strategia wiele znaczy, i Ogin na pewno nie zapomniał tej lekcji.
- A przecież mówisz, że jego wysiłki pozyskania ciebie skazane są na niepowodzenie?
- pytał dalej Tarlach.
Skinęła głową.
- Ogin to prawdziwy tyran i nie moglibyśmy znieść, gdyby zawładnął Morską
Twierdzą. Nie mogę wydać moich ludzi w ręce kogoś takiego jak on, nawet gdyby tylko to
było tego przyczyną.
- Czy jest jeszcze coś?
- Mamy pewne podejrzenia, a są one wystarczająco poważne, żeby utwierdzić nas w
przekonaniu, iż powinniśmy walczyć długo i zaciekle, zanim zada nam klęskę. - Zacisnęła
usta. - Całe północne wybrzeże High Hallacku jest urwiste, zaledwie z kilkoma portami,
mnóstwem niebezpiecznych skał, a sztormy zrywają się nagle, prawie bez ostrzeżenia.
Wszystkie statki, zarówno duże, jak i małe, zawsze ryzykowały zbliżając się do brzegu. Nie
obywało się bez katastrof, a zważmy, że handel nigdy tu nie kwitł, a nawet teraz nie jest duży.
To wszystko w jeszcze większym stopniu odnosi się do naszych wód.
Jej spojrzenie nagle stwardniało, zaskakując Sokolnika. Dostrzegł w jej oczach taki
sam gniew i gotowość do bezpardonowej walki, jakie dotąd widział tylko u wodzów
toczących boje w słusznej sprawie, której losy długo się ważyły.
Una nie zdawała sobie sprawy ani z reakcji Tarlacha, ani ze zmiany wyrazu swych
oczu.
- Ostatnio w naszych okolicach zdarzyło się wiele katastrof i dużo statków dosłownie
zniknęło bez śladu. Nie ocalał nikt, kto mógłby opowiedzieć, co się stało. W prawie każdym
wypadku były to statki handlowe o pełnych ładowniach.
- Czy to morskie wilki? - zapytał lodowatym tonem.
- Gorzej.
- Zbój zwabiający statki na skały!
Sokolnik prawie wypluł te słowa. Każdy, kto chociaż przez krótki czas służył na
morzu, żywił nienawiść do łotrów, którzy wywoływali katastrofy. Poza tym zabijali
rozbitków oszczędzonych przez morze, żeby ograbić ich z towarów i cennych przedmiotów.
Tacy ludzie byli gorsi nawet od piratów, byli robactwem, które należało rozdeptać…
- Nie jesteśmy tego całkiem pewni - przestrzegła Una. - Nie mamy bowiem żadnych
dowodów poza faktem, że statki zaczęły znikać wkrótce po tym, jak Ogin objął we władanie
swoją Dolinę. Ale jednocześnie katastrof tych było zbyt mało, żebyśmy mogli ustalić jakąś
prawidłowość. Łączy się to również z jego zainteresowaniem Morską Twierdzą. Moja Dolina
nikomu nie przysporzy wielkiego bogactwa i nie pomogłaby panu Kruczego Pola w realizacji
jego ambitnych planów. Mamy jednak długie, skaliste wybrzeże, na które Ogin mógłby
zwabiać statki.
- Myślę, że lepiej by było, gdyby pan Ogin trzymał się z daleka od twojej posiadłości -
zgodził się z nią Sokolnik. - Czy Krucze Pole graniczy bezpośrednio z morzem?
- Tak, lecz na znacznie mniejszej przestrzeni. To bardzo dzikie wybrzeże, nawet jak na
nasze strony, i jest tam dogodne miejsce, w którym Ogin mógłby ukryć swój rozbójniczy
statek. Ta zatoczka dotychczas mu wystarczała. Ale jeśli pragnie on w ten sam sposób zdobyć
więcej bogactw, a później władzę, będzie potrzebował lepszego miejsca.
- I Morska Twierdza mogłaby się nią stać? Skinęła głową.
- Mamy zatokę, małą, lecz bardzo głęboką, która zapewnia dobre schronienie w każdej
porze z wyjątkiem najgwałtowniejszych sztormów.
- Ktoś taki jest wrogiem wszystkich. Miałabyś prawo zwrócić się o pomoc do swoich
sąsiadów.
- Oni nie podejrzewają go o to, chociaż wiedzą, że statki giną w naszych stronach. Ale
już powiedziałam, że nasze wybrzeża zawsze cieszyły się złą sławą. My, mieszkańcy
Morskiej Twierdzy, żyjemy najbliżej Kruczego Pola, jesteśmy najbardziej związani z morzem
i dlatego wywnioskowaliśmy więcej od innych.
- Dobrze zrobiłabyś dzieląc się z nimi tymi wnioskami - powiedział sarkastycznie
Tarlach.
- Podejrzenia i to wysuwane przez kobietę? - odpowiedziała gorzko, ale zaraz
pohamowała irytację. - Zresztą, czyż zgodnie z nakazami honoru moglibyśmy rzucić na kogoś
tak ciężkie podejrzenie nie poparte żadnymi dowodami? Przecież mogłoby na nim ciążyć
latami, a nawet do końca jego życia? Co się zaś tyczy pomocy, to okoliczni panowie wiedzą,
iż Ogin jest tyranem, który dysponuje liczną drużyną, i wolą go nie zaczepiać, przynajmniej
do czasu, aż odzyskają choć część dawnej siły.
Sokolnik milczał przez kilka minut, które wydały się Unie wiecznością.
- Czego właściwie oczekujesz od swoich czystych tarcz? - zapytał potem powoli.
- Przede wszystkim tego, że odstraszą napastnika albo zapobiegną agresji - odparła.
Zmarszczyła brwi, skupiając myśli, by je przedstawić w jak najkrótszy i w najbardziej
logiczny sposób. - Z każdym miesiącem nasze zdolności obronne rosną, gdyż nasi
młodzieńcy zdobywają coraz nowe umiejętności, a starsi chłopcy dorastają. Możesz mi
wierzyć, że od dzieciństwa bez przerwy zaprawiali się w żołnierskim rzemiośle.
Zmierzyła go wzrokiem.
- Tak samo jest z naszymi dziewczętami. Wiem, że ci się to nie spodoba, lecz podczas
wojny musieliśmy wykorzystywać każdą parę rąk, albo narazić się na niepewną przyszłość.
Zresztą był to tylko jeszcze jeden niekobiecy obowiązek, który musiałyśmy wziąć na siebie,
gdy nasi mężczyźni opuścili Dolinę. I kobiety nieźle sobie z tym radziły, przynajmniej te dość
młode, które jeszcze nie uwierzyły, że się do tego nie nadają. - Zacisnęła na chwilę usta. - Na
szczęście nasze kobiety od razu zajęły się uprawą roli, hodowlą i rybołówstwem. W
przeciwnym razie musielibyśmy głodować i żyłoby się nam znacznie gorzej.
- Mimo to nie chcecie wojny? - zapytał ostro Tarlach. Nie dość, że teraz musiał
wysłuchiwać takich słów, to jeszcze w jej zamku jego ludzie sąsiadowaliby z kobiecym
garnizonem.
- Nie chcemy. Jesteśmy jednak zdecydowani bronić się, gdy zajdzie taka potrzeba. -
Twarz Uny stężała jak maska. - Nasze Doliny zawsze walczyły z piratami napadającymi od
morza i z rozbójnikami chcącymi zagnieździć się na naszym wybrzeżu i w naszych górach,
skąd zagrażaliby wszystkim. Jeśli da się uzyskać niezbite dowody, wtedy wszyscy staną do
walki. Zawsze tak było i tak być musi nadal, inaczej bowiem podbiliby nas renegaci niegodni
miana człowieka.
- Dlaczego chcesz wynająć właśnie Sokolników? - zapytał otwarcie. - Jasne jest, że
nie liczysz na znalezienie dowodów przeciw Oginowi. A jeśli nawet, to są przecież inni
najemnicy, wielu ich przybyło tu podczas wojny i tuż po niej. Z tych, którzy nie umieli
walczyć, przeżyli tylko nieliczni.
Pani Morskiej Twierdzy westchnęła. Miała cichą nadzieję, że to pytanie nie padnie. Jej
odpowiedź na pewno nie spodoba się kapitanowi Sokolników, ale wiedziała, iż bardziej
powinna się obawiać kłamstw i półprawd.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie umiem walczyć, Ptasi Wojowniku, ani nie jestem przyzwyczajona podróżować z
wojownikami. Każdy żołnierz o czystej tarczy to wielka niewiadoma. Jeżeli dokonam złego
wyboru i wpuszczę do mojej prawie bezbronnej Doliny zdradziecki oddział…
Opuściła zielone oczy, po czym znów je podniosła.
- Wśród twoich ziomków zdarzają się renegaci, ale ogólnie wiadomo, że słowo
Sokolnika jest jak przysięga. Gdy raz je da, nie zostanie pogwałcone ani z ducha, ani z litery.
To samo mówią o waszej dyscyplinie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyście nie
musieli się stykać z moimi ludźmi częściej niż to absolutnie konieczne. Jesteście
zawodowymi żołnierzami, my zaś nie i będziemy naprawdę szczęśliwi porzucając żołnierskie
obowiązki, szczególnie latem, kiedy powinniśmy się poświęcić naszym polom, zwierzętom i
flocie rybackiej. Nie chcemy jednak mieć więcej kłopotów z ludźmi, którzy mają nas bronić,
niż z tymi, przed którymi mają nas bronić. Nie będę musiała się obawiać, że ty i twoi ludzie
staniecie się tyranami, traktującymi ludzi z mojej Doliny jak sługi i niewolników,
odbierającymi im owoce ich pracy i patrzącymi na moje dziewki jak na pozbawione ogierów
klacze mające zaspokajać wasze zachcianki. Udowodniły one, że zasłużyły na coś więcej.
Płomienny rumieniec zalał twarz Uny. Nie nawykła otwarcie rozprawiać o takich
sprawach i nie umiała ukryć zażenowania i wstydu.
Tarlach dostrzegł jej zakłopotanie, ale zauważył też jeszcze coś - spokój i opanowanie,
które zachowała mimo skrępowania i gorączkowej chęci jak najszybszej realizacji celu. Nie
był to bezruch czy brak uczucia, ale raczej cecha charakteru zdająca się osłaniać całą jej
istotę. Czy inni także to zauważyli? - zastanowił się. Jakże ktokolwiek mógłby nie dojrzeć
osobistej godności i siły tej dziewczyny?
Szybko przywołał się do porządku.
- Jest jeszcze sprawa zapłaty - powiedział krótko. Rozłożyła ręce, które wydawały się
za małe, żeby mogła utrzymać w nich miecz, a przecież widział to na własne oczy.
- Nie mogę zaproponować wam tyle, ile należałoby się pełnej kompanii podczas
wojny. Oczywiście Morska Twierdza mogłaby zaoferować taką zapłatę wraz z utrzymaniem
dla żołnierzy, dla waszych skrzydlatych towarzyszy i wierzchowców, ale mniejszemu niż
wasz oddziałowi. Nie są to niesprawiedliwe warunki, gdyż nie angażuję was do walki, tylko
do pilnowania. Możliwe też, że będziecie walczyć rzadko albo wcale. Przyznaję, że
moglibyście żądać dużo od wielmoży, który musi stoczyć bój i potrzebuje tak dużej kompanii
jak wasza.
Kilku żołnierzy poruszyło się za plecami kapitana, który spojrzał spod
półprzymkniętych powiek. Nie zmieniła tonu, więc zdaje sobie sprawę, jak bystre są jej
uwagi, no i dobrze wie, co mówi. To Una z Morskiej Twierdzy od długiego już czasu
zarządzała swoją posiadłością, jednocześnie kontaktując się z innymi Dolinami. Obojętne,
kobieta czy nie, ona dobrze wie, co w trawie piszczy.
- Jak długo trwałaby nasza służba?
- Co najmniej dwanaście miesięcy. Dłużej, jeżeli będzie to nam wszystkim
odpowiadało, ale byłoby dla nas korzystniej wynająć was na czas dłuższy.
Czekała teraz, starając się sprawić wrażenie spokojnej i pewnej siebie, lecz w głębi
ducha daleko jej było do tego. Już nie powinno być więcej pytań, tylko odpowiedź
Sokolników na jej propozycję.
Ich dowódca również zorientował się, że nadeszła chwila podjęcia decyzji. Rozejrzał
się po sali i przemówił:
- Otrzymasz naszą odpowiedź - ale nie natychmiast. Nie mam w zwyczaju
wynajmować naszych mieczy na dłuższy czas bez naradzenia się z moimi oficerami.
- Oczywiście, kapitanie, odejdę teraz i wrócę, kiedy sobie zażyczysz. - Wiedziała, że
chcą się naradzić we własnym gronie i była gotowa uwzględnić to zrozumiałe życzenie.
- To nie potrwa długo.
- Dobrze. Zaczekam na zewnątrz.
Tarlach zawahał się. Poza karczmą może zwrócić na siebie uwagę, a tego właśnie
chciała uniknąć przebierając się za chłopca. Powinien przynajmniej uchronić ją przed zdradą,
bez względu na to, czy przyjmą u niej służbę, czy też nie. Istniała też możliwość, że tamta
banda porywaczy rekrutów może znów się na nią natknąć i próbować się zemścić za swą
haniebną rejteradę.
Wskazał drzwi na lewo od siebie. Prowadziły do mniejszej izby przeznaczonej dla
uprzywilejowanych gości, służącej też do spotkań wymagających więcej prywatności niż
wspólna izba. Stała teraz pusta i zapewne nikomu nie będzie potrzebna przed południowym
posiłkiem.
- Możesz tam zaczekać, pani, jeśli chcesz. Una skinęła głową i opuściła najemników.
Przez kilka sekund nikt nic nie mówił, dopóki bystrouche sokoły nie zameldowały, że
Kobieta z Dolin oddaliła się od drzwi. Dopiero wtedy wszystkie oczy skierowały się na
Tarlacha.
- Gdzie się z nią spotkałeś? - zapytał Rorick. Tarlach zwięźle opisał atak, który
udaremnił wraz z Brennanem.
- Kobyła machająca mieczem! - prychnął Rorick.
- Swoim umiejętnościom zawdzięcza, że nie rozbito jej głowy - zauważył obojętnie
Brennan i zwrócił się do Tarlacha: - Chyba nie zastanawiasz się poważnie nad złożeniem jej
przysięgi?
- Właśnie tak, na Rogatego Pana. Powiedziała prawdę tak, jak ją widzi. Nasi
skrzydlaci towarzysze też są co do tego zgodni i nie znaleźli w niej nic złego.
Sokoły nie podzielały nieufności swoich ludzkich partnerów do kobiet, ale znacznie
lepiej od Sokolników wyczuwały wszelki fałsz lub złe zamiary dotyczące kompanii.
Oczywiście natychmiast dostrzegały zakusy Cienia czy prawdziwej Ciemności, lecz nie o to
teraz chodziło.
- Ach tak? - warknął jakiś żołnierz. - Niech wynajmie czyste tarcze ze swojego ludu i
niech licho porwie jej kłopoty. Dlaczego mamy się przejmować jej sprawami i to za mniejszą
zapłatę niż można by zażądać, sama zresztą to zauważyła?
- Przeszło połowa naszej kompanii służyła jako młodzi wojownicy w wojnie z
Alizończykami. Ilu z nas siedziałoby tu teraz, gdyby Harvard nie zaproponował zmiany planu
bitwy, oszczędzając nam tym samym ataku, który mógłby okazać się dla nas fatalny?
Końcowy rezultat byłby taki sam, ale tylko on jeden zatroszczył się o nas, zwykłych
najemników, i uchronił nas przed pewną masakrą. Co więcej, wyznaczył nam takie miejsce,
że mogliśmy przeprowadzić natarcie, które ostatecznie rozbiło Psy z Alizonu. Wydaje mi się,
że wiele mu zawdzięczamy i choć jest to tylko dług honorowy, nie możemy spłacić go inaczej
jak pomagając jego Dolinie, dlatego musimy przyjąć te służbę.
Tarlach przebiegł spojrzeniem po twarzach towarzyszy broni.
- Jeżeli zaakceptujemy tę propozycję, wyjdzie to nam na korzyść. Jak to pani Una
subtelnie nam przypomniała, niewielu jest teraz wielmoży potrzebujących naszych mieczy.
Może to i dobrze? Jesteśmy zmęczeni. Nasi chorzy zdrowieją wolniej niż powinni, nasi ranni
jeszcze wolniej. Nasze wierzchowce są osłabione, a nasz rynsztunek wymaga napraw i
wymiany. Czas spędzony na pilnowaniu Morskiej Twierdzy pozwoli nam zmienić ten stan
rzeczy nie płacąc nic karczmarzom, co więcej, zyskamy nawet trochę grosza, dość, by opłacić
powrót do Estcarpu bez naruszania naszych oszczędności.
Przez tłum żołnierzy przebiegł pomruk, nie była to jednak dezaprobata. Kapitan
wyczuł przychylność i mówił dalej:
- Odrzucę tę propozycję, jeżeli służba w Morskiej Twierdzy wydaje się wam
naprawdę wstrętna, ale jeśli o mnie chodzi, uważam, iż postąpilibyśmy głupio.
- Pojedziemy tam - odpowiedział burkliwie Brennan. - I dobrze o tym wiesz. To ty
wyjdziesz na tym najgorzej, gdyż będziesz musiał mieć do czynienia z tą dziewką, a nie my.
- Wytrzymam to, co będę musiał wytrzymać, towarzyszu - odparł z rezygnacją
Tarlach, nie kryjąc niechęci do tego aspektu ich służby.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zaledwie w dwie godziny później kompania Sokolników opuściła Linnę. Uregulowali
sami swoje rachunki z karczmarzem nie zwracając się do Uny o poręczenie długów, ale za to
- zgodnie z prawem - za jej pieniądze wyekwipowali się i przygotowali do podróży.
Una przyłączyła się do kompanii za miastem, z dala od oczu ciekawskich, którzy
mogliby przekazać wieść do nieprzyjaznych uszu. Pamiętała wciąż, że nowiny rozchodzą się
morzem względnie szybko i wyprzedziłyby ich, gdyż musieli podróżować lądem z braku
dużego statku, który mógłby zabrać na pokład jej nową armię.
Sama jechała na koniu lepszym od wierzchowców Sokolników, na wałachu
wyhodowanym w Dolinie Morskiej Twierdzy. Należał przedtem do Opactwa, ale siostra jej
zmarłego małżonka podarowała go bratowej, gdy Una poprosiła o odstąpienie lub
wypożyczenie konia na dłuższy czas.
Zrobiło się jej cieplej koło serca. Adicia nie wypytywała jej o cel przybycia do Linny,
o dziwny strój ani przyczynę szybkiego odjazdu, tylko pocałowała na pożegnanie,
pobłogosławiła w imieniu Wiecznego Płomienia i swoim własnym, a następnie wypuściła
rzadko używaną tylną bramą w porze, kiedy reszta Dam była pogrążona w medytacjach.
Una podniosła głowę. Była dumna, że zdołała opuścić miasto tak szybko i tak łatwo,
że nie zmuszała do czekania swojej eskorty, że tak dobrze umiała, jeździć konno. To dobry
początek, jednakże w przyszłości będzie musiała podtrzymywać swoją reputację. Czekała ją
długa podróż i nie wolno jej ani osłabnąć, ani wlec się z tyłu. Ci nienawidzący kobiet
mężczyźni spodziewają się tego; jeśli spełni ich oczekiwania, równie dobrze mogą porzucić
sprawę Morskiej Twierdzy razem z jej panią.
Podróż nie była przyjemna dla Uny. Miała potrwać przynajmniej trzy tygodnie i
mogła jeszcze bardziej się przeciągnąć, gdyby napotkali jakieś trudności. Na pierwszym
etapie Sokolnicy parli naprzód. Rzekomo po to, żeby zyskać na czasie, zanim dotrą w
niedostępne okolice, przed którymi sama ich ostrzegała. W rzeczywistości wypróbowywali ją,
a może nawet usiłowali złamać, zmusić, żeby poprosiła o postój albo o zwolnienie tempa.
Postanowiła twardo, że tego nie zrobi, że nie sprawi im tej przyjemności. Powodowała nią
duma i konieczność zachowania twarzy. Zdawała sobie zresztą sprawę, jak niebezpieczna
może być każda zwłoka. I tak już długo przebywała poza Doliną. Może za długo…
W miarę jak mijały dni, Tarlach uważnie obserwował panią Morskiej Twierdzy
próbując odgadnąć, z kim naprawdę ma do czynienia. Przyznał niechętnie, że nieźle daje
sobie radę, ale widać było, że trudy podróży dają się jej we znaki. Czasami pod koniec dnia
wydawało się, że tylko duma utrzymuje ją w siodle.
Głupia! Czy rzeczywiście da się im zamęczyć na śmierć?
Ogarnął go wstyd. To było niegodziwe. Osobiście raczej pochwaliłby a nie zganił
wojownika za podobny upór, a ona musiała pokonać nie tylko ich niechęć. Nietrudno było
sobie wyobrazić, że Unę z Morskiej Twierdzy dręczy strach i niepokój o opuszczoną
posiadłość. Na przyśpieszeniu podróży zależało jej jeszcze bardziej niż im.
Tarlach domyślając się tego zwolnił tempo jazdy. Chlebodawczyni miała dość
własnych kłopotów i nie musieli ich jej przysparzać powodowani zwykłym gniewem i
niechęcią.
Kompania Sokolników nie pozostała długo na równym, tylko z nazwy zasiedlonym
terenie, i przez większą część podróży musiała przedzierać się przez dzikie pustkowia, na
których może nie stanęła ludzka stopa.
Nawet dla tych doświadczonych żołnierzy jak oni droga chwilami stawała się tak
trudna, że zsiadali z koni i prowadzili je za uzdy. Podróżowali więc powoli i z wielkim
trudem.
Wprawdzie wysyłali zwiadowców jak każda piesza lub konna kolumna, ale głównie
polegali na bystrych oczach sokołów, które przynosiły im wieści. Zawsze meldowały to
samo: ani śladu jakichkolwiek oddziałów i żadnych zmian w terenie poza jedną - z każdą milą
stawał się on coraz trudniejszy do przebycia.
I przez cały ten czas Una z Morskiej Twierdzy jechała z Sokolnikami ani nie
opóźniając ich jazdy, ani nie prosząc i pomoc w drodze, nie domagając się dodatkowych
wygód czy lepszego pożywienia wieczorami. Miała pobladłą, ściągniętą ze zmęczenia twarz,
obolałe ciało i dokuczały jej wilgoć i chłód. Lecz jej oczy nigdy nie traciły blasku i zawsze
uśmiechała się przyjaźnie do każdego ze swych milczących towarzyszy podróży, który
przypadkiem się do niej zbliżył.
Nie zdarzało się to często. Sokolnicy przestrzegali zasad grzeczności wymaganej od
czystych tarcz w stosunku do tego, kto wynajmował ich miecze, ale według ich obyczajów to
dowódca pośredniczył pomiędzy kompanią a chlebodawcą. Una wkrótce dobrze go poznała,
chociaż nigdy nie wyjawił jej swojego imienia ani nie pojawił się przed nią bez hełmu.
Człowieka można rozpoznać i częściowo osądzić jego charakter nie tylko po rysach twarzy.
Sposób chodzenia, postawa, mowa, układ ust, bystre, wciąż ocienione hełmem oczy mówiły
bardzo wiele. A przede wszystkim jego sokół. Syn Burzy był prawdziwym władcą nawet
między swoimi szlachetnymi pobratymcami i dobrze to świadczyło o człowieku, którego
ANDRE NORTON P. M. GRIFFIN MORSKA TWIERDZA Tytuł oryginału Storms of Victory Przełożyła Ewa Witecka
ROZDZIAŁ PIERWSZY Była późna wiosna i już nie trzeba było rozpalać ognia w kominku, przynajmniej za dnia. W nocy, to co innego. Wilgoć i ziąb od morza dawały się we znaki po zachodzie słońca i do walki z nimi ułożono polana w sypialni pani zamku. Una przeniosła spojrzenie ze stosu drew na okopconą kamienną ścianę za nimi. Widok wygaszonego i ostygłego paleniska nie wpłynął na nią kojąco, z niechęcią więc odwróciła wzrok. Westchnęła w duchu. Miała dostatecznie dużo powodów do przygnębienia, lecz nie można było przepędzić smutnych myśli równie łatwo jak odwrócić się od kominka. Musi znaleźć jakieś wyjście z trudnej sytuacji, w jakiej się znalazła, a decyzjami, które podejmie, postanowi nie tylko o własnej przyszłości, ale i o losie zależnych od siebie ludzi. Nie zamierzała się buntować przeciw ciążącej na niej odpowiedzialności. Od dawna przyzwyczaiła się do tego brzemienia, dźwigała je przecież z różnym powodzeniem dzień po dniu, rok po roku, aż wreszcie z trudem mogła sobie przypomnieć dawno miniony czas pokoju. Wojna rozgorzała nagle i nieoczekiwanie dla odosobnionych i izolowanych od siebie Dolin z tego rejonu, chociaż niektórzy co potężniejsi od Uny wielmoże z południa przewidzieli ją i usiłowali się przygotować do niej. Nawet taki przebiegły wojownik jak ojciec Uny, Harvard w ostatnim roku pokoju przejmował się tylko szczęśliwym wydarzeniem: jego ukochana małżonka po wielu latach wreszcie nosiła w łonie dziecko. Dobrze ukrył zawód, gdy urodziła dziewczynkę, i cieszył się, że przeżyła trudny poród. Ledwie minęły dwa miesiące od uznania córki i nadania jej imienia, kiedy Alizon zwrócił swoje Psy i dziwne bronie przeciwko Krainie Dolin. I taki był początek strasznych lat, lat klęsk i strat. Po raz pierwszy w długiej historii High Hallacku uparcie broniący swojej niezależności wielmoże zjednoczyli się we wspólnej sprawie, gdy przekonali się w końcu, że w przeciwnym razie wróg kolejno ich pokona i podbije wszystkie Doliny. Lecz nawet po zawarciu tego porozumienia losy wojny jeszcze długo się ważyły, nadzieja zaś zwycięstwa była tylko wątłym płomykiem, który uparcie nie chciał zgasnąć, i nie wynikała z logicznej oceny sytuacji. W końcu bieg wydarzeń się zmienił. Żołnierze High Hallacku przy pomocy swoich tajemniczych sprzymierzeńców, Jeźdźców - Zwierzołaków z Wielkiego Pustkowia, powstrzymali, a później wypędzili najeźdźców, zadając im druzgocącą klęskę i bez litości ścigając niedobitków.
Po zwycięstwie armię Krainy Dolin rozpuszczono do domów. Wielu żołnierzy ich już nie odnalazło albo zastali ruiny, gdyż Alizończycy spustoszyli High Hallack na długo, nim zostali rozbici, a nie oszczędzali ani ludzi, ani wytworów ludzkich rąk. Odbudowa życia własnego i życia posiadłości okazała się równie trudna jak wojna, która właśnie się skończyła, wymagała zaś takiej samej odwagi i siły. Dolinie Morskiej Twierdzy i jej sąsiadom zostało to oszczędzone. Żaden wrogi oddział nie zapuścił się do tego odległego zakątka i go nie spustoszył. Mieszkańcy nie znali więc głodu, a brak dostaw wykwintnych towarów nie dotknął wieśniaków zbyt biednych, by mogli sobie na nie pozwolić nawet w najlepszych czasach. Co zaś do innych potrzeb, to wszystkie Doliny były prawie samowystarczalne. Okoliczni mieszkańcy handlowali między sobą, rzadko zapuszczając się nawet do Linny, żeby nabyć albo sprzedać towary. Wprawdzie ponieśli duże straty, jak wszyscy w High Hallacku, ale dawali sobie jakoś radę. Una podniosła wyżej głowę. Morska Twierdza radziła sobie lepiej od innych. Mając do dyspozycji garść starych lub niezdolnych do walki mężczyzn, którzy w miarę swoich możliwości pomagali kobietom i młodym chłopcom, delikatna i łagodna matka Uny sprawiła, że włość nie podupadła i pozostała wydajna. Pod jej kierunkiem wieśniacy konserwowali zamkowe mury i zabudowania, siali, zbierali plony, dbali o sprzęt i o zwierzęta. Powodziło im się tak dobrze, że nie tylko zaspokajali własne potrzeby, ale mogli też przekazać niewielką nadwyżkę żywności dla armii High Hallacku i jeszcze zrobić zapasy na czarną godzinę. Una opuściła głowę, gdy dumę z osiągnięć matki wyparły inne wspomnienia. Kiedy nieliczni ocaleli żołnierze wrócili do Doliny, był wśród nich i pan Harvard, ale jechał w naprędce sporządzonej lektyce, a nie na koniu. Po latach utarczek, układania bitewnych planów i forteli - przywódcy High Hallacku docenili zarówno jego odwagę, jak i rady, choć nie należał do ich wewnętrznego kręgu - otrzymał cios włócznią w plecy podczas jednej z ostatnich bitew tej długiej wojny. Przez wiele miesięcy małżonka i poddani pielęgnowali go z oddaniem, obawiając się o jego życie. Miał silną wolę i serce, więc przeżył, lecz już nigdy nie odzyskał władzy w nogach i w prawym ramieniu. Harvard nie załamał się, jak stałoby się to z innymi na jego miejscu, ale poświęcił się całkowicie zarządzaniu swoją Doliną. Okaleczone ciało przestało go słuchać, więc z pokorą człowieka o wielkim sercu nadal polegał na wypróbowanych już umiejętnościach swojej małżonki i - w coraz większym stopniu - na dorastającej, chętnej do nauki córce, która stała się ich wysłanniczką. Ojciec wciągnął Unę w sprawy, którymi zazwyczaj nie zajmowały się kobiety.
Wiedział, że już nie będzie miał syna, a zarówno on sam, jak i jego pani pragnęli, żeby rządy nad Doliną choć w części pozostały w rękach ich rodu, który władał nią od zasiedlenia High Hallacku. Una z Morskiej Twierdzy okazała się pojętną uczennicą. Odziedziczone po matce zdolności łączyła z energią ojca i swoją własną miłością do Doliny i jej mieszkańców. Jednak w miarę upływu lat Harvardowi robiło się coraz ciężej na sercu. Zdawał sobie bowiem sprawę z możliwości konfliktów i wyniszczających waśni, gdyby ukochana córka pozostawała niezamężna w chwili jego własnej śmierci. Strata żony po krótkiej chorobie jeszcze boleśniej uświadomiła mu własną śmiertelność. Postanowił zatem zabezpieczyć przyszłość córki wydając ją za pana Ferricka, swojego starego, zaufanego towarzysza broni, męża o silnym ramieniu i bystrym umyśle. Ten wojownik miał wszystkie dane, by rządzić posiadłością, którą miał otrzymać pewnego dnia wraz z ręką jej dziedziczki. Kojarzenie małżeństw przez rodziców było normą wśród możnych rodów Krainy Dolin i Una z Morskiej Twierdzy zaakceptowała decyzję ojca, uznając, że jest konieczna, i doceniając jego trafny wybór. Małżeństwo zostało zawarte i Una wraz ze swoim ludem odetchnęła z ulgą, że zniknęła jeszcze jedna groźba. Ale zaledwie kilka tygodni później los zadał Krainie Dolin następny bolesny cios. Tym razem nie była to ludzka chciwość, lecz okrutniejszy od niej wróg - choroba, która błyskawicznie przemknęła przez kontynent z różnym wszakże skutkiem. Dla niektórych Dolin i ludzi okazała się kilkudniową mniej lub bardziej łagodną niemocą, dla innych jednak była zabójcza. Zaraza dotknęła prawie cały ten rejon High Hallacku, a najbardziej Dolinę Morskiej Twierdzy. Jak to się zwykle dzieje w takich przypadkach, zachorowali starcy, maleńkie dzieci i co słabsi z dorosłych, lecz tym razem jednak zapadli na nią również młodzi i silni. Trawiła ich gorączka, kaszel i wielu zaniemogło na zapalenie płuc, a z choroby wstali tylko nieliczni. Z jakby złośliwą dokładnością choroba wybierała głównie młodych mężczyzn, którzy dopiero zaczynali zastępować poległych w wojnie dojrzałych mężów. Ocalała tylko nieliczna garstka. Una sama była bliska śmierci. Wyzdrowiała wprawdzie, ale kiedy odzyskała przytomność i nieco sił, dowiedziała się, że utraciła zarówno ojca, jak i męża. Głęboki żal po stracie Harvarda rozdzierał jej serce, lecz opłakiwała też śmierć Ferricka. Jakkolwiek znacznie od niej starszy, tak że mógłby być raczej jej ojcem niż małżonkiem, i nie rozumiejący potrzeb młodej dziewczyny tak samo jak inni mężczyźni w jego wieku, jednak obchodził się z nią łagodnie, a nawet czule. Jako przyjaciel Harvarda, znał ją od urodzenia i darzył prawdziwym uczuciem. Było to znacznie więcej, niż mogło się
spodziewać wiele szlachetnie urodzonych panien. Oczy Uny zabłysły zielonym płomieniem. Umarł dobry człowiek. To samo w sobie było dostatecznie złe. Ale jeszcze większym nieszczęściem był fakt, że jego śmierć naraziła na niebezpieczeństwo tych, których starał się chronić. Una z Morskiej Twierdzy nie buntowała się przeciw wyrokom losu, który zmusił ją, żeby oficjalnie przejęła rządy nad Doliną. Umiała rządzić i w istocie cieszyła się, iż może spożytkować wrodzone zdolności, gdyż niejeden raz udowodniła, że je posiada. Przez kilka lat wszystko szło dobrze. Władała Doliną i pracowała wraz ze swoim ludem. Ich wspólne wysiłki przynosiły owoce. Nadmorski zamek kwitł, a nadzieja i radość życia znowu zagościły w sercach wszystkich mieszkańców. Obecnie jednak jej wdowieństwo wystawiało na niebezpieczeństwo wszystko, co kochała, i wszystkich, którzy jej słuchali i uznawali jej władzę. Będzie musiała okazać stanowczość, w pełni świadoma, że może nie zdołać zapobiec złu. To, co uważała za lekarstwo, może łatwo stać się trucizną gorszą od choroby, którą miało wyleczyć. Nic się na to nie poradzi. Una wyprostowała się i wyszła z sypialni do przyległej większej komnaty, w której miała zwyczaj zajmować się sprawami swojej Doliny i spotykać ze swymi pomocnikami. Przy dużym biurku siedział mały chłopiec, chmurnym wzrokiem wpatrywał się w grubą księgę, nad którą go posadziła, by nie przeszkadzał jej w podejmowaniu decyzji. Uśmiechnęła się lekko. Tak jak przedtem jej rodzice, uważała, że Dolina była tym silniejsza, im więcej jej mieszkańców umiało czytać i pisać, a ten chłopiec, mimo że wolał inne rozrywki, uczył się szybko i chętnie. - Tomer, przyprowadź do mnie Rufona. - Tak jest, pani. On chętnie posłucha, bo tak jak wszyscy ma powyżej uszu tych… ludzi z Kruczego Pola. Skinęła głową. Łatwo jej przychodziło podzielać sympatię pazia do Rufona i niechęć tegoż Rufona do aroganckich sąsiadów - no i ten ukryty strach, który jak całun okrywał cały Morska Twierdza. W żaden sposób nie okazała swoich uczuć. - Biegnij więc po niego - powiedziała łagodnym głosem i przygotowała się wewnętrznie do spotkania. Nie czekała długo. Ruf on niecierpliwie oczekiwał na to wezwanie i nie omieszkał stanąć przed swą panią. Był to dość niski, krępy mężczyzna o nieregularnych acz przyjemnych rysach twarzy, którą szpeciła stara blizna na podbródku. Nie miał prawego
ramienia. Wyprostował się przed Uną i - jak przystało - czekał, aż się do niego odezwie. Powitała go, po czym od razu przystąpiła do sprawy, która ich wszystkich niepokoiła. - Czy nasi goście jeszcze są w łóżkach? - Tak, ale już niedługo będą domagać się odpowiedzi, pani - dodał łagodnie, choć szorstko. Bał się bardzo, że córka Harvarda nie ma tak naprawdę wyboru i będzie musiała skapitulować, a to okaże się fatalne dla wszystkich. Una wyczuła jego myśli i tracąc na chwilę opanowanie, powiedziała gniewnie: - Nie oddam Doliny Morskiej Twierdzy Oginowi z Kruczego Pola. Na Jantarową Panią, nawet nie wyobrażaj sobie, że mogłabym podważyć wasze zaufanie do mnie, dając temu tyranowi władzę. - W takim razie będziesz musiała wybrać sobie innego małżonka, pani, i to szybko, gdyż inaczej Ogin zagarnie wszystko wbrew twojej woli. - Kogo mam wybrać? - zapytała zmęczonym głosem. - Dolina Kruczego Pola jest najsilniejsza w okolicy. Ojciec Ogina zachował swoją drużynę w nietkniętym stanie w najprostszy ze sposobów - został w domu, kiedy jego sąsiedzi wyruszyli na wojnę. Zaraza zabrała mu mniej ludzi niż nam i nieszczęścia ledwie ich musnęły. Ma pełny garnizon, podczas gdy w innych Dolinach pozostało zaledwie tylu wojowników, że z trudnością utrzymują się same i próbują nie dopuścić, by rozbójnicy zagnieździli się w tych stronach. Czy w tej sytuacji któryś z naszych sąsiadów zaryzykowałby, nie, nawet mógłby zaryzykować wystąpienie przeciw Oginowi biorąc mnie za żonę lub żeniąc ze mną swojego syna? Czy tak trudno się domyślić, że pan Kruczego Pola ucieszy się z każdego pretekstu, żeby przyłączyć do swojej majętności każdą bogatszą od naszej Dolinę? - Przeniosła na chwilę spojrzenie na ścianę, jakby chciała zobaczyć świat rozciągający się za nim. - Dolina Morskiej Twierdzy jest duża, ale nikt się nie wzbogaci na tym, co wytwarza. Tylko głupiec ryzykowałby utratę swojej w zamian za naszą, przynajmniej do czasu, aż wszystko powróci do normy. Ale przecież jest jeszcze sama pani Morskiej Twierdzy, pomyślał Rufon. Nigdy nie widział piękniejszej od niej kobiety, panny czy mężatki, przewyższała urodą nawet swoją matkę, a to było niemałe osiągnięcie. Una była wysoka jak na kobietę ze swojej rasy, smukła, o tak delikatnej budowie ciała, że wydawała się krucha jak szkło. Miała dziecinnie małe ręce. Gdyby oparła rękę w poprzek dłoni Ruf ona, nie zmierzyłaby jej szerokości. Jej delikatnie rzeźbione rysy twarzy - odpowiednio do reszty postaci - były niezwykle subtelne i nie odpowiadały nieco bardziej
krzepkiemu ideałowi wielbionemu przez jej ziomków. Ciemnokasztanowe włosy Uny, nawet zaplecione w gruby warkocz, sięgały bioder. Lecz najpiękniejsze były jej oczy. Duże, szeroko rozstawione, ocienione długimi ciemnymi rzęsami, zielone jak nefryt, kontrastowały z jasną cerą ożywioną lekkim rumieńcem. Spojrzenie Rufona zamigotało. Pani Una oczywiście miała rację. Wielmoże z High Hallacku żenili się dla ziemi i władzy, którą zapewniało posiadanie gruntów, albo dla dużego posagu. Uroda żony osładzała transakcję, ale po zawarciu umowy małżeńskiej nie liczyła się bardziej niż wartość tego, co kobieta wniosła do związku. A wielka szkoda, bo w całej Krainie Dolin znalazłbyś niewiele kobiet piękniejszych od Uny z Morskiej Twierdzy czy lepiej od niej zarządzających włością. Nie bardzo chciał to przyznać, gdyż, jego zdaniem, w jakimś stopniu kolidowało to z nakazami przyzwoitości. - W High Hallacku pozostało wielu panów, którzy nie mają ani ziemi, ani zamków - zauważył. - Jeszcze więcej jest doświadczonych żołnierzy i dowódców, którzy nie wzgardziliby taką posiadłością jak nasza. Potrząsnęła przecząco głową. - Obcego? Mogłabym tylko sprowadzić nam na kark nowego Ogina. Poza tym potrzebuję drużyny, nie zaś pojedynczego człowieka, tylko to zabezpieczy Dolinę. - Co więc zamierzasz, pani? Prędzej czy później będziesz musiała dać im jakąś odpowiedź. - Nie, stary przyjacielu - odrzekła Una z uśmiechem: - To będzie twoje zadanie. Ogin wysłał posłów, żeby zalecali się w jego imieniu. Dlatego odpowie im wysłannik Morskiej Twierdzy, a nie jego pani. Spojrzała mu w oczy. Spoważniała, ale na jej twarzy nie odbijało się wahanie, i Rufon zrozumiał, że ma jakiś plan, który zamierza wprowadzić w życie. Zawsze cechował ją spokój. Teraz zaś, kiedy podjęła decyzję, zdawała się ją otaczać, osłaniać niby płaszczem aura spokoju. Nawet jej głos brzmiał miękko, choć słowa były stanowcze: - Poinformujesz wysłanników Ogina, iż jestem bardzo niezadowolona z ich przybycia. W ostatnie Gody wyjaśniłam przecież ich panu, że obowiązki wobec mojej Doliny i mojego zmarłego małżonka jeszcze długo będą skupiać całą moją uwagę. Poza tym ten, kto stara się o rękę pani Morskiej Twierdzy, powinien zjawić się u niej osobiście. Rufon drgnął słysząc to ostatnie stwierdzenie, lecz niemal w tej samej chwili uśmiechnął się szeroko. Taki mężczyzna jak Ogin oczekiwał od kobiety właśnie zrzędliwości i złego humoru. Szorstkie odrzucenie jego propozycji zadowoli go, wyjaśni mu choć w części,
dlaczego Una ociąga się z przyjęciem jego ponownych zalotów, i sprawi, że Ogin nie zaniepokoi się o ostateczny rezultat. - W każdym razie zyskalibyśmy przez to więcej czasu, pani. - Dostatecznie dużo, by się zabezpieczyć, jeżeli los będzie sprzyjał moim planom. Teraz muszę się pośpieszyć. Wydałam już rozkazy, aby przygotowano „Kormorana” do podróży, i chciałabym odpłynąć, zanim nasi nieproszeni goście się obudzą. - Odpłyniesz? Dokąd? - Wojownik spochmurniał. - Oficjalnie do Linny, żeby złożyć uszanowanie mojej szwagierce, chociaż wolałabym, aby nasi ludzie jak najdłużej zachowali ten fakt w tajemnicy. Jeżeli zbyt długo nie będę wracać, powiesz im, że postanowiłam zostać przez jakiś czas w Opactwie. Na pewno się z tym pogodzą, zwłaszcza kiedy dodasz, że chcę się rozeznać w sprawie sprzedaży kilku naszych koni. Rufon skinął głową. Nikt, kto ją znał, nie mógłby sobie wyobrazić, że ucieknie chyłkiem, by ukryć się w Opactwie przed groźbą, której prędzej czy później będzie musiała stawić czoło. Przed najazdem Psów z Alizonu konie z Doliny Morskiej Twierdzy były wysoko cenione w tych okolicach High Hallacku. W minionych latach z konieczności nie powiększano stada, którego rdzeń pozostał nietknięty, podczas gdy resztę wysłano na wojnę wraz z żołnierzami z Doliny. Wszystkim wyda się więc zrozumiałe, że pani Una spróbuje teraz odnowić hodowlę i przewidująco szuka zbytu dla przychówku. Zrozumiałe czy nie, na pewno nie to było powodem jej oddalenia się teraz z Zamku. - A gdzie będziesz naprawdę? - zapytał Rufon. - Ja rzeczywiście zobaczę się z ksienią Adicią. Kochamy się i grzeczność nakazuje mi ją odwiedzić. Później - wzruszyła ramionami, jakby godząc się w losem - wyruszę do Linny i dalej, albo powędruję na południe. Nie wrócę, dopóki z pomocą Rogatego Pana nie znajdę tego, czego szukam. - Unie nie wydało się dziwne czy niestosowne, że wymieniła imię, którego najczęściej wzywali żołnierze i myśliwi, sama też potrzebowała pomocy. - A czego lub kogo szukasz? - zapytał z ciekawością i troską w głosie. - Najemników, dużego oddziału. Odważnych ludzi, którzy broniliby naszej sprawy do czasu, aż w jakiś sposób odtworzymy naszą własną drużynę. - Pani! Nie wszystko, co… Czy zdajesz sobie sprawę, jakie ryzyko podejmujesz? I jak im zapłacisz, nawet jeśli znajdziesz żołnierzy gotowych zaciągnąć się pod twoje sztandary? - Tak, to niebezpieczne, ale wiem, czego szukam - odpowiedziała z westchnieniem. - Oddziału czystych tarcz, najemników, z których zachowania poznam, iż nie utracili dumy, przestrzegają dyscypliny i gotowi są dotrzymać przysięgi. Co do zapłaty, może nie będzie to
takie trudne jak przed kilku laty. Wprawdzie życie nadal jest ciężkie, a czasy niepewne, lecz w High Hallacku już nie gorzeje wojna na pełną skalę. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, jak drogie są kwatery i podróż przez morze, obowiązek eskortowania czy pilnowania twierdzy nie powinien się wydać za trudny zwolnionym ze służby najemnikom, których dowódcy dopiero się zastanawiają, co robić dalej. Musimy się przygotować na przyjęcie czystych tarcz bez względu na to, czy zdołam pozyskać dla siebie jakichś, czy też nie. Przyszykujcie dla nich dolne izby w wieży z wyłączeniem wielkiej sali, mieszkań służby i pomieszczeń, w których się pracuje. W ten sposób nasi ludzie nie będą musieli znosić towarzystwa zakwaterowanych wśród siebie obcych. Mamy przecież wiele rodzin pozbawionych mężczyzn i miejsca starczy dla wszystkich. Westchnęła w duchu. Tak, na Jantarową Panią, mieli dużo miejsca. Morska Twierdza zawsze miała za mało ludzi, a wojna i zaraza jeszcze bardziej przetrzebiły mieszkańców. - Jak sobie życzysz, pani - odparł ukrywając z trudem zaskoczenie. Una uśmiechnęła się nieznacznie. Wyświadczy przysługę nie tylko swoim ludziom. Powinna była dokładniej wyjaśnić, jakich to wojowników zamierza przyjąć na służbę, ale nie zrobiła tego w obawie, że Ruf on pomyśli, iż straciła rozum. Sama uznała, że ta część jej planu jest czystym szaleństwem, a mimo to zdecydowała się spróbować. Jeżeli jej się powiedzie, potroi szansę zapewnienia bezpieczeństwa swojej Dolinie. Na zdrowy rozum plan wydawał się niemożliwy do zrealizowania, istniała wszakże niewielka szansa, że zdoła wprowadzić go w życie. Druga Una, tak bliska jej sercu jak rodzona siostra i jej jedyna powierniczka w tej materii, zgodziła się z nią, że tylko sprowadzenie najemników do Morskiej Twierdzy umożliwi jej zachowanie niezależności, chociaż obu nie podobał się zamiar sprowadzenia obcych do starożytnej Doliny. Podniosła głowę. Nadszedł czas. - Zaopiekuj się wszystkim, stary przyjacielu. Wrócę tak szybko, jak to będzie możliwe i, mam nadzieję, w towarzystwie mieczy tak ostrych, że zniechęcą Ogina.
ROZDZIAŁ DRUGI Wszystkich Sokolników uczono od dzieciństwa, jak żyć na wodzie i nad wodą. Widu z nich pokochało ten dziki, obcy żywioł i dobrowolnie nie szukało innej służby poza statkami. Lecz góry oraz piękno i tajemniczość wyżyn wywarły tak wielkie wrażenie na Tarlachu, że przewyższyły nawet zew oceanu. W przeszłości jednak służąc zarówno na okrętach wojennych, jak i statkach handlowych, obecnie też nie wyrzekłby się podobnego zajęcia, gdyby takie się nadarzyło. W owej chwili nie mógł się zdecydować, co on i jego towarzysze powinni zrobić, ale wkrótce albo sam będzie musiał zdecydować, albo pozwolić, żeby los dokonał za niego wyboru, oczywiście, jeżeli nie chcieli oddać tutejszym kupcom i karczmarzom ciężko zarobionych pieniędzy. Los źle im się przysłużył, gdyż zostali zwolnieni ze służby z dala od głównych centrów handlowych High Hallacku. Linna nie była złym miastem, lecz ten mały i odizolowany od reszty kraju obszar nie mógł zapewnić pracy dla tak dużego oddziału. Przed najazdem Alizończyków była to mała osada zaspokajająca potrzeby okolicznych ubogich Dolin, która nie została spustoszona podczas wojny jak większość High Hallacku. Była wówczas jednym z nielicznych portów, które jeszcze pozostały w rękach mieszkańców Krainy Dolin, w dodatku dogodnym i łatwo dostępnym, tak że mogły do niej zawijać sulkarskie statki. Jedne blokowały wybrzeże, żeby uniemożliwić Alizończykom otrzymanie posiłków, inne zaś dowoziły napadniętym tak poszukiwaną broń lub równie potrzebne oddziały czystych tarcz, często złożone z Sokolników pragnących dobrze sprzedać swoje miecze i żołnierskie umiejętności. Po wojnie Linna zachowała część uzyskanych wtedy korzyści. Sam port był głęboki i osłonięty przed zimowymi wichurami i sztormami nawet wówczas, gdy Lodowy Smok kąsał najostrzej i ryczał najgłośniej. Poza tym sulkarscy kapitanowie przekonali się, że przepływający wzdłuż brzegu prąd morski prawie podwajał szybkość, z jaką wiatry niosły ich statki do bogatszych portów na południu Krainy Dolin. Dlatego nadal tędy chętnie przepływali, a wraz z nimi przybyli do Linny kupcy i drobni handlarze przyciągnięci obecnością obcych statków. Wielu z nich osiadło na stałe, pozakładało sklepy i kramy. Zasiedlili oni głównie otwartą przestrzeń przylegającą do murów maleńkiego Opactwa, gdzie garstka pobożnych Dam oddawała cześć Wiecznemu Płomieniowi. Wraz z nowymi członkami lokalnej społeczności dwie karczmy dołączyły do pierwszej, znacznie
powiększonej, która stała nad morzem. Wszystkie tętniły życiem podczas bardziej umiarkowanych pór roku. Pomimo tych przemian Linna odzyskała wiele dawnych cech i stała się spokojnym miasteczkiem, w którym od czasów zasiedlenia High Hallacku odbywały się jarmarki. Tarlach westchnął i pogłaskał Syna Burzy. Sokół nie ruszył się ze swego miejsca na przedramieniu kapitana, podniósł tylko głowę i utkwił przenikliwe spojrzenie w człowieku, którego wybrał na towarzysza i brata. Wyczuł dręczący go niepokój, lecz nie odezwał się do niego w myśli wiedząc, iż tego nie pragnie. Sokolnik znów westchnął. Tak, dobrze się stało, że pokój powrócił do Krainy Dolin, podobnie powoli wracał do Estcarpu po drugiej stronie morza. Wszędzie ludzie mieli dość wojen, chcieli odbudować zburzone domy i spokojnie przeżyć pozostałą część życia, każdy na swój sposób. Większości z nich w końcu to się uda i zapomną o bólu, ruinach i śmierci. Ale z Sokolnikami rzecz się miała zupełnie inaczej. Kiedy po trzykroć przeklęte Czarownice ruszyły z posad góry, niszcząc nie tylko armię najeźdźców, ale zarazem i Gniazdo, przypieczętowały tym los jego rasy. Tarlach był o tym przekonany. Sokolnicy prowadzili sobie właściwy tryb życia, który inne ludy uważały za wyjątkowo surowy i uciążliwy. W odległej przeszłości przypłynęli na północ na sulkarskich statkach uciekając przed grożącą im klątwą. Przywieźli ze sobą kobiety i dzieci, lecz podróżowali razem tylko w tym sensie, że każda grupa trzymała się z dala od drugiej, jakby nie łączyły ich więzy pokrewieństwa. Rządzące Estcarpem czarownice zabroniły im wstępu do tego kraju ze względu na sposób, w jaki traktowali swoje kobiety. Znaleźli jednak schronienie i nową ojczyznę w górach na granicy między Estcarpem a Karstenem. Zbudowali tam Gniazdo - siedzibę wojowników zarabiających na życie jako najemnicy - i ulokowali wciąż niebezpieczne kobiety w kilku wioskach, gdzie żyły w odosobnieniu. Tylko od czasu do czasu, o wyznaczonych porach roku, odwiedzali je wybrani mężczyźni, żeby z nimi spółkować i w ten sposób zapewnić przetrwanie swej rasie. Z czasem ta zrodzona z konieczności segregacja pogłębiła w nich nienawiść i pogardę do wszystkich ludzkich i prawie ludzkich kobiet. Sokolnicy nie wiązali się z żadnymi niewiastami na stałe ani czasowo, wyjąwszy te krótkie spotkania potrzebne do spłodzenia następnego pokolenia wojowników. System ten działał sprawnie i zarówno kobiece wioski, jak i samo Gniazdo znajdowały się z daleka od sąsiednich ludów. A przecież nawet wtedy niektóre kobiety odeszły z gór, wymknęły się gdzie indziej szukać lepszego życia. Jak długo pozostaną w swoich obecnych siedzibach na terenie Estcarpu? Przez jedno pokolenie? Dwa? Na pewno nie dłużej, nie miał co do tego wątpliwości. Wiedział, iż mężczyźni z jego rasy nie wytrzymaliby takiego życia
mając do wyboru inne możliwości i wzory. Nie wierzył więc, że i ich tymczasowe towarzyszki będą kontynuować odwieczny tryb życia. Znów musnął pióra wielkiego sokoła. Czy nadejdzie w końcu taki dzień, gdy żaden ptak i żaden Sokolnik nie będą mogli się dzielić myślami? Wtedy ich przeciwniczka weźmie na nich pomstę, choć nigdy nie uwolniła się do tego stopnia, aby uczynić to osobiście. Wziął się w garść, próbując zrzucić całun z duszy, Rogaty Pan wie, jak bardzo Tarlach jest zmęczony! Może te myśli zrodziło tylko zmęczenie… Cichy powitalny skwir Syna Burzy przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Podniósł oczy. Zbliżał się do niego mężczyzna w zbroi i skrzydlatym hełmie. Czarny sokół o białej piersi siedział wygodnie na jego nadgarstku. To był porucznik Brennan. - Jakie przynosisz nowiny, towarzyszu? - zapytał zmuszając się do lekkiego tonu, aby i jego zastępca nie wpadł w ponury nastrój. - Żadnych. Wyszedłem się przejść i nacieszyć porankiem i zobaczyłem ciebie. - Zawahał się. - Co cię gnębi, Tarlachu. - Po prostu się zamyśliłem. - Kapitan potrząsnął przecząco głową. - Zamyśliłeś się widać głęboko, bo nie usłyszałeś, że się zbliżamy. Ostatnio często ci się to zdarza. Tarlach nie odpowiedział od razu, lecz skupił uwagę na tym, co się działo w porcie. Były tam trzy statki. Dwa sulkarskie korabie wyładowały beczki wina czy piwa. Trzeci statek, niewiadomego pochodzenia, zdawał się szykować do odpłynięcia. - Żaden z nich nie jest dostatecznie duży, żeby mógł wziąć nas na pokład - zauważył zmęczonym głosem. - Z powrotem do Estcarpu czy tylko na południe? - Jeszcze nie podjąłem decyzji, ale tak czy inaczej na pewno znaleźlibyśmy się tam w lepszej sytuacji niż obecna. Jesteśmy tutaj już cztery tygodnie i nie otrzymaliśmy żadnej oferty i, jak sądzę, wcale jej nie otrzymamy. Może nie znajdziemy już odpowiedniego dla nas zajęcia w Krainie Dolin. Brennan przyjrzał się swemu dowódcy. - Nie wydajesz się zmartwiony taką możliwością. Czy chcesz, abyśmy wrócili do Estcarpu? Kapitan wzruszył ramionami. - Moglibyśmy odpocząć w jednym z naszych obozów. Walczyliśmy prawie bez przerwy od przybycia do High Hallacku. - Wyprostował się. - Bez względu na to, czy opuścimy ten kraj, czy w nim zostaniemy, zrobimy to całym oddziałem. Wyruszyliśmy jako
kompania i wypada, żebyśmy tak powrócili do naszego komendanta. Porucznik zgadzał się z nim, lecz nim zdążył to głośno wypowiedzieć, oba ptaki syknęły gniewnie i wzleciały do góry. W tej samej chwili dotarły do nich głośne krzyki i wrzawa pobliskiej walki. Obaj Sokolnicy instynktownie pobiegli w stronę źródła hałasu, ciemnej alejki oddzielającej dwa magazyny portowe. Złożona z siedmiu mężczyzn banda łapaczy rekrutów (sądząc po tym, że nie chcieli zranić ofiary mimo stawianego oporu), zagnała jakiegoś samotnego wędrowca w wąską i ślepą pułapkę. Próbowali go obezwładnić, zanim ktokolwiek zwróci na nich uwagę i pokrzyżuje im plany. Napadnięty był chłopcem albo bardzo młodym mężczyzna. Jego podróżna opończa z kapturem wskazywała, iż pochodził z tej okolicy, Więcej nie mogli dostrzec, ponieważ stał odwrócony do nich bokiem, a fałdy opończy i kaptur zasłaniały twarz i ciało. Widzieli tylko miecz połyskujący w jego ręku. Jeden z bandytów zaatakował chłopca od tyłu, chcąc go powalić mocnym kijem, który trzymał w ręku. Ku zdumieniu wszystkich młodzik odwrócił się błyskawicznie. Jego brzeszczot trafił we właściwe miejsce, zanim większy i silniejszy od niego mężczyzna zdążył podnieść broń. Sokolnicy zobaczyli teraz jego twarz. Była blada jak płótno i zasmucona, co świadczyło, iż nigdy jeszcze nikogo nie zabił. Przerażenie nie zdążyło zabłysnąć w jego ogromnych oczach o barwie nefrytu, kiedy Tarlach wyciągnął miecz i przedarł się przez pierścień bandytów, po drodze powalając dwóch na ziemię. Stanął między napastnikami a ich ofiarą. - Zostawcie go. - Nie róbcie głupstw, ścierwojady - doradził im zimno Brennan. Zatrzymał się u wejścia do alejki i obnażył swój miecz, by wesprzeć argumentację dowódcy. Bandyci wahali się tylko chwilę i uciekli wąskim przejściem, mijając po drodze porucznika, który nawet usunął im się z drogi. Ich ofiara, którą spodziewali się pojmać bez trudu, okazała się trudniejszym orzechem do zgryzienia niż sądzili, a nagłe pojawienie się Sokolników całkowicie zmieniło sytuację. Nie mogli dorównać tym groźnym, zaprawionym w bojach żołnierzom ani sokołom krążącym tuż nad ich głowami. Wszyscy wiedzieli, że ptaki te uczono rozszarpywać w walce twarze i oczy przeciwników. Tarlach nie czekał, aż bandyci znikną im z oczu, ale chwycił za ramię ich niedoszłą ofiarę, którą wciąż uważał za chłopca.
- Czy nie jesteś ranny? Una z Morskiej Twierdzy potrząsnęła przecząco głową, zbyt zszokowana tym, co się wydarzyło i co właśnie zrobiła, by odpowiedzieć słowami. - Więc chodź szybko. Jeżeli wrócą z posiłkami, możemy znaleźć się w pułapce. Wzdrygnęła się przechodząc obok ciała mężczyzny, którego zabiła. Całą siłą woli zmusiła się, żeby w żaden inny sposób nie dać po sobie poznać, jak nią to wstrząsnęło, i nie odezwać się, nawet podziękowaniem. Mieli rację. Tak, to miejsce mogłoby stać się pułapką. Zresztą najpewniej porzucą ją bardzo szybko, gdy tylko odkryją, iż jest kobietą. Nie może do tego dopuścić. Musi też mieć pewność, że całkowicie odzyskała panowanie nad sobą, kiedy już się do nich odezwie. Kapitan Sokolników zwolnił kroku, gdy tylko pozostawili za sobą baseny portowe. - Tutaj powinniśmy być w miarę bezpieczni. Una odsunęła się od niego. Nie spodoba mu się fizyczny z nią kontakt, kiedy wyjawi im, kim jest, a przecież musi to zrobić. - Tak. Podobni im włóczędzy nie chcieliby stawić czoła takim jak wy na otwartej przestrzeni. Sokolnicy zesztywnieli. Nie był to ani głos chłopca, ani głos mężczyzny. Una zsunęła kaptur. - Dziękuję wam, Ptasi Wojownicy, i waszym skrzydlatym towarzyszom. - Niewielka to była przysługa - odparł szorstko Tarlach odwracając się, żeby odejść. - Dla mnie była bardzo ważna. Z trudem powstrzymał uśmiech. - Przypuszczam, że tak było - przyznał. - Stój, kapitanie! - powiedziała szybko, gdy Sokolnicy znów poczęli się od niej oddalać. Oczywiście nie znała ich stopni służbowych. Nie mogła też odróżnić jednego od drugiego z powodu hełmów zasłaniających im twarze. Tylko nieliczni z jej ludu umieli odczytać ledwie widoczne znaki na ubraniach i zbrojach określające stopień wojowników Bractwa. Jednak już dawno temu przekonała się, że kiedy ma się do czynienia z obcym żołnierzem nieznanego stopnia, dobrze jest przyznać mu wysoką rangę. Nikt bowiem nie jest wolny od odrobiny próżności. Nie miała zresztą wątpliwości, że mężczyzna, który ją uratował, był ważniejszy od swojego towarzysza. Tylko najwyższy rangą oficer albo żołnierz o najdłuższym stażu służby mógł kontaktować się z ludźmi, wśród których przebywali Sokolnicy (działo się tak nawet w ciasnych pomieszczeniach na statku) albo z tymi, którzy wynajmowali ich miecze.
Drżąc w głębi duszy, że straci dogodną sposobność, zesłaną przez los, Una zmusiła się, żeby zapytać spokojnie i pewnym głosem: - Czy jesteście czystymi tarczami? Sokolnik skinął głową. Utkwił szare oczy w jej oczach. Zarówno jej wygląd, zachowanie, jak i sposób mówienia wskazywały, iż pochodziła z wysokiego rodu. Jej strój, choć nie przesadnie bogaty, uszyty był z dobrego materiału i prawie nie znoszony. Niewykluczone, że mogła sobie pozwolić na wynajęcie eskorty, jeżeli jej potrzebowała. Inna sprawa, że tylko głupota pozwoliła jej wyobrazić sobie, iż Sokolnicy przysięgną kobiecie posłuszeństwo. - Należymy do większego oddziału, który nie może się podzielić. - Właśnie takiego potrzebuję. Dlatego przybyłam do Linny. - Odetchnęła głęboko i mówiła dalej: - Dużo słyszałam o waszych żołnierskich umiejętnościach, odwadze i szybkim refleksie od pana Harvarda. Mimo wszystko miałam nadzieję zwerbować was do Doliny Morskiej Twierdzy. To, co zobaczyłam, tylko spotęgowało to pragnienie. Obaj najemnicy drgnęli lekko. - Pana Harvarda? Una poczuła wielką ulgę. To był jej największy atut. Znali imię jej zmarłego ojca. Uznała, że przynajmniej jej wysłuchają. A potem, no cóż, mogła tylko opowiedzieć im swoją historię i mieć nadzieję. - Jestem Una z Doliny Morskiej Twierdzy, jego córka, i wdowa po panu Ferricku, towarzyszu broni i dowódcy drużyny mego ojca podczas wojny. Naprawdę jestem w potrzebie, Ptasi Wojownicy. Wiem, że nie chcecie mieć nic do czynienia z kobietami, ale proszę was, nie opuszczajcie mnie, zanim nie wysłuchacie mojej opowieści. Nie zabiorę wam dużo czasu. Dowódca Sokolników zacisnął wargi. Nagle odwrócił się na pięcie. - Chodź z nami. Kapitan nie zatrzymał się, dopóki nie dotarł do największej karczmy w Linnie. Nawet wtedy przystanął tylko na moment, aby otworzyć drzwi. Wszedł do środka, Una za nim, a na końcu Brennan, który cicho zamknął drzwi. Wypełniające wielką izbę postacie w hełmach - maskach podniosły na nich wzrok. Zapadła grobowa cisza, gdy dostrzegli kobietę. Una czuła zwrócone na siebie ze wszystkich stron zimne spojrzenia, jakby ona była ohydnym potworem, sługą Cienia, który właśnie wypełzł z jamy. Tylko sokoły wydawały się przyjaźnie nastawione, a raczej względnie przyjaźnie. W każdym razie w ich myślach wyczuła ciekawość, nie zaś bezsensowną złość,
jaką okazywali ich panowie. Zadrżała w duchu i ucieszyła się, że nie ma mocy czytania w tamtych wrogich, pełnych nienawiści umysłach. Tarlach nie zaproponował jej, żeby usiadła na krześle czy na ławce, ale stał obok niej. - To jest Una z Morskiej Twierdzy, córka pana Harvarda. Twierdzi, iż przybyła do Linny w poszukiwaniu żołnierzy o czystych tarczach. W jego słowach brzmiała dezaprobata tak wielka, że prawie namacalna. To zły początek, pomyślała. Czekało ją przesłuchanie. W jaki sposób zdoła przekonać tych mężczyzn i uzyskać od nich pomoc, nawet jeśli uwierzą, że mówi prawdę i że istotnie jest w potrzebie? Kapitan Sokolników wbił w nią twarde jak miecz spojrzenie. - Jesteś sama? Czy dlatego nosisz ubiór chłopca? - Tak, jestem sama. A co do mojego stroju, zapewnia mi on swobodę ruchów, na jaką nie pozwalają kobiece szaty. Urodziłam się w Dolinie Morskiej Twierdzy i dobrze znają mnie w Linnie. Gdybym się nie przebrała, równie dobrze mogłabym rozgłosić wszem wobec moje zamiary. - Dlaczego zamierzasz powiększyć garnizon Morskiej Twierdzy teraz, gdy w High Hallacku nie ma już alizońskich oddziałów? W tym rejonie nie toczą się walki. - Morska Twierdza nie ma garnizonu - odpowiedziała stanowczo. - Zaraza ciężko nas dotknęła i zabrała nie tylko mojego ojca i małżonka, ale i prawie wszystkich mężczyzn. W zasadzie pozostali tylko młodzi chłopcy, którzy tylko z trudem mogą uchodzić za wojowników, i żaden z nich nie jest doświadczonym żołnierzem, bo dotąd walczyli tylko z bandami rozbójników. Pozostała nam jedynie garstka zdrowych mężczyzn i byłoby szczytem głupoty sądzić, że w prawdziwym starciu odwaga kobiet i dzieci sprosta doświadczeniu i sile wojowników. Sokolnik milczał chwilę. - Jakie niebezpieczeństwo wam zagraża? - zapytał nieco mniej szorstkim tonem. - Jak na razie jest to tylko możliwe niebezpieczeństwo - odrzekła - lecz tylko głupiec by je zignorował. - Na tym świecie jest więcej głupców niż mogłabyś sobie wyobrazić - mruknął Rorick, zastępca Brennana. Często bowiem wynajmowano żołnierzy o czystych tarczach na wiele tygodni czy miesięcy po czasie, kiedy mogli działać najbardziej skutecznie. Niekiedy szukano ich usług dopiero wtedy, gdy już nie miało to sensu. Tarlach uciszył go spojrzeniem, po czym skupił znów uwagę na Unie. - Kogo się obawiasz?
- Ogina, pana Kruczego Pola, Doliny przylegającej do naszej. Pragnie on zawładnąć Morską Twierdzą. Jak dotąd, próbował go uzyskać poprzez małżeństwo ze mną, ale kiedy w końcu zrozumie, iż jego zaloty nie mają żadnych szans, obawiam się, że ucieknie się do ostrzejszych środków. Jego drużyna, a raczej podówczas drużyna jego ojca, nie brała udziału w wojnie i dlatego praktycznie nie poniosła żadnych strat. W dodatku jego Dolina, jako jedyna w naszym rejonie, niewiele ucierpiała od zarazy. - Dlaczego nie zrobił tego od razu, nie tracąc czasu na zaloty? Una zarumieniła się lekko, lecz podniosła wyżej głowę. - Uważa się, iż nie jestem pozbawiona urody, Sokolniku. Ogin poczeka, przynajmniej jeszcze trochę, chociażby tylko dlatego, że moja dobrowolna kapitulacja pochlebiłaby jego próżności. Na pewno jest on silnym i atrakcyjnym mężczyzną. Ze swego punktu widzenia może liczyć na powodzenie i byłoby to dla niego opłacalne. Wprawdzie sąsiednie Doliny są osłabione, ale wolałby ich nie niepokoić, by nie zjednoczyły się przeciw niemu. Alizończycy nauczyli nas, że taka strategia wiele znaczy, i Ogin na pewno nie zapomniał tej lekcji. - A przecież mówisz, że jego wysiłki pozyskania ciebie skazane są na niepowodzenie? - pytał dalej Tarlach. Skinęła głową. - Ogin to prawdziwy tyran i nie moglibyśmy znieść, gdyby zawładnął Morską Twierdzą. Nie mogę wydać moich ludzi w ręce kogoś takiego jak on, nawet gdyby tylko to było tego przyczyną. - Czy jest jeszcze coś? - Mamy pewne podejrzenia, a są one wystarczająco poważne, żeby utwierdzić nas w przekonaniu, iż powinniśmy walczyć długo i zaciekle, zanim zada nam klęskę. - Zacisnęła usta. - Całe północne wybrzeże High Hallacku jest urwiste, zaledwie z kilkoma portami, mnóstwem niebezpiecznych skał, a sztormy zrywają się nagle, prawie bez ostrzeżenia. Wszystkie statki, zarówno duże, jak i małe, zawsze ryzykowały zbliżając się do brzegu. Nie obywało się bez katastrof, a zważmy, że handel nigdy tu nie kwitł, a nawet teraz nie jest duży. To wszystko w jeszcze większym stopniu odnosi się do naszych wód. Jej spojrzenie nagle stwardniało, zaskakując Sokolnika. Dostrzegł w jej oczach taki sam gniew i gotowość do bezpardonowej walki, jakie dotąd widział tylko u wodzów toczących boje w słusznej sprawie, której losy długo się ważyły. Una nie zdawała sobie sprawy ani z reakcji Tarlacha, ani ze zmiany wyrazu swych oczu. - Ostatnio w naszych okolicach zdarzyło się wiele katastrof i dużo statków dosłownie
zniknęło bez śladu. Nie ocalał nikt, kto mógłby opowiedzieć, co się stało. W prawie każdym wypadku były to statki handlowe o pełnych ładowniach. - Czy to morskie wilki? - zapytał lodowatym tonem. - Gorzej. - Zbój zwabiający statki na skały! Sokolnik prawie wypluł te słowa. Każdy, kto chociaż przez krótki czas służył na morzu, żywił nienawiść do łotrów, którzy wywoływali katastrofy. Poza tym zabijali rozbitków oszczędzonych przez morze, żeby ograbić ich z towarów i cennych przedmiotów. Tacy ludzie byli gorsi nawet od piratów, byli robactwem, które należało rozdeptać… - Nie jesteśmy tego całkiem pewni - przestrzegła Una. - Nie mamy bowiem żadnych dowodów poza faktem, że statki zaczęły znikać wkrótce po tym, jak Ogin objął we władanie swoją Dolinę. Ale jednocześnie katastrof tych było zbyt mało, żebyśmy mogli ustalić jakąś prawidłowość. Łączy się to również z jego zainteresowaniem Morską Twierdzą. Moja Dolina nikomu nie przysporzy wielkiego bogactwa i nie pomogłaby panu Kruczego Pola w realizacji jego ambitnych planów. Mamy jednak długie, skaliste wybrzeże, na które Ogin mógłby zwabiać statki. - Myślę, że lepiej by było, gdyby pan Ogin trzymał się z daleka od twojej posiadłości - zgodził się z nią Sokolnik. - Czy Krucze Pole graniczy bezpośrednio z morzem? - Tak, lecz na znacznie mniejszej przestrzeni. To bardzo dzikie wybrzeże, nawet jak na nasze strony, i jest tam dogodne miejsce, w którym Ogin mógłby ukryć swój rozbójniczy statek. Ta zatoczka dotychczas mu wystarczała. Ale jeśli pragnie on w ten sam sposób zdobyć więcej bogactw, a później władzę, będzie potrzebował lepszego miejsca. - I Morska Twierdza mogłaby się nią stać? Skinęła głową. - Mamy zatokę, małą, lecz bardzo głęboką, która zapewnia dobre schronienie w każdej porze z wyjątkiem najgwałtowniejszych sztormów. - Ktoś taki jest wrogiem wszystkich. Miałabyś prawo zwrócić się o pomoc do swoich sąsiadów. - Oni nie podejrzewają go o to, chociaż wiedzą, że statki giną w naszych stronach. Ale już powiedziałam, że nasze wybrzeża zawsze cieszyły się złą sławą. My, mieszkańcy Morskiej Twierdzy, żyjemy najbliżej Kruczego Pola, jesteśmy najbardziej związani z morzem i dlatego wywnioskowaliśmy więcej od innych. - Dobrze zrobiłabyś dzieląc się z nimi tymi wnioskami - powiedział sarkastycznie Tarlach. - Podejrzenia i to wysuwane przez kobietę? - odpowiedziała gorzko, ale zaraz
pohamowała irytację. - Zresztą, czyż zgodnie z nakazami honoru moglibyśmy rzucić na kogoś tak ciężkie podejrzenie nie poparte żadnymi dowodami? Przecież mogłoby na nim ciążyć latami, a nawet do końca jego życia? Co się zaś tyczy pomocy, to okoliczni panowie wiedzą, iż Ogin jest tyranem, który dysponuje liczną drużyną, i wolą go nie zaczepiać, przynajmniej do czasu, aż odzyskają choć część dawnej siły. Sokolnik milczał przez kilka minut, które wydały się Unie wiecznością. - Czego właściwie oczekujesz od swoich czystych tarcz? - zapytał potem powoli. - Przede wszystkim tego, że odstraszą napastnika albo zapobiegną agresji - odparła. Zmarszczyła brwi, skupiając myśli, by je przedstawić w jak najkrótszy i w najbardziej logiczny sposób. - Z każdym miesiącem nasze zdolności obronne rosną, gdyż nasi młodzieńcy zdobywają coraz nowe umiejętności, a starsi chłopcy dorastają. Możesz mi wierzyć, że od dzieciństwa bez przerwy zaprawiali się w żołnierskim rzemiośle. Zmierzyła go wzrokiem. - Tak samo jest z naszymi dziewczętami. Wiem, że ci się to nie spodoba, lecz podczas wojny musieliśmy wykorzystywać każdą parę rąk, albo narazić się na niepewną przyszłość. Zresztą był to tylko jeszcze jeden niekobiecy obowiązek, który musiałyśmy wziąć na siebie, gdy nasi mężczyźni opuścili Dolinę. I kobiety nieźle sobie z tym radziły, przynajmniej te dość młode, które jeszcze nie uwierzyły, że się do tego nie nadają. - Zacisnęła na chwilę usta. - Na szczęście nasze kobiety od razu zajęły się uprawą roli, hodowlą i rybołówstwem. W przeciwnym razie musielibyśmy głodować i żyłoby się nam znacznie gorzej. - Mimo to nie chcecie wojny? - zapytał ostro Tarlach. Nie dość, że teraz musiał wysłuchiwać takich słów, to jeszcze w jej zamku jego ludzie sąsiadowaliby z kobiecym garnizonem. - Nie chcemy. Jesteśmy jednak zdecydowani bronić się, gdy zajdzie taka potrzeba. - Twarz Uny stężała jak maska. - Nasze Doliny zawsze walczyły z piratami napadającymi od morza i z rozbójnikami chcącymi zagnieździć się na naszym wybrzeżu i w naszych górach, skąd zagrażaliby wszystkim. Jeśli da się uzyskać niezbite dowody, wtedy wszyscy staną do walki. Zawsze tak było i tak być musi nadal, inaczej bowiem podbiliby nas renegaci niegodni miana człowieka. - Dlaczego chcesz wynająć właśnie Sokolników? - zapytał otwarcie. - Jasne jest, że nie liczysz na znalezienie dowodów przeciw Oginowi. A jeśli nawet, to są przecież inni najemnicy, wielu ich przybyło tu podczas wojny i tuż po niej. Z tych, którzy nie umieli walczyć, przeżyli tylko nieliczni. Pani Morskiej Twierdzy westchnęła. Miała cichą nadzieję, że to pytanie nie padnie. Jej
odpowiedź na pewno nie spodoba się kapitanowi Sokolników, ale wiedziała, iż bardziej powinna się obawiać kłamstw i półprawd. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nie umiem walczyć, Ptasi Wojowniku, ani nie jestem przyzwyczajona podróżować z wojownikami. Każdy żołnierz o czystej tarczy to wielka niewiadoma. Jeżeli dokonam złego wyboru i wpuszczę do mojej prawie bezbronnej Doliny zdradziecki oddział… Opuściła zielone oczy, po czym znów je podniosła. - Wśród twoich ziomków zdarzają się renegaci, ale ogólnie wiadomo, że słowo Sokolnika jest jak przysięga. Gdy raz je da, nie zostanie pogwałcone ani z ducha, ani z litery. To samo mówią o waszej dyscyplinie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyście nie musieli się stykać z moimi ludźmi częściej niż to absolutnie konieczne. Jesteście zawodowymi żołnierzami, my zaś nie i będziemy naprawdę szczęśliwi porzucając żołnierskie obowiązki, szczególnie latem, kiedy powinniśmy się poświęcić naszym polom, zwierzętom i flocie rybackiej. Nie chcemy jednak mieć więcej kłopotów z ludźmi, którzy mają nas bronić, niż z tymi, przed którymi mają nas bronić. Nie będę musiała się obawiać, że ty i twoi ludzie staniecie się tyranami, traktującymi ludzi z mojej Doliny jak sługi i niewolników, odbierającymi im owoce ich pracy i patrzącymi na moje dziewki jak na pozbawione ogierów klacze mające zaspokajać wasze zachcianki. Udowodniły one, że zasłużyły na coś więcej. Płomienny rumieniec zalał twarz Uny. Nie nawykła otwarcie rozprawiać o takich sprawach i nie umiała ukryć zażenowania i wstydu. Tarlach dostrzegł jej zakłopotanie, ale zauważył też jeszcze coś - spokój i opanowanie, które zachowała mimo skrępowania i gorączkowej chęci jak najszybszej realizacji celu. Nie był to bezruch czy brak uczucia, ale raczej cecha charakteru zdająca się osłaniać całą jej istotę. Czy inni także to zauważyli? - zastanowił się. Jakże ktokolwiek mógłby nie dojrzeć osobistej godności i siły tej dziewczyny? Szybko przywołał się do porządku. - Jest jeszcze sprawa zapłaty - powiedział krótko. Rozłożyła ręce, które wydawały się za małe, żeby mogła utrzymać w nich miecz, a przecież widział to na własne oczy. - Nie mogę zaproponować wam tyle, ile należałoby się pełnej kompanii podczas wojny. Oczywiście Morska Twierdza mogłaby zaoferować taką zapłatę wraz z utrzymaniem dla żołnierzy, dla waszych skrzydlatych towarzyszy i wierzchowców, ale mniejszemu niż wasz oddziałowi. Nie są to niesprawiedliwe warunki, gdyż nie angażuję was do walki, tylko do pilnowania. Możliwe też, że będziecie walczyć rzadko albo wcale. Przyznaję, że moglibyście żądać dużo od wielmoży, który musi stoczyć bój i potrzebuje tak dużej kompanii
jak wasza. Kilku żołnierzy poruszyło się za plecami kapitana, który spojrzał spod półprzymkniętych powiek. Nie zmieniła tonu, więc zdaje sobie sprawę, jak bystre są jej uwagi, no i dobrze wie, co mówi. To Una z Morskiej Twierdzy od długiego już czasu zarządzała swoją posiadłością, jednocześnie kontaktując się z innymi Dolinami. Obojętne, kobieta czy nie, ona dobrze wie, co w trawie piszczy. - Jak długo trwałaby nasza służba? - Co najmniej dwanaście miesięcy. Dłużej, jeżeli będzie to nam wszystkim odpowiadało, ale byłoby dla nas korzystniej wynająć was na czas dłuższy. Czekała teraz, starając się sprawić wrażenie spokojnej i pewnej siebie, lecz w głębi ducha daleko jej było do tego. Już nie powinno być więcej pytań, tylko odpowiedź Sokolników na jej propozycję. Ich dowódca również zorientował się, że nadeszła chwila podjęcia decyzji. Rozejrzał się po sali i przemówił: - Otrzymasz naszą odpowiedź - ale nie natychmiast. Nie mam w zwyczaju wynajmować naszych mieczy na dłuższy czas bez naradzenia się z moimi oficerami. - Oczywiście, kapitanie, odejdę teraz i wrócę, kiedy sobie zażyczysz. - Wiedziała, że chcą się naradzić we własnym gronie i była gotowa uwzględnić to zrozumiałe życzenie. - To nie potrwa długo. - Dobrze. Zaczekam na zewnątrz. Tarlach zawahał się. Poza karczmą może zwrócić na siebie uwagę, a tego właśnie chciała uniknąć przebierając się za chłopca. Powinien przynajmniej uchronić ją przed zdradą, bez względu na to, czy przyjmą u niej służbę, czy też nie. Istniała też możliwość, że tamta banda porywaczy rekrutów może znów się na nią natknąć i próbować się zemścić za swą haniebną rejteradę. Wskazał drzwi na lewo od siebie. Prowadziły do mniejszej izby przeznaczonej dla uprzywilejowanych gości, służącej też do spotkań wymagających więcej prywatności niż wspólna izba. Stała teraz pusta i zapewne nikomu nie będzie potrzebna przed południowym posiłkiem. - Możesz tam zaczekać, pani, jeśli chcesz. Una skinęła głową i opuściła najemników. Przez kilka sekund nikt nic nie mówił, dopóki bystrouche sokoły nie zameldowały, że Kobieta z Dolin oddaliła się od drzwi. Dopiero wtedy wszystkie oczy skierowały się na Tarlacha. - Gdzie się z nią spotkałeś? - zapytał Rorick. Tarlach zwięźle opisał atak, który
udaremnił wraz z Brennanem. - Kobyła machająca mieczem! - prychnął Rorick. - Swoim umiejętnościom zawdzięcza, że nie rozbito jej głowy - zauważył obojętnie Brennan i zwrócił się do Tarlacha: - Chyba nie zastanawiasz się poważnie nad złożeniem jej przysięgi? - Właśnie tak, na Rogatego Pana. Powiedziała prawdę tak, jak ją widzi. Nasi skrzydlaci towarzysze też są co do tego zgodni i nie znaleźli w niej nic złego. Sokoły nie podzielały nieufności swoich ludzkich partnerów do kobiet, ale znacznie lepiej od Sokolników wyczuwały wszelki fałsz lub złe zamiary dotyczące kompanii. Oczywiście natychmiast dostrzegały zakusy Cienia czy prawdziwej Ciemności, lecz nie o to teraz chodziło. - Ach tak? - warknął jakiś żołnierz. - Niech wynajmie czyste tarcze ze swojego ludu i niech licho porwie jej kłopoty. Dlaczego mamy się przejmować jej sprawami i to za mniejszą zapłatę niż można by zażądać, sama zresztą to zauważyła? - Przeszło połowa naszej kompanii służyła jako młodzi wojownicy w wojnie z Alizończykami. Ilu z nas siedziałoby tu teraz, gdyby Harvard nie zaproponował zmiany planu bitwy, oszczędzając nam tym samym ataku, który mógłby okazać się dla nas fatalny? Końcowy rezultat byłby taki sam, ale tylko on jeden zatroszczył się o nas, zwykłych najemników, i uchronił nas przed pewną masakrą. Co więcej, wyznaczył nam takie miejsce, że mogliśmy przeprowadzić natarcie, które ostatecznie rozbiło Psy z Alizonu. Wydaje mi się, że wiele mu zawdzięczamy i choć jest to tylko dług honorowy, nie możemy spłacić go inaczej jak pomagając jego Dolinie, dlatego musimy przyjąć te służbę. Tarlach przebiegł spojrzeniem po twarzach towarzyszy broni. - Jeżeli zaakceptujemy tę propozycję, wyjdzie to nam na korzyść. Jak to pani Una subtelnie nam przypomniała, niewielu jest teraz wielmoży potrzebujących naszych mieczy. Może to i dobrze? Jesteśmy zmęczeni. Nasi chorzy zdrowieją wolniej niż powinni, nasi ranni jeszcze wolniej. Nasze wierzchowce są osłabione, a nasz rynsztunek wymaga napraw i wymiany. Czas spędzony na pilnowaniu Morskiej Twierdzy pozwoli nam zmienić ten stan rzeczy nie płacąc nic karczmarzom, co więcej, zyskamy nawet trochę grosza, dość, by opłacić powrót do Estcarpu bez naruszania naszych oszczędności. Przez tłum żołnierzy przebiegł pomruk, nie była to jednak dezaprobata. Kapitan wyczuł przychylność i mówił dalej: - Odrzucę tę propozycję, jeżeli służba w Morskiej Twierdzy wydaje się wam naprawdę wstrętna, ale jeśli o mnie chodzi, uważam, iż postąpilibyśmy głupio.
- Pojedziemy tam - odpowiedział burkliwie Brennan. - I dobrze o tym wiesz. To ty wyjdziesz na tym najgorzej, gdyż będziesz musiał mieć do czynienia z tą dziewką, a nie my. - Wytrzymam to, co będę musiał wytrzymać, towarzyszu - odparł z rezygnacją Tarlach, nie kryjąc niechęci do tego aspektu ich służby.
ROZDZIAŁ TRZECI Zaledwie w dwie godziny później kompania Sokolników opuściła Linnę. Uregulowali sami swoje rachunki z karczmarzem nie zwracając się do Uny o poręczenie długów, ale za to - zgodnie z prawem - za jej pieniądze wyekwipowali się i przygotowali do podróży. Una przyłączyła się do kompanii za miastem, z dala od oczu ciekawskich, którzy mogliby przekazać wieść do nieprzyjaznych uszu. Pamiętała wciąż, że nowiny rozchodzą się morzem względnie szybko i wyprzedziłyby ich, gdyż musieli podróżować lądem z braku dużego statku, który mógłby zabrać na pokład jej nową armię. Sama jechała na koniu lepszym od wierzchowców Sokolników, na wałachu wyhodowanym w Dolinie Morskiej Twierdzy. Należał przedtem do Opactwa, ale siostra jej zmarłego małżonka podarowała go bratowej, gdy Una poprosiła o odstąpienie lub wypożyczenie konia na dłuższy czas. Zrobiło się jej cieplej koło serca. Adicia nie wypytywała jej o cel przybycia do Linny, o dziwny strój ani przyczynę szybkiego odjazdu, tylko pocałowała na pożegnanie, pobłogosławiła w imieniu Wiecznego Płomienia i swoim własnym, a następnie wypuściła rzadko używaną tylną bramą w porze, kiedy reszta Dam była pogrążona w medytacjach. Una podniosła głowę. Była dumna, że zdołała opuścić miasto tak szybko i tak łatwo, że nie zmuszała do czekania swojej eskorty, że tak dobrze umiała, jeździć konno. To dobry początek, jednakże w przyszłości będzie musiała podtrzymywać swoją reputację. Czekała ją długa podróż i nie wolno jej ani osłabnąć, ani wlec się z tyłu. Ci nienawidzący kobiet mężczyźni spodziewają się tego; jeśli spełni ich oczekiwania, równie dobrze mogą porzucić sprawę Morskiej Twierdzy razem z jej panią. Podróż nie była przyjemna dla Uny. Miała potrwać przynajmniej trzy tygodnie i mogła jeszcze bardziej się przeciągnąć, gdyby napotkali jakieś trudności. Na pierwszym etapie Sokolnicy parli naprzód. Rzekomo po to, żeby zyskać na czasie, zanim dotrą w niedostępne okolice, przed którymi sama ich ostrzegała. W rzeczywistości wypróbowywali ją, a może nawet usiłowali złamać, zmusić, żeby poprosiła o postój albo o zwolnienie tempa. Postanowiła twardo, że tego nie zrobi, że nie sprawi im tej przyjemności. Powodowała nią duma i konieczność zachowania twarzy. Zdawała sobie zresztą sprawę, jak niebezpieczna może być każda zwłoka. I tak już długo przebywała poza Doliną. Może za długo… W miarę jak mijały dni, Tarlach uważnie obserwował panią Morskiej Twierdzy próbując odgadnąć, z kim naprawdę ma do czynienia. Przyznał niechętnie, że nieźle daje
sobie radę, ale widać było, że trudy podróży dają się jej we znaki. Czasami pod koniec dnia wydawało się, że tylko duma utrzymuje ją w siodle. Głupia! Czy rzeczywiście da się im zamęczyć na śmierć? Ogarnął go wstyd. To było niegodziwe. Osobiście raczej pochwaliłby a nie zganił wojownika za podobny upór, a ona musiała pokonać nie tylko ich niechęć. Nietrudno było sobie wyobrazić, że Unę z Morskiej Twierdzy dręczy strach i niepokój o opuszczoną posiadłość. Na przyśpieszeniu podróży zależało jej jeszcze bardziej niż im. Tarlach domyślając się tego zwolnił tempo jazdy. Chlebodawczyni miała dość własnych kłopotów i nie musieli ich jej przysparzać powodowani zwykłym gniewem i niechęcią. Kompania Sokolników nie pozostała długo na równym, tylko z nazwy zasiedlonym terenie, i przez większą część podróży musiała przedzierać się przez dzikie pustkowia, na których może nie stanęła ludzka stopa. Nawet dla tych doświadczonych żołnierzy jak oni droga chwilami stawała się tak trudna, że zsiadali z koni i prowadzili je za uzdy. Podróżowali więc powoli i z wielkim trudem. Wprawdzie wysyłali zwiadowców jak każda piesza lub konna kolumna, ale głównie polegali na bystrych oczach sokołów, które przynosiły im wieści. Zawsze meldowały to samo: ani śladu jakichkolwiek oddziałów i żadnych zmian w terenie poza jedną - z każdą milą stawał się on coraz trudniejszy do przebycia. I przez cały ten czas Una z Morskiej Twierdzy jechała z Sokolnikami ani nie opóźniając ich jazdy, ani nie prosząc i pomoc w drodze, nie domagając się dodatkowych wygód czy lepszego pożywienia wieczorami. Miała pobladłą, ściągniętą ze zmęczenia twarz, obolałe ciało i dokuczały jej wilgoć i chłód. Lecz jej oczy nigdy nie traciły blasku i zawsze uśmiechała się przyjaźnie do każdego ze swych milczących towarzyszy podróży, który przypadkiem się do niej zbliżył. Nie zdarzało się to często. Sokolnicy przestrzegali zasad grzeczności wymaganej od czystych tarcz w stosunku do tego, kto wynajmował ich miecze, ale według ich obyczajów to dowódca pośredniczył pomiędzy kompanią a chlebodawcą. Una wkrótce dobrze go poznała, chociaż nigdy nie wyjawił jej swojego imienia ani nie pojawił się przed nią bez hełmu. Człowieka można rozpoznać i częściowo osądzić jego charakter nie tylko po rysach twarzy. Sposób chodzenia, postawa, mowa, układ ust, bystre, wciąż ocienione hełmem oczy mówiły bardzo wiele. A przede wszystkim jego sokół. Syn Burzy był prawdziwym władcą nawet między swoimi szlachetnymi pobratymcami i dobrze to świadczyło o człowieku, którego