Margaret Weis
Kuźnia Dusz
Kroniki Raistlina
Tom I
Dragonlance® Saga
The Soulforge
Przełożyła Dorota Żywno
Dedykowane z wyrazami sympatii i przyjaźni
Tracy Raye Hickman
PODZIĘKOWANIA
Serdecznie dziękuję przyjaciołom Krynnu z grupy dyskusyjnej alt.fan.dragonlance.
W odróżnieniu ode mnie odwiedzali tę magiczną krainę niedawno i mogli mi dostarczyć
bezcennych informacji.
Jestem Wam wszystkim wdzięczna.
Chciałabym podziękować Terry’emu Philipsowi za jego książkę-grę pt. Kuźnia dusz, która
natchnęła mnie do napisania tej historii.
PRZEDMOWA
Minęło już prawie dziesięć lat, odkąd spotkaliśmy się na sesji gry w moim małym
mieszkaniu. Tylko garstka z nas znała wtedy Smoczą Lancę, nasze najmłodsze dziecko pełne
nieziszczonych jeszcze nadziei. Odegraliśmy pierwszą przygodę cyklu, który miał kiedyś
dostarczyć wspaniałych przeżyć milionom ludzi chociaż tego wieczora, jak sobie przypominam,
mieliśmy niewielkie pojęcie o tym, co robimy. Ja prowadziłem grę na podstawie własnych,
pośpiesznie zebranych notatek. Moja żona i Margaret były również obecne wśród grona osób,
które usiłowały odnaleźć swoje postaci w krótkich, mglistych charakterystykach, jakie im
wręczyliśmy. Kim byli Bohaterowie Lancy? Jacy byli naprawdę?
Wkrótce po rozpoczęciu gry zwróciłem się do mojego serdecznego przyjaciela Terry’ego
Phillipsa z pytaniem, co robi jego postać. Terry przemówił... i świat Krynnu zmienił się na
zawsze. Jego chrapliwy głos, jego sarkazm i gorycz maskujące arogancję i siłę, której nigdy nie
trzeba było deklarować, nagle stały się rzeczywistością. Wszyscy obecni struchleli ze zgrozy.
Margaret do dzisiaj przysięga, że tamtego wieczoru Terry miał na sobie czarną szatę.
Zrządzeniem losu Terry Phillips wybrał sobie postać Raistlina i dzięki temu fortunnemu
wyborowi stworzył jednego z najwytrwalszych bohaterów Smoczej Lancy. Terry nawet napisał
książkę-grę o próbach Raistlina, zatytułowaną tak samo jak powieść, którą teraz trzymacie
w rękach. Krynn – nie wspominając o Margaret i sobie samym – ma niemały dług wdzięczności
wobec Terry’ego za to, że dał nam Raistlina.
Margaret na samym początku oznajmiła wyraźnie wszystkim zainteresowanym, że o ile inne
postaci cyklu Smoczej Lancy mogły stanowić wspólną własność rozmaitych twórców, o tyle
Raistlin należy tylko do niej. Nigdy nie żałowaliśmy oddania jej tego posępnego maga, ponieważ
wydawała się jedyną osobą, która potrafiła dodać otuchy tej postaci i ukoić jej znękany umysł.
Prawdę powiedziawszy, Raistlin budził w nas taki lęk, że nie chcieliśmy się do niego zbliżać.
Tylko jedna Margaret wiedziała, jak przerzucić most przez tę bezdenną przepaść.
Trzymacie teraz w rękach dzieje Raistlina opowiedziane przez Margaret – osobę, która zna
go najlepiej. Może nie zawsze będzie to podróż przyjemna, niemniej jednak godna. Margaret
zawsze była mistrzynią opowieści. Oto historia, którą pragnęła Wam przedstawić.
A jeśli te słowa czyta teraz Terry, gdziekolwiek jest, życzę Mu spokoju.
Tracy Hickman
10 października 1997
Stopy wytwarzane przez wczesnych hutników żelaza (...) powstawały dzięki rozgrzaniu rudy
żelaza i węgla drzewnego w paleniskach lub piecach szybowych, do których wdmuchiwano
powietrze miechami. W trakcie tego procesu ruda zmieniała się w bryły żelaza gąbczastego,
które wypełniał żużel składający się z metalicznych zanieczyszczeń i popiołu drzewnego. Taką
żelazną gąbkę wyjmowano z pieca jeszcze rozżarzoną i przekuwano ciężkimi młotami, aby
usunąć żużel oraz scalić i spoić metal (...) Czasami dzięki tej technice przez przypadek
powstawała prawdziwa stal (...)
„Produkcja stali”,
Microsoft Encyklopedia Encarta,
1993-1995.
KSIĘGA l
Duszę maga wykuwa się w kuźni magii.
Antimodes z Białych Szat
Rozdział 1
Nigdy nie nosił białych szat w podróży.
Niewielu magów je nosiło w tamtych czasach, zanim jeszcze wielka i straszliwa Wojna
Lancy rozlała się jak wrzący olej z kotła i obróciła kraj w perzynę. Wtedy właśnie, jakieś
piętnaście lat przed wybuchem walk, zapalono ogień pod kadzią, a pierwsze iskry, które
wznieciły pożogę, skrzesała Królowa Ciemności i jej sługi.
Olej w kadzi był zimny, czarny i gęsty. Na dnie jednak zaczynało już wrzeć.
Większość mieszkańców Ansalonu nie ujrzy kotła, a co dopiero mówić o bulgoczącym
w nim oleju, dopóki wraz ze wrzącą cieczą nie chluśnie im na głowy smoczy ogień i inne
niezliczone okropności wojny.
W tych stosunkowo spokojnych czasach większość Ansalończyków nawet nie podnosiła
wzroku, żeby zobaczyć, co się dzieje na świecie wokół nich. Zamiast tego gapiła się na własne
stopy, snując się ospale w kurzu, a jeśli unosiła głowy, to zwykle po to, aby sprawdzić, czy aby
deszcz nie popsuje im pikniku.
Parę osób poczuło żar niedawno roznieconego ognia. Parę osób uważnie obserwowało gęstą,
czarną ciecz w kadzi. Teraz spostrzegło, że zaczynała się gotować. Tych parę osób zaniepokoiło
się. Zaczęło układać plany.
Czarodziej miał na imię Antimodes. Był człowiekiem z zacnego rodu mieszczańskiego
i pochodził z Portu Balifor. Najmłodszy z trójki rodzeństwa, dorastał w rodzinnym warsztacie
krawieckim. Do dziś dnia z dumą obnosił blizny po ukłuciach igłą na środkowym palcu prawej
dłoni. Wczesne doświadczenia nauczyły go sprytu w interesach, a także elegancji i upodobania
do wytwornego stroju. Z tej właśnie przyczyny rzadko nakładał swoją białą szatę.
Niektórzy magowie obawiali się nosić szat, które symbolizowały ich profesję, bowiem nie
była to profesja lubiana na Ansalonie.
Antimodes nie bał się. Nie nosił białej szaty, ponieważ na białym znać brud. Nie cierpiał
przybywać do celu podróży w poplamionej i zabłoconej odzieży.
Podróżował w pojedynkę, co w owych niespokojnych czasach oznaczało, że podróżny był
głupcem lub kenderem, albo niezwykle potężną osobą. Antimodes nie był głupcem, nie był też
kenderem. Podróżował w pojedynkę, ponieważ wolał towarzystwo swojej oślicy Jenny niż
prawie wszystkich znanych mu osób. Najemna straż przyboczna była zazwyczaj nieokrzesana
i tępa, nie wspominając już o tym, że drogo ceniła swoje usługi. Antimodes potrafił się całkiem
zręcznie sam obronić, gdy zachodzi potrzeba.
W ciągu pięćdziesięciu kilku lat jego życia zdarzyło się to niewiele razy. Złodzieje szukają
ofiar bojaźliwych, zalęknionych, pijanych lub nierozważnych. Chociaż świetnie uszyty,
ciemnoniebieski, wełniany płaszcz ze srebrną zapinką zdradzał zamożność Antimodesa, mag nie
obawiał się go nosić. Jeździł na swej zgrabnie stąpającej oślicy wyprostowany i z głową
uniesioną wysoko, chwytając bystrym okiem każdą wiewiórkę na drzewie, każdą ropuchę
w koleinie.
Nie pokazywał broni, lecz w jego długich rękawach i wysokich, skórzanych butach mógł się
kryć sztylet, a w sakwach, które wisiały na ozdobnym, skórzanym pasku prawie na pewno
znajdowały się substancje potrzebne do rzucania zaklęć. Każdy szanujący się złodziej wiedział,
że kościana tuleja, którą Antimodes nosił na przewieszonym przez pierś rzemieniu, zawiera
magiczne zwoje. Zaczajone w przydrożnych krzakach niewyraźne postaci schodziły magowi
z drogi i czekały na odpowiedniejsze ofiary.
Antimodes podróżował do Wieży Wielkiej Magii w Wayreth. Jechał dalszą, okrężną drogą,
chociaż bez wysiłku mógłby z rodzinnego Portu Balifor dotrzeć do wieży magicznymi
korytarzami. Otrzymał jednak polecenie, aby odbyć podróż lądem. Polecenie to wydał Par-
Salian, przełożony zakonu Białych Szat i głowa konklawe czarodziejów, ściśle zatem rzecz
ujmując, mistrz Antimodesa. Łączyła ich jednak serdeczna przyjaźń sięgająca czasów, gdy jako
młodzieńcy w tym samym czasie przybyli do Wieży, by poddać się dotkliwej, ciężkiej i czasami
śmiertelnej próbie. Zmuszeni czekać w jednej sieni, ujawnili przed sobą swoje lęki i obawy,
znaleźli tak bardzo im potrzebne wsparcie, otuchę i ukojenie. Odtąd dwaj magowie Białych Szat
byli wiernymi przyjaciółmi.
Tak więc Par-Salian „polecił” Antimodesowi wyruszyć w tę długą i męczącą wędrówkę. Nie
rozkazał mu tego, jak uczyniłby w przypadku kogoś innego.
Podczas wyprawy Antimodes miał do spełnienia dwa zadania. Po pierwsze, zajrzeć do
każdego ciemnego kąta, podsłuchać każdą toczoną szeptem rozmowę, zerknąć za każdą
zaryglowaną okiennicę. Po drugie, szukać nowych talentów. Pierwsze zadanie było trochę
niebezpieczne; ludzie nie lubią szpicli, zwłaszcza jeśli mają coś do ukrycia. Drugie zaś było
męczące i nudne, ponieważ zwykle oznaczało zadawanie się z dziećmi, zaś Antimodes żywił do
nich wstręt. Z dwojga złego wolał już szpiegować.
Swój raport spisał schludnym i precyzyjnym pismem krawca w dzienniku, który miał
przekazać Par-Salianowi. Jadąc truchcikiem na białej oślicy, prezencie od najstarszego brata,
który przejął rodzinny warsztat i był teraz zamożnym krawcem w Porcie Balifor, Antimodes
powtarzał w myślach każde słowo tego raportu. Podróż upływała mu na rozmyślaniu
o wszystkim, co widział i słyszał – sprawach, z których żadna nie była ważna, lecz każda coś
wróżyła.
– Ta lektura z pewnością zainteresuje Par-Saliana – oznajmił Jenny, która pokiwała łbem
i zastrzygła uszami na znak, że podziela jego zdanie. – Nie mogę się już doczekać chwili, kiedy
mu przekażę dziennik – dokończył jej pan. – On go przeczyta i zada mi pytania, a ja będę
wyjaśniał, co widziałem i słyszałem, popijając jego doskonałe elfie wino. A ty, moja droga,
dostaniesz owsa na kolację.
Jenny przytaknęła mu skwapliwie. W niektórych miejscach, gdzie się zatrzymywali, musiała
jeść wilgotne, spleśniałe siano albo jeszcze gorsze rzeczy. Raz nawet podsunięto jej obierki
ziemniaczane.
Znajdowali się już prawie u celu podróży. Za miesiąc Antimodes dotrze do Wieży Wielkiej
Magii w Wayreth. Albo może raczej wieża dotrze do niego. Magicznej wieży w Wayreth się nie
znajdowało. To ona znajdowała podróżnego lub nie, zależnie od decyzji jej pana.
Tę noc Antimodes miał spędzić w Solące. Mógłby jechać dalej, ponieważ była późna wiosna
i zaledwie południe, więc do zmroku miał jeszcze wiele czasu. Lubił jednak Solące, słynną
tamtejszą gospodę „Ostatni Dom” i Otika Sandetha, jej właściciela, a szczególnie lubił piwo,
które w niej podawano. Smak tego ciemnego, zimnego trunku z kremową pianką wspominał od
chwili, gdy zakrztusił się pierwszym kłębem kurzu na drodze.
Inaczej niż w innych miastach Ansalonu, gdzie każdego nieznajomego brano za złodzieja,
roznosiciela zarazy, mordercę lub porywacza dzieci, jego przyjazd do Solące uszedł uwadze
mieszkańców. Solące różniło się od większości miast na Ansalonie. Było osadą uchodźców,
którzy podczas Kataklizmu ratowali życie ucieczką i przestali uciekać dopiero po dotarciu do
tego miejsca. Ponieważ założyciele Solące sami kiedyś zaznali losu tułaczy, patrzyli
przychylniejszym okiem na obcych i swoje poglądy przekazali potomkom. Miasteczko zyskano
sobie sławę zacisznej przystani dla wygnańców, samotników, niespokojnych duchów
i poszukiwaczy przygód.
Jego mieszkańcy byli przyjaźni i tolerancyjni – w pewnych granicach. Bezprawie szkodziło
interesom, a w Solące znano się na interesach.
Jako miasteczko usytuowane przy ruchliwym trakcie, który był głównym szlakiem
z północnego Ansalonu na południe, Solące nawykło do goszczenia wędrowców. Nie dlatego
jednak mało kto zauważył przybycie Antimodesa. Głównym powodem był fakt, że większość
mieszkańców nawet nie zobaczyła maga, ponieważ przebywała wysoko nad nim. Znaczna część
miasta wznosiła się wśród gigantycznych, rozłożystych, rosochatych konarów ogromnych
i wspaniałych vallenów.
Pierwsi mieszkańcy Solące, uciekając przed wrogami, dosłownie wspięli się na drzewa.
Stwierdziwszy, że w ich koronach mieszka im się spokojnie i bezpiecznie, pobudowali sobie
domy wśród liści, a ich potomkowie kontynuowali tę tradycję.
Siedząc na grzbiecie oślicy, Antimodes zadarł głowę i rzucił okiem na przewieszone między
drzewami drewniane kładki, które chybotały się i uginały pod nogami pośpiesznie
przechodzących ludzi. Antimodes był mężczyzną szykownym i czułym na kobiece wdzięki,
a chociaż podczas stąpania po wiszących kładkach mieszkanki Solące mocno przytrzymywały
spódnice, zawsze istniała możliwość, że mignie mu w oczach jakaś zgrabna kostka lub kształtna
łydka.
Od tego miłego zajęcia oderwały go przenikliwe wrzaski. Spuścił wzrok i stwierdził, że wraz
z Jenny został otoczony przez gromadę bosonogich, ogorzałych od słońca wyrostków, którzy
zbrojni w drewniane miecze i włócznie z patyków toczyli bitwę z armią wyimaginowanych
wrogów.
Chłopcy nie mieli zamiaru wpaść na Antimodesa. Cisnął ich w jego kierunku wir bitwy;
niewidzialne gobliny, ogry, czy inni wrogowie, za którymi malcy urządzili pogoń, cofali się
w popłochu w stronę jeziora Crystalmir. Otoczona zewsząd wrzawą, krzykami i stukiem mieczy
oślica wpadła w popłoch i wierzgnęła, łypiąc z przerażenia oczami.
Wierzchowiec maga nie jest bojowym rumakiem. Nie uczy się go wbiegania galopem
w zgiełk i zamęt krwawej bitwy ani patrzenia bez lęku na włócznie. Co najwyżej musi się
przyzwyczaić do kilku cuchnących składników zaklęć i z rzadka się zdarzających pokazów
błyskawic. Jenny była łagodnym zwierzęciem, silnym, zdrowym i obdarzonym niezwykłym
talentem do omijania luźnych kamieni i kolein, co gwarantowało jeźdźcowi wygodną i spokojną
podróż. Oślica doszła do wniosku, że podczas tej wyprawy zniosła wiele: złe jedzenie, cieknące
dachy i podejrzanych kompanów w stajni. Banda wymachujących patykami chłopców to było już
za dużo.
Sądząc po drganiu długich uszu i obnażeniu żółtych zębów, Jenny najwyraźniej zamierzała
odwdzięczyć się urwisom wierzganiem i kopaniem. Zapewne nie wyrządziłaby im większej
krzywdy, ale niewątpliwie zrzuciłaby jeźdźca z siodła. Antimodes próbował poskromić zwierzę,
jednak jego wysiłki spełzły na niczym. Owładnięci szałem bitewnym malcy nie dostrzegali
kłopotów mężczyzny. Kłębili się wokół, wymachując mieczami, wrzeszcząc i piszcząc
triumfalnie. Mało brakowało, żeby Antimodes wylądował na ziemi, kiedy z obłoków kurzu
wyłonił się starszy – może ośmio– lub dziewięcioletni – chłopiec, chwycił za wodze Jenny
i łagodnym dotykiem i mocą swej nieugiętej woli uspokoił przerażoną oślicę.
– Omińcie go! – rozkazał, machając mieczem, który przełożył do lewej ręki. – Odejdźcie,
koledzy! Płoszycie osła.
Malcy, w wieku od sześciu lat w górę, bez urazy usłuchali go i pobiegli wyprawiać harce
dalej. Echo ich krzyków i śmiechu dźwięczało wśród olbrzymich pni vallenów.
Starszy chłopiec wygłosił przeprosiny, łagodnie głaszcząc miękki pysk oślicy. Mówił
z akcentem, który zdecydowanie nie pochodził z tej części Ansalonu. – Zechciej nam wybaczyć,
dostojny panie. Pochłonięci zabawą nie zauważyliśmy twojego nadejścia. Ufam, że nie poniosłeś
uszczerbku.
Chłopiec miał szaro-niebieskie oczy i gęstą, jasną czuprynę, którą ostrzyżono „pod garnek”,
metodą popularną w Solamnii, lecz nigdzie indziej. Jego zachowanie było nacechowane powagą
i surowością, które kłóciły się z tak młodym wiekiem. Maniery miał szlacheckie, z czego
doskonale zdawał sobie sprawę, a sposób mówienia zdradzał ogładę i wykształcenie. To nie był
byle wiejski gamoń ani syn parobka.
– Dziękuję, młodzieńcze – odparł Antimodes. Uważnie przejrzał składniki zaklęć,
upewniając się, że wstrząsy nie poluzowały żadnego z mieszków, które nosił u pasa. Chłopiec go
zaciekawił, więc zamierzał spytać go o imię. Kiedy jednak podniósł głowę, spostrzegł jego
niebieskie oczy utkwione w swoich sakiewkach. Na młodej twarzy malował się wyraz pogardy
i niechęci.
– Skoro nic ci nie jest, panie magu, i nie poniosłeś uszczerbku wskutek naszej zabawy,
pozwól, że cię pożegnam. – Młodzieniec złożył mu sztywny ukłon, i wypuściwszy wodze
osiołka, pobiegł za innymi dziećmi. – Idziesz, Kit? – spytał szorstko innego, starszego chłopca,
który zatrzymał się, żeby przyjrzeć się nieznajomemu ciekawym wzrokiem.
– Za chwilę, Sturmie – odparł wyrostek i dopiero kiedy się odezwał, Antimodes zdał sobie
sprawę, że ubrany w skórzaną kamizelę i spodnie chłopiec o kędzierzawych włosach jest
w rzeczywistości dziewczynką.
Całkiem ładną dziewczynką – co stwierdził, kiedy uważniej jej się przyjrzał – a może raczej
młodą damą, bo choć nie liczyła sobie jeszcze piętnastu lat, figurę miała kształtną, ruchy pełne
wdzięku, a spojrzenie harde i śmiałe. Ona również pilnie się przypatrywała Antimodesowi,
wlepiając w niego oczy z żywym zainteresowaniem, które magowi trudno było zrozumieć.
Nawykł do spotykania się z obrzydzeniem i pogardą, jednak dziewczyna nie gapiła się na niego
z czczej ciekawości. W jej spojrzeniu nie było niechęci. Zdawała się raczej rozważać jakąś
decyzję.
W kwestii kobiet Antimodes zajmował staroświeckie stanowisko. Lubił niewiasty delikatne
i uperfumowane, czułe i łagodne, spłonione i skromnie spuszczające oczy. Zdawał sobie sprawę,
że w czasach potężnych czarodziejek i silnych wojowniczek takie poglądy były zacofane, lecz
jemu odpowiadały. Zmarszczył lekko brwi, aby okazać tej trzpiotce swoją dezaprobatę,
i cmoknąwszy na Jenny, skierował się ku publicznej stajni przy warsztacie kowala. Stajnia,
kuźnia i piekarnia z wielkimi piecami należały do nielicznych budowli w Solące, które
wzniesiono na ziemi.
Przejeżdżając obok dziewczyny, Antimodes czuł na sobie zamyślone i zaintrygowane
spojrzenie jej brązowych oczu.
Rozdział 2
Antimodes dopilnował, aby Jenny nie zabrakło żadnych wygód. Oślica miała dostać
dodatkową porcję paszy, a chłopiec stajenny obiecał specjalnie się o nią troszczyć. Za wszystko
mag oczywiście zapłacił dobrą kryńską stalą, którą rozdawał hojną ręką.
Potem poszedł do najbliższych schodów, które prowadziły do wiszących mostów. Stopni
było niemało i zanim zakończył wspinaczkę, zgrzał się i zasapał. Ochłodził go jednak mrok
gęstego listowia vallenów, które tworzyło cieniste sklepienie nad głowami spacerujących. Po
chwili odpoczynku dla złapania tchu Antimodes wszedł na wiszącą kładkę, która wiodła do
gospody „Ostatni Dom”.
Po drodze mijał liczne chatki pobudowane wysoko wśród gałęzi. Domy w Solące wyglądały
rozmaicie, bowiem każdy musiał być dostosowany do drzewa, na którym stał. Prawo zabraniało
cięcia, palenia lub innego kaleczenia żywego vallena. We wszystkich siedzibach obszerny pień
stanowił przynajmniej jedną ścianę, natomiast konary tworzyły belki stropowe. Podłogi były
nierówne, a w trakcie wichury budynki wyraźnie się kołysały. Mieszkańcy Solące uważali, że
takie niespodziewane wypadki są urocze. Antimodesa doprowadziłyby do szaleństwa.
Najokazalszym budynkiem w Solące była gospoda „Ostatni Dom”. Stojący jakieś
czterdzieści stóp nad ziemią gmach wzniesiono wokół pnia masywnego vallena, który tworzył
część jego wnętrza. Od spodu gospodę podpierał istny gąszcz belek. Na najniższym poziomie
znajdowały się duża izba i kuchnia. Na górze były sypialnie, do których prowadziło osobne
wejście; osoby, którym zależało na dyskrecji, nie były zmuszone przechodzić przez dużą salę.
W oknach gospody błyszczały wielobarwne witraże, które, jak głosiła miejscowa legenda,
przywieziono aż z Palanthas. Doskonale przyczyniały się do reklamowania lokalu, bowiem ich
kolorowe rozbłyski w cienistej koronie drzewa przyciągały uwagę klientów, którzy
w przeciwnym razie mogliby nie dostrzec oberży wśród listowia.
Antimodes zjadł tego dnia lekkie śniadanie, był więc dość głodny, aby w pełni docenić
słynne potrawy właściciela gospody. Wspinaczka po schodach zaostrzyła jeszcze apetyt,
podobnie jak docierające z kuchni zapachy. W drzwiach przywitał go sam Otik, pogodny grubas
w średnim wieku, który natychmiast poznał Antimodesa, chociaż od ostatniej wizyty maga
upłynęły przynajmniej dwa lata.
– Witaj, przyjacielu – powiedział Otik, kłaniając mu się i kiwając głową. Tak samo kłaniał
się wszystkim gościom, szlachcie czy wieśniakom. Fartuch miał śnieżnobiały, nie poplamiony
tłuszczem, jak niektórzy oberżyści. Cała gospoda lśniła taką samą czystością jak fartuch Otika.
Kiedy służące nie obsługiwały klientów, zamiatały i szorowały albo polerowały prześliczny
drewniany szynkwas, który w rzeczywistości był częścią żywego vallena.
Antimodes wyraził swoje zadowolenie z powrotu do gospody. Otik udowodnił, że pamięta
gościa, prowadząc go do jego ulubionego stolika przy oknie, skąd przez zieloną szybę roztaczał
się piękny widok na jezioro Crystalmir. Bez pytania przyniósł kufel zimnego ciemnego piwa
i postawił go przed Antimodesem.
– Pamiętam, panie, że podczas ostatniej wizyty smakowało ci moje ciemne piwo.
– Rzeczywiście, gospodarzu, takiego jeszcze nigdzie nie piłem – odparł mag. Zauważył też,
że Otik starannie unika nawiązywania do faktu, że jego gość jest czarodziejem. Doceniał jego
takt, aczkolwiek sam nie zniżyłby się do ukrywania przed kimkolwiek swojej tożsamości ani
profesji.
– Proszę o pokój na jedną noc, obiad i kolację – oznajmił, wyjmując pełną, lecz nie
nieprzyzwoicie wypchaną sakiewkę.
Otik odparł, że w gospodzie są wolne pokoje i Antimodes może sobie wybrać dowolny
z nich; będą zaszczyceni jego obecnością. Na obiad jest potrawka z trzynastu rodzajów fasoli
duszonej z ziołami i szynką, a na kolację bitki wołowe i przyprawione na ostro ziemniaki,
z których słynęła gospoda.
Oberżysta zaczekał, aż gość oznajmi, że jadłospis całkowicie go zadowala. Wtedy odszedł
z uśmiechem, żeby się zakrzątnąć przy niezliczonych obowiązkach, na jakich polega zarządzanie
gospodą.
Antimodes odprężył się i poszukał wzrokiem innych klientów. Ponieważ minęła już pora
obiadu, gospoda świeciła pustkami. Podróżni ucinali sobie poobiednie drzemki w pokojach na
górze. Robotnicy wrócili do pracy, właściciele firm przesypiali nad księgami rachunkowymi,
a matki układały dzieci do popołudniowego snu. Jedynym prócz maga gościem oberży był
krasnolud, sądząc z wyglądu, podgórski.
Krasnolud podgórski, który nie mieszkał już u podnóża gór, lecz wśród ludzi w Solące.
Całkiem nieźle mu się powodziło, wnioskując po ubraniu, na które składała się porządna koszula
z samodziału, dobre skórzane spodnie i taki sam fartuch, niezbędny w jego fachu. Był
krasnoludem w średnim wieku; w jego brązowej jak orzech brodzie jaśniało zaledwie kilka
pasemek siwizny. Jak na swoje lata, zmarszczki na twarzy miał niezwykle głębokie; były to ślady
ciężkiego życia. W brązowych oczach krasnoluda odbijało się więcej serdeczności niż w oczach
jego pobratymców, którzy nie mieszkali wśród ludzi i zdawali się stale spoglądać ze szczytów
barykad.
Uchwyciwszy jego błyszczący wzrok, Antimodes wzniósł kufel. – Poznaję po twoich
narzędziach, że pracujesz w metalu. Niech Reorx kieruje twoim młotem, zacny panie –
powiedział w języku krasnoludów.
Krasnolud podziękował mu skinieniem głowy, uniósł kufel i odburknął w mowie
powszechnej: – Prostej i suchej drogi, wędrowcze.
Antimodes nie zaproponował mu, aby przysiadł się do jego stolika, ani też krasnolud nie
sprawiał wrażenia osoby, która miałaby na to chęć. Mag wyjrzał przez okno, podziwiając piękny
widok i rozkoszując się miłym ciepłem, które rozlewało się po jego ciele. Wrażenie cudownie
kontrastowało z chłodem piwa, które koiło jego wyschnięte od kurzu gardło. Antimodes miał za
zadanie podsłuchiwać wszelkie konwersacje, więc od niechcenia łowił uchem rozmowę
krasnoluda ze służącą, chociaż nie wydawało mu się, aby mówili o czymś złowieszczym czy
niezwykłym.
– Proszę, Flincie – powiedziała kobieta, z rozmachem stawiając przed klientem parującą
miskę fasoli. – Podwójna porcja, chleb wliczony w cenę. Musimy cię trochę podtuczyć.
Słyszałam, że wkrótce wyjeżdżasz.
– Ano tak, dziewczyno. Drogi robią się przejezdne. I tak już się spóźniłem, ale czekam na
powrót Tanisa z wizyty u krewnych w Qualinesti. Miał wrócić dwa tygodnie temu, a do dziś nie
pokazał swojej szkaradnej gęby.
– Mam nadzieję, że nic mu się nie stało – powiedziała z sympatią służąca. – Ja tam tym
elfom nie ufam. Słyszałam, że Tanis z rodziną kochają się jak pies z kotem.
– Jest jak człowiek, któremu zepsuł się ząb – burknął krasnolud, chociaż Antimodes wyczuł
cień niepokoju w jego opryskliwym głosie. – Musi go ciągle dotykać, żeby się upewnić, czy
nadal boli. Tanis wraca do domu ze świadomością, że jego szlachetni elfi krewniacy nie mogą na
niego patrzeć, a mimo to wciąż się łudzi, że tym razem będzie inaczej. Ale gdzie tam. Ten
przeklęty ząb jest tak samo spróchniały jak przy pierwszym dotyku, a Tanis nie wydobrzeje,
dopóki go nie wyrwie i nie da sobie wreszcie spokoju.
Krasnolud zdążył się już zaczerwienić z oburzenia i zakończył tyradę trochę dziwacznym
stwierdzeniem: – A klienci czekają na nas. – Upił łyk piwa.
– Nie masz prawa mówić, że jest szkaradny – wdzięczyła się posługaczka. – Tanis wygląda
jak człowiek. Prawie wcale nie przypomina elfa. Z przyjemnością znów bym go zobaczyła.
Powtórzysz mu, że o niego pytałam?
– Tak, tak. Ty i cała reszta kobiet w mieście – odparł krasnolud, ale ponieważ mruknął pod
nosem, wracająca do kuchni służąca nie usłyszała jego uwagi.
Krasnolud i półelf byli wspólnikami w interesach, wywnioskował Antimodes z tego, co
usłyszał. Półelf, którego wygnano z Qualinesti. Nie, nie tak. Wygnany półelf nie mógł wrócić do
domu. Ten wracał. Opuścił więc ojczyznę elfów dobrowolnie. Nic w tym dziwnego.
Qualinestyjczycy mieli bardziej tolerancyjne poglądy na kwestię czystości rasowej niż ich kuzyni
z Silvanesti, niemniej jednak półelf był w ich oczach półczłowiekiem, a zatem istotą skażoną.
Tak więc półelf opuścił ojczyznę, przybył do Solące i założył spółkę z krasnoludem
podgórskim, który sam prawdopodobnie porzucił swojego thana i klan, albo został z niego
wygnany.
Antimodes był ciekaw, jak doszło do ich spotkania, i domyślał się, że to interesująca historia.
Historia, której przypuszczalnie nigdy nie usłyszy. Krasnolud zabrał się do pałaszowania
fasoli. Wniesiono również porcję Antimodesa i mag całą uwagę skupił na potrawie, która w pełni
na to zasługiwała.
Skończył właśnie jeść i zgarniał resztki sosu ostatnim kawałkiem chleba, kiedy drzwi
gospody stanęły otworem. Otik poszedł powitać nowego gościa. Widok kędzierzawej
dziewczynki, tej samej, którą Antimodes spotkał na drodze, wprawił go w zdumienie.
– Kitiara! – zawołał Otik. – Co ty tu robisz, dziecko? Matka cię przysłała?
Ciemnooka dziewczyna rzuciła mu spojrzenie, które mogło spopielić. Potrząsając bujnymi
kędziorami, parsknęła z pogardą: – Twoje ziemniaki mają więcej rozumu od ciebie. Ja nie chodzę
na posługi.
Przepchnęła się obok oberżysty. Omiotła spojrzeniem izbę i ku wielkiemu zdumieniu
i rozdrażnieniu Antimodesa, zatrzymała wzrok właśnie na nim. – Przyszłam porozmawiać
z jednym z twoich gości – rzekła.
Zlekceważyła Otika, który wymachiwał rękoma z zakłopotania. – Daj spokój. Nie powinnaś
zaczepiać tego pana.
Kit podeszła zdecydowanym krokiem, stanęła przy stole Antimodesa i popatrzyła na niego
z góry.
– Jesteś panie czarodziejem? – spytała. Poirytowany mag nie wstał, aby ją powitać, co
uczyniłby na widok każdej innej kobiety. Spodziewając się po niewychowanej latawicy kpin albo
niedwuznacznych propozycji, przybrał surową, pełną dezaprobaty minę.
– To moja sprawa, kim jestem, młoda damo – powiedział, z przekąsem akcentując ostatnie
słowo. Ostentacyjnie spojrzał przez okno, pokazując w ten sposób, że rozmowa skończona.
– Kitiaro... – Otik nerwowo kręcił się w pobliżu. – Ten pan jest moim gościem. To naprawdę
nie czas ani miejsce...
Dziewczyna położyła opalone dłonie na stole i nachyliła się. Antimodes zaczynał mieć już
szczerze dość jej natręctwa. Znów spojrzał na dziewczynę, przy okazji zerknąwszy – nie byłby
mężczyzną, gdyby tego nie uczynił – na jej pełne piersi, które rysowały się pod skórzaną
kamizelą.
– Znam kogoś, kto chce zostać czarodziejem – powiedziała z powagą i przejęciem. – Chcę
mu pomóc, ale nie wiem jak. Nie wiem, co robić. – Uniosła dłoń w geście rozterki. – Dokąd mam
pójść, panie? Do kogo się zwrócić? Ty mi to możesz powiedzieć.
Gdyby gospoda nagle zadrżała w posadach i Antimodes wyleciał przez okno, nie zdumiałby
się bardziej. Ależ tak nic można! Taksie po prostu nie robi! Istnieją odpowiednie drogi...
– Moja panno – zaczął.
– Proszę. – Kiliara nachyliła się jeszcze bardziej.
Spod długich, gęstych, czarnych rzęs spojrzały na niego brązowe i łzawe oczy. Nad tymi
oczami ciemne brwi rysowały się dwoma delikatnymi łukami. Cerę dziewczyna miała ogorzałą;
wiele przebywała na powietrzu. Muskularna i gibka, pozbyła się młodzieńczej niezdarności, aby
nabrać wdzięku nie kobiety, lecz drapieżnego kota. Wabiła go ku sobie, a on szedł chętnie,
chociaż był dość stary i doświadczony, żeby wiedzieć, że nie pozwoli mu podejść zbyt blisko.
Niewielu mężczyznom wolno będzie ogrzać się przy jej wewnętrznym ogniu, i niech bogowie
mają w opiece tych, którym to się uda.
– Kitiaro, pozwól panu zjeść obiad w spokoju. – Otik dotknął jej ramienia.
Dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Nie powiedziała ani słowa, wystarczyło spojrzenie.
Gospodarz się cofnął.
– Nic nie szkodzi, panie Sandeth – szybko wtrącił się Antimodes. Lubił oberżystę i nie chciał
mu przysparzać kłopotów. Rozmowa zaczęła przyciągać uwagę krasnoluda, który skończył jeść
obiad, a także dwóch usługujących dziewczyn. Mam pewną sprawę do załatwienia z tą młodą...
hm... damą. Proszę, zechciej pani usiąść.
Wstał lekko od stołu i złożył jej ukłon. Dziewczyna usiadła naprzeciwko niego. Jedna ze
służących szybko podeszła, żeby sprzątnąć talerze i przy okazji spróbować zaspokoić ciekawość.
– Czy podać coś jeszcze? – spytała Antimodesa.
Mężczyzna spojrzał uprzejmie na swojego młodego gościa. – Masz na coś ochotę?
– Nie, dziękuję – odparła Kitiara. – Spadaj, Rita. Jeśli będziemy czegoś chcieli, zawołamy.
Obrażona służąca oddaliła się zamaszystym krokiem. Otik posłał magowi bezradne,
przepraszające spojrzenie. Antimodes uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że się wcale nie
martwi. Gospodarz wzruszył tłustymi ramionami i odszedł w rozterce, trzepocząc pulchnymi
dłońmi. Na szczęście wejście następnych gości dostarczyło mu zajęcia.
Kitiara splotła dłonie przed sobą i przystąpiła do rzeczy z powagą i przejęciem, które
zaskarbiły jej przychylność Antimodesa.
– Kim jest ta osoba? – spytał arcymag.
– To mój młodszy brat. Przyrodni brat – dorzuciła dziewczyna po chwili namysłu.
Antimodes przypomniał sobie jadowite spojrzenie, jakie posłała Otikowi, gdy wspomniał
o jej matce. Nie przepadają za sobą, domyślił się mag.
– Ile lat ma dziecko? – Sześć.
– Skąd wiesz, że chce się uczyć magii? – spytał Antimodes. Wydawało mu się, że zna
odpowiedź. Często ją słyszał.
On tak lubi się przebierać i bawić w czarodzieja. Powinieneś zobaczyć, panie, jak ciska
w powietrze garść pyłu i udaje, że rzuca czary. Oczywiście zakładamy, że mu to przejdzie.
W zasadzie nie pochwalamy tego, co robi. Proszę się nie obrażać, ale nie takiego życia
pragnęlibyśmy dla naszego chłopca. Gdybyś zechciał z nim porozmawiać i wytłumaczyć mu,
jakie to trudne...
– Robi sztuczki – oznajmiła dziewczyna.
– Sztuczki? – Antimodes zmarszczył brwi. – Jakie sztuczki?
– No, wiesz. Sztuczki. Potrafi wyciągnąć człowiekowi monetę z nosa. Umie podrzucić
kamyk i sprawić, że zniknie. Umie przeciąć nożem chustkę na pół i oddać ją całą.
– To kuglarstwo – rzekł Antimodes. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie ma to nic
wspólnego z magią.
– Jasne! – obruszyła się Kitiara. – Za kogo mnie pan bierze? Za jakąś ciemną, wiejską
dziewuchę? Mój ojciec – mój prawdziwy ojciec – zabrał mnie kiedyś na pole walki i tam
zobaczyłam czarodzieja, który władał prawdziwą magią. Magią bojową. Mój ojciec jest rycerzem
solamnijskim – dodała z naiwną dumą, która nagle upodobniła ją do małej dziewczynki.
Antimodes nie uwierzył jej, przynajmniej nie w to, że jej ojciec był rycerzem. Jaka córka
rycerza solamnijskiego uganiałaby się po ulicach Solące jak jakiś łobuziak? Natomiast bez trudu
dał wiarę, że ta chłopczyca interesuje się wojaczką. Nieraz kładła prawą dłoń na lewym biodrze,
jak gdyby nawykła do noszenia miecza albo udawania, że go nosi.
Jej spojrzenie ominęło arcymaga i pobiegło dalej, ku krajobrazowi za oknem. W tym wzroku
kryła się tęsknota za odległymi krajami, przygodą i kresem nudy, która przypuszczalnie ją
dobijała. Nie zdziwił się więc, kiedy dziewczyna powiedziała: – Proszę mnie posłuchać.
Zamierzam wkrótce wyjechać i moi braciszkowie będą musieli sami się o siebie troszczyć.
Caramon da sobie radę – dodała, wciąż spoglądając na zamglone wzgórza i odległą, błękitną toń
jeziora. – Wyrośnie na świetnego wojownika. Przekazałam mu całą swoją wiedzę, a reszty sam
się nauczy.
Przypominała bardziej doświadczonego weterana, który mówi o nowym rekrucie, niż
trzynastoletnią dziewczynkę, opowiadającą o jakimś zasmarkanym malcu. Antimodes omal nie
parsknął śmiechem, ale jego rozmówczyni mówiła z taką powagą i przejęciem, że zamiast to
uczynić, mimo woli zaczął jej się przyglądać i przysłuchiwać z fascynacją.
– Martwi mnie jednak Raistlin – zafrasowała się Kitiara, ściągając brwi. – Nie przypomina
innych dzieci. Nie jest podobny do mnie. Nie rozumiem go. Próbowałam go nauczyć walki, ale
jest taki wątły. Nie może dotrzymać kroku innym dzieciom, łatwo się męczy i traci oddech.
Znów spojrzała na Antimodesa. – Muszę wyjechać – powtórzyła. – Zanim jednak odejdę,
chciałabym się upewnić, że Raistlin będzie umiał sobie poradzić, że będzie potrafił zarobić jakoś
na życie. Pomyślałam sobie, że gdyby mógł studiować magię, nie musiałabym się martwić.
– Powiedziałaś, że ile lat ma ten chłopiec? – zaciekawił się mag.
– Sześć – odparła Kitiara.
– Ale...co na to jego rodzice? Twoi rodzice? Z pewnością... Umilkł, ponieważ dziewczyna
już nie słuchała. Patrzyła na niego z tą niezwykle cierpliwą miną, jaką robią młodzi ludzie, kiedy
dorośli są wyjątkowo dokuczliwi i nudni. Zanim Antimodes zdążył skończyć, wstała od stołu.
– Pójdę po brata. Powinieneś go poznać.
– Moja droga... – zaczął protestować czarodziej. Miło było porozmawiać z tą interesującą
i atrakcyjną młodą osóbką, ale nie uśmiechała mu się myśl o zabawianiu sześciolatka.
Kitiara nie zwróciła uwagi jego protesty. Zanim zdążył ją zatrzymać, wyszła z gospody.
Widział, jak lekko zbiega po stopniach, obcesowo popychając i odtrącając każdego, kto jej stanął
na drodze.
Antimodes był w rozterce. Nie miał ochoty, żeby podrzucono mu tego dzieciaka. Odkąd
dziewczyna wyszła, z nią też nie chciał mieć nic wspólnego. Wytrąciła go z równowagi,
wprawiła w dziwny stan podobny do skutków wypicia za dużej ilości wina. Przyjemnie się piło,
ale teraz bolała go głowa.
Poprosił o rachunek. Zamierzał pośpiesznie schronić się w swoim pokoju, chociaż ze złością
uświadomił sobie, że będzie w nim praktycznie uwięziony przez resztę pobytu. Kiedy podniósł
wzrok, zauważył spoglądającego w jego stronę krasnoluda, którego imię, jak sobie przypominał,
brzmiało Flint.
Na twarzy krasnoluda malował się uśmiech.
Przypuszczalnie Flint w ogóle nie myślał o nim. Mógł uśmiechać się pod nosem z zachwytu
nad wyśmienitym obiadem, który zjadł przed chwilą, nad smakiem piwa albo urodą życia
w ogóle. Mimo to Antimodes z właściwym sobie przeświadczeniem o własnej ważności uznał, że
Flint śmieje się z niego i z faktu, że tak potężny czarodziej chce uciec przed dwojgiem dzieci.
Wtedy postanowił, że za żadne skarby nie da krasnoludowi takiej satysfakcji. Nie pozwoli się
wygnać z przytulnej gospody. Zostanie, pozbędzie się dziewczyny, upora się szybko
z dzieciakiem.
– Może zechcesz się przysiąść, panie – zaproponował krasnoludowi.
Flint rzucił magowi groźne spojrzenie, poczerwieniał i schylił głowę nad kuflem. Mruknął
coś o tym, że prędzej dałby sobie ugotować brodę, niż siadłby przy jednym stoliku
z czarodziejem.
Antimodes uśmiechnął się zimno pod nosem. Krasnoludowie słynęli z braku zaufania
i niechęci do magów. Był teraz pewny, że krasnolud zostawi go w spokoju. Flint rzeczywiście
szybko wychylił swój kufel, rzucił na stół monetę, i pożegnawszy Antimodesa krótkim
skinieniem głowy opuścił gospodę.
W drzwiach minęła go dziewczyna, która ciągnęła za sobą niejedno dziecko, ale dwoje.
Antimodes westchnął i zamówił kieliszek najlepszego dwuletniego miodu Otika. Miał
przeczucie, że będzie potrzebował czegoś mocniejszego.
Rozdział 3
Spotkanie mogło się okazać jeszcze przykrzejsze, niż Antimodes przypuszczał. Jeden
z malców, którego mag uznał za starszego, był ładnym dzieckiem albo mógłby za nie uchodzić,
gdyby nie był tak niemiłosiernie brudny. Mocno zbudowany chłopiec o krzepkich ramionach
i nogach, i miłej, szczerej buzi, na której malował się szczerbaty uśmiech, spoglądał na maga
z przyjaznym zaciekawieniem, nie okazując najmniejszego lęku przed bogato odzianym
nieznajomym.
– Dzień dobry, panie. Jesteś czarodziejem? Kit mówi, że tak. Możesz pokazać jakąś
sztuczkę? Mój brat – bliźniak umie robić sztuczki. Chciałbyś zobaczyć? Raist, pokaż panu, jak
wyjmujesz sobie pieniążek z nosa...
– Zamknij się, Caramonie – powiedział cicho drugi chłopiec i skarcił go spojrzeniem,
dodając: – Robisz z siebie durnia.
Malec się nie obraził. Zachichotał i wzruszył ramionami, ale zamilkł. Antimodesa zaskoczyła
wiadomość, że dzieci były bliźniakami. Przyjrzał się temu, który robił sztuczki. Chłopiec wcale
nie był ładny, chudy jak szkielecik, umorusany i nędznie ubrany, świecił gołymi nogami
i rozsiewał tę szczególną, niemiłą woń, jaką wydzielają tylko przepocone małe dzieci. Długie,
brązowe włosy malca były zmierzwione i wymagały mycia.
Antimodes uważnie popatrzył na obydwoje przybyszów i wyciągnął kilka wniosków.
Tych chłopców nie rozpieszczała kochająca matka. Nikt troskliwą ręką nie rozczesywał ich
kołtunów, nikt czule nie strofował, żeby myli uszy. Malcy nie mieli zalęknionych i zaszczutych
min bitych dzieci, ale byli niewątpliwie zaniedbani.
– Jak ci na imię? – spytał Antimodes.
– Raistlin – odparł malec.
Jedno przemawiało na jego korzyść. Kiedy mówił, patrzył prosto na maga. Antimodes
najbardziej nie znosił u małych dzieci zwyczaju gapienia się na własne stopy albo podłogę, albo
patrzenia gdziekolwiek, byle nie na niego, jak gdyby się spodziewały, że skoczy na nie i je pożre.
Ten malec patrzył dorosłemu prosto w oczy i mierzył go śmiałym, nieustępliwym wzrokiem.
Bladoniebieskie oczy dziecka niczego nie zdradzały i niczego nie oczekiwały. Wyzierała
z nich zbyt wielka wiedza. Ten chłopiec za dużo widział w ciągu sześciu lat swego życia – za
dużo smutku i cierpienia. Zajrzał pod łóżko i odkrył, że w ciemności rzeczywiście czają się
potwory.
Założę się, młodzieńcze, że chcesz, być magiem, kiedy dorośniesz.
Taką standardową, banalną formułkę Antimodes wygłaszał w podobnych okolicznościach.
Miał jednak dość przytomności umysłu, żeby nie powiedzieć tego komuś o tak mądrych oczach.
Po karku przebiegł mu dreszcz. Poznał w nim muśnięcie palców boga.
Walcząc z podnieceniem, zwrócił się do starszej siostry chłopców: – Chciałbym
porozmawiać z twoim bratem na osobności. Może ty i drugi chłopiec moglibyście...
– Jasne – od razu powiedziała Kitiara. – Chodź, Caramonie.
– Bez Raistlina nie idę – natychmiast oznajmił malec.
– Idziemy, Caramonie! – powtórzyła zniecierpliwiona dziewczyna. Chwyciła go za rękę
i pociągnęła za sobą.
Nawet wtedy chłopiec opierał się natarczywie szarpiącej go siostrze. Był masywnym
dzieckiem i wyglądało na to, że bez pomocy wielokrążka Kitiara nie zdoła go ruszyć. Obejrzał
się na Antimodesa.
– Jesteśmy bliźniakami. Wszystko robimy wspólnie. Mag zerknął na wątlejszego z braci,
żeby zobaczyć, jak on to przyjmuje. Policzki Raistlina były lekko zaróżowione; chłopiec czuł
zażenowanie, lecz zarazem wydawał się zadowolony. Widok ten zmroził lekko Antimodesa.
Przyjemność, jaką chłopcu sprawiał ten przejaw przywiązania i wierności, nie przypominała
radości, jaką się czerpie z miłości braterskiej. Przypominała raczej zadowolenie, jakie daje
człowiekowi popisywanie się zdolnościami ulubionego psa.
– Idź, Caramonie – rzekł Raistlin. – Może nauczę się od niego nowych sztuczek. Pokażę ci je
dziś wieczorem po kolacji.
Caramon miał niepewną minę. Raistlin rzucił bratu spojrzenie spod gęstwy zmierzwionych
włosów. W tym spojrzeniu był rozkaz. Caramon spuścił oczy, lecz chwilę potem odzyskał humor
i chwycił siostrę za rękę.
– Podobno Sturm znalazł norę borsuka. Będzie próbował wywabić go stamtąd gwizdaniem.
Myślisz, że mu się uda?
– A co mnie to obchodzi – odparła opryskliwie Kitiara. Odchodząc, palnęła brata w tył
głowy, aż malec się zatoczył. Następnym razem rób, co ci każę. Słyszałeś? Jaki z ciebie będzie
żołnierz, jeśli nie umiesz słuchać rozkazów?
– Będę posłuszny – przyrzekł Caramon, krzywiąc się i rozcierając głowę. – Ale kazałaś mi
zostawić Raistlina. Wiesz przecież, że muszę się nim opiekować.
Antimodes słyszał, jak dzieci kłóciły się na schodach przez całą drogę.
Obejrzał się na chłopca. – Usiądź, proszę – powiedział.
Raistlin bezgłośnie zajął miejsce naprzeciwko maga. Był mały na swój wiek, nogami nie
sięgał do podłogi. Siedział zupełnie nieruchomo. Nie kręcił się ani nie wiercił. Nie majtał nogami
ani nie kopał krzesła. Położył splecione dłonie na blacie stołu i wlepił wzrok w Antimodesa.
– Chciałbyś coś zjeść albo się czegoś napić? Oczywiście jako mój gość – dodał arcymag.
Raistlin potrząsnął głową. Wprawdzie dziecko było brudne i ubrane jak żebrak, ale nie
przymierało głodem. Jego brat zdecydowanie nie sprawiał wrażenia niedożywionego. Ktoś dbał
o to, żeby mieli co jeść. Antimodes domyślał się, że przyczyną nadmiernej chudości chłopca był
ogień, który płonął w najgłębszych zakamarkach jego duszy, spalał wszelką strawę, zanim
zdążyła odżywić ciało, i sprawiał, że dziecko nękał wieczny głód, którego jeszcze nie rozumiało.
Antimodes znów poczuł uświęcający dotyk boga.
– Twoja siostra powiedziała mi, że chciałbyś chodzić do szkoły i uczyć się magii – zaczął
czarodziej, przechodząc od razu do rzeczy.
Raistlin zawahał się chwilę, a później stwierdził: – Chyba tak.
– Chyba tak? – powtórzył rozczarowany Antimodes ostrym tonem. – Nie wiesz, czego
chcesz?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł chłopiec, wzruszając chudymi ramionami
w sposób, który zdumiewająco przypominał gest silniejszego brata. – Mam na myśli chodzenie
do szkoły. Nawet nie wiedziałem, że istnieją szkoły dla magów. Myślałem, że magia to coś,
jakby... – szukał odpowiednich słów – część osoby. Jak palce u rąk albo nóg.
Palce boga bębniły o duszę Antimodesa. Arcymag potrzebował jednak więcej informacji.
Musiał się upewnić.
– Powiedz mi, chłopcze, czy ktoś w twojej rodzinie jest magiem? Nie pytam z wścibstwa –
wyjaśnił, kiedy twarz dziecka wykrzywił bolesny grymas. – Odkryliśmy po prostu, że talent
najczęściej jest przekazywany z krwią.
Raistlin oblizał wargi. Spuścił oczy i utkwił wzrok w swoich dłoniach. Zacisnął pięści. Jak na
tak małe dziecko miał smukłe i zręczne palce. – Moja matka – rzekł głuchym głosem. Miewa
widzenia. Widzi odległe rzeczy. Inne części świata. Wie, co robią elfowie i krasnoludowie
w podziemiach pod górami.
– Jest jasnowidzącą.
Raistlin znów wzruszył ramionami. – Większość ludzi uważa, że jest wariatką. – Uniósł
wyzywająco oczy, gotów jej bronić. Kiedy zobaczył, że Antimodes patrzy na niego wzrokiem,
z którego przeziera współczucie, odprężył się i z jego ust popłynęły słowa, jak gdyby pękła jakaś
tama.
– Czasami zapomina o jedzeniu. Właściwie niezupełnie zapomina, raczej jakby jadła gdzie
indziej. I nie robi niczego w gospodarstwie, ale to dlatego, że w rzeczywistości nie ma jej
w domu. Odwiedza cudowne miejsca i widzi wspaniałe, piękne rzeczy. Wiem o tym – dokończył
Raistlin – bo kiedy wraca, jest smutna. Zupełnie, jak gdyby nie chciała wracać. Czasami patrzy
na nas, jakby nas nie poznawała.
– Czy opowiada o tym, co widziała? – spytał łagodnie Antimodes.
– Mnie trochę mówi – odparł chłopiec. – Ale niedużo. Ojca to martwi, a moja siostra...
widziałeś, panie, moją siostrę. Ona nie ma cierpliwości do jej „napadów”, jak je nazywa. Nie
dziwię się więc mamie, że nas zostawia – dokończył Raistlin tak cicho, że Antimodes musiał się
schylić, żeby go usłyszeć. Poszedłbym z nią, gdybym potrafił. I nigdy bym już tu nie wrócił.
Nigdy.
Antimodes upił łyk miodu ze swego kieliszka, co mu posłużyło za wymówkę, żeby milczeć,
aż zapanuje nad swoim gniewem. To stara historia, z jaką stykał się nie raz. Przypadek tej biednej
kobiety nie różnił się od niezliczonych innych. Urodziła się z talentem do magii, lecz nie mogła
rozwijać swoich zdolności, może ośmieszana, a z pewnością potępiana przez krewniaków, którzy
każdego maga uważali za szatańskie nasienie. Zamiast ją wyszkolić i wyrobić w niej dyscyplinę,
nauczyć, jak się posługiwać magią dla dobra swojego i innych, złamano i podcięto jej skrzydła.
Dar stał się przekleństwem. Jeśli jeszcze nie wpadła w obłęd, wkrótce tak się stanie.
Jej nie można było już pomóc. Istniała natomiast wciąż szansa na uratowanie jej syna.
– Czym się zajmuje twój ojciec? – spytał Antimodes.
– Jest drwalem – odparł Raistlin. Po zmianie tematu zachowywał się swobodniej. Położył
dłonie na płask na blacie stołu. – Jest duży i muskularny jak Caramon. Bardzo ciężko pracuje.
Nie widujemy go często. – Dziecko nie wydawało się nadmiernie zmartwione tym faktem.
Milczało przez chwilę, marszcząc czoło w pełnym powagi zamyśleniu. – Ta szkoła. Chyba
nie jest do niej daleko? Nie chciałbym zostawiać na długo mamy samej. No i jest jeszcze
Caramon. Jak już mówił, jesteśmy bliźniakami. Dbamy o siebie nawzajem.
Zamierzam stąd wkrótce wyjechać, powiedziała ich siostra. Moi braciszkowie będą musieli
sami o siebie się troszczyć.
Antimodes uścisnął dłoń bogu Solinari na znak, że dobił z nim targu. – Szkoła jest całkiem
niedaleko. Znajduje się jakieś pięć mil stąd na zachód w gęstym lesie. Większość ludzi nawet nie
wie o jej istnieniu. Pięć mil to niedługi spacer dla dorosłego, ale małemu chłopcu ciężko
pokonywać taką odległość codziennie w obie strony. Większość uczniów mieszka na miejscu,
zwłaszcza ci, którzy pochodzą z odległych zakątków Ansalonu. Radzę ci zrobić to samo. Nauka
trwa tylko osiem miesięcy w roku. W lecie mistrz udaje się do Wieży w Wayreth. Ten czas
mógłbyś spędzać z rodziną. Musiałbym jednak porozmawiać z twoim ojcem. To on musi cię
zapisać. Sądzisz, że się zgodzi?
– Tatę mało to obchodzi – stwierdził Raistlin. – Myślę, że się nawet ucieszy. Boi się, że
skończę jak mama. – Na bladych policzkach dziecka nagle wykwitły rumieńce. – Chyba, że to
będzie drogo kosztowało. Wtedy nie byłoby mnie stać.
– Jeśli chodzi o pieniądze – Antimodes już podjął stosowną decyzję – my, czarodzieje, nie
opuszczamy braci w potrzebie. Chłopiec nie całkiem go zrozumiał. – Nie przyjmę jałmużny –
oznajmił. – Tato nie byłby z tego zadowolony.
– To nie jałmużna – szybko wyjaśnił Antimodes. – Mamy odłożone fundusze dla
potrzebujących uczniów. Pomagamy im zapłacić za naukę i utrzymanie. Czy mógłbym spotkać
się dziś z twoim ojcem? Wytłumaczyłbym mu wtedy wszystko.
– Tak, dziś wieczorem powinien być w domu. Robota jest już na ukończeniu. Przyprowadzę
go tutaj. Ludziom trudno po zmroku trafić do naszego domu – powiedział przepraszającym
tonem Raistlin.
Nic dziwnego, z bólem serca szepnął w duchu Antimodes. To smutny, żałosny i zaniedbany
dom, w którym panuje samotność. Ukrywa się w cieniu, strzegąc ponurej tajemnicy.
Chłopczyk był taki chudy, taki słaby. Gwałtowniejszy podmuch wiatru mógłby go
przewrócić. Magia może stać się dla tej wątłej istoty tarczą ochronną, laską, na której będzie
mógł się oprzeć w chwili słabości lub zmęczenia. Może jednak stać się również potworem, który
wyssie z tego rachitycznego ciała wszystkie siły i zostawi pustą, zeschniętą łupinę. Być może
Antimodes otwiera przed chłopcem drogę, która zaprowadzi go ku przedwczesnej śmierci.
– Czemu tak mi się przyglądasz? – zaciekawiło się dziecko.
Antimodes gestem polecił Raistlinowi wstać z krzesła i stanąć tuż przed sobą. Wyciągnął
ręce i ujął malca za dłonie. Chłopiec drgnął i zaczął się wyrywać.
Nie lubi, jak się go dotyka, uświadomił sobie mag, jednak go nie puścił. Chciał mową ciała,
mięśni i kości podkreślić ważność swoich słów. Chciał, żeby dziecko nie tylko je usłyszało, lecz
również poczuło.
– Posłuchaj mnie – rzekł Antimodes do chłopca, który uspokoił się i znieruchomiał.
Uzmysłowił sobie, że w tej rozmowie nie może odgrywać roli dorosłego, który zniża się do
poziomu dziecka. To była rozmowa równego z równym. – Magia nie rozwiąże twoich
problemów, a jeszcze je pogłębi. Nie sprawi, że ludzie cię polubią. Powiększy tylko ich
nieufność. Nie ukoi twojego cierpienia. Będzie się tak miotać i palić takim ogniem, że czasami
będziesz miał wrażenie, że wolałbyś umrzeć.
Umilkł, ściskając Raistlina mocno za dłonie, które były suche i rozpalone, jak gdyby dziecko
miało gorączkę. Głowił się nad znalezieniem wyjaśnienia, które byłoby zrozumiałe dla malca.
Dobiegający z kuźni na dole odległy stuk młotów podsunął mu przenośnię.
– Duszę maga wykuwa się w kuźni magii – powiedział. – Świadomie decydujesz się wejść
w ogień. Żar może cię zabić.
Jeśli jednak przeżyjesz, każdy cios młota przyczyni się do kształtowania twojej osoby. Każda
wyciśnięta z ciebie kropla wody zahartuje i wzmocni twoją duszę. Czy to rozumiesz?
– Rozumiem.
– Czy chcesz mnie o coś zapytać? – spytał arcymag, ściskając go jeszcze mocniej za ręce. –
O cokolwiek?
Malec zawahał się i skupił myśli. Nie obawiał się odezwać. Nie wiedział jednak, jak wyrazić
słowami to, co go nurtowało.
– Mój tato mówi, że zanim magowie będą mogli rzucać czary, muszą zejść do ciemnego
i okropnego miejsca i walczyć ze strasznymi potworami. Mówi, że czasami tam giną. Czy to
prawda?
– Wieża jest naprawdę ślicznym miejscem, kiedy człowiek się już do niej przyzwyczai –
odparł Antimodes. Umilkł, starannie dobierając słowa. Nie zamierzał okłamywać dziecka, ale
pewnych rzeczy nawet przedwcześnie rozwinięty sześciolatek nie był w stanie zrozumieć. –
Kiedy czarodziej lub czarodziejka są starsi, dużo starsi niż ty teraz, Raistlinie, wybierają się do
Wieży Wielkiej Magii i przechodzą próbę. To prawda, czasami giną. Moc, jaką włada mag, jest
bardzo wielka. Ktoś, kto nie umie nad nią zapanować ani poświęcić się jej całkowicie, nie jest
osobą pożądaną w naszym bractwie.
Chłopiec miał bardzo poważną minę i szeroko rozwarte oczy. Antimodes ścisnął go za ręce
i uśmiechnął się pocieszająco. Do tego czasu upłynie jednak wiele, wiele lat, Raistlinie. Wiele,
wiele lat. Nie chcę cię straszyć. Chcę tylko, żebyś wiedział, co cię czeka.
– Tak, panie – rzekł cicho Raistlin. – Rozumiem. Antimodes wypuścił dłonie chłopca. Malec
odruchowo zrobił krok do tyłu i prawdopodobnie bezwiednie schował ręce za plecami.
– Posłuchaj mnie – odezwał się czarodziej. – Chcę cię o coś spytać. Dlaczego pragniesz
zostać magiem?
Niebieskie oczy Raistlina rozbłysły. – Lubię, jak wypełnia mnie magia. A pewnego dnia –
chłopiec zerknął na krzątającego się za szynkwasem Otika i blady uśmiech rozchylił jego wąskie
wargi – grubi oberżyści będą mi się kłaniać.
Zaskoczony mag popatrzył na dziecko, aby się upewnić, czy nie żartuje.
Raistlin nie żartował.
Spoczywająca na ramieniu Antimodesa dłoń boga nagle zadrżała.
Rozdział 4
Miesiąc później Antimodes siedział wygodnie w eleganckiej komnacie Par-Saliana z Białych
Szat, przełożonego konklawe czarodziejów.
Dwaj mężczyźni bardzo się różnili i w normalnych okolicznościach przypuszczalnie nie
zostaliby przyjaciółmi. Obaj byli mniej więcej w tym samym wieku, około pięćdziesiątki.
Antimodes był jednakże człowiekiem światowym, a Par-Salian molem książkowym. Antimodes
lubił podróże, miał głowę do interesów i zamiłowanie do dobrego piwa, ładnych kobiet
i wygodnych gospód. Był mężczyzną wścibskim, wszędobylskim, wybrednym w upodobaniach
i w doborze stroju.
Par-Salian był uczonym, bez wątpienia największym wśród czarodziejów na Krynnie znawcą
sztuki magicznej. Nie cierpiał podróży, nie przepadał za towarzystwem i podobno kochał tylko
jedną kobietę. Był to niefortunny związek, którego po dziś dzień żałował. Niewiele dbał
o wygląd zewnętrzny ani o wygody. Gdy pogrążał się w studiach, często zapominał przychodzić
na posiłki.
Obowiązkiem niektórych uczniów było dbać o to, by ich mistrz się posilał, co też czynili,
wsuwając ukradkiem zaczytanemu magowi bochenek chleba pod pachę. Żuł go wtedy
w roztargnieniu. Często żartowali, że gdyby zamiast chleba podsunąć mu placek z trocin, nawet
nie zauważyłby różnicy. Wzbudzał w nich jednak taki lęk i szacunek, że nikt nie odważyłby się
tego spróbować.
Tego wieczoru Par-Salian gościł starego przyjaciela. Oderwał się od ksiąg, chociaż nie bez
żalu. Antimodes przyniósł mu w prezencie kilka zwojów z zaklęciami czarnej magii, które
zdobył podczas podróży. Jedna z ich sióstr, czarodziejka Czarnych Szat, zginęła z rąk motłochu.
Antimodes przynajmniej próbowałby ją ratować, ponieważ wszystkich czarodziejów łączyły
więzy magii, bez względu na to, któremu bogu albo bogini przysięgali wierność, jednak przybył
za późno, żeby ocalić jej życie.
Zdołał natomiast nakłonić mieszkańców osady, bandę zabobonnych prostaków, żeby
pozwolili mu zabrać rzeczy czarodziejki, zanim motłoch podpali jej dom. Zwoje Antimodes
przyniósł swojemu przyjacielowi Par-Salianowi. Sobie zostawił amulet do przyzywania upiorów.
Nie mógł go używać i nigdy by tego nie zrobił – jego zdaniem zawieszeni między życiem
a śmiercią byli cuchnącymi obrzydliwcami. Zamierzał jednak zaproponować amulet któremuś
z Czarnych Szat w zamian za magiczny przedmiot, którym mógłby się posługiwać.
Pomimo że Par-Salian był magiem Białych Szat, człowiekiem całkowicie oddanym bogu
Solinari, był w stanie przeczytać i zrozumieć zaklęcia złej czarodziejki. Co prawda kosztowało
go to trochę bólu. Par-Salian należał do bardzo nielicznych magów na tyle potężnych, by móc
przekraczać granice wyznaczane przez wierność bogom. Nigdy by się tymi zwojami nie posłużył,
Margaret Weis Kuźnia Dusz Kroniki Raistlina Tom I Dragonlance® Saga The Soulforge Przełożyła Dorota Żywno
Dedykowane z wyrazami sympatii i przyjaźni Tracy Raye Hickman
PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję przyjaciołom Krynnu z grupy dyskusyjnej alt.fan.dragonlance. W odróżnieniu ode mnie odwiedzali tę magiczną krainę niedawno i mogli mi dostarczyć bezcennych informacji. Jestem Wam wszystkim wdzięczna. Chciałabym podziękować Terry’emu Philipsowi za jego książkę-grę pt. Kuźnia dusz, która natchnęła mnie do napisania tej historii.
PRZEDMOWA Minęło już prawie dziesięć lat, odkąd spotkaliśmy się na sesji gry w moim małym mieszkaniu. Tylko garstka z nas znała wtedy Smoczą Lancę, nasze najmłodsze dziecko pełne nieziszczonych jeszcze nadziei. Odegraliśmy pierwszą przygodę cyklu, który miał kiedyś dostarczyć wspaniałych przeżyć milionom ludzi chociaż tego wieczora, jak sobie przypominam, mieliśmy niewielkie pojęcie o tym, co robimy. Ja prowadziłem grę na podstawie własnych, pośpiesznie zebranych notatek. Moja żona i Margaret były również obecne wśród grona osób, które usiłowały odnaleźć swoje postaci w krótkich, mglistych charakterystykach, jakie im wręczyliśmy. Kim byli Bohaterowie Lancy? Jacy byli naprawdę? Wkrótce po rozpoczęciu gry zwróciłem się do mojego serdecznego przyjaciela Terry’ego Phillipsa z pytaniem, co robi jego postać. Terry przemówił... i świat Krynnu zmienił się na zawsze. Jego chrapliwy głos, jego sarkazm i gorycz maskujące arogancję i siłę, której nigdy nie trzeba było deklarować, nagle stały się rzeczywistością. Wszyscy obecni struchleli ze zgrozy. Margaret do dzisiaj przysięga, że tamtego wieczoru Terry miał na sobie czarną szatę. Zrządzeniem losu Terry Phillips wybrał sobie postać Raistlina i dzięki temu fortunnemu wyborowi stworzył jednego z najwytrwalszych bohaterów Smoczej Lancy. Terry nawet napisał książkę-grę o próbach Raistlina, zatytułowaną tak samo jak powieść, którą teraz trzymacie w rękach. Krynn – nie wspominając o Margaret i sobie samym – ma niemały dług wdzięczności wobec Terry’ego za to, że dał nam Raistlina. Margaret na samym początku oznajmiła wyraźnie wszystkim zainteresowanym, że o ile inne postaci cyklu Smoczej Lancy mogły stanowić wspólną własność rozmaitych twórców, o tyle Raistlin należy tylko do niej. Nigdy nie żałowaliśmy oddania jej tego posępnego maga, ponieważ wydawała się jedyną osobą, która potrafiła dodać otuchy tej postaci i ukoić jej znękany umysł. Prawdę powiedziawszy, Raistlin budził w nas taki lęk, że nie chcieliśmy się do niego zbliżać. Tylko jedna Margaret wiedziała, jak przerzucić most przez tę bezdenną przepaść. Trzymacie teraz w rękach dzieje Raistlina opowiedziane przez Margaret – osobę, która zna go najlepiej. Może nie zawsze będzie to podróż przyjemna, niemniej jednak godna. Margaret zawsze była mistrzynią opowieści. Oto historia, którą pragnęła Wam przedstawić. A jeśli te słowa czyta teraz Terry, gdziekolwiek jest, życzę Mu spokoju. Tracy Hickman 10 października 1997
Stopy wytwarzane przez wczesnych hutników żelaza (...) powstawały dzięki rozgrzaniu rudy żelaza i węgla drzewnego w paleniskach lub piecach szybowych, do których wdmuchiwano powietrze miechami. W trakcie tego procesu ruda zmieniała się w bryły żelaza gąbczastego, które wypełniał żużel składający się z metalicznych zanieczyszczeń i popiołu drzewnego. Taką żelazną gąbkę wyjmowano z pieca jeszcze rozżarzoną i przekuwano ciężkimi młotami, aby usunąć żużel oraz scalić i spoić metal (...) Czasami dzięki tej technice przez przypadek powstawała prawdziwa stal (...) „Produkcja stali”, Microsoft Encyklopedia Encarta, 1993-1995.
KSIĘGA l Duszę maga wykuwa się w kuźni magii. Antimodes z Białych Szat
Rozdział 1 Nigdy nie nosił białych szat w podróży. Niewielu magów je nosiło w tamtych czasach, zanim jeszcze wielka i straszliwa Wojna Lancy rozlała się jak wrzący olej z kotła i obróciła kraj w perzynę. Wtedy właśnie, jakieś piętnaście lat przed wybuchem walk, zapalono ogień pod kadzią, a pierwsze iskry, które wznieciły pożogę, skrzesała Królowa Ciemności i jej sługi. Olej w kadzi był zimny, czarny i gęsty. Na dnie jednak zaczynało już wrzeć. Większość mieszkańców Ansalonu nie ujrzy kotła, a co dopiero mówić o bulgoczącym w nim oleju, dopóki wraz ze wrzącą cieczą nie chluśnie im na głowy smoczy ogień i inne niezliczone okropności wojny. W tych stosunkowo spokojnych czasach większość Ansalończyków nawet nie podnosiła wzroku, żeby zobaczyć, co się dzieje na świecie wokół nich. Zamiast tego gapiła się na własne stopy, snując się ospale w kurzu, a jeśli unosiła głowy, to zwykle po to, aby sprawdzić, czy aby deszcz nie popsuje im pikniku. Parę osób poczuło żar niedawno roznieconego ognia. Parę osób uważnie obserwowało gęstą, czarną ciecz w kadzi. Teraz spostrzegło, że zaczynała się gotować. Tych parę osób zaniepokoiło się. Zaczęło układać plany. Czarodziej miał na imię Antimodes. Był człowiekiem z zacnego rodu mieszczańskiego i pochodził z Portu Balifor. Najmłodszy z trójki rodzeństwa, dorastał w rodzinnym warsztacie krawieckim. Do dziś dnia z dumą obnosił blizny po ukłuciach igłą na środkowym palcu prawej dłoni. Wczesne doświadczenia nauczyły go sprytu w interesach, a także elegancji i upodobania do wytwornego stroju. Z tej właśnie przyczyny rzadko nakładał swoją białą szatę. Niektórzy magowie obawiali się nosić szat, które symbolizowały ich profesję, bowiem nie była to profesja lubiana na Ansalonie. Antimodes nie bał się. Nie nosił białej szaty, ponieważ na białym znać brud. Nie cierpiał przybywać do celu podróży w poplamionej i zabłoconej odzieży. Podróżował w pojedynkę, co w owych niespokojnych czasach oznaczało, że podróżny był głupcem lub kenderem, albo niezwykle potężną osobą. Antimodes nie był głupcem, nie był też kenderem. Podróżował w pojedynkę, ponieważ wolał towarzystwo swojej oślicy Jenny niż prawie wszystkich znanych mu osób. Najemna straż przyboczna była zazwyczaj nieokrzesana i tępa, nie wspominając już o tym, że drogo ceniła swoje usługi. Antimodes potrafił się całkiem zręcznie sam obronić, gdy zachodzi potrzeba. W ciągu pięćdziesięciu kilku lat jego życia zdarzyło się to niewiele razy. Złodzieje szukają ofiar bojaźliwych, zalęknionych, pijanych lub nierozważnych. Chociaż świetnie uszyty, ciemnoniebieski, wełniany płaszcz ze srebrną zapinką zdradzał zamożność Antimodesa, mag nie
obawiał się go nosić. Jeździł na swej zgrabnie stąpającej oślicy wyprostowany i z głową uniesioną wysoko, chwytając bystrym okiem każdą wiewiórkę na drzewie, każdą ropuchę w koleinie. Nie pokazywał broni, lecz w jego długich rękawach i wysokich, skórzanych butach mógł się kryć sztylet, a w sakwach, które wisiały na ozdobnym, skórzanym pasku prawie na pewno znajdowały się substancje potrzebne do rzucania zaklęć. Każdy szanujący się złodziej wiedział, że kościana tuleja, którą Antimodes nosił na przewieszonym przez pierś rzemieniu, zawiera magiczne zwoje. Zaczajone w przydrożnych krzakach niewyraźne postaci schodziły magowi z drogi i czekały na odpowiedniejsze ofiary. Antimodes podróżował do Wieży Wielkiej Magii w Wayreth. Jechał dalszą, okrężną drogą, chociaż bez wysiłku mógłby z rodzinnego Portu Balifor dotrzeć do wieży magicznymi korytarzami. Otrzymał jednak polecenie, aby odbyć podróż lądem. Polecenie to wydał Par- Salian, przełożony zakonu Białych Szat i głowa konklawe czarodziejów, ściśle zatem rzecz ujmując, mistrz Antimodesa. Łączyła ich jednak serdeczna przyjaźń sięgająca czasów, gdy jako młodzieńcy w tym samym czasie przybyli do Wieży, by poddać się dotkliwej, ciężkiej i czasami śmiertelnej próbie. Zmuszeni czekać w jednej sieni, ujawnili przed sobą swoje lęki i obawy, znaleźli tak bardzo im potrzebne wsparcie, otuchę i ukojenie. Odtąd dwaj magowie Białych Szat byli wiernymi przyjaciółmi. Tak więc Par-Salian „polecił” Antimodesowi wyruszyć w tę długą i męczącą wędrówkę. Nie rozkazał mu tego, jak uczyniłby w przypadku kogoś innego. Podczas wyprawy Antimodes miał do spełnienia dwa zadania. Po pierwsze, zajrzeć do każdego ciemnego kąta, podsłuchać każdą toczoną szeptem rozmowę, zerknąć za każdą zaryglowaną okiennicę. Po drugie, szukać nowych talentów. Pierwsze zadanie było trochę niebezpieczne; ludzie nie lubią szpicli, zwłaszcza jeśli mają coś do ukrycia. Drugie zaś było męczące i nudne, ponieważ zwykle oznaczało zadawanie się z dziećmi, zaś Antimodes żywił do nich wstręt. Z dwojga złego wolał już szpiegować. Swój raport spisał schludnym i precyzyjnym pismem krawca w dzienniku, który miał przekazać Par-Salianowi. Jadąc truchcikiem na białej oślicy, prezencie od najstarszego brata, który przejął rodzinny warsztat i był teraz zamożnym krawcem w Porcie Balifor, Antimodes powtarzał w myślach każde słowo tego raportu. Podróż upływała mu na rozmyślaniu o wszystkim, co widział i słyszał – sprawach, z których żadna nie była ważna, lecz każda coś wróżyła. – Ta lektura z pewnością zainteresuje Par-Saliana – oznajmił Jenny, która pokiwała łbem i zastrzygła uszami na znak, że podziela jego zdanie. – Nie mogę się już doczekać chwili, kiedy mu przekażę dziennik – dokończył jej pan. – On go przeczyta i zada mi pytania, a ja będę wyjaśniał, co widziałem i słyszałem, popijając jego doskonałe elfie wino. A ty, moja droga,
dostaniesz owsa na kolację. Jenny przytaknęła mu skwapliwie. W niektórych miejscach, gdzie się zatrzymywali, musiała jeść wilgotne, spleśniałe siano albo jeszcze gorsze rzeczy. Raz nawet podsunięto jej obierki ziemniaczane. Znajdowali się już prawie u celu podróży. Za miesiąc Antimodes dotrze do Wieży Wielkiej Magii w Wayreth. Albo może raczej wieża dotrze do niego. Magicznej wieży w Wayreth się nie znajdowało. To ona znajdowała podróżnego lub nie, zależnie od decyzji jej pana. Tę noc Antimodes miał spędzić w Solące. Mógłby jechać dalej, ponieważ była późna wiosna i zaledwie południe, więc do zmroku miał jeszcze wiele czasu. Lubił jednak Solące, słynną tamtejszą gospodę „Ostatni Dom” i Otika Sandetha, jej właściciela, a szczególnie lubił piwo, które w niej podawano. Smak tego ciemnego, zimnego trunku z kremową pianką wspominał od chwili, gdy zakrztusił się pierwszym kłębem kurzu na drodze. Inaczej niż w innych miastach Ansalonu, gdzie każdego nieznajomego brano za złodzieja, roznosiciela zarazy, mordercę lub porywacza dzieci, jego przyjazd do Solące uszedł uwadze mieszkańców. Solące różniło się od większości miast na Ansalonie. Było osadą uchodźców, którzy podczas Kataklizmu ratowali życie ucieczką i przestali uciekać dopiero po dotarciu do tego miejsca. Ponieważ założyciele Solące sami kiedyś zaznali losu tułaczy, patrzyli przychylniejszym okiem na obcych i swoje poglądy przekazali potomkom. Miasteczko zyskano sobie sławę zacisznej przystani dla wygnańców, samotników, niespokojnych duchów i poszukiwaczy przygód. Jego mieszkańcy byli przyjaźni i tolerancyjni – w pewnych granicach. Bezprawie szkodziło interesom, a w Solące znano się na interesach. Jako miasteczko usytuowane przy ruchliwym trakcie, który był głównym szlakiem z północnego Ansalonu na południe, Solące nawykło do goszczenia wędrowców. Nie dlatego jednak mało kto zauważył przybycie Antimodesa. Głównym powodem był fakt, że większość mieszkańców nawet nie zobaczyła maga, ponieważ przebywała wysoko nad nim. Znaczna część miasta wznosiła się wśród gigantycznych, rozłożystych, rosochatych konarów ogromnych i wspaniałych vallenów. Pierwsi mieszkańcy Solące, uciekając przed wrogami, dosłownie wspięli się na drzewa. Stwierdziwszy, że w ich koronach mieszka im się spokojnie i bezpiecznie, pobudowali sobie domy wśród liści, a ich potomkowie kontynuowali tę tradycję. Siedząc na grzbiecie oślicy, Antimodes zadarł głowę i rzucił okiem na przewieszone między drzewami drewniane kładki, które chybotały się i uginały pod nogami pośpiesznie przechodzących ludzi. Antimodes był mężczyzną szykownym i czułym na kobiece wdzięki, a chociaż podczas stąpania po wiszących kładkach mieszkanki Solące mocno przytrzymywały spódnice, zawsze istniała możliwość, że mignie mu w oczach jakaś zgrabna kostka lub kształtna
łydka. Od tego miłego zajęcia oderwały go przenikliwe wrzaski. Spuścił wzrok i stwierdził, że wraz z Jenny został otoczony przez gromadę bosonogich, ogorzałych od słońca wyrostków, którzy zbrojni w drewniane miecze i włócznie z patyków toczyli bitwę z armią wyimaginowanych wrogów. Chłopcy nie mieli zamiaru wpaść na Antimodesa. Cisnął ich w jego kierunku wir bitwy; niewidzialne gobliny, ogry, czy inni wrogowie, za którymi malcy urządzili pogoń, cofali się w popłochu w stronę jeziora Crystalmir. Otoczona zewsząd wrzawą, krzykami i stukiem mieczy oślica wpadła w popłoch i wierzgnęła, łypiąc z przerażenia oczami. Wierzchowiec maga nie jest bojowym rumakiem. Nie uczy się go wbiegania galopem w zgiełk i zamęt krwawej bitwy ani patrzenia bez lęku na włócznie. Co najwyżej musi się przyzwyczaić do kilku cuchnących składników zaklęć i z rzadka się zdarzających pokazów błyskawic. Jenny była łagodnym zwierzęciem, silnym, zdrowym i obdarzonym niezwykłym talentem do omijania luźnych kamieni i kolein, co gwarantowało jeźdźcowi wygodną i spokojną podróż. Oślica doszła do wniosku, że podczas tej wyprawy zniosła wiele: złe jedzenie, cieknące dachy i podejrzanych kompanów w stajni. Banda wymachujących patykami chłopców to było już za dużo. Sądząc po drganiu długich uszu i obnażeniu żółtych zębów, Jenny najwyraźniej zamierzała odwdzięczyć się urwisom wierzganiem i kopaniem. Zapewne nie wyrządziłaby im większej krzywdy, ale niewątpliwie zrzuciłaby jeźdźca z siodła. Antimodes próbował poskromić zwierzę, jednak jego wysiłki spełzły na niczym. Owładnięci szałem bitewnym malcy nie dostrzegali kłopotów mężczyzny. Kłębili się wokół, wymachując mieczami, wrzeszcząc i piszcząc triumfalnie. Mało brakowało, żeby Antimodes wylądował na ziemi, kiedy z obłoków kurzu wyłonił się starszy – może ośmio– lub dziewięcioletni – chłopiec, chwycił za wodze Jenny i łagodnym dotykiem i mocą swej nieugiętej woli uspokoił przerażoną oślicę. – Omińcie go! – rozkazał, machając mieczem, który przełożył do lewej ręki. – Odejdźcie, koledzy! Płoszycie osła. Malcy, w wieku od sześciu lat w górę, bez urazy usłuchali go i pobiegli wyprawiać harce dalej. Echo ich krzyków i śmiechu dźwięczało wśród olbrzymich pni vallenów. Starszy chłopiec wygłosił przeprosiny, łagodnie głaszcząc miękki pysk oślicy. Mówił z akcentem, który zdecydowanie nie pochodził z tej części Ansalonu. – Zechciej nam wybaczyć, dostojny panie. Pochłonięci zabawą nie zauważyliśmy twojego nadejścia. Ufam, że nie poniosłeś uszczerbku. Chłopiec miał szaro-niebieskie oczy i gęstą, jasną czuprynę, którą ostrzyżono „pod garnek”, metodą popularną w Solamnii, lecz nigdzie indziej. Jego zachowanie było nacechowane powagą i surowością, które kłóciły się z tak młodym wiekiem. Maniery miał szlacheckie, z czego
doskonale zdawał sobie sprawę, a sposób mówienia zdradzał ogładę i wykształcenie. To nie był byle wiejski gamoń ani syn parobka. – Dziękuję, młodzieńcze – odparł Antimodes. Uważnie przejrzał składniki zaklęć, upewniając się, że wstrząsy nie poluzowały żadnego z mieszków, które nosił u pasa. Chłopiec go zaciekawił, więc zamierzał spytać go o imię. Kiedy jednak podniósł głowę, spostrzegł jego niebieskie oczy utkwione w swoich sakiewkach. Na młodej twarzy malował się wyraz pogardy i niechęci. – Skoro nic ci nie jest, panie magu, i nie poniosłeś uszczerbku wskutek naszej zabawy, pozwól, że cię pożegnam. – Młodzieniec złożył mu sztywny ukłon, i wypuściwszy wodze osiołka, pobiegł za innymi dziećmi. – Idziesz, Kit? – spytał szorstko innego, starszego chłopca, który zatrzymał się, żeby przyjrzeć się nieznajomemu ciekawym wzrokiem. – Za chwilę, Sturmie – odparł wyrostek i dopiero kiedy się odezwał, Antimodes zdał sobie sprawę, że ubrany w skórzaną kamizelę i spodnie chłopiec o kędzierzawych włosach jest w rzeczywistości dziewczynką. Całkiem ładną dziewczynką – co stwierdził, kiedy uważniej jej się przyjrzał – a może raczej młodą damą, bo choć nie liczyła sobie jeszcze piętnastu lat, figurę miała kształtną, ruchy pełne wdzięku, a spojrzenie harde i śmiałe. Ona również pilnie się przypatrywała Antimodesowi, wlepiając w niego oczy z żywym zainteresowaniem, które magowi trudno było zrozumieć. Nawykł do spotykania się z obrzydzeniem i pogardą, jednak dziewczyna nie gapiła się na niego z czczej ciekawości. W jej spojrzeniu nie było niechęci. Zdawała się raczej rozważać jakąś decyzję. W kwestii kobiet Antimodes zajmował staroświeckie stanowisko. Lubił niewiasty delikatne i uperfumowane, czułe i łagodne, spłonione i skromnie spuszczające oczy. Zdawał sobie sprawę, że w czasach potężnych czarodziejek i silnych wojowniczek takie poglądy były zacofane, lecz jemu odpowiadały. Zmarszczył lekko brwi, aby okazać tej trzpiotce swoją dezaprobatę, i cmoknąwszy na Jenny, skierował się ku publicznej stajni przy warsztacie kowala. Stajnia, kuźnia i piekarnia z wielkimi piecami należały do nielicznych budowli w Solące, które wzniesiono na ziemi. Przejeżdżając obok dziewczyny, Antimodes czuł na sobie zamyślone i zaintrygowane spojrzenie jej brązowych oczu.
Rozdział 2 Antimodes dopilnował, aby Jenny nie zabrakło żadnych wygód. Oślica miała dostać dodatkową porcję paszy, a chłopiec stajenny obiecał specjalnie się o nią troszczyć. Za wszystko mag oczywiście zapłacił dobrą kryńską stalą, którą rozdawał hojną ręką. Potem poszedł do najbliższych schodów, które prowadziły do wiszących mostów. Stopni było niemało i zanim zakończył wspinaczkę, zgrzał się i zasapał. Ochłodził go jednak mrok gęstego listowia vallenów, które tworzyło cieniste sklepienie nad głowami spacerujących. Po chwili odpoczynku dla złapania tchu Antimodes wszedł na wiszącą kładkę, która wiodła do gospody „Ostatni Dom”. Po drodze mijał liczne chatki pobudowane wysoko wśród gałęzi. Domy w Solące wyglądały rozmaicie, bowiem każdy musiał być dostosowany do drzewa, na którym stał. Prawo zabraniało cięcia, palenia lub innego kaleczenia żywego vallena. We wszystkich siedzibach obszerny pień stanowił przynajmniej jedną ścianę, natomiast konary tworzyły belki stropowe. Podłogi były nierówne, a w trakcie wichury budynki wyraźnie się kołysały. Mieszkańcy Solące uważali, że takie niespodziewane wypadki są urocze. Antimodesa doprowadziłyby do szaleństwa. Najokazalszym budynkiem w Solące była gospoda „Ostatni Dom”. Stojący jakieś czterdzieści stóp nad ziemią gmach wzniesiono wokół pnia masywnego vallena, który tworzył część jego wnętrza. Od spodu gospodę podpierał istny gąszcz belek. Na najniższym poziomie znajdowały się duża izba i kuchnia. Na górze były sypialnie, do których prowadziło osobne wejście; osoby, którym zależało na dyskrecji, nie były zmuszone przechodzić przez dużą salę. W oknach gospody błyszczały wielobarwne witraże, które, jak głosiła miejscowa legenda, przywieziono aż z Palanthas. Doskonale przyczyniały się do reklamowania lokalu, bowiem ich kolorowe rozbłyski w cienistej koronie drzewa przyciągały uwagę klientów, którzy w przeciwnym razie mogliby nie dostrzec oberży wśród listowia. Antimodes zjadł tego dnia lekkie śniadanie, był więc dość głodny, aby w pełni docenić słynne potrawy właściciela gospody. Wspinaczka po schodach zaostrzyła jeszcze apetyt, podobnie jak docierające z kuchni zapachy. W drzwiach przywitał go sam Otik, pogodny grubas w średnim wieku, który natychmiast poznał Antimodesa, chociaż od ostatniej wizyty maga upłynęły przynajmniej dwa lata. – Witaj, przyjacielu – powiedział Otik, kłaniając mu się i kiwając głową. Tak samo kłaniał się wszystkim gościom, szlachcie czy wieśniakom. Fartuch miał śnieżnobiały, nie poplamiony tłuszczem, jak niektórzy oberżyści. Cała gospoda lśniła taką samą czystością jak fartuch Otika. Kiedy służące nie obsługiwały klientów, zamiatały i szorowały albo polerowały prześliczny drewniany szynkwas, który w rzeczywistości był częścią żywego vallena. Antimodes wyraził swoje zadowolenie z powrotu do gospody. Otik udowodnił, że pamięta
gościa, prowadząc go do jego ulubionego stolika przy oknie, skąd przez zieloną szybę roztaczał się piękny widok na jezioro Crystalmir. Bez pytania przyniósł kufel zimnego ciemnego piwa i postawił go przed Antimodesem. – Pamiętam, panie, że podczas ostatniej wizyty smakowało ci moje ciemne piwo. – Rzeczywiście, gospodarzu, takiego jeszcze nigdzie nie piłem – odparł mag. Zauważył też, że Otik starannie unika nawiązywania do faktu, że jego gość jest czarodziejem. Doceniał jego takt, aczkolwiek sam nie zniżyłby się do ukrywania przed kimkolwiek swojej tożsamości ani profesji. – Proszę o pokój na jedną noc, obiad i kolację – oznajmił, wyjmując pełną, lecz nie nieprzyzwoicie wypchaną sakiewkę. Otik odparł, że w gospodzie są wolne pokoje i Antimodes może sobie wybrać dowolny z nich; będą zaszczyceni jego obecnością. Na obiad jest potrawka z trzynastu rodzajów fasoli duszonej z ziołami i szynką, a na kolację bitki wołowe i przyprawione na ostro ziemniaki, z których słynęła gospoda. Oberżysta zaczekał, aż gość oznajmi, że jadłospis całkowicie go zadowala. Wtedy odszedł z uśmiechem, żeby się zakrzątnąć przy niezliczonych obowiązkach, na jakich polega zarządzanie gospodą. Antimodes odprężył się i poszukał wzrokiem innych klientów. Ponieważ minęła już pora obiadu, gospoda świeciła pustkami. Podróżni ucinali sobie poobiednie drzemki w pokojach na górze. Robotnicy wrócili do pracy, właściciele firm przesypiali nad księgami rachunkowymi, a matki układały dzieci do popołudniowego snu. Jedynym prócz maga gościem oberży był krasnolud, sądząc z wyglądu, podgórski. Krasnolud podgórski, który nie mieszkał już u podnóża gór, lecz wśród ludzi w Solące. Całkiem nieźle mu się powodziło, wnioskując po ubraniu, na które składała się porządna koszula z samodziału, dobre skórzane spodnie i taki sam fartuch, niezbędny w jego fachu. Był krasnoludem w średnim wieku; w jego brązowej jak orzech brodzie jaśniało zaledwie kilka pasemek siwizny. Jak na swoje lata, zmarszczki na twarzy miał niezwykle głębokie; były to ślady ciężkiego życia. W brązowych oczach krasnoluda odbijało się więcej serdeczności niż w oczach jego pobratymców, którzy nie mieszkali wśród ludzi i zdawali się stale spoglądać ze szczytów barykad. Uchwyciwszy jego błyszczący wzrok, Antimodes wzniósł kufel. – Poznaję po twoich narzędziach, że pracujesz w metalu. Niech Reorx kieruje twoim młotem, zacny panie – powiedział w języku krasnoludów. Krasnolud podziękował mu skinieniem głowy, uniósł kufel i odburknął w mowie powszechnej: – Prostej i suchej drogi, wędrowcze. Antimodes nie zaproponował mu, aby przysiadł się do jego stolika, ani też krasnolud nie
sprawiał wrażenia osoby, która miałaby na to chęć. Mag wyjrzał przez okno, podziwiając piękny widok i rozkoszując się miłym ciepłem, które rozlewało się po jego ciele. Wrażenie cudownie kontrastowało z chłodem piwa, które koiło jego wyschnięte od kurzu gardło. Antimodes miał za zadanie podsłuchiwać wszelkie konwersacje, więc od niechcenia łowił uchem rozmowę krasnoluda ze służącą, chociaż nie wydawało mu się, aby mówili o czymś złowieszczym czy niezwykłym. – Proszę, Flincie – powiedziała kobieta, z rozmachem stawiając przed klientem parującą miskę fasoli. – Podwójna porcja, chleb wliczony w cenę. Musimy cię trochę podtuczyć. Słyszałam, że wkrótce wyjeżdżasz. – Ano tak, dziewczyno. Drogi robią się przejezdne. I tak już się spóźniłem, ale czekam na powrót Tanisa z wizyty u krewnych w Qualinesti. Miał wrócić dwa tygodnie temu, a do dziś nie pokazał swojej szkaradnej gęby. – Mam nadzieję, że nic mu się nie stało – powiedziała z sympatią służąca. – Ja tam tym elfom nie ufam. Słyszałam, że Tanis z rodziną kochają się jak pies z kotem. – Jest jak człowiek, któremu zepsuł się ząb – burknął krasnolud, chociaż Antimodes wyczuł cień niepokoju w jego opryskliwym głosie. – Musi go ciągle dotykać, żeby się upewnić, czy nadal boli. Tanis wraca do domu ze świadomością, że jego szlachetni elfi krewniacy nie mogą na niego patrzeć, a mimo to wciąż się łudzi, że tym razem będzie inaczej. Ale gdzie tam. Ten przeklęty ząb jest tak samo spróchniały jak przy pierwszym dotyku, a Tanis nie wydobrzeje, dopóki go nie wyrwie i nie da sobie wreszcie spokoju. Krasnolud zdążył się już zaczerwienić z oburzenia i zakończył tyradę trochę dziwacznym stwierdzeniem: – A klienci czekają na nas. – Upił łyk piwa. – Nie masz prawa mówić, że jest szkaradny – wdzięczyła się posługaczka. – Tanis wygląda jak człowiek. Prawie wcale nie przypomina elfa. Z przyjemnością znów bym go zobaczyła. Powtórzysz mu, że o niego pytałam? – Tak, tak. Ty i cała reszta kobiet w mieście – odparł krasnolud, ale ponieważ mruknął pod nosem, wracająca do kuchni służąca nie usłyszała jego uwagi. Krasnolud i półelf byli wspólnikami w interesach, wywnioskował Antimodes z tego, co usłyszał. Półelf, którego wygnano z Qualinesti. Nie, nie tak. Wygnany półelf nie mógł wrócić do domu. Ten wracał. Opuścił więc ojczyznę elfów dobrowolnie. Nic w tym dziwnego. Qualinestyjczycy mieli bardziej tolerancyjne poglądy na kwestię czystości rasowej niż ich kuzyni z Silvanesti, niemniej jednak półelf był w ich oczach półczłowiekiem, a zatem istotą skażoną. Tak więc półelf opuścił ojczyznę, przybył do Solące i założył spółkę z krasnoludem podgórskim, który sam prawdopodobnie porzucił swojego thana i klan, albo został z niego wygnany. Antimodes był ciekaw, jak doszło do ich spotkania, i domyślał się, że to interesująca historia.
Historia, której przypuszczalnie nigdy nie usłyszy. Krasnolud zabrał się do pałaszowania fasoli. Wniesiono również porcję Antimodesa i mag całą uwagę skupił na potrawie, która w pełni na to zasługiwała. Skończył właśnie jeść i zgarniał resztki sosu ostatnim kawałkiem chleba, kiedy drzwi gospody stanęły otworem. Otik poszedł powitać nowego gościa. Widok kędzierzawej dziewczynki, tej samej, którą Antimodes spotkał na drodze, wprawił go w zdumienie. – Kitiara! – zawołał Otik. – Co ty tu robisz, dziecko? Matka cię przysłała? Ciemnooka dziewczyna rzuciła mu spojrzenie, które mogło spopielić. Potrząsając bujnymi kędziorami, parsknęła z pogardą: – Twoje ziemniaki mają więcej rozumu od ciebie. Ja nie chodzę na posługi. Przepchnęła się obok oberżysty. Omiotła spojrzeniem izbę i ku wielkiemu zdumieniu i rozdrażnieniu Antimodesa, zatrzymała wzrok właśnie na nim. – Przyszłam porozmawiać z jednym z twoich gości – rzekła. Zlekceważyła Otika, który wymachiwał rękoma z zakłopotania. – Daj spokój. Nie powinnaś zaczepiać tego pana. Kit podeszła zdecydowanym krokiem, stanęła przy stole Antimodesa i popatrzyła na niego z góry. – Jesteś panie czarodziejem? – spytała. Poirytowany mag nie wstał, aby ją powitać, co uczyniłby na widok każdej innej kobiety. Spodziewając się po niewychowanej latawicy kpin albo niedwuznacznych propozycji, przybrał surową, pełną dezaprobaty minę. – To moja sprawa, kim jestem, młoda damo – powiedział, z przekąsem akcentując ostatnie słowo. Ostentacyjnie spojrzał przez okno, pokazując w ten sposób, że rozmowa skończona. – Kitiaro... – Otik nerwowo kręcił się w pobliżu. – Ten pan jest moim gościem. To naprawdę nie czas ani miejsce... Dziewczyna położyła opalone dłonie na stole i nachyliła się. Antimodes zaczynał mieć już szczerze dość jej natręctwa. Znów spojrzał na dziewczynę, przy okazji zerknąwszy – nie byłby mężczyzną, gdyby tego nie uczynił – na jej pełne piersi, które rysowały się pod skórzaną kamizelą. – Znam kogoś, kto chce zostać czarodziejem – powiedziała z powagą i przejęciem. – Chcę mu pomóc, ale nie wiem jak. Nie wiem, co robić. – Uniosła dłoń w geście rozterki. – Dokąd mam pójść, panie? Do kogo się zwrócić? Ty mi to możesz powiedzieć. Gdyby gospoda nagle zadrżała w posadach i Antimodes wyleciał przez okno, nie zdumiałby się bardziej. Ależ tak nic można! Taksie po prostu nie robi! Istnieją odpowiednie drogi... – Moja panno – zaczął. – Proszę. – Kiliara nachyliła się jeszcze bardziej. Spod długich, gęstych, czarnych rzęs spojrzały na niego brązowe i łzawe oczy. Nad tymi
oczami ciemne brwi rysowały się dwoma delikatnymi łukami. Cerę dziewczyna miała ogorzałą; wiele przebywała na powietrzu. Muskularna i gibka, pozbyła się młodzieńczej niezdarności, aby nabrać wdzięku nie kobiety, lecz drapieżnego kota. Wabiła go ku sobie, a on szedł chętnie, chociaż był dość stary i doświadczony, żeby wiedzieć, że nie pozwoli mu podejść zbyt blisko. Niewielu mężczyznom wolno będzie ogrzać się przy jej wewnętrznym ogniu, i niech bogowie mają w opiece tych, którym to się uda. – Kitiaro, pozwól panu zjeść obiad w spokoju. – Otik dotknął jej ramienia. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Nie powiedziała ani słowa, wystarczyło spojrzenie. Gospodarz się cofnął. – Nic nie szkodzi, panie Sandeth – szybko wtrącił się Antimodes. Lubił oberżystę i nie chciał mu przysparzać kłopotów. Rozmowa zaczęła przyciągać uwagę krasnoluda, który skończył jeść obiad, a także dwóch usługujących dziewczyn. Mam pewną sprawę do załatwienia z tą młodą... hm... damą. Proszę, zechciej pani usiąść. Wstał lekko od stołu i złożył jej ukłon. Dziewczyna usiadła naprzeciwko niego. Jedna ze służących szybko podeszła, żeby sprzątnąć talerze i przy okazji spróbować zaspokoić ciekawość. – Czy podać coś jeszcze? – spytała Antimodesa. Mężczyzna spojrzał uprzejmie na swojego młodego gościa. – Masz na coś ochotę? – Nie, dziękuję – odparła Kitiara. – Spadaj, Rita. Jeśli będziemy czegoś chcieli, zawołamy. Obrażona służąca oddaliła się zamaszystym krokiem. Otik posłał magowi bezradne, przepraszające spojrzenie. Antimodes uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że się wcale nie martwi. Gospodarz wzruszył tłustymi ramionami i odszedł w rozterce, trzepocząc pulchnymi dłońmi. Na szczęście wejście następnych gości dostarczyło mu zajęcia. Kitiara splotła dłonie przed sobą i przystąpiła do rzeczy z powagą i przejęciem, które zaskarbiły jej przychylność Antimodesa. – Kim jest ta osoba? – spytał arcymag. – To mój młodszy brat. Przyrodni brat – dorzuciła dziewczyna po chwili namysłu. Antimodes przypomniał sobie jadowite spojrzenie, jakie posłała Otikowi, gdy wspomniał o jej matce. Nie przepadają za sobą, domyślił się mag. – Ile lat ma dziecko? – Sześć. – Skąd wiesz, że chce się uczyć magii? – spytał Antimodes. Wydawało mu się, że zna odpowiedź. Często ją słyszał. On tak lubi się przebierać i bawić w czarodzieja. Powinieneś zobaczyć, panie, jak ciska w powietrze garść pyłu i udaje, że rzuca czary. Oczywiście zakładamy, że mu to przejdzie. W zasadzie nie pochwalamy tego, co robi. Proszę się nie obrażać, ale nie takiego życia pragnęlibyśmy dla naszego chłopca. Gdybyś zechciał z nim porozmawiać i wytłumaczyć mu, jakie to trudne...
– Robi sztuczki – oznajmiła dziewczyna. – Sztuczki? – Antimodes zmarszczył brwi. – Jakie sztuczki? – No, wiesz. Sztuczki. Potrafi wyciągnąć człowiekowi monetę z nosa. Umie podrzucić kamyk i sprawić, że zniknie. Umie przeciąć nożem chustkę na pół i oddać ją całą. – To kuglarstwo – rzekł Antimodes. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie ma to nic wspólnego z magią. – Jasne! – obruszyła się Kitiara. – Za kogo mnie pan bierze? Za jakąś ciemną, wiejską dziewuchę? Mój ojciec – mój prawdziwy ojciec – zabrał mnie kiedyś na pole walki i tam zobaczyłam czarodzieja, który władał prawdziwą magią. Magią bojową. Mój ojciec jest rycerzem solamnijskim – dodała z naiwną dumą, która nagle upodobniła ją do małej dziewczynki. Antimodes nie uwierzył jej, przynajmniej nie w to, że jej ojciec był rycerzem. Jaka córka rycerza solamnijskiego uganiałaby się po ulicach Solące jak jakiś łobuziak? Natomiast bez trudu dał wiarę, że ta chłopczyca interesuje się wojaczką. Nieraz kładła prawą dłoń na lewym biodrze, jak gdyby nawykła do noszenia miecza albo udawania, że go nosi. Jej spojrzenie ominęło arcymaga i pobiegło dalej, ku krajobrazowi za oknem. W tym wzroku kryła się tęsknota za odległymi krajami, przygodą i kresem nudy, która przypuszczalnie ją dobijała. Nie zdziwił się więc, kiedy dziewczyna powiedziała: – Proszę mnie posłuchać. Zamierzam wkrótce wyjechać i moi braciszkowie będą musieli sami się o siebie troszczyć. Caramon da sobie radę – dodała, wciąż spoglądając na zamglone wzgórza i odległą, błękitną toń jeziora. – Wyrośnie na świetnego wojownika. Przekazałam mu całą swoją wiedzę, a reszty sam się nauczy. Przypominała bardziej doświadczonego weterana, który mówi o nowym rekrucie, niż trzynastoletnią dziewczynkę, opowiadającą o jakimś zasmarkanym malcu. Antimodes omal nie parsknął śmiechem, ale jego rozmówczyni mówiła z taką powagą i przejęciem, że zamiast to uczynić, mimo woli zaczął jej się przyglądać i przysłuchiwać z fascynacją. – Martwi mnie jednak Raistlin – zafrasowała się Kitiara, ściągając brwi. – Nie przypomina innych dzieci. Nie jest podobny do mnie. Nie rozumiem go. Próbowałam go nauczyć walki, ale jest taki wątły. Nie może dotrzymać kroku innym dzieciom, łatwo się męczy i traci oddech. Znów spojrzała na Antimodesa. – Muszę wyjechać – powtórzyła. – Zanim jednak odejdę, chciałabym się upewnić, że Raistlin będzie umiał sobie poradzić, że będzie potrafił zarobić jakoś na życie. Pomyślałam sobie, że gdyby mógł studiować magię, nie musiałabym się martwić. – Powiedziałaś, że ile lat ma ten chłopiec? – zaciekawił się mag. – Sześć – odparła Kitiara. – Ale...co na to jego rodzice? Twoi rodzice? Z pewnością... Umilkł, ponieważ dziewczyna już nie słuchała. Patrzyła na niego z tą niezwykle cierpliwą miną, jaką robią młodzi ludzie, kiedy dorośli są wyjątkowo dokuczliwi i nudni. Zanim Antimodes zdążył skończyć, wstała od stołu.
– Pójdę po brata. Powinieneś go poznać. – Moja droga... – zaczął protestować czarodziej. Miło było porozmawiać z tą interesującą i atrakcyjną młodą osóbką, ale nie uśmiechała mu się myśl o zabawianiu sześciolatka. Kitiara nie zwróciła uwagi jego protesty. Zanim zdążył ją zatrzymać, wyszła z gospody. Widział, jak lekko zbiega po stopniach, obcesowo popychając i odtrącając każdego, kto jej stanął na drodze. Antimodes był w rozterce. Nie miał ochoty, żeby podrzucono mu tego dzieciaka. Odkąd dziewczyna wyszła, z nią też nie chciał mieć nic wspólnego. Wytrąciła go z równowagi, wprawiła w dziwny stan podobny do skutków wypicia za dużej ilości wina. Przyjemnie się piło, ale teraz bolała go głowa. Poprosił o rachunek. Zamierzał pośpiesznie schronić się w swoim pokoju, chociaż ze złością uświadomił sobie, że będzie w nim praktycznie uwięziony przez resztę pobytu. Kiedy podniósł wzrok, zauważył spoglądającego w jego stronę krasnoluda, którego imię, jak sobie przypominał, brzmiało Flint. Na twarzy krasnoluda malował się uśmiech. Przypuszczalnie Flint w ogóle nie myślał o nim. Mógł uśmiechać się pod nosem z zachwytu nad wyśmienitym obiadem, który zjadł przed chwilą, nad smakiem piwa albo urodą życia w ogóle. Mimo to Antimodes z właściwym sobie przeświadczeniem o własnej ważności uznał, że Flint śmieje się z niego i z faktu, że tak potężny czarodziej chce uciec przed dwojgiem dzieci. Wtedy postanowił, że za żadne skarby nie da krasnoludowi takiej satysfakcji. Nie pozwoli się wygnać z przytulnej gospody. Zostanie, pozbędzie się dziewczyny, upora się szybko z dzieciakiem. – Może zechcesz się przysiąść, panie – zaproponował krasnoludowi. Flint rzucił magowi groźne spojrzenie, poczerwieniał i schylił głowę nad kuflem. Mruknął coś o tym, że prędzej dałby sobie ugotować brodę, niż siadłby przy jednym stoliku z czarodziejem. Antimodes uśmiechnął się zimno pod nosem. Krasnoludowie słynęli z braku zaufania i niechęci do magów. Był teraz pewny, że krasnolud zostawi go w spokoju. Flint rzeczywiście szybko wychylił swój kufel, rzucił na stół monetę, i pożegnawszy Antimodesa krótkim skinieniem głowy opuścił gospodę. W drzwiach minęła go dziewczyna, która ciągnęła za sobą niejedno dziecko, ale dwoje. Antimodes westchnął i zamówił kieliszek najlepszego dwuletniego miodu Otika. Miał przeczucie, że będzie potrzebował czegoś mocniejszego.
Rozdział 3 Spotkanie mogło się okazać jeszcze przykrzejsze, niż Antimodes przypuszczał. Jeden z malców, którego mag uznał za starszego, był ładnym dzieckiem albo mógłby za nie uchodzić, gdyby nie był tak niemiłosiernie brudny. Mocno zbudowany chłopiec o krzepkich ramionach i nogach, i miłej, szczerej buzi, na której malował się szczerbaty uśmiech, spoglądał na maga z przyjaznym zaciekawieniem, nie okazując najmniejszego lęku przed bogato odzianym nieznajomym. – Dzień dobry, panie. Jesteś czarodziejem? Kit mówi, że tak. Możesz pokazać jakąś sztuczkę? Mój brat – bliźniak umie robić sztuczki. Chciałbyś zobaczyć? Raist, pokaż panu, jak wyjmujesz sobie pieniążek z nosa... – Zamknij się, Caramonie – powiedział cicho drugi chłopiec i skarcił go spojrzeniem, dodając: – Robisz z siebie durnia. Malec się nie obraził. Zachichotał i wzruszył ramionami, ale zamilkł. Antimodesa zaskoczyła wiadomość, że dzieci były bliźniakami. Przyjrzał się temu, który robił sztuczki. Chłopiec wcale nie był ładny, chudy jak szkielecik, umorusany i nędznie ubrany, świecił gołymi nogami i rozsiewał tę szczególną, niemiłą woń, jaką wydzielają tylko przepocone małe dzieci. Długie, brązowe włosy malca były zmierzwione i wymagały mycia. Antimodes uważnie popatrzył na obydwoje przybyszów i wyciągnął kilka wniosków. Tych chłopców nie rozpieszczała kochająca matka. Nikt troskliwą ręką nie rozczesywał ich kołtunów, nikt czule nie strofował, żeby myli uszy. Malcy nie mieli zalęknionych i zaszczutych min bitych dzieci, ale byli niewątpliwie zaniedbani. – Jak ci na imię? – spytał Antimodes. – Raistlin – odparł malec. Jedno przemawiało na jego korzyść. Kiedy mówił, patrzył prosto na maga. Antimodes najbardziej nie znosił u małych dzieci zwyczaju gapienia się na własne stopy albo podłogę, albo patrzenia gdziekolwiek, byle nie na niego, jak gdyby się spodziewały, że skoczy na nie i je pożre. Ten malec patrzył dorosłemu prosto w oczy i mierzył go śmiałym, nieustępliwym wzrokiem. Bladoniebieskie oczy dziecka niczego nie zdradzały i niczego nie oczekiwały. Wyzierała z nich zbyt wielka wiedza. Ten chłopiec za dużo widział w ciągu sześciu lat swego życia – za dużo smutku i cierpienia. Zajrzał pod łóżko i odkrył, że w ciemności rzeczywiście czają się potwory. Założę się, młodzieńcze, że chcesz, być magiem, kiedy dorośniesz. Taką standardową, banalną formułkę Antimodes wygłaszał w podobnych okolicznościach. Miał jednak dość przytomności umysłu, żeby nie powiedzieć tego komuś o tak mądrych oczach. Po karku przebiegł mu dreszcz. Poznał w nim muśnięcie palców boga.
Walcząc z podnieceniem, zwrócił się do starszej siostry chłopców: – Chciałbym porozmawiać z twoim bratem na osobności. Może ty i drugi chłopiec moglibyście... – Jasne – od razu powiedziała Kitiara. – Chodź, Caramonie. – Bez Raistlina nie idę – natychmiast oznajmił malec. – Idziemy, Caramonie! – powtórzyła zniecierpliwiona dziewczyna. Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Nawet wtedy chłopiec opierał się natarczywie szarpiącej go siostrze. Był masywnym dzieckiem i wyglądało na to, że bez pomocy wielokrążka Kitiara nie zdoła go ruszyć. Obejrzał się na Antimodesa. – Jesteśmy bliźniakami. Wszystko robimy wspólnie. Mag zerknął na wątlejszego z braci, żeby zobaczyć, jak on to przyjmuje. Policzki Raistlina były lekko zaróżowione; chłopiec czuł zażenowanie, lecz zarazem wydawał się zadowolony. Widok ten zmroził lekko Antimodesa. Przyjemność, jaką chłopcu sprawiał ten przejaw przywiązania i wierności, nie przypominała radości, jaką się czerpie z miłości braterskiej. Przypominała raczej zadowolenie, jakie daje człowiekowi popisywanie się zdolnościami ulubionego psa. – Idź, Caramonie – rzekł Raistlin. – Może nauczę się od niego nowych sztuczek. Pokażę ci je dziś wieczorem po kolacji. Caramon miał niepewną minę. Raistlin rzucił bratu spojrzenie spod gęstwy zmierzwionych włosów. W tym spojrzeniu był rozkaz. Caramon spuścił oczy, lecz chwilę potem odzyskał humor i chwycił siostrę za rękę. – Podobno Sturm znalazł norę borsuka. Będzie próbował wywabić go stamtąd gwizdaniem. Myślisz, że mu się uda? – A co mnie to obchodzi – odparła opryskliwie Kitiara. Odchodząc, palnęła brata w tył głowy, aż malec się zatoczył. Następnym razem rób, co ci każę. Słyszałeś? Jaki z ciebie będzie żołnierz, jeśli nie umiesz słuchać rozkazów? – Będę posłuszny – przyrzekł Caramon, krzywiąc się i rozcierając głowę. – Ale kazałaś mi zostawić Raistlina. Wiesz przecież, że muszę się nim opiekować. Antimodes słyszał, jak dzieci kłóciły się na schodach przez całą drogę. Obejrzał się na chłopca. – Usiądź, proszę – powiedział. Raistlin bezgłośnie zajął miejsce naprzeciwko maga. Był mały na swój wiek, nogami nie sięgał do podłogi. Siedział zupełnie nieruchomo. Nie kręcił się ani nie wiercił. Nie majtał nogami ani nie kopał krzesła. Położył splecione dłonie na blacie stołu i wlepił wzrok w Antimodesa. – Chciałbyś coś zjeść albo się czegoś napić? Oczywiście jako mój gość – dodał arcymag. Raistlin potrząsnął głową. Wprawdzie dziecko było brudne i ubrane jak żebrak, ale nie przymierało głodem. Jego brat zdecydowanie nie sprawiał wrażenia niedożywionego. Ktoś dbał o to, żeby mieli co jeść. Antimodes domyślał się, że przyczyną nadmiernej chudości chłopca był
ogień, który płonął w najgłębszych zakamarkach jego duszy, spalał wszelką strawę, zanim zdążyła odżywić ciało, i sprawiał, że dziecko nękał wieczny głód, którego jeszcze nie rozumiało. Antimodes znów poczuł uświęcający dotyk boga. – Twoja siostra powiedziała mi, że chciałbyś chodzić do szkoły i uczyć się magii – zaczął czarodziej, przechodząc od razu do rzeczy. Raistlin zawahał się chwilę, a później stwierdził: – Chyba tak. – Chyba tak? – powtórzył rozczarowany Antimodes ostrym tonem. – Nie wiesz, czego chcesz? – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł chłopiec, wzruszając chudymi ramionami w sposób, który zdumiewająco przypominał gest silniejszego brata. – Mam na myśli chodzenie do szkoły. Nawet nie wiedziałem, że istnieją szkoły dla magów. Myślałem, że magia to coś, jakby... – szukał odpowiednich słów – część osoby. Jak palce u rąk albo nóg. Palce boga bębniły o duszę Antimodesa. Arcymag potrzebował jednak więcej informacji. Musiał się upewnić. – Powiedz mi, chłopcze, czy ktoś w twojej rodzinie jest magiem? Nie pytam z wścibstwa – wyjaśnił, kiedy twarz dziecka wykrzywił bolesny grymas. – Odkryliśmy po prostu, że talent najczęściej jest przekazywany z krwią. Raistlin oblizał wargi. Spuścił oczy i utkwił wzrok w swoich dłoniach. Zacisnął pięści. Jak na tak małe dziecko miał smukłe i zręczne palce. – Moja matka – rzekł głuchym głosem. Miewa widzenia. Widzi odległe rzeczy. Inne części świata. Wie, co robią elfowie i krasnoludowie w podziemiach pod górami. – Jest jasnowidzącą. Raistlin znów wzruszył ramionami. – Większość ludzi uważa, że jest wariatką. – Uniósł wyzywająco oczy, gotów jej bronić. Kiedy zobaczył, że Antimodes patrzy na niego wzrokiem, z którego przeziera współczucie, odprężył się i z jego ust popłynęły słowa, jak gdyby pękła jakaś tama. – Czasami zapomina o jedzeniu. Właściwie niezupełnie zapomina, raczej jakby jadła gdzie indziej. I nie robi niczego w gospodarstwie, ale to dlatego, że w rzeczywistości nie ma jej w domu. Odwiedza cudowne miejsca i widzi wspaniałe, piękne rzeczy. Wiem o tym – dokończył Raistlin – bo kiedy wraca, jest smutna. Zupełnie, jak gdyby nie chciała wracać. Czasami patrzy na nas, jakby nas nie poznawała. – Czy opowiada o tym, co widziała? – spytał łagodnie Antimodes. – Mnie trochę mówi – odparł chłopiec. – Ale niedużo. Ojca to martwi, a moja siostra... widziałeś, panie, moją siostrę. Ona nie ma cierpliwości do jej „napadów”, jak je nazywa. Nie dziwię się więc mamie, że nas zostawia – dokończył Raistlin tak cicho, że Antimodes musiał się schylić, żeby go usłyszeć. Poszedłbym z nią, gdybym potrafił. I nigdy bym już tu nie wrócił.
Nigdy. Antimodes upił łyk miodu ze swego kieliszka, co mu posłużyło za wymówkę, żeby milczeć, aż zapanuje nad swoim gniewem. To stara historia, z jaką stykał się nie raz. Przypadek tej biednej kobiety nie różnił się od niezliczonych innych. Urodziła się z talentem do magii, lecz nie mogła rozwijać swoich zdolności, może ośmieszana, a z pewnością potępiana przez krewniaków, którzy każdego maga uważali za szatańskie nasienie. Zamiast ją wyszkolić i wyrobić w niej dyscyplinę, nauczyć, jak się posługiwać magią dla dobra swojego i innych, złamano i podcięto jej skrzydła. Dar stał się przekleństwem. Jeśli jeszcze nie wpadła w obłęd, wkrótce tak się stanie. Jej nie można było już pomóc. Istniała natomiast wciąż szansa na uratowanie jej syna. – Czym się zajmuje twój ojciec? – spytał Antimodes. – Jest drwalem – odparł Raistlin. Po zmianie tematu zachowywał się swobodniej. Położył dłonie na płask na blacie stołu. – Jest duży i muskularny jak Caramon. Bardzo ciężko pracuje. Nie widujemy go często. – Dziecko nie wydawało się nadmiernie zmartwione tym faktem. Milczało przez chwilę, marszcząc czoło w pełnym powagi zamyśleniu. – Ta szkoła. Chyba nie jest do niej daleko? Nie chciałbym zostawiać na długo mamy samej. No i jest jeszcze Caramon. Jak już mówił, jesteśmy bliźniakami. Dbamy o siebie nawzajem. Zamierzam stąd wkrótce wyjechać, powiedziała ich siostra. Moi braciszkowie będą musieli sami o siebie się troszczyć. Antimodes uścisnął dłoń bogu Solinari na znak, że dobił z nim targu. – Szkoła jest całkiem niedaleko. Znajduje się jakieś pięć mil stąd na zachód w gęstym lesie. Większość ludzi nawet nie wie o jej istnieniu. Pięć mil to niedługi spacer dla dorosłego, ale małemu chłopcu ciężko pokonywać taką odległość codziennie w obie strony. Większość uczniów mieszka na miejscu, zwłaszcza ci, którzy pochodzą z odległych zakątków Ansalonu. Radzę ci zrobić to samo. Nauka trwa tylko osiem miesięcy w roku. W lecie mistrz udaje się do Wieży w Wayreth. Ten czas mógłbyś spędzać z rodziną. Musiałbym jednak porozmawiać z twoim ojcem. To on musi cię zapisać. Sądzisz, że się zgodzi? – Tatę mało to obchodzi – stwierdził Raistlin. – Myślę, że się nawet ucieszy. Boi się, że skończę jak mama. – Na bladych policzkach dziecka nagle wykwitły rumieńce. – Chyba, że to będzie drogo kosztowało. Wtedy nie byłoby mnie stać. – Jeśli chodzi o pieniądze – Antimodes już podjął stosowną decyzję – my, czarodzieje, nie opuszczamy braci w potrzebie. Chłopiec nie całkiem go zrozumiał. – Nie przyjmę jałmużny – oznajmił. – Tato nie byłby z tego zadowolony. – To nie jałmużna – szybko wyjaśnił Antimodes. – Mamy odłożone fundusze dla potrzebujących uczniów. Pomagamy im zapłacić za naukę i utrzymanie. Czy mógłbym spotkać się dziś z twoim ojcem? Wytłumaczyłbym mu wtedy wszystko. – Tak, dziś wieczorem powinien być w domu. Robota jest już na ukończeniu. Przyprowadzę
go tutaj. Ludziom trudno po zmroku trafić do naszego domu – powiedział przepraszającym tonem Raistlin. Nic dziwnego, z bólem serca szepnął w duchu Antimodes. To smutny, żałosny i zaniedbany dom, w którym panuje samotność. Ukrywa się w cieniu, strzegąc ponurej tajemnicy. Chłopczyk był taki chudy, taki słaby. Gwałtowniejszy podmuch wiatru mógłby go przewrócić. Magia może stać się dla tej wątłej istoty tarczą ochronną, laską, na której będzie mógł się oprzeć w chwili słabości lub zmęczenia. Może jednak stać się również potworem, który wyssie z tego rachitycznego ciała wszystkie siły i zostawi pustą, zeschniętą łupinę. Być może Antimodes otwiera przed chłopcem drogę, która zaprowadzi go ku przedwczesnej śmierci. – Czemu tak mi się przyglądasz? – zaciekawiło się dziecko. Antimodes gestem polecił Raistlinowi wstać z krzesła i stanąć tuż przed sobą. Wyciągnął ręce i ujął malca za dłonie. Chłopiec drgnął i zaczął się wyrywać. Nie lubi, jak się go dotyka, uświadomił sobie mag, jednak go nie puścił. Chciał mową ciała, mięśni i kości podkreślić ważność swoich słów. Chciał, żeby dziecko nie tylko je usłyszało, lecz również poczuło. – Posłuchaj mnie – rzekł Antimodes do chłopca, który uspokoił się i znieruchomiał. Uzmysłowił sobie, że w tej rozmowie nie może odgrywać roli dorosłego, który zniża się do poziomu dziecka. To była rozmowa równego z równym. – Magia nie rozwiąże twoich problemów, a jeszcze je pogłębi. Nie sprawi, że ludzie cię polubią. Powiększy tylko ich nieufność. Nie ukoi twojego cierpienia. Będzie się tak miotać i palić takim ogniem, że czasami będziesz miał wrażenie, że wolałbyś umrzeć. Umilkł, ściskając Raistlina mocno za dłonie, które były suche i rozpalone, jak gdyby dziecko miało gorączkę. Głowił się nad znalezieniem wyjaśnienia, które byłoby zrozumiałe dla malca. Dobiegający z kuźni na dole odległy stuk młotów podsunął mu przenośnię. – Duszę maga wykuwa się w kuźni magii – powiedział. – Świadomie decydujesz się wejść w ogień. Żar może cię zabić. Jeśli jednak przeżyjesz, każdy cios młota przyczyni się do kształtowania twojej osoby. Każda wyciśnięta z ciebie kropla wody zahartuje i wzmocni twoją duszę. Czy to rozumiesz? – Rozumiem. – Czy chcesz mnie o coś zapytać? – spytał arcymag, ściskając go jeszcze mocniej za ręce. – O cokolwiek? Malec zawahał się i skupił myśli. Nie obawiał się odezwać. Nie wiedział jednak, jak wyrazić słowami to, co go nurtowało. – Mój tato mówi, że zanim magowie będą mogli rzucać czary, muszą zejść do ciemnego i okropnego miejsca i walczyć ze strasznymi potworami. Mówi, że czasami tam giną. Czy to prawda?
– Wieża jest naprawdę ślicznym miejscem, kiedy człowiek się już do niej przyzwyczai – odparł Antimodes. Umilkł, starannie dobierając słowa. Nie zamierzał okłamywać dziecka, ale pewnych rzeczy nawet przedwcześnie rozwinięty sześciolatek nie był w stanie zrozumieć. – Kiedy czarodziej lub czarodziejka są starsi, dużo starsi niż ty teraz, Raistlinie, wybierają się do Wieży Wielkiej Magii i przechodzą próbę. To prawda, czasami giną. Moc, jaką włada mag, jest bardzo wielka. Ktoś, kto nie umie nad nią zapanować ani poświęcić się jej całkowicie, nie jest osobą pożądaną w naszym bractwie. Chłopiec miał bardzo poważną minę i szeroko rozwarte oczy. Antimodes ścisnął go za ręce i uśmiechnął się pocieszająco. Do tego czasu upłynie jednak wiele, wiele lat, Raistlinie. Wiele, wiele lat. Nie chcę cię straszyć. Chcę tylko, żebyś wiedział, co cię czeka. – Tak, panie – rzekł cicho Raistlin. – Rozumiem. Antimodes wypuścił dłonie chłopca. Malec odruchowo zrobił krok do tyłu i prawdopodobnie bezwiednie schował ręce za plecami. – Posłuchaj mnie – odezwał się czarodziej. – Chcę cię o coś spytać. Dlaczego pragniesz zostać magiem? Niebieskie oczy Raistlina rozbłysły. – Lubię, jak wypełnia mnie magia. A pewnego dnia – chłopiec zerknął na krzątającego się za szynkwasem Otika i blady uśmiech rozchylił jego wąskie wargi – grubi oberżyści będą mi się kłaniać. Zaskoczony mag popatrzył na dziecko, aby się upewnić, czy nie żartuje. Raistlin nie żartował. Spoczywająca na ramieniu Antimodesa dłoń boga nagle zadrżała.
Rozdział 4 Miesiąc później Antimodes siedział wygodnie w eleganckiej komnacie Par-Saliana z Białych Szat, przełożonego konklawe czarodziejów. Dwaj mężczyźni bardzo się różnili i w normalnych okolicznościach przypuszczalnie nie zostaliby przyjaciółmi. Obaj byli mniej więcej w tym samym wieku, około pięćdziesiątki. Antimodes był jednakże człowiekiem światowym, a Par-Salian molem książkowym. Antimodes lubił podróże, miał głowę do interesów i zamiłowanie do dobrego piwa, ładnych kobiet i wygodnych gospód. Był mężczyzną wścibskim, wszędobylskim, wybrednym w upodobaniach i w doborze stroju. Par-Salian był uczonym, bez wątpienia największym wśród czarodziejów na Krynnie znawcą sztuki magicznej. Nie cierpiał podróży, nie przepadał za towarzystwem i podobno kochał tylko jedną kobietę. Był to niefortunny związek, którego po dziś dzień żałował. Niewiele dbał o wygląd zewnętrzny ani o wygody. Gdy pogrążał się w studiach, często zapominał przychodzić na posiłki. Obowiązkiem niektórych uczniów było dbać o to, by ich mistrz się posilał, co też czynili, wsuwając ukradkiem zaczytanemu magowi bochenek chleba pod pachę. Żuł go wtedy w roztargnieniu. Często żartowali, że gdyby zamiast chleba podsunąć mu placek z trocin, nawet nie zauważyłby różnicy. Wzbudzał w nich jednak taki lęk i szacunek, że nikt nie odważyłby się tego spróbować. Tego wieczoru Par-Salian gościł starego przyjaciela. Oderwał się od ksiąg, chociaż nie bez żalu. Antimodes przyniósł mu w prezencie kilka zwojów z zaklęciami czarnej magii, które zdobył podczas podróży. Jedna z ich sióstr, czarodziejka Czarnych Szat, zginęła z rąk motłochu. Antimodes przynajmniej próbowałby ją ratować, ponieważ wszystkich czarodziejów łączyły więzy magii, bez względu na to, któremu bogu albo bogini przysięgali wierność, jednak przybył za późno, żeby ocalić jej życie. Zdołał natomiast nakłonić mieszkańców osady, bandę zabobonnych prostaków, żeby pozwolili mu zabrać rzeczy czarodziejki, zanim motłoch podpali jej dom. Zwoje Antimodes przyniósł swojemu przyjacielowi Par-Salianowi. Sobie zostawił amulet do przyzywania upiorów. Nie mógł go używać i nigdy by tego nie zrobił – jego zdaniem zawieszeni między życiem a śmiercią byli cuchnącymi obrzydliwcami. Zamierzał jednak zaproponować amulet któremuś z Czarnych Szat w zamian za magiczny przedmiot, którym mógłby się posługiwać. Pomimo że Par-Salian był magiem Białych Szat, człowiekiem całkowicie oddanym bogu Solinari, był w stanie przeczytać i zrozumieć zaklęcia złej czarodziejki. Co prawda kosztowało go to trochę bólu. Par-Salian należał do bardzo nielicznych magów na tyle potężnych, by móc przekraczać granice wyznaczane przez wierność bogom. Nigdy by się tymi zwojami nie posłużył,