Richard A. Knaak.
MINOTAUR KAZ
Przełożył.
Andrzej Sawicki.
Tytuł oryginalny.
DRAGONLANCE™ HEROES II
Volume One.
KAZ, THE MINOTAUR
Jennifer Ashley King,
naszej kuzynce,
dziecku bożemu,
której nie było jeszcze wśród nas,
gdy poprzednio dedykowałem książkę rodzinie.
Rozdział 1
SIEDZIELI SKULENI wokół niewielkiego obozowego ogniska, cała dwunastka
i jeden. Wyróżnienie było ważne, gdyż mimo że dwunastka podążała za jednym, który
był ich wodzem, jej członkowie pogardzali nim równie głęboko, jak on gardził nimi.
Połączyły ich konieczność oraz sprawa honoru... i jakoś udało im się aż do tej pory
znosić wzajemnie swą obecność.
Przywódca był ogrem. Miał niekształtną, nieco zwierzęcą sylwetkę, liczył sobie
ponad sześć stóp wzrostu i był niezwykle krępy. W jego płaskiej i dość paskudnej gębie
wyróżniały się długie, zakrzywione kły, które świetnie nadawały się do rwania
pożeranego mięsa lub szarpania wroga. Skóra stwora była ziemista, piegowata, a do jego
gruszkowatej głowy przylegały skudlone i spocone kłaki. Odziany był jedynie w brudny
kilt [rodzaj skórzanej krótkiej spódniczki, niekiedy rozciętej z boku.] i pas. W przerzuconej przez grzbiet
pochwie nosił znaleziony na jakimś pobojowisku miecz. Człowiek musiałby użyć obu
rąk, aby go unieść, on jednak bez trudu władał nim jedną. Za pas zatknął dwa noże, które,
w porównaniu z potężnym mieczem, wydawały się niemal kozikami. Ogr, zwany
Molokiem, potężnymi, zakrwawionymi szponami wydarł kawał dziczyzny z opiekającej
się tuszy i podejrzliwie łypnął okiem na pozostałych członków grupy.
Większość z nich przewyższała wzrostem Moloka o głowę, choć ten nieszczególnie
się tym przejmował. Oderwał kolejny, niemal surowy kęs od trzymanej w łapie kości
i wetknął go sobie do gęby, obserwując pochłaniających swoje porcje minotaurów.
W przeciwieństwie do ogra, minotaury jadły wolniej i bardziej rozważnie, choć nie bez
pewnej żarłoczności i dzikości, co mogłoby odebrać odwagę ludziom czy elfom. Grupa
składała się z dziewięciu samców i trzech samic, a wszyscy jej członkowie byli dobrze
uzbrojeni. Dwaj mieli włócznie, trzej miecze, orężem pozostałych były potężne topory
bojowe o podwójnych ostrzach. Długość rogów samców wynosiła więcej niż stopę,
samice miały rogi nieco krótsze.
Molok spostrzegł, że minotaury są w zbyt dobrych humorach. Wcale mu się to nie
spodobało. Chciał, by były wściekłe i zdecydowane jak najszybciej wykonać zadanie –
choćby po to, by nie musieć dłużej znosić jego obecności.
– Tydzień już, Krzywogęby, podążamy tropem, który znalazłeś. – Molok, pozornie
obojętnie, zajął się wydłubywaniem kęsa mięsiwa spomiędzy dwu pożółkłych kłów. –
Czy nie jest tak, że ów tchórz okazał się od ciebie przebieglejszy? Czyżbyś trafił na
lepszego od siebie?
Usłyszawszy zgrzytliwy głos ogra, cała dwunastka spojrzała na niego, a odblask
płomieni ogniska przydał ich oczom dzikiego, niesamowitego wyrazu. Jeden
z minotaurów, rosły osobnik o pociętym bliznami obliczu, co kazało myśleć o wielu
zażartych bojach, w jakich brał udział jego właściciel, cisnął w ogień swój kawał mięsa
i zaczął wstawać. Siedząca obok niego, niższa i smukłej sza samica, chwyciła go za
ramię.
– Nie, Scurn – odezwała się spokojnie. Miała głos głęboki, niski, o którym minotaury
powiedziałyby, że brzmi niezwykle miło.
– Puść mnie, Helati – zagrzmiał nazwany Scurnem. Przypominało to odległy pomruk
gromu przed burzą. Obok niego leżał potężny topór, który nawet wśród oręża
minotaurów wyróżniał się wielkością. Molok wiele razy widział tę głownię przy robocie,
teraz jednak zupełnie nie przejął się gniewem olbrzyma. Wiedział, jak manipulować
prostodusznymi w gruncie rzeczy minotaurami. W końcu prowadził ów pościg od
czterech lat.
– Uspokój się, Scurn – mruknął minotaur siedzący obok Helati. Tych dwoje miało
podobne sylwetki i rysy twarzy. Byli rodzeństwem. Ogr oboje uważał za najsłabsze
ogniwa w grupie. Zaciekłość, z jaką przed czterema laty podejmowali pościg, z biegiem
czasu przekształciła się niemal w jawny podziw dla uciekiniera. Bez pojmania zaś tego
renegata grupka minotaurów nie mogła nawet pomyśleć o powrocie do swoich.
Poznaczony bliznami minotaur usiadł, ale Molok spostrzegł, że udało mu się dopiąć
swego. Poruszył kompanię. Jak zwykle, wszyscy jęli roztrząsać przyczyny ostatnich
niepowodzeń.
– Nie da się zaprzeczyć, że Kaz jest przebiegły.
– Nawet tchórze potrafią myśleć!
– Nazywasz go tchórzem? Poradził sobie i w Silvanesti!
– Scurn twierdzi, że to tylko pogłoski, czy nie tak, Scurn?
Poznaczony bliznami skinął głową. Nawet w skąpym świetle samotnego Lunitari
można było dostrzec, że jego rogi były niemal starte od walk. Scurn był wojownikiem,
i gdyby jego umysł był równie krzepki, jak jego mięśnie, to przewodziłby teraz swej
rasie. Należał jednak do tych, o których powiada się „zakuty łeb”. Świetnie więc nadawał
się do celów Moloka.
– Kaz nigdy nie trafił do Silvanesti – prychnął teraz z pogardą. – Jest pozbawionym
honoru tchórzem. To tylko kolejna jego sztuczka, by sprowadzić nas z właściwego tropu.
– Co, jak do tej pory, świetnie mu się udawało – zauważył, niby obojętnym tonem,
Molok.
Scurn łypnął nań nabiegłymi krwią ślepiami. Zapragnął nagle złapać ogra za kark
i ścisnąć tak, by wydusić zeń tchórzliwe życie. Nie bez żalu pomyślał, że nie może tego
zrobić. No, przynajmniej, dopóki nie odnajdą zbiega i nie pojmają go lub zabiją. – Jak do
tej pory, Molok, niewiele nam pomogłeś. Dobry jesteś jedynie w nieustannym
udowadnianiu nam, jakie to z nas niedołęgi. Przypomnij no mi, czego dokonałeś, by
przyspieszyć nasze, niech je Sargas przeklnie, poszukiwania? Gapienie się od czterech lat
na ten twój paskudny ryj przyprawia nas o takie same mdłości, jakie ty pewnie czujesz,
patrząc na nasze gęby.
Ogr wzruszył obojętnie ramionami i wgryzł się w mięsiwo. – Powiedziano mi, że
jesteście świetnymi tropicielami. Jak dotąd wcale się nie popisaliście. Myślę, że tracicie
zapał. Czy honor tak niewiele dla was znaczy? A Tremoc? Nie masz już minotaurów
takich jak on!
W chwilach takich jak ta Molok lubił przywoływać pamięcią Tremoca. Był on
ukochanym przez minotaury bohaterem opowieści. W imię honoru czterokrotnie
przemierzył cały Ansalon, by oddać w ręce sprawiedliwości mordercę swego towarzysza.
Pościg trwał ponad dwadzieścia lat. Jego historia była Molokowi użyteczna z dwóch
powodów. Po pierwsze, przypominała byczogłowym kompanom o konieczności
poświęceń dla tego, co naprawdę liczyło się w życiu. Po drugie, nigdy nie zawodziła, gdy
trzeba było zmusić ich do dalszych wysiłków i pośpiechu. Żaden z nich nie zamierzał
ścigać Kaza przez dwadzieścia lat.
Na razie zranił ich ambicje. Teraz należało skierować myśli łowców ku pościgowi. –
Scurn, jeśli nie wśród elfów, to gdzie go znajdziemy?
Tym, który odpowiedział, był Hecar. – Podróżował przez Silvanesti czy nie –
a wedle mnie jest do tego zdolny – teraz prawdopodobnie podąża na zachód.
– Na zachód? – Scurn spojrzał na pozostałych. Do Qualinesti? To równie głupie, jak
pakowanie się pomiędzy Silvanestyjczyków!
– Myślałem o Thorbardinie – prychnął Hecar. Krasnoludy pewnie zostawią go
w spokoju. Stamtąd zaś może dotrzeć do Ergoth.
Ogr spoglądał na nich w milczeniu. Chętnie by usłyszał, co powie poznaczony
bliznami.
Scurn wstał, oderwał od piekącej się na ogniu tuszy chrząstkę z kawałem tłuszczu
i cisnął ją w płomienie. Te zaskwierczały radośnie, łapczywie pożerając ofiarowany im
kąsek. Minotaur roześmiał się zgrzytliwie.
– Albo do reszty zgłupiałeś, albo tak dalece posunąłeś się w podziwie dla Kaza i jego
umiejętności wynoszenia tyłka z ognia, że chcesz nas puścić fałszywym tropem!
Hecar poderwał się i przez chwilę mogłoby się wydawać, że sprzeczka zakończy się
wymianą ciosów. Pozostali członkowie grupy ożywili się i głośnymi parsknięciami
zaczęli dawać wyraz swemu podnieceniu. Helati jednak szybko wstała i, raz jeszcze
podejmując próbę uśmierzenia sporu, stanęła przed bratem.
– Hecar, nie! – szepnęła z naciskiem.
– Z drogi, kobieto! – warknął jej brat przez zaciśnięte zęby.
– Scurn cię zabije – syknęła. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
– Mój honor..
– Twój honor pogodzi się z niewielkim ustępstwem, braciszku. Pamiętaj, że mądry
minotaur sam wybiera miejsce i czas walki. Może innym razem.
– Nie zapomnę... A inni..
Mimo różnicy wzrostu, udało jej się spojrzeć mu prosto w oczy. – Inni dobrze
wiedzą, że kiedy tylko zechcesz, możesz dać radę każdemu z nich.
Hecar zawahał się. Rzuciwszy szybkie spojrzenie w stronę ogra, który zajął się
wyszukiwaniem ostatnich kęsów mięsa na ciągle trzymanej w łapie kości, prychnął nieco
łagodniej. Gdy szło o ogra, nie dało się rzec niczego pewnego. W końcu porywczy
samiec kiwnął głową i usiadł. Helati opadła na ziemię obok brata. Scurn wykrzywił pysk
w najbardziej pogardliwym i tryumfalnym grymasie, na jaki stać było bycze oblicze, co
w jego przypadku sprowadzało się do obnażenia możliwie największej liczby ostrych
zębów. Hecar nie bez trudu ukrył trawiącą go wściekłość.
– Kaz nie pójdzie ani na zachód, ani na wschód. Pozostanie na południu, licząc na to,
że nam umknie. Scurn odwrócił się do Moloka w nadziei, że ogr przyklaśnie jego
rozumowaniu.
Ogr spojrzał na minotaury, jakby dopiero teraz dotarło doń, że to on był zarzewiem
zaciekłego sporu. Doszedł do wniosku, iż najwyższa pora, by ustalić pewne sprawy.
Wytarłszy brudne paluchy o swój kilt, sięgnął do tkwiącej pomiędzy jego stopami sakwy
i wyjął z niej niemiłosiernie wymięty kawał pergaminu. Szybkim ruchem cisnął pergamin
w stronę Scurna. Zaskoczonemu minotaurowi nie bez trudu – i lekkiego poparzenia dłoni
– udało się wyrwać skrawek z płomieni.
– A to co znowu?
Molok zmiażdżył kłami kość i zaczął wysysać szpik. Poirytowany minotaur rozłożył
pergamin i podjął próbę odczytania jego treści przy migotliwym i nikłym świetle
ogniska. W oczach Scurna zagościło zdumienie. Spojrzał gniewnie na ogra.
– To proklamacja podpisana przez samego Wielkiego Mistrza Rycerzy
Solamnijskich!
Pozostali członkowie grupy zaczęli pomrukiwać z zainteresowaniem. Po czterech
latach poszukiwań pośród ziem zamieszkanych przez ludzi, wiedzieli o rycerzach
solamnijskich więcej niż którykolwiek, jeśli pominąć Kaza, spośród innych członków ich
rasy.
– Scurn, co tam napisano? – spytał niecierpliwie jeden z pozostałych minotaurów.
– Wielki Mistrz wyznaczył sporą nagrodę za ujęcie kilku przedstawicieli różnych ras.
Jednym z nich jest Kaz! Ostatnie zdanie Scurn wypowiedział z niedowierzaniem.
Napisano tu, że poszukuje się go za spiskowanie przeciwko rycerstwu, szczególnie zaś za
planowanie zabójstwa samego Wielkiego Mistrza. Wspomina się też o jakimś
morderstwie, nie wiadomo jednak kogo i gdzie zabito. – Ton, jakim Scurn przeczytał to
wszystko, wyraźnie świadczył o tym, że rosły minotaur nie bardzo wie, co o tym
wszystkim sądzić.
– Aaaa... – odezwał się któryś z jego rodaków – rycerze poszukują go więc z równym
zapałem jak my.
– Skąd masz tę proklamację? – syknął Hecar do ogra. Molok wzruszył ramionami
z udaną obojętnością. Znalazłem ją wczoraj. Odpadła, jak sądzę, od pnia drzewa, do
którego ktoś ją przybił.
– Dlaczego rycerze chcą ująć Kaza? Był ich towarzyszem! – odezwała się jedna
z samic, nie kierując pytania do nikogo w szczególności.
– Jak pozostali, których tu wymieniono – dodał Scurn. Cisnął pergamin jednemu
z towarzyszy, który powoli zaczął odczytywać treść pisma. Minotaury szczyciły się
świadomością, że spośród wszystkich zamieszkujących Krynn ras, były – pomijając
oczywiście elfy – istotami najbardziej wykształconymi. Siła fizyczna była wprawdzie
najwyższym arbitrem w ich społeczności, wiedzę jednak uważano za narzędzie
kształtujące siłę.
– Rycerze powariowali! – mruknął Hecar. – Czy podali choć jakiś powód?
– A czy podczas naszych wędrówek i pościgu za Kazem choć raz zdarzyło się, by
podali jakikolwiek powód, dla którego cokolwiek czynią? – Scurn przebiegł wzrokiem po
obliczach towarzyszy. – Może mają swe powody... a może i nie. Na tej proklamacji
wypisano imiona tych, którzy wtedy byli ich najbardziej zagorzałymi zwolennikami.
„Wtedy” oznaczało czas wojny, o której minotaury usilnie starały się zapomnieć.
Niemal wszyscy spojrzeli teraz z nienawiścią na Moloka. Minotaury nie z własnej woli
walczyły za ogry i ludzi, którzy stanęli po stronie Królowej Ciemności, Takhisis, w jej
starciu z panem światła, Paladine’em. Po stronie tego właśnie boga stanęli rycerze
solamnijscy, w końcu zaś jeden z nich, Rycerz Korony, zwany Humą, wymusił
kapitulację na Królowej. Z tych, co byli świadkami owego drogo okupionego
zwycięstwa, przeżył tylko jeden śmiałek Kaz. Niewielu właściwie wiedziało, jaką rolę
odegrał w ostatnim starciu. Ludzie nie zamierzali rozgłaszać chwały kogoś, kogo
przedtem byli skłonni uważać za tępogłową bestię. Choć pozostałe minotaury od kilku lat
skrzętnie składały w całość okruchy zasłyszanych tu i ówdzie opowieści, były wśród nich
i takie, jak Scurn, które zaprzeczały wszystkiemu.
– Jeśli rycerze solamnijscy rozesłali za nim listy gończe – mruknął poznaczony
bliznami wojownik – to z pewnością zostanie na południu, gdzie trudniej się na nich
natknąć.
Kilku innych kiwnęło potwierdzająco łbami. Molok przyjrzał się uważnie każdemu
z osobna i potrząsnął głową.
– I pomyśleć, że ścigacie Kaza od czterech lat, nie mając nawet pojęcia, jak się
zachowa w takiej sytuacji. Dotyczy to nawet tych, co znali go osobiście Cała dwunastka
ugodziła go gniewnymi spojrzeniami, które, jak zwykle, całkowicie zignorował. –
Rycerze postępują dość dziwnie. Jego przyjaciele stali się wrogami... nawet Mistrz,
który, jeśli to, co wiemy, odpowiada prawdzie, podczas wojny nazywał go swym
towarzyszem.
Nastąpiła chwila ciszy. Ogr skupił na sobie spojrzenia wszystkich minotaurów. –
Myślę, że Kaz pójdzie na Północ, do Vingaardu.
Dobrze się stało, że ziemie, które aktualnie przemierzali, wolne były od ludzkich
osiedli, w przeciwnym bowiem wypadku ryki, którymi skwitowano oświadczenie ogra,
wywołałyby alarm w promieniu kilku mil. Wreszcie Scurn i Hecar uciszyli pozostałych.
– Być może rycerze solamnijscy zachowują się jak wariaci – wypalił wreszcie Hecar
– czego zresztą bywaliśmy świadkami już wcześniej, nie przypisuj jednak ich szaleństwa
Kazowi. Pomijając wszystko inne, jest minotaurem!
Scurn kiwnął łbem, zgadzając się z przedmówcą. Nawet on nie wierzył, że ich
przeciwnik mógłby okazać się na tyle głupi, by udać się na Północ.
Molok odebrał minotaurom proklamację i raz jeszcze rzucił na nią okiem. Szczerząc
kły w uśmiechu, którego nie powstydziłby się najdzikszy z drapieżników, cisnął
pergamin w ogień. Przez kilka sekund obserwował, jak płomienie pożerają pismo, potem
raz jeszcze spojrzał na towarzyszy, których nienawidził z całego serca, podobnie jak oni
jego.
– On nie jest głupcem. Nigdy tak zresztą o nim nie myślałem. – Molok sięgnął pod
siebie i szybko zebrał swój mizerny majątek. Wstał i patrząc na minotaury, dał im do
zrozumienia, jak głęboko nimi gardzi. Nawet teraz, choć wyzwoliły się z niewoli,
potrzebowały ogra, który pokieruje nimi równie skutecznie, jak gdyby wiódł je za kółka
w nosach. – Kaz to Kaz, postępuje po swojemu... i dlatego właśnie pójdzie do Vingaardu.
Nie potrzebuje żadnych innych powodów.
Odwrócił się i ruszył przed siebie, kryjąc przed minotaurami zafrasowaną twarz.
Rozdział 2
POWINIENEM IŚĆ NA ZACHÓD, pomyślał ponuro Kaz. Na zachód... albo nie
ruszać się z Południa.
Parsknął lekko, oglądając się wstecz na szlak, którym podążał. Wiszące wysoko
słońce pozwalało oglądać znaczną część kraju. Dlaczego idę na Północ, skoro każdy
dzień zbliża mnie do twierdzy Vingaard i szaleństwa, jakie ogarnęło rycerzy?
Jego wierzchowiec, ogromny rumak bojowy, którego w uznaniu zasług przyznał mu
sam lord Oswal, zarżał niecierpliwie. Po pięciu latach spędzonych pod Kazem, zwierzę
nabrało buntowniczych skłonności, które zdumiałyby jego poprzednich, kochających
dyscyplinę właścicieli. Koń pod wieloma względami upodobnił się do swego pana.
Kaz uspokoił rumaka i raz jeszcze przyjrzał się proklamacji.
Był to jej piąty już egzemplarz, równie zresztą dlań niezrozumiały jak pierwszy, na
który się natknął. Lord Oswal był mu przecież przyjacielem i towarzyszem. Starszy już
rycerz Zakonu Róży, który po śmierci swego brata został Wielkim Mistrzem, dał nawet
Kazowi glejt, dzięki któremu minotaur mógł poruszać się swobodnie wszędzie tam, gdzie
respektowano zakony solamnijskie. Teraz zaś oto ten sam człowiek oskarżał Kaza
o zbrodnie, które ów miał jakoby popełnić!
Proklamacje te dopiero niedawno dotarły do południowych krain. Kaz prychnął
ponownie. Spojrzał na nazwiska tych, których wespół z nim ogłaszano wyjętymi spod
prawa. Niektórych znał osobiście... ot, choćby lorda Guya Avondale’a, wodza
Ergothajczyków, którzy wspierali ludzi z Solamnii w ostatniej walce z Galan Dracosem
i jego władczynią, boginią Takhisis. Huma zawsze poważał tego człowieka, raz nawet
wyraził opinię, że Avondale zasłużył sobie na zbroję solamnijską – tak godne podziwu
były zasady, wedle których żył Ergothajczyk.
Minotaur warknął gniewnie i zdarł pergamin z drzewa. Spiskowanie i morderstwo?
Zgniótł pismo i cisnął je w krzaki.
Ujął cugle rumaka i poprowadził go ku bardziej ustronnemu miejscu na lewo od
szlaku, gdzie oparł się o jedno z drzew i zaczął czekać. Cierpliwość nie należała do zalet,
o których mógłby powiedzieć, że z powodzeniem udało mu się je zaszczepić w swoim
charakterze, i teraz niewielki jej zapas, jakim dysponował, miał się właśnie ku końcowi.
– Delbin, na Ostrze Paladine’a! – mruknął przez zęby. – Jeśli nie wrócisz w ciągu
najbliższej godziny, ruszam dalej sam!
Mógł sobie jedynie wyobrażać, w jakie to tarapaty wpakował się jego towarzysz
w odległym o kilka mil na zachód Xak Tsaroth. Gród ów graniczył z południowo-
zachodnią Solamnią i wschodnim Qualinesti, gdzie żyły elfy – siłą rzeczy więc stał się
ośrodkiem handlu Północy z Południem. Kaz liczył na to, że jego towarzyszowi uda się
tam nabyć kilka rzeczy, które były im potrzebne. Żywił także nadzieję, że Delbin
podsłuchał kilka plotek, które może okażą się pomocne w wyjaśnieniu pogłosek – oby
Sargas je przeklął – krążących wśród mieszkańców okolic posiadłości solamnijskich
w twierdzy Vingaard. Pogłoski te nie mogły być przecież prawdziwe!
Wysyłanie jednak Delbina Knotwillowa z jakąkolwiek misją było zawsze
ryzykowne. Za każdym razem, kiedy podążający za minotaurem Delbin ochoczo zgłaszał
się do wszystkich zadań, Kaz czuł, że wnętrzności skręcają mu się w potężny supeł.
Obawy minotaura budził właśnie ów zapał.
Delbin Knotwillow był bowiem kenderem, ci zaś od urodzenia są „miłośnikami
kłopotów”
Jakby na zamówienie, usłyszał parsknięcie konia. Delbin odszedł przed trzema
dniami, obiecując, że wróci w ustalonym terminie. Niewysoki kender świetnie się
sprawiał jako wywiadowca – oczywiście trzeba było przekonać go do tego, by podjął się
tej roli. Nikt się nie spodziewał, że kender potrafi cokolwiek innego, poza zwinięciem
komuś sakiewki – i tylko sakiewek pilnowano w jego obecności. Kender tymczasem
potrafił zebrać sporo informacji, którymi wszyscy nad podziw chętnie się z nim dzielili.
Delbin uważał to za pyszną zabawę, za coś, czym będzie mógł chełpić się przed
rodakami i każdym, kto zechciałby wysłuchać jego opowieści. Ilu w końcu kenderów
podróżowało w towarzystwie minotaura?
Kaz miał już zawołać swego małego kompana, kiedy usłyszał parsknięcie drugiego
konia. Szybko wyciągnął dłoń i zakrył chrapy swojego wierzchowca. Bojowy rumak,
przygotowany tresurą niemal na wszystko, rozpoznał ten gest i natychmiast
znieruchomiał.
Drzewa zasłaniały minotaurowi widok, wydało mu się jednak, że coś czarnego
mignęło mu przed oczyma. Nie sposób było orzec, czy to, co dostrzegł, należało do
jeźdźca, czy jednego z koni. Tak czy owak pojął, że nie zna tych, którzy się zbliżają.
Jeźdźcy zwolnili i zatrzymali swe konie. Minotaur usłyszał szczęk zbroi i stłumione
odgłosy rozmowy. Słów nie dało się rozróżnić, ale najwyraźniej jeden z podróżnych był
wściekły na drugiego. Kaz prychnął. Ależ wybrali sobie porę i miejsce na sprzeczki!
Gdyby teraz akurat pojawił się Delbin..
Usłyszawszy trzeciego konia, Kaz gotów był wznieść oczy do nieba i przekląć
wszystkich bogów. Jeszcze jeden jeździec? I nagle pojął, że ostatni nadjeżdża od
południa. Jeśli tak miałoby trwać dłużej, Kaz mógłby otworzyć tu zajazd. Obfitość
podróżnych obiecywała spore zyski.
Pozostali jeźdźcy nagle ucichli. Kaz tymczasem, zdając sobie sprawę z faktu, iż
ostatni z przybyszów zmierza w jego kierunku, sięgnął po topór. Mocne, zakończone
wielkimi szponami palce minotaura zacisnęły się na drzewcu styliska. Jeszcze kilka
jardów wśród listowia i jeździec natknie się na niego.
Nieznajomy niespodziewanie skierował rumaka ku drodze, Kazowi znów mignęła
hebanowoczarna zbroja. Oczy minotaura rozszerzyły się w zdumieniu. Widywał już takie
zbroje podczas wojny z Królową Ciemności. Nosili je ludzie i ogry, pod rozkazami
których służył. Pod koniec zaś walk stawał u boku Humy przeciwko najzacieklejszym
i najbardziej niebezpiecznym spośród nich.
Ten należał do elitarnych i fanatycznie oddanych żołnierzy gwardii odżałowanej
pamięci Crynusa, wodza armii Takhisis, który dawno temu został wysłany do czeluści
piekielnych – na co zresztą sobie zasłużył – przez Humę Włócznika i srebrną smoczycę.
Kaz pamiętał wszystko aż nadto wyraźnie. Crynus uparcie opierał się śmierci i w końcu
trzeba było smoczego płomienia, by przepadł na zawsze.
Kaz wolałby nie narażać się, nie mógł jednak pozwolić, by jeden z tych zajadłych
wrogów – nie, było ich dwóch! – swobodnie jeździł po kraju. Podczas ostatnich pięciu lat
stykał się zresztą już z takimi niedobitkami. Spora część sług Królowej Ciemności nie
chciała pogodzić się z klęską swej pani. Nie mając gdzie się skryć, poświęcali się niemal
wyłącznie rabunkom i gwałtom, wszystko to zaś czynili jakżeby inaczej! – w imię
Takhisis. Gwardziści byli najgorsi – oni naprawdę wierzyli w niedaleki powrót swej
władczyni.
Kaz poklepał konia po karku. Sygnału tego nauczył się od rycerzy. Koń pozostanie
w miejscu, dopóki go się nie wezwie. Nic prócz smoka nie byłoby w stanie zmusić go do
zmiany miejsca postoju, ponieważ zaś smoki zniknęły, nie było powodów do obaw.
Powoli i ostrożnie Kaz uniósł topór. Zdradziłby się, gdyby w tej gęstwinie chciał
przeprowadzić konia. Jeśli mu się poszczęści, zdoła zwalić przeciwnika jednym ciosem,
bez walki, ale..
Mroczna figura przed nim nagle znieruchomiała i minotaur zrozumiał, że coś go
jednak zdradziło. Długie, paskudne ostrze, aż dotąd niewidoczne, mignęło nagle łukiem
w powietrzu, gdy jeździec obrócił się w siodle. Kaz zastawił się toporem, przeciwnik
jednak źle ocenił dzielącą ich odległość. Jego ostrze zatrzymało się w połowie drogi,
utkwiwszy w pniu potężnego dębu.
Jeździec zaklął i podjął próbę uwolnienia swej klingi, jednocześnie usiłując zawrócić
wierzchowca. Kaz inaczej ujął topór i wziął potężny zamach. Miecz, osłaniając jeźdźca,
frunął w górę, minotaur rąbnął więc w konia. Zwierzę, krwawiąc z szerokiej rany,
zaczęło się szarpać i gwardzista stracił nad nim kontrolę. Kaz również musiał się cofnąć,
by uniknąć przypadkowych, wymierzanych na oślep, lecz potężnych kopnięć rumaka.
Koń zachwiał się na nogach.
Minotaur zaklął bezwiednie. W siodle nie było już nikogo. Czarnego wojownika
zmiotło jakby wichrem. Kaz zdążył zapomnieć, jak niebezpiecznymi przeciwnikami
mogą być gwardziści Crynusa.
Wróg niespodziewanie wypadł z gęstwiny, która znajdowała się za minotaurem. Kaz
sparował cios miecza, potknął się jednak i niemal stracił równowagę. Po raz pierwszy
spojrzał też na przeciwnika. Zobaczył męża – gwardzista był zbyt niski na ogra, choć
mógł też być elfem – którego twarz krył głęboki morion, ale oczy, które wyzierały spod
okapu hełmu, wydawały się wypatrywać czegoś daleko za plecami minotaura.
Przeciwnik najwidoczniej wprowadzał się w bojową furię.
Kaz usłyszał jakieś odgłosy walki ze znajdującej się za nim ścieżki, wróg jednak już
nań napierał. Topór, szczególnie taki, który wykuto dla człowieka mającego ujmować go
oburącz, nie bardzo nadawał się do walki w zwarciu. Za każdym razem, gdy Kaz
usiłował się cofnąć, by uzyskać potrzebny do cięcia zamach, przeciwnik nacierał
błyskawicznie i skracał dystans.
Uratowały go drzewa. Gwardzista, który niemal zapomniał o wszystkim oprócz
wroga, potknął się na wystającym korzeniu drzewa. Nie trwało to dłużej niż mgnienie
oka. Odzyskał równowagę niemal natychmiast; Kaz jednak nie potrzebował niczego
więcej.
Włożywszy w cios całą swą niemałą przecież siłę, zamachnął się i ciął od ucha.
Ciosu tego nie sposób było odeprzeć, niewielu ludzi mogło sprostać minotaurowi, który
był w pełni sił. Z właściwym narzędziem w ręku Kaz potrafił jednym uderzeniem zwalić
spore drzewo.
Zbroja zaś, prawdę mówiąc, była wobec takiego ciosu prawie żadną osłoną.
Trafił gwardzistę tuż ponad łokciem dzierżącego miecz ramienia, a topór nawet nie
zwolnił swojego biegu. Głownia zataczając niemal pełny łuk, przeszła przez cały korpus
przeciwnika. Kaz cofnął się, by uniknąć fontanny krwi buchającej z przerąbanego
tułowia. Bojowy zapał, błyszczący jeszcze przed sekundą w oczach gwardzisty, zgasł
wraz z jego życiem.
Minotaur odetchnął głęboko. Na ścieżce ustały już odgłosy walki, zastąpione
tupotem kopyt kilkunastu koni nadciągających z południa. Kaz uznał, że nie ma sposobu,
by określić, czy zbliżający się jeźdźcy są wrogami, czy przyjaciółmi powalonego
gwardzisty.
Nie usłyszał żadnych komend, wiedział jednak, że pomiędzy drzewa wjechało kilku
konnych. Odnalezienie go nie powinno zająć im zbyt wiele czasu. Szybko wytarł ostrze
topora i umieścił broń w przytroczonej do pleców obejmie. Minotaur miał na sobie
rzemienny rynsztunek, zaprojektowany tak, by mógł w nim nosić topór, albo i dwa.
Dzięki ćwiczeniom, dobycie oręża było zwykle dziełem jednej sekundy. Rynsztunek
pomyślano tak, by mógł zeń korzystać jedynie ten, czyj grzbiet nie ustępował szerokością
plecom minotaura i kto miał odpowiednio długie ramiona.
Dosiadł swego rumaka i w tej samej chwili dostrzegł go jeden ze szperaczy.
– Stać! W imieniu Wielkiego Mistrza, rozkazuję ci stać!
Kaz odwrócił się i dostrzegł, że zatrzymujący go wojownik ma na sobie znajomą mu
i niegdyś przezeń szanowaną zbroję rycerzy Solamnii. Jeśli dobrze zapamiętał godło,
miał przed sobą rycerza Zakonu Miecza. Rycerz, zmuszony do tego przez gęste poszycie,
szedł pieszo, wiodąc konia za sobą. Kaz odwrócił się i dał ostrogę swemu rumakowi,
mimo iż rycerz okrzykami wzywał swych towarzyszy.
Kilka lat temu Kaz oczywiście dotrzymałby im pola i podjął walkę, choć pewnie
udałoby mu się powalić przynajmniej połowę przeciwników, zanim padłby pod ich
ciosami. W towarzystwie Humy pojął jednak, jak głęboka mądrość kryje się w unikaniu
konfliktów i śmierci w niektórych przynajmniej sytuacjach. Rozumiał, jak bezsensowne
jest niekiedy umieranie w imię źle pojętego honoru. Wielu jego współplemieńców
pomyślałoby, że stchórzył, a niektórzy od dawna już tak mniemali.
Koń, kierowany naciskiem kolan Kaza, coraz głębiej wdzierał się w gęstwinę. W niej
właśnie kryła się jedyna szansa ucieczki minotaura. Kaz wiedział, że ten szlak
przywiedzie go w pobliże Xak Tsaroth, trafi jednak na północ od miasta, zamiast na
wschód. Pojmował też, że najpewniej przyjdzie mu się pożegnać z nadzieją na spotkanie
z kenderem. Mogło być zresztą i tak, że Delbin zdążył już o nim zapomnieć. Istniała
również możliwość, że młody kender wpadł w pułapkę rycerzy – w końcu po to, między
innymi, ją zastawiono. Rycerstwo musiało być świadome obecności maruderów
w okolicy – zastawiono więc sidła, by wyłapać niedobitków. Solamnijczycy z pewnością
spodziewali się większej zdobyczy, tymczasem wpadli im w ręce dwaj tylko gwardziści,
z których jeden już nie żył. Jeśli pojmali kendera, nie było się o co martwić. Członkowie
wszędobylskiej rasy byli, owszem, natrętni, nikt jednak nie uważał ich za naprawdę
niebezpiecznych lub wrogów.
Rycerze prześladowali go zaciekle i nie ośmielił się spojrzeć za siebie, by sprawdzić,
jak daleko się oddalił. Ocenił jedynie, że grupa liczyła sobie nie mniej niż pół tuzina
jeźdźców.
– Przekonajmy się, jak dobrze znasz ten kraj – mruknął sam do siebie. Wespół
z Delbinem krążyli po okolicy od blisko tygodnia, podczas zaś ostatnich dziewięciu
miesięcy wielokrotnie przemierzyli wzdłuż i wszerz całą południową połać kraju. Zawsze
ktoś deptał im po piętach. Zazwyczaj byli to jego współplemieńcy. – Trzeba mieć moje
psie szczęście, by wpakować się na nich akurat teraz.
Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu. Licząc na zgubienie pościgu, Kaz
postanowił gnać przed siebie, chyba że zawiedzie go koń albo skończy się gęstwina.
Mapy nie wskazywały na szczególnie gęste poszycie leśne w tej okolicy i minotaur
wiedział, że gdzieniegdzie gaje i dąbrowy niespodziewanie ustępują miejsca rozległym
polanom. Otwarta przestrzeń oznaczała dlań śmierć. Rycerze mogli przekazać go lordowi
Oswalowi, równie dobrze jednak mogli skończyć z nim od ręki i władzom Zakonu wydać
jego ciało. Proklamacja Wielkiego Mistrza ogłaszała rninotaura wrogiem zakonu, żaden
zaś rycerz nie zechciałby chyba tracić sił na pojmanie Kaza żywcem, kiedy wystarczyło
jedynie dostarczyć jego zwłoki.
Jakkolwiek stały sprawy, szybko oddalał się od prześladowców, o czym świadczyły
ich coraz cichsze okrzyki. Zbyt wcześnie jednak było na radość. Zakon znany był
bowiem z tego, że jego członkowie niełatwo zrażali się trudnościami i zwykle kończyli
raz zaczęte dzieło. Mogli iść jego tropem całymi dniami... jakby nie dość mu było jednej
grupy prześladowców.
Koń potknął się na jakiejś uschłej gałęzi sterczącej z niewielkiego zagłębienia
w ziemi. Grunt był tu dość zdradziecki, fałszywy krok mógł skończyć się kalectwem
wierzchowca lub jeźdźca. Z siłą, która przemogła wszelki opór rumaka, Kaz szarpnął
wodzami w prawo. Zwierzę ustąpiło, parskając gniewnie i ruszyło tam, dokąd skierował
je jeździec. Kaz pognał konia w dół stromizny, wiedząc, że każda sekunda zwłoki
oznaczała stratę bezcennego dlań czasu. Dotarłszy do dna zapadliska, ponaglił konia
kopniakiem w żebra.
Doliczył do trzydziestu, kiedy ku jego radości dotarły doń echa gniewnych
i zdradzających zaskoczenie okrzyków. Usłyszał też dzikie rżenie przynajmniej dwu koni
i bolesny wrzask jednego z rycerzy. Odgłosy pościgu przycichły... choć nie całkowicie.
Kaz odważył się na szybkie spojrzenie wstecz. Jeden z jeźdźców nadal kontynuował
pogoń, choć minotaur zdążył się mocno już odeń oddalić. Człowiek miał odsłoniętą twarz
i wydał się Kazowi młodzikiem. Być może rycerz miał brodę, choć z tej odległości Kaz
nie umiałby orzec, czy na wietrze nie powiewały przypadkiem jego długie włosy.
Minotaur nie wiedział zresztą, czemu miałby zwracać szczególną uwagę na ludzkie
twarze, choć niemal spodziewał się rozpoznać w prześladowcy Humę.
Obok jego łba świsnęła strzała, która z głuchym stukiem utkwiła w pobliskim pniu.
Nadleciała jednak z przodu..
Paladine, czy i ty żywisz do mnie urazę? Na co lub na kogo nadział się tym razem?
Jakby w odpowiedzi na to bezgłośne pytanie zobaczył kilkanaście sylwetek, które
zabiegały mu z przodu drogę, jedne odziane w zieleń, inne w czarnych kolczugach.
Niewątpliwie byli to ci sami maruderzy, na których zasadzili się rycerze. Kaz mimo woli
wypłoszył ich z kryjówki i pomógł swym niedawnym prześladowcom. Teraz należało
tylko wynieść stąd całą skórę.
W desperacji zawrócił konia. Jeden z pechowych napastników, potrącony przez
zawracającego rumaka, rąbnął korpusem o drzewo. Minotaur przypomniał sobie, że nadal
ściga go jeden szczególnie uparty rycerz. Otworzył usta, by ostrzec człowieka okrzykiem,
w tej samej jednak chwili ujrzał, że siodło gnającego za nim rumaka jest puste następna
strzała położyła kres życiu młodego wojownika. Kaz parsknął wściekle. Oto kolejna
niepotrzebna śmierć, za którą winą obarczą oczywiście jego.
Przez cały czas czekał, aż i w jego grzbiecie ugrzęźnie strzała. Maruderzy mieli
jednak swoje własne i to wcale niemałe problemy. Zabrali się do nich pozostali rycerze,
którzy nie dali się zaskoczyć tak, jak ów młodzik. Gdy Kaz zobaczył, ilu naprawdę ludzi
szło jego tropem, wytrzeszczył ze zdumienia oczy. Jeśli w porę nie wydostanie się
z zawieruchy, utknie pośrodku nielichej bitwy!
Jakiś obszarpaniec w zielono-brązowych barwach usiłował ściągnąć go z grzbietu
rumaka. Koń jednak poczęstował napastnika straszliwym wierzgnięciem, po którym
obdartus legł z rozbitym czerepem. Kilkunastu maruderów i rycerzy już rąbało się
z zapałem. Jeden z rycerzy Zakonu Róży powalił właśnie jakiegoś męża z mieczem, jego
rumak zaś dosłownie wdeptał wroga w ziemię. Dwu odzianych w czerń gwardzistów
zdołało ściągnąć jakiegoś Solamnijczyka z siodła. Ku walczącym z obu stron ruszyli ich
kompani.
– Paladine! – syknął Kaz. – Jeśli w ciągu ostatnich paru lat dokonałem czegoś, co
znalazło uznanie w twoich oczach, nie poczytasz mi chyba za bezczelność, jeśli
poproszę, abyś pomógł mi jakoś wynieść się stąd precz!
Minotaur nie oczekiwał odpowiedzi – bogowie w końcu przemawiali jedynie do
kapłanów i bohaterów. I nagle jego uwagę przykuł błysk bieli. Wyglądało to na jakieś
zwierzę... jelenia, niedźwiedzia lub wilka. Kaz nie potrafiłby określić tego dokładniej.
Czyżby Paladine rzeczywiście go usłyszał?
Gdyby Kaz nie oddalił się natychmiast, uległby wrodzonemu minotaurom zapałowi
i kilka bezcennych ostatnich chwil życia straciłby na zaciekłą i daremną rąbaninę
z wrogami, jak zdarzyło się to jego wielu poważanym, ale niezbyt długo żyjącym
przodkom. Kaz darzył ich szacunkiem, nie zamierzał jednak przedwcześnie do nich
dołączać.
Zawrócił więc rumaka i jak szalony pognał w stronę, gdzie ukazała mu się biała
zjawa.
Gnał przed siebie mniej więcej przez czwartą część godziny, zanim odważył się
nieco pofolgować rumakowi. Odgłosy walki dawno już pozostały daleko w tyle.
Znajdował się już na północno-wschodnich rubieżach Xak Tsaroth.
– Nie jestem tchórzem – szepnął sam do siebie i do tych mocy, które mogły go w tej
chwili słuchać. Mimo wszystko czuł się odrobinę nieswojo. Czy wedle prawa nie
powinien zostać i wesprzeć rycerzy solamnijskich? Czy zbiegłszy z pola potyczki, nie
zdradził pamięci Humy człowieka, którego podziwiał równie głęboko, jak swych
najdzielniejszych przodków?
– Mój honor jest moim życiem. – Zdanie to zabrzmiało nieco dziwnie, gdy teraz je
zacytował. Była to część roty przysięgi na kodeks i zasady, do których stosowali się
członkowie zakonu Humy. Minotaurowi dość było tego jednego powodu, by szanować
rycerzy solamnijskich bardziej niż członków jakiejkolwiek innej ludzkiej organizacji.
Humo, może mógłbyś wyjaśnić mi moje rozterki... Kaz westchnął, co minotaurom
zdarzało się nader rzadko, i rozejrzał się po okolicy.
Znajdował się na skraju rozległego pola porośniętego burzanami i pozostało mu tylko
mieć nadzieję, że nie wyłoni się spośród nich nowe zagrożenie. Wiedział też, że jeśli
dalej wędrowałby w tym samym kierunku, trafiłby na wyciągnięte ramię łańcucha
górskiego, który przecinał niemal całe Qualinesti, później zaś znalazłby się w gęstej
puszczy porastającej dziedziny elfów. Nie bez goryczy pomyślał, że nad wyborem tego
kierunku nie ma się co zastanawiać. Po tym, co przytrafiło mu się w Silvanesti, stracił
ochotę na to, by kiedykolwiek w życiu zobaczyć jeszcze choć jednego elfa. Świat
niewiele stracił na tym, że nie narzucają one mu swej obecności. Kaz znał pewien skrót.
Delbin powiedział mu coś o rzece, która płynęła na północ ku twierdzy Vingaard.
Oznaczało to konieczność pokonania gór i częściowego przynajmniej zahaczenia
o Qualinesti, w sumie jednak szybciej dotarłby do celu, a tym była twierdza Vingaard
i konfrontacja z Wielkim Mistrzem.
Zatęsknił niemal za towarzystwem kendera, który zdałby się choć na przewodnika.
Delbin nieźle znał te okolice, Kaz jednak nie mógł pozwolić sobie na czekanie na zwykle
pełnego zapału kompana. Całe szczęście, że miał przy sobie mapę kendera.
Choć nie przyznałby się do tego sam przed sobą, polubił Delbina. Głupio postąpiłby
jednak ktoś, kto zechciałby Kazowi uświadomić tę słabostkę, ponieważ minotaury
zazwyczaj niechętnie zawierają przyjaźnie, a przyznanie się do sympatii dla
wszędobylskiego, żywiącego nieodparte zamiłowanie do zaglądania w cudze sakiewki
i dziecinnego, wedle kryteriów minotaurowych, stworzenia, byłoby oznaką słabości
charakteru.
Kaz stęknął i uderzył piętami boki wierzchowca. Sterczenie w miejscu i samo
rozmyślanie do niczego nie prowadzi.
Gdy minotaur ruszył na zachód, coś drgnęło pośród wysokich traw. To „coś” było
białe i bezwłose. Ślepia stwora nie posiadały tęczówek i płonęły czerwienią. Bestia
ukrywała się wśród traw tak długo, jak to tylko było możliwe. Z tajemniczych powodów
nienawidziła bowiem światła, które płonęło na niebie. Nie spuszczała oczu z niknącej
sylwetki jeźdźca i rumaka. Gdy obaj oddalili się dostatecznie daleko, stwór wstał
i podążył ich śladem. Teraz przypominał coś, co kiedyś mogło być wilkiem... choć
śmierć musiała go spotkać dawno temu.
Zwalczając ból, jaki sprawiały mu palące bezlitośnie promienie słoneczne, stwór
ruszył za minotaurem.
Rozdział 3
BYWAŁY CHWILE, KIEDY KAZOWI WYDAWAŁO SIĘ, że jego żywot jest
jednym nieustającym pasmem nieporozumień i zamętu. Po tym, jak Huma, poświęcając
życie, zakończył wojnę, minotaur liczył na to, że koleje losu się odwrócą. Jego
współplemieńcy mogli uznać go za mięczaka i osobnika pozbawionego honoru, przestał
się jednak tym przejmować. Im dłużej rozmyślał o obyczajach, prawach i nawykach,
wedle których żyły minotaury, tym mniej mu się one podobały, co nie oznacza
bynajmniej, że za lepsze uważał obyczaje i prawa ludzi, krasnoludów, elfów czy nawet
kenderów.
Ku jego zdziwieniu, podróż ku rzece minęła bez szczególnych wydarzeń. Jeśli rzeka
miała jakąś nazwę, kreślarz map najwyraźniej o niej zapomniał. Delbin zresztą nie
rozwodził się nad szczegółami znalezienia mapy, a Kaz, który zdążył go już nieźle
poznać, wolał nie drążyć tematu. Liczyło się dlań to, że mapa była przydatna i dość
dobrze oddawała położenie charakterystycznych elementów terenowych.
Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Kaz ocenił, że do zachodu została mu
jeszcze mniej więcej godzina. Na niebie pokazał się już dysk Lunitari. Solinari, blady
i srebrzysty, objawi się nieco później. Wyglądało na to, że noc będzie dość jasna.
Rzeka o tych rozmiarach świadczyła o obecności osiedli na jej brzegach i łodzi na
wodzie. Oznaczało to również możliwość natknięcia się na ludzi, czego Kaz wolał
uniknąć – tak czy owak nie widział innej możliwości szybszego dotarcia do Vingaardu.
Na razie musiał jakoś ominąć główny łańcuch górski, który leżał na wschód od rzeki
i nieco na północ od obecnej pozycji minotaura. Gdy tego dokona, trafi na puszczę, pod
osłoną której przebędzie niemal połowę dalszej drogi. Odsunął na razie od siebie myśli
o tym, jak sobie poradzi w północnej Solamnii, o której słyszał, że nadal pozostała
otwartym, spustoszonym krajem. Jeśli choć połowa plotek odpowiadała prawdzie, to
rycerze zachowywali się dziwacznie.
Ruszył dalej. Przed nim piętrzyły się coraz wyższe góry.
Gdy ostatnie promienie słońca ustąpiły mrokowi nocy, Kaz zaczął się zastanawiać,
czy dokonał właściwego wyboru.
Miał przed sobą niezbyt wielki łańcuch górski, same zaś góry były niczym
w porównaniu z gigantami, wśród których zdarzało mu się błąkać dawniej. Te tutaj
należały do przeciętnych. A jednak w jakiś nieokreślony sposób niepokoiły bardziej niż
tamte wyniosłe wierchy.
– Czy kryjecie w sobie jakąś magiczną broń? – spytał na poły drwiąco. W tejże
chwili minotaur pojął dlaczego niepokoił go widok tych szczytów. Przypomniał mu
Humę i jego ostatnie starcie. Kaz nie umiał spojrzeć na góry, nie wspominając
jednocześnie początku całej historii – poszukiwania smoczych lanc, jedynego oręża,
dzięki któremu można było pokonać hordy smoków Królowej Ciemności, Takhisis.
Znaleźli je w końcu, choć zaczęło się tylko od tuzina. Towarzyszący Humie Kaz należał
do nielicznej grupki, którą uzbrojono w lance do pierwszej bitwy. Niewielu ich wtedy
przeżyło, Kaz zaś był jedynym świadkiem ostatnich chwil życia Humy, kiedy samotny
rycerz ostatecznie pokonał złą boginię i wymusił na niej przysięgę, z mocy której miała
opuścić Krynn i nigdy tu nie wracać. Podczas ostatnich pięciu lat Kaz niejeden raz
nadkładał drogi, byle tylko nie zbliżać się do gór. Choć bywało i tak, że okazywało się to
niemożliwe, zawsze jednak starał się wydostać z nich jak najszybciej.
Lęk przed górami! Kaz prychnął z politowaniem i pognał konia nieco szybciej. Dziś
zaśnie z głową opartą o stopy jednej z tych olbrzymek. Im dłużej o tym rozmyślał, tym
bardziej był zdecydowany. Zmniejszy przynajmniej ryzyko, że natknie się na niego jakiś
inny podróżnik. Podniósł wzrok na górujące nad nim szczyty, usiłując oszacować, ile
czasu zajmie mu dotarcie do najbliższej góry. No, będzie już dobrze po zmroku, pomyślał
ponuro. Wolałby znaleźć się tam za dnia.
Kaz rozbił obóz u podnóża wysokiego, choć nadgryzionego przez ząb czasu szczytu.
Kiedyś tam, możliwe, że w zamierzchłej przeszłości lub podczas jakiejś wojny, spora
część zbocza góry pękła, nadając jej drapieżny i dziki wygląd. Całość przypominała
minotaurowi jednego z jego przodków, który będąc w młodości gwałtownym,
zapalczywym bykiem, mimo licznych ran dożył sędziwego wieku. Kaz na cześć przodka
i na swój użytek nadał górze miano Kefo. Okazało się, że łatwiej jest zasnąć w cieniu
szczytu, który w pewien sposób był mu już znajomy.
Po całych miesiącach wysłuchiwania nieustannego potoku słów lejącego się z ust
Delbina minotaur odkrył, że niełatwo mu zasnąć, gdy towarzystwa dotrzymują mu
jedynie zwykłe nocne dźwięki. Prychnął gniewnie. Jeśli miałoby mu zabraknąć
towarzystwa kendera, to lepiej już od razu poddać się wrogom!
– Paladine, chroń mnie od szaleństwa! – szepnął z drwiną w głosie.
Natknął się na Delbina na południu, wkrótce po swym powrocie z długiej,
niebezpiecznej wyprawy do skutych lodem ziem najdalszego Południa. W okolicy
zaczęły się właśnie ukazywać proklamacje z Vingaardu, ale dowodzący ekspedycją
kapitan, który nieszczególnie przejmował się regulaminami, polubił natomiast Kaza,
pozwolił sobie na zwątpienie w sens ciężkich oskarżeń o morderstwo i spiskowanie,
zwłaszcza, że proklamacje nie popierały oskarżeń żadnymi dowodami. Pieczęć, którą
Wielki Mistrz rycerstwa, lord Oswal, wyróżnił Kaza, również potwierdzała tłumaczenia
minotaura. Rycerz uważał, że oskarżenia w najlepszym wypadku dotyczą kogoś innego.
W ziemiach skutych lodem minotaur miał bowiem niejedną możliwość do okazania swej
zdradliwej natury, czego przecie nie uczynił. Człek ów był doświadczonym badaczem
i odkrywcą, kiedy jednak ekspedycja dobiegła końca, a jemu zaś udało się wrócić do
ojczystych gór Kharolis, powiedział Kazowi, że zamierza spędzić resztę swego życia –
a był młodym człowiekiem – w jakimś spokojnym, miłym miasteczku, gdzie chciał
otworzyć kram z warzywami, największe ryzyko ponosząc przy sporach z klientami
o ceny jabłek lub warzyw.
Wtedy to Kaz po raz pierwszy usłyszał wysoki, pełen ciekawości głos: – W rzeczy
samej wróciłeś z lodowych pustkowi? Czy tam naprawdę oddech zamarza tak, że aby
usłyszeć, co powiedziałeś, trzeba go roztopić w ognisku? Ktoś mi to mówił! Jesteś
minotaurem? Nigdy wcześniej nie widziałem minotaura. Będziesz gryzł?
Zasypującego go pytaniami osobnika Kaz w pierwszej chwili uznał za niezbyt
wyrośnięte dziecko, które ozdobiło głowę fryzurą na kształt końskiego ogona. Dopiero
gdy kapitan zaklął szpetnie i sięgnął do swej sakiewki ze złotem, minotaur zrozumiał,
z jak strasznym niebezpieczeństwem przyszło mu się zetknąć.
Delbinie Knotwillow – pomyślał Kaz, wspominając tamte chwile – potrafiłbyś chyba
doprowadzić do rozpaczy nawet innego kendera. Pewne było, że na innych się nie
natknęli, a jeśli nawet, nie potrwałoby to długo. Delbin, który od tamtej pory przylgnął do
Kaza, zasypywał go niezmordowanie najniezwyklejszymi pytaniami dotyczącymi
minotaurów i wszystkiego innego. Był młodzikiem i to nawet, wedle kanonów jego rasy,
młodzikiem urodziwym. Nieco roślejszy od większości swych współplemieńców, liczył
sobie cztery stopy wzrostu – bez jednego czy dwu cali – i ważył około dziewięćdziesięciu
funtów. Mówił o sobie, że ma naturę uczonego i zbierał się do napisania współczesnej
historii Krynnu. Cel sam w sobie wart zachodu, niestety, kiedy Delbin sięgał do sakwy,
by wyjąć notatnik, zawsze wyciągał jeden z wielu przedmiotów, które gdzieś wcześniej
zostawił jakiś zapominalski jegomość. Niesłychanie podniecony znaleziskiem Delbin
oczywiście zapominał o wydarzeniu, które właśnie miał zanotować.
Teraz kender tkwił pewnie gdzieś w Xak Tsaroth lub, oczywiście bez powodzenia,
poszukiwał Kaza na zachód od tamtego grodu, chyba że jego uwagę przyciągnęło coś
innego. Albo, jak Kaz go znał, siedział gdzieś w gęstwinie lasów Qualinesti i wypatrywał
elfiego konia, bo zawsze chciał zobaczyć owo niemal baśniowe stworzenie.
Wpatrując się w oba widoczne już dobrze księżyce, Kaz zaczął się zastanawiać, czy
uda mu się choć odrobinę wypocząć, a bardzo tego potrzebował, czy też całą noc spędzi
na rozmyślaniu o nieroztropnym kenderze. Miał też nadzieję, że do jutrzejszego wieczora
dobrze zaszyje się w puszczy.
Wreszcie wyczerpanie wzięło górę nad wspomnieniami. Koszmarne wizje setek
ciekawych i podnieconych kenderów zaczęły zacierać się gdzieś w mroku drzemki.
W końcu, osuwając się w kojący sen, minotaur westchnął z zadowoleniem.
Stal przed potężną fortecą, która w jakiś szczególny sposób przywierała do zbocza
strzelistego wierchu. Wokół leżeli martwi i konający członkowie wszystkich
zamieszkujących Krynn ras... i niełatwo było orzec, kto z kim walczył – Skończone –
westchnął Huma. Kaz spojrzał na swego przyjaciela i towarzysza. Mimo stosunkowo
młodego wieku, przystojna twarz Humy poorana była zmarszczkami, włosy zaś i wąsy
rycerza były srebrnoszare. Do tego wszystkiego Huma był blady jak śmierć.
Obok niego, ujmując go pod ramię, stała piękna i młoda kobieta, której włosy
przypominały strumień najczystszego srebra. Kaz zamrugał powiekami. Rysy
dziewczyny chwilami zmieniały się tak, że jej oblicze przekształcało się w smocze.
– Zwyciężyliśmy – rzekła dźwięcznym i słodkim głosem.
– I za wasze starania czeka was śmierć! – zagrzmiał jakiś potężny głos.
Ziemia przed cytadelą eksplodowała nagle i wyłonił się z niej wielogłowy stwór.
Huma sięgnął po smoczą lancę, potwór jednak skwitował to wybuchem śmiechu. Stojąca
u boku rycerza kobieta zaczęła zmieniać kształty i rozrastać się, a z jej delikatnych
barków nagle wystrzeliły rozłożyste skrzydła. Smukłe ręce i nogi stały się muskularnymi
łapami, które mogły należeć tylko do smoka. Majestatyczna i piękna, wzbiła się
w powietrze, rzucając wyzwanie potworowi, którym – co Kaz pojął niemal natychmiast –
mogła być jedynie Takhisis, Królowa Ciemności.
Takhisis zaśmiała się drwiąco i jednym ognistym zionięciem spaliła srebrną
smoczycę w locie. Z ukochanej Humy została jedynie garść popiołu, która szybko
rozwiała się w powiewie wiatru wywołanego machnięciami potężnych, skórzastych
skrzydeł bogini.
Takhisis zaśmiała się jeszcze donośniej. Kaz w duchu wezwał na pomoc Paladine’a,
choć dopiero niedawno został wyznawcą tego boga. Łby Takhisis nie były głowami
smoków. Na końcach mocarnych karków kołysały się głowy ludzi. Pierwsza była głową
kobiety tak pięknej, że w porównaniu z nią nawet Gwyneth, srebrna smoczyca,
musiałaby ustąpić. Takhisis uwodzicielska. Niewiele pomogło spojrzenie na drugą
z głów. To hebanowoczarne oblicze należało niegdyś do Crynusa, szalonego wodza armii
Królowej Ciemności. Po jego podbródku spływała plwocina. Kolejnym łbem była głowa
czarodzieja Magiusa. Magius niegdyś przyjaźnił się z Humą i skonał jako więzień sług
Mrocznej Pani.
Dopiero jednak widok następnej, posępnej twarzy mężczyzny, sprawił, że Kaz
i Huma sapnęli ze zgrozą. Obaj poznali Rennarda, rycerza solamnijskiego, który wspierał
starania Humy o wstąpienie do zakonu i który w końcu okazał się nie tylko jego stryjem,
ale i zdradzieckim wyznawcą Morgiona, boga chorób, gnicia i rozkładu. Po tym, jak jego
próby zabicia Humy i lorda Oswala spełzły na niczym, Rennard skonał okropną śmiercią.
Morgion nie należał do bogów znanych ze skłonności do wybaczania.
Najgorsze było ostatnie oblicze. Nad pozostałymi, nawet nad głową Uwodzicielki,
górowała twarz, której Kaz nigdy przedtem nie widział, ale poznał ją natychmiast.
Szczerząc zęby w trupim uśmiechu, wydłużona, wąska gęba rozdęła się niesamowicie, aż
niemal dorównała wielkością reszcie cielska potwora. Oblicze przypominało ludzkie,
choć podobieństwo było dość nikłe, ponieważ jego skóra miała zielonkawą barwę
i pokrywały ją drobne łuski, podobne do wężowych. Rzadkie i cienkie włosy ściśle
przylegały do prawie nagiego czerepu. Widoczne w uśmiechu zęby były za to długie,
ostre i przypominały kły drapieżnika.
– Dracos – mruknął Huma. – Ponownie w łaskach swej bogini. – Rycerz przełożył
jedyny oręż przeciwko Królowej Ciemności, smoczą lancę, do drugiej dłoni i ku zgrozie
minotaura podał mu drzewce.
– Cóż... cóż to ma znaczyć?
Huma uśmiechnął się niewesoło. Jego młoda i jednocześnie stara twarz była
ściągnięta i równie blada jak oblicze martwego Rennarda. – Ja już nie dam rady.
Zginąłem, pamiętasz?
Kaz patrzył ze zgrozą, jak jego towarzysza porwał nagły wicher, który uniósł go
w górę i po chwili Huma przepadł jak garść popiołu... Po kilku sekundach zniknął po nim
ostatni ślad.
– Minotaurzeee... Moje zbłąkane dziecię... Czas wrócić na łono matki..
Podniósł wzrok na drwiące zeń oblicza bogini i poczuł, że ogarnia go przerażenie.
Mimo iż coś w głębi duszy minotaura sprzeciwiało się takiemu tchórzostwu, odwrócił się
i rzucił do ucieczki, po to jedynie, by odkryć, że w którąkolwiek stronę by nie uciekał,
zawsze w końcu trafiał przed oblicza pięciogłowej bestii.
Wokół zebrali się rycerze solamnijscy, zamiast jednak mu pomóc, drwili zeń
niemiłosiernie. Lord Oswal i jego bratanek, których jastrzębie twarze były niesamowicie
do siebie podobne, obserwowali szamotaninę Kaza z takim zainteresowaniem, jakby
patrzyli na pełznącą po ziemi mrówkę.
– Nigdy przedtem nie widziałem pięciogłowego smoka – rozległ się gdzieś obok
znajomy głos. – Czy każda głowa odgryzie ci kawał ciała? Jak myślisz, bestia ma pięć
żołądków? Kaz? Wyglądasz nie najlepiej... Kaz? Kaz!
Głowy, rozwierając paszcze coraz szerzej i dziwnie się wzdymając, opadły ku niemu.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był głos, pytający spokojnie: – Kaz, a może wolisz,
bym cię zostawił?
Minotaur usiadł, rycząc przeraźliwie i przecierając rozszerzone przerażeniem ślepia.
Coś niewielkiego i żylastego poleciało w tył i wylądowało nieopodal z głośnym
łoskotem. – Oooch!
– Czy wy, minotaury, zawsze budzicie się tak gwałtownie? Może dlatego nikt was
nie lubi? No... ja osobiście lubię minotaury, ale wiesz, co mówią o kenderach... hm...
nieważne. Myślałem, że nigdy cię nie znajdę!
Kaz przetarł oczy, niezbyt pewien, czy głos który słyszy, jest dalszą częścią
koszmaru sennego, czy początkiem nowego, który przyjdzie mu przeżyć na jawie. Jego
wzrok dopiero przystosowywał się do nikłej poświaty obu księżyców. Minotaur zmrużył
oczy i spytał niepewnym głosem: – Delbin?
Mimo mroku dostrzegł pełen wyższości uśmiech kendera. – Kaz, co ty tu porabiasz?
Widziałeś te kupy ludzi, którzy tłukli się ze sobą? Czy podobnie jest na wojnie? Jakoś nie
udało mi się wziąć udziału w żadnej! Dziadunio twierdzi, że jestem za młody. Powiada,
że tak poważne sprawy powinienem zostawić dorosłym!
– Delbin, odetchnij sobie! – odparł Kaz niemal machinalnie. Po kilkutygodniowych
wysiłkach udało mu się jakoś przekonać kendera, że bywają chwile, w których powinien
trzymać język za zębami, chyba że chce poczuć ciężką pięść rozjuszonego minotaura.
Delbin się zamknął, choć widać było, że kosztowało go to sporo wysiłku.
– Delbin, jak tyś mnie odnalazł?
Kender obrzucił go dumnym spojrzeniem. – Mój dziadek potrafił wytropić mysz,
która zbiegła już do Hylo... no, może nie aż tak daleko... i nauczył mnie różnych
sztuczek, więc gdy zobaczyłem, jak ci wszyscy ludzie biorą się za łby, pomyślałem, że
albo ruszyłeś na nich, albo poszedłeś precz! Kiedy ujrzałem, że nie ma cię wśród
walczących, przypomniałem sobie o tej rzece na mapie. Odgadłem też, że nie życzysz
sobie, by cię widziano, tak więc pozostały tylko góry, a potem już łatwo było cię
odnaleźć... zostawiłeś trop jak smok. No... po prawdzie nie dostrzegłby go nikt prócz
kendera... i oto mnie masz!
Kaz parsknął z irytacją. Zapomniał już, jak „zwięzłe” bywają objaśnienia Delbina,
choć tym razem kender był dziwnie oszczędny w słowach. – Musiałeś iść bez przerwy.
Dopiero teraz z twarzy Delbina znikł beztroski wyraz.
– Ja... martwiłem się o ciebie.
– Martwiłeś się o mnie? – prychnął Kaz, nieprzywykły do tego, by ktoś okazywał mu
uczucia. Z pewnością zaś nie oczekiwał tego po tak powierzchownej istocie, jaką
wydawał mu się Delbin. Minotaur zaczerpnął tchu w płuca i nadął się, by zająć jak
najwięcej miejsca w przestrzeni.
– Delbin, jestem minotaurem! Nie masz powodów, by się o mnie martwić!
– No... byłeś dla mnie dobry i pozwoliłeś mi towarzyszyć sobie, choć wiedziałeś, że
jestem dość młody i niedoświadczony... nie tak jak inni, bywali w świecie kenderowie.
To mi przypomina, że powinienem opisać dzisiejszy dzień... Doskonale nada się do mojej
księgi... tamci przekonają się jeszcze, jak jestem przebiegły, przewidujący... i... Ooo! To
z pewnością nie mój notatnik... ale niewątpliwie rzecz jest interesująca! Ciekaw jestem,
jak trafił do mej sakwy? Delbin zaczął oglądać płaski niewielki notes, bezskutecznie –
jak podejrzewał Kaz – poszukiwany od dłuższego już czasu przez nieznanego mu
poprzedniego właściciela.
Minotaur stęknął i ponownie się położył. Wszystko wracało do normy – tak
przynajmniej, jak normy owe pojmowali kenderowie. Mimo iż Delbin niekiedy irytował
go do granic cierpliwości, musiał przyznać, że w obecności wszędobylskiego malca
nigdy nie odczuwał nudy. Bywał niekiedy zbity z tropu lub wściekły, ale nigdy się nie
nudził.
Nagle zdał sobie sprawę z faktu, że kender zachowuje się niezwykle cicho. Podniósł
się i łypnął okiem w stronę towarzysza. Tam, gdzie przed chwilą kokosił się bystrooki
i kipiący energią młodzik, dostrzegł teraz nieruchomą, wymizerowaną drobną sylwetkę.
Całodzienny pościg za długonogim minotaurem wyczerpał kendera do cna.
Jutro, pomyślał, ziewając potężnie, trzeba będzie powiedzieć Delbinowi coś miłego.
Zamknął oczy i po kilku chwilach spał już spokojnie, a okropny sen odszedł
w niepamięć.
Obudził go poranny chłód i odkrył, że śpi w cieniu. Wiał rześki wietrzyk. Minotaur
przeciągnął się, by wyprostować zesztywniałe członki i wstał. Nieopodal donośnie
chrapał Delbin.
Poranek był jeszcze bardzo młody. Cień rzucany przez góry był tak mroczny
i głęboki, że gdyby nie błękit nieba, Kaz pomyślałby, że jeszcze jest noc. Sięgnął do swej
sakwy i zaczął ją przeszukiwać, starając się znaleźć coś do zjedzenia. Jak zwykle
brakowało połowy jej zawartości. Wiedział jednak, że wszystko niemal znajdzie
w bagażu kendera, który przed udaniem się na spoczynek „zabezpieczył” sakwę
przyjaciela. Choć głód nieźle mu doskwierał, zdecydował, że pozwoli Delbinowi jeszcze
pospać. Znalazł kilka porcji pod podszewką swej sakwy, tam gdzie wetknął je na wszelki
wypadek. Żarcie było twarde i właściwie pozbawione smaku, Kaz jednak od dawna
przywykł do żołnierskich porcji. Zastanawiał się, czy kender zdołał zdobyć na targu te
towary, o które Kaz go prosił. Pokusa przejrzenia sakwy kompana stawała się coraz
silniejsza.
– Mam trochę owoców i jakieś słodkie ciasta – odezwał się kender zza pleców Kaza.
Jego zdolność do ukradkowego przenoszenia się z miejsca na miejsce niekiedy mocno
irytowała minotaura.
Delbin wsunął rękę do swego wora.
– Jeśli przypadkiem znajdziesz tam coś, co niedawno zgubiłem, chętnie uwolnię cię
od ciężaru – mruknął Kaz niby to obojętnym tonem.
– Wiesz co? Powinieneś bardziej uważać. Gdyby nie ja, już dawno wszystko byłbyś
pogubił! – Delbin oczywiście nie raczył zwrócić uwagi na fakt, że głos Kaza niemal
ociekał sarkazmem. I jak gdyby nigdy nic, podrzucił minotaurowi kilka przedmiotów.
Szybko rosnąca kupka okazała się w końcu całkiem sporą i znalazło się w niej kilka
rzeczy, których Kaz nigdy wcześniej nie widział. Były wśród nich dwa duże, dojrzałe
owoce i kawałek nieco sponiewieranego placka. Kaz jedząc, obserwował, jak jego
towarzysz kończy przegląd swego inwentarza. Zdumiało go odkrycie, jak bardzo tęsknił
za wypiekanymi przez ludzi słodkościami. Piekarze minotaurów oczywiście nie
zajmowali się takimi bzdurami, zostawiając je rasom, które uważali za zniewieściałe.
– Ooo! Mój notes! – Delbin pokazał Kazowi potargany notatnik. Minotaur
niejednokrotnie się zastanawiał, czy kender cokolwiek w nim zapisał. Ani razu bowiem
nie widział Delbina piszącego. Kender tymczasem ponownie wetknął swe skarby do
sakwy, choć mogłoby się zdawać, że nawet połowa z nich się w niej nie zmieści.
Ponieważ siedmiostopowy minotaur potrzebował znacznie więcej pożywienia niż nie
sięgający czterech stóp kender, Kaz pochłonął resztę swego suchego prowiantu. Gdzieś
na szlaku i nie później niż przed wieczorem trzeba będzie zapolować. Ostatniej nocy był
zbyt zmęczony, by zająć się rozstawieniem wnyków, choć dziś może uda się coś złowić.
Wyglądało na to, że okolica roi się od królików i innej drobnej zwierzyny, na Północy
zaś, gdzie się udawali, łowy powinny być nieco trudniejsze. Szalejące przez kilka
dziesięcioleci kampanie wojenne spustoszyły kraj i przepłoszyły dziczyznę na Południe
i daleką Północ, do krain ominiętych przez płomień wojen.
Minotaur potrząsnął głową i odegnał od siebie wspomnienia o wojnie. – Spróbuję
zapolować. Chyba nie sądzisz, że tamci jeszcze idą naszym tropem?
Delbin zgryzł wargę i zamyślił się na chwilę. Widać było, że stara się ze wszystkich
sił. – Myślę... że dali za wygraną. Niektórzy ludzie w Xak Tsaroth gadali o tym, jak to
załogi południowych forteczek martwią się o to, co się dzieje w Solamnii. Rozważają też
możliwość posłania swych przedstawicieli, by oni pogadali z Wielkim Mistrzem albo
przynajmniej z jego bratankiem, który – jak sądzę – ma spore wpływy i mógłby wkrótce
sam zostać Wielkim Mistrzem... niektórzy z rycerzy utrzymują zresztą, że obecny Mistrz
jest chory..
Rewelacje kendera sprawiły, że Kaz natychmiast zapomniał o łowach. – Wielki
Mistrz Oswal zachorował?
Richard A. Knaak. MINOTAUR KAZ Przełożył. Andrzej Sawicki. Tytuł oryginalny. DRAGONLANCE™ HEROES II Volume One. KAZ, THE MINOTAUR
Jennifer Ashley King, naszej kuzynce, dziecku bożemu, której nie było jeszcze wśród nas, gdy poprzednio dedykowałem książkę rodzinie.
Rozdział 1 SIEDZIELI SKULENI wokół niewielkiego obozowego ogniska, cała dwunastka i jeden. Wyróżnienie było ważne, gdyż mimo że dwunastka podążała za jednym, który był ich wodzem, jej członkowie pogardzali nim równie głęboko, jak on gardził nimi. Połączyły ich konieczność oraz sprawa honoru... i jakoś udało im się aż do tej pory znosić wzajemnie swą obecność. Przywódca był ogrem. Miał niekształtną, nieco zwierzęcą sylwetkę, liczył sobie ponad sześć stóp wzrostu i był niezwykle krępy. W jego płaskiej i dość paskudnej gębie wyróżniały się długie, zakrzywione kły, które świetnie nadawały się do rwania pożeranego mięsa lub szarpania wroga. Skóra stwora była ziemista, piegowata, a do jego gruszkowatej głowy przylegały skudlone i spocone kłaki. Odziany był jedynie w brudny kilt [rodzaj skórzanej krótkiej spódniczki, niekiedy rozciętej z boku.] i pas. W przerzuconej przez grzbiet pochwie nosił znaleziony na jakimś pobojowisku miecz. Człowiek musiałby użyć obu rąk, aby go unieść, on jednak bez trudu władał nim jedną. Za pas zatknął dwa noże, które, w porównaniu z potężnym mieczem, wydawały się niemal kozikami. Ogr, zwany Molokiem, potężnymi, zakrwawionymi szponami wydarł kawał dziczyzny z opiekającej się tuszy i podejrzliwie łypnął okiem na pozostałych członków grupy. Większość z nich przewyższała wzrostem Moloka o głowę, choć ten nieszczególnie się tym przejmował. Oderwał kolejny, niemal surowy kęs od trzymanej w łapie kości i wetknął go sobie do gęby, obserwując pochłaniających swoje porcje minotaurów. W przeciwieństwie do ogra, minotaury jadły wolniej i bardziej rozważnie, choć nie bez pewnej żarłoczności i dzikości, co mogłoby odebrać odwagę ludziom czy elfom. Grupa składała się z dziewięciu samców i trzech samic, a wszyscy jej członkowie byli dobrze uzbrojeni. Dwaj mieli włócznie, trzej miecze, orężem pozostałych były potężne topory bojowe o podwójnych ostrzach. Długość rogów samców wynosiła więcej niż stopę, samice miały rogi nieco krótsze. Molok spostrzegł, że minotaury są w zbyt dobrych humorach. Wcale mu się to nie spodobało. Chciał, by były wściekłe i zdecydowane jak najszybciej wykonać zadanie – choćby po to, by nie musieć dłużej znosić jego obecności. – Tydzień już, Krzywogęby, podążamy tropem, który znalazłeś. – Molok, pozornie obojętnie, zajął się wydłubywaniem kęsa mięsiwa spomiędzy dwu pożółkłych kłów. – Czy nie jest tak, że ów tchórz okazał się od ciebie przebieglejszy? Czyżbyś trafił na lepszego od siebie? Usłyszawszy zgrzytliwy głos ogra, cała dwunastka spojrzała na niego, a odblask płomieni ogniska przydał ich oczom dzikiego, niesamowitego wyrazu. Jeden
z minotaurów, rosły osobnik o pociętym bliznami obliczu, co kazało myśleć o wielu zażartych bojach, w jakich brał udział jego właściciel, cisnął w ogień swój kawał mięsa i zaczął wstawać. Siedząca obok niego, niższa i smukłej sza samica, chwyciła go za ramię. – Nie, Scurn – odezwała się spokojnie. Miała głos głęboki, niski, o którym minotaury powiedziałyby, że brzmi niezwykle miło. – Puść mnie, Helati – zagrzmiał nazwany Scurnem. Przypominało to odległy pomruk gromu przed burzą. Obok niego leżał potężny topór, który nawet wśród oręża minotaurów wyróżniał się wielkością. Molok wiele razy widział tę głownię przy robocie, teraz jednak zupełnie nie przejął się gniewem olbrzyma. Wiedział, jak manipulować prostodusznymi w gruncie rzeczy minotaurami. W końcu prowadził ów pościg od czterech lat. – Uspokój się, Scurn – mruknął minotaur siedzący obok Helati. Tych dwoje miało podobne sylwetki i rysy twarzy. Byli rodzeństwem. Ogr oboje uważał za najsłabsze ogniwa w grupie. Zaciekłość, z jaką przed czterema laty podejmowali pościg, z biegiem czasu przekształciła się niemal w jawny podziw dla uciekiniera. Bez pojmania zaś tego renegata grupka minotaurów nie mogła nawet pomyśleć o powrocie do swoich. Poznaczony bliznami minotaur usiadł, ale Molok spostrzegł, że udało mu się dopiąć swego. Poruszył kompanię. Jak zwykle, wszyscy jęli roztrząsać przyczyny ostatnich niepowodzeń. – Nie da się zaprzeczyć, że Kaz jest przebiegły. – Nawet tchórze potrafią myśleć! – Nazywasz go tchórzem? Poradził sobie i w Silvanesti! – Scurn twierdzi, że to tylko pogłoski, czy nie tak, Scurn? Poznaczony bliznami skinął głową. Nawet w skąpym świetle samotnego Lunitari można było dostrzec, że jego rogi były niemal starte od walk. Scurn był wojownikiem, i gdyby jego umysł był równie krzepki, jak jego mięśnie, to przewodziłby teraz swej rasie. Należał jednak do tych, o których powiada się „zakuty łeb”. Świetnie więc nadawał się do celów Moloka. – Kaz nigdy nie trafił do Silvanesti – prychnął teraz z pogardą. – Jest pozbawionym honoru tchórzem. To tylko kolejna jego sztuczka, by sprowadzić nas z właściwego tropu. – Co, jak do tej pory, świetnie mu się udawało – zauważył, niby obojętnym tonem, Molok. Scurn łypnął nań nabiegłymi krwią ślepiami. Zapragnął nagle złapać ogra za kark i ścisnąć tak, by wydusić zeń tchórzliwe życie. Nie bez żalu pomyślał, że nie może tego zrobić. No, przynajmniej, dopóki nie odnajdą zbiega i nie pojmają go lub zabiją. – Jak do
tej pory, Molok, niewiele nam pomogłeś. Dobry jesteś jedynie w nieustannym udowadnianiu nam, jakie to z nas niedołęgi. Przypomnij no mi, czego dokonałeś, by przyspieszyć nasze, niech je Sargas przeklnie, poszukiwania? Gapienie się od czterech lat na ten twój paskudny ryj przyprawia nas o takie same mdłości, jakie ty pewnie czujesz, patrząc na nasze gęby. Ogr wzruszył obojętnie ramionami i wgryzł się w mięsiwo. – Powiedziano mi, że jesteście świetnymi tropicielami. Jak dotąd wcale się nie popisaliście. Myślę, że tracicie zapał. Czy honor tak niewiele dla was znaczy? A Tremoc? Nie masz już minotaurów takich jak on! W chwilach takich jak ta Molok lubił przywoływać pamięcią Tremoca. Był on ukochanym przez minotaury bohaterem opowieści. W imię honoru czterokrotnie przemierzył cały Ansalon, by oddać w ręce sprawiedliwości mordercę swego towarzysza. Pościg trwał ponad dwadzieścia lat. Jego historia była Molokowi użyteczna z dwóch powodów. Po pierwsze, przypominała byczogłowym kompanom o konieczności poświęceń dla tego, co naprawdę liczyło się w życiu. Po drugie, nigdy nie zawodziła, gdy trzeba było zmusić ich do dalszych wysiłków i pośpiechu. Żaden z nich nie zamierzał ścigać Kaza przez dwadzieścia lat. Na razie zranił ich ambicje. Teraz należało skierować myśli łowców ku pościgowi. – Scurn, jeśli nie wśród elfów, to gdzie go znajdziemy? Tym, który odpowiedział, był Hecar. – Podróżował przez Silvanesti czy nie – a wedle mnie jest do tego zdolny – teraz prawdopodobnie podąża na zachód. – Na zachód? – Scurn spojrzał na pozostałych. Do Qualinesti? To równie głupie, jak pakowanie się pomiędzy Silvanestyjczyków! – Myślałem o Thorbardinie – prychnął Hecar. Krasnoludy pewnie zostawią go w spokoju. Stamtąd zaś może dotrzeć do Ergoth. Ogr spoglądał na nich w milczeniu. Chętnie by usłyszał, co powie poznaczony bliznami. Scurn wstał, oderwał od piekącej się na ogniu tuszy chrząstkę z kawałem tłuszczu i cisnął ją w płomienie. Te zaskwierczały radośnie, łapczywie pożerając ofiarowany im kąsek. Minotaur roześmiał się zgrzytliwie. – Albo do reszty zgłupiałeś, albo tak dalece posunąłeś się w podziwie dla Kaza i jego umiejętności wynoszenia tyłka z ognia, że chcesz nas puścić fałszywym tropem! Hecar poderwał się i przez chwilę mogłoby się wydawać, że sprzeczka zakończy się wymianą ciosów. Pozostali członkowie grupy ożywili się i głośnymi parsknięciami zaczęli dawać wyraz swemu podnieceniu. Helati jednak szybko wstała i, raz jeszcze podejmując próbę uśmierzenia sporu, stanęła przed bratem.
– Hecar, nie! – szepnęła z naciskiem. – Z drogi, kobieto! – warknął jej brat przez zaciśnięte zęby. – Scurn cię zabije – syknęła. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja. – Mój honor.. – Twój honor pogodzi się z niewielkim ustępstwem, braciszku. Pamiętaj, że mądry minotaur sam wybiera miejsce i czas walki. Może innym razem. – Nie zapomnę... A inni.. Mimo różnicy wzrostu, udało jej się spojrzeć mu prosto w oczy. – Inni dobrze wiedzą, że kiedy tylko zechcesz, możesz dać radę każdemu z nich. Hecar zawahał się. Rzuciwszy szybkie spojrzenie w stronę ogra, który zajął się wyszukiwaniem ostatnich kęsów mięsa na ciągle trzymanej w łapie kości, prychnął nieco łagodniej. Gdy szło o ogra, nie dało się rzec niczego pewnego. W końcu porywczy samiec kiwnął głową i usiadł. Helati opadła na ziemię obok brata. Scurn wykrzywił pysk w najbardziej pogardliwym i tryumfalnym grymasie, na jaki stać było bycze oblicze, co w jego przypadku sprowadzało się do obnażenia możliwie największej liczby ostrych zębów. Hecar nie bez trudu ukrył trawiącą go wściekłość. – Kaz nie pójdzie ani na zachód, ani na wschód. Pozostanie na południu, licząc na to, że nam umknie. Scurn odwrócił się do Moloka w nadziei, że ogr przyklaśnie jego rozumowaniu. Ogr spojrzał na minotaury, jakby dopiero teraz dotarło doń, że to on był zarzewiem zaciekłego sporu. Doszedł do wniosku, iż najwyższa pora, by ustalić pewne sprawy. Wytarłszy brudne paluchy o swój kilt, sięgnął do tkwiącej pomiędzy jego stopami sakwy i wyjął z niej niemiłosiernie wymięty kawał pergaminu. Szybkim ruchem cisnął pergamin w stronę Scurna. Zaskoczonemu minotaurowi nie bez trudu – i lekkiego poparzenia dłoni – udało się wyrwać skrawek z płomieni. – A to co znowu? Molok zmiażdżył kłami kość i zaczął wysysać szpik. Poirytowany minotaur rozłożył pergamin i podjął próbę odczytania jego treści przy migotliwym i nikłym świetle ogniska. W oczach Scurna zagościło zdumienie. Spojrzał gniewnie na ogra. – To proklamacja podpisana przez samego Wielkiego Mistrza Rycerzy Solamnijskich! Pozostali członkowie grupy zaczęli pomrukiwać z zainteresowaniem. Po czterech latach poszukiwań pośród ziem zamieszkanych przez ludzi, wiedzieli o rycerzach solamnijskich więcej niż którykolwiek, jeśli pominąć Kaza, spośród innych członków ich rasy. – Scurn, co tam napisano? – spytał niecierpliwie jeden z pozostałych minotaurów.
– Wielki Mistrz wyznaczył sporą nagrodę za ujęcie kilku przedstawicieli różnych ras. Jednym z nich jest Kaz! Ostatnie zdanie Scurn wypowiedział z niedowierzaniem. Napisano tu, że poszukuje się go za spiskowanie przeciwko rycerstwu, szczególnie zaś za planowanie zabójstwa samego Wielkiego Mistrza. Wspomina się też o jakimś morderstwie, nie wiadomo jednak kogo i gdzie zabito. – Ton, jakim Scurn przeczytał to wszystko, wyraźnie świadczył o tym, że rosły minotaur nie bardzo wie, co o tym wszystkim sądzić. – Aaaa... – odezwał się któryś z jego rodaków – rycerze poszukują go więc z równym zapałem jak my. – Skąd masz tę proklamację? – syknął Hecar do ogra. Molok wzruszył ramionami z udaną obojętnością. Znalazłem ją wczoraj. Odpadła, jak sądzę, od pnia drzewa, do którego ktoś ją przybił. – Dlaczego rycerze chcą ująć Kaza? Był ich towarzyszem! – odezwała się jedna z samic, nie kierując pytania do nikogo w szczególności. – Jak pozostali, których tu wymieniono – dodał Scurn. Cisnął pergamin jednemu z towarzyszy, który powoli zaczął odczytywać treść pisma. Minotaury szczyciły się świadomością, że spośród wszystkich zamieszkujących Krynn ras, były – pomijając oczywiście elfy – istotami najbardziej wykształconymi. Siła fizyczna była wprawdzie najwyższym arbitrem w ich społeczności, wiedzę jednak uważano za narzędzie kształtujące siłę. – Rycerze powariowali! – mruknął Hecar. – Czy podali choć jakiś powód? – A czy podczas naszych wędrówek i pościgu za Kazem choć raz zdarzyło się, by podali jakikolwiek powód, dla którego cokolwiek czynią? – Scurn przebiegł wzrokiem po obliczach towarzyszy. – Może mają swe powody... a może i nie. Na tej proklamacji wypisano imiona tych, którzy wtedy byli ich najbardziej zagorzałymi zwolennikami. „Wtedy” oznaczało czas wojny, o której minotaury usilnie starały się zapomnieć. Niemal wszyscy spojrzeli teraz z nienawiścią na Moloka. Minotaury nie z własnej woli walczyły za ogry i ludzi, którzy stanęli po stronie Królowej Ciemności, Takhisis, w jej starciu z panem światła, Paladine’em. Po stronie tego właśnie boga stanęli rycerze solamnijscy, w końcu zaś jeden z nich, Rycerz Korony, zwany Humą, wymusił kapitulację na Królowej. Z tych, co byli świadkami owego drogo okupionego zwycięstwa, przeżył tylko jeden śmiałek Kaz. Niewielu właściwie wiedziało, jaką rolę odegrał w ostatnim starciu. Ludzie nie zamierzali rozgłaszać chwały kogoś, kogo przedtem byli skłonni uważać za tępogłową bestię. Choć pozostałe minotaury od kilku lat skrzętnie składały w całość okruchy zasłyszanych tu i ówdzie opowieści, były wśród nich i takie, jak Scurn, które zaprzeczały wszystkiemu.
– Jeśli rycerze solamnijscy rozesłali za nim listy gończe – mruknął poznaczony bliznami wojownik – to z pewnością zostanie na południu, gdzie trudniej się na nich natknąć. Kilku innych kiwnęło potwierdzająco łbami. Molok przyjrzał się uważnie każdemu z osobna i potrząsnął głową. – I pomyśleć, że ścigacie Kaza od czterech lat, nie mając nawet pojęcia, jak się zachowa w takiej sytuacji. Dotyczy to nawet tych, co znali go osobiście Cała dwunastka ugodziła go gniewnymi spojrzeniami, które, jak zwykle, całkowicie zignorował. – Rycerze postępują dość dziwnie. Jego przyjaciele stali się wrogami... nawet Mistrz, który, jeśli to, co wiemy, odpowiada prawdzie, podczas wojny nazywał go swym towarzyszem. Nastąpiła chwila ciszy. Ogr skupił na sobie spojrzenia wszystkich minotaurów. – Myślę, że Kaz pójdzie na Północ, do Vingaardu. Dobrze się stało, że ziemie, które aktualnie przemierzali, wolne były od ludzkich osiedli, w przeciwnym bowiem wypadku ryki, którymi skwitowano oświadczenie ogra, wywołałyby alarm w promieniu kilku mil. Wreszcie Scurn i Hecar uciszyli pozostałych. – Być może rycerze solamnijscy zachowują się jak wariaci – wypalił wreszcie Hecar – czego zresztą bywaliśmy świadkami już wcześniej, nie przypisuj jednak ich szaleństwa Kazowi. Pomijając wszystko inne, jest minotaurem! Scurn kiwnął łbem, zgadzając się z przedmówcą. Nawet on nie wierzył, że ich przeciwnik mógłby okazać się na tyle głupi, by udać się na Północ. Molok odebrał minotaurom proklamację i raz jeszcze rzucił na nią okiem. Szczerząc kły w uśmiechu, którego nie powstydziłby się najdzikszy z drapieżników, cisnął pergamin w ogień. Przez kilka sekund obserwował, jak płomienie pożerają pismo, potem raz jeszcze spojrzał na towarzyszy, których nienawidził z całego serca, podobnie jak oni jego. – On nie jest głupcem. Nigdy tak zresztą o nim nie myślałem. – Molok sięgnął pod siebie i szybko zebrał swój mizerny majątek. Wstał i patrząc na minotaury, dał im do zrozumienia, jak głęboko nimi gardzi. Nawet teraz, choć wyzwoliły się z niewoli, potrzebowały ogra, który pokieruje nimi równie skutecznie, jak gdyby wiódł je za kółka w nosach. – Kaz to Kaz, postępuje po swojemu... i dlatego właśnie pójdzie do Vingaardu. Nie potrzebuje żadnych innych powodów. Odwrócił się i ruszył przed siebie, kryjąc przed minotaurami zafrasowaną twarz.
Rozdział 2 POWINIENEM IŚĆ NA ZACHÓD, pomyślał ponuro Kaz. Na zachód... albo nie ruszać się z Południa. Parsknął lekko, oglądając się wstecz na szlak, którym podążał. Wiszące wysoko słońce pozwalało oglądać znaczną część kraju. Dlaczego idę na Północ, skoro każdy dzień zbliża mnie do twierdzy Vingaard i szaleństwa, jakie ogarnęło rycerzy? Jego wierzchowiec, ogromny rumak bojowy, którego w uznaniu zasług przyznał mu sam lord Oswal, zarżał niecierpliwie. Po pięciu latach spędzonych pod Kazem, zwierzę nabrało buntowniczych skłonności, które zdumiałyby jego poprzednich, kochających dyscyplinę właścicieli. Koń pod wieloma względami upodobnił się do swego pana. Kaz uspokoił rumaka i raz jeszcze przyjrzał się proklamacji. Był to jej piąty już egzemplarz, równie zresztą dlań niezrozumiały jak pierwszy, na który się natknął. Lord Oswal był mu przecież przyjacielem i towarzyszem. Starszy już rycerz Zakonu Róży, który po śmierci swego brata został Wielkim Mistrzem, dał nawet Kazowi glejt, dzięki któremu minotaur mógł poruszać się swobodnie wszędzie tam, gdzie respektowano zakony solamnijskie. Teraz zaś oto ten sam człowiek oskarżał Kaza o zbrodnie, które ów miał jakoby popełnić! Proklamacje te dopiero niedawno dotarły do południowych krain. Kaz prychnął ponownie. Spojrzał na nazwiska tych, których wespół z nim ogłaszano wyjętymi spod prawa. Niektórych znał osobiście... ot, choćby lorda Guya Avondale’a, wodza Ergothajczyków, którzy wspierali ludzi z Solamnii w ostatniej walce z Galan Dracosem i jego władczynią, boginią Takhisis. Huma zawsze poważał tego człowieka, raz nawet wyraził opinię, że Avondale zasłużył sobie na zbroję solamnijską – tak godne podziwu były zasady, wedle których żył Ergothajczyk. Minotaur warknął gniewnie i zdarł pergamin z drzewa. Spiskowanie i morderstwo? Zgniótł pismo i cisnął je w krzaki. Ujął cugle rumaka i poprowadził go ku bardziej ustronnemu miejscu na lewo od szlaku, gdzie oparł się o jedno z drzew i zaczął czekać. Cierpliwość nie należała do zalet, o których mógłby powiedzieć, że z powodzeniem udało mu się je zaszczepić w swoim charakterze, i teraz niewielki jej zapas, jakim dysponował, miał się właśnie ku końcowi. – Delbin, na Ostrze Paladine’a! – mruknął przez zęby. – Jeśli nie wrócisz w ciągu najbliższej godziny, ruszam dalej sam! Mógł sobie jedynie wyobrażać, w jakie to tarapaty wpakował się jego towarzysz w odległym o kilka mil na zachód Xak Tsaroth. Gród ów graniczył z południowo- zachodnią Solamnią i wschodnim Qualinesti, gdzie żyły elfy – siłą rzeczy więc stał się
ośrodkiem handlu Północy z Południem. Kaz liczył na to, że jego towarzyszowi uda się tam nabyć kilka rzeczy, które były im potrzebne. Żywił także nadzieję, że Delbin podsłuchał kilka plotek, które może okażą się pomocne w wyjaśnieniu pogłosek – oby Sargas je przeklął – krążących wśród mieszkańców okolic posiadłości solamnijskich w twierdzy Vingaard. Pogłoski te nie mogły być przecież prawdziwe! Wysyłanie jednak Delbina Knotwillowa z jakąkolwiek misją było zawsze ryzykowne. Za każdym razem, kiedy podążający za minotaurem Delbin ochoczo zgłaszał się do wszystkich zadań, Kaz czuł, że wnętrzności skręcają mu się w potężny supeł. Obawy minotaura budził właśnie ów zapał. Delbin Knotwillow był bowiem kenderem, ci zaś od urodzenia są „miłośnikami kłopotów” Jakby na zamówienie, usłyszał parsknięcie konia. Delbin odszedł przed trzema dniami, obiecując, że wróci w ustalonym terminie. Niewysoki kender świetnie się sprawiał jako wywiadowca – oczywiście trzeba było przekonać go do tego, by podjął się tej roli. Nikt się nie spodziewał, że kender potrafi cokolwiek innego, poza zwinięciem komuś sakiewki – i tylko sakiewek pilnowano w jego obecności. Kender tymczasem potrafił zebrać sporo informacji, którymi wszyscy nad podziw chętnie się z nim dzielili. Delbin uważał to za pyszną zabawę, za coś, czym będzie mógł chełpić się przed rodakami i każdym, kto zechciałby wysłuchać jego opowieści. Ilu w końcu kenderów podróżowało w towarzystwie minotaura? Kaz miał już zawołać swego małego kompana, kiedy usłyszał parsknięcie drugiego konia. Szybko wyciągnął dłoń i zakrył chrapy swojego wierzchowca. Bojowy rumak, przygotowany tresurą niemal na wszystko, rozpoznał ten gest i natychmiast znieruchomiał. Drzewa zasłaniały minotaurowi widok, wydało mu się jednak, że coś czarnego mignęło mu przed oczyma. Nie sposób było orzec, czy to, co dostrzegł, należało do jeźdźca, czy jednego z koni. Tak czy owak pojął, że nie zna tych, którzy się zbliżają. Jeźdźcy zwolnili i zatrzymali swe konie. Minotaur usłyszał szczęk zbroi i stłumione odgłosy rozmowy. Słów nie dało się rozróżnić, ale najwyraźniej jeden z podróżnych był wściekły na drugiego. Kaz prychnął. Ależ wybrali sobie porę i miejsce na sprzeczki! Gdyby teraz akurat pojawił się Delbin.. Usłyszawszy trzeciego konia, Kaz gotów był wznieść oczy do nieba i przekląć wszystkich bogów. Jeszcze jeden jeździec? I nagle pojął, że ostatni nadjeżdża od południa. Jeśli tak miałoby trwać dłużej, Kaz mógłby otworzyć tu zajazd. Obfitość podróżnych obiecywała spore zyski. Pozostali jeźdźcy nagle ucichli. Kaz tymczasem, zdając sobie sprawę z faktu, iż
ostatni z przybyszów zmierza w jego kierunku, sięgnął po topór. Mocne, zakończone wielkimi szponami palce minotaura zacisnęły się na drzewcu styliska. Jeszcze kilka jardów wśród listowia i jeździec natknie się na niego. Nieznajomy niespodziewanie skierował rumaka ku drodze, Kazowi znów mignęła hebanowoczarna zbroja. Oczy minotaura rozszerzyły się w zdumieniu. Widywał już takie zbroje podczas wojny z Królową Ciemności. Nosili je ludzie i ogry, pod rozkazami których służył. Pod koniec zaś walk stawał u boku Humy przeciwko najzacieklejszym i najbardziej niebezpiecznym spośród nich. Ten należał do elitarnych i fanatycznie oddanych żołnierzy gwardii odżałowanej pamięci Crynusa, wodza armii Takhisis, który dawno temu został wysłany do czeluści piekielnych – na co zresztą sobie zasłużył – przez Humę Włócznika i srebrną smoczycę. Kaz pamiętał wszystko aż nadto wyraźnie. Crynus uparcie opierał się śmierci i w końcu trzeba było smoczego płomienia, by przepadł na zawsze. Kaz wolałby nie narażać się, nie mógł jednak pozwolić, by jeden z tych zajadłych wrogów – nie, było ich dwóch! – swobodnie jeździł po kraju. Podczas ostatnich pięciu lat stykał się zresztą już z takimi niedobitkami. Spora część sług Królowej Ciemności nie chciała pogodzić się z klęską swej pani. Nie mając gdzie się skryć, poświęcali się niemal wyłącznie rabunkom i gwałtom, wszystko to zaś czynili jakżeby inaczej! – w imię Takhisis. Gwardziści byli najgorsi – oni naprawdę wierzyli w niedaleki powrót swej władczyni. Kaz poklepał konia po karku. Sygnału tego nauczył się od rycerzy. Koń pozostanie w miejscu, dopóki go się nie wezwie. Nic prócz smoka nie byłoby w stanie zmusić go do zmiany miejsca postoju, ponieważ zaś smoki zniknęły, nie było powodów do obaw. Powoli i ostrożnie Kaz uniósł topór. Zdradziłby się, gdyby w tej gęstwinie chciał przeprowadzić konia. Jeśli mu się poszczęści, zdoła zwalić przeciwnika jednym ciosem, bez walki, ale.. Mroczna figura przed nim nagle znieruchomiała i minotaur zrozumiał, że coś go jednak zdradziło. Długie, paskudne ostrze, aż dotąd niewidoczne, mignęło nagle łukiem w powietrzu, gdy jeździec obrócił się w siodle. Kaz zastawił się toporem, przeciwnik jednak źle ocenił dzielącą ich odległość. Jego ostrze zatrzymało się w połowie drogi, utkwiwszy w pniu potężnego dębu. Jeździec zaklął i podjął próbę uwolnienia swej klingi, jednocześnie usiłując zawrócić wierzchowca. Kaz inaczej ujął topór i wziął potężny zamach. Miecz, osłaniając jeźdźca, frunął w górę, minotaur rąbnął więc w konia. Zwierzę, krwawiąc z szerokiej rany, zaczęło się szarpać i gwardzista stracił nad nim kontrolę. Kaz również musiał się cofnąć, by uniknąć przypadkowych, wymierzanych na oślep, lecz potężnych kopnięć rumaka.
Koń zachwiał się na nogach. Minotaur zaklął bezwiednie. W siodle nie było już nikogo. Czarnego wojownika zmiotło jakby wichrem. Kaz zdążył zapomnieć, jak niebezpiecznymi przeciwnikami mogą być gwardziści Crynusa. Wróg niespodziewanie wypadł z gęstwiny, która znajdowała się za minotaurem. Kaz sparował cios miecza, potknął się jednak i niemal stracił równowagę. Po raz pierwszy spojrzał też na przeciwnika. Zobaczył męża – gwardzista był zbyt niski na ogra, choć mógł też być elfem – którego twarz krył głęboki morion, ale oczy, które wyzierały spod okapu hełmu, wydawały się wypatrywać czegoś daleko za plecami minotaura. Przeciwnik najwidoczniej wprowadzał się w bojową furię. Kaz usłyszał jakieś odgłosy walki ze znajdującej się za nim ścieżki, wróg jednak już nań napierał. Topór, szczególnie taki, który wykuto dla człowieka mającego ujmować go oburącz, nie bardzo nadawał się do walki w zwarciu. Za każdym razem, gdy Kaz usiłował się cofnąć, by uzyskać potrzebny do cięcia zamach, przeciwnik nacierał błyskawicznie i skracał dystans. Uratowały go drzewa. Gwardzista, który niemal zapomniał o wszystkim oprócz wroga, potknął się na wystającym korzeniu drzewa. Nie trwało to dłużej niż mgnienie oka. Odzyskał równowagę niemal natychmiast; Kaz jednak nie potrzebował niczego więcej. Włożywszy w cios całą swą niemałą przecież siłę, zamachnął się i ciął od ucha. Ciosu tego nie sposób było odeprzeć, niewielu ludzi mogło sprostać minotaurowi, który był w pełni sił. Z właściwym narzędziem w ręku Kaz potrafił jednym uderzeniem zwalić spore drzewo. Zbroja zaś, prawdę mówiąc, była wobec takiego ciosu prawie żadną osłoną. Trafił gwardzistę tuż ponad łokciem dzierżącego miecz ramienia, a topór nawet nie zwolnił swojego biegu. Głownia zataczając niemal pełny łuk, przeszła przez cały korpus przeciwnika. Kaz cofnął się, by uniknąć fontanny krwi buchającej z przerąbanego tułowia. Bojowy zapał, błyszczący jeszcze przed sekundą w oczach gwardzisty, zgasł wraz z jego życiem. Minotaur odetchnął głęboko. Na ścieżce ustały już odgłosy walki, zastąpione tupotem kopyt kilkunastu koni nadciągających z południa. Kaz uznał, że nie ma sposobu, by określić, czy zbliżający się jeźdźcy są wrogami, czy przyjaciółmi powalonego gwardzisty. Nie usłyszał żadnych komend, wiedział jednak, że pomiędzy drzewa wjechało kilku konnych. Odnalezienie go nie powinno zająć im zbyt wiele czasu. Szybko wytarł ostrze topora i umieścił broń w przytroczonej do pleców obejmie. Minotaur miał na sobie
rzemienny rynsztunek, zaprojektowany tak, by mógł w nim nosić topór, albo i dwa. Dzięki ćwiczeniom, dobycie oręża było zwykle dziełem jednej sekundy. Rynsztunek pomyślano tak, by mógł zeń korzystać jedynie ten, czyj grzbiet nie ustępował szerokością plecom minotaura i kto miał odpowiednio długie ramiona. Dosiadł swego rumaka i w tej samej chwili dostrzegł go jeden ze szperaczy. – Stać! W imieniu Wielkiego Mistrza, rozkazuję ci stać! Kaz odwrócił się i dostrzegł, że zatrzymujący go wojownik ma na sobie znajomą mu i niegdyś przezeń szanowaną zbroję rycerzy Solamnii. Jeśli dobrze zapamiętał godło, miał przed sobą rycerza Zakonu Miecza. Rycerz, zmuszony do tego przez gęste poszycie, szedł pieszo, wiodąc konia za sobą. Kaz odwrócił się i dał ostrogę swemu rumakowi, mimo iż rycerz okrzykami wzywał swych towarzyszy. Kilka lat temu Kaz oczywiście dotrzymałby im pola i podjął walkę, choć pewnie udałoby mu się powalić przynajmniej połowę przeciwników, zanim padłby pod ich ciosami. W towarzystwie Humy pojął jednak, jak głęboka mądrość kryje się w unikaniu konfliktów i śmierci w niektórych przynajmniej sytuacjach. Rozumiał, jak bezsensowne jest niekiedy umieranie w imię źle pojętego honoru. Wielu jego współplemieńców pomyślałoby, że stchórzył, a niektórzy od dawna już tak mniemali. Koń, kierowany naciskiem kolan Kaza, coraz głębiej wdzierał się w gęstwinę. W niej właśnie kryła się jedyna szansa ucieczki minotaura. Kaz wiedział, że ten szlak przywiedzie go w pobliże Xak Tsaroth, trafi jednak na północ od miasta, zamiast na wschód. Pojmował też, że najpewniej przyjdzie mu się pożegnać z nadzieją na spotkanie z kenderem. Mogło być zresztą i tak, że Delbin zdążył już o nim zapomnieć. Istniała również możliwość, że młody kender wpadł w pułapkę rycerzy – w końcu po to, między innymi, ją zastawiono. Rycerstwo musiało być świadome obecności maruderów w okolicy – zastawiono więc sidła, by wyłapać niedobitków. Solamnijczycy z pewnością spodziewali się większej zdobyczy, tymczasem wpadli im w ręce dwaj tylko gwardziści, z których jeden już nie żył. Jeśli pojmali kendera, nie było się o co martwić. Członkowie wszędobylskiej rasy byli, owszem, natrętni, nikt jednak nie uważał ich za naprawdę niebezpiecznych lub wrogów. Rycerze prześladowali go zaciekle i nie ośmielił się spojrzeć za siebie, by sprawdzić, jak daleko się oddalił. Ocenił jedynie, że grupa liczyła sobie nie mniej niż pół tuzina jeźdźców. – Przekonajmy się, jak dobrze znasz ten kraj – mruknął sam do siebie. Wespół z Delbinem krążyli po okolicy od blisko tygodnia, podczas zaś ostatnich dziewięciu miesięcy wielokrotnie przemierzyli wzdłuż i wszerz całą południową połać kraju. Zawsze ktoś deptał im po piętach. Zazwyczaj byli to jego współplemieńcy. – Trzeba mieć moje
psie szczęście, by wpakować się na nich akurat teraz. Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu. Licząc na zgubienie pościgu, Kaz postanowił gnać przed siebie, chyba że zawiedzie go koń albo skończy się gęstwina. Mapy nie wskazywały na szczególnie gęste poszycie leśne w tej okolicy i minotaur wiedział, że gdzieniegdzie gaje i dąbrowy niespodziewanie ustępują miejsca rozległym polanom. Otwarta przestrzeń oznaczała dlań śmierć. Rycerze mogli przekazać go lordowi Oswalowi, równie dobrze jednak mogli skończyć z nim od ręki i władzom Zakonu wydać jego ciało. Proklamacja Wielkiego Mistrza ogłaszała rninotaura wrogiem zakonu, żaden zaś rycerz nie zechciałby chyba tracić sił na pojmanie Kaza żywcem, kiedy wystarczyło jedynie dostarczyć jego zwłoki. Jakkolwiek stały sprawy, szybko oddalał się od prześladowców, o czym świadczyły ich coraz cichsze okrzyki. Zbyt wcześnie jednak było na radość. Zakon znany był bowiem z tego, że jego członkowie niełatwo zrażali się trudnościami i zwykle kończyli raz zaczęte dzieło. Mogli iść jego tropem całymi dniami... jakby nie dość mu było jednej grupy prześladowców. Koń potknął się na jakiejś uschłej gałęzi sterczącej z niewielkiego zagłębienia w ziemi. Grunt był tu dość zdradziecki, fałszywy krok mógł skończyć się kalectwem wierzchowca lub jeźdźca. Z siłą, która przemogła wszelki opór rumaka, Kaz szarpnął wodzami w prawo. Zwierzę ustąpiło, parskając gniewnie i ruszyło tam, dokąd skierował je jeździec. Kaz pognał konia w dół stromizny, wiedząc, że każda sekunda zwłoki oznaczała stratę bezcennego dlań czasu. Dotarłszy do dna zapadliska, ponaglił konia kopniakiem w żebra. Doliczył do trzydziestu, kiedy ku jego radości dotarły doń echa gniewnych i zdradzających zaskoczenie okrzyków. Usłyszał też dzikie rżenie przynajmniej dwu koni i bolesny wrzask jednego z rycerzy. Odgłosy pościgu przycichły... choć nie całkowicie. Kaz odważył się na szybkie spojrzenie wstecz. Jeden z jeźdźców nadal kontynuował pogoń, choć minotaur zdążył się mocno już odeń oddalić. Człowiek miał odsłoniętą twarz i wydał się Kazowi młodzikiem. Być może rycerz miał brodę, choć z tej odległości Kaz nie umiałby orzec, czy na wietrze nie powiewały przypadkiem jego długie włosy. Minotaur nie wiedział zresztą, czemu miałby zwracać szczególną uwagę na ludzkie twarze, choć niemal spodziewał się rozpoznać w prześladowcy Humę. Obok jego łba świsnęła strzała, która z głuchym stukiem utkwiła w pobliskim pniu. Nadleciała jednak z przodu.. Paladine, czy i ty żywisz do mnie urazę? Na co lub na kogo nadział się tym razem? Jakby w odpowiedzi na to bezgłośne pytanie zobaczył kilkanaście sylwetek, które zabiegały mu z przodu drogę, jedne odziane w zieleń, inne w czarnych kolczugach.
Niewątpliwie byli to ci sami maruderzy, na których zasadzili się rycerze. Kaz mimo woli wypłoszył ich z kryjówki i pomógł swym niedawnym prześladowcom. Teraz należało tylko wynieść stąd całą skórę. W desperacji zawrócił konia. Jeden z pechowych napastników, potrącony przez zawracającego rumaka, rąbnął korpusem o drzewo. Minotaur przypomniał sobie, że nadal ściga go jeden szczególnie uparty rycerz. Otworzył usta, by ostrzec człowieka okrzykiem, w tej samej jednak chwili ujrzał, że siodło gnającego za nim rumaka jest puste następna strzała położyła kres życiu młodego wojownika. Kaz parsknął wściekle. Oto kolejna niepotrzebna śmierć, za którą winą obarczą oczywiście jego. Przez cały czas czekał, aż i w jego grzbiecie ugrzęźnie strzała. Maruderzy mieli jednak swoje własne i to wcale niemałe problemy. Zabrali się do nich pozostali rycerze, którzy nie dali się zaskoczyć tak, jak ów młodzik. Gdy Kaz zobaczył, ilu naprawdę ludzi szło jego tropem, wytrzeszczył ze zdumienia oczy. Jeśli w porę nie wydostanie się z zawieruchy, utknie pośrodku nielichej bitwy! Jakiś obszarpaniec w zielono-brązowych barwach usiłował ściągnąć go z grzbietu rumaka. Koń jednak poczęstował napastnika straszliwym wierzgnięciem, po którym obdartus legł z rozbitym czerepem. Kilkunastu maruderów i rycerzy już rąbało się z zapałem. Jeden z rycerzy Zakonu Róży powalił właśnie jakiegoś męża z mieczem, jego rumak zaś dosłownie wdeptał wroga w ziemię. Dwu odzianych w czerń gwardzistów zdołało ściągnąć jakiegoś Solamnijczyka z siodła. Ku walczącym z obu stron ruszyli ich kompani. – Paladine! – syknął Kaz. – Jeśli w ciągu ostatnich paru lat dokonałem czegoś, co znalazło uznanie w twoich oczach, nie poczytasz mi chyba za bezczelność, jeśli poproszę, abyś pomógł mi jakoś wynieść się stąd precz! Minotaur nie oczekiwał odpowiedzi – bogowie w końcu przemawiali jedynie do kapłanów i bohaterów. I nagle jego uwagę przykuł błysk bieli. Wyglądało to na jakieś zwierzę... jelenia, niedźwiedzia lub wilka. Kaz nie potrafiłby określić tego dokładniej. Czyżby Paladine rzeczywiście go usłyszał? Gdyby Kaz nie oddalił się natychmiast, uległby wrodzonemu minotaurom zapałowi i kilka bezcennych ostatnich chwil życia straciłby na zaciekłą i daremną rąbaninę z wrogami, jak zdarzyło się to jego wielu poważanym, ale niezbyt długo żyjącym przodkom. Kaz darzył ich szacunkiem, nie zamierzał jednak przedwcześnie do nich dołączać. Zawrócił więc rumaka i jak szalony pognał w stronę, gdzie ukazała mu się biała zjawa. Gnał przed siebie mniej więcej przez czwartą część godziny, zanim odważył się
nieco pofolgować rumakowi. Odgłosy walki dawno już pozostały daleko w tyle. Znajdował się już na północno-wschodnich rubieżach Xak Tsaroth. – Nie jestem tchórzem – szepnął sam do siebie i do tych mocy, które mogły go w tej chwili słuchać. Mimo wszystko czuł się odrobinę nieswojo. Czy wedle prawa nie powinien zostać i wesprzeć rycerzy solamnijskich? Czy zbiegłszy z pola potyczki, nie zdradził pamięci Humy człowieka, którego podziwiał równie głęboko, jak swych najdzielniejszych przodków? – Mój honor jest moim życiem. – Zdanie to zabrzmiało nieco dziwnie, gdy teraz je zacytował. Była to część roty przysięgi na kodeks i zasady, do których stosowali się członkowie zakonu Humy. Minotaurowi dość było tego jednego powodu, by szanować rycerzy solamnijskich bardziej niż członków jakiejkolwiek innej ludzkiej organizacji. Humo, może mógłbyś wyjaśnić mi moje rozterki... Kaz westchnął, co minotaurom zdarzało się nader rzadko, i rozejrzał się po okolicy. Znajdował się na skraju rozległego pola porośniętego burzanami i pozostało mu tylko mieć nadzieję, że nie wyłoni się spośród nich nowe zagrożenie. Wiedział też, że jeśli dalej wędrowałby w tym samym kierunku, trafiłby na wyciągnięte ramię łańcucha górskiego, który przecinał niemal całe Qualinesti, później zaś znalazłby się w gęstej puszczy porastającej dziedziny elfów. Nie bez goryczy pomyślał, że nad wyborem tego kierunku nie ma się co zastanawiać. Po tym, co przytrafiło mu się w Silvanesti, stracił ochotę na to, by kiedykolwiek w życiu zobaczyć jeszcze choć jednego elfa. Świat niewiele stracił na tym, że nie narzucają one mu swej obecności. Kaz znał pewien skrót. Delbin powiedział mu coś o rzece, która płynęła na północ ku twierdzy Vingaard. Oznaczało to konieczność pokonania gór i częściowego przynajmniej zahaczenia o Qualinesti, w sumie jednak szybciej dotarłby do celu, a tym była twierdza Vingaard i konfrontacja z Wielkim Mistrzem. Zatęsknił niemal za towarzystwem kendera, który zdałby się choć na przewodnika. Delbin nieźle znał te okolice, Kaz jednak nie mógł pozwolić sobie na czekanie na zwykle pełnego zapału kompana. Całe szczęście, że miał przy sobie mapę kendera. Choć nie przyznałby się do tego sam przed sobą, polubił Delbina. Głupio postąpiłby jednak ktoś, kto zechciałby Kazowi uświadomić tę słabostkę, ponieważ minotaury zazwyczaj niechętnie zawierają przyjaźnie, a przyznanie się do sympatii dla wszędobylskiego, żywiącego nieodparte zamiłowanie do zaglądania w cudze sakiewki i dziecinnego, wedle kryteriów minotaurowych, stworzenia, byłoby oznaką słabości charakteru. Kaz stęknął i uderzył piętami boki wierzchowca. Sterczenie w miejscu i samo rozmyślanie do niczego nie prowadzi.
Gdy minotaur ruszył na zachód, coś drgnęło pośród wysokich traw. To „coś” było białe i bezwłose. Ślepia stwora nie posiadały tęczówek i płonęły czerwienią. Bestia ukrywała się wśród traw tak długo, jak to tylko było możliwe. Z tajemniczych powodów nienawidziła bowiem światła, które płonęło na niebie. Nie spuszczała oczu z niknącej sylwetki jeźdźca i rumaka. Gdy obaj oddalili się dostatecznie daleko, stwór wstał i podążył ich śladem. Teraz przypominał coś, co kiedyś mogło być wilkiem... choć śmierć musiała go spotkać dawno temu. Zwalczając ból, jaki sprawiały mu palące bezlitośnie promienie słoneczne, stwór ruszył za minotaurem.
Rozdział 3 BYWAŁY CHWILE, KIEDY KAZOWI WYDAWAŁO SIĘ, że jego żywot jest jednym nieustającym pasmem nieporozumień i zamętu. Po tym, jak Huma, poświęcając życie, zakończył wojnę, minotaur liczył na to, że koleje losu się odwrócą. Jego współplemieńcy mogli uznać go za mięczaka i osobnika pozbawionego honoru, przestał się jednak tym przejmować. Im dłużej rozmyślał o obyczajach, prawach i nawykach, wedle których żyły minotaury, tym mniej mu się one podobały, co nie oznacza bynajmniej, że za lepsze uważał obyczaje i prawa ludzi, krasnoludów, elfów czy nawet kenderów. Ku jego zdziwieniu, podróż ku rzece minęła bez szczególnych wydarzeń. Jeśli rzeka miała jakąś nazwę, kreślarz map najwyraźniej o niej zapomniał. Delbin zresztą nie rozwodził się nad szczegółami znalezienia mapy, a Kaz, który zdążył go już nieźle poznać, wolał nie drążyć tematu. Liczyło się dlań to, że mapa była przydatna i dość dobrze oddawała położenie charakterystycznych elementów terenowych. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Kaz ocenił, że do zachodu została mu jeszcze mniej więcej godzina. Na niebie pokazał się już dysk Lunitari. Solinari, blady i srebrzysty, objawi się nieco później. Wyglądało na to, że noc będzie dość jasna. Rzeka o tych rozmiarach świadczyła o obecności osiedli na jej brzegach i łodzi na wodzie. Oznaczało to również możliwość natknięcia się na ludzi, czego Kaz wolał uniknąć – tak czy owak nie widział innej możliwości szybszego dotarcia do Vingaardu. Na razie musiał jakoś ominąć główny łańcuch górski, który leżał na wschód od rzeki i nieco na północ od obecnej pozycji minotaura. Gdy tego dokona, trafi na puszczę, pod osłoną której przebędzie niemal połowę dalszej drogi. Odsunął na razie od siebie myśli o tym, jak sobie poradzi w północnej Solamnii, o której słyszał, że nadal pozostała otwartym, spustoszonym krajem. Jeśli choć połowa plotek odpowiadała prawdzie, to rycerze zachowywali się dziwacznie. Ruszył dalej. Przed nim piętrzyły się coraz wyższe góry. Gdy ostatnie promienie słońca ustąpiły mrokowi nocy, Kaz zaczął się zastanawiać, czy dokonał właściwego wyboru. Miał przed sobą niezbyt wielki łańcuch górski, same zaś góry były niczym w porównaniu z gigantami, wśród których zdarzało mu się błąkać dawniej. Te tutaj należały do przeciętnych. A jednak w jakiś nieokreślony sposób niepokoiły bardziej niż tamte wyniosłe wierchy. – Czy kryjecie w sobie jakąś magiczną broń? – spytał na poły drwiąco. W tejże chwili minotaur pojął dlaczego niepokoił go widok tych szczytów. Przypomniał mu
Humę i jego ostatnie starcie. Kaz nie umiał spojrzeć na góry, nie wspominając jednocześnie początku całej historii – poszukiwania smoczych lanc, jedynego oręża, dzięki któremu można było pokonać hordy smoków Królowej Ciemności, Takhisis. Znaleźli je w końcu, choć zaczęło się tylko od tuzina. Towarzyszący Humie Kaz należał do nielicznej grupki, którą uzbrojono w lance do pierwszej bitwy. Niewielu ich wtedy przeżyło, Kaz zaś był jedynym świadkiem ostatnich chwil życia Humy, kiedy samotny rycerz ostatecznie pokonał złą boginię i wymusił na niej przysięgę, z mocy której miała opuścić Krynn i nigdy tu nie wracać. Podczas ostatnich pięciu lat Kaz niejeden raz nadkładał drogi, byle tylko nie zbliżać się do gór. Choć bywało i tak, że okazywało się to niemożliwe, zawsze jednak starał się wydostać z nich jak najszybciej. Lęk przed górami! Kaz prychnął z politowaniem i pognał konia nieco szybciej. Dziś zaśnie z głową opartą o stopy jednej z tych olbrzymek. Im dłużej o tym rozmyślał, tym bardziej był zdecydowany. Zmniejszy przynajmniej ryzyko, że natknie się na niego jakiś inny podróżnik. Podniósł wzrok na górujące nad nim szczyty, usiłując oszacować, ile czasu zajmie mu dotarcie do najbliższej góry. No, będzie już dobrze po zmroku, pomyślał ponuro. Wolałby znaleźć się tam za dnia. Kaz rozbił obóz u podnóża wysokiego, choć nadgryzionego przez ząb czasu szczytu. Kiedyś tam, możliwe, że w zamierzchłej przeszłości lub podczas jakiejś wojny, spora część zbocza góry pękła, nadając jej drapieżny i dziki wygląd. Całość przypominała minotaurowi jednego z jego przodków, który będąc w młodości gwałtownym, zapalczywym bykiem, mimo licznych ran dożył sędziwego wieku. Kaz na cześć przodka i na swój użytek nadał górze miano Kefo. Okazało się, że łatwiej jest zasnąć w cieniu szczytu, który w pewien sposób był mu już znajomy. Po całych miesiącach wysłuchiwania nieustannego potoku słów lejącego się z ust Delbina minotaur odkrył, że niełatwo mu zasnąć, gdy towarzystwa dotrzymują mu jedynie zwykłe nocne dźwięki. Prychnął gniewnie. Jeśli miałoby mu zabraknąć towarzystwa kendera, to lepiej już od razu poddać się wrogom! – Paladine, chroń mnie od szaleństwa! – szepnął z drwiną w głosie. Natknął się na Delbina na południu, wkrótce po swym powrocie z długiej, niebezpiecznej wyprawy do skutych lodem ziem najdalszego Południa. W okolicy zaczęły się właśnie ukazywać proklamacje z Vingaardu, ale dowodzący ekspedycją kapitan, który nieszczególnie przejmował się regulaminami, polubił natomiast Kaza, pozwolił sobie na zwątpienie w sens ciężkich oskarżeń o morderstwo i spiskowanie, zwłaszcza, że proklamacje nie popierały oskarżeń żadnymi dowodami. Pieczęć, którą Wielki Mistrz rycerstwa, lord Oswal, wyróżnił Kaza, również potwierdzała tłumaczenia minotaura. Rycerz uważał, że oskarżenia w najlepszym wypadku dotyczą kogoś innego.
W ziemiach skutych lodem minotaur miał bowiem niejedną możliwość do okazania swej zdradliwej natury, czego przecie nie uczynił. Człek ów był doświadczonym badaczem i odkrywcą, kiedy jednak ekspedycja dobiegła końca, a jemu zaś udało się wrócić do ojczystych gór Kharolis, powiedział Kazowi, że zamierza spędzić resztę swego życia – a był młodym człowiekiem – w jakimś spokojnym, miłym miasteczku, gdzie chciał otworzyć kram z warzywami, największe ryzyko ponosząc przy sporach z klientami o ceny jabłek lub warzyw. Wtedy to Kaz po raz pierwszy usłyszał wysoki, pełen ciekawości głos: – W rzeczy samej wróciłeś z lodowych pustkowi? Czy tam naprawdę oddech zamarza tak, że aby usłyszeć, co powiedziałeś, trzeba go roztopić w ognisku? Ktoś mi to mówił! Jesteś minotaurem? Nigdy wcześniej nie widziałem minotaura. Będziesz gryzł? Zasypującego go pytaniami osobnika Kaz w pierwszej chwili uznał za niezbyt wyrośnięte dziecko, które ozdobiło głowę fryzurą na kształt końskiego ogona. Dopiero gdy kapitan zaklął szpetnie i sięgnął do swej sakiewki ze złotem, minotaur zrozumiał, z jak strasznym niebezpieczeństwem przyszło mu się zetknąć. Delbinie Knotwillow – pomyślał Kaz, wspominając tamte chwile – potrafiłbyś chyba doprowadzić do rozpaczy nawet innego kendera. Pewne było, że na innych się nie natknęli, a jeśli nawet, nie potrwałoby to długo. Delbin, który od tamtej pory przylgnął do Kaza, zasypywał go niezmordowanie najniezwyklejszymi pytaniami dotyczącymi minotaurów i wszystkiego innego. Był młodzikiem i to nawet, wedle kanonów jego rasy, młodzikiem urodziwym. Nieco roślejszy od większości swych współplemieńców, liczył sobie cztery stopy wzrostu – bez jednego czy dwu cali – i ważył około dziewięćdziesięciu funtów. Mówił o sobie, że ma naturę uczonego i zbierał się do napisania współczesnej historii Krynnu. Cel sam w sobie wart zachodu, niestety, kiedy Delbin sięgał do sakwy, by wyjąć notatnik, zawsze wyciągał jeden z wielu przedmiotów, które gdzieś wcześniej zostawił jakiś zapominalski jegomość. Niesłychanie podniecony znaleziskiem Delbin oczywiście zapominał o wydarzeniu, które właśnie miał zanotować. Teraz kender tkwił pewnie gdzieś w Xak Tsaroth lub, oczywiście bez powodzenia, poszukiwał Kaza na zachód od tamtego grodu, chyba że jego uwagę przyciągnęło coś innego. Albo, jak Kaz go znał, siedział gdzieś w gęstwinie lasów Qualinesti i wypatrywał elfiego konia, bo zawsze chciał zobaczyć owo niemal baśniowe stworzenie. Wpatrując się w oba widoczne już dobrze księżyce, Kaz zaczął się zastanawiać, czy uda mu się choć odrobinę wypocząć, a bardzo tego potrzebował, czy też całą noc spędzi na rozmyślaniu o nieroztropnym kenderze. Miał też nadzieję, że do jutrzejszego wieczora dobrze zaszyje się w puszczy. Wreszcie wyczerpanie wzięło górę nad wspomnieniami. Koszmarne wizje setek
ciekawych i podnieconych kenderów zaczęły zacierać się gdzieś w mroku drzemki. W końcu, osuwając się w kojący sen, minotaur westchnął z zadowoleniem. Stal przed potężną fortecą, która w jakiś szczególny sposób przywierała do zbocza strzelistego wierchu. Wokół leżeli martwi i konający członkowie wszystkich zamieszkujących Krynn ras... i niełatwo było orzec, kto z kim walczył – Skończone – westchnął Huma. Kaz spojrzał na swego przyjaciela i towarzysza. Mimo stosunkowo młodego wieku, przystojna twarz Humy poorana była zmarszczkami, włosy zaś i wąsy rycerza były srebrnoszare. Do tego wszystkiego Huma był blady jak śmierć. Obok niego, ujmując go pod ramię, stała piękna i młoda kobieta, której włosy przypominały strumień najczystszego srebra. Kaz zamrugał powiekami. Rysy dziewczyny chwilami zmieniały się tak, że jej oblicze przekształcało się w smocze. – Zwyciężyliśmy – rzekła dźwięcznym i słodkim głosem. – I za wasze starania czeka was śmierć! – zagrzmiał jakiś potężny głos. Ziemia przed cytadelą eksplodowała nagle i wyłonił się z niej wielogłowy stwór. Huma sięgnął po smoczą lancę, potwór jednak skwitował to wybuchem śmiechu. Stojąca u boku rycerza kobieta zaczęła zmieniać kształty i rozrastać się, a z jej delikatnych barków nagle wystrzeliły rozłożyste skrzydła. Smukłe ręce i nogi stały się muskularnymi łapami, które mogły należeć tylko do smoka. Majestatyczna i piękna, wzbiła się w powietrze, rzucając wyzwanie potworowi, którym – co Kaz pojął niemal natychmiast – mogła być jedynie Takhisis, Królowa Ciemności. Takhisis zaśmiała się drwiąco i jednym ognistym zionięciem spaliła srebrną smoczycę w locie. Z ukochanej Humy została jedynie garść popiołu, która szybko rozwiała się w powiewie wiatru wywołanego machnięciami potężnych, skórzastych skrzydeł bogini. Takhisis zaśmiała się jeszcze donośniej. Kaz w duchu wezwał na pomoc Paladine’a, choć dopiero niedawno został wyznawcą tego boga. Łby Takhisis nie były głowami smoków. Na końcach mocarnych karków kołysały się głowy ludzi. Pierwsza była głową kobiety tak pięknej, że w porównaniu z nią nawet Gwyneth, srebrna smoczyca, musiałaby ustąpić. Takhisis uwodzicielska. Niewiele pomogło spojrzenie na drugą z głów. To hebanowoczarne oblicze należało niegdyś do Crynusa, szalonego wodza armii Królowej Ciemności. Po jego podbródku spływała plwocina. Kolejnym łbem była głowa czarodzieja Magiusa. Magius niegdyś przyjaźnił się z Humą i skonał jako więzień sług Mrocznej Pani. Dopiero jednak widok następnej, posępnej twarzy mężczyzny, sprawił, że Kaz i Huma sapnęli ze zgrozą. Obaj poznali Rennarda, rycerza solamnijskiego, który wspierał starania Humy o wstąpienie do zakonu i który w końcu okazał się nie tylko jego stryjem,
ale i zdradzieckim wyznawcą Morgiona, boga chorób, gnicia i rozkładu. Po tym, jak jego próby zabicia Humy i lorda Oswala spełzły na niczym, Rennard skonał okropną śmiercią. Morgion nie należał do bogów znanych ze skłonności do wybaczania. Najgorsze było ostatnie oblicze. Nad pozostałymi, nawet nad głową Uwodzicielki, górowała twarz, której Kaz nigdy przedtem nie widział, ale poznał ją natychmiast. Szczerząc zęby w trupim uśmiechu, wydłużona, wąska gęba rozdęła się niesamowicie, aż niemal dorównała wielkością reszcie cielska potwora. Oblicze przypominało ludzkie, choć podobieństwo było dość nikłe, ponieważ jego skóra miała zielonkawą barwę i pokrywały ją drobne łuski, podobne do wężowych. Rzadkie i cienkie włosy ściśle przylegały do prawie nagiego czerepu. Widoczne w uśmiechu zęby były za to długie, ostre i przypominały kły drapieżnika. – Dracos – mruknął Huma. – Ponownie w łaskach swej bogini. – Rycerz przełożył jedyny oręż przeciwko Królowej Ciemności, smoczą lancę, do drugiej dłoni i ku zgrozie minotaura podał mu drzewce. – Cóż... cóż to ma znaczyć? Huma uśmiechnął się niewesoło. Jego młoda i jednocześnie stara twarz była ściągnięta i równie blada jak oblicze martwego Rennarda. – Ja już nie dam rady. Zginąłem, pamiętasz? Kaz patrzył ze zgrozą, jak jego towarzysza porwał nagły wicher, który uniósł go w górę i po chwili Huma przepadł jak garść popiołu... Po kilku sekundach zniknął po nim ostatni ślad. – Minotaurzeee... Moje zbłąkane dziecię... Czas wrócić na łono matki.. Podniósł wzrok na drwiące zeń oblicza bogini i poczuł, że ogarnia go przerażenie. Mimo iż coś w głębi duszy minotaura sprzeciwiało się takiemu tchórzostwu, odwrócił się i rzucił do ucieczki, po to jedynie, by odkryć, że w którąkolwiek stronę by nie uciekał, zawsze w końcu trafiał przed oblicza pięciogłowej bestii. Wokół zebrali się rycerze solamnijscy, zamiast jednak mu pomóc, drwili zeń niemiłosiernie. Lord Oswal i jego bratanek, których jastrzębie twarze były niesamowicie do siebie podobne, obserwowali szamotaninę Kaza z takim zainteresowaniem, jakby patrzyli na pełznącą po ziemi mrówkę. – Nigdy przedtem nie widziałem pięciogłowego smoka – rozległ się gdzieś obok znajomy głos. – Czy każda głowa odgryzie ci kawał ciała? Jak myślisz, bestia ma pięć żołądków? Kaz? Wyglądasz nie najlepiej... Kaz? Kaz! Głowy, rozwierając paszcze coraz szerzej i dziwnie się wzdymając, opadły ku niemu. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był głos, pytający spokojnie: – Kaz, a może wolisz, bym cię zostawił?
Minotaur usiadł, rycząc przeraźliwie i przecierając rozszerzone przerażeniem ślepia. Coś niewielkiego i żylastego poleciało w tył i wylądowało nieopodal z głośnym łoskotem. – Oooch! – Czy wy, minotaury, zawsze budzicie się tak gwałtownie? Może dlatego nikt was nie lubi? No... ja osobiście lubię minotaury, ale wiesz, co mówią o kenderach... hm... nieważne. Myślałem, że nigdy cię nie znajdę! Kaz przetarł oczy, niezbyt pewien, czy głos który słyszy, jest dalszą częścią koszmaru sennego, czy początkiem nowego, który przyjdzie mu przeżyć na jawie. Jego wzrok dopiero przystosowywał się do nikłej poświaty obu księżyców. Minotaur zmrużył oczy i spytał niepewnym głosem: – Delbin? Mimo mroku dostrzegł pełen wyższości uśmiech kendera. – Kaz, co ty tu porabiasz? Widziałeś te kupy ludzi, którzy tłukli się ze sobą? Czy podobnie jest na wojnie? Jakoś nie udało mi się wziąć udziału w żadnej! Dziadunio twierdzi, że jestem za młody. Powiada, że tak poważne sprawy powinienem zostawić dorosłym! – Delbin, odetchnij sobie! – odparł Kaz niemal machinalnie. Po kilkutygodniowych wysiłkach udało mu się jakoś przekonać kendera, że bywają chwile, w których powinien trzymać język za zębami, chyba że chce poczuć ciężką pięść rozjuszonego minotaura. Delbin się zamknął, choć widać było, że kosztowało go to sporo wysiłku. – Delbin, jak tyś mnie odnalazł? Kender obrzucił go dumnym spojrzeniem. – Mój dziadek potrafił wytropić mysz, która zbiegła już do Hylo... no, może nie aż tak daleko... i nauczył mnie różnych sztuczek, więc gdy zobaczyłem, jak ci wszyscy ludzie biorą się za łby, pomyślałem, że albo ruszyłeś na nich, albo poszedłeś precz! Kiedy ujrzałem, że nie ma cię wśród walczących, przypomniałem sobie o tej rzece na mapie. Odgadłem też, że nie życzysz sobie, by cię widziano, tak więc pozostały tylko góry, a potem już łatwo było cię odnaleźć... zostawiłeś trop jak smok. No... po prawdzie nie dostrzegłby go nikt prócz kendera... i oto mnie masz! Kaz parsknął z irytacją. Zapomniał już, jak „zwięzłe” bywają objaśnienia Delbina, choć tym razem kender był dziwnie oszczędny w słowach. – Musiałeś iść bez przerwy. Dopiero teraz z twarzy Delbina znikł beztroski wyraz. – Ja... martwiłem się o ciebie. – Martwiłeś się o mnie? – prychnął Kaz, nieprzywykły do tego, by ktoś okazywał mu uczucia. Z pewnością zaś nie oczekiwał tego po tak powierzchownej istocie, jaką wydawał mu się Delbin. Minotaur zaczerpnął tchu w płuca i nadął się, by zająć jak najwięcej miejsca w przestrzeni. – Delbin, jestem minotaurem! Nie masz powodów, by się o mnie martwić!
– No... byłeś dla mnie dobry i pozwoliłeś mi towarzyszyć sobie, choć wiedziałeś, że jestem dość młody i niedoświadczony... nie tak jak inni, bywali w świecie kenderowie. To mi przypomina, że powinienem opisać dzisiejszy dzień... Doskonale nada się do mojej księgi... tamci przekonają się jeszcze, jak jestem przebiegły, przewidujący... i... Ooo! To z pewnością nie mój notatnik... ale niewątpliwie rzecz jest interesująca! Ciekaw jestem, jak trafił do mej sakwy? Delbin zaczął oglądać płaski niewielki notes, bezskutecznie – jak podejrzewał Kaz – poszukiwany od dłuższego już czasu przez nieznanego mu poprzedniego właściciela. Minotaur stęknął i ponownie się położył. Wszystko wracało do normy – tak przynajmniej, jak normy owe pojmowali kenderowie. Mimo iż Delbin niekiedy irytował go do granic cierpliwości, musiał przyznać, że w obecności wszędobylskiego malca nigdy nie odczuwał nudy. Bywał niekiedy zbity z tropu lub wściekły, ale nigdy się nie nudził. Nagle zdał sobie sprawę z faktu, że kender zachowuje się niezwykle cicho. Podniósł się i łypnął okiem w stronę towarzysza. Tam, gdzie przed chwilą kokosił się bystrooki i kipiący energią młodzik, dostrzegł teraz nieruchomą, wymizerowaną drobną sylwetkę. Całodzienny pościg za długonogim minotaurem wyczerpał kendera do cna. Jutro, pomyślał, ziewając potężnie, trzeba będzie powiedzieć Delbinowi coś miłego. Zamknął oczy i po kilku chwilach spał już spokojnie, a okropny sen odszedł w niepamięć. Obudził go poranny chłód i odkrył, że śpi w cieniu. Wiał rześki wietrzyk. Minotaur przeciągnął się, by wyprostować zesztywniałe członki i wstał. Nieopodal donośnie chrapał Delbin. Poranek był jeszcze bardzo młody. Cień rzucany przez góry był tak mroczny i głęboki, że gdyby nie błękit nieba, Kaz pomyślałby, że jeszcze jest noc. Sięgnął do swej sakwy i zaczął ją przeszukiwać, starając się znaleźć coś do zjedzenia. Jak zwykle brakowało połowy jej zawartości. Wiedział jednak, że wszystko niemal znajdzie w bagażu kendera, który przed udaniem się na spoczynek „zabezpieczył” sakwę przyjaciela. Choć głód nieźle mu doskwierał, zdecydował, że pozwoli Delbinowi jeszcze pospać. Znalazł kilka porcji pod podszewką swej sakwy, tam gdzie wetknął je na wszelki wypadek. Żarcie było twarde i właściwie pozbawione smaku, Kaz jednak od dawna przywykł do żołnierskich porcji. Zastanawiał się, czy kender zdołał zdobyć na targu te towary, o które Kaz go prosił. Pokusa przejrzenia sakwy kompana stawała się coraz silniejsza. – Mam trochę owoców i jakieś słodkie ciasta – odezwał się kender zza pleców Kaza. Jego zdolność do ukradkowego przenoszenia się z miejsca na miejsce niekiedy mocno
irytowała minotaura. Delbin wsunął rękę do swego wora. – Jeśli przypadkiem znajdziesz tam coś, co niedawno zgubiłem, chętnie uwolnię cię od ciężaru – mruknął Kaz niby to obojętnym tonem. – Wiesz co? Powinieneś bardziej uważać. Gdyby nie ja, już dawno wszystko byłbyś pogubił! – Delbin oczywiście nie raczył zwrócić uwagi na fakt, że głos Kaza niemal ociekał sarkazmem. I jak gdyby nigdy nic, podrzucił minotaurowi kilka przedmiotów. Szybko rosnąca kupka okazała się w końcu całkiem sporą i znalazło się w niej kilka rzeczy, których Kaz nigdy wcześniej nie widział. Były wśród nich dwa duże, dojrzałe owoce i kawałek nieco sponiewieranego placka. Kaz jedząc, obserwował, jak jego towarzysz kończy przegląd swego inwentarza. Zdumiało go odkrycie, jak bardzo tęsknił za wypiekanymi przez ludzi słodkościami. Piekarze minotaurów oczywiście nie zajmowali się takimi bzdurami, zostawiając je rasom, które uważali za zniewieściałe. – Ooo! Mój notes! – Delbin pokazał Kazowi potargany notatnik. Minotaur niejednokrotnie się zastanawiał, czy kender cokolwiek w nim zapisał. Ani razu bowiem nie widział Delbina piszącego. Kender tymczasem ponownie wetknął swe skarby do sakwy, choć mogłoby się zdawać, że nawet połowa z nich się w niej nie zmieści. Ponieważ siedmiostopowy minotaur potrzebował znacznie więcej pożywienia niż nie sięgający czterech stóp kender, Kaz pochłonął resztę swego suchego prowiantu. Gdzieś na szlaku i nie później niż przed wieczorem trzeba będzie zapolować. Ostatniej nocy był zbyt zmęczony, by zająć się rozstawieniem wnyków, choć dziś może uda się coś złowić. Wyglądało na to, że okolica roi się od królików i innej drobnej zwierzyny, na Północy zaś, gdzie się udawali, łowy powinny być nieco trudniejsze. Szalejące przez kilka dziesięcioleci kampanie wojenne spustoszyły kraj i przepłoszyły dziczyznę na Południe i daleką Północ, do krain ominiętych przez płomień wojen. Minotaur potrząsnął głową i odegnał od siebie wspomnienia o wojnie. – Spróbuję zapolować. Chyba nie sądzisz, że tamci jeszcze idą naszym tropem? Delbin zgryzł wargę i zamyślił się na chwilę. Widać było, że stara się ze wszystkich sił. – Myślę... że dali za wygraną. Niektórzy ludzie w Xak Tsaroth gadali o tym, jak to załogi południowych forteczek martwią się o to, co się dzieje w Solamnii. Rozważają też możliwość posłania swych przedstawicieli, by oni pogadali z Wielkim Mistrzem albo przynajmniej z jego bratankiem, który – jak sądzę – ma spore wpływy i mógłby wkrótce sam zostać Wielkim Mistrzem... niektórzy z rycerzy utrzymują zresztą, że obecny Mistrz jest chory.. Rewelacje kendera sprawiły, że Kaz natychmiast zapomniał o łowach. – Wielki Mistrz Oswal zachorował?