chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony213 437
  • Obserwuję121
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań134 533

22. Kroniki Elfich Narodów 01 - Pierworodny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

22. Kroniki Elfich Narodów 01 - Pierworodny.pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Dragonlance - Tak czytac
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 139 osób, 122 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 198 stron)

PAUL B. THOMSON & TONYA C. COOK KRONIKI ELFICH NARODÓW TOM I PIERWORODNY

Prolog ROK DELFINA (2308 PC – Przed Kataklizmem) Wielka rzeka Thon-Thalas płynęła na południe poprzez lasy Silvanostu. Od trzech czwartych swej długości rozwidlała się i bliźniaczymi strumieniami opływała wyspę zwaną Fallan. Leżała na niej stolica państwa elfów — Silvanost. Było to miasto wież. Olśniewająco białe, pięły się ku niebu; niektóre tak wysokie i strzeliste, że przytłaczały sobą porastające stały ląd masywne dęby. W przeciwieństwie do silvanestyjskich ziem wyspę Fallan porastało zaledwie kilka drzew. Większość wycięto dawno temu, by ustąpiły miejsca miastu. Wówczas to Silvanesti przemienili swymi czarami marmurowe i kwarcowe formacje wyspy w domy i wieże. Przybywający z zachodu Drogą Króla wędrowcy mogli ujrzeć ukryte pośród drzew marmurowe miasto, które w promieniach słońca lśniło bladym, perłowym blaskiem. Nocą Silvanost pochłaniał skąpe światło księżyca i gwiazd, posyłając w niebo delikatną czarną poświatę. W tę niezwykłą noc niebo wypełniały skłębione chmury i na ziemię spadł chłodny deszcz. Po wyspie raz za razem przetaczały się podmuchy rześkiego wiatru. Mimo to ulice Silvanostu były pełne. Nie bacząc na pełen wilgoci chłód, wszyscy mieszkańcy miasta stali na zewnątrz swych domostw, pokrzykując, klaszcząc i radośnie śpiewając. Wielu trzymało w dłoniach chronione przed deszczem świece, których tańczące płomyki dodawały uroku przedziwnej, świątecznej atmosferze. Tego wieczoru w stolicy wydarzyła się rzecz wyjątkowa. Sithel, Mówca Gwiazd i władca wszystkich Silvanestyjczyków, został ojcem. Dodatkowym szczęściem było to, że jego królewska małżonka urodziła dwóch synów. Sithel był więc ojcem bliźniaków, co wśród elfów było niezwykłą wręcz rzadkością. Świętujące w tę chłodną i wilgotną noc elfy natychmiast zaczęły nazywać swego władcę „Podwójnie Błogosławionym” Mówca Gwiazd nie przyjmował jednak gratulacji. Nie było go nawet w Pałacu Quinari, gdzie jego małżonka — Nirakina — wciąż leżała w łożu ze swymi nowo narodzonymi synami. Sithel oddalił się od swej świty i szedł samotnie placem pomiędzy pałacem i Wieżą Gwiazd — oficjalną siedzibą Mówcy. Choć zwykłym obywatelom nie wolno było przebywać na placu nocą, Sithel wyraźnie słyszał echa ich świętowania. Wolnym krokiem przeszedł poprzez mroczne zarysy otaczającego wieżę ogrodu i kierując się jego ścieżkami, wszedł do wnętrza budowli. Zmierzając w kierunku szmaragdowego tronu, Sithel spoglądał na przestronną salę audiencyjną. Nie była ona całkowicie pogrążona w ciemności. Sześćset stóp ponad jego głową ziała wycięta w dachu wieży dziura, która otwierała się na niebo, Przez nią do sali sączyło się światło Księżyca, które zdołało przebić się przez ciężkie, skłębione chmury. Ściany wieży przecięte były wijącymi spiralami wąskich okien i inkrustowane wszelkiego rodzaju klejnotami. Rozszczepiały one światło księżyca na liczne, opalizujące drobinki, które zalewały ściany i podłogę tysiącami kolorów.

Teraz Sithel nie miał jednak głowy, by upajać się pięknem owego widoku. Spocząwszy na tronie, na którym zasiadał już od dwustu łat, wsparł dłonie na szmaragdowych podłokietnikach, pozwalając, by chłód kamienia przeniknął i ukoił jego zbolałe serce. W monumentalnym wejściu paja wiła się postać. — Wejdź — zachęcił Mówca, Jego głos był zaledwie odrobinę głośniejszy od szeptu, jednak nadzwyczajna akustyka wieży sprawiła, że nowo przybyły wyraźnie usłyszał jego słowa. Usłuchawszy głosu władcy, postać .zbliżyła się. Mężczyzna przystanął u podstawy schodów prowadzących do podwyższenia i postawił na marmurowej posadzce misternej roboty piecyk. Pokłonił się Mówcy i rzekł: — Wezwałeś mnie, Wielki Mówco. — Jego głos był łagodny i pobrzmiewał zaśpiewem północnych krain. — Vedvedisco, sługo Gileana — odparł Sithel. — Wstań. Vedvedsica wstał posłuszny słowom władcy. W przeciwieństwie do kapłanów z Silvanostu, którzy zwykli odziewać się w białe szaty przepasane szarfą w kolorze ich bóstwa, Vedvedsica miał na sobie spiętą pasem, szarą tunikę. Jego bóg nie miał w mieście swej świątyni, jako że bogowie Neutralności nie byli oficjalnie tolerowani przez kapłan służących bogom Dobra. Kapłan przemówił: — Wasza Wysokość pozwoli, że pogratuluję mu narodzin synów. Sithel, zniecierpliwiony, pokiwał głową. — To z ich powodu wezwałem cię tutaj — odrzekł. — Czy Twój bóg pozwala ci zajrzeć w przyszłość? — Mój pan, Gilean, trzyma w dłoniach Tobril, Księgę Prawdy. Czasem pozwala mi zajrzeć do jej wnętrza Z wyrazu twarzy kapłana można było wyczytać, że zgłębianie tajników owej księgi nie należało do przyjemności. — Dam ci sto złotych monet — odparł Mówca. — Zanieś modlitwę do swego boga i odkryj przede mną los mych synów! Vedvedsica ponownie pokłonił się władcy. Zanurzył dłoń w obszernych kieszeniach swej szaty i wyciągnął z niej dwa suszone liście, sztywne i kruche, choć wciąż jeszcze lśniąco zielone Zdjąwszy z piecyka stożkowatą pokrywę, odsłonił umieszczone w nim rozżarzone węgle i trzymając oba liście za łamliwe szypułki, umieścił je tuż nad stłumionym ogniem. — Gileanie Księgo! Szary Wędrowcze! Mędrcu Prawdy! Bramo Dusz! Poprzez ten ogień otwórz me oczy i pozwól mi zajrzeć do księgi wszech prawdy! Głos kapłana był teraz silniejszy, rozbrzmiewając w pustej sali. — Otwórz Tobril! Odnajdź dla Mówcy Sithela przeznaczenie jego nowo narodzonych, bliźniaczych synów! Vedvedsica położył liście na rozżarzonych węglach. Natychmiast zajęły się ogniem, z który z głośnym trzaskiem otoczył je płomieniami. Znad piecyka, leniwą smugą uniósł się dym; gruby, szary dym, który wzbijając się do góry, nieustannie gęstniał. Sithel ścisnął podłokietniki swego tronu i ze zdumieniem obserwował, jak dym wije się i skręca. Vedvedsica uniósł do góry swe szczupłe ramiona, jak gdyby chciał objąć nimi skłębione opary. Stopniowo dym przybierał drżący kształt rozwiniętego zwoju. Sithel widział zaledwie jego tył, podczas gdy zapisane słowa przeznaczone były wyłącznie dla oczu Vedvedsicy. Usta kapłana poruszały się bezgłośnie, gdy czytał słowa zapisane w księdze zawierającej całą mądrość bogów.

Po niespełna trzydziestu sekundach ogień zupełnie strawił bliźniacze liście. Płomienie sięgały teraz trzech stóp, bez ustanku rozpraszając gęsty dym. Z kolejnym rozbłyskiem ognia kapłan wrzasnął z bólu i zatoczył się do tyłu. Widząc to, Sithel natychmiast zerwał się na nogi, podczas gdy Vedvedsica runął bez sił na kamienną posadzkę. Pokonawszy prowadzące do podniesienia schody, Mówca uklęknął obok kapłana i delikatnie obrócił go na plecy. — Co zobaczyłeś? — spytał niecierpliwie. — Mów, rozkazuję ci! Vedvedsica odsunął dłonie z twarzy. Jego brwi były nadpalone, a twarz osmolona. — Sześć słów... ujrzałem zaledwie sześć słów, Wasza Wysokość — odparł łamiącym się głosem. — Cóż to były za słowa? — spytał rozgorączkowany Sithel, potrząsając wiotkim ciałem mężczyzny. — Tobril rzekł: „Każdy z nich nosić będzie koronę...". Sithel nachmurzył się, marszcząc białe, łukowate brwi. — Cóż to znaczy? Dwie korony? — ze złością zażądał wyjaśnień. — Jak mogą obaj nosić korony? — Znaczy to dokładnie to, co znaczy, Podwójnie Błogosławiony. Mówca spojrzał na piecyk i wciąż tlące się w jego wnętrzu węgle. Przelotne spojrzenie na spisane w wielkie księdze słowa niemalże kosztowało Vedvedsicę wzrok. Jaką przyjdzie zapłacić Sithelowi za poznanie przepowiedni Gileana? Jaką cenę przyjdzie zapłacić Silvanesti? Rozdział 1 Wiosna—Rok Jastrzębia (2216) Wiatr rozproszył chmury, które w jaskrawych promieniach słońca zdawały się oślepiająco białe. W przeświecających pomiędzy nimi plamach błękitu śmignęła i zatoczyła krąg mroczna, skrzydlata sylwetka. Z każdym potężnym uderzeniem szerokich skrzydeł stworzenie — dużo większe od ptaka — wzbiło się do góry. Kiedy uniosło się ponad najniższe chmury, zawisło w jednym miejscu, szybko i mocno łopocząc skrzydłami. Był to gryf — pół lew, pół orzeł. Jego okazała głowa i szyja orła zgrabnie przechodziły w tors i zad lwa. Obrośnięty piórami lwi ogon łopotał na wietrze. Tuż za uzbrojona w potężny dziób głową stworzenia i jego nieruchomymi, złotymi oczami skórzane paski ogłowia łączyły się z przypiętymi do ramion gryfa siodłem. W siodle zasiadała ukryta za lśniącym hełmem postać, odziana w złotozieloną zbroję. Spod brązowego hełmu spoglądała elfia twarz z brązowymi oczami i białymi niczym śnieg włosami. W dole przed jeźdźcem i jego rumakiem rozciągało się całe państwo Silvanesti. W miejscach, gdzie wiatr przegnał chmury, elf dostrzegł gruby, zielony dywan lasów i pól. Na prawo wiłą się srebrzysta wstążka Thon-Thalasu; Rzeka Władcy opływała leniwie pokryta bujną zielenią wyspę Fallan. Na tej wyspie znajdował się Silvanost, miast tysiąca białych wież. — Jesteś gotowy, Arcuballisie? — szepnął jeździec do swego wierzchowca. Owinął skórzane lejce wokół silnej, smukłej dłoni. — Teraz! — zawołał, gwałtownym ruchem ściągając wodze w dół.

Gryf opusie głowę i złożył skrzydła. Runęli w dół, niczym grom z jasnego nieba. Młody elf pochylił się ponad szyją gryfa, zanurzając palce w gęstych, miedzianych piórach. Masywne mięśnie, które wyczuwał pod palcami, były napięte w oczekiwaniu. Widział, że świetnie wyszkolony i lojalny wobec swego pana Arcuballis nie rozwinie skrzydeł, dopóki nie usłyszy takiego rozkazu. Gdyby takie było życzenie jeźdźca, gryf runąłby prosto w urodzajną ziemię Silvanesti. Pozostawili chmury w górze i ich oczom ukazał się rozległy widok na całe królestwo elfów. Bogaty baldachim soczystej zieleni były teraz znacznie wyraźniejszy i jeździec mógł dostrzec wysokie sosny i potężne dęby, których gałęzie strzelały w górę, łącząc niebo z ziemią. Był to widok, który nieliczni mieli okazję podziwiać. Spadali w dół tysiące stóp, aż do chwili, gdy od ziemi dzieliło ich zaledwie kilkaset stóp. Szaleńczy wiatr wgryzał się w oczy jeźdźca, wyciskając z nich łzy. Ten jednak za wszelką cenę starał się je powstrzymać. Arcuballis nerwowo napiął wciąż złożone skrzydła i wydał z siebie głęboki, gardłowy pomruk. Obaj — jeździec i jego wierzchowiec — byli teraz niezwykle nisko. Elf mógł rozróżnić poszczególne gałęzie drzew i dostrzec gromady ptaków umykających przed rosnącym w oszałamiającym tempie cieniem gryfa. — Teraz! — Jeździec gwałtownie szarpnął wodze. Szerokie skrzydła rozwinęły się powoli. Zad gryfa opadł w dół, podczas gdy stworzenie majestatycznie unosiło swój łeb. Jeździec poczuł, że ześlizguje się do tyłu, z rozmachem uderzając w tył wysokiego siodła. Gryf szerokim łukiem wzbił się do góry, tnąc powietrze potężnymi skrzydłami. Młodzieniec wypuścił wodze z rąk i stworzenie wyrównało lot. Chwilę później, gwiżdżąc donośnie, wydał swemu rumakowi rozkaz i rozwinięte skrzydła zastygły w bezruchu. Teraz znów gwałtownie opadli ku ziemi. Powietrze był wzburzone, pełne prądów i zawirowań, i gryf, drżąc, miotał się na boki. Jeździec odchylił do tyłu głowę i zaśmiał się. Przelecieli tuż nad czubkami drzew i nagle gęste lasy ustąpiły miejsca uporządkowanym rzędom drzew, sadom pełnym wiśni, śliw i orzechowców. Pracujące w sadach elfy dostrzegły jedynie gnającą ponad ich głowami potężną sylwetkę i nagła panika wypełniła ich serca. Wielu spośród z nich spadło z drabin, rozsypując kosze pełne owoców. Jeździec przycisnął do ust mosiężny róg i wydobył z niego przenikliwy dźwięk. Gryf także wydal z siebie upiorny wrzask – głęboki, wibrujący pomruk, po części należący do lwa, po części do orła. Jeździec ponaglił stworzenie, by ponownie wzbiło się do góry. Ogromne skrzydła uderzyły leniwie, unosząc gryfa i dosiadającego go elfa kilkadziesiąt stóp ponad ziemią. Skręcili na prawo, pikując ponad płynącymi powoli wodami Thon-Thalasu. Rzeka tętniła życiem, pływały po niej łodzie – płaskie, zbudowane z bali tratw, popychane przez wysokich, ogorzałych od słońca elfów. Na ich pokładach piętrzyły się naczynia i tkaniny, które niebawem miały zostać sprzedane na odległym, dzikim południu. Dna smukłych czółen elfich rybaków srebrzyły się owocami porannych połowów. Gryf przemknął ponad nimi, z ożywieniem tnąc powietrze skrzydłami. Flisacy i rybacy na chwilę oderwali się od swych obowiązków, obojętnym wzrokiem spoglądając na nowo przybyłych. Wielokrotnie przemierzając wody Thon-Thalasu, niełatwo wpadali w zachwyt, nawet na widok tnącego niebo, królewskiego gryfa. Lecieli dalej, przecinając rzekę, wprost ku wyspie Fallan. Jeździec prowadził teraz swego skrzydlatego wierzchowca pomiędzy licznymi, białymi wieżyczkami. Robił to tak umiejętnie, że gryf ani razu nie otarł się o żadną z nich czubkiem skrzydeł. Daleko w dole, uliczkami Silvanostu, gnał ich olbrzymi cień.

Wkrótce jeździec dotarł do centralnego punktu miasta, będącego także centralnym punktem życia i lojalności każdego elfa — Wieży Gwiazd. Wysoka na sześćset stóp budowla była najwyższą z silvanestyjskich wież i siedzibą władcy Mówcy Gwiazd. Siedzący na grzbiecie gryfa młodzieniec zatoczył krąg wokół białej marmurowej iglicy. Znów podniósł do ust róg, wydobywając z niego toporne, beznamiętne ostrzeżenie. Był to żart; niewinna, podniebna zabawa, jednakże w połowie okrążenia dostrzegł stojąca na wysokim balkonie i spoglądająca na miasto samotną sylwetkę. Dopiero wówczas ściągnął wodze i skierował Arcuballisa w kierunku wieży. Odziana w białe szaty białowłosa postać była nikim innym jak Sithelem, Mówcą Gwiazd. Zaskoczony jeździec niezdarnie zawrócił swego skrzydlatego wierzchowca. Jego oczy przez chwilę napotkały wzrok elfiego monarchy, który po chwili odwrócił się i zniknął we wnętrzu wieży. Młodzieniec pokręcił głową i skierował się w stronę domu. Był w poważnych tarapatach. Na północ od wieży, po przeciwnej stronie Ogrodów Astarina, znajdował się Pałac Quinari. Mieszkali w nim potomkowie Silvanosa, członkowie Królewskiego Rodu. Pałac nie był otoczony drzewami i składał się z trzech trójpoziomowych skrzydeł, które rozchodziły się w trzech kierunkach od stojącej pośrodku, zbudowanej z różanego marmuru wieży. Wieża pięła się na wysokość trzystu stóp, licząc od jej podstawy do szczytu. Każde z pałacowych skrzydeł uwieńczone było zapierającą dech w piersi kolumnadą, wyciosaną z najszlachetniejszego marmuru, którego gładka lśniąca powierzchnia poprzetykana była delikatnymi zielonymi żyłkami. Kolumny, każda imitująca róg jednorożca, kolejno wyrastały ze swych podstaw, z wdziękiem pnąc się ku górze. Kiedy w końcu jego oczom ukazał się pałac, serce jeźdźca zabiło mocniej. Ostatnie cztery dni spędził daleko stąd, polując i latając na grzbiecie swego skrzydlatego wierzchowca. Teraz jednak miał wstawić się na umówione spotkanie. Wiedział, że za swe bezczelne zachowanie nieopodal Wieży Gwiazd czekają go nieprzyjemności ze strony samego Mówcy; jednak myśl o nadchodzącej schadzce sprawiły, że na jego twarzy pojawił się uśmiech. Spowolnił lot gryfa stanowczym szarpnięciem za wodze i skierował się ku wschodniej części pałacu. Chwilę później lwie pazury i szpony orła dotknęły chłodnego, pokrytego łupkiem dachu. Drżąc ze zmęczenia, Arcuballis złożył potężne skrzydła. Z pałacu wybiegli odziani w tuniki i krótkie kilty służący, z których jeden natychmiast pochwycił uzdę gryfa. Kolejny przystawił do boku stworzenia drewnianą drabinę misternej roboty. Jeździec zignorował ją, przełożył nogę ponad szyją swego wierzchowca i zwinnie niczym kot zeskoczył na dach. Natychmiast u jego boku pojawili się kolejni słudzy – jeden z misą pełną czystej wody, drugi ze staranie złożonym płóciennym ręcznikiem. — Wasza Wysokość – rzekł mężczyzna trzymający misę – czy zechciałbyś się odświeżyć?— Chwileczkę. — Jeździec zdjął z głowy hełm i potrząsnął mokrymi od potu włosami. — Co słychać? — spytał, raz za razem zanurzając swe dłonie i ramiona w czystej wodzie, która po chwili stała się mętna od brudu. — Wszystko dobrze, mój książę – odparł służący. Skinieniem głowy przywołał swego towarzysza, by ten natychmiast podał ręcznik. — Jakieś wieści od mego brata, księcia Sithasa? — W rzeczy samej, Wasza Wysokość. Twój brat został wezwany wczoraj przez twego ojca. Dziś rano powrócił ze Świątyni Matheri. Na twarzy jeźdźca odmalowało się wyraźne zaskoczenie.

— Wezwany? Dlaczego? — Nie wiem, mój książę. Mówca i książę Sithas odbywają teraz w tej chwili ważną rozmowę w Wieży Gwiazd. Jeździec cisnął wilgotny ręcznik z powrotem służącemu. — Przekaż mojej matce, że wróciłem i niebawem się z nią spotkam. I przekaż to samo mojemu ojcu i bratu, jeśli wrócą z wieży przed zachodem słońca. Służący pokłonił się. — Tak się stanie, mój książę. Elfi książę szybkim krokiem skierował się ku schodom prowadzącym do wnętrza pałacu. Służący pośpieszyli jego śladem, rozlewając po drodze brudną wodę. — Książę Kith–Kananie!Czy nie zechciałbyś czegoś zjeść? — zawołał ten, który trzymał w dłoniach misę. — Nie. Dopilnujcie, by nakarmiono, napojono i wyszczotkowano Arcuballisa. — Oczywiście. — I przestańcie za mną iść! Służący zatrzymali się, jak trafieni strzałą. Stukając butami, książę Kith-Kanan zszedł w dół kamiennymi schodami. Było wczesne lato i wszystkie okiennice w pałacu były otwarte, zalewając korytarze prawdziwą rzeką światła. Młodzieniec zdecydowanym krokiem szedł przed siebie, ledwie zauważając ukłony i pozdrowienia mijanych po drodze służących i dworzan. Długość padających cieni mówiła mu, że jest spóźniony. Zmuszony do czekania, z całą pewnością będzie zła. Kith-Kanan wyszedł głównym wejściem pałacu. Na jego widok strażnicy w lśniących zbrojach stanęli na baczność jak jeden mąż. Każdy krok, który przybliżał go do Ogrodów Astarina, poprawiał księciu humor. Cóż z tego, że później zostanie zbesztany przez ojca? Wszak to nie pierwszy raz. Jego pośpieszny powrót do domu, by na czas spotkać się z Hermathyą, był wart każdej reprymendy. Podstawa ogromnej wieży tonęła w ogrodach. Niedługo po tym jak Silvanos, założyciel narodu elfów, ukończył budowę Wieży Gwiazd, kapłani boga Astarina spytali o pozwolenie otoczenie jej ogrodami niebywałej urody. Klerycy stworzyli ogród ukształtowany na podobieństwo czteroramiennej gwiazdy, której każdy szczyt wskazywał jedną ze stron świata. Użyli zaklęć ofiarowanych im przez Astarina, Króla Barda, które nadawały drzewom i kwiatom niebywałe kształty. Delikatne spirale pozbawione kolców białych i czerwonych róż wiły się wokół pni potężnych, wiecznie zielonych dębów. Wisteria moczyła swe fioletowe kwiaty w nieruchomych sadzawkach krystalicznie czystej wody. Bzy i kamelie przesycały powietrze swym zapachem. Szerokie liście bluszczu zwieszały się ponad alejkami, skrywając je w cieniu i ochraniając spacerowiczów przed wszystkim, prócz najbardziej ulewnych deszczów. Najbardziej zdumiewające były jednak rosnące w kolistych zagajnikach laurowce i cedry, których szczyty spotykały się w górze, tworząc doskonałe schronienia i miejsca do medytacji. Sam Silvanos szczególnie upodobał sobie laurowy zagajnik w zachodniej część ogrodu. Kiedy czcigodny założyciel państwa elfów umarł, liście laurowych drzew zmieniły barwę z zielonej na złotą i pozostały tak już na zawsze. Kith-Kanan nie wkroczył do Ogrodów Astariana jedną ze ścieżek. W swych butach z jeleniej skóry przemknął cicho obok sięgającej ramion morowej ściany. Chwilę później wspiął się na nią i nie czyniąc najmniejszego hałasu, przeskoczył na drugą stronę. Następnie pochylił się i ruszył w kierunku zagajnika. W jego wnętrzu usłyszał odgłos niecierpliwych kroków. Oczyma wyobraźni ujrzał Hermathyę, jak z założonymi rękami nerwowo przemierza wąskie ścieżki, a jej włosy

koloru miedzi zdają się płomieniami szalejącymi pośród złocistych drzew. Bezszelestnie przemknął prowadzącym do zagajnika wejściem. Hermathya stała odwrócona do niego plecami, a jej splecione ramiona drżały ze zdenerwowania. Widząc to, Kith-Kanan zawołał jej imię. Elfka niemal natychmiast odwróciła się ku niemu. — Kith! Przestraszyłeś mnie. Gdzie się podziewałeś? — Spieszyłem do ciebie – odparł. Gniewny wyraz jej twarzy natychmiast złagodniał i elfia panna rzuciła się ku księciu, powiewając jasnobłękitna szatą. Padli sobie w objęcia tuz pod łukowatym sklepieniem kryjówki Silvanosa. Chwilę później czuły uścisk przerodził się w długi, pełen namiętności pocałunek., aż w końcu Kith-Kanan wyśliznął się z objęć ukochanej i wyszeptał: — Bądźmy lepiej ostrożni. Mój ojciec jest w wieży. Może nas zobaczyć. W odpowiedzi Hermathya przyciągnęła jego twarz do swojej i złożyła na jego ustach kolejny pocałunek. W końcu jednak odparła słabym głosem: — A więc ukryjmy się. — Po tych słowach oboje skryli się w gęstym laurowym gaju. Zgodnie ze skomplikowanymi zasadami dworskiej etykiety, książę i dobrze urodzona panna nie mogli swobodnie umawiać się na schadzki, jak od przeszło pół roku czynili Kith-Kanan i Hermathya. Jeśli w ogóle dane było się im spotkać, musieli czynić to w obecności innych elfów. Protokół wymagał, aby nawet przez chwilę nie byli sami. — Strasznie za tobą tęskniłam – rzekła Hermathya, chwytając dłoń Kith-Kanana i prowadząc go w stronę szarej, granitowej ławeczki. — Silvanost przypomina grobowiec, kiedy nie am w nim ciebie. —Przepraszam, że się spóźniłem. Całą powrotną drogę Arcuballis musiał zmagać się z przeciwnymi wiatrami. — Nie do końca było to zgodne z prawdą, jednak młodzieniec nie widział sensu w dalszym podsycaniu złości ukochanej. Prawdę powiedziawszy, Kith- Kanan zbyt późno zwinął obóz, zasłuchany w opowieści dwóch Kagonestyjczyków o tym, co działo się na zachodzie, w krainach ludzi. — Następnym razem – rzekła Hermathya, smukłym palcem gładząc jego twarz – weź mnie ze sobą. — Na polowanie? Elfka delikatnie ugryzła go w ucho. Jej włosy pachniały słońcem i egzotycznymi przyprawami. — Dlaczego nie? Przytulił ją do siebie, kryjąc twarz w jej włosach i głęboko wciągając powietrze. — Pewnie dała byś sobie radę, ale jaka szanująca się panna chciałaby podróżować przez las w towarzystwie mężczyzny niebędącego jej ojcem, bratem czy mężem? — Nie chce być przyzwoita. Kith-Kanan przyjrzał się jej twarzy. Hermathya miała ciemnoniebieskie oczy Klanu Oakleaf i wysokie kości policzkowe Klanu Sunberry, z którego pochodziła jej matka. W jej szczupłej pięknej twarzy dostrzegł namiętność, mądrość i odwagę. — Kochana — mruknął. — Tak —odparła Hermathya — Ja też cię kocham. Książę spojrzał jej głęboko w oczy i szepnął: — Wyjdź za mnie, Hermathyo. — Oczy elfki otworzyły się ze zdumienia i dziewczyna, chichocząc, odsunęła się od Kith-Kanana. — Cóż cię tak bawi? — zażądał wyjaśnień. — Po co mówić o małżeństwie? To, że podarujesz mi klejnot gwiazd, nie sprawi, ze pokocham cię jeszcze mocniej. Wole rzeczy takimi , jakie są teraz. Kith-Kanan machnął dłonią w stronę otaczających ich drzew laurowych.

— Podobają Ci się te sekretne spotkania?Szeptanie i wzdraganie się na każdy usłyszany dźwięk, w obawie, że ktoś odkryje naszą tajemnice? Hermathya znów pochyliła się ku niemu. — Oczywiście. Wszystko to czyni całą sytuację jeszcze bardziej ekscytującą. Kith-Kanan musiał przyznać, że faktycznie ostatnimi czasy w jego życiu powiało nudą. Czule pogłaskał policzek ukochanej. Gdy ponownie zbliżyli się ku sobie, nagły wiatr poruszył złoconymi liśćmi. Elfia panna wplotła palce w białe włosy księcia. Wkrótce Kith-Kanan nie myślał już o małżeństwie, bo Hermathya wypełniła sobą wszystkie jego zmysły. *** Pożegnali się z uśmiechem, w milczeniu muskając swe twarze. Hermathya zniknęła, idąc w dół ścieżki, odrzucając do tyłu pukle płomienistych włosów i szeleszcząc otulającym jej smukłe ciało jedwabiem. Kith-Kanan stał u wejścia do złocistego zagajnika i obserwował ją do chwili, gdy na dobre nie zniknęła mu z oczu. Wówczas, wzdychając, skierował swe kroki w stronę pałacu. Słońce zaszło i mijając plac, książę zauważył służących, którzy ustawiali w pałacowych oknach płonące lampy. Nocą cały Silvanost migotał niezliczoną ilością świateł, jednak Pałac Quinari ze swą masywną wieżą i licznymi, strzelistymi oknami jako jedyny przywodziła na myśl podniebną konstelację. Wspinając się żwawo po prowadzących do głównego wejścia schodach, Kith-Kanan poczuł niezwykłe zadowolenie. Widząc go, strzegący wejścia strażnicy uderzyli włóczniami w uzbrojoną pierś. Jeden z nich , stojący na prawo pd księcia rzekł: — Wasza Wysokość, Mówca prosi, abyś niezwłocznie udał się do Sali Balifa. — Cóż, lepiej więc będzie, jeśli nie każe mu czekać — odparł Kith-Kanan. Strażnicy stanęli na baczność, gdy przechodził pod głębokim , łukowatym sklepieniem. Nawet perspektywa ojcowskiej reprymendy nie była wstanie popsuć jego nastroju. Młodzieniec wciąż czuł wyraźny, korzenny zapach Hermathyi i w myślach wciąż wpatrywał się w bezdenny błękit jej oczu. Sala Balifa nazwana tak od imienia kendera, który jako generał walczył dzielnie po stronie Silvanosa, zajmowała całe piętro głównej wieży. Kith-Kanan w pośpiechu pokonywał szerokie, kamienne schody, poklepując po plecach mijaną służbę i serdecznie pozdrawiając napotkanych dworzan. Przez całą drogę towarzyszyły księciu serdeczne uśmiechy. Zdziwił go fakt, że u wysokich, wykutych w brązie drzwi Sali Balifa stali dwaj strażnicy. W miarę jak Kith-Kanan zbliżął się do wejścia, jeden ze strażników zastukał w nie końcem włóczni. Elfi książę stał przez chwilę w milczeniu, podczas gdy uzbrojeni mężczyźni pchnięcie otworzyli przed nim ciężkie drzwi. Sala była mizernie oświetlona masywnym świecznikiem stojącym na owalnym, biesiadnym stole. Pierwsza twarz, jaką ujrzał Kith-Kanan, nie należała jednak do jego ojca, Sithela. — Sithas! Zza stołu podniósł się wysoki, białowłosy elf. Kith-Kanan pośpiesznie okrążył masywny mebel i serdecznie uściskał swego bliźniaczego brata. Choć mieszkali w tym samym mieście, ich spotkania należały do rzadkości. Większość swojego czasu Sithas spędzał w świątyni Matheri, gdzie już jako dziecko pobierał nauki u kapłanów. Kith- Kanan często opuszczał Silvanost, podróżując na grzbiecie Arcubillisa, jeżdżąc konno, polując. Obaj żyli już na tym świecie dziewięćdziesiąt lat, jednak według obowiązujących

w Silvanoście norm dopiero teraz wkraczali w dorosłe życie. Upływający czas i przyzwyczajenie odmieniły bliźniaków do tego stopnia, że niemalże w niczym nie przypominali już siebie nawzajem. Sithas, starszy zaledwie o minuty, był w konsekwencji swego świątynnego życia smukły i blady. Jego twarz rozświetlały duże, orzechowe oczy—oczy ojca i dziadka. Długa, biała szata przepasana była wąskim, czerwonym pasem, symbolem Matheri – boga, który szczególnie upodobał sobie kolor czerwony. Skóra Kith-Kanana była niemalże równie brązowa jak jego oczy. Życie leśnego strażnika zahartowało młodego księcia, poszerzyło jego ramiona i wzmocniło mięśnie. — Mam kłopoty – rzekł głosem pełnym żalu. — Co tym razem przeskrobałeś? — Spytał Sithas, delikatnie zwalniając uścisk na ramieniu bliźniaka. — Byłem poza miastem, ujeżdżając Arcubillisa … — Znowu straszyłeś rolników? — Nie, nie o to chodzi. Byłem ponad miastem, więc postanowiłem zatoczyć koło nad Wieżą Gwiazd … — I na pewno zadąłeś w róg. Kith-Kanan westchnął. — Pozwolisz mi dokończyć? Okrążyłem wieżę bardzo ostrożnie, jednak kto mógłby być na najwyższym stopniu , jeśli nie ojciec. Zauważył mnie i posłał to swoje spojrzenie. Sithas skrzyżował ramiona. — Ja również byłem we wnętrzu wieży. Ojciec nie był zadowolony. Kith-Kanan zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. — O co w tym wszystkim chodzi? Przecież nie wezwał mnie tu dla reprymendy, prawda? Gdyby o to chodziło, nie byłoby cię tu. — Nie. Ojciec wezwał mnie ze świątyni, jeszcze zanim wróciłeś do domu. Poszedł na górę, by przyprowadzić matkę. Ma ci coś do obwieszczenia. Kith-Kanan odetchnął z ulgą, rozumiejąc, że nie zostanie zbesztany. — O co zatem chodzi, Sith? — Żenię się – odparł Sithas. Zaskoczony Kith-Kanan pochylił się nad stołem. — Na E'li! To wszystko, co masz do powiedzenie? „Żenię się”? Sithas tylko wzruszył ramionami. —Co tu więcej mówić? Ojciec zdecydował, że już czas, więc się żenię. Kith-Kanan wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Czy wybrał już którąś z panien? — Przypuszczam, że właśnie dlatego posłał po ciebie i matkę. Wszyscy dowiemy się o jego decyzji w tym samym czasie. — Chcesz powiedzieć, ze wciąż nie wiesz, kto będzie twoja żoną? — Nie. W Domu Kapłana jest czternaście odpowiednich klanów, tak więc jest równie wiele potencjalnych małżonek. Ojciec wybrał jedną z nich, w swym wyborze kierując się oferowanym posagiem i własną decyzją co do tego, który z klanów chciałby widzieć wśród królewskiej rodziny. Kith-Kanan z rozbawieniem przewrócił oczami. — Pewnie będzie to paskudna sekutnica. — To nieistotne. Ważne, by była zdrowa, dobrze urodzona i w odpowiednim stopniu oddawała cześć bogom — odparł chłodno Sithas.

— Nie wiem. Myślę, że rozum i uroda także powinny mieć tu jakieś znaczenie – odciął się Kith-Kanan. — No i miłość. Co z miłością, Sith? Co czujesz, mając zamiar poślubić nieznajomą? — Tak to się odbywa. Było to typowe zachowanie Sithasa. Najlepszym sposobem, by zachęcić go do współpracy, było odwołanie się do tradycji. Kith-Kanan cmoknął głośno i powolnym krokiem okrążył stojącego nieruchomo brata. Jego kolejne słowa odbyły się echem od szlifowanych, kamiennych ścian. — Ale czy to w porządku? — rzekł głosem, w którym pobrzmiewała lekka kpina. — Chodzi mi o to, że każdy skryba czy kowal w mieście sam może wybierać sobie żonę, ponieważ on kochają, a ona jego. Albo żyjące w lasach dzikie elfy i zielone elfy morskie: żenią się z obowiązku czy wybierają na swych towarzyszy osoby ukochane, które urodzą im dzieci i będą im ostoją, kiedy nadejdzie starość? — Nie jestem jakimś tam kowalem czy skrybą, a już z pewnością nie dzikim elfem — odparł Sithasi Jego głos był spokojny, ale wypowiadane przez niego słowa rozbrzmiewały w kamiennej sali równie głośno, co gniewne uwagi Kith-Kanana, — Jestem pierworodnym Mówcy Gwiazd i mój obowiązek jest mym obowiązkiem. Kith-Kanan przestał krążyć dookoła brata i z rezygnacją oparł się o masywny stół. — Zawsze ta sama stara śpiewka, czyż nie tak? Mądry Sithas i lekkomyślny Kith-Kanan — rzekł. — Nie zwracaj na mnie uwagi. Naprawdę cieszę się twoim szczęściem. Swoim również. Ja przynajmniej będę mógł wybrać dla siebie żonę, kiedy nadejdzie czas. Sithas uśmiechnął się. — Czy masz na myśli kogoś szczególnego? „Dlaczego nie powiedzieć o wszystkim Sithasowi?" — pomyślał Kith-Kanan. „Mój brat nigdy nie zdradzi powielonej mu tajemnicy". — Właściwie... — zaczął. — Jest... Tylne drzwi sali stanęły otworem i do pomieszczenia wszedł Sithel ze swą małżonką Nirakiną. — Witaj, ojcze — rzekli zgodnie obaj bracia. Mówca skinieniem głowy nakazał synom usiąść. Wysunął jedno z krzeseł dla żony, po czym sam zajął miejsce przy stole. Nu jego czole spoczywała ciężko korona Silvanesti, misternej roboty opaska wykonana ze złotych i srebrnych gwiazd. Sithel był już na takim etapie swego życia, kiedy wiek zdawał się coraz bardziej widoczny. Jego włosy zawsze były białe, ale ich jedwabisty kolor stał się ostatnimi czasy spłowiały i szary. Wokół oczu i ust Mówcy pojawiły się, wyryte dłonią czasu, maleńkie zmarszczki, podczas gdy orzechowe oczy, symbol dziedzictwa Silvanosa, zmętniały i wyblakły. Wszystko to było jednak niewielkimi, zewnętrznymi oznakami wielkiego brzemienia czasu, które Sithel dźwigał w swym szczupłym, dumnie wyprostowanym ciele. Mówca liczył sobie bowiem tysiąc pięćset lat. Lady Nirakina, choć także żyła już przeszło tysiąc lat, wciąż była kobietą pełną gibkości i wdzięku. Według elfich standardów była niska i niezmiennie przywodziła na myśl dziecięcą lalkę. Jej włosy i oczy miały soczysty kolor brązowego miodu. Było to rodzinne dziedzictwo Kla—ftil Srebrnego Księżyca. Jej filigranowe ciało emanowało łagodnością, która uspokajała często drażliwego Sithela. W pałacu mówiło się, że Sithas miał wygląd ojca i łagodną naturę matki,podczas gdy Kith-Kanan odziedziczył oczy królowej i temperament Mówcy Gwiazd. — Dobrze wyglądasz — zwróciła się Nirakina do Kith-Kanana. — Czy twa wyprawa się powiodła? — Tak, pani. Uwielbiam latać —odparł, składając na jej policzku czuły pocałunek.

Sithel zmierzył młodszego syna krytycznym spojrzeniem. Kith-Kanan odchrząknął delikatne, po czym uprzejmym tonem powitał ojca. — Cieszę się, że wróciłeś — zwrócił się do niego Mówca. — Czy Sithas powiedział ci już o nadchodzącym ożenku? — Kith-Kanan przyznał, że brat poinformował go już o planach ojca. — Ty także będziesz miał do odegrania istotną rolę, Kith. Jako brat pana młodego, odprowadzisz pannę młodą do Wieży Gwiazd. — Tak zrobię, ale powiedz w końcu, o kogo chodzi — nalegał zniecierpliwiony książę. — Powiedziano mi, że jest to panna wyjątkowego ducha i urody — odparł Sithel. — Doskonale wykształcona, dobrze urodzona... — Ojcze! — ponaglał Kith-Kanan, podczas gdy Sithas, złożywszy dłonie, siedział w milczeniu. Lata praktyki w Świątyni Matheri nauczyły go pokornej cierpliwości. — Mój synu — Sithel zwrócił się do Sithasa. — Imię twej żony brzmi Hermathya, córka lorda Shenbarrusa z Klanu Oakleaf. Sithas uniósł brew z wyraźną aprobatą. Nawet on zauważył Hermathyę i choć nie rzekł ani słowa, skinieniem :głowy zgodził się z wolą Mówcy. — Dobrze się czujesz, Kith? — spytała Nirakina. Strasznie pobladłeś. Ku jej zdziwieniu Kith-Kanan wyglądał, jakby ojciec wymierzył mu siarczysty policzek. Książę tylko skinął głową, niezdolny wydusić z siebie ani słowa. Spośród wszystkich panien to właśnie Hermathya miała poślubić Sithasa. Tb było niepojęte. Nie mogło się wydarzyć! Nikt z rodziny nie wiedział o uczuciu, jakim Kith-Kanan darzył elfią pannę. Gdyby wiedzieli; gdyby ojciec wiedział, z pewnością wybrałby kogoś innego. — Ach — wykrztusił w końcu Kith-Kanan. —Kto... kto jeszcze o tym wie? — Tylko rodzina panny młodej — odparł Sithel. — Dziś rano wysłałem Shenbarrusowi zgodę na przyjęcie posagu. Kith-Kanan poczuł nagie, bolesne ukłucie w żołądku i zdało mu się, że wtapia się w kamienną posadzkę, A więc rodzina Hermathyi wiedziała już o wszystkim. Nic było odwrotu. Mówca dał słowo i nie mógł, na honor, unieważnić swej decyzji, nie obrażając Klanu Oakleaf. Jego rodzice i brat zaczęli omawiać szczegóły ślubu. Ciałem Kith-Kanana wstrząsnął dreszcz. Postanowił wstać i opowiedzieć o swej miłości do Hermathyi, oznajmić, że dziewczyna jest jego i niczyja inna. Sithas był jego bratem, jego bliźniakiem, jednak nie znal jej. Nie kochał jej. Mógł znaleźć sobie inną żonę. Kith-Kanan nie mógł pokochać nikogo innego. Niepewnie dźwignął się na nogi. — Ja... — zaczął. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku niemu. „Pomyśl Choć raz w życiu, pomyśl" — upomniał samego siebie. „Co oni ci powiedzą?". — Cóż znowu? — spytał Mówca. — Czy jesteś chory, chłopcze? Nie wyglądasz dobrze. — Nie czuję się najlepiej —zachrypniętym głosem odpowiedział Kith-Kanan. Chciał krzyczeć, biec przed siebie, roztrzaskiwać i tłuc rzeczy, ale przytłaczający spokój matki, ojca i brata powstrzymywał go niczym gruby, narzucony na ciało koc. Odchrząknął i dodał po chwili: — Chyba całe to latanie odrobinę mnie zmęczyło. Nirakina wstała od stołu i dotknęła dłonią twarzy syna. — Jesteś rozpalony. Może powinieneś odpocząć? — Tak. Oczywiście — odparł. — Oto czego potrzebuję — odpoczynku. Dla potwierdzenia swych słów uchwycił się krawędzi stołu. — Gdy dziś wieczorem wzejdzie biały księżyc, wydam publiczne oświadczenie. Kapłani i szlachta zgromadzą się w wieży — rzekł Sithel. — Ty również musisz tam być Kith. — Ja...będę tam, ojcze — odparł Kith-Kanan. — Po prostu potrzeba mi odpoczynku.

Sithas odprowadził brata do drzwi Zanim wyszli, Sithel zwrócił się do młodszego z synów; — Ach, i zostaw w pałacu swój róg, Kith. Jedno zuchwałe zachowanie dziennie wystarczy. — Mówca uśmiechnął się, na co Kith-Kanan również odpowiedział słabym uśmiechem. — Czy mam wysłać do ciebie uzdrowiciela? — spytała Nirakina. — Nie, nic mi nie będzie, matko —odparł Kith-Kanan. Na pałacowym korytarzu Sithas uścisnął brata i rzekł: —Wygląda na to, że szczęście mi sprzyja; moja żona jest bowiem ucieleśnieniem zarówno piękna, jak i mądrości. — Masz szczęście — odparł Kith-Kanan. Sithas spojrzał na niego z troską, podczas gdy jego bliźniak ciągnął dalej: — Cokolwiek się wydarzy, Sith, nie myśl o mnie źle. Sithas zmarszczył brew. — Co masz na myśli? Kith-Kanan westchnął ciężko i odwrócił się, by po schodach udać się do swego pokoju. —Po prostu pamiętaj, że nic nigdy nas nie rozdzieli. Jesteśmy dwiema połówkami tej samej monety. Dwiema gałęziami tego samego drzewa — dodał Sithas kończąc powiedzenie, które wymyślili, będąc jeszcze dziećmi. Jego troską pogłębiła się, gdy patrzył, jak Kith-Kanan powoli wspina się po kamiennych schodach. Kith-Kanan nie pozwolił, aby brat zauważył ból na jego twarzy. Pozostały zaledwie dwie godziny do chwili, gdy Solinari biały księżyc, ukaże się na niebie «ponad szczytami drzew. Cokolwiek zamierzał uczynić, musiał się uprzednio nad tym zastanowić. *** Otwartą salę Wieży Gwiazd wypełniali wielcy i szlachetni SILVANOSTU. Plotki przelatywały w powietrzu niczym wróble, przemykające pomiędzy dworzanami i klerykami, ojcami szlachetnych klanów i skromnymi akolitami. Podobne zgromadzenia należały do rzadkości i zwykle dotyczyły spraw wagi państwowej. Do sali wkroczyli dwaj heroldowie odziani w jasno zielone płaszcze. Na ich głowach spoczywały dębowe i laurowe wieńce. Młodzieńcy zajęli miejsca po obu stronach masywnych drzwi. Podnieśli do ust smukłe trąbki i Wieża Gwiazd wypełniła się porywającymi fanfarami. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki trąb, do sali wkroczył trzeci herold. — Wolne i Wierne Elfy! Zważcie na Jego Wysokość, Sithela, Mówcę Gwiazd! Wszyscy jak jeden mąż pochylili w milczeniu swe głowy, gdy w wejściu pojawił się Sithel, który podszedł następnie do swego szmaragdowego tronu. Gdzieś z szeregów szlachty dał się słyszeć spontaniczny okrzyk: „Niech żyje Mówca!''. Chwilę później cała sala rozbrzmiała radosnymi okrzykami tłumnie przybyłych Silvanestyjczyków. Mówca wspiął się na schody i odwróciwszy się, stanął twarzą do zgromadzonych. Gdy tylko zasiadł na tronie, wrzawa ucichła. Herold ponownie zabrał głos: — Sithas, syn Sithela, następca tronu! Sithas przeszedł przez drzwi, pokłonił się ojcu i zbliżył się do tronu. Ody młodzieniec pokonał siedem schodów prowadzących na podniesienie, Sithel wyciągnął dłoń, nakazując mu stanąć po lewej stronie tronu, Sithas zajął należne mu miejsce i odwrócił się twarzą do zgromadzonych. Trąby ryknęły po raz kolejny. — Lady Nirakina, małżonka Mówcy, i książę Kith-Kanan, jego syn!

Kith-Kanan wszedł do sali, prowadząc pod rękę swą matkę. Był teraz odziany w dworskie szaty z błękitnego niczym niebo płótna, które zwykł zakładać na specjalne okazje. Sztywnym krokiem przeszedł przez główną nawę, czując na swym ramieniu delikatną dłoń matki. Uśmiechnij się — szepnęła. — Nie znam czterech piątych z nich — mruknął Kith-Kanan. — Mimo wszystko uśmiechnij się. Oni znają ciebie. Kiedy dotarli do podstawy schodów, spod ceremonialnej szarfy Kith-Kanana wychynęła rękojeść jego miecza. Nirakina zerknęła na broń, którą niemal całkowicie skrywały suto marszczone fałdy błękitnej szaty. — Po co to przyniosłeś? — szepnęła. — To część mego stroju —odparł. —Mam prawo mieć ją u boku. — Nie bądź bezczelny — mruknęła Nirakina. — Wiesz przecież, że to pokojowa okazja. Na lewo od księcia Sithasa stało masywne drewniane krzesło obite czerwonym aksamitem, przygotowane dla żony Mówcy. Kith-Kanan, podobnie jak jego brat bliźniak, miał obowiązek stać w obecności swego ojca, monarchy. Kiedy rodzina królewska zajęła już swe miejsca na podniesieniu, zgromadzeni na sali arystokraci utworzyli szpaler, aby oddać cześć Mówcy. Uświęcony tradycją rytuał w pierwszej kolejności wymagany był od kapłanów, następnie od ojców klanów z Domu Kapłana, aż w końcu od przedstawicieli istniejących w mieście gildii. Stojący na lewo od Sithasa Kith-Kanan poszukiwał w tłumie Hermathyi. Do sali przybyły niemalże trzy setki elfów i choć wszyscy zachowywali spokój, wieżę wypełniało szuranie stóp i bezustanny szelest jedwabiu i płótna. Heroldowie zbliżyli się do tronu i zapowiadali każdą z kolejnych grup, które zgromadziły się przed obliczem Mówcy. Kapłani i kapłanki pojawili się w białych szatach, złotych opaskach i szarfach, których kolory odpowiadały barwom ich opiekunów: srebrna E'li, czerwona — Matheri, brązowa— Kiri Jolith i błękitna niczym niebo — Quenesti Pah i wielu innym. Zgodnie ze starożytnym prawem kapłani przybyli do wieży boso, by być bliżej uświęconej, silvanestyjskiej ziemi. Ojcowie klanów zgromadzili swe rodziny przed obliczem Mówcy. Kith-Kanan wstrzymał oddech, kiedy na przedzie pojawił się lord Shenbarus z Klanu Oakleaf. Był wdowcem, tak więc u jego boku stała najstarsza z córek. Hermathya. Wówczas, po raz pierwszy odkąd wszedł do sali, głos zabrał Sithel: — Pani— zwrócił się do Hermathyi —czy zechcesz podejść bliżej? Hermathya, odziana w haftowaną szatę koloru promieni letniego słońca, z uderzająco piękną twarzą obramowaną dwoma dziewczęcymi warkoczami — o których Kith-Kanan wiedział, że ich nienawidziła —pokłoniła się Mówcy i odsunąwszy się od rodziny, zajęła miejsce u podnóża schodów. Szept trzech setek języków natychmiast wypełnił salę. Sithel wstał i wyciągnął w kierunku elfiej panny swą smukłą dłoń. Hermathya bez wahania pokonała dzielące ich schody i stanęła u boku Mówcy. Sithel skinął na herolda i powietrze przeciął samotny ton trąby. — Cisza na sali! Jego Wysokość będzie przemawiał! — zakrzyknął, herold. Tłum zamilkł, Sithel przyjrzał się zgromadzonym, na koniec spoglądając ku swej żonie i synom. — Święci kapłani, starzyzno, poddani. Bądźcie spokojni w swych sercach — przemówił donośnym, głębokim głosem, który odbijał się echem w ogromnej otwartej wieży. — Zwołałem was tutaj, aby przekazać radosną nowinę. Mój syn, Sthas, który te po mnie stanie się Mówcą Gwiazd, osiągnął wiek i chęć, aby się ożenić. Po należnej konsultacji z bogami, a także przywódcami klanów Domu Kapłana, znalazłem pannę godną ręki mego syna.

Lewa ręka Kith-Kanana sięgnęła rękojeści miecza i na młodego księcia spłynął niespotykany spokój. Myślał o tej chwili długo i ciężko. Wiedział, co musi zrobić. — Wybrałem tę pannę, wiedząc doskonale, jakie rozczarowanie mój wybór przyniesie innym klanom — kontynuował Sithel. — Głęboko tego żałuję. Gdybyśmy żyli na ziemiach barbarzyńców, gdzie mężowie mogą mieć więcej niż tylko jedną żonę, przypuszczam, że byłbym w stanie uszczęśliwić więcej spośród was. —W szeregach zgromadzonej arystokracji dał się słyszeć uprzejmy śmiech.— Jednak Mówca może mieć tylko jedną żonę, tak więc jedną tylko wybrałem. Żywię wielką nadzieję, że ona i mój syn będą razem równie szczęśliwi, jak ja jestem szczęśliwy z moją umiłowaną Nirakiną. Spojrzał na Sithasa, który stanął teraz u jego boku. Lewą ręką trzymając dłoń Hermathyi, drugą sięgnął po prawą dłoń swego starszego syna. Tłum wstrzymał oddech, czekając chwili, gdy Mówca wyda oficjalne orzeczenie. — Przestańcie! P alce młodych były ledwie o włos od siebie, gdy w wieży dał się słyszeć głos Kith- Kanana. Zaskoczony Sithei odwrócił się twarzą do młodszego syna. Wszystkie oczy zwróciły się ku księciu. —Hermathya nie może poślubić Sithasa! — krzyknął Kith-Kanan. —Zamilcz — surowym tonem odparł Sithei. — Czyś ty oszalał? — Nie, ojcze — odparł słabym głosem Kith-Kanan. — Hermathya kocha mnie. Sithas wyszarpnął rękę ze zwiotczałych palców ojca. W dłoni trzymał klejnot gwiazd, tradycyjny prezent zaręczynowy elfów. Wiedział, że coś złego wisiało w powietrzu. Kith-Kanan wyglądał na zbyt zmartwionego, gdy ojciec wyjawił imię wybranki. Książę nie domyślał się jednak powodu. — Cóż to znaczy? — stojący u boku córki lord Shenbarrus zażądał wyjaśnień. Kith-Kanan zbliżył się do krawędzi podniesienia. — Powiedz mu, Hermathyo. Powiedz im wszystkim! Sithas spojrzał na ojca, którego oczy wpatrzone były w Hermathyę. Jej policzki oblały się delikatnym, różowym rumieńcem, jednak twarz dziewczyny wyrażała spokój, a jej wzrok wbity był w kamienną posadzkę. Kiedy Hermathya nie rzekła ani słowa, Sithel zażądał wyjaśnień: — Mów, dziewczyno. Powiedz prawdę. Hermathya podniosła wzrok i spojrzała w oczy Silhasa. — Pragnę poślubić następcę Mówcy — rzekła. Jej głos tył spokojny, jednak w panującej dookoła ciszy każdy dźwięk, każde słowo brzmiało niczym trzask pioruna. — Nie! —wykrzyknął Kith-Kanan. Co też ona mówi? — Nie obawiaj się, Thyo. Nie pozwól, aby nasi ojcowie wpłynęli na twoją decyzję. Powiedz im prawdę! Powidz im, kogo naprawdę kochasz! Oczy Hermathyi wciąż jednak zwrócone były ku Sithasowi. — Wybieram następce Mówcy. —Thyo!— Kith-Kanan pognałby w jej stronę, gdyby Nirakina nie zastąpiła mu dragi, błagając, by nie ruszał się z miejsca. Delikatnym, lecz stanowczym ruchem Kith-Kanan odsunął matkę na bok. Teraz już tylko Sithas dzielił go od Hermathyi. —Odsuń się bracie — rzeki Kith-Kanan. — Zamilcz — ryknął Mówca. —Okrywasz hańbą nas wszystkich! Kith-Kanan wyciągnął miecz i Wieżę Gwiazd wypełniły westchnienia i krzyki. Dzierżyć broń w tym uświęconym miejscu oznaczało poważną zbrodnię i było aktem świętokradztwa. Kith- Kanan zawahał się. Spojrzał na trzymany w dłoni miecz, na twarze swego ojca i brata, a także na kobietę, którą kochał. Hermathya stalą nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w jego bracie. Jakiż to przedziwny wpływ mieli na nią? Sithas był nieuzbrojony. Prawdę powiedziawszy, nikt w ogromnej sali nie był uzbrojony, z wyjątkiem niektórych ojców klanów, którzy mieli przy sobie marne

ceremonialne buławy. Gdyby Kith-Kanan zdecydował się na walkę, nikt nie byłby w stanie go powstrzymać. Dłoń w której trzymał miecz, zadrżała. Z okrzykiem pełnym niewypowiedzianego bólu książę odrzucił na bok krótkie, smukłe ostrze. Miecz, ślizgając się po kamiennej, polerowanej posadzce, potoczył się w kierunku zgromadzonych kapłanów, którzy w pośpiechu umknęli z jego drogi. Było bowiem rytualnie nieczyste, by którykolwiek z nich dotykał broni zakończonej ostrzem. Kith-Kanan wybiegł z sali z twarzą rozpaloną złością i goryczą. Zebrani spoglądali za nim w milczeniu, Sithas zszedł z podniesienia i podszedł do miejsca, gdzie leżał miecz brata. Podniósł ostrze. Broń zdawała się ciężka i niezdarna w jego nieobytej dłoni Przez chwilę książę przyglądał się smukłej, ostrej klindze, by następnie spojrzeć tła drzwi którymi wyszedł Kith-Kanan. Serce krwawiło mu z powodu nieszczęścia brata. Tym razem bowiem Kith-Kanas był nie tylko bezczelny i porywczy. Jego czyn były zniewagą dla królewskiego majestatu i samych bogów. Sithas widział tylko jedno wyjście z sytuacji. Podszedł do swego ojca i przyszłej narzeczonej. Złożywszy obnażone ostrze u stóp Sithela, ujął w dłonie rękę Hermathyi. Była taka ciepła i pełna życia, że był w stanie wyczuć puls bijący szaleńczo pod własnymi, zziębniętymi palcami. Kiedy spomiędzy fałdów szaty wyciągnął klejnot gwiazd, ten także wydawał się prawie żywy. Leżał nieruchomo na jego smukłej dłoni, emanując subtelnym, tęczowym blaskiem. — Jeśli będziesz moja, ja będę twój — rzekł, wyciągając klejnot w kierunku Hermathyi. — Będę —odparła donośnym głosem. Wzięła klejnot z jego dłoni i przycisnęła go do piersi. Wieża Gwiazd zatrzęsła się od radosnych okrzyków zgromadzonych w niej elfów. Rozdział 2 PÓŹNIEJ TEJ SAMEJ NOCY Sithel z wściekłością przemierzał korytarze Pałacu Quiteari. Na jego widok służba i dworzanie cofali się z lękiem; tak wielki był gniew, który malował się na jego twarzy. Zgromadzenie zakończyło się szczęśliwie, jednak Mówca Gwiazd nie mógł zapomnieć zniewagi, jakiej dopuścił się jego syn. Korytarz kończył się wejściem do głównej wieży. Sithel zbliżył się do potężnych, wykutych w brązie drzwi, które oddzielały królewskie komnaty od reszty zamku. Drzwi były wysokie na osiemnaście stóp, inkrustowane srebrnymi runami, które kapłani obłożyli zaklęciami ochronnymi Nikt, kto nie był potomkiem samego Silvanosa, nie był w stanie ich otworzyć. Sithel uderzył masywne skrzydła dłońmi i drzwi z delikatnym drżeniem otworzyły się do wewnątrz. — Gdzie on jest? Gdzie jest Kith-Kanan? —Mówca zażądał odpowiedzi, stając w lekkim rozkroku i opierając na biodrach zaciśnięte pięści. — Oduczę tego młodzieńca okrywania nas hańbą przed publicznym zgromadzeniem. Obecna w komnacie Nirakina przysiadła na niskiej pozłacanej kanapie. Tuż nad nią pochylał się Sithas, który podawał matce kielich słodkiego nektaru. Kiedy Sithel wszedł do pokoju, młodzieniec wyprostował się, jednakże żadne z nich ani słowa. —A więc? — naciskał Sithel. Nirakina spojrzała na niego znad kielicha. Jej wielkie bursztynowe oczy były pełne smutku.

— Nie ma go w pałacu — odparła cicho. — Służba szukała go, ale nie udało im się go odnaleźć. Sithel wszedł głębiej do komnaty. Odgłos jego ciężkich kroków ginął pośród zaściełających podłogę grubych, miękkich dywanów, a bogato zdobione gobeliny pokrywające zimne, kamienne ściany tłumiły jego ostre słowa. —Służba! Ha! Oni nic nie wiedzą. Kith-Kanan ma więcej kryjówek, niż ja liczę sobie lat. — Odszedł — rzekł Sithas. — Skąd to wiesz? — spytał ojciec, przenosząc spojrzenie na starszego syna. — Nie wyczuwam jego obecności w pałacu — spokojnie odparł książę. Rodzice wiedzieli doskonale, jak silna była więź łącząca braci. Sithel nalał sobie kielich nektaru, chcąc opanować złość. Chwilę później pociągnął potężny łyk napoju. —Jest coś jeszcze — rzekł Sithas ściszonym głosem. — Gryf Arcuballis... zniknął z królewskiej stajni. Sithel kilkoma łykami opróżnił kielich. — Uciekł, prawda? Cóż, wróci. Jest mądrym chłopcem, ale nigdy nie wyruszał w świat sam. Nie przetrwa tygodnia bez służby, dam dworu i opiekunów. — Boję się — rzekła Nirakina. — Nigdy nie widziałam go tak zmartwionego. Dlaczego nic nie wiedzieliśmy o Kith—Kanie i tej dziewczynie? — Ujęła w rękę dłoń Sithela. — Skąd mamy wiedzieć, że ona będzie dla ciebie dobrą żoną, po tym jak się zachowała? — Być może jest ona nieodpowiednia — odparł Sithas, patrząc na ojca. — Gdyby faktycznie tak było, może zaślubiny zostałyby odwołane. Wówczas ona i Kith-Kanan ... — Nie wycofam słowa danego Shenbarurusowi tylko dlatego, iże jego córka jest nierozsądna. — warknął Sithel, przerywając rozważania syna — Pomysł także o samej Hermathyi, Czy powinniśmy zepsuć jej reputację tylko po to, by ukoić zranionego twojego brata? Wkrótce oboje pomną o tym nonsensie. Po policzkach Nirakiny potoczyły się łzy. — Czy mu przebaczysz? Czy pozwolisz mu wrócić? — Nie ode mnie to zależy — odparł Mówca. Czuł, jak jego gniew ustępuje miejsca zwykłej ojcowskiej trosce. — Zapamiętaj jednak moje słowa — on wróci. Po tych słowach Mówca spojrzał na Sithasa, oczekując od niego wsparcia, jednak ten milczał. W przeciwieństwie do swego ojca nie był pewien powrotu Kith-Kanana. *** Gryf szybował niemal bezszelestnie, ledwie muskając pałacowy dach swymi przedziwnymi łapami z delikatnym, głuchym brzękiem. Kith-Kanan zsunął się z grzbietu Arcuballisa. Pogłaskał kark swego wierzchowca i szepnął do ucha kilka słów otuchy. — Bądź grzeczny. Zostań tu. W odpowiedzi gryf posłusznie przygiął łapy i położył się. Kith —Kanan przez moment skradał się wzdłuż dachu. Kiedy spadł na niego potężny, czarny cień wieży prowadząca do pałacu klatka schodowa utonęła w mroku. Odziany w swą ciemną, pikowana tunikę i ciężkie nogawice, książę wtopił się w panujące dookoła ciemności. Ostrożnie minął schody, gdzie nawet o tak późnej porze krzątała sic służba. Nie chciał, aby go zauważono. Przylgnął do podstawy wieży. Wysoko ponad jego głową wąskie okna lśniły delikatnym żółtawym blaskiem lampionów. Kith-Kanan rozwinął zawieszoną u boku cienką jedwabną linę. Do pasa przytroczony miał żelazny hak. Przywiązał do niego linę, oderwał się od kamiennej ściany i zaczął kołysać nią ponad głową. Chwilę później z wyuczoną łatwością pozwolił, by śmignęła ona do góry. Rozkołysany hak sięgnął trzeciego poziomu okien i zaczepił o kamienny parapet. Po próbnym pociągnięciu za linę Kith-Kanan zaczął mozolną wspinaczkę, odpychając się nogami od grubych, kamiennych ścian wieży.

Jego komnata znajdowała się na trzecim poziomie okien, a dokładnie rzecz biorąc, na szóstym piętrze. Kiedy już dotarł do wąskiej półki, o którą zaczepiony był żelazny hak, Kith-Kanan oparł się o chłodną, kamienną ścianę, próbując złapać oddech. Dookoła niego rozciągał się widok na pogrążone we śnie miasto Silvanost. Białe wieżyczki świątyń, pałace szlachty, wznoszący się ponad miastem monumentalny, kryształowy grobowiec Silvanosa — wszystko to skąpane było w świetle dwóch księżyców Krynnu. Oświetlone okna lśniły niczym klejnoty: żółte topazy i białe diamenty, Kith-Kanan otworzył okno ostrzem niewielkiego sztyletu i pokonując parapety zszedł wprost do swego łoża. Chłodne światło księżyców czyniło jego komnatę bladą i dziwnie obcą. Jak wszystkie pokoje na tym poziomie wieży, także komnata Kith-Kanana miała kształt trójkąta, przypominając tym samym gigantyczny kawałek ciasta. Znajdowały się tu rozmaite skarby z czasów jego chłopięctwa, łowieckie trofea, kolekcja lśniących, bezwartościowych kamyczków, zwoje opisujące heroiczne czyny Silvanosa i Balifa. Z wszystkim tym już wkrótce będzie musiał się pożegnać i być może już nigdy nie zobaczy ani też nie dotknie żadnej z tych rzeczy. Najpierw książę podszedł do stojącej we wnęce masywnej dębowej szafy. Spod napierśnika wyjął zwiotczały, płócienny worek, który zaledwie chwilę temu zakupił od jednego z pływających po rzece rybaków. Płótno miało osobliwy, mocny zapach ryb, jednak Kith-Kanan nie miał czasu na subtelności. Wyciągnął z szafy tylko kilka rzeczy — usztywnioną skórzaną tunikę, parę ciężkich butów do jazdy konnej i najcieplejsze nogawice. Następnie podszedł do stojącej w nogach łoża skrzyni. — Niedbale wrzucił do worka kilka zapasowych ubrań Na samym dnie skrzyni odnalazł coś, czego odnaleźć wcale nie chciał. Owinięty w kawałek płótna, leżał tam klejnot gwiazd, który Kith-Kanan zakupił dla Hermathyi W przytłumionym świetle kamień mienił się niezliczoną gamą kolorów. Młodzieniec powoli podniósł klejnot. W pierwszej chwili chciał go zmiażdżyć pod podeszwą buta, jednak nie mógł zmusić się do zniszczenia czegoś tak pięknego. Nie wiedząc, dlaczego to robi, wrzucił klejnot do sakwy. Z wieszaka przy drzwiach wziął trzy rzeczy: krótki, mocno wygięty łuk, wypełniony strzałami kołczan i swoją ulubioną włócznię na dziki. Wisząca u jego boku pochwa była teraz pusta. Jego wykuty przez kapłanów Kiri-Jolitha miecz pozostał w Wieży Gwiazd. Książę wrzucił strzały i nienaciągnięty łuk do worka, który przywiązał następnie do włóczni. Wszystko to przerzucił przez ramię i ruszył ku drzwiom. Rygiel odsunął się z cichym szmerem i Kith-Kanan bezgłośnie otworzył drzwi. Naprzeciw jego komnaty znajdowała się sypialnia Sithasa. Spod zamkniętych drzwi sączył się delikatny strumień światła. Kith-Kanan położył tobołek na ziemi i wyciągnął dłoń w kierunku klamki. Drzwi do komnaty Sithasa otworzyły się bezgłośnie. Wewnątrz, odziany w białe szaty, książęcy bliźniak klęczał przed niewielkim stoliczkiem, na którym leżała pojedyncza cięta róża.. Na gzymsie kominka płonęła samotna świeca. Sithas podniósł wzrok. — Wejdź, Kith — rzekł łagodnie. — Oczekiwałem twojego przybycia. — Podniósł się z podłogi. W blasku świecy jego oczy wyglądały pusto, a on sam zdawał się wymizerowany. Kiedy powróciłeś, poczułem twoją obecność. Proszę, usiądź. — Nie zostanę — rzekł gorzko Kith-Kanan. — Nie musisz odchodzić, Kith. Błagaj ojca o wybaczenie. On ci przebaczy. Kith-Kanan rozłożył ręce. — Nie mogę, Sith. Nawet gdyby mi wybaczył, nie miałoby to znaczenia. Nie mogę tu dłużej zostać.

— Z powodu Hermathyi? — spytał Sithas. Kith-Kanan skinął głową. — Nie kocham jej, Kith, ale to ona została wybrana. Muszę ją poślubić. —A co ze mną? Czy w ogóle nie obchodzi cię, co czuję? Twarz Sithasa zdradzała szczere zmartwienie. —Go jednak miałem zrobić? —Powiedzieć im, że jej nie poślubisz. Odmówić ożenku z Hermathyą! Sithas westchnął. —Byłaby to wielka zniewaga dla Klanu Oakleaf, dla naszego ojca i samej Hermathyi. Została wybrana ponieważ będzie najlepszą zoną dla przyszłego Mówcy. Kith-Kanan przeciągnął dłonią przed rozgorączkowanymi oczach. — To wszystko wydaję się jakimś koszmarnym snem. Nie mogę uwierzyć, że Thya zgodziła się na to wszystko. — W takim razie idź na górę i sam ja zapytaj . Śpi w pokoju tuz nad twoją komnatą — beznamiętnie odparł Sithas. Kith-Kanan odwrócił się szykując się do wyjścia. — Zaczekaj!— zwrócił się do niego Sithas. — Dokąd pójdziesz? — Daleko stąd – odparł wyzywającym tonem Kith-Kanan. Sithas zerwał się na równe nogi. — Jak daleko zajdziesz sam? Wyrzekasz się swego dziedzictwa, Kith! Odrzucasz je niczym ogryzek jabłka! Kith-Kanan stał bez ruchu w otwartych drzwiach. — Robię jedyną honorową rzecz; jaką mogę uczynić. Czy myślisz, te mógłbym żyć tu dalej, wiedząc,. że Hermathya jest twoją żoną? Czy sądzisz, że mógłbym znieść jej widok każdego dnia i nazywać ją „siostrą"? Wiem, że okryłem hańbą ojca i samego siebie. Mogę żyć zhańbiony, ale nie mogę żyć obok Hermathyi, nie kochając jej! Po tych słowach wyszedł na korytarz, pochylając się, by podnieść swój tobołek. Dopiero wówczas Sithas uniósł wieko stojącej w nogach jego łoża skrzyni z ciemnej, gładkiej dębiny. — Kith, zaczekaj. — Odwrócił się do brata i wyciągnął ku niemu wąski miecz. — Ojciec był na ciebie tak wściekły, że zamierzał go połamać. Przekonałem go jednak, by pozwolił mi go zatrzymać. Kith-Kanan wyciągnął z dłoni brata smukłe,kunsztowne ostrze. Chwilę później miecz wślizgnął się do pochwy, niczym chowana w rękawiczce dłoń. Natychmiast też Kith- Kanan poczuł się silniejszy. Odzyskał wszak jakąś część siebie samego. — Dziękuję, Sith. Po tych słowach bracia jednocześnie padli sobie w objęcia, z czułością poklepując się po ramionach.! — Niech bogowie będą z tobą, bracie — rzekł Sithas głosem pełnym ciepła. — Będą, jeśli ich o to poprosisz — odparł cierpko Kith——Kanan. — Ciebie słuchają. Przeciął korytarz, kierując się ku swej komnacie i gotując się do wyjścia przez okno. Sithas podszedł do drzwi. — Czy kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę? — spytał. Kith- Kanan spojrzał na dwa jasne księżyce. — Tak długo, jak Solinari i Lunitari tkwiły będą na tym samym niebie, znów się zobaczymy, bracie. — Następnie bez słowa wyszedł przez okno i zniknął. Sithas powrócił do skąpo umeblowanego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Kiedy ponownie uklęknął przed maleńką kapliczką Matheri, wyszeptał: — Dwie połówki tej samej monety; dwie gałęzie tego samego drzewa. — Zamknął oczy. — Matheri, miej go w swej opiece. Stojąc na parapecie, Kith-Kanan zwinął linę. „Pokój tuż nad twoją komnatą" — powiedział Sithas. Dobrze więc. Za pierwszym razem lina poszybowała zbyt nisko i przywiązany do niej hak — drapiąc kamień — runął w kierunku Kith-Kanana. Młodzieniec płynnym ruchem odskoczył w bok,unikając uderzenia, jednak omal nie

stracił równowagi na wąskiej półce. Spadający hak uderzył z brzękiem o ścianę w dole. Książę zaklął bezgłośnie i ostrożnie zaczął wciągać linę z powrotem. Wieża Quinari, jak większość elfickich wież, stopniowo zwężała się ku górze. Dlatego też parapety na kolejnych poziomach stawały się coraz węższe. Kith-Kanan potrzebował czterech prób, by w końcu szczęśliwie zaczepić hak na siódmej kondygnacji. Kiedy to uczynił, zawisł przez chwilę w chłodnym nocnym powietrzu drżąc pod ciężarem tobołka i włóczni. Następnie z uporem zaczął piąć się do góry. Okno nad jego komnatą pogrążone było w ciemności. Młodzieniec ostrożnie położył zawiniątko na zewnętrznym parapecie i sztyletem zaczął mocować się z okienną zasuwą. Delikatną ołowiane ramy niemal natychmiast ustąpiły pod naporem krótkiego ostrza i Kith-Kanan pchnął kryształowe szyby do środka. Od razu wiedział, że była w pokoju. Korzenny zapach, który zawsze jej towarzyszył, wypełniał teraz komnatę delikatną wonią. Przez chwilę wsłuchiwał się w krótki, urwany oddech. Hermathya spała. Młodzieniec pewnym — krokiem podszedł do jej łoża wyciągnął rękę i poczuł pod palcami miękki ogień jej włosów. Szeptem wymówił jej imię. — To ja, kochana. — Kith! Proszę, nie rób mi krzywdy!' Jej słowa były dla niego zupełnym zaskoczeniem i Kith-Kanan podniósł się z klęczek. — Nigdy, przenigdy bym cię nie skrzywdził, Thyo. — Ale, myślałam ..., Byłeś taki zły... Myślałam:, że przyszedłeś tu, by mnie zabić! — Nie— odparł szeptem — Przybyłem, by wziąć cię ze sobą. Hermathya usiadła na łóżku. Sączący się przez otwarte okno blask Solinari oblewał srebrzystym snopem światła jej twarz i szyję. Skryty w cieniu Kith-Kanan po raz kolejny poczuł przeszywający ból którego już raz doświadczył z jej powodu. — Iść z tobą? — odparła zdumiona Hermathya — iść dokąd? — Czy to ważne? Dziewczyna odgarnęła z twarzy długie włosy. —A co z Sithasem? — On cię nie kocha — powiedział Kith-Kanan. — Ja też go nie kocham, ale to on jest teraz moim narzeczonym. Kith-Kanan nie mógł uwierzyć własnym uszom. — To znaczy, że chcesz go poślubić? Młodzieniec cofnął się w stronę okna i usiadł na parapecie. Zdawało mu się, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Chwilę później obmył go chłód nocy i Kith-Kanan głęboko zaczerpnął powietrza. — Chyba tak nie myślisz? A co z nami? Myślałem, że mnie kochasz! Hermathya podeszła do miejsca, gdzie sięgało blade światło księżyca. — Kocham cię, Kith. Bogowie zdecydowali jednak, że mam zostać żoną kolejnego Mówcy Gwiazd. — W jej głosie pobrzmiewała nuta dumy. — To szaleństwo! —wybuchnął Kith-Kanan. —To mój ojciec zadecydował o tym małżeństwie, nie bogowie! Wszyscy jesteśmy zaledwie zabawkami w rękach bogów — odparła chłodno. — Kocham cię, Kith, ale nadszedł czas, aby odłożyć na bok psikusy i sekretne schadzki w ogrodzie. Rozmawiałam z naszymi ojcami. Ty i ja spędziliśmy razem piękne chwile, wymarzyliśmy sobie piękne rzeczy. Ale to wszystko, czym były — marzeniami. Czas się zbudzić i pomyśleć o przyszłości. Przyszłości wszystkich Silvanestyjczyków. Jednak wszystkim, o czym Kith-Kanan mógł teraz myśleć, była jego własna przyszłość. Nie potrafię bez ciebie żyć. Thyo — odparł łamiącym się głosem.

— Potrafisz. Może jeszcze o tym nie wiesz, ale potrafisz.— Podeszła do niego, łagodny blask księżyca przemienił jej nocną koszulę w delikatna pajęcza sieć. Kith-Kanan przymknął powieki i zacisnął dłonie w pięści. —Proszę. — szepnęła Hermathya. — Pogódź się z tym, co się wydarzy. Wciąż możemy być sobie bliscy — Jej ciepła dłoń dotknęła chłodnego, suchego policzka Kith-Kanana. Młodzieniec chwycił jej nadgarstek i odepchnął ją od siebie. — Nie mogę się na to zgodzić — odparł krótko, stając na parapecie. — Żegnaj więc, lady Hermathyo. Niech życie twe usłane będzie zielenią i złotem. Ironia tych słów nie pozostała jej obojętna. Były to słowa, jakimi plebejusze żegnali swych panów. Kith-Kanan zarzucił na plecy płócienny worek i zsunął się z kamiennego parapetu. Przez chwilę Hermathya stała bez ruchu, wpatrując się w puste okno. Kiedy nadeszły łzy, nie próbowała ich powstrzymać. Jego jedynym towarzyszem —był teraz wierny Arcuballis, Kith-Kanan przytroczył worek do siodła i umieścił włócznię w uchwycie przy prawym strzemieniu. Chwilę później wdrapał się na grzbiet gryfa, przypiął się do siodła i zwrócił głowę stworzenia w kierunku wiejącego wiatru. —Leć! — krzyknął, dotykając piętami muskularnej piersi stworzenia. — Leć! Arcuballis rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. Młodzieniec gwizdnął. W odpowiedzi bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask. Kith-Kanan zdecydował, że ostatnią rzeczą jaką mógł uczynić, to powiadomić wszystkich o swym odejściu. Gwizdnął po raz kolejny i jeszcze raz ochrypły wrzask gryfa odbił się echem od białych wieżyczek. Kith-Kanan odwrócił się tak , by lśniący, czerwony księżyc znajdował się po jego prawej stronie i przecinając rzekę Thon-Thalas, ruszył na południowy zachód. Królewski trakt, mglistoszary na tle panujących ciemności, skręcał na północ od miasta i na południe ku wybrzeżu. Kith-Kanan nakłonił gryfa, by ten leciał wyżej i szybciej. Droga, rzeka, a także miasto, które niegdyś był jego domem, zniknęły pozostawione w tyle. Przed nim była wszechobecna ciemność i niekończące się morze drzew , czarnozielonych w mrokach nocy. Rozdział 3 NAZAJUTRZ Kith-Kanan nie poczynił żadnych planów z wyjątkiem jednego — opuszczenia Silvanostu. Najbardziej pragnął teraz samotności. Skierował Arcuballisa na południowy zachód i popuścił mu cugli. Niebawem drzemał już w siodle, oparty o opierzoną szyję swego skrzydlatego wierzchowca. Wiemy gryf leciał przez całą noc, nawet na chwilę nie zbaczając z kursu , który wybrał dla niego jego pan. Wraz z nadejściem poranka Kith-Kanan obudził się, zdrętwiały i wycieńczony. Poprawił się w siodle i uważnie zlustrował majaczącą w dole ziemię. Nie zobaczył jednak niczego poza skłębionymi czubkami drzew, które ciągnęły się, jak okiem sięgnąć. Nie dostrzegał żadnych polan, strumieni czy łąk, nie wspominając nawet o jakichkolwiek śladach domostw.

Nie potrafił ocenić; jak daleko oddalili się owej nocy od miasta. Ze swych łowieckich wypraw w dół Thon-Thalasu wiedział, że na południe od SiIvanostu znajdował się Ocean Courrain, którego granic nie znał żaden elf, Książę był jednak teraz na wschodzie, mając za swego przewodnika wschodzące słońce. Musiał zatem być w wielkim lesie, graniczącym od wschodu z rzeką Thon-Thalas i Równinami Kharolis na zachodzie. Nigdy wcześniej nie zapuścił się tak daleko w te strony. Spoglądając na nieprzeniknioną zasłonę z drzew, Kith-Kanan zwilżył językiem spierzchnięte wargi i rzekł: — Cóż, chłopcze, jeśli nic się nie zmieni, zawsze możemy iść pośród drzew! Lecieli jeszcze kilka godzin, przecinając liściastą barierę i wciąż nie znajdując jej upragnionego końca. Biedny Arcuballis wytężał wszystkie swoje siły, łapiąc powietrze głębokimi, rzężącymi haustami. Gryf leciał nieprzerwanie całą noc i większą część dnia. Kiedy Kith-Kanan uniósł w końcu głowę, by spojrzeć na horyzont, zauważył unoszący się znad lasu gęsty słup dymu. Natychmiast też skierował Arcuballisa w jego stronę. Stworzenie było jednak tak bardzo zmęczone, że miejsce, do którego zmierzali, przybliżało się z dręczącą wręcz powolnością. W końcu młodzieniec zauważył poszarpana dziurę wyrwaną w leśnym arrasie. W jej środku stał samotny, sękaty pień ogromnego drzewa, teraz poczerniały i płonący. Najwyraźniej uderzyła weń błyskawica. Spopielona polana miała szerokość zaledwie dziesięciu jardów, jednak u podstawy płonącego drzewa ziemia zdawała się płaska i czysta. Łapy Arcuballisa dotknęły wyściółki, jego skrzydła zadrżały, a ciałem wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze. Natychmiast też wyczerpany lotem gryf zamknął oczy i ułożył się do snu. Kith-Kanan odwiązał swój tobołek i przerzuciwszy go przez ramię, przeciął niewielką polankę. Rzucił worek na ziemię i zaczął go rozpakowywać. Jego uwagę przyciągnęło donośne krakanie kruka. Gdy podniósł wzrok na rozszczepiony pień osmalonego drzewa, spostrzegł samotnego ptaka przycupniętego na zwęglonej gałęzi. Kruk przechylił głowę i znów zakrakał. Kiedy Kith-Kanan powrócił do rozpakowywania swych rzeczy, ptak wzniósł się w niebo, zatoczył koło nad polaną i odleciał. Książę wyciągnął łuk i kołczan, po czym płynnym ruchem naciągnął nową cięciwę. Choć wygięty łuk liczył sobie w naciągu zaledwie trzy stopy, wypuszczona z niego strzała z żelaznym grotem z łatwością mogła przeszyć gruby pień drzewa. Kith-Kanan przywiązał kołczan do pasa Pochwyciwszy w dłonie solidnej roboty włócznię na dziki, wbił ją tak wysoko, jak tylko mógł, w pień osmalonego drzewa. Następnie wrzucił swoje rzeczy z powrotem do worka i przywiązał go do drzewców. To powinno ochronie jego rzeczy przed grasującymi w lesie stworzeniami. Młodzieniec zmrużył oczy w promieniach późnego popołudniowego słońca. Używając ich jako swego przewodnika, zdecydował odrobinę wypuścić się na północ i zobaczyć, czy zdoła wypłoszyć jakakolwiek zwierzynę. Wiedział, że Arcuballis jest bezpieczny; niewiele drapieżników odważyłoby się na potyczkę z gryfem. Uspokojony, odwrócił się więc plecami do zwęglonego drzewa i ruszył w głąb pogrążonego w mroku lasu. Elfi książę przyzwyczajony był do lasów — przynajmniej tych otaczających Silvanost, wyczuwał jednak w tym miejscu coś szczególnie dziwnego i odmiennego. Drzewa rosły tu daleko od siebie, ale ich gęste listowie sprawiało, ze dookoła panował wieczny zmierzch. Korony drzew były tak potężne, że sam las zdawał się pusty i jałowy. Tu i ówdzie, pomiędzy potężnymi pniami widać było paprocie i orlice, jednak nigdzie nie było śladu naturalnego, leśnego poszycia. Ziemia pokryta byłą grubą warstwą opadłych liści i aksamitnie miękiego mchu, i choć wysokie gałęzie poruszały się na wietrze, powietrze w dole było martwe i zadziwiająca nieruchome.

Wokół potężnych pni rosły pierścienie przedziwnych grzybów z czerwonymi blaszkami — ulubiony pokarm jeleni i dzików Z każdą chwilą zdawało się jednak, że panująca dookoła cisza staje się coraz bardziej przytłaczająca. Kith-Kanan zatrzymał się sto kroków od polany i zaniepokojony wyciągnął miecz. W szarobrązowej korze wysokiego na sto stóp dębu wyciął znak łowcy —„płomień". Ukryte pod korą białe drzewo było twarde i zdrowe. Elfie ostrze niszczyło je powoli, wypełniając las metalicznym dźwiękiem miecza. Kiedy znak został już ukończony, Kith- Kanan schował miecz do pochwy i trzymając w dłoni łuk, ruszył dalej. Las zdawał się pozbawiony jakiejkolwiek zwierzyny. Z wyjątkiem widzianego wcześniej kruka oczom Kith-Kanana nie ukazało się żadne zwierzę – czy to pokryte sierścią cz piórami. W odstępie około trzydziestu jardów młodzieniec wyciął w drzewie kolejny „płomień”, nie chcąc pogubić drogi w zapadającym zmroku. Do zachodu słońca wciąż pozostało jeszcze o kolo czterech godzin, jednakże cieniste zakamarki lasu już pogrążały się w ciemności. Kith-Kanan otarł pot z czoła i przyklęknął na grubym dywanie martwych liści. Ostrożnie odgarnął je z ziemi, szukając śladów jeleni i dzikich świń, jednakże ukryty pod liśćmi mech był gładki i nietknięty. Do czasu, gdy wyciął w korze dziesiąty „płomień", las pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Zmęczony elf oparł się plecami o pień potężnego jesionu i zadzierając do góry głowę, spróbował zobaczyć coś pomiędzy gęstymi koronami drzew. W tej chwili równie chętnie jak sarninę, zjadłby nawet wiewiórkę. W tych okolicznościach druga opcja zdawała mu się jednak bardziej prawdopodobna. Przez liście przeświecały niewielkie drobinki światła, które zdawały się tańczyć za każdym razem, gdy wiatr poruszał gałęziami. Widok nieodmiennie przypominał gwiazdy, z ta różnicą , że owe świetlne drobinki pozostawały w nieustannym ruchu. Zjawisko było hipnotyzujące do tego stopnia, że Kith-Kanan poczuł sie jeszcze bardziej zmęczony niż był w rzeczywistości. Jego drzemka w siodle obyła niespokojna i od wczorajszego dnia nie miał praktycznie nic w ustach. Może więc zatrzyma się na chwilę. Troszką odpocznie. Nad jego głową słoneczne refleksy wciąż kołysały się i tańczyły. Trzymany w zgięciu ręki miecz wyślizgnął się z uściski Kith-Kanana i upadł na ziemię, uderzając ostrzem w miękką glebę. Drobinki światła. Tańczące. Jakże bardzo był zmęczony! Kolana ugięły się pod ciężarem jego ciała i książę osunął się po pniu, aż do chwili, gdy oparty o niego plecami usiadł w kucki. Wciąż jednak jego spojrzenie utkwione było w gęstym listowiu. Jakiż dziwny był ten las. W niczym nie przypominał domu. W niczym nie przypominał lasów Silvanostu. Jak we śnie książę ujrzał przestronne korytarze pałacu Quinari. Służący kłaniali mu Się tak, jak czynili to zawsze. On sam był w drodze na —wyprawianą w Sali Balifa — ucztę, pełną pieczeni, jagnięcych udek, ociekających sokiem owoców, pachnących sosów i wybornych, słodkich nektarów. Kith-Kanan podszedł do drzwi. Był zwyczajne, jak każde inne drzwi w pałacu. Otworzył je i ujrzał Sithasa i Hermathyę zastygłych w czułym uścisku. Elfia panna odwróciła ku niemu swą twarz , na której widniał radosny uśmiech. Uśmiech przeznaczony dla Sithasa. — Nie! Kith-Kanan rzucił się naprzód i z głuchym dźwiękiem upadł na kolana. Nogi miał kompletnie zdrętwiałe. Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność i przez kilka chwil młodzieniec nie wiedział, gdzie się znajduje. Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że oto musiała już nastać noc. Jednakże sen wydawał się tak bardzo rzeczywisty. Jego

zmysły podpowiedziały mu, że musiał przełamać jakiś przedziwny czar, który zawładnął nim, gdy wpatrywał się w ukryte pośród liści, malowane światłem i cieniem wzory. Musiał śnic przez kilka godzin. Po dłuższej chwili, czekając, aż odzyska czucie w nogach. Kith-Kanan gorączkowo zaczął szukać miecza. Odnalazł go wbitego w miękki mech. Uwolnił broń i wsunął ją do pochwy. Chwilę później niejasne, naglące przeczucie kazało mu zawrócić w kierunku strawionej ogniem polany. Wycięty w pniu ostatni „płomień" odbijał się bielą na tle panującej ciemności, jednak znak, który Kith-Kanan wyciął wcześniej, niemalże zniknął. Pokaleczone miejsce pokrywała już nowa kora. Kolejny znak przypominał wąską szczelinę, a jeszcze inny elfi książę odnalazł tylko dlatego, że pamiętaj dziwnie rozszczepioną gałąź jesionu, na której go wyciął. Po nim nie znalazł już żadnych znaków, wszystkie bowiem nacięcia zabliźniły. Przez chwilę Kith-Kanan poczuł strach. Oto zgubił się nocą w przedziwnie głuchym lesie — głodny, spragniony, samotny. Czy upłynęło wystarczająco wiele czasu, by wycięte na drzewach znaki zabliźniły się w naturalny sposób, czy też las był zaczarowany? Nawet otaczający go mrok zdawał się ciemniejszy niż zwykle, tak że bystry, elfi wzrok Kith-Kanana nie sięgał zbyt daleko. Dopiero wówczas powróciły do jego pamięci lata szkoleń i nauki odpędzając na bok lęk i obawy. Kith-Kanan — wnuk wielkiego Silvanosa — nic zamierzał poddać się pierwszej nocy spędzonej samotnie w głuszy. Wkrótce znalazł suchą gałąź i zabrał się za przygotowanie pochodni, która oświetli drogę powrotną do polany. Zebrawszy na podpałkę stos suchych liści. Kith-Kanan wyciągnął z kieszeni krzemień i krzesiwo. Ku jego zaskoczeniu, nic udało mu się skrzesać iskry. Spróbował po raz kolejny i jeszcze raz, jednak zdawało się, że w krzemieniu nie pozostała już nawet odrobina ognia. Gdzieś w górze dał się słyszeć trzepot czarnych skrzydeł. Kith-Kanan zerwał się na równe nogi i ujrzał sadowiące się na gałęzi stado kruków. Wszystkie patrzyły na niego z irytującą wręcz inteligencją. —Sio! —krzyknął, machając ku nim bezużyteczną gałęzią. Kruki wzbiły się do góry. Jednak kiedy tylko młodzieniec opuścił rękę, ponownie zasiadły na gałęzi. Kith-Kanan schował krzemień i krzesiwo z powrotem do kieszeni, podczas gdy nieruchome oczy kruków obserwowały każdy jego ruch. Chwilę później zmęczony i oszołomiony elf zwrócił się do kruków: Przypuszczam, że nie możecie pomóc mi odnaleźć drogi powrotnej, prawda? Jeden po drugim czarne ptaki poderwały się do góry i zniknęły w ciemności. Kith-Kanan westchnął. „Muszę być już naprawdę zdesperowany, skoro mówię do ptaków", pomyślał, wyciągnąwszy miecz, znów ruszył przed siebie, wycinając ww drzewach kolejne „płomienie" i szukając polany, na której zostawił Arcuballisa. Przynajmniej w ten sposób mógł uniknąć błądzenia w kółko. Najbliższy wiąz ciał aż dwukrotnie, odłupując mieczem wielkie niczym dłoń kawałki kory. Właśnie zamierzał uderzyć po raz trzeci, gdy zauważył widoczny na szarym pniu cień własnej, uniesionej dłoni. Cień? W tej wszechobecnej studni mroku? Odwrócił się natychmiast, trzymając w gotowości obnażony miecz. Sześć stóp nad ziemią i około kilkudziesięciu stóp od niego samego unosił się lśniący obłok wielkości beczki. Zaniepokojony i trawiony ciekawością Kith-Kanan przyglądał mu się, podczas gdy kula światła podpłynęła ku niemu i zatrzymała się dwie stopy od jego twarzy, tak że w końcu zdołał zobaczyć, czym była naprawdę. Chłodny obłok żółtawego światła był niczym innym, jak rojem świetlików! Owady zataczały koła wokół swych towarzyszy, tworząc dla zagubionego księcia ruchomy lampion. Kith-Kanan przyglądał się im z bezbrzeżnym zdziwieniem. Chwilę później