Robert Jordan
Brandon Sanderson
POMRUKI BURZYTHE GATHERING STORM
Przełożył
Jan Karłowski
Dla Marii Simons i Alana Romanczuka,
bez których ta książka by nie powstała.
Kruki i wrony. Szczury. Mgły i chmury. Insekty i zgnilizna. Niesamowite wydarzenia i
osobliwe zbiegi okoliczności. Zwykły świat oglądany w krzywym zwierciadle, zupełnie obcy.
Cuda!
Umarli przechadzają się po ziemi i są tacy, którzy ich widzą. Inni są ślepi, lecz coraz
więcej ludzi zaczyna bać się nocy.
Tak mijają nam dni. Spływają na nas z martwego nieba i miażdżą swoim gniewem, póki
jak jeden mąż nie błagamy: „Niech się wreszcie zacznie!"
Dziennik Nieznanego Uczonego,
wpis pod nagłówkiem „Święto Frei”, rok 1000 NE
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI....................................................................................................................3
SŁOWO WSTĘPNE.........................................................................................................4
PROLOG...........................................................................................................................7
PRAWDA O BURZY.......................................................................................................7
ROZDZIAŁ 1..................................................................................................................41
ŁZY ZE STALI...............................................................................................................41
ROZDZIAŁ 2..................................................................................................................58
NATURA BÓLU.............................................................................................................58
ROZDZIAŁ 3..................................................................................................................76
DROGI HONORU..........................................................................................................76
ROZDZIAŁ 4..................................................................................................................88
NASTANIE NOCY.........................................................................................................88
ROZDZIAŁ 5..................................................................................................................94
HISTORIA KRWI...........................................................................................................94
ROZDZIAŁ 6................................................................................................................110
KIEDY TOPI SIĘ ŻELAZO.........................................................................................110
ROZDZIAŁ 7................................................................................................................119
STRATEGIA DLA ARAD DOMAN...........................................................................119
ROZDZIAŁ 8................................................................................................................136
CZYSTE KOSZULE.....................................................................................................136
ROZDZIAŁ 9................................................................................................................156
WYJAZD Z MALDEN.................................................................................................156
ROZDZIAŁ 10..............................................................................................................170
RESZTKA TYTONIU..................................................................................................170
ROZDZIAŁ 11..............................................................................................................183
ŚMIERĆ ADRINA........................................................................................................183
ROZDZIAŁ 12..............................................................................................................195
NIESPODZIANE SPOTKANIA...................................................................................195
ROZDZIAŁ 13..............................................................................................................219
PROPOZYCJA I WYJAZD..........................................................................................219
ROZDZIAŁ 14..............................................................................................................235
ZAWARTOŚĆ SZKATUŁKI.......................................................................................235
ROZDZIAŁ 15..............................................................................................................242
MIEJSCE, OD KTÓREGO MOŻNA ZACZĄĆ..........................................................242
ROZDZIAŁ 16..............................................................................................................258
W BIAŁEJ WIEŻY.......................................................................................................258
ROZDZIAŁ 17..............................................................................................................287
KWESTIA PANOWANIA...........................................................................................287
ROZDZIAŁ 18..............................................................................................................297
WIADOMOŚĆ PRZEKAZANA W POSPIECHU.......................................................297
ROZDZIAŁ 19..............................................................................................................307
ROZGRYWKI...............................................................................................................307
ROZDZIAŁ 20..............................................................................................................326
NA ZNISZCZONEJ DRODZE.....................................................................................326
ROZDZIAŁ 21..............................................................................................................341
ŻAR I POPIOŁY...........................................................................................................341
ROZDZIAŁ 22..............................................................................................................355
OSTATNIA RZECZ, JAKĄ MOŻNA ZROBIĆ..........................................................355
ROZDZIAŁ 23..............................................................................................................375
ZMARSZCZKI W POWIETRZU.................................................................................375
ROZDZIAŁ 24..............................................................................................................381
NOWA LOJALNOŚĆ...................................................................................................381
ROZDZIAŁ 25..............................................................................................................399
W CIEMNOŚCIACH....................................................................................................399
ROZDZIAŁ 26..............................................................................................................406
RYSY NA KAMIENIU................................................................................................406
ROZDZIAŁ 27..............................................................................................................422
POD CHWIEJNYM WAŁACHEM..............................................................................422
ROZDZIAŁ 28..............................................................................................................444
NOC W HINDERSTAP................................................................................................444
ROZDZIAŁ 29..............................................................................................................468
DO BANDAR EBAN....................................................................................................468
ROZDZIAŁ 30..............................................................................................................483
RADA Z DAWNYCH LAT..........................................................................................483
ROZDZIAŁ 31..............................................................................................................495
OBIETNICA ZŁOŻONA LEWSOWI THERINOWI..................................................495
ROZDZIAŁ 32..............................................................................................................517
RZEKI CIENIA.............................................................................................................517
ROZDZIAŁ 33..............................................................................................................541
ROZMOWA ZE SMOKIEM........................................................................................541
ROZDZIAŁ 34..............................................................................................................551
LEGENDY....................................................................................................................551
ROZDZIAŁ 35..............................................................................................................566
CZARNA AUREOLA...................................................................................................566
ROZDZIAŁ 36..............................................................................................................581
ŚMIERĆ TUON............................................................................................................581
ROZDZIAŁ 37..............................................................................................................594
POTĘGA ŚWIATŁA....................................................................................................594
ROZDZIAŁ 38..............................................................................................................615
WIEŚCI W TEL’ARAN’RHIOD....................................................................................615
ROZDZIAŁ 39..............................................................................................................634
WIZYTA VERIN SEDAI.............................................................................................634
ROZDZIAŁ 40..............................................................................................................656
BIAŁA WIEŻA DRŻY W POSADACH......................................................................656
ROZDZIAŁ 41..............................................................................................................674
FONTANNA MOCY....................................................................................................674
ROZDZIAŁ 42..............................................................................................................696
U STÓP KAMIENIA ŁZY...........................................................................................696
ROZDZIAŁ 43..............................................................................................................707
ZAPIECZĘTOWANE PŁOMIENIEM.........................................................................707
ROZDZIAŁ 44..............................................................................................................730
OBCA WOŃ.................................................................................................................730
ROZDZIAŁ 45..............................................................................................................749
WIEŻA TRWA.............................................................................................................749
ROZDZIAŁ 46..............................................................................................................762
JEDNOŚĆ, KTÓRĄ TRZEBA WYKUĆ NA NOWO.................................................762
ROZDZIAŁ 47..............................................................................................................778
WSZYSTKO, CO Się UTRACIŁO..............................................................................778
ROZDZIAŁ 48..............................................................................................................793
PRZY LEKTURZE KOMENTARZA..........................................................................793
ROZDZIAŁ 49..............................................................................................................801
ZWYKŁY PRZECHODZIEŃ.......................................................................................801
ROZDZIAŁ 50..............................................................................................................807
ŻYŁY ZŁOTA..............................................................................................................807
EPILOG.........................................................................................................................813
SKĄPANI W ŚWIETLE...............................................................................................813
GLOSARIUSZ..............................................................................................................819
SŁOWO WSTĘPNE
W listopadzie 2007 roku otrzymałem telefon, który miał zmienić całe moje życie.
Dzwoniła do mnie Harriet McDougal - żona zmarłego Roberta Jordana i redaktor jego książek
- żeby zapytać, czy nie ukończyłbym ostatniej księgi cyklu Koło czasu.
Tym, którzy dotąd nie wiedzą, że pan Jordan zmarł, muszę w tym miejscu przekazać tę
smutną wiadomość. Doskonale pamiętam, jak się czułem, kiedy - błądząc 16 września 2007
roku po Internecie - natrafiłem na informację o jego śmierci. Byłem wstrząśnięty, ogłuszony,
zdruzgotany. Oto odszedł ten wspaniały człowiek - wzór przyświecający mojej pisarskiej
karierze. Świat nagle zmienił się w jakieś zupełnie obce miejsce.
Oko świata po raz pierwszy wpadło mi w ręce w 1990 roku, w czasach, gdy jako
uzależniony od fantasy nastolatek namiętnie przeglądałem półki pobliskiej księgarni.
Natychmiast stałem się zagorzałym wielbicielem pisarza i niecierpliwie wyczekiwałem
ukazania się Wielkiego polowania. W kolejnych latach czytałem dalsze tomy, każdy po wiele
razy, a nierzadko, gdy zapowiadano nowy tom, cały cykl od początku. Czas mijał, w końcu
sam postanowiłem zostać pisarzem fantasy, za co w znacznej mierze zapewne
odpowiedzialne są emocje, jakie wzbudzało we mnie Koło czasu. A jednak nic nie
przygotowało mnie na ten telefon od Harriet. Spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie
oczekiwałem takiej szansy, nie starałem się o nią, nawet o niej nie śniłem - choć, kiedy
propozycja padła, moja odpowiedź była natychmiastowa. Kochałem ten cykl, jak nie
kochałem żadnego innego, a jego bohaterowie wciąż żyli w mej pamięci niczym starzy,
dobrzy przyjaciele z dzieciństwa.
Nie zastąpię Roberta Jordana. Nikt nie napisze niniejszej książki, jak on by ją napisał.
Taka jest prawda. Na szczęście zostawił po sobie liczne notatki, naszkicowane wątki, całe
gotowe sceny oraz liczne nagrania, które sporządził wraz z żoną i przyjaciółmi. Nie chciał
zawieść fanów i przed śmiercią prosił Harriet, żeby znalazła kogoś, kto ukończy cykl.
Ponieważ swoich czytelników kochał nade wszystko, ostatnie tygodnie życia spędził,
planując przygody, o których miała opowiadać ostatnia księga. Tytuł miał brzmieć: Pamięć
Światłości.
Minęło osiemnaście miesięcy i oto piszę te słowa. Pan Jordan obiecał, że ostatnia księga
cyklu będzie naprawdę okazała. Niemniej rękopis szybko rozrósł się do niemożliwych
rozmiarów. Okazało się, że ukończona książka będzie trzykrotnie grubsza niż przeciętna
księga Koła czasu, dlatego też Harriet i wydawnictwo Tor podjęli decyzję, aby wydać ją w
trzech tomach. Opowieść zawierała kilka doskonałych punktów zwrotnych, które sprawiły, że
każda część stanowi kompletną opowieść. Równocześnie Pomruki burzy wraz z dwoma
następującymi po nich tomami składają się na spójne trzytomowe dzieło Pamięć Światłości,
stanowiące ostatnią księgę Koła czasu. Obie wersje są poprawne.
Pisząc te słowa, mam już za sobą połowę drugiego tomu. Pracujemy na tyle szybko, na
ile jest to rozsądne - każde z nas chce, aby czytelnik jak najszybciej mógł zapoznać się z
zakończeniem obiecanym prawie dwadzieścia lat temu. (Pan Jordan własną ręką napisał to
zakończenie, a ja je czytałem. Jest fantastyczne). Nie próbowałem naśladować stylu Roberta
Jordana. Poprzestałem na próbie dostosowania własnego stylu do atmosfery spowijającej
Koło czasu. Przede wszystkim zaś chodziło mi o to, aby dochować wierności postaciom.
Fabuła jest w zasadniczej części dziełem Roberta Jordana, choć słowa, w jakie została
obleczona, są moje. Wyobraźmy sobie, że nowy reżyser kończy właściwie już zrobiony film -
pozostało mu nakręcenie kilku scen z tymi samymi aktorami i według pierwotnego
scenariusza.
Niemniej projekt jest wielki i jego ukończenie zajmie trochę czasu. Dlatego proszę
wszystkich o parę lat cierpliwości, których potrzeba będzie na idealne zwieńczenie całej
historii. W naszych rękach jest zakończenie największej epopei fantasy naszych czasów, a ja
chcę dobrze się wywiązać z powierzonego mi zadania. W tym celu muszę dochować
wierności notatkom i wizjom Roberta Jordana. Z drugiej strony muszę dochować wierności
sobie - moja artystyczna integralność i miłość do jego książek nie pozwolą mi na nic mniej.
Ostatecznie to słowa będą najlepszym świadectwem naszej pracy.
To nie jest moja książka. To książka Roberta Jordana, a w nieco mniejszym stopniu jest
to też wasza książka.
Dziękuję, że po nią sięgnęliście.
Brandon Sanderson
czerwiec 2009
PROLOG
PRAWDA O BURZY
Renald Fanwar siedział na ganku, grzejąc przysadziste krzesło z czarnego dębu -
prezent od wnuka, który zbił je własnoręcznie dwa lata temu. Spoglądał w niebo na północy.
Na horyzoncie kłębiły się chmury. Czarne i srebrne.
Nigdy w życiu nie widział niczego podobnego. Chmury zasnuwały cały północny
horyzont, sięgając wysoko w niebiosa. Nie były szare. Były jednocześnie czarne i srebrne.
Mroczny, skłębiony front burzowy, czarny niczym wnętrze piwnicy o północy. Najeżony
srebrnym światłem wyładowań, rozbłyskami dalekich, niesłyszalnych błyskawic.
Powietrze było gęste. Gęste od woni kurzu i pyłu. Suchych liści i deszczu, który nie
chciał spaść. Choć była już wiosna, jego uprawy się spóźniały. Nawet najlichsze źdźbło nie
wychynęło jeszcze z ziemi.
Powoli podniósł się z krzesła i podszedł na skraj ganku; drewno zaskrzypiało, krzesło
jeszcze przez chwilę kołysało się powoli. Przez chwilę stał tam, żując cybuch fajki, choć żar
w niej już wygasł. Jakoś nie mógł znaleźć w sobie siły, żeby ją powtórnie rozpalić. Nie
potrafił oderwać wzroku od chmur. Czarne. Jak dym z pożaru lasu, tylko że żaden pożar lasu
nie zasnuje dymem połowy nieba. A te srebrne? Wypływały spomiędzy czarnych niczym
polerowana stal prześwitująca przez warstwę sadzy.
Potarł policzek, objął wzrokiem podwórze. W ogrodzeniu niskiego, pobielałego płotu
rósł spłachetek trawy i krzaków. Krzaki były zupełnie pozbawione liści, co do jednego. Nie
przetrzymały zimy. Wkrótce trzeba będzie je powyrywać. A trawa... cóż, trawa była po prostu
materacem zżółkłego zimowego siana. Ani jedno źdźbło jeszcze się nie zazieleniło.
Łoskot gromu wstrząsnął całym jego ciałem. Brzmiał czysto, ostro niczym odgłos
walących w siebie gigantycznych metalowych płacht. Zadźwięczały szyby w oknach, deski
podłogi zadrżały na ganku jak uderzone.
Szarpnął się do tyłu. Piorun uderzył blisko - może nawet w jego ziemię. Korciło go,
żeby natychmiast pójść i sprawdzić, czy nic złego się nie stało. Żar błyskawicy mógł zabić
człowieka, spalić do cna, że nawet ślad po nim nie zostanie. Poza tym na Ziemiach
Granicznych tyle rzeczy było mimowolną podpałką - sucha trawa, stare deski, sezonowane
ziarno.
Chmury były przecież jeszcze daleko... Grom nie mógł więc uderzyć w jego ziemię.
Czarne i srebrne obłoki kłębiły się i kipiały, pożerając siebie nawzajem.
Zamknął oczy, wziął głęboki oddech, spróbował się uspokoić. Może tylko sobie
wyobraził ten grzmot? Może zaczynało mu się mieszać w głowie, co często w żartach
wytykał mu Gaffin? Uniósł powieki.
A chmury były tam, w górze, płynęły właśnie nad jego domem.
Wyglądało to tak, jakby drapieżnik nagle skoczył, chcąc zabić, póki ofiara ma
zamknięte oczy. Chmury przesłaniały niebo, rozlewając się na wszystkie strony, ciężkie,
przytłaczające. Niemalże czuł na ramionach masę zgniatanego przez nie powietrza. Wciągnął
oddech ciężki od wilgoci, na jego czole wykwitły krople potu.
Chmury kłębiły się, ich kruczoczarne i srebrne cielska roniły białe pręgi błyskawic.
Nagle, kipiąc, runęły w dół jak wir tornada wprost na niego. Krzyknął, uniósł dłoń, niczym
człowiek chroniący oczy przed jaskrawym rozbłyskiem światła. Ta czerń... Ta niekończąca
się, dławiąca czerń. Porwie go. Był pewny.
I wtedy chmury zniknęły.
Fajka wysunęła się z niepewnych palców i z cichym stukiem upadła na schody,
rozsypując żar po stopniach. Renald otrząsnął się, niepewnie zerknął na błękitne znów niebo,
zrozumiawszy, że nie ma się już czego bać.
Chmury jak wcześniej sunęły po horyzoncie, odległym o jakieś czterdzieści lig. Cicho
pomrukiwały grzmoty.
Drżącą ręką podniósł fajkę. Rękę pokrywały starcze plamy, lata pracy na słońcu opaliły
ją na ciemny brąz.
„To tylko twój umysł wyprawia jakieś sztuczki, Renald” - uspokajał się w myślach. -
„Miesza ci się w głowie, to jasne jak słońce”.
Fakt, ledwie panował na sobą, a powodem były tegoroczne uprawy. Okazały się
ostatnią kroplą, która mogła przepełnić czarę. Choć przed chłopakami udawał dobry humor, ta
sprawa po prostu nie była normalna. Coś już powinno wzejść. Uprawiał tę rolę od
czterdziestu lat! Jęczmień przecież nie potrzebuje tyle czasu, żeby wykiełkować. Żeby sczezł,
nie potrzebuje. Co się dzieje z tym światem, co to za czasy? Ziarno nie chce kiełkować,
chmury szaleją...
Podszedł do krzesła, zmusił się, żeby usiąść. Kolana wciąż mu się trzęsły.
„Starzeję się, ot, co...” - pomyślał.
Przez całe swoje życie pracował na roli. Farmerka na Ziemiach Granicznych nie była
zajęciem dla słabeuszy, ale kiedy ktoś się przyłożył, mógł dorobić się pięknych plonów i
zapewnić sobie w miarę dostatnie życie. „Człowiek ma tyle szczęścia, ile ma ziarna na polu” -
mawiał zawsze jego ojciec.
Cóż, Renald był jednym z najlepiej prosperujących farmerów w okolicy. W rzeczy
samej szło mu tak dobrze, że odziedziczoną farmę powiększył o dodatkowe dwa
gospodarstwa, a każdej jesieni odwoził na targ trzydzieści wozów. Zatrudniał do pomocy
sześciu porządnych ludzi, orali ziemię, strzegli granic posiadłości. Oczywiście sam też musiał
codziennie brudzić ręce, choćby po to, żeby im pokazać, jak należy dbać o ziemię. Poza tym
nie można dopuścić, żeby odrobina szczęścia stała się zaczynem moralnej ruiny.
Tak, obrabiał ziemię, żył ziemią, jak to ujmował ojciec. Na pogodzie znał się tyle, co
wszyscy. Te chmury nie były żadną miarą zjawiskiem naturalnym. Cały czas pomrukiwały
cicho niczym zwierzęta w mrokach nocy. Czekające. Zaczajone w pobliskim lesie.
Kolejny, znowu jakoś nazbyt bliski huk gromu sprawił, że cały zadygotał. Te chmury
znajdowały się w odległości czterdziestu lig?
Naprawdę tak sobie myślał? Teraz, kiedy dokładniej im się przyjrzał, były znacznie
bliżej, może dziesięć lig.
- Nie szalej - mruknął pod nosem. Własny głos zabrzmiał w jego uszach uspokajająco.
Był prawdziwy. Dobrze jest czasem usłyszeć coś innego niż ciągłe grzmoty i okazjonalne
poskrzypywanie okiennic na wietrze. Ale czy nie powinien słyszeć też odgłosów z kuchni,
czy Auaine nie mówiła, że zabiera się za kolację?
- Jestem zmęczony. O to chodzi. Zmęczony. - Sięgnął ręką do kieszonki kamizelki i
wyjął kapciuch z tytoniem.
Z prawej strony dobiegł odgłos odległego grzmotu. Przynajmniej w pierwszej chwili
zdało mu się, że to grzmot. Po chwili zrozumiał, że dźwięk jest zbyt miarowy i zgrzytliwy. To
nie piorun. Skrzypiały i łomotały koła wozu.
Po chwili dostrzegł wielki zaprzężony w woły wóz, wynurzający się zza grzbietu
Wzgórza Mallarda na wschodzie. Renald sam je tak nazwał. Każde wzgórze powinno mieć
jakąś nazwę. Wiodąca przez nie droga nazywała się Drogą Mallarda. Czemu od niej nie dać
nazwy wzgórzu?
Pochylił się w krześle, zmrużył oczy i ignorując złowieszcze chmury, spróbował
dojrzeć twarz woźnicy. Thulin? Kowal? Co on sobie wyobraża, jakieś przejażdżki na wozie
uginającym się pod górą wszelkiego rodzaju dobytku? Przecież miał kuć nowy pług dla
Renalda!
Szczupły jak na kogoś parającego się tą profesją, Thulin był mimo to dwakroć bardziej
umięśniony niż pierwszy lepszy farmer. Pod szopą czarnych włosów twarz znaczyła
opalenizna z Shienaru, na shienarańską też modłę golił się gładko i tylko włosów nie wiązał.
A poza tym, choćby nawet pochodził od wojowników Pogranicza, to i tak był tylko zwykłym
wieśniakiem, jak wszyscy w okolicy. Miał kuźnię w Dębowej Wodzie, pięćdziesiąt mil na
wschód. W niekończące się zimowe wieczory Renald często grywał z kowalem w kamienie.
Thulina czas nie oszczędzał - w rzeczywistości był młodszy od Renalda, ale ostatnie
zimy dały mu się na tyle we znaki, że zaczął mówić o porzuceniu pracy. Kowalstwo to nie
była robota dla starych ludzi. Oczywiście farmerka też nie. Z drugiej strony, jakie niby zajęcie
jest dla starych?
Wóz Thulina zbliżał się szybko po ubitej polnej drodze, wkrótce dotarł do białego płotu
okalającego podwórze Renalda.
„Dziwna sprawa, naprawdę dziwna” - pomyślał Renald. Za wozem szły powiązane ze
sobą zwierzęta: pięć kóz i dwie krowy mleczne. Do burty wozu kowal przytroczył klatki z
czarnymi kurami, wśród bagaży były też meble, worki, baryłki... Młoda córeczka Thulina
siedziała na koźle obok ojca i matki, złotowłosej kobiety z południa. Gallanha była żoną
Thulina już od dwudziestu pięciu lat, lecz Renald w myślach ciągle nazywał ją „tą
dziewczyną z południa”.
Na wozie cała rodzina, za wozem ich trzoda. A więc przeprowadzka. Ale dokąd? Może
z wizytą do krewnych żyjących gdzieś daleko? Nie grał z Thulinem w kamienie od... dziś
było jakieś cztery tygodnie. Spóźniona wiosna i pospieszne zasiewy nie zostawiły mu dużo
czasu na wizyty. A przecież trzeba naprawić pługi, naostrzyć kosy. Kto się tym zajmie, jeśli
zgaśnie ogień w kuźni Thulina?
Kiedy wóz zatrzymał się przed wejściem, Renald właśnie ubijał tytoń w fajce. Chudy
posiwiały kowal oddał lejce córce, powoli zsunął się z kozła - kiedy jego stopy dotknęły
ziemi, wzbiły z niej obłoczek kurzu. Za jego plecami, w oddali wciąż gotowała się burza.
Thulin otworzył furtkę w płocie, wszedł i ruszył na ganek. Wyglądał na lekko
oszołomionego. Renald już otwierał usta, aby się z nim przywitać, ale kowal nie dał mu dojść
do słowa:
- Renaldzie, moje najlepsze kowadło zakopałem na starym zagonku truskawek Gallanhy
- powiedział. - Pamiętasz, gdzie je sadziła, prawda? Moje najlepsze narzędzia też tam trafiły.
Są dobrze naoliwione, a poza tym zapakowałem je do porządnej skrzyni, więc nie zawilgocą
się i rdza ich nie tknie. Przynajmniej do czasu.
Renald zamknął usta i zamarł z fajką nabitą do połowy. Jeżeli Thulin zakopał
kowadło... cóż, znaczyło to, że przez czas jakiś nie pokaże się w tych stronach.
- Thulinie, co...
- Na wypadek gdybym nie wrócił... - Thulin zawiesił głos i skierował wzrok na północ.
- Chciałbym cię prosić, żebyś wykopał moje rzeczy i zatroszczył się o nie. Sprzedaj je komuś,
komu posłużą, Renaldzie. Wolałbym, żeby w moje kowadło nie bił byle kto. Sam wiesz, że te
narzędzia gromadziłem przez dwadzieścia lat.
- Ale, Thulinie! - Renaldowi prawie odebrało mowę. - Dokąd się wybierasz?
Thulin odwrócił się do niego, oparł się o poręcz ganku i z powagą ściągnął brwi.
- Nadchodzi burza - odparł. - Więc sobie umyśliłem, że czas ruszać na północ.
- Burza? - zapytał Renald. - Chodzi ci o tę burzę, co wałęsa się po horyzoncie? Thulinie,
wiem, że wygląda niedobrze... żebym sczezł i ze mną moje kości, naprawdę niedobrze... ale
to nie powód, żeby uciekać. Przeżyliśmy tu już kilka burz.
- Ale żadna nie była taka jak ta, mój przyjacielu - odparł Thulin. - To nie jest jedna z
tych burz, na które nie zwracasz uwagi i starasz się przeczekać.
- Thulinie? - dopytywał się wciąż Renald. - Co ty mówisz?
Zanim jednak kowal zdążył odpowiedzieć, od wozu dobiegł ich głos Gallanhy:
- Powiedziałeś mu o garnkach?
- Ach, tak - zmitygował się Thulin. - Gallanha wyczyściła ten komplet miedzianych
garnków, które zawsze podobały się twojej żonie. Aż lśnią. Znajdziesz je na stole w kuchni.
Czekają na Auaine, oczywiście, jeżeli będzie je chciała. - To rzekłszy, Thulin skinął
Renaldowi głową i ruszył z powrotem do wozu.
Renald tylko siedział, zupełnie ogłupiały. Thulin zawsze był dość bezpośredni. Mówił,
co myślał, potem zabierał się za swoje sprawy. To właśnie Renald w nim lubił. Ale kowal
potrafił też przemknąć przez rozmowę jak toczący się głaz przez stado owiec, pozostawiając
rozmówców w całkowitym oszołomieniu.
Renal podniósł się z krzesła, położył na nim fajkę i ruszył za Thulinem przez podwórze.
Dogonił go dopiero przywozie, po drodze zdążył jeszcze rozejrzeć się na boki.
„Żeby to wszystko sczezło” - pomyślał kolejny raz na widok martwych krzaków i
zbrązowiałej trawy. Dużo się napracował przy tym ogrodzie.
Kowal sprawdzał coś przy klatkach z ptakami przy burtach wozu. Renald już wyciągnął
rękę, żeby schwytać go za ramię, ale zatrzymał go głos Gallanhy.
- Chodź tu, Renaldzie - usłyszał. - Weź to. - W ręku trzymała kosz jaj, z koczka na
głowie wysunęło się pojedyncze pasmo złotych włosów. Renald wyciągnął ręce po kosz. -
Daj je Auaine. Wiem, że po pladze lisów z zeszłej jesieni zostało wam mało kur.
Renald wziął do rąk kosz z białymi i brązowymi jajami.
- To świetnie, Gallanho, ale dokąd się wybieracie?
- Na północ, przyjacielu - powtórzył Thulin. Podszedł bliżej, położył obie ręce na
ramionach Renalda. - Słyszałem, że tam zbiera się armia. Przydadzą im się kowale.
- Proszę - zaczął Renald, unosząc kosz pełen jaj. - Zaczekajcie jeszcze choć kilka minut.
Auaine właśnie wsadziła chleb do pieca, taki z miodem, jak lubicie. Możemy o tym
porozmawiać nad planszą do kamieni.
Thulin się zawahał.
- Lepiej będzie, jak wyruszymy od razu - cicho powiedziała Gallanha. - Idzie burza.
Thulin pokiwał głową, po czym wspiął się na kozioł wozu.
- Być może w końcu i ty pojmiesz, Renaldzie, że trzeba jechać na północ. W takim
wypadku lepiej zabierzcie wszystko ze sobą. - Urwał. - Radzisz sobie z narzędziami, potrafisz
to i owo zrobić. Więc weź swoje najlepsze kosy i zrób z nich gizarmy. Dwie dobre kosy,
przecież nie chcesz biegać z jakimś trzeciorzędnym żelazem. Najlepsze, ponieważ będziesz
musiał ich używać.
Renald zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz, że tam będzie armia? Thulinie, żebym sczezł, żaden ze mnie żołnierz!
Thulin tymczasem ciągnął dalej, jakby nie słyszał słów tamtego.
- Gizarmą możesz ściągnąć jeźdźca z konia, a potem go przebić. Kiedy się nad tym
zastanawiam, to myślę sobie, że mógłbyś wziąć i te gorsze kosy i zrobić z nich kilka mieczy.
- Co ja mogę wiedzieć o kuciu mieczy? Albo o posługiwaniu się mieczem, jeśli już o
tym mowa?
- Nauczysz się - oznajmił Thulin, zakręcając wozem na północ. Potrzebni będą
wszyscy, Renaldzie. Każdy jeden. Idą na nas.
- Obejrzał się na Renalda. - A miecz wcale nie tak trudno zrobić. Bierzesz ostrze kosy,
prostujesz, potem osadzasz na nim kawałek drewna jako gardę, żeby ostrze broni wroga nie
ześlizgnęło się i nie przecięło dłoni. Możesz go zrobić z rzeczy, które masz na podorędziu.
Renald zamrugał. Nie zadał kolejnych pytań, ale nie przestał ich tworzyć. Myśli kłębiły
się w jego głowie niczym krowy próbujące naraz wyjść z zagrody przez wąską bramę.
- Weź ze sobą cały inwentarz, Renaldzie - powtórzył Thulin.
- Będziesz miał co jeść... albo nakarmisz swoich... a poza tym przyda się mleko. A
jeżeli nie, to zawsze znajdą się ludzie, od których będziesz mógł coś wyhandlować w zamian
za wołowinę czy baraninę. Jednego możesz być pewny: jedzenia będzie brakować, ponieważ
zimowe zapasy są już prawie na wyczerpaniu, a poza tym wszystko szybko się psuje. Więc
weź wszystko, co masz. Suszoną fasolę, suszone owoce, wszystko.
Renald oparł się o furtkę od strony podwórza. Czuł, jak ogarnia go słabość i
zniechęcenie. Wreszcie wydusił z siebie jedno, krótkie pytanie:
- Dlaczego?
Thulin zawahał się, potem odwrócił i znowu położył dłoń na ramieniu Renalda.
- Przykro mi, że żegnam się tak bez ceremonii. Cóż... dobrze wiesz, że nie radzę sobie
ze słowami, Renaldzie. Nie wiem, czym jest ta burza. Ale wiem, co oznacza. Nigdy nie
trzymałem miecza w dłoni, niemniej mój ojciec walczył w Wojnie z Aielami. Jestem
Pogranicznikiem. Ta burza oznacza, że nadchodzi koniec, Renaldzie. A kiedy nadejdzie,
powinniśmy być na miejscu. - Urwał, odwrócił się i spojrzał na północ, gdzie piętrzyło się
czoło burzy. Wzrok miał taki, jakim chłop mógłby się wpatrywać w jadowitego węża
znalezionego na polu. - Niech Światłość ma nas w swej opiece, przyjacielu. Powinniśmy tam
być.
Z tymi słowy cofnął dłoń i wspiął się z powrotem na kozioł. Renald stał w milczeniu i
patrzył, jak tamten rusza, a potem kilkukrotnie smaga batem woły, kierując się na północ.
Długo patrzył, czując ogarniające go coraz silniejsze odrętwienie.
W oddali trzasnął piorun i odgłos ten był jak strzał z bata w garby wzgórz.
Drzwi od domu otworzyły się, a chwilę potem zamknęły. Auaine przeszła przez
podwórze i stanęła obok niego. Siwe włosy miała spięte w kok. Czas przyzwyczaił go do tego
widoku. Auaine posiwiała wcześnie, zresztą Renald zawsze lubił ten kolor. Poza tym włosy
były bardziej srebrne niż siwe. Jak tamte chmury.
- To był Thulin? - zapytała Auaine, przyglądając się obłokowi pyłu ciągnącemu za
odległym już wozem. Nad polną drogą wiatr bawił się pojedynczym czarnym piórkiem.
- Tak.
- I nie wstąpił, nawet na chwilę pogawędki?
Renald pokręcił głową.
- Och, Gallanha przysłała jajka! - Jedną ręką podniosła kosz, drugą zaczęła przekładać
jaja do fartucha, żeby zanieść do domu. - Jest taka miła. Zostaw kosz na ziemi, jestem pewna,
że ktoś po niego przyjdzie.
Renald dalej patrzył nieruchomym spojrzeniem na północ.
- Renaldzie? - zapytała Auaine. - Co w ciebie wstąpiło, stary koniu?
- Wypolerowała garnki, są dla ciebie - powiedział. - Te z miedzianym dnem. Zostawiła
je na stole w kuchni. Możesz je wziąć, jeśli chcesz.
Auaine umilkła. Chwilę później do uszu Renalda dobiegł wilgotny trzask, obejrzał się
przez ramię. Fartuch Auaine zwisał luźno, a jajka wysuwały się z niego jedno po drugim,
rozbijając na ziemi.
Spokojnym, lodowatym głosem Auaine zapytała:
- Powiedziała coś jeszcze?
Podrapał się po głowie, prawie już pozbawionej włosów.
- Powiedziała, że nadciąga burza i że muszą ruszać na północ. Thulin namawiał nas,
abyśmy też pojechali.
Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu. Auaine w końcu zdołała unieść skraj fartucha,
ratując tym sposobem większość jaj. Nawet nie spojrzała na wilgotną masę leżącą u jej stóp.
Patrzyła na północ.
Renald się odwrócił. Burza znowu była znacznie bliżej niż powinna. Jakimś sposobem
zdawała się jeszcze bardziej mroczna.
- Myślę, że powinniśmy go posłuchać, Renaldzie - rzekła w końcu Auaine. - Pójdę...
zacznę pakować wszystko, co będzie nam potrzebne w drodze. Ty możesz się przejść po
polach i powiedzieć ludziom. Wspominali, jak długo ich nie będzie?
- Nie - odparł. - W sumie nawet nie potrafili dokładnie wytłumaczyć, o co im chodzi.
Mówili tylko, że musimy jechać na północ, tam gdzie burza. I... że to koniec.
Auaine głośno westchnęła.
- Cóż, idź, powiedz ludziom, żeby się zbierali. Ja zajmę się domem.
Żwawo pobiegła do domu, a Renald zmusił się, aby oderwać spojrzenie od szalejącej w
oddali burzy. Obszedł dom dookoła, wszedł na podwórze przed stodołą, głośno zwołując
swoich pracowników. Dzielna gromadka, wszystko porządni ludzie. Jego synowie
postanowili szukać szczęścia gdzie indziej, ale tych sześciu prawie zastępowało mu synów.
Merk, Favidan, Rinnin, Veshir i Adamad skupili się wokół niego. Renald, mimo iż wciąż z
lekka oszołomiony, posłał dwóch po zwierzęta, kolejnych dwóch, żeby zapakowali ziarno i
prowiant, który został z zimy, a ostatniego na poszukiwanie Geleniego, który poszedł do
wioski po jakieś inne ziarno na wypadek, gdyby przyczyną nieudanych siewów był zły stan
ich zapasów.
Pięciu mężczyzn rozbiegło się do swoich zadań. Renald jeszcze przez chwilę stał
pośrodku podwórza. Wreszcie wszedł do stodoły, gdzie znajdowała jego lekka kuźnia, i
wyciągnął ją na światło słońca. Myliłby się każdy, kto by sądził, że miał do dyspozycji tylko
pojedyncze kowadło - była to kompletna, kompaktowa kuźnia przeznaczona do transportu.
Konstrukcja była osadzona na rolkach - nie można przecież rozpalać ognia w stodole.
Unoszący się w powietrzu pył zająłby się w mgnieniu oka. Z wysiłkiem podniósł uchwyty i
zaciągnął kuźnię do zadaszonej ceglanej niszy wydzielonej z podwórza, gdzie w razie
potrzeby można było dokonywać bieżących napraw.
Godzinę później ogień już buzował na palenisku. Oczywiście umiejętnościami nie
dorównywał Thulinowi, jednak od ojca nauczył się, że nawet ograniczona biegłość kowalska
może niekiedy okazać się potrzebna. Czasami nie było czasu na to, żeby jeździć do wioski z
każdym pękniętym zawiasem.
Chmury wciąż kłębiły się na niebie. Starając się nie patrzeć na nie, zostawił kuźnię i
wrócił do stodoły. Chmury wisiały za jego plecami jak zerkające przez ramię oczy.
Przez szczeliny w ścianach stodoły sączyło się światło, kładąc smugami na sianie i
zalegającym polepę kurzu. Stodołę sam zbudował dobrych dwadzieścia pięć lat temu. Od
dawna planował wymianę kilku wypaczonych gontów z dachu, ale jakoś nie znalazł wolnej
chwili.
Podszedł do ściany z narzędziami, sięgnął po swoją trzecią, najlepszą kosę, ale zamarł z
wyciągniętą dłonią. Odetchnął głęboko i wziął do ręki najlepszą. Potem wrócił do kuźni i
zdjął kosę ze styliska.
Już chciał odrzucić drzewce na bok, gdy zobaczył Veshira - najstarszego z najmitów -
który szedł w jego stronę, wiodąc za sobą dwie kozy. Na widok ostrza kosy na kowadle
oblicze Veshira sposępniało. Przywiązał kozy do jakiegoś palika, po czym podbiegł do
Renalda i stanął przed nim, ale nic nie powiedział.
Jak wykuć gizarmę? Thulin zapewniał, że broń idealnie nadaje się do ściągania jeźdźca
z konia. Cóż, przede wszystkim trzeba zastąpić stylisko znacznie dłuższym drzewcem,
najlepiej jesionowym. Wystającą z tulei kosy część drzewca obić blachą i zamienić w
zaimprowizowany grot. Potem rozgrzać ostrze kosy i odbić je gdzieś w połowie, tworząc hak,
którym da się jeźdźca ściągnąć z konia, a może i przy okazji ciąć. Wsadził metal w płonące
węgle, po czym włożył i przewiązał fartuch.
Veshir stał przy nim od kilku minut, przyglądając się. W końcu podszedł jeszcze bliżej,
schwycił Renalda za ramię.
- Renaldzie, co ty robisz?
Renald strząsnął jego dłoń.
- Jedziemy na północ. Nadciąga burza, a my jedziemy na północ.
- Jedziemy na północ tylko dlatego, że nadciąga burza? To szaleństwo!
Powtórzył prawie słowo w słowo to, co Renald wcześniej próbował wytłumaczyć
Thulinowi. W oddali zagrzmiało.
Thulin miał rację. Uprawy... niebo... jedzenie psujące się bez powodu. Jeszcze zanim
wdał się w tę mętną rozmowę z Thulinem, Renald już wiedział. W głębi serca wiedział. Ta
burza nie przetoczy się nad ich głowami i nie zniknie gdzieś w dali. Trzeba stawić jej czoło.
- Veshirze - zaczął Renald, spoglądając na tamtego - pomagałeś mi na tej farmie, od...
od jakichś piętnastu lat, zgadza się? Byłeś pierwszym człowiekiem, jakiego nająłem. Czy
traktowałem dobrze ciebie i pozostałych?
- Traktowałeś mnie dobrze - odparł Veshir. - Ale, żebym sczezł, Renaldzie, nigdy nie
sądziłem, że kiedyś opuścisz farmę! Uprawy zmarnieją i obrócą się w proch, jeżeli je
zostawimy. To nie jest jakaś deszczowa farma południa. Nie możemy tak po prostu sobie
pójść...
- Możemy - odparł Renald. - Ponieważ jeśli nie pójdziemy, nie będzie miało żadnego
znaczenia, czy zasialiśmy, czy nie.
Veshir zmarszczył brwi.
- Synu - ciągnął dalej Renald - zrobisz, jak mówię, i koniec gadania. Przyprowadź
resztę zwierząt.
Veshir odszedł niezbyt pewnym krokiem, ale najwyraźniej nie miał zamiaru dalej
protestować. To był dobry człowiek, choć czasami zbyt łatwo ponosiły go emocje.
Renald wyciągnął z ognia rozpalony, lśniący bielą metal. Położył ostrze na niewielkim
kowadle i zaczął uderzać w miejsce, gdzie zamocowana była tuleja, spłaszczając je.
Uderzenia młota w metal brzmiały jakoś bardziej donośnie, niż powinny. Za bardzo
przypominały echa zlewających się gromów. Jakby każde uderzenie samo w sobie należało
do burzy.
Pracował, wsłuchując się w odgłosy kucia. Powoli zaczynało mu się zdawać, że słyszy
w nich słowa. Jakby ktoś niewyraźnie mamrotał mu gdzieś nad uchem. Przez cały czas jedno i
to samo zdanie: „Burza nadchodzi. Burza nadchodzi...”.
Mimo to nie przestawał kuć, starając się nie uszkodzić ostrza kosy, a równocześnie
prostując je i na końcu wykuwając hak. Wciąż nie rozumiał dlaczego. Te wątpliwości jakoś
mu jednak już mniej doskwierały.
Nadchodziła burza i należało się przygotować.
Falendre przyglądała się, jak krzywonodzy kawalerzyści przerzucają zawinięte w koc
ciało Tanery przez siodło, i znowu musiała walczyć ze łzami napływającymi do oczu, z
pragnieniem zwymiotowania. Była w towarzystwie najstarsza, więc powinna stanowić wzór
opanowania, którego oczekiwała od ocalałych sufdarn. Powtarzała sobie wciąż, że widziała w
życiu gorsze rzeczy, bitwy, w trakcie których ginęła niejedna sul'dam, niejedna damane. Ale
takie myśli przywoływały tylko kolejne obrazy śmierci Tanery i jej Miri, przed którymi
wzdragał się jej umysł.
Falendre gładziła po głowie swoją Nenci, próbowała przekazać jej przez a’dam kojące
uczucia, ale przytulona do jej boku damane tylko jęczała bez ustanku. Zazwyczaj takie
zabiegi przynosiły szybki skutek, lecz nie dzisiaj. Prawdopodobnie dlatego, że w niej samej
szalał emocjonalny zamęt. Gdyby tylko potrafiła zapomnieć tę straszną chwilę, gdy jej
damane została oddzielona tarczą od Źródła... i to, przez kogo została oddzielona. Przez co.
Nenci zajęczała znowu.
- Dostarczysz wiadomość, jak ci kazałem? - rozległ się za jej plecami głos mężczyzny.
Nie, to nie był żaden mężczyzna, a przynajmniej nie był to żaden zwyczajny
mężczyzna. Na dźwięk jego głosu zapiekło ją w żołądku, kwaśny smak podszedł do gardła.
Zmusiła się, żeby się odwrócić, spojrzeć w jego zimne, twarde oczy. Ich kolor zmieniał się
wraz z poruszeniami głowy, raz były błękitne, raz szare, ale zawsze lśniły niczym
wypolerowane klejnoty. W swoim życiu spotkała wielu twardych, niezłomnych mężczyzn,
czy jednak mogła szczerze przyznać, że widziała takiego, który stracił rękę, a chwilę później
po prostu podniósł ją z ziemi niby upuszczoną rękawicę? Skłoniła się ceremonialnie, lekko
ciągnąc za a’dam i zmuszając tym samym Nenci do powtórzenia jej gestu. Na razie, mając na
uwadze okoliczności, traktowane były nieźle - pozwolono im się nawet umyć - a poza tym
rzekomo wkrótce miały odzyskać wolność. Ale czy w obliczu tego człowieka można było być
czegokolwiek pewną? Któż potrafiłby przeniknąć jego myśli i ich niespodziane zwroty?
Obietnica wolności mogła być częścią jakiejś skomplikowanej intrygi.
- Dostarczę twoją wiadomość z całą należytą pieczołowitością, na jaką zasługuje -
zaczęła, lecz po chwili język stanął jej kołkiem. Jakim posłużyć się honorowym tytułem? -
Mój Lordzie Smoku - dodała pośpiesznie. Słowa z trudem przeszły przez gardło, on jednak
tylko skinął głową, więc pewnie uznał tytuł za wystarczający.
W jednej z tych niemożliwych dziur w powietrzu pojawiła się jakaś marath'damane.
Młoda kobieta z włosami zaplecionymi w długi warkocz. Klejnotów miała na sobie tyle, że
spokojnie starczyłoby dla arystokratki Krwi; nie wiedzieć czemu, czoło między jej brwiami
zdobiła mała czerwona kropka.
- Jak długo jeszcze masz zamiar tu marudzić, Rand? - rzuciła ostre pytanie, jakby ten
młodzieniec o twardych oczach był jej służącym, a nie tym, kim przecież był. - Przecież
jesteśmy niedaleko Ebou Dar, nieprawdaż? Wiesz, że tam pełno Seanchan i na pewno
wszędzie po niebie uwijają się rakeny.
- Cadsuane przysłała cię z tym pytaniem? - odpowiedział pytaniem na pytanie i lekko
się zaczerwienił. - Już niedługo, Nynaeve. Jeszcze parę minut.
Młoda kobieta objęła spojrzeniem resztę sul’dam i damane, które najwyraźniej
postanowiły pójść za przykładem Falendre i udawać, że nie dostrzegają żadnych
marath’damane, o mężczyznach w czarnych kaftanach już nie wspominając. Poza tym
trzymały się, jak która umiała. Surya zmyła krew z twarzy, oczyściła też buzię swojej Tabi,
Malian zdążyła już opatrzyć im głowy - grube warstwy bandaży wyglądały jak dziwaczne
kapelusze. Ciar tymczasem jako tako doprowadziła do porządku swoją suknię splamioną
wymiocinami.
- Dalej uważam, że powinnam je Uzdrowić - znienacka rzekła Nynaeve. - Urazy głowy
mogą spowodować skutki, które nie od razu są widoczne.
Na dźwięk tych słów oblicze Suryi stwardniało, ona sama zaś szarpnięciem a’dam
skłoniła Tabi do zajęcia miejsca za nią, jakby chciała ją chronić. Jakby mogła ją ochronić.
Jasne oczy damane rozszerzyły się ze strachu.
Falendre wykonała błagalny gest w stronę młodego człowieka. Wedle wszelkich
wskazań - Smoka Odrodzonego.
- Proszę, nie. Otrzymają wszelką niezbędną pomoc medyczną, gdy tylko dotrzemy do
Ebou Dar.
- Daj spokój, Nynaeve - powiedział młodzieniec. - Jeżeli nie chcą być Uzdrawiane, to
ich przecież nie zmusisz. - Marath'damane obrzuciła go chmurnym spojrzeniem, ściskając
warkocz tak mocno, że aż jej kłykcie pobielały. Zignorował ją i zwrócił się do Falendre: -
Trakt do Ebou Dar znajdziecie mniej więcej o godzinę drogi stąd na wschód. Jeżeli się
postaracie, dotrzecie do miasta przed zmierzchem. Tarcze oddzielające damane od Źródła
znikną za jakieś pół godziny. Czy mogę to samo powiedzieć o tarczach uplecionych z
saidara, Nynaeve? - Tamta tylko popatrzyła na niego groźnie i nic nie odpowiedziała. - Tak
czy nie, Nynaeve?
- Pół godziny - rzekła w końcu. - Ale to nie w porządku, Randzie al’Thorze. Odesłanie
tych damane z powrotem. To nie w porządku, i dobrze o tym wiesz.
Przez moment z jego oczu wyzierał jeszcze większy chłód. Nie stały się przez to
twardsze, ponieważ to byłoby chyba niemożliwe. Ale przez chwilę były jak lodowe jaskinie.
- Znacznie lepiej wiedziałem, co jest w porządku, a co nie, kiedy miałem pod opieką
tylko kilka owiec - oznajmił cicho. - Teraz nie zawsze do końca wiem, co te słowa znaczą. -
Odwrócił się od niej i podniósł głos: - Logain, zabierz wszystkich z powrotem przez bramę.
Nie, nie, Merise. Nie próbuję ci wydawać rozkazów. Grzecznie pytam: czy zechcesz nam
towarzyszyć? Brama wkrótce zostanie zamknięta.
Marath’damane samozwańczo mieniące się Aes Sedai zaczęły szybko przechodzić
przez jedną z tych obłędnych dziur w powietrzu, razem z nimi szli ubrani na czarno
mężczyźni, Asha’mani i żołnierze o haczykowatych nosach. Kilku jeszcze raz sprawdziło
więzy krępujące ciało Tanery przy końskim siodle. Zwierzęta też otrzymały od Smoka
Odrodzonego. Dziwne, że po wszystkim, co się tu wydarzyło, okazał im jeszcze taką łaskę.
Młodzieniec o twardych oczach zwrócił się do niej:
- Powtórz otrzymane polecenia.
- Mam wrócić do Ebou Dar z wiadomością dla naszych przywódców, którzy tam
kwaterują.
- Z wiadomością dla Córki Dziewięciu Księżyców - surowo poprawił ją Smok
Odrodzony. - Masz ją dostarczyć osobiście.
Falendre zachwiała się na nogach. Żadną miarą nie była godna, aby mówić osobiście z
kimkolwiek z Krwi, nie wspominając już o Wysokiej Damie, córce Imperatorowej, oby żyła
wiecznie! Ale z wyrazu twarzy mężczyzny z łatwością mogła odczytać, że nie dopuszcza
żadnych sprzeciwów. Falendre sama będzie musiała rozwiązać ten problem.
- Dostarczę jej twoją wiadomość - podjęła po chwili. - I powiem jej, że... że nie żywisz
wobec niej złych uczuć za tę napaść, i że chcesz się z nią spotkać.
- Że wciąż się chcę z nią spotkać - powiedział Smok Odrodzony, kładąc nacisk na słowo
„wciąż”.
Na ile Falendre się orientowała, do Córki Dziewięciu Księżyców nigdy nie dotarła
żadna propozycja spotkania. Zostało ono zaaranżowane w tajemnicy przez Anath. Stąd też
brała się rosnąca pewność Falendre, że stojący przed nią mężczyzna musi być Smokiem
Odrodzonym. Ponieważ tylko Smok Odrodzony mógł stanąć twarzą w twarz z jedną z
Przeklętych i nie tylko wyjść z tego spotkania z życiem, ale wyjść zeń jako zwycięzca.
A więc to prawda? Anath naprawdę była jedną z Przeklętych? Umysł Falendre
buntował się przeciwko tej myśli. Niemożliwe. A jednak oto miała przed sobą Smoka
Odrodzonego. Skoro żył, oddychał, kroczył po ziemi, to samo odnosiło się do Przeklętych.
Zdawała sobie sprawę, że nie myśli zbyt jasno, że kręci jej się w głowie, ale przecież
wiedziała. Zdusiła w sobie narastające przerażenie - na to przyjdzie czas później. Najpierw
musi odzyskać panowanie nad sobą.
Zmusiła się, aby spojrzeć w lśniące klejnoty, które zastępowały temu człowiekowi oczy.
Nie wolno tracić resztek godności, choćby tylko dlatego, aby nie załamały się do końca
pozostałe cztery sul’dam. I oczywiście ich damane. Jeżeli sul'dam znów stracą głowy, dla
damane nie pozostanie już żadna nadzieja.
- Powtórzę jej - powiedziała Falendre, dokładając wszelkich starań, aby nie załamał się
jej głos - że wciąż chcesz się z nią spotkać. Że uważasz, iż między naszymi ludami powinien
zapanować pokój. I zgodnie z twoim życzeniem powtórzę jej, że lady Anath była... była jedną
z Przeklętych.
Kątem oka zobaczyła, jak jedna z marath’damane popycha przed sobą Anath w
kierunku otworu w powietrzu, zachowując całkowity spokój i z pozoru zupełnie nie dbając,
kim jest jej jeniec. Anath zawsze zachowywała się tak, jakby była kimś więcej, niż
wynikałoby to z pozycji społecznej. Czy naprawdę była tą, za którą uważał ją ten człowiek?
Jak Falendre miała stanąć przed der’sul’dam i wytłumaczyć jej tę tragedię, to straszne
zamieszanie? Miała chęć wywinąć się jakoś z tego obowiązku, uciec, gdzieś się schować.
- Pokój jest koniecznością - oznajmił Smok Odrodzony. - Zadbam o to, aby zapanował.
Powiedz swojej pani, że znajdzie mnie w Arad Doman. Udam się tam, by położyć kres
walkom, w które uwikłana jest wasza armia. Przekaż swojej pani, że może to traktować jako
znak dobrej woli z mojej strony, podobnie jak uwolnienie ciebie. To nie wstyd wpaść w sieć
intryg jednej z Przeklętych, zwłaszcza zaś tej... tej istoty. Do pewnego stopnia będę teraz spał
spokojniej. Obawiałem, się że jedno z Przeklętych przeniknęło w kręgi seanchańskiej
szlachty. Właściwie powinienem się domyślić, że będzie to Semirhage. Ona zawsze
uwielbiała wyzwania.
Imię Przeklętej wypowiedział z niezwykłą swobodą, jakby była po prostu członkiem
rodziny, a Falendre przeszył zimny dreszcz.
Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem.
- Możesz odejść - rzekł, a potem odwrócił się, przeszedł kilka kroków i zniknął po
drugiej stronie rozdarcia w powietrzu. Falendre przelotnie pomyślała, że dużo by dała za to,
aby ktoś nauczył Nenci tej sztuczki. Tymczasem ostatnie marath'damane zniknęły w
szczelinie, która natychmiast się za nimi zamknęła. Falendre i sul’dam zostały same.
Stanowiły doprawdy żałosną gromadkę. Talha wciąż płakała, Malian miała taką minę, jakby
nie przestawało jej mdlić. Kilka spośród pozostałych nie umyło dokładnie zakrwawionych
twarzy, wciąż znaczyły je czerwone smugi i okruchy skrzepłej krwi. Falendre była
zadowolona przynajmniej z tego, że udało jej się nie dopuścić do Uzdrawiania. Wcześniej
przyglądała się, jak jeden z tych mężczyzn Uzdrawiał żołnierza oddziału Smoka. Któż mógł
wiedzieć, jaką skazę w duszy człowieka zostawią te zbrukane dłonie?
- Nie ulegajcie słabości - rozkazała głosem, którego pewność nie odzwierciedlała uczuć
nękających jej duszę. Naprawdę dał jej wolność! Wcześniej ledwie ośmielała się marzyć o
takim końcu. Najlepiej natychmiast się stąd wynosić. Bez zwłoki. Zmusiła pozostałe, żeby
natychmiast dosiadły ofiarowanych koni i wkrótce już wszystkie pędziły na południe, w
kierunku Ebou Dar, a przy boku każdej sul’dam jechała jej damane.
W wyniku wydarzeń minionego dnia mogła zostać odsunięta od swojej damane,
otrzymać dożywotni zakaz wzięcia do ręki a’dam. Skoro Anath zniknęła, ktoś inny będzie
musiał wziąć na siebie winę za porażkę i ponieść odpowiednią karę. Co powie Wysoka Lady
Suroth? Poległe damane, obrażony Smok Odrodzony.
Najdotkliwszą dla niej karą byłoby bez wątpienia pozbawienie przywileju posługiwania
się a'dam. Przecież kogoś takiego jak Falendre nie zmienią w da’covale, prawda? Na samą
myśl poczuła, jak w jej gardle nabrzmiewa kula żółci.
Będzie musiała przedstawić wydarzenia minionego dnia z wielką rozwagą. Z pewnością
istniał sposób, by ocaliła głowę.
Dała Smokowi Odrodzonemu słowo, że porozmawia bezpośrednio z Córką Dziewięciu
Księżyców. I tak też uczyni. Ale to nie musi nastąpić natychmiast. Najpierw trzeba będzie
głęboko wszystko przemyśleć. Bardzo głęboko.
Pochyliła się nisko nad karkiem konia, skłaniając go do szybszego biegu. Wyprzedziła
pozostałe. Dzięki temu nie mogły dostrzec łez zawodu, bólu i przerażenia, jakie bezwolnie
spływały po jej twarzy.
Tylee Kirghan, generał porucznik Zawsze Zwycięskiej Armii, zatrzymała wierzchowca
na szczycie zalesionego wzgórza, z którego rozciągał się widok na zachód. Jakże inne były
krajobrazy na tych ziemiach. Pochodziła z Maram Kashor, suchej wyspy przy południowo-
wschodnim krańcu Seanchan. Rosnące na niej drzewa lumma wznosiły się ku niebu prostymi,
gigantycznymi pniami, które dopiero na szczycie rozgałęziały się, tworząc pióropusze
przywodzące na myśl grzebienie włosów na łysych czaszkach arystokratów Szlachetnej Krwi.
Na tych ziemiach drzewa były sękate, poskręcane, właściwie krzaki w porównaniu z
tamtymi. Gałęzie wyglądały niczym palce starych żołnierzy porażone artretyzmem od
ściskanego latami miecza. Jak nazywali je tutejsi mieszkańcy? Chruściane drzewa? Takie to
dziwne. Pomyśleć, że jacyś jej przodkowie mogli urodzić się właśnie tu, aby potem z
Luthairem Paendragiem popłynąć do Seanchan.
Jej oddziały maszerowały drogą u stóp wzgórza, ciągnąc za sobą obłok kurzu. Tysiące,
tysiące ludzi. Ich stan uszczupliły nieco wcześniejsze potyczki, lecz nieznacznie. Minęły dwa
tygodnie od bitwy z Aielami, w trakcie której miała okazję podziwiać strategię Perrina
Aybary - walka u boku takiego człowieka okazała się doświadczeniem tyleż przyjemnym, co
niepokojącym. Przyjemna była obserwacja autentycznego geniusza w działaniu. Niepokojące
były myśli, że któregoś dnia przyjdzie im się spotkać na polu bitwy. Gdy w grę wchodziła
wojaczka, Tylee była przeciwieństwem brawury cechującej wielu wojskowych: nie gustowała
w piętrzonych przez los wyzwaniach. Zawsze wolała nieskomplikowane, ale za to pewne
zwycięstwa.
Znała generałów, którzy powiadali, że ci, którzy nie muszą zmagać się z prawdziwymi
trudnościami, nie rozwijają się, nie stają lepsi. Tylee odpowiadała, że ona i jej ludzie rozwijać
się będą na placu ćwiczeń, zmagania z trudnościami pozostawiając wrogom.
Ale nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z Perrinem po przeciwnych stronach
pola bitwy. Żadnej ochoty. I nie tylko dlatego, że zdążyła go już polubić.
Do jej uszu dobiegł powolny, miarowy stuk końskich kopyt po ubitej ziemi. Obejrzała
się i zobaczyła Mishimę na siwym wałachu. Po chwili znalazł się przy jej boku. Hełm miał
przytroczony do siodła, na pełnej blizn twarzy zastygł wyraz zadumy. Od dawna byli
nierozłączni. Twarz Tylee znaczyły takie same blizny.
Mishima zasalutował. Teraz, kiedy Tylee została wyniesiona w szeregi Krwi, gest ten
miał w sobie coś więcej niż tylko szacunek dla towarzyszki broni. Ją samą zaskoczył ten
honor. Wiadomość została dostarczona przez rakena, a jej treść stanowiła całkowitą
niespodziankę. To był prawdziwy zaszczyt, a dotychczasowe życie jakoś jej do zaszczytów
nie przyzwyczajało.
- Wciąż międlisz w głowie tamtą bitwę? - zapytał Mishima.
- Tak - odparła Tylee. Minęły już dwa tygodnie, a ona wciąż nie potrafiła się uwolnić od
powracających myśli. - A ty co myślisz?
- To znaczy, o Aybarze? - dopytywał się Mishima. Rozmawiał z nią wciąż jak z
przyjacielem, tyle że jakoś nie potrafił już spojrzeć jej prosto w oczy. - To dobry żołnierz.
Być może zbyt skupiony na tym, co robi. Zbyt obsesyjnie podchodzący do swej profesji. Ale
z drugiej strony dzięki temu można na nim całkowicie polegać.
- Tak - powiedziała Tylee, po czym pokręciła głową. - Świat się zmienia, Mishimo. I to
zmienia się w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Najpierw Aybara, teraz te
dziwne wydarzenia.
Mishima w namyśle pokiwał głową.
- Ludzie nie chcą o tym mówić.
- Zbyt wiele mamy raportów, żeby wszystko to mogły być kolejne zwidy - ciągnęła
dalej Tylee. - Zwiadowcy coś widzieli.
- Ludzie nie znikają tak po prostu - rzekł Mishima. - Myślisz, że to sprawka Jedynej
Mocy?
- Nie wiem, co myśleć - odparła Tylee. Powiodła wzrokiem po otaczających ją
drzewach. Parę dni temu podczas marszu przez las dostrzegła pierwsze zielone pędy, tu
natomiast nie było nawet śladu wiosny. Nagie drzewa wyglądały jak szkielety, mimo iż
Robert Jordan Brandon Sanderson POMRUKI BURZYTHE GATHERING STORM Przełożył Jan Karłowski
Dla Marii Simons i Alana Romanczuka, bez których ta książka by nie powstała. Kruki i wrony. Szczury. Mgły i chmury. Insekty i zgnilizna. Niesamowite wydarzenia i osobliwe zbiegi okoliczności. Zwykły świat oglądany w krzywym zwierciadle, zupełnie obcy. Cuda! Umarli przechadzają się po ziemi i są tacy, którzy ich widzą. Inni są ślepi, lecz coraz więcej ludzi zaczyna bać się nocy. Tak mijają nam dni. Spływają na nas z martwego nieba i miażdżą swoim gniewem, póki jak jeden mąż nie błagamy: „Niech się wreszcie zacznie!" Dziennik Nieznanego Uczonego, wpis pod nagłówkiem „Święto Frei”, rok 1000 NE
SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI....................................................................................................................3 SŁOWO WSTĘPNE.........................................................................................................4 PROLOG...........................................................................................................................7 PRAWDA O BURZY.......................................................................................................7 ROZDZIAŁ 1..................................................................................................................41 ŁZY ZE STALI...............................................................................................................41 ROZDZIAŁ 2..................................................................................................................58 NATURA BÓLU.............................................................................................................58 ROZDZIAŁ 3..................................................................................................................76 DROGI HONORU..........................................................................................................76 ROZDZIAŁ 4..................................................................................................................88 NASTANIE NOCY.........................................................................................................88 ROZDZIAŁ 5..................................................................................................................94 HISTORIA KRWI...........................................................................................................94 ROZDZIAŁ 6................................................................................................................110 KIEDY TOPI SIĘ ŻELAZO.........................................................................................110 ROZDZIAŁ 7................................................................................................................119 STRATEGIA DLA ARAD DOMAN...........................................................................119 ROZDZIAŁ 8................................................................................................................136 CZYSTE KOSZULE.....................................................................................................136 ROZDZIAŁ 9................................................................................................................156 WYJAZD Z MALDEN.................................................................................................156 ROZDZIAŁ 10..............................................................................................................170 RESZTKA TYTONIU..................................................................................................170 ROZDZIAŁ 11..............................................................................................................183 ŚMIERĆ ADRINA........................................................................................................183 ROZDZIAŁ 12..............................................................................................................195 NIESPODZIANE SPOTKANIA...................................................................................195 ROZDZIAŁ 13..............................................................................................................219 PROPOZYCJA I WYJAZD..........................................................................................219 ROZDZIAŁ 14..............................................................................................................235
ZAWARTOŚĆ SZKATUŁKI.......................................................................................235 ROZDZIAŁ 15..............................................................................................................242 MIEJSCE, OD KTÓREGO MOŻNA ZACZĄĆ..........................................................242 ROZDZIAŁ 16..............................................................................................................258 W BIAŁEJ WIEŻY.......................................................................................................258 ROZDZIAŁ 17..............................................................................................................287 KWESTIA PANOWANIA...........................................................................................287 ROZDZIAŁ 18..............................................................................................................297 WIADOMOŚĆ PRZEKAZANA W POSPIECHU.......................................................297 ROZDZIAŁ 19..............................................................................................................307 ROZGRYWKI...............................................................................................................307 ROZDZIAŁ 20..............................................................................................................326 NA ZNISZCZONEJ DRODZE.....................................................................................326 ROZDZIAŁ 21..............................................................................................................341 ŻAR I POPIOŁY...........................................................................................................341 ROZDZIAŁ 22..............................................................................................................355 OSTATNIA RZECZ, JAKĄ MOŻNA ZROBIĆ..........................................................355 ROZDZIAŁ 23..............................................................................................................375 ZMARSZCZKI W POWIETRZU.................................................................................375 ROZDZIAŁ 24..............................................................................................................381 NOWA LOJALNOŚĆ...................................................................................................381 ROZDZIAŁ 25..............................................................................................................399 W CIEMNOŚCIACH....................................................................................................399 ROZDZIAŁ 26..............................................................................................................406 RYSY NA KAMIENIU................................................................................................406 ROZDZIAŁ 27..............................................................................................................422 POD CHWIEJNYM WAŁACHEM..............................................................................422 ROZDZIAŁ 28..............................................................................................................444 NOC W HINDERSTAP................................................................................................444 ROZDZIAŁ 29..............................................................................................................468 DO BANDAR EBAN....................................................................................................468 ROZDZIAŁ 30..............................................................................................................483 RADA Z DAWNYCH LAT..........................................................................................483 ROZDZIAŁ 31..............................................................................................................495
OBIETNICA ZŁOŻONA LEWSOWI THERINOWI..................................................495 ROZDZIAŁ 32..............................................................................................................517 RZEKI CIENIA.............................................................................................................517 ROZDZIAŁ 33..............................................................................................................541 ROZMOWA ZE SMOKIEM........................................................................................541 ROZDZIAŁ 34..............................................................................................................551 LEGENDY....................................................................................................................551 ROZDZIAŁ 35..............................................................................................................566 CZARNA AUREOLA...................................................................................................566 ROZDZIAŁ 36..............................................................................................................581 ŚMIERĆ TUON............................................................................................................581 ROZDZIAŁ 37..............................................................................................................594 POTĘGA ŚWIATŁA....................................................................................................594 ROZDZIAŁ 38..............................................................................................................615 WIEŚCI W TEL’ARAN’RHIOD....................................................................................615 ROZDZIAŁ 39..............................................................................................................634 WIZYTA VERIN SEDAI.............................................................................................634 ROZDZIAŁ 40..............................................................................................................656 BIAŁA WIEŻA DRŻY W POSADACH......................................................................656 ROZDZIAŁ 41..............................................................................................................674 FONTANNA MOCY....................................................................................................674 ROZDZIAŁ 42..............................................................................................................696 U STÓP KAMIENIA ŁZY...........................................................................................696 ROZDZIAŁ 43..............................................................................................................707 ZAPIECZĘTOWANE PŁOMIENIEM.........................................................................707 ROZDZIAŁ 44..............................................................................................................730 OBCA WOŃ.................................................................................................................730 ROZDZIAŁ 45..............................................................................................................749 WIEŻA TRWA.............................................................................................................749 ROZDZIAŁ 46..............................................................................................................762 JEDNOŚĆ, KTÓRĄ TRZEBA WYKUĆ NA NOWO.................................................762 ROZDZIAŁ 47..............................................................................................................778 WSZYSTKO, CO Się UTRACIŁO..............................................................................778 ROZDZIAŁ 48..............................................................................................................793
PRZY LEKTURZE KOMENTARZA..........................................................................793 ROZDZIAŁ 49..............................................................................................................801 ZWYKŁY PRZECHODZIEŃ.......................................................................................801 ROZDZIAŁ 50..............................................................................................................807 ŻYŁY ZŁOTA..............................................................................................................807 EPILOG.........................................................................................................................813 SKĄPANI W ŚWIETLE...............................................................................................813 GLOSARIUSZ..............................................................................................................819
SŁOWO WSTĘPNE W listopadzie 2007 roku otrzymałem telefon, który miał zmienić całe moje życie. Dzwoniła do mnie Harriet McDougal - żona zmarłego Roberta Jordana i redaktor jego książek - żeby zapytać, czy nie ukończyłbym ostatniej księgi cyklu Koło czasu. Tym, którzy dotąd nie wiedzą, że pan Jordan zmarł, muszę w tym miejscu przekazać tę smutną wiadomość. Doskonale pamiętam, jak się czułem, kiedy - błądząc 16 września 2007 roku po Internecie - natrafiłem na informację o jego śmierci. Byłem wstrząśnięty, ogłuszony, zdruzgotany. Oto odszedł ten wspaniały człowiek - wzór przyświecający mojej pisarskiej karierze. Świat nagle zmienił się w jakieś zupełnie obce miejsce. Oko świata po raz pierwszy wpadło mi w ręce w 1990 roku, w czasach, gdy jako uzależniony od fantasy nastolatek namiętnie przeglądałem półki pobliskiej księgarni. Natychmiast stałem się zagorzałym wielbicielem pisarza i niecierpliwie wyczekiwałem ukazania się Wielkiego polowania. W kolejnych latach czytałem dalsze tomy, każdy po wiele razy, a nierzadko, gdy zapowiadano nowy tom, cały cykl od początku. Czas mijał, w końcu sam postanowiłem zostać pisarzem fantasy, za co w znacznej mierze zapewne odpowiedzialne są emocje, jakie wzbudzało we mnie Koło czasu. A jednak nic nie przygotowało mnie na ten telefon od Harriet. Spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie oczekiwałem takiej szansy, nie starałem się o nią, nawet o niej nie śniłem - choć, kiedy propozycja padła, moja odpowiedź była natychmiastowa. Kochałem ten cykl, jak nie kochałem żadnego innego, a jego bohaterowie wciąż żyli w mej pamięci niczym starzy, dobrzy przyjaciele z dzieciństwa. Nie zastąpię Roberta Jordana. Nikt nie napisze niniejszej książki, jak on by ją napisał. Taka jest prawda. Na szczęście zostawił po sobie liczne notatki, naszkicowane wątki, całe gotowe sceny oraz liczne nagrania, które sporządził wraz z żoną i przyjaciółmi. Nie chciał zawieść fanów i przed śmiercią prosił Harriet, żeby znalazła kogoś, kto ukończy cykl. Ponieważ swoich czytelników kochał nade wszystko, ostatnie tygodnie życia spędził, planując przygody, o których miała opowiadać ostatnia księga. Tytuł miał brzmieć: Pamięć Światłości. Minęło osiemnaście miesięcy i oto piszę te słowa. Pan Jordan obiecał, że ostatnia księga cyklu będzie naprawdę okazała. Niemniej rękopis szybko rozrósł się do niemożliwych rozmiarów. Okazało się, że ukończona książka będzie trzykrotnie grubsza niż przeciętna księga Koła czasu, dlatego też Harriet i wydawnictwo Tor podjęli decyzję, aby wydać ją w
trzech tomach. Opowieść zawierała kilka doskonałych punktów zwrotnych, które sprawiły, że każda część stanowi kompletną opowieść. Równocześnie Pomruki burzy wraz z dwoma następującymi po nich tomami składają się na spójne trzytomowe dzieło Pamięć Światłości, stanowiące ostatnią księgę Koła czasu. Obie wersje są poprawne. Pisząc te słowa, mam już za sobą połowę drugiego tomu. Pracujemy na tyle szybko, na ile jest to rozsądne - każde z nas chce, aby czytelnik jak najszybciej mógł zapoznać się z zakończeniem obiecanym prawie dwadzieścia lat temu. (Pan Jordan własną ręką napisał to zakończenie, a ja je czytałem. Jest fantastyczne). Nie próbowałem naśladować stylu Roberta Jordana. Poprzestałem na próbie dostosowania własnego stylu do atmosfery spowijającej Koło czasu. Przede wszystkim zaś chodziło mi o to, aby dochować wierności postaciom. Fabuła jest w zasadniczej części dziełem Roberta Jordana, choć słowa, w jakie została obleczona, są moje. Wyobraźmy sobie, że nowy reżyser kończy właściwie już zrobiony film - pozostało mu nakręcenie kilku scen z tymi samymi aktorami i według pierwotnego scenariusza. Niemniej projekt jest wielki i jego ukończenie zajmie trochę czasu. Dlatego proszę wszystkich o parę lat cierpliwości, których potrzeba będzie na idealne zwieńczenie całej historii. W naszych rękach jest zakończenie największej epopei fantasy naszych czasów, a ja chcę dobrze się wywiązać z powierzonego mi zadania. W tym celu muszę dochować wierności notatkom i wizjom Roberta Jordana. Z drugiej strony muszę dochować wierności sobie - moja artystyczna integralność i miłość do jego książek nie pozwolą mi na nic mniej. Ostatecznie to słowa będą najlepszym świadectwem naszej pracy. To nie jest moja książka. To książka Roberta Jordana, a w nieco mniejszym stopniu jest to też wasza książka. Dziękuję, że po nią sięgnęliście. Brandon Sanderson czerwiec 2009
PROLOG PRAWDA O BURZY Renald Fanwar siedział na ganku, grzejąc przysadziste krzesło z czarnego dębu - prezent od wnuka, który zbił je własnoręcznie dwa lata temu. Spoglądał w niebo na północy. Na horyzoncie kłębiły się chmury. Czarne i srebrne. Nigdy w życiu nie widział niczego podobnego. Chmury zasnuwały cały północny horyzont, sięgając wysoko w niebiosa. Nie były szare. Były jednocześnie czarne i srebrne. Mroczny, skłębiony front burzowy, czarny niczym wnętrze piwnicy o północy. Najeżony srebrnym światłem wyładowań, rozbłyskami dalekich, niesłyszalnych błyskawic. Powietrze było gęste. Gęste od woni kurzu i pyłu. Suchych liści i deszczu, który nie chciał spaść. Choć była już wiosna, jego uprawy się spóźniały. Nawet najlichsze źdźbło nie wychynęło jeszcze z ziemi. Powoli podniósł się z krzesła i podszedł na skraj ganku; drewno zaskrzypiało, krzesło jeszcze przez chwilę kołysało się powoli. Przez chwilę stał tam, żując cybuch fajki, choć żar w niej już wygasł. Jakoś nie mógł znaleźć w sobie siły, żeby ją powtórnie rozpalić. Nie potrafił oderwać wzroku od chmur. Czarne. Jak dym z pożaru lasu, tylko że żaden pożar lasu nie zasnuje dymem połowy nieba. A te srebrne? Wypływały spomiędzy czarnych niczym polerowana stal prześwitująca przez warstwę sadzy. Potarł policzek, objął wzrokiem podwórze. W ogrodzeniu niskiego, pobielałego płotu rósł spłachetek trawy i krzaków. Krzaki były zupełnie pozbawione liści, co do jednego. Nie przetrzymały zimy. Wkrótce trzeba będzie je powyrywać. A trawa... cóż, trawa była po prostu materacem zżółkłego zimowego siana. Ani jedno źdźbło jeszcze się nie zazieleniło. Łoskot gromu wstrząsnął całym jego ciałem. Brzmiał czysto, ostro niczym odgłos walących w siebie gigantycznych metalowych płacht. Zadźwięczały szyby w oknach, deski podłogi zadrżały na ganku jak uderzone. Szarpnął się do tyłu. Piorun uderzył blisko - może nawet w jego ziemię. Korciło go, żeby natychmiast pójść i sprawdzić, czy nic złego się nie stało. Żar błyskawicy mógł zabić człowieka, spalić do cna, że nawet ślad po nim nie zostanie. Poza tym na Ziemiach Granicznych tyle rzeczy było mimowolną podpałką - sucha trawa, stare deski, sezonowane ziarno. Chmury były przecież jeszcze daleko... Grom nie mógł więc uderzyć w jego ziemię.
Czarne i srebrne obłoki kłębiły się i kipiały, pożerając siebie nawzajem. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech, spróbował się uspokoić. Może tylko sobie wyobraził ten grzmot? Może zaczynało mu się mieszać w głowie, co często w żartach wytykał mu Gaffin? Uniósł powieki. A chmury były tam, w górze, płynęły właśnie nad jego domem. Wyglądało to tak, jakby drapieżnik nagle skoczył, chcąc zabić, póki ofiara ma zamknięte oczy. Chmury przesłaniały niebo, rozlewając się na wszystkie strony, ciężkie, przytłaczające. Niemalże czuł na ramionach masę zgniatanego przez nie powietrza. Wciągnął oddech ciężki od wilgoci, na jego czole wykwitły krople potu. Chmury kłębiły się, ich kruczoczarne i srebrne cielska roniły białe pręgi błyskawic. Nagle, kipiąc, runęły w dół jak wir tornada wprost na niego. Krzyknął, uniósł dłoń, niczym człowiek chroniący oczy przed jaskrawym rozbłyskiem światła. Ta czerń... Ta niekończąca się, dławiąca czerń. Porwie go. Był pewny. I wtedy chmury zniknęły. Fajka wysunęła się z niepewnych palców i z cichym stukiem upadła na schody, rozsypując żar po stopniach. Renald otrząsnął się, niepewnie zerknął na błękitne znów niebo, zrozumiawszy, że nie ma się już czego bać. Chmury jak wcześniej sunęły po horyzoncie, odległym o jakieś czterdzieści lig. Cicho pomrukiwały grzmoty. Drżącą ręką podniósł fajkę. Rękę pokrywały starcze plamy, lata pracy na słońcu opaliły ją na ciemny brąz. „To tylko twój umysł wyprawia jakieś sztuczki, Renald” - uspokajał się w myślach. - „Miesza ci się w głowie, to jasne jak słońce”. Fakt, ledwie panował na sobą, a powodem były tegoroczne uprawy. Okazały się ostatnią kroplą, która mogła przepełnić czarę. Choć przed chłopakami udawał dobry humor, ta sprawa po prostu nie była normalna. Coś już powinno wzejść. Uprawiał tę rolę od czterdziestu lat! Jęczmień przecież nie potrzebuje tyle czasu, żeby wykiełkować. Żeby sczezł, nie potrzebuje. Co się dzieje z tym światem, co to za czasy? Ziarno nie chce kiełkować, chmury szaleją... Podszedł do krzesła, zmusił się, żeby usiąść. Kolana wciąż mu się trzęsły. „Starzeję się, ot, co...” - pomyślał. Przez całe swoje życie pracował na roli. Farmerka na Ziemiach Granicznych nie była zajęciem dla słabeuszy, ale kiedy ktoś się przyłożył, mógł dorobić się pięknych plonów i zapewnić sobie w miarę dostatnie życie. „Człowiek ma tyle szczęścia, ile ma ziarna na polu” -
mawiał zawsze jego ojciec. Cóż, Renald był jednym z najlepiej prosperujących farmerów w okolicy. W rzeczy samej szło mu tak dobrze, że odziedziczoną farmę powiększył o dodatkowe dwa gospodarstwa, a każdej jesieni odwoził na targ trzydzieści wozów. Zatrudniał do pomocy sześciu porządnych ludzi, orali ziemię, strzegli granic posiadłości. Oczywiście sam też musiał codziennie brudzić ręce, choćby po to, żeby im pokazać, jak należy dbać o ziemię. Poza tym nie można dopuścić, żeby odrobina szczęścia stała się zaczynem moralnej ruiny. Tak, obrabiał ziemię, żył ziemią, jak to ujmował ojciec. Na pogodzie znał się tyle, co wszyscy. Te chmury nie były żadną miarą zjawiskiem naturalnym. Cały czas pomrukiwały cicho niczym zwierzęta w mrokach nocy. Czekające. Zaczajone w pobliskim lesie. Kolejny, znowu jakoś nazbyt bliski huk gromu sprawił, że cały zadygotał. Te chmury znajdowały się w odległości czterdziestu lig? Naprawdę tak sobie myślał? Teraz, kiedy dokładniej im się przyjrzał, były znacznie bliżej, może dziesięć lig. - Nie szalej - mruknął pod nosem. Własny głos zabrzmiał w jego uszach uspokajająco. Był prawdziwy. Dobrze jest czasem usłyszeć coś innego niż ciągłe grzmoty i okazjonalne poskrzypywanie okiennic na wietrze. Ale czy nie powinien słyszeć też odgłosów z kuchni, czy Auaine nie mówiła, że zabiera się za kolację? - Jestem zmęczony. O to chodzi. Zmęczony. - Sięgnął ręką do kieszonki kamizelki i wyjął kapciuch z tytoniem. Z prawej strony dobiegł odgłos odległego grzmotu. Przynajmniej w pierwszej chwili zdało mu się, że to grzmot. Po chwili zrozumiał, że dźwięk jest zbyt miarowy i zgrzytliwy. To nie piorun. Skrzypiały i łomotały koła wozu. Po chwili dostrzegł wielki zaprzężony w woły wóz, wynurzający się zza grzbietu Wzgórza Mallarda na wschodzie. Renald sam je tak nazwał. Każde wzgórze powinno mieć jakąś nazwę. Wiodąca przez nie droga nazywała się Drogą Mallarda. Czemu od niej nie dać nazwy wzgórzu? Pochylił się w krześle, zmrużył oczy i ignorując złowieszcze chmury, spróbował dojrzeć twarz woźnicy. Thulin? Kowal? Co on sobie wyobraża, jakieś przejażdżki na wozie uginającym się pod górą wszelkiego rodzaju dobytku? Przecież miał kuć nowy pług dla Renalda! Szczupły jak na kogoś parającego się tą profesją, Thulin był mimo to dwakroć bardziej umięśniony niż pierwszy lepszy farmer. Pod szopą czarnych włosów twarz znaczyła opalenizna z Shienaru, na shienarańską też modłę golił się gładko i tylko włosów nie wiązał.
A poza tym, choćby nawet pochodził od wojowników Pogranicza, to i tak był tylko zwykłym wieśniakiem, jak wszyscy w okolicy. Miał kuźnię w Dębowej Wodzie, pięćdziesiąt mil na wschód. W niekończące się zimowe wieczory Renald często grywał z kowalem w kamienie. Thulina czas nie oszczędzał - w rzeczywistości był młodszy od Renalda, ale ostatnie zimy dały mu się na tyle we znaki, że zaczął mówić o porzuceniu pracy. Kowalstwo to nie była robota dla starych ludzi. Oczywiście farmerka też nie. Z drugiej strony, jakie niby zajęcie jest dla starych? Wóz Thulina zbliżał się szybko po ubitej polnej drodze, wkrótce dotarł do białego płotu okalającego podwórze Renalda. „Dziwna sprawa, naprawdę dziwna” - pomyślał Renald. Za wozem szły powiązane ze sobą zwierzęta: pięć kóz i dwie krowy mleczne. Do burty wozu kowal przytroczył klatki z czarnymi kurami, wśród bagaży były też meble, worki, baryłki... Młoda córeczka Thulina siedziała na koźle obok ojca i matki, złotowłosej kobiety z południa. Gallanha była żoną Thulina już od dwudziestu pięciu lat, lecz Renald w myślach ciągle nazywał ją „tą dziewczyną z południa”. Na wozie cała rodzina, za wozem ich trzoda. A więc przeprowadzka. Ale dokąd? Może z wizytą do krewnych żyjących gdzieś daleko? Nie grał z Thulinem w kamienie od... dziś było jakieś cztery tygodnie. Spóźniona wiosna i pospieszne zasiewy nie zostawiły mu dużo czasu na wizyty. A przecież trzeba naprawić pługi, naostrzyć kosy. Kto się tym zajmie, jeśli zgaśnie ogień w kuźni Thulina? Kiedy wóz zatrzymał się przed wejściem, Renald właśnie ubijał tytoń w fajce. Chudy posiwiały kowal oddał lejce córce, powoli zsunął się z kozła - kiedy jego stopy dotknęły ziemi, wzbiły z niej obłoczek kurzu. Za jego plecami, w oddali wciąż gotowała się burza. Thulin otworzył furtkę w płocie, wszedł i ruszył na ganek. Wyglądał na lekko oszołomionego. Renald już otwierał usta, aby się z nim przywitać, ale kowal nie dał mu dojść do słowa: - Renaldzie, moje najlepsze kowadło zakopałem na starym zagonku truskawek Gallanhy - powiedział. - Pamiętasz, gdzie je sadziła, prawda? Moje najlepsze narzędzia też tam trafiły. Są dobrze naoliwione, a poza tym zapakowałem je do porządnej skrzyni, więc nie zawilgocą się i rdza ich nie tknie. Przynajmniej do czasu. Renald zamknął usta i zamarł z fajką nabitą do połowy. Jeżeli Thulin zakopał kowadło... cóż, znaczyło to, że przez czas jakiś nie pokaże się w tych stronach. - Thulinie, co... - Na wypadek gdybym nie wrócił... - Thulin zawiesił głos i skierował wzrok na północ.
- Chciałbym cię prosić, żebyś wykopał moje rzeczy i zatroszczył się o nie. Sprzedaj je komuś, komu posłużą, Renaldzie. Wolałbym, żeby w moje kowadło nie bił byle kto. Sam wiesz, że te narzędzia gromadziłem przez dwadzieścia lat. - Ale, Thulinie! - Renaldowi prawie odebrało mowę. - Dokąd się wybierasz? Thulin odwrócił się do niego, oparł się o poręcz ganku i z powagą ściągnął brwi. - Nadchodzi burza - odparł. - Więc sobie umyśliłem, że czas ruszać na północ. - Burza? - zapytał Renald. - Chodzi ci o tę burzę, co wałęsa się po horyzoncie? Thulinie, wiem, że wygląda niedobrze... żebym sczezł i ze mną moje kości, naprawdę niedobrze... ale to nie powód, żeby uciekać. Przeżyliśmy tu już kilka burz. - Ale żadna nie była taka jak ta, mój przyjacielu - odparł Thulin. - To nie jest jedna z tych burz, na które nie zwracasz uwagi i starasz się przeczekać. - Thulinie? - dopytywał się wciąż Renald. - Co ty mówisz? Zanim jednak kowal zdążył odpowiedzieć, od wozu dobiegł ich głos Gallanhy: - Powiedziałeś mu o garnkach? - Ach, tak - zmitygował się Thulin. - Gallanha wyczyściła ten komplet miedzianych garnków, które zawsze podobały się twojej żonie. Aż lśnią. Znajdziesz je na stole w kuchni. Czekają na Auaine, oczywiście, jeżeli będzie je chciała. - To rzekłszy, Thulin skinął Renaldowi głową i ruszył z powrotem do wozu. Renald tylko siedział, zupełnie ogłupiały. Thulin zawsze był dość bezpośredni. Mówił, co myślał, potem zabierał się za swoje sprawy. To właśnie Renald w nim lubił. Ale kowal potrafił też przemknąć przez rozmowę jak toczący się głaz przez stado owiec, pozostawiając rozmówców w całkowitym oszołomieniu. Renal podniósł się z krzesła, położył na nim fajkę i ruszył za Thulinem przez podwórze. Dogonił go dopiero przywozie, po drodze zdążył jeszcze rozejrzeć się na boki. „Żeby to wszystko sczezło” - pomyślał kolejny raz na widok martwych krzaków i zbrązowiałej trawy. Dużo się napracował przy tym ogrodzie. Kowal sprawdzał coś przy klatkach z ptakami przy burtach wozu. Renald już wyciągnął rękę, żeby schwytać go za ramię, ale zatrzymał go głos Gallanhy. - Chodź tu, Renaldzie - usłyszał. - Weź to. - W ręku trzymała kosz jaj, z koczka na głowie wysunęło się pojedyncze pasmo złotych włosów. Renald wyciągnął ręce po kosz. - Daj je Auaine. Wiem, że po pladze lisów z zeszłej jesieni zostało wam mało kur. Renald wziął do rąk kosz z białymi i brązowymi jajami. - To świetnie, Gallanho, ale dokąd się wybieracie? - Na północ, przyjacielu - powtórzył Thulin. Podszedł bliżej, położył obie ręce na
ramionach Renalda. - Słyszałem, że tam zbiera się armia. Przydadzą im się kowale. - Proszę - zaczął Renald, unosząc kosz pełen jaj. - Zaczekajcie jeszcze choć kilka minut. Auaine właśnie wsadziła chleb do pieca, taki z miodem, jak lubicie. Możemy o tym porozmawiać nad planszą do kamieni. Thulin się zawahał. - Lepiej będzie, jak wyruszymy od razu - cicho powiedziała Gallanha. - Idzie burza. Thulin pokiwał głową, po czym wspiął się na kozioł wozu. - Być może w końcu i ty pojmiesz, Renaldzie, że trzeba jechać na północ. W takim wypadku lepiej zabierzcie wszystko ze sobą. - Urwał. - Radzisz sobie z narzędziami, potrafisz to i owo zrobić. Więc weź swoje najlepsze kosy i zrób z nich gizarmy. Dwie dobre kosy, przecież nie chcesz biegać z jakimś trzeciorzędnym żelazem. Najlepsze, ponieważ będziesz musiał ich używać. Renald zmarszczył brwi. - Skąd wiesz, że tam będzie armia? Thulinie, żebym sczezł, żaden ze mnie żołnierz! Thulin tymczasem ciągnął dalej, jakby nie słyszał słów tamtego. - Gizarmą możesz ściągnąć jeźdźca z konia, a potem go przebić. Kiedy się nad tym zastanawiam, to myślę sobie, że mógłbyś wziąć i te gorsze kosy i zrobić z nich kilka mieczy. - Co ja mogę wiedzieć o kuciu mieczy? Albo o posługiwaniu się mieczem, jeśli już o tym mowa? - Nauczysz się - oznajmił Thulin, zakręcając wozem na północ. Potrzebni będą wszyscy, Renaldzie. Każdy jeden. Idą na nas. - Obejrzał się na Renalda. - A miecz wcale nie tak trudno zrobić. Bierzesz ostrze kosy, prostujesz, potem osadzasz na nim kawałek drewna jako gardę, żeby ostrze broni wroga nie ześlizgnęło się i nie przecięło dłoni. Możesz go zrobić z rzeczy, które masz na podorędziu. Renald zamrugał. Nie zadał kolejnych pytań, ale nie przestał ich tworzyć. Myśli kłębiły się w jego głowie niczym krowy próbujące naraz wyjść z zagrody przez wąską bramę. - Weź ze sobą cały inwentarz, Renaldzie - powtórzył Thulin. - Będziesz miał co jeść... albo nakarmisz swoich... a poza tym przyda się mleko. A jeżeli nie, to zawsze znajdą się ludzie, od których będziesz mógł coś wyhandlować w zamian za wołowinę czy baraninę. Jednego możesz być pewny: jedzenia będzie brakować, ponieważ zimowe zapasy są już prawie na wyczerpaniu, a poza tym wszystko szybko się psuje. Więc weź wszystko, co masz. Suszoną fasolę, suszone owoce, wszystko. Renald oparł się o furtkę od strony podwórza. Czuł, jak ogarnia go słabość i zniechęcenie. Wreszcie wydusił z siebie jedno, krótkie pytanie:
- Dlaczego? Thulin zawahał się, potem odwrócił i znowu położył dłoń na ramieniu Renalda. - Przykro mi, że żegnam się tak bez ceremonii. Cóż... dobrze wiesz, że nie radzę sobie ze słowami, Renaldzie. Nie wiem, czym jest ta burza. Ale wiem, co oznacza. Nigdy nie trzymałem miecza w dłoni, niemniej mój ojciec walczył w Wojnie z Aielami. Jestem Pogranicznikiem. Ta burza oznacza, że nadchodzi koniec, Renaldzie. A kiedy nadejdzie, powinniśmy być na miejscu. - Urwał, odwrócił się i spojrzał na północ, gdzie piętrzyło się czoło burzy. Wzrok miał taki, jakim chłop mógłby się wpatrywać w jadowitego węża znalezionego na polu. - Niech Światłość ma nas w swej opiece, przyjacielu. Powinniśmy tam być. Z tymi słowy cofnął dłoń i wspiął się z powrotem na kozioł. Renald stał w milczeniu i patrzył, jak tamten rusza, a potem kilkukrotnie smaga batem woły, kierując się na północ. Długo patrzył, czując ogarniające go coraz silniejsze odrętwienie. W oddali trzasnął piorun i odgłos ten był jak strzał z bata w garby wzgórz. Drzwi od domu otworzyły się, a chwilę potem zamknęły. Auaine przeszła przez podwórze i stanęła obok niego. Siwe włosy miała spięte w kok. Czas przyzwyczaił go do tego widoku. Auaine posiwiała wcześnie, zresztą Renald zawsze lubił ten kolor. Poza tym włosy były bardziej srebrne niż siwe. Jak tamte chmury. - To był Thulin? - zapytała Auaine, przyglądając się obłokowi pyłu ciągnącemu za odległym już wozem. Nad polną drogą wiatr bawił się pojedynczym czarnym piórkiem. - Tak. - I nie wstąpił, nawet na chwilę pogawędki? Renald pokręcił głową. - Och, Gallanha przysłała jajka! - Jedną ręką podniosła kosz, drugą zaczęła przekładać jaja do fartucha, żeby zanieść do domu. - Jest taka miła. Zostaw kosz na ziemi, jestem pewna, że ktoś po niego przyjdzie. Renald dalej patrzył nieruchomym spojrzeniem na północ. - Renaldzie? - zapytała Auaine. - Co w ciebie wstąpiło, stary koniu? - Wypolerowała garnki, są dla ciebie - powiedział. - Te z miedzianym dnem. Zostawiła je na stole w kuchni. Możesz je wziąć, jeśli chcesz. Auaine umilkła. Chwilę później do uszu Renalda dobiegł wilgotny trzask, obejrzał się przez ramię. Fartuch Auaine zwisał luźno, a jajka wysuwały się z niego jedno po drugim, rozbijając na ziemi. Spokojnym, lodowatym głosem Auaine zapytała:
- Powiedziała coś jeszcze? Podrapał się po głowie, prawie już pozbawionej włosów. - Powiedziała, że nadciąga burza i że muszą ruszać na północ. Thulin namawiał nas, abyśmy też pojechali. Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu. Auaine w końcu zdołała unieść skraj fartucha, ratując tym sposobem większość jaj. Nawet nie spojrzała na wilgotną masę leżącą u jej stóp. Patrzyła na północ. Renald się odwrócił. Burza znowu była znacznie bliżej niż powinna. Jakimś sposobem zdawała się jeszcze bardziej mroczna. - Myślę, że powinniśmy go posłuchać, Renaldzie - rzekła w końcu Auaine. - Pójdę... zacznę pakować wszystko, co będzie nam potrzebne w drodze. Ty możesz się przejść po polach i powiedzieć ludziom. Wspominali, jak długo ich nie będzie? - Nie - odparł. - W sumie nawet nie potrafili dokładnie wytłumaczyć, o co im chodzi. Mówili tylko, że musimy jechać na północ, tam gdzie burza. I... że to koniec. Auaine głośno westchnęła. - Cóż, idź, powiedz ludziom, żeby się zbierali. Ja zajmę się domem. Żwawo pobiegła do domu, a Renald zmusił się, aby oderwać spojrzenie od szalejącej w oddali burzy. Obszedł dom dookoła, wszedł na podwórze przed stodołą, głośno zwołując swoich pracowników. Dzielna gromadka, wszystko porządni ludzie. Jego synowie postanowili szukać szczęścia gdzie indziej, ale tych sześciu prawie zastępowało mu synów. Merk, Favidan, Rinnin, Veshir i Adamad skupili się wokół niego. Renald, mimo iż wciąż z lekka oszołomiony, posłał dwóch po zwierzęta, kolejnych dwóch, żeby zapakowali ziarno i prowiant, który został z zimy, a ostatniego na poszukiwanie Geleniego, który poszedł do wioski po jakieś inne ziarno na wypadek, gdyby przyczyną nieudanych siewów był zły stan ich zapasów. Pięciu mężczyzn rozbiegło się do swoich zadań. Renald jeszcze przez chwilę stał pośrodku podwórza. Wreszcie wszedł do stodoły, gdzie znajdowała jego lekka kuźnia, i wyciągnął ją na światło słońca. Myliłby się każdy, kto by sądził, że miał do dyspozycji tylko pojedyncze kowadło - była to kompletna, kompaktowa kuźnia przeznaczona do transportu. Konstrukcja była osadzona na rolkach - nie można przecież rozpalać ognia w stodole. Unoszący się w powietrzu pył zająłby się w mgnieniu oka. Z wysiłkiem podniósł uchwyty i zaciągnął kuźnię do zadaszonej ceglanej niszy wydzielonej z podwórza, gdzie w razie potrzeby można było dokonywać bieżących napraw. Godzinę później ogień już buzował na palenisku. Oczywiście umiejętnościami nie
dorównywał Thulinowi, jednak od ojca nauczył się, że nawet ograniczona biegłość kowalska może niekiedy okazać się potrzebna. Czasami nie było czasu na to, żeby jeździć do wioski z każdym pękniętym zawiasem. Chmury wciąż kłębiły się na niebie. Starając się nie patrzeć na nie, zostawił kuźnię i wrócił do stodoły. Chmury wisiały za jego plecami jak zerkające przez ramię oczy. Przez szczeliny w ścianach stodoły sączyło się światło, kładąc smugami na sianie i zalegającym polepę kurzu. Stodołę sam zbudował dobrych dwadzieścia pięć lat temu. Od dawna planował wymianę kilku wypaczonych gontów z dachu, ale jakoś nie znalazł wolnej chwili. Podszedł do ściany z narzędziami, sięgnął po swoją trzecią, najlepszą kosę, ale zamarł z wyciągniętą dłonią. Odetchnął głęboko i wziął do ręki najlepszą. Potem wrócił do kuźni i zdjął kosę ze styliska. Już chciał odrzucić drzewce na bok, gdy zobaczył Veshira - najstarszego z najmitów - który szedł w jego stronę, wiodąc za sobą dwie kozy. Na widok ostrza kosy na kowadle oblicze Veshira sposępniało. Przywiązał kozy do jakiegoś palika, po czym podbiegł do Renalda i stanął przed nim, ale nic nie powiedział. Jak wykuć gizarmę? Thulin zapewniał, że broń idealnie nadaje się do ściągania jeźdźca z konia. Cóż, przede wszystkim trzeba zastąpić stylisko znacznie dłuższym drzewcem, najlepiej jesionowym. Wystającą z tulei kosy część drzewca obić blachą i zamienić w zaimprowizowany grot. Potem rozgrzać ostrze kosy i odbić je gdzieś w połowie, tworząc hak, którym da się jeźdźca ściągnąć z konia, a może i przy okazji ciąć. Wsadził metal w płonące węgle, po czym włożył i przewiązał fartuch. Veshir stał przy nim od kilku minut, przyglądając się. W końcu podszedł jeszcze bliżej, schwycił Renalda za ramię. - Renaldzie, co ty robisz? Renald strząsnął jego dłoń. - Jedziemy na północ. Nadciąga burza, a my jedziemy na północ. - Jedziemy na północ tylko dlatego, że nadciąga burza? To szaleństwo! Powtórzył prawie słowo w słowo to, co Renald wcześniej próbował wytłumaczyć Thulinowi. W oddali zagrzmiało. Thulin miał rację. Uprawy... niebo... jedzenie psujące się bez powodu. Jeszcze zanim wdał się w tę mętną rozmowę z Thulinem, Renald już wiedział. W głębi serca wiedział. Ta burza nie przetoczy się nad ich głowami i nie zniknie gdzieś w dali. Trzeba stawić jej czoło. - Veshirze - zaczął Renald, spoglądając na tamtego - pomagałeś mi na tej farmie, od...
od jakichś piętnastu lat, zgadza się? Byłeś pierwszym człowiekiem, jakiego nająłem. Czy traktowałem dobrze ciebie i pozostałych? - Traktowałeś mnie dobrze - odparł Veshir. - Ale, żebym sczezł, Renaldzie, nigdy nie sądziłem, że kiedyś opuścisz farmę! Uprawy zmarnieją i obrócą się w proch, jeżeli je zostawimy. To nie jest jakaś deszczowa farma południa. Nie możemy tak po prostu sobie pójść... - Możemy - odparł Renald. - Ponieważ jeśli nie pójdziemy, nie będzie miało żadnego znaczenia, czy zasialiśmy, czy nie. Veshir zmarszczył brwi. - Synu - ciągnął dalej Renald - zrobisz, jak mówię, i koniec gadania. Przyprowadź resztę zwierząt. Veshir odszedł niezbyt pewnym krokiem, ale najwyraźniej nie miał zamiaru dalej protestować. To był dobry człowiek, choć czasami zbyt łatwo ponosiły go emocje. Renald wyciągnął z ognia rozpalony, lśniący bielą metal. Położył ostrze na niewielkim kowadle i zaczął uderzać w miejsce, gdzie zamocowana była tuleja, spłaszczając je. Uderzenia młota w metal brzmiały jakoś bardziej donośnie, niż powinny. Za bardzo przypominały echa zlewających się gromów. Jakby każde uderzenie samo w sobie należało do burzy. Pracował, wsłuchując się w odgłosy kucia. Powoli zaczynało mu się zdawać, że słyszy w nich słowa. Jakby ktoś niewyraźnie mamrotał mu gdzieś nad uchem. Przez cały czas jedno i to samo zdanie: „Burza nadchodzi. Burza nadchodzi...”. Mimo to nie przestawał kuć, starając się nie uszkodzić ostrza kosy, a równocześnie prostując je i na końcu wykuwając hak. Wciąż nie rozumiał dlaczego. Te wątpliwości jakoś mu jednak już mniej doskwierały. Nadchodziła burza i należało się przygotować. Falendre przyglądała się, jak krzywonodzy kawalerzyści przerzucają zawinięte w koc ciało Tanery przez siodło, i znowu musiała walczyć ze łzami napływającymi do oczu, z pragnieniem zwymiotowania. Była w towarzystwie najstarsza, więc powinna stanowić wzór opanowania, którego oczekiwała od ocalałych sufdarn. Powtarzała sobie wciąż, że widziała w życiu gorsze rzeczy, bitwy, w trakcie których ginęła niejedna sul'dam, niejedna damane. Ale takie myśli przywoływały tylko kolejne obrazy śmierci Tanery i jej Miri, przed którymi wzdragał się jej umysł. Falendre gładziła po głowie swoją Nenci, próbowała przekazać jej przez a’dam kojące
uczucia, ale przytulona do jej boku damane tylko jęczała bez ustanku. Zazwyczaj takie zabiegi przynosiły szybki skutek, lecz nie dzisiaj. Prawdopodobnie dlatego, że w niej samej szalał emocjonalny zamęt. Gdyby tylko potrafiła zapomnieć tę straszną chwilę, gdy jej damane została oddzielona tarczą od Źródła... i to, przez kogo została oddzielona. Przez co. Nenci zajęczała znowu. - Dostarczysz wiadomość, jak ci kazałem? - rozległ się za jej plecami głos mężczyzny. Nie, to nie był żaden mężczyzna, a przynajmniej nie był to żaden zwyczajny mężczyzna. Na dźwięk jego głosu zapiekło ją w żołądku, kwaśny smak podszedł do gardła. Zmusiła się, żeby się odwrócić, spojrzeć w jego zimne, twarde oczy. Ich kolor zmieniał się wraz z poruszeniami głowy, raz były błękitne, raz szare, ale zawsze lśniły niczym wypolerowane klejnoty. W swoim życiu spotkała wielu twardych, niezłomnych mężczyzn, czy jednak mogła szczerze przyznać, że widziała takiego, który stracił rękę, a chwilę później po prostu podniósł ją z ziemi niby upuszczoną rękawicę? Skłoniła się ceremonialnie, lekko ciągnąc za a’dam i zmuszając tym samym Nenci do powtórzenia jej gestu. Na razie, mając na uwadze okoliczności, traktowane były nieźle - pozwolono im się nawet umyć - a poza tym rzekomo wkrótce miały odzyskać wolność. Ale czy w obliczu tego człowieka można było być czegokolwiek pewną? Któż potrafiłby przeniknąć jego myśli i ich niespodziane zwroty? Obietnica wolności mogła być częścią jakiejś skomplikowanej intrygi. - Dostarczę twoją wiadomość z całą należytą pieczołowitością, na jaką zasługuje - zaczęła, lecz po chwili język stanął jej kołkiem. Jakim posłużyć się honorowym tytułem? - Mój Lordzie Smoku - dodała pośpiesznie. Słowa z trudem przeszły przez gardło, on jednak tylko skinął głową, więc pewnie uznał tytuł za wystarczający. W jednej z tych niemożliwych dziur w powietrzu pojawiła się jakaś marath'damane. Młoda kobieta z włosami zaplecionymi w długi warkocz. Klejnotów miała na sobie tyle, że spokojnie starczyłoby dla arystokratki Krwi; nie wiedzieć czemu, czoło między jej brwiami zdobiła mała czerwona kropka. - Jak długo jeszcze masz zamiar tu marudzić, Rand? - rzuciła ostre pytanie, jakby ten młodzieniec o twardych oczach był jej służącym, a nie tym, kim przecież był. - Przecież jesteśmy niedaleko Ebou Dar, nieprawdaż? Wiesz, że tam pełno Seanchan i na pewno wszędzie po niebie uwijają się rakeny. - Cadsuane przysłała cię z tym pytaniem? - odpowiedział pytaniem na pytanie i lekko się zaczerwienił. - Już niedługo, Nynaeve. Jeszcze parę minut. Młoda kobieta objęła spojrzeniem resztę sul’dam i damane, które najwyraźniej postanowiły pójść za przykładem Falendre i udawać, że nie dostrzegają żadnych
marath’damane, o mężczyznach w czarnych kaftanach już nie wspominając. Poza tym trzymały się, jak która umiała. Surya zmyła krew z twarzy, oczyściła też buzię swojej Tabi, Malian zdążyła już opatrzyć im głowy - grube warstwy bandaży wyglądały jak dziwaczne kapelusze. Ciar tymczasem jako tako doprowadziła do porządku swoją suknię splamioną wymiocinami. - Dalej uważam, że powinnam je Uzdrowić - znienacka rzekła Nynaeve. - Urazy głowy mogą spowodować skutki, które nie od razu są widoczne. Na dźwięk tych słów oblicze Suryi stwardniało, ona sama zaś szarpnięciem a’dam skłoniła Tabi do zajęcia miejsca za nią, jakby chciała ją chronić. Jakby mogła ją ochronić. Jasne oczy damane rozszerzyły się ze strachu. Falendre wykonała błagalny gest w stronę młodego człowieka. Wedle wszelkich wskazań - Smoka Odrodzonego. - Proszę, nie. Otrzymają wszelką niezbędną pomoc medyczną, gdy tylko dotrzemy do Ebou Dar. - Daj spokój, Nynaeve - powiedział młodzieniec. - Jeżeli nie chcą być Uzdrawiane, to ich przecież nie zmusisz. - Marath'damane obrzuciła go chmurnym spojrzeniem, ściskając warkocz tak mocno, że aż jej kłykcie pobielały. Zignorował ją i zwrócił się do Falendre: - Trakt do Ebou Dar znajdziecie mniej więcej o godzinę drogi stąd na wschód. Jeżeli się postaracie, dotrzecie do miasta przed zmierzchem. Tarcze oddzielające damane od Źródła znikną za jakieś pół godziny. Czy mogę to samo powiedzieć o tarczach uplecionych z saidara, Nynaeve? - Tamta tylko popatrzyła na niego groźnie i nic nie odpowiedziała. - Tak czy nie, Nynaeve? - Pół godziny - rzekła w końcu. - Ale to nie w porządku, Randzie al’Thorze. Odesłanie tych damane z powrotem. To nie w porządku, i dobrze o tym wiesz. Przez moment z jego oczu wyzierał jeszcze większy chłód. Nie stały się przez to twardsze, ponieważ to byłoby chyba niemożliwe. Ale przez chwilę były jak lodowe jaskinie. - Znacznie lepiej wiedziałem, co jest w porządku, a co nie, kiedy miałem pod opieką tylko kilka owiec - oznajmił cicho. - Teraz nie zawsze do końca wiem, co te słowa znaczą. - Odwrócił się od niej i podniósł głos: - Logain, zabierz wszystkich z powrotem przez bramę. Nie, nie, Merise. Nie próbuję ci wydawać rozkazów. Grzecznie pytam: czy zechcesz nam towarzyszyć? Brama wkrótce zostanie zamknięta. Marath’damane samozwańczo mieniące się Aes Sedai zaczęły szybko przechodzić przez jedną z tych obłędnych dziur w powietrzu, razem z nimi szli ubrani na czarno mężczyźni, Asha’mani i żołnierze o haczykowatych nosach. Kilku jeszcze raz sprawdziło
więzy krępujące ciało Tanery przy końskim siodle. Zwierzęta też otrzymały od Smoka Odrodzonego. Dziwne, że po wszystkim, co się tu wydarzyło, okazał im jeszcze taką łaskę. Młodzieniec o twardych oczach zwrócił się do niej: - Powtórz otrzymane polecenia. - Mam wrócić do Ebou Dar z wiadomością dla naszych przywódców, którzy tam kwaterują. - Z wiadomością dla Córki Dziewięciu Księżyców - surowo poprawił ją Smok Odrodzony. - Masz ją dostarczyć osobiście. Falendre zachwiała się na nogach. Żadną miarą nie była godna, aby mówić osobiście z kimkolwiek z Krwi, nie wspominając już o Wysokiej Damie, córce Imperatorowej, oby żyła wiecznie! Ale z wyrazu twarzy mężczyzny z łatwością mogła odczytać, że nie dopuszcza żadnych sprzeciwów. Falendre sama będzie musiała rozwiązać ten problem. - Dostarczę jej twoją wiadomość - podjęła po chwili. - I powiem jej, że... że nie żywisz wobec niej złych uczuć za tę napaść, i że chcesz się z nią spotkać. - Że wciąż się chcę z nią spotkać - powiedział Smok Odrodzony, kładąc nacisk na słowo „wciąż”. Na ile Falendre się orientowała, do Córki Dziewięciu Księżyców nigdy nie dotarła żadna propozycja spotkania. Zostało ono zaaranżowane w tajemnicy przez Anath. Stąd też brała się rosnąca pewność Falendre, że stojący przed nią mężczyzna musi być Smokiem Odrodzonym. Ponieważ tylko Smok Odrodzony mógł stanąć twarzą w twarz z jedną z Przeklętych i nie tylko wyjść z tego spotkania z życiem, ale wyjść zeń jako zwycięzca. A więc to prawda? Anath naprawdę była jedną z Przeklętych? Umysł Falendre buntował się przeciwko tej myśli. Niemożliwe. A jednak oto miała przed sobą Smoka Odrodzonego. Skoro żył, oddychał, kroczył po ziemi, to samo odnosiło się do Przeklętych. Zdawała sobie sprawę, że nie myśli zbyt jasno, że kręci jej się w głowie, ale przecież wiedziała. Zdusiła w sobie narastające przerażenie - na to przyjdzie czas później. Najpierw musi odzyskać panowanie nad sobą. Zmusiła się, aby spojrzeć w lśniące klejnoty, które zastępowały temu człowiekowi oczy. Nie wolno tracić resztek godności, choćby tylko dlatego, aby nie załamały się do końca pozostałe cztery sul’dam. I oczywiście ich damane. Jeżeli sul'dam znów stracą głowy, dla damane nie pozostanie już żadna nadzieja. - Powtórzę jej - powiedziała Falendre, dokładając wszelkich starań, aby nie załamał się jej głos - że wciąż chcesz się z nią spotkać. Że uważasz, iż między naszymi ludami powinien zapanować pokój. I zgodnie z twoim życzeniem powtórzę jej, że lady Anath była... była jedną
z Przeklętych. Kątem oka zobaczyła, jak jedna z marath’damane popycha przed sobą Anath w kierunku otworu w powietrzu, zachowując całkowity spokój i z pozoru zupełnie nie dbając, kim jest jej jeniec. Anath zawsze zachowywała się tak, jakby była kimś więcej, niż wynikałoby to z pozycji społecznej. Czy naprawdę była tą, za którą uważał ją ten człowiek? Jak Falendre miała stanąć przed der’sul’dam i wytłumaczyć jej tę tragedię, to straszne zamieszanie? Miała chęć wywinąć się jakoś z tego obowiązku, uciec, gdzieś się schować. - Pokój jest koniecznością - oznajmił Smok Odrodzony. - Zadbam o to, aby zapanował. Powiedz swojej pani, że znajdzie mnie w Arad Doman. Udam się tam, by położyć kres walkom, w które uwikłana jest wasza armia. Przekaż swojej pani, że może to traktować jako znak dobrej woli z mojej strony, podobnie jak uwolnienie ciebie. To nie wstyd wpaść w sieć intryg jednej z Przeklętych, zwłaszcza zaś tej... tej istoty. Do pewnego stopnia będę teraz spał spokojniej. Obawiałem, się że jedno z Przeklętych przeniknęło w kręgi seanchańskiej szlachty. Właściwie powinienem się domyślić, że będzie to Semirhage. Ona zawsze uwielbiała wyzwania. Imię Przeklętej wypowiedział z niezwykłą swobodą, jakby była po prostu członkiem rodziny, a Falendre przeszył zimny dreszcz. Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. - Możesz odejść - rzekł, a potem odwrócił się, przeszedł kilka kroków i zniknął po drugiej stronie rozdarcia w powietrzu. Falendre przelotnie pomyślała, że dużo by dała za to, aby ktoś nauczył Nenci tej sztuczki. Tymczasem ostatnie marath'damane zniknęły w szczelinie, która natychmiast się za nimi zamknęła. Falendre i sul’dam zostały same. Stanowiły doprawdy żałosną gromadkę. Talha wciąż płakała, Malian miała taką minę, jakby nie przestawało jej mdlić. Kilka spośród pozostałych nie umyło dokładnie zakrwawionych twarzy, wciąż znaczyły je czerwone smugi i okruchy skrzepłej krwi. Falendre była zadowolona przynajmniej z tego, że udało jej się nie dopuścić do Uzdrawiania. Wcześniej przyglądała się, jak jeden z tych mężczyzn Uzdrawiał żołnierza oddziału Smoka. Któż mógł wiedzieć, jaką skazę w duszy człowieka zostawią te zbrukane dłonie? - Nie ulegajcie słabości - rozkazała głosem, którego pewność nie odzwierciedlała uczuć nękających jej duszę. Naprawdę dał jej wolność! Wcześniej ledwie ośmielała się marzyć o takim końcu. Najlepiej natychmiast się stąd wynosić. Bez zwłoki. Zmusiła pozostałe, żeby natychmiast dosiadły ofiarowanych koni i wkrótce już wszystkie pędziły na południe, w kierunku Ebou Dar, a przy boku każdej sul’dam jechała jej damane. W wyniku wydarzeń minionego dnia mogła zostać odsunięta od swojej damane,
otrzymać dożywotni zakaz wzięcia do ręki a’dam. Skoro Anath zniknęła, ktoś inny będzie musiał wziąć na siebie winę za porażkę i ponieść odpowiednią karę. Co powie Wysoka Lady Suroth? Poległe damane, obrażony Smok Odrodzony. Najdotkliwszą dla niej karą byłoby bez wątpienia pozbawienie przywileju posługiwania się a'dam. Przecież kogoś takiego jak Falendre nie zmienią w da’covale, prawda? Na samą myśl poczuła, jak w jej gardle nabrzmiewa kula żółci. Będzie musiała przedstawić wydarzenia minionego dnia z wielką rozwagą. Z pewnością istniał sposób, by ocaliła głowę. Dała Smokowi Odrodzonemu słowo, że porozmawia bezpośrednio z Córką Dziewięciu Księżyców. I tak też uczyni. Ale to nie musi nastąpić natychmiast. Najpierw trzeba będzie głęboko wszystko przemyśleć. Bardzo głęboko. Pochyliła się nisko nad karkiem konia, skłaniając go do szybszego biegu. Wyprzedziła pozostałe. Dzięki temu nie mogły dostrzec łez zawodu, bólu i przerażenia, jakie bezwolnie spływały po jej twarzy. Tylee Kirghan, generał porucznik Zawsze Zwycięskiej Armii, zatrzymała wierzchowca na szczycie zalesionego wzgórza, z którego rozciągał się widok na zachód. Jakże inne były krajobrazy na tych ziemiach. Pochodziła z Maram Kashor, suchej wyspy przy południowo- wschodnim krańcu Seanchan. Rosnące na niej drzewa lumma wznosiły się ku niebu prostymi, gigantycznymi pniami, które dopiero na szczycie rozgałęziały się, tworząc pióropusze przywodzące na myśl grzebienie włosów na łysych czaszkach arystokratów Szlachetnej Krwi. Na tych ziemiach drzewa były sękate, poskręcane, właściwie krzaki w porównaniu z tamtymi. Gałęzie wyglądały niczym palce starych żołnierzy porażone artretyzmem od ściskanego latami miecza. Jak nazywali je tutejsi mieszkańcy? Chruściane drzewa? Takie to dziwne. Pomyśleć, że jacyś jej przodkowie mogli urodzić się właśnie tu, aby potem z Luthairem Paendragiem popłynąć do Seanchan. Jej oddziały maszerowały drogą u stóp wzgórza, ciągnąc za sobą obłok kurzu. Tysiące, tysiące ludzi. Ich stan uszczupliły nieco wcześniejsze potyczki, lecz nieznacznie. Minęły dwa tygodnie od bitwy z Aielami, w trakcie której miała okazję podziwiać strategię Perrina Aybary - walka u boku takiego człowieka okazała się doświadczeniem tyleż przyjemnym, co niepokojącym. Przyjemna była obserwacja autentycznego geniusza w działaniu. Niepokojące były myśli, że któregoś dnia przyjdzie im się spotkać na polu bitwy. Gdy w grę wchodziła wojaczka, Tylee była przeciwieństwem brawury cechującej wielu wojskowych: nie gustowała w piętrzonych przez los wyzwaniach. Zawsze wolała nieskomplikowane, ale za to pewne
zwycięstwa. Znała generałów, którzy powiadali, że ci, którzy nie muszą zmagać się z prawdziwymi trudnościami, nie rozwijają się, nie stają lepsi. Tylee odpowiadała, że ona i jej ludzie rozwijać się będą na placu ćwiczeń, zmagania z trudnościami pozostawiając wrogom. Ale nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z Perrinem po przeciwnych stronach pola bitwy. Żadnej ochoty. I nie tylko dlatego, że zdążyła go już polubić. Do jej uszu dobiegł powolny, miarowy stuk końskich kopyt po ubitej ziemi. Obejrzała się i zobaczyła Mishimę na siwym wałachu. Po chwili znalazł się przy jej boku. Hełm miał przytroczony do siodła, na pełnej blizn twarzy zastygł wyraz zadumy. Od dawna byli nierozłączni. Twarz Tylee znaczyły takie same blizny. Mishima zasalutował. Teraz, kiedy Tylee została wyniesiona w szeregi Krwi, gest ten miał w sobie coś więcej niż tylko szacunek dla towarzyszki broni. Ją samą zaskoczył ten honor. Wiadomość została dostarczona przez rakena, a jej treść stanowiła całkowitą niespodziankę. To był prawdziwy zaszczyt, a dotychczasowe życie jakoś jej do zaszczytów nie przyzwyczajało. - Wciąż międlisz w głowie tamtą bitwę? - zapytał Mishima. - Tak - odparła Tylee. Minęły już dwa tygodnie, a ona wciąż nie potrafiła się uwolnić od powracających myśli. - A ty co myślisz? - To znaczy, o Aybarze? - dopytywał się Mishima. Rozmawiał z nią wciąż jak z przyjacielem, tyle że jakoś nie potrafił już spojrzeć jej prosto w oczy. - To dobry żołnierz. Być może zbyt skupiony na tym, co robi. Zbyt obsesyjnie podchodzący do swej profesji. Ale z drugiej strony dzięki temu można na nim całkowicie polegać. - Tak - powiedziała Tylee, po czym pokręciła głową. - Świat się zmienia, Mishimo. I to zmienia się w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Najpierw Aybara, teraz te dziwne wydarzenia. Mishima w namyśle pokiwał głową. - Ludzie nie chcą o tym mówić. - Zbyt wiele mamy raportów, żeby wszystko to mogły być kolejne zwidy - ciągnęła dalej Tylee. - Zwiadowcy coś widzieli. - Ludzie nie znikają tak po prostu - rzekł Mishima. - Myślisz, że to sprawka Jedynej Mocy? - Nie wiem, co myśleć - odparła Tylee. Powiodła wzrokiem po otaczających ją drzewach. Parę dni temu podczas marszu przez las dostrzegła pierwsze zielone pędy, tu natomiast nie było nawet śladu wiosny. Nagie drzewa wyglądały jak szkielety, mimo iż