chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony230 224
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań145 127

22. Robert Jordan, Brandon Sanderson - Koło Czasu T13 - Bastiony mroku (2014-iNTERnet)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :4.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

22. Robert Jordan, Brandon Sanderson - Koło Czasu T13 - Bastiony mroku (2014-iNTERnet).pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Jordan Robert - Cykl Koło czasu kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 943 stron)

Robert Jordan Brandon Sanderson BASTIONY MROKUTOWERS OF MIDNIGHT Przełożył Jan Karłowski

Wkrótce stało się jasne, nawet dla tych, którzy żyli w stedding, że Wzór rósł niezwykle słabo. Niebo pociemniało. Pojawiali się nasi zmarli i gromadzili kręgami tuż za granicą stedding, spoglądając do środka. A co najgorsze - drzewa chorowały i żadna pieśń nie była w stanie ich uzdrowić. W owym nieszczęsnym czasie wystąpiłem u Wielkiego Pniaka. Z początku odmówiono mi zdecydowanie, lecz matka moja, Covril, podjęła starania na rzecz tego, aby dano mi szansę. Ostatecznie nigdy nie dowiedziałem się, co wpłynęło na zmianę jej nastawienia, ponieważ wcześniej stała zdecydowanie po stronie oponentów. W końcu wyszło na jaw, co się stało. Pamiętam, jak drżały mi ręce. Miałem być ostatnim z mówców, a skutkiem wcześniejszych przemówień większość słuchaczy zapewne podjęła już decyzję, aby przychylić się do propozycji otwarcia Księgi Tłumaczeń. Moje wystąpienie miało w ich oczach charakter wyłącznie supłementarny. A ja z całą jasnością zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie przemówię do ich serc, ludzkość zostanie zdana na samotną walkę z Cieniem. Uświadomiwszy to sobie, uspokoiłem się. Odnalazłem w sobie równowagę i chłodne zdecydowanie. Otworzyłem usta i zacząłem mówić. ze Smoka Odrodzonego pióra Loiala syna Arenta syna Halana, ze stedding Shangtai

SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI....................................................................................................................4 PROLOG RÓŻNICE.........................................................................................................6 ROZDZIAŁ 1 NAJPIERW JABŁKA.............................................................................50 ROZDZIAŁ 2 WÓDZ SWEGO LUDU..........................................................................58 ROZDZIAŁ 3 GNIEW AMYRLIN................................................................................72 ROZDZIAŁ 4 WZÓR SIĘ SKARŻY.............................................................................88 ROZDZIAŁ 5 INNE PROROCTWA............................................................................105 ROZDZIAŁ 6 INTENCJE ZAWARTE W PYTANIACH............................................124 ROZDZIAŁ 7 LŻEJSZA OD PIÓRA...........................................................................137 ROZDZIAŁ 8 DZIEWECZKA Z SIEDMIOMA PASKAMI.......................................147 ROZDZIAŁ 9 KREW W POWIETRZU.......................................................................164 ROZDZIAŁ 10 PO SKAZIE.........................................................................................172 ROZDZIAŁ 11 NIEOCZEKIWANY LIST...................................................................182 ROZDZIAŁ 12 PUSTY KAŁAMARZ.........................................................................194 ROZDZIAŁ 13 ZA WSZYSTKO JEST CENA............................................................200 ROZDZIAŁ 14 PRZYSIĘGA.......................................................................................209 ROZDZIAŁ 15 UŻYJ KAMYKA................................................................................226 ROZDZIAŁ 16 SHANNA’HAR...................................................................................242 ROZDZIAŁ 17 ROZSTANIA I SPOTKANIE.............................................................257 ROZDZIAŁ 18 SIŁA TEGO MIEJSCA.......................................................................274 ROZDZIAŁ 19 MOWAO SMOKU.............................................................................295 ROZDZIAŁ 20 WYBÓR..............................................................................................316 ROZDZIAŁ 21 OTWARTA BRAMA...........................................................................338 ROZDZIAŁ 22 KONIEC LEGENDY..........................................................................358 ROZDZIAŁ 23 MEDALIONY.....................................................................................390 ROZDZIAŁ 24 OBRONA............................................................................................413 ROZDZIAŁ 25 POWRÓT DO BANDAR EBAN........................................................435 ROZDZIAŁ 26 PERTRAKTACJE...............................................................................446 ROZDZIAŁ 27 WEZWANIE........................................................................................462 ROZDZIAŁ 28 DZIWNE RZECZY.............................................................................476 ROZDZIAŁ 29 STRASZNE UCZUCIE.......................................................................493

ROZDZIAŁ 30 GDZIE ŚNIĄ LUDZIE.......................................................................512 ROZDZIAŁ 31 W PUSTKĘ.........................................................................................527 ROZDZIAŁ 32 BURZA ŚWIATŁOŚCI.......................................................................539 ROZDZIAŁ 33 DOBRA ZUPA....................................................................................556 ROZDZIAŁ 34 SĄD.....................................................................................................578 ROZDZIAŁ 35 WŁAŚCIWARZECZ..........................................................................599 ROZDZIAŁ 36 ZAPROSZENIE..................................................................................612 ROZDZIAŁ 37 MROK W WIEŻY...............................................................................627 ROZDZIAŁ 38 RANY..................................................................................................648 ROZDZIAŁ 39 NA ZIEMI TRZECH SFER................................................................663 ROZDZIAŁ 40 AKT TWORZENIA............................................................................670 ROZDZIAŁ 41 NIEOCZEKIWANY SOJUSZNIK......................................................689 ROZDZIAŁ 42 SILNIEJSZE NIŻ WIĘZY KRWI.......................................................702 ROZDZIAŁ 43 HERBATA...........................................................................................710 ROZDZIAŁ 44 DWUZNACZNA PROŚBA................................................................719 ROZDZIAŁ 45 SPOTKANIE PO DŁUGIEJ ROZŁĄCE............................................732 ROZDZIAŁ 46 PRACA ZE SKÓRĄ............................................................................746 ROZDZIAŁ 47 KOMNATA NAUK.............................................................................762 ROZDZIAŁ 48 POD AVENDESORĄ.........................................................................785 ROZDZIAŁ 49 DWÓR SŁOŃCA................................................................................797 ROZDZIAŁ 50 WYBÓR WROGA..............................................................................811 ROZDZIAŁ 51 PRÓBA................................................................................................821 ROZDZIAŁ 52 BUTY..................................................................................................833 ROZDZIAŁ 53 BRAMY..............................................................................................849 ROZDZIAŁ 54 ŚWIATŁO ŚWIATA............................................................................872 ROZDZIAŁ 55 TEN, KTÓRY ZOSTAŁ......................................................................887 ROZDZIAŁ 56 COŚ NIE TAK.....................................................................................896 ROZDZIAŁ 57 KRÓLIK NA KOLACJĘ.....................................................................904 EPILOG A POTEM.......................................................................................................913 GLOSARIUSZ..............................................................................................................929

PROLOG RÓŻNICE Kopyta Mandarba wystukiwały znany rytm na spękanej ziemi - Lan Mandragoran jechał na spotkanie swojej śmierci. Suche powietrze drapało w gardle, ziemia pokryta była kryształkami soli wypoconymi z głębin. W oddali na północy majaczyły odległe formacje skalne, czerwone, skażone. Znak Ugoru - pokrywające wszystko ciemne porosty. Trzymał się wyznaczonej marszruty: na wschód, równolegle do granicy Ugoru. Wciąż jeszcze nie opuścił obszaru Saldaei, gdzie zostawiła go żona, do ostatka naginając treść swej obietnicy, że zabierze go na Ziemie Graniczne. Takim to sposobem miał przed sobą naprawdę długą drogę. Z drogi tej zawrócił dwadzieścia lat temu, zgadzając się pójść za Moiraine. Jednak zawsze wiedział, że przyjdzie mu na nią powrócić. Świadectwem tej nieodwołalnej decyzji było to, że nosił imię ojców, miecz przy boku i hadori na czole. Skaliste tereny północnej Saldaei, które właśnie przemierzał, nosiły nazwę Płaskowyżu Proska i stanowiły dla podróżnych prawdziwe wyzwanie. W ponurym krajobrazie nic nie rosło. Wiejący z północy wiatr niósł ze sobą wstrętny odór. Jakby tchnął z gorącego trzęsawiska pełnego trupów. Ciemne, nisko zwieszone nad głową niebo kłębiło się masą burzowych chmur. „Och, ta kobieta” - pomyślał Lan, kręcąc głową. Jakże szybko Nynaeve nauczyła się mówić i myśleć niczym Aes Sedai. Spotkanie ze śmiercią nie robiło na nim wrażenia, jednak myśl, że tak bardzo się o niego bała... sprawiała ból. Wielki ból. Od wielu dni nie spotkał nikogo na swej drodze. Saldaeańskie fortyfikacje położone były na południu, jednak otaczające go tereny przecinały tak liczne skalne wąwozy, że trollokom niełatwo byłoby poprowadzić poprzez nie zorganizowany atak; w związku z czym zazwyczaj ich szturmy szły przez okolice Maraton. Niemniej nie był to bynajmniej dostateczny powód, aby zrezygnować z dalece posuniętej ostrożności. Tak blisko Ugoru ostrożność była koniecznością. Zauważył wzgórze, które na pierwszy rzut oka było znakomitym miejscem dla czatowników. Zatrzymał się na czas wystarczający, żeby zdobyć pewność, iż nie dostrzeże na nim nawet śladów niczyich poruszeń. Z dala ominął zagłębienie w terenie, na wypadek gdyby czekali tam w zasadzce. Nie wypuszczał łuku z dłoni. Dopiero nieco dalej na wschód będzie mógł zawrócić na terytorium Saldaei, a potem stosunkowo łatwo pokonać Kandor, korzystając z jego dobrych

dróg. Później zaś... Gdzieś na zboczu któregoś z pobliskich wzgórz zachrzęściły kamyki. Lan wolno wydobył strzałę z kołczanu przytroczonego do siodła Mandarba. Skąd dobiegł ten odgłos? „Z prawej” - odrzekł w myślach. Gdzieś od południa. Tam wznosiło się wzgórze. Ktoś szedł po jego przeciwległym zboczu. Mandarb dalej szedł równym krokiem. Gdyby Lan zaczął teraz manewrować wierzchowcem, zmieniający się odgłos kopyt mógłby zaalarmować tamtych. W całkowitej ciszy uniósł łuk, czując, jak pod skórką rękawic z jelonka pocą mu się palce. Nasadził strzałę na cięciwę, naciągnął precyzyjnym ruchem, przyłożył brzechwę do policzka, wdychając jej woń. Dobre pióra, żywica. Zza zbocza południowego wzgórza wyłoniła się jakaś postać. Na widok Lana tamten zamarł, lecz jego stary juczny koń o zwichrzonej grzywie szedł dalej, wymijając pana. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nakazał mu to sznur, łączący jego uzdę i trzymającą go dłoń. Mężczyzna miał na sobie ziemistej barwy koszulę ozdobioną koronką i zakurzone spodnie. Lecz choć silnie zbudowany i z mieczem przy boku, nie sprawiał wrażenia groźnego. Po prawdzie, to wydawał się w odległy sposób znajomy. - Lord Mandragoran! - zawołał tamten i szybko ruszył naprzód, ciągnąc za sobą konia. - Wreszcie cię odnalazłem. Wcześniej przyjąłem, że będziesz jechał drogą Kremera! Lan opuścił łuk i zatrzymał Mandarba. - Znam cię? - Przywiozłem prowiant, mój panie! - Mężczyzna miał czarne włosy, jego skórę pokrywała ciemna opalenizna. Na pierwszy rzut oka typowy przedstawiciel Pograniczników. Niepomny na nic, wręcz radosny, szedł naprzód, ciągnąc mocnymi palcami za wodze uginającego się pod ciężarem jucznego konia. - Doszedłem do wniosku, że może ci zabraknąć jedzenia. Namiotów na wszelki wypadek spakowałem cztery. Wodę też mam. Pasza dla koni. I... - Kim jesteś? - ostro rzucił Lan. - I skąd mnie znasz? Tamten przystanął gwałtownie. - Jestem Bulen, mój panie. Z Kandoru. Z Kandoru... We wspomnieniach Lana mignęła sylwetka chudego, niezgrabnego młodzieńca, natenczas łącznika. Z zaskoczeniem znalazł podobieństwo do tamtego w twarzy przed sobą.

- Bulen? Człowieku, to było dwadzieścia lat temu! - Wiem, lordzie Mandragoran. Lecz kiedy po pałacu rozeszło się słowo, że znowu wzniesiono sztandar Złotego Żurawia, od razu wiedziałem, że trzeba działać. Tymczasem dobrze nauczyłem się robić mieczem. Przybyłem pod twoje rozkazy i... - Wieści o mojej wyprawie dotarły aż do samego Aesdaishar? - Tak, mój panie. El’Nynaeve, rozumiesz, przybyła do nas. Powiedziała, cóżeś przedsięwziął. Pozostali też się zbierają, lecz ja wyjechałem pierwszy. Wiedziałem, że będziesz potrzebował zapasów. „Żeby sczezła ta kobieta” - pomyślał Lan. I to ona najpierw kazała mu przysiąc, że nie odepchnie tych, którzy zechcą z nim pojechać. Cóż, jeśli ona mogła igrać z prawdą, on też może. Lan obiecał, że weźmie ze sobą wszystkich, którzy zechcą pojechać. A ten człowiek był pieszo. Tym samym mógł go odesłać. Kwestia nadzwyczaj subtelna, niemniej dwadzieścia lat w towarzystwie Aes Sedai nauczyło Lana, żeby zwracać uwagę na słowa. - Wracaj do Aesdaishar - polecił tamtemu. - Powiedz im, że moja żona się myliła i wcale nie wzniosłem sztandaru Złotego Żurawia. - Ależ... - Nie potrzebuję cię, synu. Zmykaj. - Uściskiem kolan Lan pchnął Mandarba naprzód i spokojnie przejechał obok stojącego na drodze mężczyzny. Przez parę chwil wydawało mu się nawet, że jego rozkaz zostanie wysłuchany, choć sumienie już go gryzło z powodu potraktowania własnej przysięgi. - Mój ojciec był Malkierczykiem - dobiegł go z tyłu głos Bulena. Lan nie zatrzymał się. - Zginął, kiedy miałem pięć lat! - wołał za nim Bulen. - O...żenił się z kobietą z Kandoru. Oboje zabili bandyci. Prawie ich nie pamiętam. Pamiętam tylko coś, co mi ojciec powiedział, a mianowicie, że któregoś dnia będziemy walczyć za Złotego Żurawia. To wszystko, co mi po nim zostało. Lan nie potrafił się powstrzymać, żeby nie spojrzeć za siebie. Mandarb dalej szedł naprzód. W wyciągniętej ręce Bulen trzymał cienki pasek skóry: hadori, które nosili na głowach Malkierczycy, co zaprzysięgli walczyć z Cieniem. - Nosiłbym hadori ojca - wołał dalej Bulen, coraz głośniej. - Lecz nie mam kogo spytać, czy mogę. Tak głosi tradycja, czyż nie? Ktoś musi dać ci prawo do przywdziania hadori. Cóż, ja będę walczył z Cieniem do końca moich dni. - Opuścił wzrok na trzymane w dłoni hadori, następnie uniósł go i krzyknął w głos: - Zawsze ciemność będzie mi wrogiem, al’Lanie Mandragoranie! Odbierzesz mi do tego prawo?

- Idź do Smoka Odrodzonego! - odkrzyknął Lan. - Albo do armii twojej królowej. Tam cię na pewno przyjmą. - A ty? Chcesz przebyć całą drogę do Siedmiu Wież bez jedzenia. - Coś zdobędę. - Wybacz mi, mój panie, ale chyba nie masz pojęcia, jak wyglądają te ziemie w obecnych czasach. Ugór posuwa się coraz dalej na południe. Na niegdyś żyznych ziemiach nic dziś nie rośnie. Zwierzyna łowna prawie wyginęła. Lan zawahał się. Ściągnął wodze Mandarba. - W tych dawnych latach - wołał Bulen, ruszając naprzód i ciągnąc postronek jucznego konia - nie bardzo rozumiałem, kim jesteś, choć wiedziałem, że miałeś u nas kogoś drogiego i straciłeś go! Potem przez lata przeklinałem samego siebie, że nie służyłem ci lepiej. Przysiągłem sobie, że kiedyś stanę przy twoim boku. - Podszedł do Lana siedzącego nieruchomo w siodle. - Ponieważ nie mam ojca, muszę zapytać ciebie. Mogę założyć na głowę hadori i walczyć przy twoim boku, al’Lanie Mandragoranie? Mój królu? Lan powoli wypuścił wstrzymywany oddech, uspokajając się. „Nynaeve, kiedy następnym razem cię zobaczę...”. - Ale wiedział, że już jej nie zobaczy. Próbował o tym nie myśleć. Złożył przysięgę. Aes Sedai potrafiły się wykręcić z najbardziej jasnych obietnic, lecz czyż dawało mu to takie samo prawo? Nie. Mężczyzna był tyle wart, ile jego honor. Nie odeśle Bulena. - Pojedziemy incognito - oznajmił. - Nie wzniesiemy sztandaru Złotego Żurawia. Nie zdradzisz nikomu, kim jestem. - Tak, mój panie - zgodził się Bulen. - W takim razie godnie noś to hadori - powiedział Lan. - Tak niewielu z nas trwa przy dawnych obyczajach. Poza tym, tak, możesz się do mnie przyłączyć. Lan pchnął Mandarba naprzód, Bulen poszedł za nim pieszo. A jeden zmienił się w dwóch. Perrin uderzył młotem w rozgrzaną do czerwoności sztabę żelaza. Iskry poleciały w górę chmarą świecących robaczków. Po jego twarzy spływały krople potu. Ludzie zazwyczaj twierdzili, że łoskot uderzeń metalu o metal ich drażni. Perrin odbierał go zupełnie inaczej. Dla niego był to dźwięk uspokajający. Uniósł młot i uderzył ponownie. Iskry. Latające odpryski światła, które odbijały się od jego skórzanej kamizelki i

fartucha. Z każdym uderzeniem ściany pomieszczenia - wykonane z mocnego drewna skórzanego drzewa - rozmywały się nieznacznie, jakby ich istnienie wtórowało spotkaniom metalu z metalem. Perrin śnił, ale nie był to wilczy sen. Wiedział o tym z całą pewnością, choć nie miał pojęcia skąd. Okna pomieszczenia były ciemne, jedyne światło dawał ogień płonący głęboką czerwienią po jego prawej ręce. W rozżarzonych węglach grzały się sztaby żelaza, czekając na wykucie. Perrin znowu uderzył młotem. Tak wyglądał spokój. Tak wyglądał dom. Zajmował się czymś ważnym. Bardzo ważnym. Czymś, co stanowiło część większej całości. Pierwszym krokiem do stworzenia czegoś było zrozumienie, z jakich powinno składać się części. Perrin nauczył się tego od pana Luhhana pierwszego dnia spędzonego w kuźni. Nie da się zrobić łopaty, nie wiedząc, jak stylisko ma pasować do metalu. Nie da się zrobić zawiasu, nie wiedząc, jak jego dwa skrzydła mają się poruszać na bolcu. Nie da się nawet gwoździa zrobić, nie znając jego części: łepek, trzonek, czubek. „Zrozum, z czego się to składa, Perrin”. W kącie pomieszczenia leżał wilk. Wielki, posiwiały, umaszczony barwą bladoszarego rzecznego kamienia, pobliźniony życiem spędzonym na walkach i polowaniach. Łeb wilka spoczywał na jego przednich łapach, przyglądał się Perrinowi. W widoku tym Perrin nie znalazł nic osobliwego. Wilk w kącie - całkiem naturalne. Dlaczego nie miałoby go tu być. Przecież to Skoczek. Perrin pracował, pławiąc się we wszechogarniającym żarze paleniska kuźni, strumieniach potu ściekających po ramionach, zapachu ognia. Kształtował żelazną sztabę, uderzając miarowo - jedno uderzenie na każde dwa uderzenia serca. Metal nie stygł, cały czas zachowując kowalną czerwono-żółtą barwę. „Co ja robię?” - Wziął w szczypce kawałek żarzącego się żelaza. „Bij, bij, bij” - przekazał mu Skoczek za pomocą obrazów i woni. „Jak szczeniak skaczący za motylami”. Skoczek nie rozumiał, po co nadawać metalowi inny kształt, niż ma, i śmieszyło go, że ludzie zajmują się takimi rzeczami. Dla wilka każda rzecz była tym, czym była. Po co zadawać sobie tyle trudu, żeby zmieniać ją w coś innego? Perrin odłożył sztabę żelaza na bok. Natychmiast ostygła, a jej barwa przeszła od żółci do pomarańczy, a potem szkarłatu, żeby wreszcie stać się szarą czernią. Perrinowi udało się wykuć z niej niekształtną bryłę, rozmiarów może dwóch pięści złożonych razem. Pan Luhhan oburzyłby się na taką nędzną robotę. Lecz zanim mistrz wróci, Perrin musi się przynajmniej

zorientować, co właściwie robi. Nie. Coś tu jest nie tak. I wtedy pejzaż snu zadrżał, a ściany stały się mgliste. „Nie jestem czeladnikiem”. - Perrin podniósł do czoła dłoń w grubej rękawicy. „Nie mieszkam już w Dwu Rzekach. Jestem mężczyzną, żonatym mężczyzną”. Schwycił szczypcami bryłę nieukształtowanego żelaza, cisnął na kowadło. Powróciła do życia, rozsiewając wokół tchnienie żaru. „Wciąż wszystko jest nie tak”. - Perrin z całą siłą opuścił młot. „Powinno być wszystko lepiej. A nie jest. Jakimś sposobem wydaje się, że jest gorzej”. Uderzał miarowo. Nienawidził tych plotek, które na jego temat rozsiewali ludzie w obozie. Był chory, a Berelain się nim opiekowała. I tyle. Jednak szepty wciąż krążyły. Uderzał młotem raz za razem. Iskry tryskały w powietrze niczym bryzgi wody, zbyt wiele, aby mogły pochodzić z pojedynczej sztaby żelaza. Wreszcie uderzył po raz ostatni, a potem zastygł, ciężko dysząc. Bryła żelaza była taka sama jak przedtem. Perrin warknął i chwycił za szczypce; odłożył bryłę na bok, z ognia wziął świeżą sztabę. Musiał skończyć ten fragment. To było nadzwyczaj ważne. Ale co właściwie robił? Zaczął kuć. „Muszę spędzać więcej czasu z Faile, żeby coś zrozumieć, żeby zniknęło to zażenowanie, które odczuwamy w swoim pobliżu. Ale nie mam czasu!”. Ci oślepieni Światłością głupcy, którzy go otaczali, nie potrafili sami o siebie zadbać. Nikt w Dwu Rzekach nigdy wcześniej nie potrzebował żadnego pana. Pracował czas jakiś, potem podniósł z kowadła drugą sztabę żelaza. Ostygła, zmieniając się w nieszczęsną płaską listwę długą jak jego przedramię. Kolejna zmarnowana robota. Odłożył ją na bok. „Jeżeli czujesz się nieszczęśliwy - przekazał mu Skoczek - weź swoją panią i wyjedźcie. Jeżeli nie chcesz przewodzić stadu, znajdzie się ktoś inny”. - Przesłanie wilka pojawiło się w jego umyśle jako seria obrazów: wilk biegnie przez otwarte pola, źdźbła zboża muskają jego pysk. Otwarte niebo, chłodny wietrzyk, grające emocje i żądza przygód. Wonie niedawno spadłego deszczu, dzikich łąk. Perrin sięgnął szczypcami w węgle po ostatnią sztabę żelaza. Lśniła chłodną, niebezpieczną żółcią. - Nie mogę odejść. - Machnął w stronę wilka trzymaną w szczypcach sztabą. - Oznaczałoby to rezygnację z tego, co we mnie ludzkie, i ulegnięcie wilkowi. Oznaczałoby utratę samego siebie. Nie zrobię tego.

W powietrzu między nimi kołysała się prawie płynna stal. Skoczek przyglądał się jej poruszeniom, w wilczych oczach odbijały się żółte ogniki. Ten sen był naprawdę dziwny. Kiedyś normalne sny Perrina i wilcze sny były czymś całkiem różnym. Jak należało rozumieć fakt, że teraz się ze sobą zlały? Perrin się bał. Udało mu się osiągnąć kruchy rozejm z wilkiem w sobie. Nadmierne zbliżenie się do wilków mogło być niebezpieczne, choć zagrożenie to było niczym, gdy szukał Faile. Wszystko gotów był dla niej zrobić. A w trakcie omalże nie oszalał i nawet próbował zabić Skoczka. Nie panował nad sobą w takim stopniu, jak mu się wydawało. Wilk w jego wnętrzu mógł jeszcze objąć rządy. Skoczek ziewnął, wywalając jęzor. Pachniał słodkim rozbawieniem. - To nie jest śmieszne. - Odłożył ostatnią sztabę, nie uderzywszy w nią ani razu. Ostygła, przybierając kształt cienkiego prostokąta, coś jakby zaczątek zawiasu. „Kłopoty nie są zabawne, Młody Byku” - zgodził się Skoczek. „Lecz ty wciąż wspinasz się i złazisz po tej samej ścianie. Chodź. Pobiegamy”. Wilki żyły chwilą, choć pamiętały przeszłość i w dziwny sposób potrafiły wyczuwać przyszłość, żadną z nich jednak szczególnie się nie przejmowały. Zupełnie inaczej niż ludzie. Wilki gnały wolne, ścigając wiatry. Żeby do nich dołączyć, trzeba było odrzucić na bok ból, smutek i zmartwienia. Uwolnić się... Ta wolność kosztowałaby Perrina zbyt wiele. Straciłby Faile, straciłby samego siebie. Nie chciał być wilkiem. Chciał być człowiekiem. - Czy jest jakiś sposób, żeby odwrócić to, co się ze mną stało? „Odwrócić?”. - Skoczek przekrzywił łeb. Wilki nie zawracały. - Czy nie mógłbym... - Perrin miał kłopoty z wyłożeniem całej sprawy umysłowi wilka. - Czy nie mógłbym odbiec tak daleko, aby mnie wilki nie słyszały? Skoczek sprawiał wrażenie zmieszanego. Nie. „Zmieszany” to nie było słowo, które w pełni oddawało tchnące od niego pełne bólu przesłanie. Nic, woń gnijącego mięsa, wilki wyjące w agonii. Oderwanie nie było rzeczą, którą Skoczek byłby w stanie pojąć. Perrinowi zakręciło się w głowie. Dlaczego przestał kuć? Musiał skończyć robotę. Pan Luhhan będzie zawiedziony! Te bryły żelaza były straszne. Trzeba będzie je gdzieś schować. Zrobić coś innego, pokazać, że potrafi. Że umie kuć. Bo przecież umie, prawda? Z tyłu dobiegł go jakiś syk. Perrin odwrócił się i ze zdumieniem stwierdził, że w jednej z beczek służących do hartowania stali woda wrze. „Oczywiście” - pomyślał. „Te pierwsze sztaby, które wykułem. Tu je wrzuciłem”.

Znienacka zaniepokojony, złapał szczypce i sięgnął nimi do kotłującej się wody. Para buchnęła mu w twarz. W końcu wygrzebał coś na dnie i uniósł do góry - kawałek rozgrzanego do białości metalu. W jednej chwili żar zgasł. Kawałek metalu okazał się małą stalową figurką przedstawiającą wysokiego, szczupłego mężczyznę z mieczem przepasanym przez plecy. Każdy szczegół figurki obrobiony był z najwyższą precyzją: fałdy koszuli, skórzana plecionka na rękojeści miecza. Tylko twarz była zniekształcona, a usta rozwarte w wykrzywiającym ją wrzasku. „Aram” - pomyślał Perrin. „Miał na imię Aram”. Czegoś takiego nie można pokazać panu Luhhanowi! Po co zrobił ten posążek? Usta figurki rozwarły się szerzej, wydając z siebie niemy krzyk. Perrin wrzasnął i odskoczył, figurka wysunęła się z uchwytu szczypiec. Upadła na podłogę i roztrzaskała się na kawałki. „Dlaczego tyle o nim myślisz?”. - Skoczek ziewnął szeroko, wilczym ziewem, przy którym język wygina się ku górze. „To normalna sprawa, że młody szczeniak rzuca wyzwanie basiorowi. Był głupi, a ty go pokonałeś”. - Nie - szepnął Perrin. - U ludzi to nie jest normalne. A przynajmniej nie wśród przyjaciół. Ściany kuźni znienacka stały się płynne, zmieniły się w dym. Perrina jakoś to nie zdziwiło. Za nimi zobaczył biegnącą w dal, zalaną światłem słońca ulicę. Miasto z powybijanymi oknami witryn. - Malden - szepnął Perrin. Na zewnątrz kuźni widział mglisty, przezroczysty obraz samego siebie. Nie miał kaftana, jego nagie ramiona opinały wydatne mięśnie. Broda, jak to miał w zwyczaju, przystrzyżona była krótko, ale nadawało mu to wygląd starszego, niż był, bardziej gwałtownego. Zastanawiał się, czy naprawdę wyglądał aż tak imponująco? Nie mężczyzna, ale taran bojowy, na dodatek te połyskujące żółcią oczy, a w ręku lśniący topór z ostrzem w kształcie półksiężyca wielkim jak głowa mężczyzny. Z tym toporem też było coś nie tak. Perrin wyszedł z kuźni, po drodze przenikając przez widmową wersję samego siebie. Kiedy to nastąpiło, stał się tamtym sobą - topór zaciążył w dłoni, zniknęło gdzieś robocze ubranie, a zastąpił je strój bitewny. Ruszył biegiem. Tak, to było Malden. Aielowie na ulicach. Brał już udział w tej bitwie, więc teraz był znacznie spokojniejszy. Poprzednim razem dał się porwać podnieceniu bojem i szukaniem Faile. Nagle stanął jak wryty. - Z tym też jest coś nie tak. Do Malden zabrałem w bój młot. Topór wyrzuciłem.

„Róg czy kopyto, Młody Byku, jakie to ma znaczenie, za pomocą którego polujesz?” - Skoczek siedział obok niego na zalanej słońcem ulicy. - Ma. Ma znaczenie. Dla mnie ma. „A jednak używasz ich w ten sam sposób”. Zza rogu wyłoniło się dwóch Shaido. Wzrok mieli wbity w coś po swojej lewej stronie, coś, czego Perrin nie mógł dostrzec z miejsca, gdzie się znajdował. Ruszył biegiem w ich stronę. Jednemu rozciął twarz ostrzem, drugiemu wbił kolec topora w pierś. Jego atak był brutalny i straszny, ostatecznie wszyscy trzej padli na ziemię. Potrzebował jeszcze kilku ciosów kolcem, żeby dobić drugiego Shaido. Wstał. Pamiętał, jak zabił tych dwóch Aielów, lecz uczynił to młotem i nożem. Nie płakał po nich. Mężczyzna czasami po prostu musi walczyć, i tyle. Śmierć była straszna, lecz czasami konieczna. Po prawdzie, to z walki z Aielami pozostały mu cudowne wspomnienia. Czuł się wtedy jak polujący wilk. Kiedy Perrin walczył, nie czuł się sobą. A to było niebezpieczne. Obrzucił oskarżycielskim wzrokiem siedzącego na rogu ulicy Skoczka. - Dlaczego zmuszasz mnie, abym o tym śnił? „Zmuszam?” - zdziwił się Skoczek. „To nie jest mój sen, Młody Byku. Czyżbyś czuł moje szczęki na swoim karku, zmuszające do takiego myślenia?”. Topór Perrina ociekał krwią. Wiedział, co się za chwilę stanie. Odwrócił się. Aram skradał się z mordem w oczach. Połowę twarzy niegdysiejszego Druciarza pokrywała krew, krew też ściekała mu po brodzie, brudząc kaftan w czerwone paski. Aram sięgnął mieczem karku Perrina. Stal ze świstem przeszyła powietrze. Perrin dał krok do tyłu. Nie miał ochoty po raz drugi walczyć z chłopakiem. Widmowa część Perrina oddzieliła się, zostawiając go w roboczym ubiorze kowala. Cień wymienił ciosy z Aramem. „Prorok mi wszystko wyjaśnił... Tak naprawdę jesteś Pomiotem Cienia... Muszę ratować przed tobą lady Faile...”. Znienacka widmowy Perrin zmienił się w wilka. Skoczył. W powietrzu mignęła smuga futra niemal tak ciemnego jak u Cienistego Brata, a potem zęby rozszarpały gardło Arama. - Nie! To nie tak się zdarzyło! „To sen” - przesłał mu Skoczek. - Ale ja go nie zabiłem - protestował Perrin. - Trafiła go jakaś aielska strzała, na chwilę przedtem, nim...

Nim Aram zabiłby Perrina. „Róg, kopyto czy kieł” - przesłał Skoczek i powlókł się w stronę jakiegoś budynku. Kiedy doń doszedł, ściana zniknęła, odsłaniając wnętrze kuźni pana Luhhana. „Jakie to ma znaczenie? Martwi nie żyją. Dwunodzy się tu nie pojawiają po śmierci, przynajmniej zazwyczaj. Nie mam pojęcia, dokąd oni idą”. Perrin spuścił spojrzenie i objął nim ciało Arama. - Powinienem odebrać temu głupcowi miecz w tej samej chwili, gdy wziął go do ręki. Powinienem go odesłać z powrotem do rodziny. „Czy szczeniak nie ma prawa do swoich kłów?” - zapytał Skoczek, autentycznie zdumiony. „Dlaczego chciałbyś mu je wyrwać?”. - My, ludzie, tak załatwiamy swoje sprawy. „Sprawy dwunogów, ludzi. Zawsze mówisz o ludzkich sprawach. A co z wilczymi sprawami?”. - Nie jestem wilkiem. Skoczek wszedł do kuźni, Perrin z niechęcią poszedł za nim. Woda w beczce wciąż wrzała. Po chwili ściana na powrót stała się ścianą, a Perrin stwierdził, że znów ma na sobie skórzaną kamizelkę i takiż fartuch, a w ręku trzyma szczypce. Podszedł do beczki i wyciągnął z niej następną figurkę. Ta stanowiła podobiznę Toda al’Caara. Kiedy nieco ostygła, Perrin zobaczył, że jej twarz nie jest zniekształcona jak twarz Arama, natomiast od pasa w dół figurka jest nieukształtowana, stanowi właściwie litą sztabkę metalu. Perrin postawił posążek na podłodze, a ten wciąż się jarzył słabą czerwoną poświatą. Wsadził szczypce z powrotem do wody, następnie wyciągnął kolejne figurki. Przedstawiały Jori Congara i Azi al’Thone. Wracał do beczki jeszcze wiele razy, żeby z bulgoczącej wody wyciągać następne figurki. Jak to bywa w snach, wyciągnięcie ich wszystkich zajęło mu kilka sekund, które zdawały się trwać godziny. Kiedy skończył, twarzami w jego stronę stała na podłodze setka figurek. Przyglądały mu się. Każdą rozjarzał od środka maleńki płomień, jakby czekający tylko na młot kowala. Ale figurek takich jak te nie można było wykuć. Trzeba je było odlać. - Co to może znaczyć? - Perrin osunął się na stołek. „Znaczyć?” - Skoczek rozdziawił paszczę w wilczym uśmiechu. „To znaczy, że na podłodze stoi mnóstwo małych ludzików, z których żadnego nie można zjeść. Twój ród za bardzo lubi skały i to, co jest w środku”. Figurki zdawały się patrzeć oskarżycielskim wzrokiem. Wokół nich walały się

połamane okruchy figurki Arama, które z każdą chwilą robiły się coraz większe. Strzaskane dłonie zaczęły poruszać palcami, żłobić bruzdy w klepisku. Wszystkie odłamki zmieniły się w drobne dłonie, które pełzły ku Perrinowi, wyciągały się ku niemu. Perrin jęknął, poderwał się na równe nogi. Usłyszał dobiegający z oddali śmiech, który zbliżał się z każdą chwilą, aż w końcu trząsł się od niego cały budynek. Skoczek też się poderwał, wpadł na niego. A potem... Perrin obudził się z szarpnięciem. Znajdował się w swoim namiocie, rozbitym na polu, na którym obozowali już od paru dni. Tydzień wcześniej natrafili na bańkę zła, która spowodowała, że z ziemi wokół obozu wypełzło mrowie wściekle czerwonych węży o tłustej skórze. Kilkaset osób pochorowało się od ich ukąszeń; Aes Sedai udało się ocalić życie większości z pokąsanych, lecz trzeba było czasu, aby Uzdrowieni w pełni doszli do siebie. Faile spokojnie spała obok Perrina. Na zewnątrz jeden z jego ludzi zastukał w palik, co stanowiło przyjętą metodę odmierzania godzin. Trzy stuknięcia. Do świtu wciąż pozostało wiele godzin. Perrin czuł, jak bije mu serce, przyłożył dłoń do nagiej piersi. Na poły oczekiwał, że zaraz spod koca wylezie armia maleńkich metalowych rączek. W końcu zmusił się, żeby zamknąć oczy, i spróbował się rozluźnić. Tym razem sen jakoś nie chciał przyjść. Graendal upiła łyk wina, lśniący płyn zakołysał się w pucharze o brzegach ozdobionych srebrną siateczką. Sama czasza wykonana była z kryształu, w którym ktoś mistrzowsko uwięził krople krwi. Zamarłe na wieki, niewielkie bąbelki szkarłatu. - Powinniśmy coś zrobić - oznajmiła rozparta na sofie Aran’gar, mierząc jednego z przechodzących pieszczoszków Graendal wzrokiem pełnym drapieżnego głodu. - Nie mam pojęcia, jak ty to wytrzymujesz, odcięta od ważnych wydarzeń, niczym jakaś uczona w zakurzonym kącie biblioteki. Graendal uniosła brew. Uczona? W jakimś zakurzonym kącie? Kurhan Natrina był siedzibą dość skromną, kiedy porównać ją z pałacami zajmowanymi przez nią w ubiegłym Wieku, lecz bynajmniej nie zasługiwał na miano zakurzonego kąta. Umeblowanie było pierwszorzędne, ściany zbudowane na ładnym, łukowatym rusztowaniu z grubego, ciemnego mahoniu, marmury posadzek iskrzyły się inkrustacją z odłamków macicy perłowej i złota. Aran’gar próbowała ją tylko prowokować. Zrozumiawszy to, Graendal przegnała odruch irytacji ze swej głowy. Na kominku płonął niewielki ogień, lecz obie pary drzwi - wiodących na ufortyfikowany ganek trzy piętra nad ziemią - były otwarte, wpuszczając do

wnętrza chłodny górski wietrzyk. Rzadko zostawiała drzwi lub okna otwarte na świat zewnętrzny, dziś jednak urzekł ją kontrast: z jednej strony ciepło ognia, z drugiej chłód gór. W życiu liczyły się wyłącznie przeżycia. Muśnięcia na skórze, tak namiętne, jak ziejące chłodem. W każdym razie wszystko, co nie sprowadzało się do normalnych, przeciętnych, letnich doświadczeń. - Słuchasz mnie? - zapytała Aran’gar. - Ja zawsze słucham - odparła Graendal, odstawiając puchar i siadając na własnej sofie. Odziana była w złotą, przylegającą do ciała suknię, dość przezroczystą, lecz zapiętą pod szyję. Jakież wspaniałe wyczucie stylu miały te Domani, idealne połączenie kuszenia z drażniącym niedopowiedzeniem. - Nie cierpię znajdować się z dala od wydarzeń - kontynuowała Aran’gar. - Ten Wiek jest taki ekscytujący. Prymitywni ludzie mają tyle w sobie. - Zmysłowa kobieta o karnacji bladej jak kość słoniowa odchyliła głowę do tyłu i wyciągnęła za siebie ramiona tak, że aż prawie dotknęły ściany. - Omija nas cała zabawa. - Zabawie najlepiej przyglądać się z daleka - zauważyła Graendal. - Skłonna byłabym myśleć, że kto jak kto, ale ty to rozumiesz. Aran’gar umilkła. Wielki Władca nie był zadowolony, gdy Egwene al’Vere wyrywała się spod jej kontroli. - Cóż - rzekła na koniec, wstając. - Jeżeli nic więcej nie masz do zaproponowania, sama poszukam sobie na wieczór bardziej interesującej rozrywki. W jej głosie brzmiały chłodne tony. Być może czas ich przymierza miał się już ku końcowi. W takim razie najwyższa pora wezwać posiłki. Graendal otworzyła się i uznała hegemonię Wielkiego Władcy nad sobą, czując równocześnie przeszywającą dreszczem ekstazę obcowania z jego mocą, jego namiętnością, z samą jego istotą. To było znacznie bardziej oszałamiające niż Jedyna Moc, ten szalejący strumień ognia. W każdej chwili mógł ją wciągnąć i pochłonąć, a choć wypełniona była Prawdziwą Mocą, mogła przenieść tylko drobną strużkę. Dar dla niej od Moridina. Nie, od Wielkiego Władcy. Lepiej nawet w myślach nie kojarzyć ich ze sobą. Na razie Moridin był Nae’blis. Tylko na razie. Graendal splotła wstążkę Powietrza. Praca z Prawdziwą Mocą była podobna, ale bynajmniej nie taka sama co praca z Jedyną Mocą. Splot Prawdziwej Mocy często działał w nieco odmienny sposób lub przynosił nieoczekiwane efekty uboczne. A istniały też sploty, które można było wykonać, wyłącznie posługując się Prawdziwą Mocą. Istota Wielkiego Władcy siłą odciskała się na Wzorze, napinając go i zostawiając na

nim blizny. Nawet coś, co przez Stwórcę zostało na wieczność powołane do istnienia, można było rozplątać za pomocą energii Czarnego. Tkwiła w tym wieczna prawda - coś tak bliskiego świętości, jak dalece Graendal skłonna się była posunąć. Cokolwiek Stwórca zbudował, Czarny mógł zniszczyć. Sięgnęła wstążką Powietrza skroś komnaty, ku Aran’gar. Wybrana właśnie wyszła na balkon. Graendal zakazywała tworzenia bram we wnętrzu, już choćby dlatego, że stanowiły zagrożenie dla jej pieszczoszków i mebli. Wstążka Powietrza dotknęła policzka Aran’gar i popieściła go delikatnie. Tamta zamarła. Odwróciła się, spojrzała podejrzliwie, ale już po chwili jej oczy otworzyły się szeroko. Nie mogła przecież poczuć gęsiej skórki na rękach, która byłaby dla niej znakiem, że Graendal przenosi. Prawdziwa Moc nie zostawiała żadnej wskazówki, żadnego znaku. Czy mężczyzna, czy kobieta, nikt nie był w stanie wyczuć splotów - chyba że dano im przywilej przenoszenia Prawdziwej Mocy. - Co? - zapytała Aran’gar. - Jakim sposobem? Moridin jest przecież... - Nae’blis - dokończyła Graendal. - Tak, to prawda. Lecz niegdyś było tak, że łaski Wielkiego Władcy nie ograniczały się pod tym względem do Nae’blis. - Wciąż pieściła policzek Aran’gar, a tamta w końcu się zarumieniła. Jak wszyscy pozostali Wybrani, Aran’gar łaknęła Prawdziwej Mocy, a równocześnie drżała przed nią - widząc w niej był niebezpieczny, rozkoszny, uwodzicielski. Kiedy Graendal wreszcie cofnęła swój strumień Powietrza, Aran’gar wróciła do komnaty na zajmowaną wcześniej sofę, po czym posłała któregoś z pieszczoszków Graendal, żeby sprowadził jej maskotkę Aes Sedai. Pragnienie wciąż pokrywało rumieńcem policzki Aran’gar. Zapewne chciała wykorzystać Delanę, żeby czymś zająć myśli. Dominacja nad bezbarwną Aes Sedai najwidoczniej wciąż stanowiła rozrywkę. Delana pojawiła się parę chwil później - zawsze trzymała się niedaleko. Shienaranka miała jasną cerę, krępą figurę i grube kończyny. Usta Graendal wygiął odruchowy niesmak. Taka brzydula. Nie to, co sama Aran’gar. Ta byłaby idealną pieszczoszką. Może któregoś dnia Graendal otrzyma szansę, żeby ją w tego rodzaju istotę zmienić. Aran’gar i Delana zaczęły swoje karesy na sofie. Aran’gar była nienasycona, który to fakt Graendal wykorzystywała wielokrotnie - pokusa Prawdziwej Mocy, jaką przed nią roztoczyła, była tylko ostatnią odsłoną tej gry. Oczywiście sama też nie była obojętna na przyjemności, dbała jednak, aby ludzie widzieli w niej istotę znacznie bardziej rozwiązłą, niż była naprawdę. Kiedy wiadomo, czego ludzie się po tobie spodziewają, można te oczekiwania wykorzystać. Można...

Zamarła w pół myśli. W jej uszach zaryczał alarm, któremu nadała dźwięk tłukących się o siebie grzywaczy. Aran’gar nawet na moment nie oderwała się od swej zabawy - ale ona oczywiście nie mogła nic usłyszeć. Splot był dość unikatowy, nadto ulokowany w miejscu, gdzie służba mogła go wyzwolić, aby ją ostrzec. Podniosła się, przespacerowała przez komnatę, a wszystko bez najmniejszego śladu pośpiechu. Stanęła w drzwiach i posłała kilkoro swoich pieszczoszków, aby dodatkowo zajęli uwagę Aran’gar. Najlepiej samej najpierw przekonać się, na czym polega problem. Przeszła przez korytarz o ścianach zdobionych zwierciadłami, oświetlony wiszącymi u sufitu kandelabrami. Znajdowała się już w połowie wiodącej na dół klatki schodowej, gdy przypadł do niej Garumand, dowódca jej gwardii pałacowej. Był Saldaeaninem, dalekim krewnym królowej. Jego przystojnej pociągłej twarzy męskiego uroku dodawał gruby wąs. Rzecz jasna, wskutek zastosowanego Przymusu był bez reszty jej oddany. - Wielka Pani... - zaczął, dysząc. - Pod pałacem schwytano człowieka. Moi ludzie rozpoznali w nim pośledniejszego szlachcica z Bandar Eban, członka Domu Ramshalan. Graendal zmarszczyła brwi, następnie gestem nakazała Garumandowi iść za sobą do jednej z komnat audiencyjnych - w istocie niewielkiego pomieszczenia zaprojektowanego w szkarłacie. Splotła osłonę przeciwko podsłuchom i posłała Garumanda, żeby sprowadził obcego. Wkrótce wrócił na czele kilkuosobowego oddziału gwardii, strzegącego mężczyzny odzianego w jaskrawe zielenie i błękity i ze sztucznym pieprzykiem w kształcie dzwoneczka na policzku. Równo przystrzyżoną, krótką brodę też wieńczyły maleńkie dzwoneczki - tym razem jak najbardziej realne, ponieważ przy każdym kroku odzywały się dźwięcznie. Gwardziści puścili go. Otrzepał rękawy koszuli, potoczył po nich groźnym wzrokiem, w końcu wygładził pomiętą koszulę. - Domyślam się, że zostałem doprowadzony przed oblicze... Urwał z głuchym stęknięciem, gdy Graendal oplotła go strumieniami Powietrza i sięgnęła do jego umysłu. Z ust pociekła mu ślina, oczy nabrały nieobecnego wyrazu. - Jestem Piqor Ramshalan - wyrecytował monotonnym głosem. - Zostałem tu przysłany przez Smoka Odrodzonego z misją nawiązania porozumienia z mieszkającą w tej fortecy rodziną kupiecką. Jako że jestem bardziej przebiegły i bystrzejszy od al’Thora, jestem mu nieodzowny do takich negocjacji. Dotyczy to zwłaszcza mieszkańców tegoż pałacu, którzy z jakiegoś powodu wydają się napawać go lękiem, co w moim mniemaniu jest zupełnie absurdalne, zważywszy na położenie i znaczenie tego miejsca. Wnoszę stąd, że Smok Odrodzony jest człowiekiem słabym. Umyśliłem sobie więc, że zdobywszy jego zaufanie,

mogę zostać następnym królem Arad Doman. Mój plan polegał na tym, aby nawiązać z tobą porozumienie we własnym imieniu, nie zaś w imieniu al’Thora, w zamian za co chciałem obiecać ci szczególne łaski, którymi będziesz się cieszyć po tym, jak już zostanę królem. Dlatego też... Graendal skinęła dłonią, a Ramshalan urwał w pół słowa. Zaplotła ramiona na piersiach, zadrżała, czując, jak włosy omalże stają jej dęba na głowie. Znalazł ją Smok Odrodzony. I wysłał tego nieszczęśnika, żeby odwrócić jej uwagę. Wydawało mu się, że może nią manipulować. W jednej chwili splotła bramę wiodącą do jednej ze swych najbardziej sekretnych kryjówek. W twarz uderzyło ją chłodne powietrze miejsca, gdzie panował dopiero świt, a nie wczesny wieczór. Trzeba uważać. Najlepiej od razu uciekać. Chociaż... Zawahała się. „On musi poznać, czym jest złamane serce. Musi dowiedzieć się, czym jest rozpacz i czym jest lęk. Podaruj mu tę wiedzę. A wtedy nagroda cię nie minie”. Aran’gar głupio dała się przyłapać na przenoszeniu saidina, skutkiem czego musiała porzucić swój posterunek pomiędzy Aes Sedai. Wciąż płaciła za błąd. Gdyby Graendal teraz również uciekła - rezygnując z choćby niewielkiej szansy pomieszania szyków al’Thorowi - czy również zostałaby podobnie ukarana? - Co się dzieje? - zabrzmiał za drzwiami głos Aran’gar. - Przepuśćcie mnie, durnie. Graendal? Co ty wyprawiasz? Graendal syknęła cicho, potem zamknęła bramę i wzięła się w garść. Skinęła głową, co było dla gwardzistów znakiem, że mogą wpuścić Aran’gar do środka. Smukła kobieta wsunęła się do środka, obrzucając szacującym spojrzeniem Ramshalana. Graendal przyszło do głowy, że jednak nie powinna była podsyłać jej swoich pieszczoszków, gdyż w ten sposób tylko wzbudziła podejrzenia. - Al’Thor mnie znalazł - krótko wyjaśniła Graendal. - Przysłał swojego człowieka, żeby rzekomo nawiązał ze mną „porozumienie”, ale nie wyjaśnił mu, kim jestem. Zapewne chce, abym myślała, że cała ta wizyta ma charakter zupełnie przypadkowy. Aran’gar zacisnęła usta. - A więc chcesz uciec? Znów jak najdalej od centrum całej zabawy? - I ty to mówisz? - Otaczali mnie sami wrogowie. Ucieczka była jedynym wyjściem. - Słowa brzmiały jak wielokrotnie przećwiczona kwestia.

Lecz słowa te były również wyzwaniem W obecnej sytuacji Aran’gar powinna posłuchać jej poleceń. Może więc... - Czy ta twoja Aes Sedai zna się na Przymusie? Aran’gar wzruszyła ramionami. - Została wyszkolona. Można uznać, że jakoś sobie daje radę. - Dawaj ją tutaj. Aran’gar uniosła brwi, lecz nie zaprotestowała i skinąwszy z szacunkiem głową, oddaliła się osobiście wypełnić polecenie... a tak naprawdę, to zapewne, żeby pomyśleć chwilę na osobności. Graendal posłała służącego po klatkę z gołębiami. Ptaki pojawiły się w komnacie szybciej niż Aran’gar. Graendal, nie czekając, przeniosła Prawdziwą Moc - znowuż drżąc w obliczu tego doświadczenia - i splotła misterną tkankę Ducha. Chyba nie zapomniała, jak to idzie? Tyle już minęło czasu... Położyła splot na głowie ptaka. Świat jakby przeskoczył... Przez chwilę miała przed oczami obraz podwójny - świat, jakim sama go widziała i jego wersję wtórną, czyli to, co widział gołąb. Przy odpowiedniej koncentracji byłoby to możliwe przez dłuższy czas. Zakręciło się jej w głowie. Świat widziany oczami ptaka był czymś całkowicie innym niż świat istoty ludzkiej: znacznie większe pole widzenia i barwy tak żywe, że omalże oślepiające, lecz kontury zamazane i ewidentne komplikacje z oceną odległości. Zepchnęła ptasi świat gdzieś w głąb głowy. Gołąb nie będzie jej się narzucał, choć posługiwanie się nim było trudniejsze niż korzystanie z kruka czy szczura, preferowanych oczu Czarnego. Było jakoś tak, że splot najzgrabniej działał w przypadku tych dwóch zwierząt. Z drugiej strony, większość robactwa szpiegującego dla Czarnego musiała opowiadać mu o tym, co widziała, inaczej wiedza nie docierała do Wielkiego Władcy. Dlaczego tak było, nie miała pojęcia - rozmaite specyficzne sploty Prawdziwej Mocy były w jej oczach zupełnie pozbawione sensu. A przynajmniej wyznawała się w nich znacznie słabiej niż taki, na przykład, Aginor. Aran’gar wróciła ze swoją Aes Sedai, która ostatnimi czasy zachowywała się coraz bardziej potulnie. Tamta skłoniła się nisko przed Graendal, a potem zamarła w pokornej pozie. Graendal pieczołowicie usunęła sploty Przymusu z głowy Ramshalana, co natychmiast wywołało na jego twarzy wyraz oszołomienia i zagubienia. - Co mam zrobić, Wielka Pani? - zapytała Delana, spoglądając na Aran’gar, a potem znów na Graendal. - Przymus - odrzekła Graendal. - Splot tak misterny i skomplikowany, jaki tylko potrafisz.

- Jaka ma być funkcja splotu, Wielka Pani? - Niech się zachowuje w swój zwykły sposób - odparła Graendal. - Lecz ma zapomnieć o wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Niech pamięta, jak pomyślnie negocjował porozumienie z rodziną kupiecką. Dodaj do niego kilka pierwszych lepszych warunków, cokolwiek ci przyjdzie na myśl. Delana zmarszczyła brwi, lecz już nauczyła się, żeby nie kwestionować poleceń Wybranych. Przyglądając się pracującej Aes Sedai, Graendal zaplotła ramiona na piersiach i postukiwała jednym z palców o swe ramię. Z każdą chwilą robiła się coraz bardziej zdenerwowana. Al’Thor wiedział, z kim ma do czynienia. Czy zaatakuje? Nie, nie będzie chciał skrzywdzić kobiet. Ta akurat jego słaba strona była dość istotna. Ponieważ wynikało, że starczy czasu na jakąś reakcję. Przynajmniej tak jej się wydawało. Jak mu się udało wyśledzić ją w jej pałacu? Przecież idealnie zamaskowała własne ślady. Jedyni jej pachołkowie, którym pozwoliła opuścić pałac, znajdowali się w okowach Przymusu tak potężnego, że usunięcie go musiało na nich sprowadzić natychmiastową śmierć. Czy to możliwe, że ta Aes Sedai, którą przy sobie trzymał - ta Nynaeve, tak ponoć utalentowana w Uzdrawianiu - była w stanie odczytać i rozplątać strumienie Graendal? Potrzebowała czasu, a poza tym musiała zorientować się, ile wie al’Thor. Gdyby się okazało, że Nynaeve al’Meara ma dość umiejętności, aby odczytać sploty Przymusu, sytuacja byłaby nieciekawa. Graendal zdawała sobie sprawę, że musi podrzucić Smokowi fałszywy trop, opóźnić jego pogoń - i stąd też taki, a nie inny był jej rozkaz dla Delany: potężny Przymus oraz kilka dziwnych uwarunkowań weń wplecionych. Na tyle Graendal z pewnością było stać. On musi zrozumieć, czym jest agonia. - Teraz ty - zwróciła się do Aran’gar, gdy Delana wreszcie skończyła. - Coś zawiłego. Chcę, żeby al’Thor i jego Aes Sedai znaleźli w tym umyśle ślad męskiej ręki. To dodatkowo zbije ich z tropu. Aran’gar wzruszyła ramionami, ale zrobiła, o co ją poproszono, i umysłowi nieszczęsnego Ramshalana przyszło zaznać kolejnej warstwy Przymusu, grubej i wielowymiarowej. Dopiero teraz zauważyła, że było w nim coś ładnego. Czy al’Thor uznał, że Graendal zechce go na jednego ze swoich pieszczoszków? Czy w ogóle pamiętał dość z życia Lewsa Therina, żeby to o niej wiedzieć? Docierające do niej raporty na temat tego, ile mógł pamiętać, a ile z pewnością zapomniał, były nadzwyczaj niejasne - jedno było pewne, coraz więcej sobie przypominał. I to ją właśnie martwiło. Niewykluczone, że Lews Therin byłby w stanie znaleźć ją w tym pałacu. Ale nigdy się nie spodziewała, że al’Thora będzie na

to stać. Aran’gar skończyła. - A teraz - rzekła Graendal, uwalniając Ramshalana ze strumieni Powietrza - wróć do Smoka Odrodzonego i donieś mu o sukcesie, jaki tu odniosłeś. Ramshalan zamrugał, potrząsnął głową. - Ja... Tak, moja pani. Tak, ufam, że stosunki, jakie dzisiaj zadzierzgnęliśmy, okażą się wzajemnie korzystne dla obu stron. - Uśmiechnął się, dureń słaby na umyśle. - Może powinniśmy zasiąść do stołu i wypić za nasz sukces, lady Basene? Droga, jaką przebyłem, aby się z tobą spotkać, była dość wyczerpująca i... - Idź - chłodnym tonem poleciła mu Graendal. - Cóż, niech tak się stanie. Kiedy już będę królem, nagroda cię nie ominie! Gwardziści wyprowadzili go. Już w korytarzu zaczął pogwizdywać z zadowolenia. Graendal usiadła, przymknęła powieki, paru żołnierzy natychmiast podeszło bliżej, żeby stanąć na straży; podeszwy ich butów cicho zaszeleściły na miękkim dywanie. Rozejrzała się wokół oczyma gołębia, oswajając się z odmiennym obrazem świata. Na jej rozkaz służący podnieśli klatkę z ptakiem i zanieśli do okna w korytarzu. Otworzyli drzwiczki i ptak przeskoczył na parapet. Graendal zachęciła go lekko - nie była na tyle wprawna, żeby w całości przejąć kontrolę nad umysłem zwierzęcia. Latanie było znacznie trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Gołąb wyfrunął z okna. Tarcza słońca chowała się już za górami, kreśląc ich kontury wściekłą czerwienią i pomarańczem. Jezioro poniżej spowił głęboki, czarnoniebieski cień. Widok był zachwycający, lecz gdy gołąb stromym lotem ruszył w górę, żeby wylądować na dachu jednej z baszt, Graendal zakręciło się w głowie. W dole widziała Ramshalana, który właśnie wychodził przez bramę. Graendal ponownie dała gołębiowi mentalnego prztyczka, a ten zeskoczył z dachu wieży i zanurkował ku ziemi. I znowu aż ją skręciło w żołądku, gdy ptak mknął ku ziemi, a kamienne mury pałacu zmieniły się w smugę szarości. Zacisnęła zęby. W końcu gołąb wyrównał lot i teraz łopocząc skrzydłami, mknął za Ramshalanem. Ten chyba coś do siebie mamrotał pod nosem, choć dziurki uszne gołębia pozwalały jedynie na wychwycenie paru pierwotnych dźwięków. Leciał za nim czas jakiś przez mroczniejący las. Sowa nadawałaby się znacznie lepiej, nie miała jednak sowy w swej menażerii. Zrugała się w myślach za brak przezorności. Gołąb przelatywał z gałęzi na gałąź. Pod nim poszycie leśne stanowiło gęstwę niskich krzewów i opadłych sosnowych igieł. Z jakiegoś powodu widok zdał się jej odstręczający. W końcu zobaczyła przed sobą jasność. W istocie, ledwie jej odległe lśnienie, niemniej

oczom gołębia to wystarczyło, żeby wyłowić z mroku światło i cień, ruch i bezruch. Zmusiła zwierzę, żeby podleciało bliżej, zostawiając Ramshalana. Światło wylewało się z bramy otwartej na środku leśnego prześwitu, tętniło ciepłym blaskiem. Na jego tle rysowały się stojące postacie. Jedną nich był al’Thor. Graendal poczuła odruchowe ukłucie lęku. Był tam! Spoglądał ze szczytu tego wzniesienia, prosto w jej stronę. Na ciemność w sercu świata! Wcześniej nie mogła mieć pewności, że pojawi się tu we własnej osobie ani że Ramshalan miał przekazać swój raport, wędrując przez bramę. W co grał al’Thor? Kazała gołębiowi wylądować na pobliskiej gałęzi. Aran’gar tymczasem skarżyła się obok, że Graendal o niczym jej nie informuje. Zobaczywszy wcześniej gołębia, bez trudu zorientowała się, do czego Graendal zmierza. Ta tymczasem skoncentrowała się jeszcze mocniej. Smok Odrodzony, człowiek, który był kiedyś Lewsem Therinem Telamonem. Wiedział, gdzie ją znaleźć. Ongiś nienawidził jej z całego serca, ile dzisiaj z tego pamiętał? Czy pamiętał, że zamordowała Yanet? Oswojeni Aielowie aI’Thora przyprowadzili Ramshalana przed jego oblicze, Nynaeve zbadała go saidarem. Tak, najwyraźniej była w stanie odczytać sploty Przymusu. A przynajmniej wiedziała, czego szukać. Będzie musiała zginąć, ponieważ al’Thor na niej polegał, więc jej śmierć przyniesie mu ból. A potem ten sam los spotka ciemnowłosą kochankę Smoka. Graendal zmusiła gołębia, żeby przefrunął na niższą gałąź. Co al’Thor zrobi w następnej kolejności? Wszystkie jej instynkty zapewniały ją, że nie wykona następnego ruchu, póki nie zorientuje się w jej strategii. Zachowywał się identycznie jak w jej rodzimym Wieku - lubił zastanawiać się, planować, nurzać się w narastającym crescendo, którego zwieńczeniem był szturm. Zmarszczyła brwi. Co też on mówi? Natężyła uwagę, próbując wyłowić słowa z przypadkowych dźwięków. Przeklęte dziurki uszne gołębia - wszystko brzmiało monotonnym skrzeczeniem. „Callandor”? Dlaczego on wspomina o Callandorze? I skrzyni... Coś rozbłysło w jego dłoni. Klucz dostępu. Graendal zaparło dech w piersiach. Przyniósł ze sobą to coś? To było prawie równie paskudne jak płomień stosu. I wtedy zrozumiała. Rozegrano ją. Zmrożona aż do kości, uciekła z umysłu gołębia, otworzyła oczy. Znajdowała się wciąż w niewielkiej, pozbawionej okien komnacie. Aran’gar stała z zaplecionymi na piersiach rękami, oparta o framugę drzwi. Al’Thor specjalnie przysłał tu Ramshalana, żeby został schwytany i poddany Przymusowi. Jedynym celem wizyty Ramshalana było upewnienie się, że Graendal jest w

twierdzy. „Światłości! Ależ się zrobił bystry”. Wypuściła Prawdziwą Moc i objęła znacznie mniej powabnego saidara. Szybko! Była tak roztrzęsiona, że Źródło omalże jej się nie wyrwało. Całą zlewał pot. Wynosić się stąd. Natychmiast się stąd wynosić. Otworzyła nową bramę. Aran’gar odwróciła się i teraz wbijała spojrzenie w ścianę, tam, gdzie widziałaby al’Thora, gdyby go mogła zobaczyć. - Tyle Mocy. Co on robi? Aran’gar. To ona i Delana sporządziły sploty Przymusu. Al’Thor musi dojść do wniosku, że Graendal zginęła. Jeżeli zniszczy pałac, a Przymus wciąż pozostanie na miejscu, będzie wiedział, że chybił i że Graendal wciąż żyje. Pospiesznie splotła dwie tarcze i jedną oddzieliła od Źródła Aran’gar, drugą Delanę. Obie jęknęły jak na rozkaz. Graendal podwiązała sploty i dodatkowo skrępowała je Powietrzem. - Graendal? - zapytała Aran’gar, a w jej głosie brzmiała panika. - Co ty...? Nadchodziło. Graendal skoczyła ku bramie, przetoczyła się przez nią, a potem jeszcze koziołkowała na ziemi. Jakaś gałąź poszarpała jej suknię. Za nią rozbłysło oślepiające światło. Zmagając się ze splotami bramy, zobaczyła jeszcze ostatnie mgnienie przerażonej Aran’gar, a potem wszystko pochłonęła piękna, nieskazitelnie czysta biel. Brama zniknęła, Graendal ogarnęły ciemności. Leżała, czując nieprawdopodobnie szybkie łomotanie serca, omalże oślepiona blaskiem. Brama, którą splotła w takim pośpiechu, nie mogła prowadzić daleko. Leżała więc teraz w brudnym leśnym poszyciu, na szczycie wzniesienia tuż obok pałacu. Zalała ją fala poczucia niegodziwości, od której aż skręciło się powietrze i zmarszczył Wzór. Efekt ten zwano „wrzaskiem stosu” - i nazywano nim tę właśnie chwilę, gdy sama istota stworzenia wyła z bólu. Drżąc, wypuściła długo wstrzymywany oddech. Lecz musiała zobaczyć. Musiała wiedzieć. Wstała chwiejnie, dopiero teraz dotarło do niej, że skręciła kostkę. Pokuśtykała ku linii drzew, spojrzała w dół. Kurhan Natrina - cały pałac - zniknął. Wypalony z Wzoru. Na oddalonym grzbiecie wzniesienia nie mogła dostrzec al’Thora, lecz nie miała najmniejszych wątpliwości, gdzie się znajduje. - Ty... - warknęła. - Stałeś się znacznie groźniejszy, niż przypuszczałam. Setki pięknych mężczyzn i kobiet, najlepszych, jakich udało się jej zebrać... wszyscy